Arden Katherine - Trylogia Zimowej Nocy (1) - Niedźwiedź i słowik
Szczegóły |
Tytuł |
Arden Katherine - Trylogia Zimowej Nocy (1) - Niedźwiedź i słowik |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Arden Katherine - Trylogia Zimowej Nocy (1) - Niedźwiedź i słowik PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Arden Katherine - Trylogia Zimowej Nocy (1) - Niedźwiedź i słowik PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Arden Katherine - Trylogia Zimowej Nocy (1) - Niedźwiedź i słowik - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału: The Bear and the Nightingale
Projekt okładki: www.headdesign.co.uk
Redaktor prowadzący: Ewa Orzeszek-Szmytko
Redakcja: Beata Słama
Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Ewa Rudnicka
© 2016 by Katherine Arden. All rights reserved
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2018
© for the Polish translation by Katarzyna Bieńkowska
ISBN 978-83-287-0883-9
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2018
Strona 4
Dla mojej matki,
z miłością
Strona 5
Jest nad zatoką dąb zielony,
Na dębie złoty łańcuch lśni;
I całe noce, całe dni
Wędruje po nim kot uczony;
Zwróci się w prawo – śpiewa pieśni,
A w lewo – bajki opowiada.
A.S. Puszkin
przekład Jana Brzechwy
Strona 6
Spis treści
Część pierwsza
1. Mróz
2. Wnuczka czarownicy
3. Żebrak i nieznajomy
4. Wielki Książę Moskiewski
5. Święty starzec ze Wzgórza Makowieckiego
6. Demony
7. Spotkanie na targu
8. Przysięga Piotra Władimirowicza
9. Wariatka w cerkwi
10. Księżna sierpuchowska
11. Domowik
Część druga
12. Pop o złotych włosach
13. Wilki
14. Mysz i dziewczyna
15. Oni przychodzą tylko po nieposłuszne dziewczęta
16. Diabeł przy świecy
17. Koń zwany Ogniem
18. Gość na koniec roku
19. Koszmary
Strona 7
20. Podarunek od nieznajomego
21. Nieczułe dziecko
22. Przebiśniegi
Część trzecia
23. Dom, którego nie było
24. Widzę, czego pragnie twoje serce
25. Ptak, który kochał dziewczynę
26. Odwilż
27. Zimowy niedźwiedź
28. Na końcu i na początku
Słowniczek
Podziękowania
Strona 8
Część pierwsza
Strona 9
1.
Mróz
W północnej Rusi był koniec zimy, powietrze wydawało się ciężkie od
wilgoci, której nie można nazwać ani deszczem, ani śniegiem. Promienny
lutowy pejzaż przeszedł w szarą marcową ponurość, a w domostwie Piotra
Władimirowicza wszyscy byli zakatarzeni i chudzi po sześciu tygodniach
życia o ciemnym chlebie i kiszonej kapuście. Nikt jednak nie myślał
o odmrożeniach, o cieknących nosach ani nawet nie tęsknił za kaszą
i pieczonym mięsiwem, ponieważ Dunia właśnie miała opowiedzieć bajkę.
Tego wieczoru staruszka siedziała w miejscu najlepszym do snucia
opowieści: w kuchni, na drewnianej ławie przy piecu. Piec był ogromny,
gliniany, wyższy od człowieka i tak pojemny, że w środku z łatwością
zmieściłoby się czworo dzieci Piotra Władimirowicza. Na górze można było
spać, a we wnętrzu gotować. Ogrzewał kuchnię, a chorym służył jako łaźnia
parowa.
– Której bajki chcecie dziś posłuchać? – spytała Dunia, rozkoszując się
ogniem grzejącym jej plecy.
Dzieci Piotra przycupnęły na stołkach naprzeciwko niej. Wszystkie
uwielbiały opowieści Duni, nawet drugi syn, Sasza, dziecko bardzo pobożne.
Gdyby ktoś go spytał, stwierdziłby pewnie, że woli spędzić wieczór na
modlitwie, lecz w cerkwi było zimno, a na dworze padał deszcz ze śniegiem.
Sasza wystawił nawet głowę za drzwi, lecz wycofał się pokonany z mokrą
Strona 10
buzią. Usiadł na stołku, nieco z boku, z miną mającą zapewne wyrażać
pobożną obojętność.
