Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 09 - Jowisz

Szczegóły
Tytuł Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 09 - Jowisz
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 09 - Jowisz PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 09 - Jowisz pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 09 - Jowisz Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 09 - Jowisz Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

BEN BOVA JOWISZ Przełożyła Maria Gębicka - Frąc Prolog: Stacja Orbitalna Gold Trzeba było aż sześciu, żeby go utopić. Niechętnie, z wielkim ociąganiem Grant Archer rozebrał się do naga, jak mu kazali. Ale gdy pchnęli go na brzeg wielkiego zbiornika, wiedział, że nie wejdzie do środka bez walki. Podrasowana gorylica złapała go za prawą rękę; uważała, żeby nie połamać mu kości, lecz mimo wszystko jej silny uścisk sprawiał ból. Dwaj ochroniarze trzymali za lewą rękę, trzeci zła- pał go w pasie, a czwarty oderwał bose stopy od pokładu, więc Grant stracił oparcie i mógł tylko szamotać się w powietrzu. Wszystko odbywało się w absolutnej ciszy. Grant nie wrzeszczał ani nie wołał ratunku, nic błagał ani nie przeklinał. Jedynymi dźwiękami było szuranie butów strażników po meta- lowych płytach pokładu, ich wytężone, urywane oddechy i spa- nikowane, rozpaczliwe dyszenie Granta. Ponury dowódca straży wprawnie złapał w wielkie mięsi- ste łapska jego ogoloną głowę i wepchnął ją do zbiornika wypeł- nionego gęstym, oleistym płynem. Grant zacisnął oczy i wstrzymywał oddech do chwili, gdy klatka piersiowa zagroziła wybuchem. Płonął od środka, dusił się, tonął. Ból był nie do zniesienia. Nie mógł oddychać. Musiał oddychać. Niezależnie od tego, co mu powiedzieli, na najgłęb- szym poziomie jaźni wiedział, że to go zabije. Nie ma powietrza! Nie można oddychać! Odruch wziął górę nad rozsądkiem. Wbrew sobie, wbrew strachowi, Grant otworzył usta, żeby zaczerpnąć tchu. Zakrztusił się. Chciał zawyć, krzyknąć, błagać o pomoc lub miłosierdzie. Lodowaty płyn wypełnił jego płuca. Całe ciało zadrżało, zadygo- tało z ostatnią nadzieją życia, gdy bezlitosne ręce wepchnęły go do zbiornika. Grant tonął, opadał coraz niżej. Otworzył oczy. Na dole paliły się światła. Oddychał! Kasz- lał, krztusił się, jego ciałem wstrząsały niekontrolowane dresz- cze, ale oddychał. Mógł oddychać płynem, który wypełniał płu- ca. Jak zwyczajnym powietrzem, mówili. Kłamstwo, podłe kłam- stwo. Ciecz była ciemna i gęsta, zupełnie obca, wroga, lepka i straszna. Ale oddychał. Opadał w kierunku świateł. Mrugając w ich blasku zoba- czył, że na dole czekają na niego nagie, bezwłose postacie. - Witamy w zespole. - W jego uszach zadudnił sarkastycz- ny głos, niski, powolny, rezonujący echem. Drugi, nie tak głośny, ale jeszcze bardziej basowy, dodał: - W porządku, przygotujmy go do operacji. KSIĘGA I Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? Daleko od mego Wybawcy słowa mego jęku." Psalm 22 Grant Armstrong Archer III Choć urodził się w jednej z najstarszych rodzin w Orego- nie, Grant Archer wychowywał się w środowisku dalekim od wpływowego. W jednym z najwcześniejszych wspomnień wi- dział matkę w sklepie Good Will, gdy przerzucała sterty używa- nej odzieży w poszukiwaniu swetrów i tenisówek, w których mógłby chodzić do szkoły. Jego ojciec, pastor metodystyczny w niewielkiej dzielnicy podmiejskiej Salem, był człowiekiem powszechnie szanowanym, ale nie traktowano go zbyt poważnie, bo, mówiąc słowami jed- nej z wdów należących do klubu golfowego, "był biedny jak mysz kościelna". * - Tłumaczenia wszystkich cytatów biblijnych pochodzą z Biblii Tysiąclecia wydanie III poprawione Większość urzędników Nowej Moralności podejrzliwie od- nosiła się do nauki i naukowców, tych "humanistów", którzy często próbowali zadać kłam słowu Pisma Świętego. Nawet oj- ciec radził Grantowi trzymać się z daleka od biologii i innych specjalizacji naukowych, które mogły ściągnąć na niego uwagę śledczych Nowej Moralności. Grant nie widział w tym problemu. Gdy tylko podrósł na tyle, by z podziwem i zdumieniem patrzeć na nocne niebo, za- pragnął zostać astronomem. W szkole średniej, gdzie był najlep- szym uczniem w klasie, zawęził zainteresowania do fizyki czar- nych dziur. Choć ekscytowały go odkrycia na Marsie i na dale- kich księżycach Jowisza, największą ciekawość budziły w nim przedśmiertne drgawki olbrzymich gwiazd. Jeśli zdoła zgłębić mechanizm zakrzywiania czasoprzestrzeni przez zapadające się gwiazdy, może pewnego dnia odkryje sposób umożliwiający lu- dziom wykorzystywanie tych zakrzywień do podróży między- gwiezdnych. Marzył o pracy w obserwatorium astronomicznym po dru- giej stronie Księżyca, o studiowaniu gwiazd po kolapsie w zim- nej i ciemnej głębi kosmosu. A jednak ostrzeżono go, że nawet tam, po drugiej stronie Księżyca, nie brakuje napięć i niebezpie- czeństw. Mimo ostrej krytyki Nowej Moralności i surowych praw narzuconych przez dyrektorów obserwatorium, niektórzy astronomowie nadal kradli czas, by przez wielkie teleskopy po- szukiwać śladów inteligencji pozaziemskiej. Kiedy taka zakaza- na działalność wychodziła na jaw, winni w niełasce wracali na Ziemię, z nieodwracalnie zwichniętymi karierami. Grant tym się nie przejmował. Zamierzał trzymać się z da- leka od kłopotów i unikać konfliktów z wszechobecnymi agen- tami Nowej Moralności, poświęcając się badaniom nad enigma- tycznymi i całkowicie bezpiecznymi czarnymi dziurami. Pilno- wał się, żeby nigdy nie używać strasznego słowa "ewolucja" w odniesieniu do cykli życiowych gwiazd i ich ostatecznej prze- miany w czarne dziury. Donosiciele Nowej Moralności byli wy- czuleni na to niebezpieczne słowo. Jeszcze przed ukończeniem liceum Grant wyrósł na spo- kojnego, szerokiego w ramionach młodzieńca z gęstą strze- cha oiaskowych włosów, które często spadały mu na piwne oczy. Był