9984
Szczegóły |
Tytuł |
9984 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9984 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9984 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9984 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Juliusz Verne
W puszczach Afryki
(Napowietrzna wioska)
Spolszczy�a Bronis�awa Kowalska
Tytu� orygina�u �Le village aerien�
Nak�adem i drukiem Micha�a Arcta
Warszawa 1907
Rozdzia� I
Po d�ugim wypoczynku.
A gdyby tak Amerykanie zawojowali cze�� prowincji Kongo? - zapyta� Maks Huber - czy o tym nigdy nie by�o jeszcze mowy?
- A na coby nam si� to zda�o? - odpowiedzia� Jan Cort. - Czy nam brak przestrzeni W Stanach Zjednoczonych?... Jakie to olbrzymie puste obszary rozci�gaj� si� od Alaski do Texas!... Poc� mamy kolonje zak�ada� zdaleka od kraju, czy nie lepiej uprawia� i zaludnia� w�asn� ziemi�?
- Ech! m�j kochany Janie, je�eli tak dalej p�jdzie, narody europejskie podziel� si� zdobyczami w Afryce, czyli zagarn� sobie ze trzy miljardy hektar�w1 ziemi!... Czy� Amerykanie wyrzekn� si� tego na korzy�� Anglik�w, Niemc�w, Hollandczyk�w, Portugalczyk�w, Francuz�w, W�och�w, Belg�w i Hiszpan�w?...
- Amerykanom ta ziemia nie jest potrzebna - odpowiedzia� Jan Cort - dlatego �e...
- �e co? - podchwyci� Maks Huber.
- �e moim zdaniem, po co m�czy� nogi, skoro wystarcza wyci�gn�� r�k�...
- M�j kochany Janie, przyjdzie chwila, w kt�rej rz�d federalny upomni si� o sw�j udzia� w zdobyczach afryka�skich... Cz�� prowincji Kongo zagarn�a Francja, drug� cz�� Belgja, trzeci� Niemcy, a przecie� jest jeszcze cz�� prowincji Kongo niepodleg�ej, kt�ra czeka na swego zdobywc�... I ca�y ten kraj, kt�ry zwiedzamy od trzech miesi�cy...
- Ale tylko jako tury�ci, Maksie, a nie jako zdobywcy.
- Nie widz� w twoim okre�leniu zbyt wielkiej r�nicy, godny obywatelu Stan�w Zjednoczonych - wyg�osi� Maks Huber. - Powtarzam raz jeszcze, �e w tej cz�ci Afryki Stany Zjednoczone mog�yby za�o�y� wspania�� kolonj�. Ziemia jest tu tak urodzajna, �e niemal prosi si� o to, aby ludzie zu�ytkowali jej �yzno��; rzeki i strumienie zasilaj� wilgoci� grunty, a ta sie� wodna nigdy nie wysycha...
- Nawet podczas tak niezno�nego, jak dzisiaj upa�u - doko�czy� Jan Cort, ocieraj�c chustk� spocone czo�o.
- M�j kochany, przyzwyczaili�my si� ju� do upa��w! - zawo�a� Maks Huber. - Powiedz, m�j przyjacielu, czy�my si� ju� nie zaaklimatyzowali, czy�my, �e si� tak wyra��, nie zamienili si� ju� w murzyn�w?... Teraz jest dopiero marzec, a co to b�dzie w lipcu lub sierpniu, gdy promienie s�o�ca b�d� parzy� sk�r�, jak ogie�!...
- W ka�dym razie, Maksie, trudnoby nam si� by�o przedzierzgn�� w Pahuin�w lub Zanzibarczyk�w, mamy na to nazbyt delikatn� sk�r�. Przyznaj�, �e odbyli�my pi�kn� i zajmuj�c� wypraw�, kt�ra nam si� powiod�a znakomicie... ale pragn� powr�ci� ju� do Libreville i za�y� w naszych faktorjach spokoju i wypoczynku, kt�ry si� s�usznie nale�y takim, jak my podr�nikom. To� trzy miesi�ce sp�dzili�my w podr�y...