Pozostałe dzieci, słysząc pytanie Duni, zaczęły wykrzykiwać:
– Finist, dzielny sokół!
– Iwan carewicz i szary wilk!
– Żar-Ptak!
Mały Alosza stanął na stołku i wymachiwał rączkami, żeby przekrzyczeć
starsze rodzeństwo, aż myśliwski pies Piotra podniósł wielki, pokryty
bliznami łeb.
Zanim jednak Dunia zdążyła coś powiedzieć, drzwi wejściowe otworzyły
się ze stukotem i do izby wtargnął ryk wichury. W progu stanęła kobieta
strząsająca wodę z włosów. Twarz miała zarumienioną od chłodu, była
jeszcze chudsza niż dzieci. Ogień rzucał cienie na jej zapadnięte policzki,
szyję i skronie. W głęboko osadzonych oczach odbijał się blask płomieni.
Pochyliła się i wzięła Aloszę na ręce, a on aż zapiszczał z radości.
– Mama! – wykrzyknął. – Matuszka!
Marina Iwanowna przysunęła stołek bliżej ognia i usiadła. Alosza zacisnął
piąstki na warkoczu mamy. Zadrżała, choć pod grubym ubraniem nie było
tego widać.
– Oby ta nieszczęsna owca dzisiaj urodziła – odezwała się. –
W przeciwnym razie boję się, że już nigdy nie ujrzymy waszego ojca.
Opowiadasz bajki, Duniu?
– Jeśli zamilkniecie choć na chwilę, to może opowiem – odrzekła
staruszka.
– Chętnie posłucham bajki – zapewniła Marina. Kiedyś Dunia była także
jej nianią. Powiedziała to lekkim tonem, lecz w jej oczach czaił się mrok.
Dunia rzuciła jej ostre spojrzenie. Za oknem szlochał wiatr. – Opowiedz nam,
Duniaszka, o Mrozie, o królu Karachunie, demonie zimy. Szaleje dziś na
dworze i złości się na odwilż.
Dunia się zawahała. Starsze dzieci popatrywały na siebie niepewnie.
Strona 11
Na Mroza, demona zimy, mówiono czasem Morozko, jednak dawno temu
ludzie nazywali go Karachun, bóg śmierci. Był królem najostrzejszej zimy,
samego jej środka, przychodził po niegrzeczne dzieci i sprawiał, że
zamarzały nocą. To było złowróżbne imię, nie należało wypowiadać go
głośno, zwłaszcza gdy Mróz trzymał jeszcze ziemię w swym uścisku.
Marina mocno przytulała synka, a on wiercił się i ciągnął ją za warkocz.
– Dobrze – powiedziała Dunia po chwili wahania. – Opowiem wam
o Morozce, o jego dobroci i okrucieństwie.
Bezpieczne imię demona zimy, to, którego nie trzeba było się lękać,
wymówiła z naciskiem.
Marina uśmiechnęła się drwiąco i wyplątała ze swoich włosów rączki
synka. Nikt nie protestował, chociaż bajka o Mrozie była bardzo stara
i wszyscy słyszeli ją już wiele razy. Dunia jednak opowiadała tak ciekawie
i barwnie, że nigdy nie mieli dość.
– W pewnym księstwie… – zaczęła, lecz urwała i spojrzała karcąco na
Aloszę, który popiskiwał jak nietoperz i wiercił się w objęciach mamy.
– Ciii – szepnęła Marina i znów podała mu koniec warkocza do zabawy.
– W pewnym księstwie – powtórzyła staruszka z godnością – żył sobie
wieśniak, który miał piękną córkę…
– Jak śś… nazywała? – wymamrotał sennie Alosza. Był dociekliwy,
zawsze domagał się szczegółów potwierdzających, że to wszystko prawda.
– Nazywała się Marfa – odparła staruszka. – Mała Marfa. I była piękna
niczym czerwcowe słoneczko, a przy tym dzielna i dobra. Nie miała mamy,
jej prawdziwa mama umarła, kiedy dziewczynka była jeszcze malutka.