dobroduszny i uprzejmy; w swoim bezlitosnym systemie rankingowym dziewczęta dawały mu trójc: w porządku jako kumpel, zwłaszcza gdy szło o pomoc w odrabianiu lekcji, ale za nudny, by umawiać się z nim na randki, chyba że w sytuacjach kryzysowych. Wysoki na metr osiemdziesiąt i chudy jak szcza- pa, Grant grał w szkolnej drużynie koszykówki i uprawiał biegi; nie był wybitną gwiazdą, ale godnym zaufania zawodnikiem, który zapewnia spokój ducha trenerowi. W ostatniej klasie zaproponowano mu stypendium w za- mian za czteroletnią pracę w Służbie Publicznej. Przed Służbą nie było ucieczki: każdy absolwent szkoły średniej musiał odby- wać ją co najmniej przez dwa lata, a potem jeszcze przez dwa w wieku lat pięćdziesięciu. Szkolny doradca Nowej Moralności powiedział, że godząc się na okres czteroletni po studiach, Grant otrzyma pełne stypendium na wybranej przez siebie uczelni i dał do zrozumienia, że odpracuje Służbę Publiczną w dziedzinie, w której się kształcił, czyli w astrofizyce. Grant przyjął stypendium i zobowiązanie, stale marząc o drugiej stronie Księżyca. Rozpoczął studia na Harvardzie i tam, ku rozkosznemu zdumieniu, zakochał się w kruczowłosej bio- chemiczce, niejakiej Marjorie Gold. Dzięki niej po raz pierwszy w życiu poczuł się ważny. W jej towarzystwie cichy, zrówno- ważony, jasnowłosy młody student astronomii czuł, że mógłby podbić wszechświat. Pobrali się na ostatnim roku studiów, choć Grant wiedział, że spędzi cztery lata w obserwatorium na Księżycu. Marjorie w tym czasie miała odbywać swoją Służbę Publiczną w Mię- dzynarodowych Siłach Pokojowych, tropiąc tajne fabryki broni biologicznej w dżunglach Azji Południowo-Wschodniej i Ame- ryki Łacińskiej. Jednakże byli młodzi i ich miłość nie mogła czekać. Pobrali się mimo zastrzeżeń rodziców. - Będę przylatywać z Księżyca co parę miesięcy - powie- dział Grant, gdy leżeli razem w łóżku i rozmyślali o następnych czterech latach. - Wtedy będę brać urlop - obiecała Marjorie. - Przed wypełnieniem zobowiązań będę już miał doktorat. - Dostaniesz posadę na każdym uniwersytecie. - A wtedy możemy zacząć starania o dziecko. - Chłopca. - Nie chcesz mieć córki? - Później. Jak już nauczę się być matką. Wtedy możemy mieć córkę. Grant uśmiechnął się w ciemności sypialni, pocałował Mar- jorie i zaczęli się kochać. Były to bezpieczne dni jej cyklu. Oboje ukończyli studia z wyróżnieniem, przy czym Grant jako najlepszy na roku. Marjorie, zgodnie z oczekiwaniami, zo- stała skierowana do pracy w siłach pokojowych. Grant był wstrząśnięty, gdy dostał przydział nie do obserwatorium po dru- giej stronie Księżyca, ale do Stacji Badawczej Thomas Gold na orbicie Jowisza, ponad siedemset milionów kilometrów od Mar- jorie nawet w czasie maksymalnego zbliżenia do Ziemi. ,...po której stoi pan stronie" Ojciec Granta radził zachować cierpliwość. - Jeśli chcą cię tam wysłać, to muszą mieć powody. Trze- ba pogodzić się z sytuacją, synu. Grant stwierdził, że nie potrafi tego zrobić. Brakowało mu cierpliwości, mimo najżarliwszych modlitw. Jego ojciec był czło- wiekiem potulnym i ustępliwym, i co przez to zyskał? Życie na uboczu i w biedzie oraz protekcjonalne uśmiechy za plecami. To nie dla mnie, powiedział sobie Grant. Wbrew radzie pojednawczego ojca rozpoczął walkę o zmia- nę skierowania, wędrując przez kolejne biura aż do gabinetu re- gionalnego dyrektora północno-wschodniego okręgu Nowej Mo- ralności. - Nie mogę spędzić czterech lat na Jowiszu - upierał się. - Jestem żonaty! Nie mogę być tak daleko przez cztery lata! Poza tym jestem astrofizykiem i na Jowiszu moja specjalizacja nie jest potrzebna. Zmarnuję cztery lata! Jak mam zrobić dokto- rat, kiedy tam nie prowadzi się żadnych badań astrofizycznych? Dyrektor regionalny siedział sztywno wyprostowany na krześle z wysokim oparciem, z łokciami wspartymi na blacie wielkiego dębowego biurka i smukłymi dłońmi złączonymi czub- kami palców. Nazywał się Ellis Beech. Był poważnym Afroame- rykaninem o skórze barwy sadzy. Twarz miał chudą, pociągłą, ze szpiczastym podbródkiem; brązowożółte ponure oczy nie- wzruszenie wpatrywały się w petenta przez całą jego natarczywą, błagalną tyradę. Wreszcie Grantowi zabrakło słów. Nie wiedział, co jeszcze mógłby dodać. Starał się zapanować nad gniewem, ale był pew- ny, że nadmiernie podniósł głos, zdradzając swoje oburzenie i zdenerwowanie. Nigdy nie okazuj złości, radził mu ojciec. Bądź spokojny, rozsądny. Gniew rodzi gniew; jeśli chcesz, żeby dy- rektor spojrzał na problem z twojego punktu widzenia, postaraj się go nie zrazić. Grant zgarbił się na krześle, czekając na odpowiedź. Dy- rektor nie wyglądał na zrażonego. Grant miał wrażenie, że nie usłyszał nawet połowy z tego, co mu powiedział. Biurko było zarzucone papierami, od cienkich pojedynczych arkuszy po grube tomy w czerwonych oprawach, a ekran komputera migał denerwująco. Było jasne, że Beech jest bardzo ważną i bardzo zajętą osobą, choć jego telefon nie zadzwonił ani razu, od kie- dy Grant przemierzył gruby dywan wyłożonego boazerią gabi- netu. - Miałem lecieć na drugą stronę - wymamrotał, próbując skłonić zadumanego mężczyznę do jakiejś reakcji. - Jestem tego świadom - rzekł wreszcie Beech. I dodał: - Niestety, jest pan potrzebny na Jowiszu. - Jak mogę być pot... - Pozwól, młody człowieku, wyjaśnię panu sytuację. Grant pokiwał głową. - Naukowcy pracują w stacji badawczej na orbicie Jowi- sza od prawie dwudziestu lat - podjął Beech, kładąc leciutki na- cisk na słowo "naukowcy". - Interesują się formami życia od- krytymi na dwóch księżycach planety. - Trzech - poprawił Grant odruchowo. - A poza tym zna- leźli formy życia w atmosferze Jowisza. Beech ciągnął niewzruszenie: - Prace te są niezwykle kosztowne. Naukowcy trwonią pieniądze, które mogłyby zostać spożytkowane na pomoc bied- nym i pokrzywdzonym przez los tutaj, na Ziemi. Nim Grant zdążył coś powiedzieć, Beech