- Pod tym wzgl�dem zgadzam si� z tob� - odpowiedzia� Maks Huber - nasza awanturnicza wyprawa by�a do�� zajmuj�ca. Jednak musz� przyzna�, nie zadowoli�a mnie w zupe�no�ci.
- Jakto, Maksie, nie rozumiem ci�. Przeby�e� wiele setek mil przez kraj zupe�nie ci nieznany, nara�ony by�e� na rozmaite niebezpiecze�stwa ze strony dzikich krajowc�w, kt�rzy nieraz witali nas zatrutemi strza�ami, odbywa�e� polowania, kt�re numidyjski lew i libijska pantera raczy�y zaszczyci� swoj� obecno�ci�, sk�ada�e�, jak w staro�ytno�ci, ofiary ze stu s�oni na korzy�� naszego wodza Urdaksa, zebra�e� tyle k��w s�oniowych, �e mo�naby niemi pokry� klawisze wszystkich fortepian�w na �wiecie, i jeszcze jeste� niezadowolony?...
- Jestem zadowolony i niezadowolony zarazem, m�j Janie. Korzy�ci, kt�re wyliczy�e�, bywaj� wog�le udzia�em wszystkich badacz�w, czyni�cych wyprawy do Afryki �rodkowej. Czytamy opisy tego w podr�ach Boerta, Burtona, Speekego, Stanleya, Serpa Pinto, Granta, Liwingstona, du Chaillu, Kamerona, Mage�a, Wissemana, Brazzi, Gallieniego, Dybowskiego, Lejeana, Massarego, Buonfantiego i de Maitre�a.
W tej chwili, wstrz��nienie wozu, kt�ry uderzy� o kamie�, przerwa�o Maksowi dalsze wyliczanie zdobywc�w afryka�skich. Jan Cort, korzystaj�c z tej przerwy, zapyta�:
- Spodziewa�e� si� zatym napotka� co innego w ci�gu swej podr�y?
- Tak, m�j kochany Janie.
- Co� niespodziewanego?
- Jeszcze co� lepszego, gdy� niespodzianek mieli�my dosy�.
- Zatym pragn��e�, aby ci� spotka�a jaka� przygoda nadzwyczajna?
- Nie inaczej, m�j przyjacielu, a tymczasem ani razu nie mia�em sposobno�ci dozna� czego� nadzwyczajnego, niezwyk�ego i nazwa� Afryk� krajem osobliwym i tajemniczym, jak j� nazywali w staro�ytno�ci...
- Widz�, Maksie, �e Francuz jest trudniejszy do zadowolenia, ni� Amerykanin.
- Nie przecz�, je�li ci wystarczaj� wra�enia, doznane podczas naszej podr�y.
- Najzupe�niej, Maksie!
- Powracasz wi�c zadowolony?
- Naturalnie, nadewszystko za� dlatego, �e ju� wracam.
- I s�dzisz, �e czytelnicy, kt�rzyby czytali opis naszej podr�y, zawo�aliby: �Jakie to ciekawe!�
- Gdyby tego nie powiedzieli, byliby bardzo wymagaj�cemi.
- No, zapewne, ciekawo�� ich zadowoli�aby si� bardziej, gdyby nasza wyprawa sko�czy�a si� w �o��dku lwa lub ludo�ercy z Ubangi - odpar� Jan Cort.
- Nie posuwaj�c si� do tej ostateczno�ci, kt�ra jednak ma pewien urok dla czytelnik�w, powiedz tak szczerze, z r�k� na sercu, Janie, czy m�g�by� przysi�c, �e odkryli�my co� zupe�nie nowego, czego nie odkry� �aden z podr�nik�w, zwiedzaj�cych przed nami Afryk� �rodkow�?
- Nie, tego nie powiem, Maksie.
- Co do mnie, mia�em nadziej�, ze los oka�e si� �askawszym wzgl�dem mnie.