A choć ojciec ożenił się powtórnie, Marfa nadal nie miała matki i żyła jak
sierota. Mimo że macocha Marfy była, jak mówiono, niebrzydką kobietą,
piekła pyszne ciasta, pięknie tkała i potrafiła przygotować aromatyczny kwas
chlebowy, serce miała zimne i nieczułe. Nienawidziła Marfy za jej urodę
i dobroć, a faworyzowała własną córkę, brzydką i leniwą. Najpierw chciała
sprawić, żeby Marfa zbrzydła, zlecała jej więc najcięższe prace domowe, by
dłonie dziewczyny powykręcały się, plecy zgarbiły, a twarz pomarszczyła.
Strona 12
Marfa była jednak silna, być może obdarzona odrobiną magicznej mocy,
gdyż wykonywała wszystkie prace bez narzekania, a w miarę upływu lat
stawała się coraz piękniejsza. Kiedy więc macocha… – widząc, że Alosza
zamierza jej przerwać, Dunia dodała: – która nazywała się Daria
Nikołajewna, stwierdziła, że nie zdoła sprawić, by Marfa zrobiła się brzydka
i zgorzkniała, postanowiła pozbyć się jej raz na zawsze. Pewnego dnia
w środku zimy Daria zwróciła się do małżonka: „Mój drogi, sądzę, że już
pora, by nasza Marfa wyszła za mąż”.
Marfa była akurat w izbie i smażyła placki. Spojrzała na macochę
z radosnym zdziwieniem, bo przecież tamta nigdy się nią nie interesowała,
chyba że chciała coś jej wytknąć, jednak radość szybko przemieniła się
w trwogę.
„Już wybrałam dla niej odpowiedniego męża. Wsadź ją na sanie i zawieź
do lasu. Wydamy ją za Morozkę, pana zimy. Czy któraś panna mogłaby sobie
życzyć wspanialszego i bogatszego oblubieńca? Toż on jest władcą białego
śniegu, czarnych jodeł i srebrnego szronu!”
Małżonek, a nazywał się Borys Borysowicz, spojrzał przerażony na żonę.
Kochał córkę i dobrze wiedział, że lodowate objęcia boga zimy nie są
przeznaczone dla śmiertelnych panien. Może jednak Daria również
dysponowała odrobiną magii, ponieważ mąż nie potrafił niczego jej
odmówić. Z płaczem usadowił córkę na saniach, zawiózł w głąb lasu
i zostawił pod jodłą.
Dziewczyna długo siedziała sama, drżała i dygotała, bo było jej coraz
zimniej i zimniej. Wreszcie usłyszała głośne stukoty i trzaski. Podniosła
głowę i ujrzała samego Morozkę, który szedł ku niej, skacząc wśród drzew
i dziarsko pstrykając palcami.
– A jak on wyglądał? – chciała wiedzieć Olga.
Dunia wzruszyła ramionami.
– Co do tego, każdy ma swoją wersję. Niektórzy twierdzą, że jest jedynie
lodowatym powiewem szemrzącym wśród jodeł. Inni widzą w nim starca
o przejrzystych oczach i zimnych dłoniach jeżdżącego saniami. A jeszcze
Strona 13
inni mówią, że jest wojownikiem w kwiecie wieku odzianym na biało
i dzierżącym w dłoniach broń zrobioną z lodu. Nikt nie wie tego na pewno.
Tak czy inaczej, Mróz podszedł do Marfy. Jej twarz owionął lodowaty
podmuch i poczuła jeszcze większy ziąb. A wtedy Mróz przemówił do niej
głosem zimowego wiatru i sypiącego śniegu: „Ciepło ci, moja śliczna?”.
Marfa była dziewczyną dobrze wychowaną, bez narzekania znoszącą
wszelkie trudy, odparła więc: „Ciepło, dziękuję, drogi panie Mrozie”. Słysząc
to, demon zaśmiał się, a gdy to zrobił, zadął porywisty wiatr. Drzewa jęknęły
nad ich głowami. Mróz znowu zapytał: „A teraz? Ciepło ci, kochanie?”.
Marfa zaś, chociaż z zimna ledwie mogła mówić, zapewniła go: „Ciepło, tak,
ciepło, dziękuję”.
Nagle rozszalała się śnieżyca, wiatr wył i szczerzył kły, a biedna Marfa
była pewna, że oderwie jej skórę od kości. Mróz już się nie śmiał, a kiedy
spytał po raz trzeci: „Ciepło ci, najdroższa?”, dziewczyna miała przed oczami
czarne plamy i odpowiedziała, z trudem wydobywając głos przez
zamarzające usta: „Tak… ciepło. Ciepło, mój panie Mrozie”.