ruchem dłoni na- kazał mu milczenie. - Mimo to Nowa Moralność nie sprzeciwia się ich działal- ności. Choć wielu z nich robi wszystko, co w swojej mocy, żeby podważyć prawdą Pisma Świętego, pozwalamy im konty- nuować bezbożne badania. Grant nie uważał za bezbożne badań nad algami i mikroba- mi żyjącymi w skutych lodem morzach księżyców Jowisza. Czy próbę pełnego zrozumienia boskiego dzieła można uważać za bez- bożną? - Dlaczego nie sprzeciwiamy się trwonieniu funduszy i cza- su? - zapytał Beech retorycznie. - Ponieważ Nowa Moralność i bogobojne organizacje w innych krajach muszą wchodzić w kompromis z Międzynarodową Administracją Astronautyczną... i globalną strukturą władzy finansowej, pozwolę sobie dodać. - Kompromis? - zdumiał się Grant. - Fuzja. Synteza jądrowa. Ekonomiczny dobrobyt świata zależy od elektrowni termojądrowych. Bez energii z syntezy nasz świat powróci do nędzy, chaosu i zepsucia, z którego lęgły się wojny i terroryzm we wcześniejszych latach. Dzięki fuzji pod- wyższymy poziom życia nawet największych nędzarzy, zanie- siemy nadzieję i ocalenie w najbardziej zacofane zakątki Ziemi. Grant rozumiał jego racje. - A paliwo do fuzji, czyli izotopy wodoru i helu, pochodzą z Jowisza. - Otóż to. - Beech ponuro pokiwał głową. - Pierwsze elek- trownie termojądrowe wykorzystywały izotopy z Księżyca, ale ich pozyskiwanie okazało się zbyt drogie. Natomiast atmosfera Jowisza jest dosłownie gęsta od paliw termojądrowych. Zauto- matyzowane czerparki przywożą tony izotopów. - Ale co to ma wspólnego z badaniami naukowymi prowa- dzonymi na orbicie Jowisza? Beech rozłożył ręce, jakby mówiąc: Proszę mnie nie winić. - Kiedy Nowa Moralność wykazała, że fundusze pochła- niane przez badania mogłyby zostać znacznie lepiej wykorzysta- ne na Ziemi, humaniści z MAA i globalni ekonomiści zażądali kontynuowania badań. Zdecydowanie sprzeciwili się zakończe- niu działalności naukowej. Całe szczęście, pomyślał Grant. - W ten sposób doszło do kompromisu: naukowcy mogą kontynuować prace, dopóki będą one finansowane z zysków, jakie przynoszą czerparki. - Paliwa termojądrowe płacą za operacje badawcze - pod- sumował Grant. - Tak, tak właśnie było przez dziesięć ostatnich lat. - Ale co to ma wspólnego ze mną? Dlaczego wysyłacie mnie na Jowisza? - Wiemy, czym zajmują się naukowcy na księżycach Jo- wisza. Ale w ubiegłym roku wysłali sondę na samą planetę. - Wysłali mnóstwo sond na Jowisza. - Ta była załogowa. Grant sapnął ze zdumienia. - Sonda załogowa? Jest pan pewien? Nigdy nie słyszałem o czymś takim. - My również. Zrobili to w sekrecie. - Nie wierzę. Jak mogliby... - Dlatego wysyłamy pana na orbitę Jowisza. Musimy się dowiedzieć, do czego zmierzają ci bezbożni humaniści - rzekł Beech stanowczym tonem. - Mnie? Chcecie, żebym ich szpiegował? - Musimy wiedzieć, co robią i dlaczego nie informują o swoich poczynaniach nawet MAA. - Przecież ja nie jestem szpiegiem. Sam jestem naukow- cem! Poważna twarz Beecha skrzywiła się w grymasie niezado- wolenia. - Panie Archer, z pewnością zakłada pan, iż można być jednocześnie naukowcem i wierzącym. - Tak! Między nauką i wiarą nie ma żadnej fundamentalnej sprzeczności. - Możliwe. Ale tam, w stacji badawczej na orbicie Jowisza, naukowcy robią coś, co pragną przed nami ukryć. Musimy się dowiedzieć, co knują. \ - Ale... dlaczego ja? - Niezbadane są wyroki boskie, mój chłopcze. Został pan wybrany. Proszę pogodzić się z tym faktem. - To zniszczy mi życie - zaprotestował Grant. - Cztery lata bez żony, cztery lata stracone na Bóg wie co. Nigdy nie zrobię doktoratu! Beech ponownie pokiwał głową. - Tak, to ofiara, zdaję sobie sprawę. Ale powinien pan się ra- dować, gdyż to zaszczytne poświęcenie. - Łatwo panu mówić. To moje życie zostanie przewrócone do góry nogami. - Coś panu wyjaśnię - rzekł Beech, stukając czubkiem pal- ca w zasłany papierami blat biurka. - Czy ma pan pojęcie, jak wyglądał świat, zanim Nowa Moralność i inne organizacje prze- jęły władzę polityczną w większości krajów? Grant lekko przesunął się na krześle. - Było mnóstwo problemów... - Ha! - parsknął Beech. Grant spostrzegł, że jego oczy mają barwę lwich ślepiów. I że Beech patrzy na niego niczym lew na gazelę. - To znaczy, ekonomicznych, społecznych... - Świat był dołem kloacznym! - warknął Beech. - Korup- cja i zepsucie. Brak moralnego przywództwa. Politycy spełnia- jący najdziksze zachcianki grup nacisku, przeprowadzający gło- sowania i walczący o popularność, nie zwracający uwagi na prawdziwe problemy, które narastały i piętrzyły się. - Przepaść między bogatymi i biednymi poszerzała się co- raz bardziej - wyrecytował Grant, wspominając lekcje z liceum. - I to doprowadziło do terroryzmu, zamieszek, zbrodni. - Beech lekko podniósł głos. - Na całym świecie szalały wojny domowe. Terroryści używali broni biologicznej. - Tragedia w Kalkucie. - Trzy miliony ofiar. - I Sao Paolo. - Kolejne dwa miliony. Grant widział filmy w szkole: sterty trupów na ulicach, ra- townicy w skafandrach kosmicznych, mających ich chronić przed śmiercionośnymi czynnikami biologicznymi. - Rządy były sparaliżowane, niezdolne do działania - podjął Beech ostro - dopóki duch boski nie powrócił w korytarze władzy. - Nastąpiło coś w rodzaju cudu, prawda? - mruknął Grant. Beech potrząsnął głową. - To nie był cud, tylko wynik ciężkiej pracy uczciwych, bogobojnych ludzi. Przejęliśmy kontrolę nad rządami na całym świecie, my, Nowa Moralność, Światło Allacha, Święci Aposto- łowie w Europie. - Ruch Nowe Tao w Azji - dodał Grant. - Tak, tak. A dlaczego powiodło nam się wprowadzenie siły i mądrości moralnej na arenę polityczną? Bo religia jest syste- mem dwójkowym. - Jakim? - Dwójkowym. Nakazy religijne opierają się na zasadach moralnych. Jest dobro i jest zło. Nic pośrodku. Nic! W religii nie ma miejsca na krętactwa polityków. Dobro lub zło, czerń lub biel, wejście lub