- Czy jeste� chciwy s�awy i pragniesz, aby ci� nazywano nieustraszonym podr�nikiem? Ja niczego wi�cej nie pragn��em i jestem zadowolony z naszej wyprawy.
- Nie zyskali�my nic, m�j drogi.
- Ale� Maksie, nasza podr� jeszcze nie sko�czona, a przez pi�� lub sze�� tygodni, kt�re up�yn�, zanim si� dostaniemy stad do Libreville...
- Daj�e� pok�j! - przerwa� Maks - nasza podr� teraz odb�dzie si� chyba w warunkach jak najpospolitszych, tak, jak gdyby�my jechali ubitym go�ci�cem.
- Kto wie?
W tej chwili w�z zatrzyma� si� u st�p wzg�rza, gdy� tu zamierzano stan�� na odpoczynek wieczorny. Na wzg�rzu ros�o kilka pi�knych drzew, jedynych na tej rozleg�ej p�aszczy�nie, o�wietlonej promieniami zachodz�cego s�o�ca.
By�a godzina si�dma wieczorem. Pod szeroko�ci� gieograficzn� �smego stopnia na p�noc, zmierzch trwa bardzo kr�tko i zaraz zapada noc, kt�ra tego dnia tym bardziej zapowiada�a si� wcze�nie, �e g�ste chmury ukaza�y si� na horyzoncie, przys�aniaj�c gwiazdy i ksi�yc na nowiu.
W�z przeznaczony jedynie dla przewo�enia podr�nych, nie zawiera� w sobie ani towar�w, ani zapas�w �ywno�ci. By� to rodzaj wagonu, umieszczonego na czterech mocnych ko�ach; w�z ten ci�gn�o sze�� wo��w. W przedniej cz�ci wagonu by�y drzwi, prowadz�ce do wn�trza, z bok�w znajdowa�y si� okienka, wewn�trz wagon podzielony by� na dwie izdebki. Izdebk� znajduj�c� si� w g��bi zajmowali dwaj m�odzi ludzie, w wieku od dwudziestu pi�ciu do dwudziestu sze�ciu lat. Jeden z nich Jan Cort by� Amerykaninem, drugi Maks Huber - Francuzem. Izdebk� od wej�cia zajmowa� kupiec portugalski nazwiskiem Urdaks i przewodnik, kt�ry kierowa� ruchem karawany, zwany w tamtejszym narzeczu �foreloper�. Przewodnik nazywa� si� Kamis i by� krajowcem, rodem z Kamerunu. Zna� on doskonale swoje rzemios�o przewodnika, umiej�cego si� kierowa� w�r�d rozpalonych przestrzeni Ubangi.
Wagon, zbudowany mocno, niczym nie przypomina�, �e przeby� tak dalek� podr�. Skrzynia, czyli pud�o, by�o w dobrym stanie, ko�a nie zu�yte, szprychy nie pogi�te, ani nie po�amane, tak jakby powracano ze spaceru, a tymczasem przeby� przestrze� przesz�o tysi�ca kilometr�w.
Trzy miesi�ce temu, wehiku� ten wyruszy� z Libreville, stolicy francuskiej prowincji Kongo. Stamt�d d���c w kierunku wschodnim, posuwa� si� po p�aszczyznach Ubangi, dalej ni� bieg rzeki Bahar el-Abiad, kt�ra wlewa swe wody do jeziora Czad. Okolica ta otrzyma�a swe nazwisko od jednego z g��wnych dop�yw�w prawego brzegu, to jest od rzeki Kongo, czyli Zairy, a ci�gnie si� na wsch�d od Kamerunu niemieckiego, kt�rego gubernator jest konsulem gieneralnym niemieckim w Afryce Zachodniej.