Mróz poczuł podziw dla odwagi Marfy i ulitował się nad nią: otulił ją
swoją peleryną z błękitnego brokatu i ułożył w saniach. Kiedy wyjechał
z lasu i zostawił dziewczynę pod drzwiami chaty jej ojca i macochy, nadal
była spowita we wspaniałą pelerynę i trzymała w rękach skrzynkę pełną
klejnotów oraz złotych i srebrnych ozdób. Ojciec Marfy zapłakał z radości,
widząc ją całą i zdrową, lecz Daria i jej córka były wściekłe, gdy zobaczyły,
że Marfa jest bogato odziana, promienna i tak hojnie obdarowana.
Daria zwróciła się do męża tymi słowy: „Mój drogi, prędko! Bierz sanie
i zawieź tam moją córkę Lizę. Podarunki, które Mróz dał Marfie, to nic
z porównaniu z tymi, które wręczy mojej córeczce!”.
Chociaż w głębi serca Borys uważał polecenie żony za szaleństwo, zabrał
dziewczynę na sanie i pojechali. Liza miała na sobie swoją najpiękniejszą
suknię i była otulona grubym kożuchem. Ojciec zawiózł ją w głąb lasu
i zostawił pod tą samą jodłą co przedtem Marfę.
Liza siedziała tam bardzo długo. Pomimo ciepłego okrycia było jej coraz
Strona 14
zimniej. Wreszcie spomiędzy drzew wyłonił się Mróz, pstrykając dziarsko
palcami i śmiejąc się do siebie. Podszedł do Lizy tanecznym krokiem
i dmuchnął jej w twarz, a jego oddech był niczym wiatr z północy, od
którego przemarza się na kość. Uśmiechnął się i spytał: „Ciepło ci,
kochanie?”. Liza wzdrygnęła się i wrzasnęła: „Oczywiście, że nie, ty
głupcze! Nie widzisz, że prawie umieram z zimna?!”.
Wtedy zerwał się jeszcze silniejszy wiatr, a jego podmuchy boleśnie
smagały dziewczynę. Przekrzykując zawieruchę, Mróz spytał: „A teraz?!
Ciepło?!”. Dziewczyna krzyknęła w odpowiedzi: „Ależ nie, durniu!
Przemarzłam do szpiku kości! Nigdy w życiu nie było mi tak zimno! Czekam
na mojego oblubieńca Mroza, ale ten gbur nie przychodzi!”. Na te słowa
spojrzenie Mroza stało się twarde niczym diament. Położył palce na szyi
dziewczyny, pochylił się nad nią i szepnął jej do ucha: „A teraz ci ciepło,
moja gołąbeczko?”. Dziewczyna jednak nie mogła odpowiedzieć, bowiem
kiedy jej dotknął, umarła, i teraz leżała zamarznięta na śniegu.
Daria czekała w domu, chodząc po izbie tam i z powrotem. „Dwie
skrzynie złota przynajmniej – mówiła, zacierając ręce. – Suknia ślubna
z jedwabnego aksamitu i narzuta na łoże małżeńskie z najlepszej wełny”.
Mąż milczał. Cienie zaczęły się wydłużać, a Lizy wciąż nie było. Wreszcie
Daria posłała męża po córkę, przestrzegając go, żeby uważał na skrzynię ze
skarbami. Kiedy jednak Borys dotarł pod drzewo, gdzie rano zostawił Lizę,
nie było tam ani śladu skarbu. Była tylko leżąca na śniegu martwa
dziewczyna.
Mężczyzna z ciężkim sercem wziął ją na ręce i zabrał do domu. Daria
wybiegła im na spotkanie. „Liza! – zawołała. – Moje kochanie!”.
A wtedy zobaczyła w saniach ciało córki. W tym samym momencie palec
Mroza dotknął serca Darii i ona także w jednej chwili była martwa.
Zapadła cisza, pełna uznania dla opowieści Duni, po czym Olga spytała
tęsknym głosem:
– A co stało się z Marfą? Wyszła za niego? Za króla Mroza?