wyjście. System dwójkowy. - Dlatego Nowa Moralność odniosła sukces tam, gdzie za- wiodły inne ruchy reformatorskie - powiedział Grant, akceptu- jąc argumenty Beecha. - Otóż to. Dlatego mogliśmy oczyścić dotknięte plagą prze- stępczości ulice naszych miast. Dlatego mogliśmy rozpędzić wszystkie te samozwańcze grupy, które rzekomo działały w obronie praw obywatelskich, a w rzeczywistości dążyły do uzyskania społecznej aprobaty na wszelkie grzeszne czyny. Dla- tego mogliśmy zaprowadzić ład i zapewnić stabilizację naszemu narodowi - i całemu światu. Grant musiał przyznać, że świat pod bogobojnymi, silnymi moralnie rządami organizacji w rodzaju Nowej Moralności był znacznie lepszy od tego, który znał z lekcji historii - od świata zepsucia i rozpasania. - Działamy w imię Boże - ciągnął Beech z ogniem w oczach, wyprężony jak struna, z dłońmi ułożonymi płasko na biurku. - Karmimy biednych, niesiemy wykształcenie i oświecenie miesz- kańcom nawet najbardziej zapadłych części Azji, Afryki i Ame- ryki Południowej. Ustabilizowaliśmy przyrost naturalny świata bez mordowania nienarodzonych. Podnosimy standard życia naj- biedniejszych z biednych. Grantowi kręciło się w głowie. - Ale co to ma wspólnego z Jowiszem... i ze mną? Beech surowo zmierzył go wzrokiem. - Młody człowieku, w życiu każdego nadchodzi chwila, kiedy trzeba dokonać wyboru między dobrem i złem. Musi pan zadecydować, po której stoi stronie: Boga czy Mamona. - Nie rozumiem. - Naukowcy na Jowiszu coś knują, coś chcą zachować w sekrecie. Musimy się dowiedzieć, co robią i dlaczego skry- wają przed nami swoje poczynania. - Czy to nie jest zadanie dla MAA? Przecież to oni kierują badaniami naukowymi. - Mamy przedstawicieli w Międzynarodowej Administracji Astronautycznej. - W takim razie dlaczego nie zostawicie tego MAA? Niemal z politowaniem Beech powiedział: - Ceną za wielką władzę jest wielka odpowiedzialność. Chcąc utrzymać stabilność i mieć pewność, że nikt - naukowiec, re- wolucjonista czy szalony terrorysta - nie zagrozi zdobytym z wielkim trudem osiągnięciom, musimy sprawować kontrolę nad wszystkimi razem i każdym z osobna, na całym świecie. - Kontrolować każdego? - Tak. Naukowcy na Jowiszu myślą, że nie podlegają na- szej władzy. Musimy im pokazać, że jest inaczej. Pan został wybrany na agenta, który zapoczątkuje bolesną lekcję. Pan po- może nam dowiedzieć się, do czego zmierzają i w jakim celu. Grant był zbyt skonsternowany, żeby odpowiedzieć. Zro- zumiał, że klamka zapadła. Poleci na Jowisza, aby się dowie- dzieć, co robią naukowcy. Nie wykręci się od tej powinności. Siedział przed biurkiem Beecha z mętlikiem w głowie, roz- darty między poczuciem obowiązku a oburzeniem, że nie ma absolutnie żadnego wpływu na decyzję dotyczącą czterech na- stępnych lat jego życia. Czy tego chce, czy nie, poleci na Jowisza. Z niespodziewanym uśmiechem Beech dodał: - Oczywiście, jeśli szybko wywiąże się pan z zadania, może zdołamy załatwić przeniesienie do innej placówki badawczej, ta- kiej jak obserwatorium po drugiej stronie. - Na Księżycu? - Grant chwycił się słomki. Poważnie kiwając głową, Beech zaznaczył: - W zamian za satysfakcjonujące nas wyniki. Nadzieje Granta zgasły. Kij i marchewka, uświadomił so- bie. Księżyc jest marchewką, która ma zdopingować mnie do zrobienia tego, na czym im zależy. - Na stacji Jowisza będzie pan zdany wyłącznie na siebie - podjął Beech. - Nikt nie będzie znał prawdziwego powodu pańskiego pobytu, a pan nikomu go nie wyjawi. Grant nie skomentował. - Ale nie będzie pan sam, panie Archer. Będzie pan pod stałą obserwacją. - Pod obserwacją? Z nieznacznym uśmiechem Beech oznajmił: - Bóg pana widzi, Archer. Bóg będzie miał baczenie na każ- dy pański ruch, każdy oddech, każdą myśl, która wpadnie panu do głowy. Bezkresny ocean To bezkresny ocean, ponad dziesięć razy większy od całej planety Ziemi. Pod wirującymi chmurami, które pokrywają Jo- wisza od bieguna do bieguna, ocean nigdy nie zaznał światła Słońca ani nie poczuł twardych, ograniczających konturów lądu. Fale nie uderzają w urwiste brzegi, nie ryczą na piaszczystej plaży, bo na ogromnej powierzchni Jowisza nie ma lądu, nie ma nawet wyspy czy rafy. Grzywacze oceanu przewalają się bez przeszkód, wiecznie. Podgrzewane z dołu przez wrzące jądro planety, szaleńczo zakręcane przez hiperkinetyczny ruch obrotowy Jowisza, dzikie prądy pędzą przez bezkresne rrorze niczym nawałnice wysoko- ściowe w górnych warstwach atmosfety. Długie i potężne fale z szaleńczym rykiem nieustannie okrążają glob. Ocean burzą po- tężne sztormy i tajfuny większe niż całe planety, wyjące z furią przez długie stulecia. To największy, najgłębszy, najbardziej po- tężny, najbardziej dynamiczny i straszliwy ocean w całym Ukła- dzie Słonecznym. Jowisz, największa ze wszystkich planet, objętością prze- wyższa Ziemię ponad tysiąckrotnie, natomiast masą ponad trzy- sta razy. Jest taki wielki, że z łatwością mógłby wchłonąć wszyst- kie inne planety układu. Sama Wielka Czerwona Plama, burza, która szaleje od wieków, jest większa od Ziemi. Plama jest je- dyną charakterystyczną cechą wśród niezliczonych wirów i smug pędzących bez opamiętania chmur. Jowisz składa się głównie z najlżejszych pierwiastków, wo- doru i helu, bardziej przypominając gwiazdę niż planetę. Mimo swojego rozmiaru i masy obraca się wokół osi w niecałe dzie- sięć godzin, a szybki ruch obrotowy powoduje wyraźne spłasz- czenie na biegunach. Jowisz przypomina wielką pasiastą piłkę plażową, spłaszczoną pod ciężarem niewidzialnego dziecka. Pod wpływem szybkiego ruchu planety gruba pokrywa chmur rwie się na pasma i wstęgi o wielu odcieniach: bladożół- te, szafranowo-pomarańczowe, białe, płowożółto-brązowe, nie- bieskawe, różowe, czerwone. Tytaniczne huragany gnają chmury z prędkością setek kilometrów na godzinę. Skąd biorą się kolory chmur? Co leży pod nimi? Od ponad stulecia astronomowie