Granic dok�adnych Konga trudno by�oby okre�li�, nawet na naj�wie�szej mapie. Je�eli to nie jest pustynia, lecz pustynia pokryta bujn� ro�linno�ci�, niepodobna w niczym do Sahary, to bez w�tpienia jest to olbrzymia przestrze�, po kt�rej rozsiane s� wsie, znajduj�ce si� od siebie w znacznej odleg�o�ci. R�ne pokolenia prowadz� tam z sob� nieustann� wojn�, zwyci�aj� si� nawzajem i zabijaj�. Niekt�re z tych pokole� �ywi� si� jeszcze dotychczas mi�sem ludzkim, jak pokolenie Mubuttu, zamieszkuj�ce pomi�dzy �r�d�ami Nilu a Kongo. Ono to dla zaspokojenia swych instynkt�w ludo�erczych po�wi�ca w�asne dzieci. Misjonarze wydzieraj� barbarzy�com te biedne istotki przemoc� lub okupem i wychowuj� je w wierze chrze�cija�skiej, w zak�adach pobudowanych wzd�u� rzeki Siramba. Schroniska te nie utrzyma�yby si� z pewno�ci�, gdyby nie by�y wspierane zasi�kami pieni�nemi ze strony pa�stw europejskich, a nadewszystko Francji.
Dla �cis�o�ci opowiadania musimy doda�, �e w Ubangi dzieci krajowc�w uwa�ane s� za monet�, kt�ra ma obieg w kraju w handlu zamiennym. P�ac� oni dzie�mi za rozmaite przedmioty, kt�rych handlarze im dostarczaj�.
Najbogatszym zatym krajowcem jest ten, kt�ry ma najwi�cej dzieci.
Ale chocia� Portugalczyk Urdaks nie zapuszcza� si� na te przestrzenie w interesach handlowych i nie styka� si� zblizka z pokoleniami zamieszkuj�cemi wybrze�a Ubangi, i cho� nie mia� innego celu nad zaopatrzenie si� w jak najwi�ksz� ilo�� ko�ci s�oniowej, zna� jednak dzikie ludy, zamieszkuj�ce Kongo Nieraz, spotykaj�c si� z niemi, musia� u�ywa� broni palnej w obronie w�asnej. Obecna wyprawa mog�a si� zalicza� do szcz�liwych i korzystnych, gdy� nie wydar�a ani jednej ofiary z po�r�d os�b nale��cych do karawany.
Mijaj�c wiosk� w pobli�u �r�de� rzeki Bahar-El-Abiad, Jan Cort i Maks Huber ocalili od okropnej �mierci ma�e dziecko, wykupuj�c je za cen� kilku szkie�ek. By� to dziesi�cioletni ch�opczyk, o rysach twarzy przyjemnych i �agodnych, niezbyt przypominaj�cych pochodzenie murzy�skie. Tak, jak si� to nieraz spotyka u niekt�rych pokole�, ch�opiec mia� cer� prawie jasn�, w�osy blond, a nie czarne ki�dzierzawe, nos orli i nie sp�aszczony, wargi cienkie, budow� cia�a zr�czn� i siln�; w oczach jego b�yszcza�a inteligiencja. Biedny ch�opiec, oderwany od swego plemienia, gdy� bli�szej rodziny ju� nie mia�, nazywa� si� Lango. Wkr�tce przywi�za� si� ca�ym sercem do swoich wybawc�w. Poprzednio jaki� czas chowa� si� u Misjonarzy, kt�rzy go nauczyli troch� po francusku i po angielsku, nast�pnie jednak wpad� w r�ce pokolenia Donka, gdzie by�by go spotka� los najokropniejszy.
Przywi�zanie i wdzi�czno�� ch�opca zjedna�y mu nawzajem serdeczn� �yczliwo�� obydwuch przyjaci�, kt�rzy go �ywili, odziewali i starali si� wychowa� jak najlepiej.
Inne �ycie wi�d� teraz Lango, przesta� ju� by� �ywym towarem, tak jak jego mali wsp�ziomkowie, �y� w faktorjach w Libreville i sta� si� niejako przybranym dzieckiem Maksa Huber i Jana Cort. Rozumia�, �e oni go nie opuszcz�, czu�, �e go kochaj� i serce jego wzbiera�o wdzi�czno�ci�, a w oczach kr�ci�y si� �zy, ile razy kt�ry z dwuch przyjaci� g�adzi� go pieszczotliwie po g�owie.