– Dotyk mrożący krew w żyłach… – mruknął Kola z uśmieszkiem, nie
Strona 15
zwracając się do nikogo w szczególności.
Dunia posłała mu surowe spojrzenie, lecz nie zaszczyciła go odpowiedzią.
– Raczej nie, Olu – zwróciła się do dziewczynki. – Nie wydaje mi się. Na
co zdałby się król zimy śmiertelnej pannie? Bardziej prawdopodobne jest to,
że wyszła za bogatego wieśniaka, wnosząc największy posag w całej Rusi.
Olga miała taką minę, jakby chciała zaprotestować wobec tak mało
romantycznego zakończenia, jednak Dunia, której strzykało w kościach, już
wstała, chcąc udać się na spoczynek. Góra pieca była wielkości sporego
łóżka, więc starzy, mali i chorzy sypiali właśnie tam. Dunia przygotowała
posłanie dla siebie i Aloszy.
Pozostałe dzieci pocałowały matkę na dobranoc i wymknęły się z kuchni.
W końcu także Marina wstała ze stołka. Pomimo zimowych ubrań Dunia
dobrze widziała, jak bardzo wychudła, i ścisnęło się jej serce.
Wkrótce nadejdzie wiosna, pocieszała się. Lasy się zazielenią, bydlęta
będą dawać pożywne mleko. Upiekę jej placek z jajkami, twarogiem
i mięsem bażanta, a słońce sprawi, że wydobrzeje.
Patrząc w oczy Mariny, stara niania miała jednak złe przeczucia.
Strona 16
2.
Wnuczka czarownicy
Jagnię wydostało się wreszcie na świat, śliskie, wiotkie i czarne niczym
martwe drzewo w deszczu. Owca zaczęła lizać energicznie swoje maleństwo
i już po chwili jagniątko stanęło, chwiejąc się, na drobniutkich kopytkach.
– Mołodiec – pochwalił Piotr Władimirowicz owcę i wstał. Kiedy się
wyprostował, poczuł ból w plecach. – Mogłaś jednak wybrać lepszą noc.
Na zewnątrz wiatr zgrzytał zębami. Owca machnęła nonszalancko
ogonem, a Piotr uśmiechnął się i zostawił ją z synkiem. Zdrowy baranek
urodzony podczas śnieżycy pod koniec zimy to dobry znak.
Piotr Władimirowicz był wielkim panem: bojarem, posiadaczem żyznej
ziemi, na jego rozkazy było mnóstwo ludzi. Towarzyszył rodzącym
zwierzętom, bo tak chciał. Zawsze starał się być obecny, kiedy nowe
stworzenie miało zasilić jego trzodę, a często bywało, że wyciągał je na świat
własnymi zakrwawionymi rękami.
Deszcz ze śniegiem przestał padać, rozpogodziło się. Kiedy Piotr wyszedł
na podwórze i zamknął za sobą wrota obory, między chmurami błysnęło
kilka dzielnych gwiazd. Mimo odwilży jego dom wciąż był prawie po okap
zasypany śniegiem. Widać było tylko spadzisty dach i kominy, a także
przestrzeń wokół drzwi, którą parobkowie pracowicie odśnieżali.
W letniej części wielkiego domu były duże okna i kominek z otwartym
paleniskiem. To skrzydło zamykano jednak na zimę i teraz, zagrzebane
Strona 17
w śniegu i zapieczętowane mrozem, wyglądało na opuszczone. Zimowa
część domu mogła się poszczycić ogromnymi piecami i małymi,
umieszczonymi wysoko oknami. Z kominów nieustająco unosił się dym,
a przy pierwszym silnym mrozie Piotr wstawił w ramy okien kawałki lodu,
żeby nie wpuszczać zimna, ale pozwolić wpadać światłu. Teraz blask bijący
z kominka w izbie jego żony tworzył na śniegu migoczącą sztabkę złota.
Piotr pomyślał o Marinie i przyspieszył kroku. Ucieszy się z narodzin
jagniątka.
Przejścia między budynkami gospodarczymi były zadaszone i wyłożone
balami drewna do ochrony przed deszczem, śniegiem i błotem. Wciąż
zacinający mokry śnieg sprawiał, że drewno nasiąkało wodą, która
natychmiast zamarzała. Na takiej zdradzieckiej powierzchni łatwo było się
poślizgnąć. Wokół piętrzyły się wilgotne zaspy wysokości człowieka,
dziobate od śniegu z deszczem. Piotr stąpał jednak pewnie w butach z filcu
i futra. Zatrzymał się w sennej kuchni, by umyć ręce. Na górze pieca Alosza
przekręcił się na drugi bok i zakwilił przez sen.