wysyłali sondy w atmosferę Jowisza, lecz ledwo próbniki spe- netrowały wierzchnią warstwę, miażdżyło je kolosalne ciśnie- nie. Ale dociekliwi badacze nie poddali się i z czasem stwierdzi- li, że pięćdziesiąt tysięcy kilometrów - czyli niemal cztery razy więcej niż wynosi średnica Ziemi - pod chmurami leży bezkre- sny ocean prawie jedenastokrotnie większy od całej Ziemi i głę- boki na pięć tysięcy kilometrów. Tworzy go woda przesycona związkami amoniaku i siarki, silnie zakwaszona, lecz tym nie- mniej woda, a w Układzie Słonecznym wszędzie tam, gdzie występuje woda, tam istnieje życie. Czy jest życie w ogromnym, głębokim oceanie Jowisza? Frachtowiec Orał Roberta - Chcesz powiedzieć, że twoja żona z domu nazywa się Gold? - zapytał Raoul Tavalera. Grant pokiwał głową. - Zgadza się. - Tak samo jak stacja badawcza? Tavalera miał długą końską twarz, zęby jakby o parę nume- rów za duże, wodniste wytrzeszczone oczy i krzaczaste czarne brwi. Razem wziąwszy wyglądał na ponuraka. Gęste kręcone włosy na rozkaz srogiej kapitan wiązał w długi kucyk. - To tylko zbieg okoliczności - odparł Grant. - Nie ma żadnego pokrewieństwa. Stacja nosi imię Thomasa Golda, astro- noma z dwudziestego wieku. Brytyjczyka, jak sądzę. - Pewnie Żyda. Grand poczuł, jak brwi wędrują mu w górę. - Oni zawsze zmieniali nazwiska, wiesz, żeby nikt się nie poła- pał, że są Żydami. Pewnie nazywał się Goldberg albo Goldstein. Grant powstrzymał się od komentarza. Siedział z Tavalerą przy jedynym stole w obskurnym, ciasnym kambuzie. Tavalera, także świeżo upieczony absolwent, był inżynierem i zamierzał odpracować dwa lata Służby Publicznej na pokładzie czerparki. Byli sami; załoga obsadzała stanowiska robocze. Automaty zje- dzeniem i piciem o tej porze były zimne i puste. Porysowane, wyświechtane metalowe grodzie i pokład świadczyły o wielolet- niej eksploatacji frachtowca. Grant poszedł do kambuza, żeby na krótko oderwać się od studiowania informacji dotyczących olbrzymiej planety. Więk- szość czasu w trakcie nużącej podróży do Stacji Badawczej Gold spędzał na nadrabianiu braków w wiedzy o Jowiszu i jego świ- cie księżyców. Tavalera zjawił się chwilę później. Najwyraźniej nie miał nic lepszego do roboty, bo postanowił wciągnąć go w rozmowę. Czy daje do zrozumienia, że Marjorie jest Żydówką? - za- stanowił się Grant. Uważał, że to miły zbieg okoliczności, że 20__________________________________________Ben Bova stacja badawcza, do której się kieruje, nosi to samo nazwisko co jego żona. Uznał to za dobry omen - co oczywiście nie znaczy, że wierzył w omeny. Coś takiego byłoby zabobonem, praktycz- nie grzechem, ale potrzebował czegoś, co podnosiłoby go na duchu w czasie tej długiej, powolnej, nieprawdopodobnie nud- nej podróży do układu Jowisza. Grant myślał, że pomknie do celu na pokładzie jednego z nowych statków o napędzie termojądrowym, które większość drogi pokonywały ze stałym przyspieszeniem, co skracało czas podróży do kilku tygodni. Marzenie ściętej głowy! Absolwenci podróżowali najtańszymi dostępnymi środkami transportu, co znaczyło, że obaj z Tavalerą będą tkwić na tym gruchocie przez ponad pół roku. W największe osłupienie wprawiła go informa- cja, że czas przelotu nie wlicza się do okresu Służby Publicznej. - Służba Publiczna - powiedział cierpko urzędnik Nowej Moralności, kiedy Grant rejestrował się przed wyjazdem - jest dokładnie tym, co słyszysz: pracą dla dobra publicznego. Prze- lot statkiem kosmicznym nie jest służbą, tylko wypoczynkiem. Grant wykłócał się na kolejnych szczeblach administracji aż do samego urzędu państwowego, ale jedynym, co zyskał, była reputacja upierdliwca. Nie pomogły nawet modlitwy. We- dług regulaminu podróż była czasem wolnym i kropka. Ładny mi czas wolny, pomyślał Grant. Roberts był stary i powolny, szary i ponury. Jednostka załogowa obracała się na długiej linie wokół masywnego modułu towarowego, dzięki cze- mu panowała w niej sztuczna grawitacja równa mniej więcej połowie ziemskiej. Kwatery Granta i Tavalery były ciasną klitką wielkości trumny z dwiema kojami wciśniętymi jedna nad drugą w ten sposób, że zaledwie dziesięć centymetrów przestrzeni dzieliło nos Granta od zarwanego materaca Tavalery. Na przygnębiającym, rozlatującym się frachtowcu do prze- wozu rudy nie było miejsca nawet na kapliczkę. Grant odpra- wiał niedzielne modły w zmaltretowanym kambuzie, korzysta- jąc z nagranych nabożeństw ojca i mając nadzieję, że ani Tavale- ra, ani nikt z załogi nie przeszkodzi mu w praktykach religij- nych. Gburowata, siwowłosa kapitan warczała na niego, ilekroć się spotkali. "Nie wchodź nikomu w drogę, mądralo!" - to były Jowisz ________________________________________2J_ najmilsze słowa, jakie od niej usłyszał. Członkowie załogi - trzech mężczyzn i trzy kobiety - całkowicie ignorowali pasażerów. Wszyscy posługiwali się słownictwem, za które na Ziemi stanę- liby przed lokalną komisją obyczajowości. Grant w samotności nagrywał długie wiadomości dla Mar- jorie, czy była w Ugandzie, w Brazylii czy w ruinach Kambodży. Łączność wideo w czasie rzeczywistym nie była możliwa: ro- snąca odległość między Ziemią a Robertsem powodowała coraz dłuższe opóźnienia w przekazie, udaremniając wszelkie próby przeprowadzenia normalnej rozmowy. Marjorie rzadziej przysy- łała mu wiadomości, ale przecież miała o wiele więcej zajęć. Zawsze wyglądała na zadowoloną i pełną optymizmu. Każdą wiadomość kończyła podaniem ilości godzin dzielących Granta od powrotu na Ziemię. - Trzydzieści dwa tysiące sto siedemnaście godzin i znowu będziemy razem, kochanie - mówiła. - Z każdą sekundą jesteś coraz bliżej mnie. Za każdym razem, gdy myślał o liczbach, był bliski załama- nia i płaczu. Szukał ucieczki w poszerzaniu wiedzy o Jowiszu, godzina- mi przesiadując w ciasnej, obskurnej mesie, metalowym sze- ścianie z trudem mieszczącym przykręcony śrubami stół i