Gdy w�z si� zatrzyma�, wo�y znu�one drog� dalek� i upa�em, pok�ad�y si� na ��ce. Lango, kt�ry cz�� drogi przeszed� pieszo, to wyprzedzaj�c w�z, to biegn�c za nim, natychmiast znalaz� si� przy swoich opiekunach. Ci zwolna wysiadali z wozu.
- Czy nie jeste� bardzo znu�ony? - zapyta� Jan Cort, ujmuj�c ch�opca za r�k�.
- Nie, nie, ja mam dobre nogi i lubi� biega� - odpowiedzia� Lango z u�miechem.
- Trzeba teraz co� zje�� - rzek� Maks.
- Zje��... ach, tak...
I uca�owawszy r�ce swych opiekun�w, zwr�ci� si� do ludzi nios�cych pakunki, kt�rzy zatrzymali si� w cieniu drzew na wzg�rzu.
W�z s�u�y� tylko do przejazdu dwom przyjacio�om, Urdaksowi i Kamisowi; pakunki, ko�� s�oniow� i zapasy �ywno�ci d�wigali ludzie, po wi�kszej cz�ci murzyni z Kamerunu, a by�o ich oko�o pi��dziesi�ciu. Teraz posk�adali swoje ci�ary na ziemi. Opr�cz zapas�w �ywno�ci mieli poddostatkiem zwierzyny, w kt�r� obfitowa�y okolice Ubangi.
Murzyni-tragarze s� to ludzie p�atni, nawet drogo, i znaj�cy swoje rzemios�o; korzy�ci pieni�ne, osi�gni�te z ka�dej takiej wyprawy, pozwalaj� na to, aby ich sowicie wynagradza�. Ludzie ci nigdy nie przebywaj� w domu, od dzieci�stwa wynajmuj� si� do d�wigania ci�ar�w i pracuj�, dop�ki im si� starczy. Jest to zaj�cie bardzo uci��liwe.
Ramiona tragarzy uginaj� si� pod ci�arami, kt�re �cieraj� im sk�r�, nogi maj� zakrwawione, cia�o pokaleczone przez ostre trawy, gdy� dla ochrony ubrania, nosz� na sobie tylko rzeczy niezb�dne. I tak pracuj� od �witu, a� do godziny jedenastej przed po�udniem i zn�w rozpoczynaj� poch�d, gdy upa� si� zmniejsza, a� do wieczora. Interesem handluj�cych jest dobrze wynagradza� tych ludzi, dobrze ich �ywi� i nie nadu�ywa� ich si�.
Polowanie na s�onie bywa po��czone z wieloma niebezpiecze�stwami, gdy� opr�cz s�oni mo�na napotka� pantery i lwy; - dlatego te� w�dz wyprawy stara si� mie� ludzi pewnych i zaufanych. Nast�pnie, gdy zdobycz jest obfita, zale�y g��wnie na tym, aby karawana szcz�liwie i pr�dko powr�ci�a do faktorji na wybrze�u. Ka�dy wi�c stara si� o to, aby w drodze nie zatrzymywa�o jego pochodu znu�enie ludzi lub choroby, a mianowicie ospa, kr�ra w tych okolicach czyni straszne spustoszenia. Portugalczyk Urdaks wiedzia� o tym wszystkim i post�powa� bardzo roztropnie, czuwaj�c troskliwie nad swemi lud�mi. Ka�da jego wyprawa do Afryki �rodkowo-po�udniowej op�aca�a mu si� sowicie.
I obecna dostarczy�a mu obficie ko�ci s�oniowej, kt�r� zdoby� po za rzek� Bahar-el-Abiad, prawie na granicy Darfuru.
Pod cieniem wspania�ych drzew karawana roz�o�y�a si� obozem.
Jan Cort zapyta� Urdaksa, czy wybrali odpowiednie miejsce na odpoczynek.
- Doskona�e - odpowiedzia� Portugalczyk - dlatego, �e i wo�y maj� tu wyborn� pasz�.