Sypialnia jego żony była mała – ze względu na mróz – lecz jasna,
wygodna i przytulna. Drewniane ściany pokrywały połacie tkanin. Piękny
dywan – część posagu Mariny – przybył tu krętymi drogami z samego
Carogrodu. Drewniane stołki zdobiły fantastyczne rzeźbienia, wszędzie
leżały sterty kap z puszystych wilczych i króliczych skór.
Mały piecyk w rogu rzucał przyjemny blask. Marina jeszcze się nie
położyła. Siedziała przy ogniu otulona pledem z białej wełny i czesała włosy.
Mimo że urodziła czworo dzieci, jej włosy wciąż były gęste, ciemne i sięgały
kolan. W łagodnym świetle ognia wyglądała jak panna młoda, którą Piotr
przywiózł do domu dawno, dawno temu.
– Urodziło się? – spytała. Odłożyła grzebień i zaczęła splatać włosy
w warkocz, cały czas wpatrując się w ogień.
– Tak – odparł Piotr z roztargnieniem, zdejmując kaftan w przyjemnym
cieple sypialni. – Ładny baranek. Jego mama także ma się dobrze, to dobry
znak.
Strona 18
Marina się uśmiechnęła.
– Cieszy mnie to, bo potrzebujemy dobrych znaków – powiedziała. –
Spodziewam się dziecka.
Piotr zamarł z na wpół zdjętą koszulą. Otworzył usta, by coś powiedzieć,
lecz po chwili je zamknął. To oczywiście możliwe, lecz Marina nie jest już
młoda, a tej zimy tak bardzo schudła…
– Jeszcze jedno? – mruknął. Wyprostował się, zdjął koszulę i odłożył ją na
bok.
Marina usłyszała w jego głosie troskę i na jej wargach pojawił się smutny
uśmiech. Przewiązała koniec warkocza skórzanym rzemieniem i dopiero po
chwili rzekła:
– Tak. – Odrzuciła warkocz na plecy. – Dziewczynka. Urodzi się jesienią.
– Marino… – zaczął Piotr.
Jego żona usłyszała nieme pytanie.
– Chciałam jej – powiedziała. – I nadal jej chcę. – Po czym dodała ciszej:
– Pragnę córki, która będzie taka jak moja matka.
Piotr ściągnął brwi. Marina nigdy nie mówiła o swojej matce. Dunia, która
towarzyszyła jej w Moskwie, również bardzo rzadko o niej wspominała.
Za panowania Iwana I, tak w każdym razie opowiadano, przez bramę
Kremla wjechała obdarta dziewczyna, zupełnie sama, nie licząc oczywiście
jej wysokiego siwego konia. Mimo że była brudna, głodna i zmęczona,
natychmiast zaczęły krążyć o niej rozmaite plotki. Mówiono, że ma
niezwykły wdzięk, a oczy niczym dziewczyna z bajki zamieniona w łabędzia.
Wreszcie te fantastyczne pogłoski dotarły do uszu Wielkiego Księcia Iwana.
„Sprowadźcie ją do mnie – zażądał. – Jeszcze nigdy nie widziałem
dziewczyny łabędzia” – dodał nieco rozbawiony.
Iwan Kalita był surowym władcą, ambitnym, zimnym, przebiegłym
i zachłannym. Inaczej by nie przetrwał, bo Moskwa szybko wykańczała
swoich panujących. A jednak, opowiadali później bojarzy, że kiedy Iwan po
raz pierwszy ujrzał tę dziewczynę, przez bite dziesięć minut siedział bez
Strona 19
ruchu. Obdarzeni bardziej bujną wyobraźnią przysięgali, że kiedy podszedł
do niej i wziął ją za rękę, w jego oczach błyszczały łzy.
Iwan pochował dwie żony, miał pierworodnego syna starszego od młodej
ukochanej, mimo to rok później poślubił tajemniczą dziewczynę. Nawet
jednak Wielki Książę Moskiewski nie potrafił uciszyć plotek, a księżna nie
chciała zdradzić, skąd pochodzi: ani wtedy, ani nigdy potem. Służące
szeptały, że potrafi oswajać zwierzęta, przewidywać przyszłość i sprowadzać
deszcz.