czte- ry plastikowe krzesła, chyba najbardziej niewygodne w Układzie Słonecznym. Tam spędzał większość czasu, zostawiając klau- strofobiczny przedział sypialny Tavalerze. Wsuwał się na koję dopiero wtedy, gdy oczy mu się zamykały od ślęczenia przed ekranem w grodzi, połączonym z jego osobistym komputerem. Członkowie załogi od czasu do czasu zachodzili do mesy, ale generalnie nie odzywali się do niego. Tylko kapitan mu prze- szkadzała swoim utyskiwaniem, że zmuszono ją do przewoże- nia darmozjadów. Dla niej był zbędnym bagażem, bezcelowo zużywającym powietrze i żywność. Do Tavalery odnosiła się z większą tolerancją; on przynajmniej był mechanikiem i miał robić w układzie Jowisza coś pożytecznego. Granta uważała za potencjalnego jajogłowca, który będzie bawić się na stacji ba- dawczej, zamiast wykonywać prawdziwą robotę. Grant starał się ignorować jej wrogość i z uporem zajmo- wał się studiami. Chciał przed przybyciem do stacji Gold przy- swoić sobie wszystko, co w owym czasie wiedziano o Jowi- szu. Skoro musiał spędzić tam cztery lata, zamierzał wykorzy- stać czas produktywnie, nie tylko jako szpicel Nowej Moralno- ści. Na zwykle ponurej twarzy Tavalery gościło rozbawienie. Szczerzył wielkie zęby w szerokim uśmiechu. - Ja cię chrzanię, człowieku, chajtnąłeś się z Żydówką. Grant zdusił ogień irytacji. - Ona nie jest Żydówką, a gdyby nawet, to co z tego? Tavalera pochylił się nad wąskim stołem tak mocno, że Grant poczuł jego nieprzyjemny oddech. - Rzecz w tym, że oni nie wierzą w seks po ślubie. Poderwał głowę i zaniósł się długim, szczekliwym śmie- chem. Grant wlepił w niego oczy. O to chodziło w tej rozmo- wie? - zapytał się w duchu. Chciał mnie nabrać na kawał z długą brodą? Śmiejąc się, Tavalera wytknął go palcem. - Żałuj, że nie widziałeś swojej miny, geniuszu! Była niesa- mowita! Grant zmusił się do uśmiechu. - Chyba dałem się nabrać, co? - Pewnie. Pogadali jeszcze przez parę minut, ale Grant wymyślił jakąś wymówkę i pomknął do mesy, żeby wrócić do pracy. Idąc krót- kim korytarzem przez środek modułu mieszkalnego, zastana- wiał się, o co chodziło Tavalerze. Czy coś się kryło pod jego prymitywnymi żartami? Czy rozmowa o Żydach była jakimś sprawdzianem? Nowa Moralność wszędzie ma agentów, czuj- nie wypatrujących wichrzycieli i wywrotowych idei. Może fak- tycznie mnie obserwują, żeby ocenić, czy będę wiarygodnym szpiegiem? Beech dał do zrozumienia, że będą mieć mnie na oku. Czy Tavalera donosi swoim zwierzchnikom z NM? Najprawdopodobniej Tavalera był tym, za kogo się poda- wał, czyli świeżo upieczonym inżynierem z niedojrzałym poczu- ciem humoru. Grant jednak uznał, że może być donosicielem, informującym najbliższego agenta NM o nieprawomyślnych za- chowaniach. Notka pochwalna dobrze wyglądałaby w jego ak- tach. Podejście Przez ponad tydzień po parę godzin dziennie Grant patrzył, jak spłaszczony glob Jowisza powiększa się powoli, gdy stary, wysłużony Roberts zbliżał się do planety. Minęło go bliskie spotkanie z Marsem; czerwona planeta znajdowała się po drugiej stronie Słońca, kiedy przecinali jej or- bitę. Przez Pas Asteroid przepłynęli tak, jakby go wcale nie było - ani jedna skała, ani jeden kamyk nie pojawił się w polu widze- nia. Radar statku wychwycił kilka dalekich ech, ale żaden obiekt nie był na tyle duży, by zalśnić w promieniach Słońca. Z Jowiszem sprawa przedstawiała się zgoła inaczej. Król planet Układu Słonecznego, dość wielki, by pomieścić w sobie wiele odpowiedników Ziemi, prezentował się spektakularnie. Jak na króla przystało, wędrował po niebie w otoczeniu orszaku. Dzień po dniu Grant z głodem w oczach patrzył, jak cztery naj- większe satelity tańczą wokół swojego pana. Czuł się jak sam stary Galileusz, obserwując kwartet małych światów orbitują- cych wokół kolosalnego, pasiastego globu. Nieświadomie wyniósł codzienne obserwacje do rangi ry- tuału. Szedł do mesy zaraz po śniadaniu, zawsze sam. Nie pragnął towarzystwa, zwłaszcza Tavalery'ego. W mesie pod- łączał palmtop do systemu i uzyskiwał dostęp do kamer stat- ku. Każdy dzień zaczynał od wyświetlania widoku Jowisza w czasie rzeczywistym, bez powiększenia. Chciał widzieć co- raz bliższą planetę taką, jaką zobaczyłby, gdyby przebywał na zewnątrz i patrzył gołym okiem. Dopiero później wczytywał program powiększający i przystępował do dokładniejszej in- spekcji. Jowisz powiększał się z dnia na dzień. Grant zaczął do- strzegać inne, mniejsze księżyce, okrążające masywną bryłę pla- nety: maleńkie kropeczki, nawet przy największym powiększe- niu kamer. Przechwycone asteroidy, nie ulega wątpliwości; drobne światki pojmane przez króla i zmuszone do okrążania jego maje- statu, dopóki nie zbliżą się zbyt mocno i nie zostaną rozerwane przez kolosalną grawitacją. Pewne rzeczy sprawiły mu zawód. Pasma chmur okazały się ciemniejsze i mniej kolorowe, niż się spodziewał. Barwy były stonowane, przygaszone w porównaniu z tymi, które widział na filmach. Zrozumiał, że odcienie zostały sztucznie wzmocnione, żeby wyraźniej pokazać ruch chmur. Nie mógł też dostrzec cien- kich pierścieni nad równikiem Jowisza, niezależnie od usilnych starań. Kamery statku miały za małą rozdzielczość. - Rzuć okiem na Io, mądralo. Grant poderwał głowę i w otwartym włazie mesy zobaczył kapitan. Była to kanciasta, surowa kobieta o szaroblond wło- sach, po wojskowemu ściętych na zapałkę, podkreślających zie- mistą cerę. Jej spłowiały oliwkowo-zielony kombinezon wyda- wał się wymięty, wystrzępiony, bezkształtny. W grubych pal- cach trzymała pusty plastikowy kubek. - Prometeusz wybucha - powiedziała. Po raz pierwszy w czasie długiej podróży przemówiła do niego bez warczenia. Grant był zbyt zaskoczony, żeby coś po- wiedzieć. Siedział przy stole jak sparaliżowany. Ze zirytowaną miną kapitan podeszła bliżej, pochyliła się nad jego ramieniem i wyszczekała komendy do palmtopa. Ekran na grodzi