- Wistocie trawa tutaj g�sta i soczysta - doda� Jan Cort.
- Jabym j� tak�e ch�tnie chrupa�, gdybym mia� trzy �o��dki, kt�remi natura obdarzy�a zwierz�ta prze�uwaj�ce - odezwa� si� weso�o Maks Huber.
- Dzi�kuj� ci za ten przysmak - odpar� Jan Cort - wol� ja kawa�ek mi�sa antylopy, upieczonego na w�glach, a do tego kawa�ek suchara i kieliszek wina...
- Do kt�rego mo�emy domiesza� troch� wody z tego czystego strumienia, kt�ry p�ynie ot, tam - doda� Partugalczyk, wskazuj�c rzek�, b�d�c� zapewne dop�ywem Ubangi.
Toczy�a ona swe fale mo�e o kilometr odleg�o�ci, w stronie zachodniej pag�rka.
Napr�dce roz�o�ono ob�z.
Z k��w s�oniowych u�o�ono stos w pobli�u wozu. Rozpalono kilka ognisk z suchych ga��zi. Kamis czuwa� nad tym, aby nikomu nic nie brakowa�o. Podr�ni nasi mieli poddostatkiem mi�sa z �osia i antylopy, spo�ywali je �wie�e lub suszone, gdy� obfito�� zwierzyny pozwala�a na to, aby sobie nie �a�owa� po�ywienia. W powietrzu rozchodzi� si� zapach sma�onego mi�sa, i wszyscy zacz�li zajada� z apetytem, wywo�anym przez ruch i �wie�e powietrze.
Bro� i amunicja pozosta�a wewn�trz wozu, by�o tam par� skrzynek z nabojami, fuzje do polowania, karabiny i rewolwery, a wszystko w najlepszym gatunku. Bro� by�a wy��czn� w�asno�ci� Jana Cort, Maksa Huber, Urdaksa i Kamisa.
W godzin� p�niej wszyscy ju� byli nasyceni i my�leli tylko o spoczynku. Kamis jednak postawi� stra� z kilku ludzi, aby czuwali nad bezpiecze�stwem karawany. Stra� ta mia�a si� zmienia� co 2 godziny. W tych pustych i dzikich okolicach trzeba si� zawsze mie� na baczno�ci, gdy� ludzie s� tam zar�wno z�o�liwi jak zwierz�ta. Urdaks by� zatym bardzo ostro�ny, mia� on oko�o lat pi��dziesi�ciu, lecz by� silny, wytrwa�y i przebieg�y. Trzydziestopi�cioletni Kamis by� niemniej odwa�ny i przezorny i wielokrotnie przeprowadza� ju� karawany przez puszcze Afryki.
Dwaj przyjaciele i Portugalczyk zasiedli do wieczerzy pod cieniem drzewa. Posi�ek, przygotowany przez jednego z krajowc�w, przyni�s� im Lango. Jedz�c, rozmawiali, g��wnie o tym, co ich jeszcze w drodze spotka� mo�e. Mieli jeszcze olbrzymi� do przebycia przestrze�, z tysi�c pi��set lub sze��set kilometr�w, na co potrzeba by�o z pi�� lub ze sze�� tygodni czasu.
- Niewiadome, co nas jeszcze spotka� mo�e - m�wi� Jan Cort do swego towarzysza, kt�ry pragn�� przyg�d nadzwyczajnych.
Pocz�wszy od granic Darfuru, karawana d��y�a do rzeki Ubangi, przebywszy pierwej wbr�d rzek� Aukad�b� i liczne jej dop�ywy. Tego dnia karawana zatrzyma�a si� mniej wi�cej w tym punkcie, gdzie krzy�uje si� dwudziesty po�udnik z �smym stopniem szeroko�ci gieograficznej.
- Teraz musimy si� skierowa� w stron� po�udniowo-zachodni� - rzek� Urdaks.