***
Piotr zebrał swoje wierzchnie odzienie i powiesił je koło pieca. Jako
mężczyzna praktyczny nie słuchał plotek, a przesądy zbywał wzruszeniem
ramion. Teraz jednak jego żona siedziała nieruchomo, patrząc w ogień, tak że
i on poczuł się nieswojo. Płomienie migotały, złocąc jej dłonie i szyję. Zaczął
chodzić tam i z powrotem po drewnianej podłodze.
Ruś stała się chrześcijańska, odkąd Włodzimierz I ochrzcił Kijów
w wodach Dniepru i strącił z piedestału starych bogów. Kraj był jednak
ogromny i zmieniał się powoli. Pięćset lat po przybyciu mnichów do Kijowa
na Rusi nadal żywe były dawne wierzenia i niektórzy odnosili wrażenie, że
odbijają się one w zagadkowym spojrzeniu dziwnej księżnej. Cerkwi się to
nie podobało. Na skutek nalegań biskupów jej jedyne dziecko, Marina,
zostało wydane za bojara gospodarującego na odległych ziemiach, wiele dni
drogi od Moskwy.
Piotr często błogosławił swoje szczęście. Jego żona była równie mądra,
jak urodziwa, kochała go, a on kochał ją. Nigdy nie mówiła o swojej matce,
a on nigdy o nią nie pytał. Ich córka Olga była zwyczajną dziewczyną, ładną
i miłą. Nie potrzebowali kolejnej córki, a już na pewno nie dziedziczki
domniemanych mocy dziwacznej babki.
– Jesteś pewna, że masz na to siłę? – zapytał wreszcie Piotr. – Już
przyjście na świat Aloszy nas zaskoczyło, a to było trzy lata temu.
– Tak. – Marina odwróciła się do niego. Jej dłoń zacisnęła się wolno
Strona 20
w pięść, lecz Piotr tego nie zauważył. – Urodzę ją.
Zapadła cisza.
– Marino, twoja matka była… – zaczął.
Marina ujęła jego dłoń i wstała, a on objął ją w pasie i poczuł, że
sztywnieje pod jego dotknięciem.
– Nie wiem – odrzekła Marina. – Miała moc, którą ja nie zostałam
obdarzona. Pamiętam, jak w Moskwie szeptały o tym szlachetnie urodzone
panie. Ta moc przysługuje jednak z urodzenia kobietom z jej rodu. Olga jest
bardziej twoją córką niż moją, lecz ta… – uniosła rękę i wykonała taki gest,
jakby kołysała niemowlę – ta będzie inna.
Piotr przytulił żonę, a ona przywarła do niego, nagle pełna namiętności.
Czuł bicie jej serca przy swojej piersi. Czuł jej ciepło. Wdychał zapach jej
włosów umytych starannie w łaźni.
Już późno, pomyślał. Po co szukać kłopotów? Rolą kobiet jest rodzenie
dzieci. Żona dała mu ich już czworo, z pewnością jednak zdoła urodzić
jeszcze jedno. Jeśli dziecko okaże się pod jakimś względem dziwne, cóż,
będą się martwić potem.
– Wydaj ją zatem zdrową na świat, Marino Iwanowno – powiedział,
a żona się uśmiechnęła. Stała tyłem do ognia, więc nie dostrzegł jej mokrych
od łez rzęs. Podszedł do niej, ujął ją pod brodę i pocałował. Na jej szyi
pulsowało tętno. Pod ciężkim wełnianym odzieniem była chuda i krucha jak
ptaszek.
– Chodź do łóżka – powiedział. – Jutro będzie mleko. Mama jagnięcia da
nam go trochę, a Dunia coś ci z niego upiecze. Musisz teraz myśleć
o dziecku.
Marina przywarła do niego całym ciałem. Wziął ją na ręce, jak za czasów
narzeczeństwa, i okręcił się z nią, a ona wybuchnęła śmiechem i objęła go za
szyję. Na chwilę jednak jej spojrzenie padło na ogień, jakby z płomieni
mogła wyczytać przyszłość.
***