zamrugał. Ukazał się na nim cętkowany pomarańczo- wo-czerwony glob Io, najbardziej wewnętrzny z czterech du- żych księżyców galileuszowych. - Wygląda jak pizza - mruknęła. Grant zobaczył, że Io faktycznie przypomina pizzę, pokrytą gorącą siarką zamiast serem, przybraną kraterami i wulkanami w miejsce pieczarek czy plasterków kiełbasy. Kapitan wydała kolejne polecenie i widok Io uległ tak szyb- kiemu powiększeniu, że Grantowi niemal zakręciło się w gło- wie. Pomarańczowa od siarki tarcza ostrą krzywizną odcinała się od czarnego kosmosu. Grant dostrzegł brudnożółty pióro- pusz na tle ciemności. - Prometeusz znowu się brandzluje - zaśmiała się kapitan. Ignorując jej grubiaństwo, Grant wreszcie odzyskał głos. - Dziękuję. - Czekaj, nie spiesz się tak do ucieczki. - Wydała następne pole- cenie, pochylając się tak blisko, że Grant poczuł woń jej potu i ciepło ciała. - Cierpliwości. - Wyprostowała się, gdy Io znowu się oddaliła. Grant wbijał oczy w ekran. - Czego mam wypatrywać? - Zobaczysz. Plamisty czerwono-żółty dysk nagle zamrugał. Ułamek se- kundy później Grant zrozumiał, że Io weszła w szeroki, głęboki cień Jowisza. - Daj jej chwilę - wyszeptała kapitan za jego plecami. Grant zobaczył słabą zielonkawą poświatę, upiornie bladą, chorobliwą, jak gasnące światło jakiegoś dziwacznego głęboko- morskiego stworzenia. Zdziwienie odebrało mu mowę. - Cząstki wysokoenergetyczne z magnetosfery Jowisza roz- żarzają atmosferę Io. Światło jest słabe, widać je tylko w cieniu Jowisza. Racja, pomyślał Grant. Gdzieś o tym czytał. Atomy tlenu i siarki wzbudzone przez zderzenia z cząsteczkami magnetosfe- ry. Jak zorze na Ziemi, ten sam mechanizm fizyczny. Ale ogląda- nie zjawiska na własne oczy stanowiło nadzwyczajną premię. - Dziękuję - powtórzył, odwracając się od ekranu. Kapitan wzruszyła ciężkimi ramionami. - Jak byłam w twoim wieku, chciałam zostać naukowcem. Chciałam badać Układ Słoneczny. Szukać nowego życia, dokony- wać odkryć. - Westchnęła ciężko. - Zamiast tego pilotuję tę balię. - To ważna praca. - O tak, z pewnością. - Mówiła z akcentem, którego Grant nie potrafił zidentyfikować. Rosyjski? Polski? - Przez większość czasu komputer kieruje statkiem, a ja nie mam nic innego do roboty, jak tylko pilnować, żeby załoga czegoś nie schrzaniła. Grant nie wiedział, co powiedzieć. - Cóż, teraz przynajmniej od czasu do czasu wożę przy- stojnych młodych mądralińskich - dodała z niespodziewanym uśmiechem. Nagle Grant poczuł się w mesie jak w pułapce. - Uch... - zaczął podnosić się z krzesła. - Mam jeszcze sporo do zrobienia. I muszę wysłać wideogram do żony. Wysy- łam codziennie i... Kapitan roześmiała się na całe gardło. - Tak, naturalnie. Rozumiem, urodziwy mądralo. Nie ma powodów do obaw. Ze śmiechem odwróciła się do ekspresu. - Dopóki działa system rzeczywistości wirtualnej, absolut- nie nic ci nie grozi, przystojniaczku. Grant opadł na krzesło, gdy podśmiewając się, nalała kawę do kubka i ruszyła do wyjścia. Raptem zatrzymała się i odwróciła. - Przy okazji, na mostku jest bąbel obserwacyjny. Jeśli chcesz popatrzeć na Jowisza bez pośrednictwa kamer, możesz z niego korzystać. Grant zamrugał ze zdziwienia. - Uch... dziękuję - wydukał. - Bardzo dziękuję. Przepra- szam, jeśli... Ale kapitan już szła korytarzem w stroną mostka, zaśmie- wając się pod nosem. Przez długą chwilę Grant siedział sam, zastanawiając się, czy źle ją zrozumiał i czy nie zrobił z siebie głupka. Ale wspo- mniała o systemie VR. Słyszał o używaniu symulacji wirtual- nych do uprawiania seksu. Był pewien, że właśnie o to jej cho- dziło. Pokręcił głową, próbując wyrzucić rozmowę z pamięci. Ja z nią? Zadrżał na samą myśl. Natychmiast zaczął układać ko- lejną wiadomość dla Marjorie, rzecz jasna nie wspominając o rozmowie z kapitan. I, wbrew sobie, zastanawiał się, jaki jest seks wirtualny. Przybycie Wyglądając przez przejrzysty bąbel ze szkłostali, Grant wi- dział, że Jowisz jest nic tylko ogromny, ale też żywy. Weszli już na orbitą. Kolosalna zakrzywiona bryła planety była taka wielka, że nie widział nic innego prócz wstęg i wirów chmur, które z zawrotną prędkością pędziły nad powierzchnią. Chmury zmieniały się i rozkwitały na jego oczach, kołowały w wirach wielkości Azji, poruszały się i pulsowały jak żywe stworzenia. Błyskawice, nagłe eksplozje światła, migotały w chmurach niczym lampy sygnalizacyjne. Grant wiedział, że w tych chmurach jest życie. Ogromne baloniaste stworzenia zwane meduzami Clarke'a, które dryfo- wały na wietrze o sile huraganu. Ptaki, które nigdy nie lądowały, całe życie spędzając w powietrzu. Cienkie jak pajęczyna pająki- latawce, które chwytały mikroskopijne spory. Węglowe makro- cząsteczki łańcuchowe, które powstają w chmurach i dryfują w dół, w kierunku globalnego oceanu. Słowa psalmu, nieproszone, zabrzmiały w jego głowie: Niebiosa głoszą chwałę Boga, Dzieło rąk Jego nieboskłon obwieszcza... 1 była tam Czerwona Plama, kolosalna wirująca burza, więk- sza od całej Ziemi, szalejąca od ponad czterystu lat. Błyskawice mrugały wokół jej obwodu; zdaniem Granta wyglądały jak młó- cące rzęski jakiejś kolosalnej bakterii, która sunie po powierzch- ni gigantycznej planety. Gdzieś na orbicie równikowej wokół Jowisza krążyła Stacja Badawcza Gold, cel jego podróży, największy sztuczny obiekt w Układzie Słonecznym - poza kosmicznymi miastami orbitujący- mi między Ziemią a Księżycem. Mimo swojej wielkości stacja nie była widoczna na tle ogromnej, przytłaczającej przestrzeni Jowisza. Jak abstrakcyjny obraz, pomyślał Grant, patrząc na gnają- ce chmury, bladożółte, rdzawobrązowe, białe, różowe, jasno- niebieskie. Ale dynamiczny obraz, ruchliwy, zmienny, usiany światłem - i żywy. Mars był światem martwym, zimnym i milczącym mimo swoich porostów i starożytnych ruin przy urwisku. Wenus była piecem: ospałym, duszącym, bezużytecznym. Na Europie, Kal- listo i Ganimedesie, bliskich