- Zdaje si�, �e nie mogliby�my si� zwr�ci� w inn� stron� - odpowiedzia� Jan Cort - gdy� je�li mnie oczy nie myl�, na horyzoncie ze strony po�udniowej ukazuje si� las, kt�rego kresu nie wida� ani na wsch�d, ani na zach�d.
- Tak jest, to las olbrzymi - potwierdzi� Portugalczyk. - Gdyby�my byli zmuszeni okr��a� go ze strony wschodniej, up�yn�oby kilka miesi�cy, zanim pozostawiliby�my go po za sob�.
- A gdy zwr�cimy si� na zach�d?
- Od strony zachodniej droga jest mniej uci��liwa; nie oddalaj�c si� od skraju lasu i nie nak�adaj�c wiele drogi, napotykamy rzek� Ubangi.
- A czy przypadkiem nie skr�ciliby�my sobie drogi, gdyby�my si� przedostali przez ten las? - zapyta� Maks Huber.
- O! przynajmniej o jakie dwa tygodnie wcze�niej stan�liby�my u celu podr�y.
- A wi�c dla czego nie mamy si� pu�ci� t� drog�?
- Dlatego, �e ten las jest nieprzebyty.
- Ale� co znowu?... Sk�d�e nieprzebyty? - pyta� Maks Huber, potrz�saj�c g�ow�.
- By� mo�e, i� pieszo mo�na si� przez niego przedosta� - odpar� Portugalczyk - chocia� nie jestem tego pewny, albowiem nikt jeszcze nie odwa�y� si� na to; ale chcie� wozami przejecha� ten g�szcz le�ny, by�oby to bezowocne usi�owanie.
- M�wisz, Urdaksie, �e nikt nigdy nie pr�bowa� przedosta� si� przez ten las?
- Mo�e i usi�owa�, panie Maksie, ale nikomu si� to nie uda�o i zdaje mi si�, �e w ca�ej prowincji Kamerunu i Kongo nikt nie odwa�y�by si� na t� pr�b�. Kt�by chcia� zapuszcza� si� tam, gdzie niema �adnej �cie�ki i przedziera� si� przez g�szcze krzak�w i cierni? Nie wiem nawet, czy ogie� i siekiera otworzy�yby nam drog� przez puszcz�, gdy� napotka�oby si� jeszcze mn�stwo spr�chnia�ych, powalonych na ziemi� pni drzewnych, kt�re stanowi�yby nieprzebyt� zapor�.
- Czy doprawdy nieprzebyt�, Urdaksie?
- Kochany przyjacielu - rzek� Jan Cort - nie my�l o tym lesie; mo�emy si� nazwa� szcz�liwemi, �e go ominiemy. Przyznam ci si�, �e nie mia�bym ochoty przedziera� si� przez taki labirynt drzew...
- I nie by�by� ciekawy dowiedzie� si�, co si� znajduje w podobnej puszczy?
- A c� mo�e by�, m�j Maksie? Czy my�lisz, �e tam s� nieznane kr�lestwa, zakl�te miasta, lub nieznane gatunki zwierz�t mi�so�ernych, o pi�ciu nogach naprzyk�ad, albo ludzi o trzech nogach?
- Kto wie, czy tak nie jest, m�j Janie?... Jak�e bym chcia� zapu�ci� si� w g��b tego lasu!...
Lango, z oczyma szeroko otwartemi, w kt�rych malowa� si� wyraz ciekawo�ci, s�ucha� tej rozmowy. Wida� by�o, �e gdyby Maks Huber chcia� si� zapu�ci� w ten las tajemniczy, ch�opiec bez trwogi i wahania uda�by si� za nim
- A wi�c, Urdaksie, nie mamy zamiaru przedostawa� si� przez ten las, aby dotrze� do wybrze�y Ubangi!...
- Ale� nie mamy, nie mamy - odpar� Portugalczyk - mogliby�my si� narazi� na to, �eby�my si� z niego nigdy nie wydostali.
- No, je�li tak, m�j kochany Maksie, to chod�my spa�. We �nie pozwalam ci bada� tajemnice wn�trza tego lasu i przedziera� si� przez nieprzebyte g�stwiny, ale tylko we �nie, bo na jawie jest to rzecz� niebezpieczn�.