księżycach Jowisza, niemal dorów- nujących wielkością planecie Merkury, pod płaszczami wiecz- nego lodu istniały kruche ekosystemy mikroskopijnych stwo- rzeń. Ale w pełnych podziwu oczach Granta potężny Jowisz tęt- nił życiem, tryskał energią. Przez cztery dni kapitan stopniowo zwiększała ruch obro- towy statku i teraz moduł mieszkalny krążył wokół pustej ładowni na tyle szybko, by na jego pokładzie wytworzyła się grawitacja niemal równa jednemu g. Po wielu miesiącach życia w grawita- cji o połowę mniejszej, nagły wzrost ciężaru sprawił, że Grant stale czuł się zmęczony, obolały i zniechęcony. Ale nie wtedy, gdy przebywał w bąblu obserwacyjnym. Gdy siedział na jedynym wyściełanym fotelu, patrząc na ogrom Jowisza, jego myśli pędziły jak wielobarwne chmury. Nie miał pojęcia, na czym będzie polegać jego praca, gdy wreszcie spotkają się ze stacją Gold. Z pewnością Międzynarodowa Administracja Astronautyczna nie za- fundowała mu wyjazdu na orbitę Jowisza, żeby studiował pulsary i czarne dziury. Oczywiście, wolałby to robić, ale... Nie, myślał, z fascynacją patrząc na planetę, w układzie Jowisza interesowano się głównie mikroskopijnymi formami życia na zamarzniętej Europie i Kallisto oraz stworzeniami żyją- cymi w atmosferze planety. Do takiej roboty powinni kierować biologów i geologów, nie sfrustrowanego astrofizyka. A jednak Nowa Moralność twierdziła, że naukowcy wysłali statek załogowy w wirujące chmury planety. W sekrecie. Czy to prawda? Co znaleźli? Dlaczego prowadzili prace w tajemni- cy? Naukowcy nie postępują w ten sposób, przekonywał się Grant. Ktoś w Nowej Moralności jest paranoikiem, a ja będę przez cztery lata płacie za jego głupią podejrzliwość. Z narastającą rozpaczą uświadomił sobie, że naukowcy prawdopodobnie każą mu obsługiwać sprzęt do wiercenia w lodzie na powierzchni księżyca. Albo, co gorsza, zostanie po- słany pod lód, w głąb lodowatego oceanu. Ta myśl go przeraża- ła: zamknięty pod lodem, w obcym świecie ciemności bez po- wietrza - z wyjątkiem tego w butlach na własnych plecach. Okropne. Przerażające. - Za trzy minuty rozpoczyna się manewr cumowania. - Głos kapitan popłynął z osadzonej w grodzi kratki głośnika, lekko chrapliwy i płaski. - Zbędny personel ma udać się do swoich kwater albo do kambuza. - Zbędny personel - mruknął Grant, podnosząc się z wy- ściełanego fotela. - To znaczy ja. - I Tavalera, dodał w duchu. W zwiększonej grawitacji ciało reagowało z niechęcią, ociężale. Przez długą chwilę stał w ciasnym bąblu obserwacyjnym, nie zwracając uwagi na bolące nogi, nadal patrząc na Jowisza. Nie widział stacji badawczej; albo nie było jej w polu widzenia, albo była za mała w porównaniu z ogromnym Jowiszem, żeby ją zauważyć. Odwrócił się z ociąganiem i przez niski właz wyszedł na korytarz, który prowadził do kambuza. Tavalcra już tam siedział nad parującym kubkiem. Z wyra- zem zakłopotania na końskiej twarzy wycierał brodę serwetką. Grant zobaczył mokre plamy na przodzie jego kombinezonu. - Uważaj przy piciu - przestrzegł Tavalera. - Przy jednym g płyn leje się znacznie szybciej. Grant pomyślał, że nie potrzebuje ostrzeżenia. Bolące nogi mówiły mu wszystko, co musiał wiedzieć o grawitacji. Klapnął ciężko na krzesło naprzeciwko Tavalery. - Pewnie to nasz ostatni wspólny dzień - powiedział młody inżynier. Grant w milczeniu pokiwał głową. - Dziś rano dostałem przydział. - Mina Tavalery wahała się między zmartwieniem a nadzieją. - To czerparka, jak najbar- dziej: Glen P. Wilson. Grant milczał. W porannym biuletynie łączności nie było przydziału dla niego. O ile wiedział, miał dostać go po zameldo- waniu się na pokładzie stacji badawczej. - Z tego, co słyszałem, to stary statek, rozklekotany i trzesz- czący, ale dobry. Niezawodny. Ma wysoki wskaźnik wydajności. Zdaniem Granta mówił tak, jakby próbował przekonać sa- mego siebie do czegoś, w co naprawdę nie wierzył. - Dwa lata - mówił - a potem do domu, wolny i bez zobo- wiązań. - To dobrze. - Ty będziesz tutaj przez cztery lata, prawda? - Zgadza się. Tavalera potrząsnął głową jak człowiek, który jest znacznie mądrzejszy. - Wdepnąłeś, co nie? Cztery łata. - Nie będę odrabiać jeszcze dwóch, gdy stuknie mi pięć- dziesiątka - zaznaczył Grant. Z odrobiną złośliwości dodał: - Ale ty tak. Jeśli Tavalera wyczuł jego rozdrażnienie, to nie dał tego po sobie poznać. Machnął długą ręką w powietrzu. - Może tak, może nie. Nim skończę pięćdziesiątkę, mogę być zbyt ważny dla Nowej Moralności, żeby ktokolwiek się mnie czepiał. Grant znowu się zastanowił, czy przypadkiem Tavalera nie sprawdza jego lojalności. Czy nasza rozmowa jest monitorowa- na? - zapytał się w duchu. Podnosząc lekko głos, odparł: - Zawsze uważałem, że Służbę Publiczną powinno wypeł- niać się z przyjemnością. Należy zrewanżować się społeczeń- stwu. To ważne, prawda? Tavalera odchylił się na krześle i spojrzał na niego chytrze. - Tak, pewnie. Ale są rzeczy ważne i ważniejsze. Rozu- miesz, o co mi chodzi? Statek zadrżał. Drżenie było lekkie, ale tak niespodziewane, że obaj natychmiast poderwali głowy. Grant poczuł ostre ssanie w dołku. Tavalera szeroko otworzył oczy. - Manewr cumowania - powiedział po chwili milczenia. - Tak, jasne - przyznał Grant, siląc się na nonszalancki ton. Tavalera podniósł się z krzesła. - Chodź do bąbla obserwacyjnego, popatrzymy. - Ale kapitan powiedziała... Tavalera ze śmiechem ruszył do włazu. - Daj spokój, nie można całymi dniami zachowywać się jak tresowana małpa. Co zrobi, jak nas przyłapie, wyrzuci ze stat- ku? Przy ekranie na grodzi odezwał się brzęczyk. - Wiadomość dla Granta Archera - oznajmił syntetyzowa- ny głos systemu łączności. Wdzięczny za ten przerywnik, Grant powiedział: - Na ekran, proszę. Ekran pozostał pusty. - Komunikat prywatny - uprzedził komputer. Wideogram od Marjorie, pomyślał Grant. Tavale

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!