- Dobrze, Janie, mo�esz si� �mia� ze mnie dowoli. Ale pami�tam, co powiedzia� jeden z naszych poet�w, tylko doprawdy nie pami�tam kt�ry: �Szpera� w krainach nieznanych, jest to znajdowa� zawsze co� nowego.�
- Doprawdy, Maksie? A jaki� jest drugi wiersz odpowiadaj�cy pierwszemu?
- Zapomnia�em go.
- Zapomnij wi�c i o pierwszym i chod�my spa�.
By�a to bardzo rozs�dna rada; obydwaj przyjaciele zastosowali si� do niej niezw�ocznie. Przyzwyczajeni byli sypia� pod go�ym niebem, to te� woleli przep�dzi� t� noc pod drzewami, gdzie by�o ch�odniej, ni� we wn�trzu wozu.
Jan i Maks owin�li si� w ko�dry i u�o�yli do snu pomi�dzy korzeniami drzewa. Lango przytuli� si� do nich, jak wierny piesek.
Urdaks i Kamis przed udaniem si� na spoczynek obeszli jeszcze ca�y ob�z, aby si� przekona�, czy wo�y s� sp�tane, czy ludzie �pi� i czy wygaszono ogniska, z kt�rych lada iskierka mog�aby wznieci� po�ar, zapalaj�c zesch�e trawy i ga��zie.
Dope�niwszy tego, u�o�yli si� do snu w pobli�u wozu.
Wkr�tce wszyscy zasn�li snem g��bokim; zdaje si�, �e i stra� nie opar�a si� znu�eniu, gdy� skoro oko�o godziny dziesi�tej ukaza�y si� jakie� podejrzane ognie na skraju wielkiego lasu, nikt ich nie dostrzeg� i nie oznajmi� o tym Urdaksowi.
Rozdzia� II
Poruszaj�ce si� ognie.
Przestrze� mo�e dwuch kilometr�w oddziela�a pag�rek od puszczy, na kt�rej brzegu ukazywa�y si� i porusza�y dr��ce i smolne p�omyki. By�o ich mo�e z dziesi��, ��czy�y si� one lub rozpierzcha�y, to zn�w porusza�y si� gwa�townie, pomimo, �e powietrze by�o bardzo spokojne. Mo�na by�o przypuszcza�, ze banda krajowc�w roz�o�y�a si� obozem w tym miejscu, oczekuj�c dnia. Ale ognie nie by�y oznak� obozowiska, gdy� porusza�y si� kapry�nie na przestrzeni jakich stu s��ni, zamiast p�on�� w jednym miejscu, co by�oby oznak�, �e krajowcy odpoczywaj� przez ca�� noc.
Okolice rzeki Ubangi nawiedzane bywaj� przez pokolenia koczownicze, kt�re tu przyci�gaj� z Adamana lub Bargimi ze strony zachodniej, lub z Ugandy, ze strony wschodniej. Nie mo�na by�o przypuszcza�, aby karawana kupc�w tak nieogl�dnie zapala�a ognie: jedni tylko krajowcy mogli si� zatrzyma� w tym miejscu i kto wie, czy nie byli oni usposobieni nieprzyja�nie wzgl�dem karawany, �pi�cej spokojnie u st�p wzg�rza.
Ale cho�by im grozi�a napa�� kilkudziesi�ciu setek krajowc�w z pokolenia Pahuin�w, Fund��w, Chiloux, Bari albo Denka, nikt z po�r�d naszych podr�nych nie przypuszcza�, w tej chwili aby mu mog�o grozi� jakie� niebezpiecze�stwo. Spali spokojnie do godziny w p� do jedenastej w nocy. Posn�li nawet ci, kt�rych obowi�zkiem by�o czuwa� nad bezpiecze�stwem obozu.
Na szcz�cie Lango si� obudzi�, ale by�by mo�e zasn�� natychmiast, gdyby wzrok jego przypadkiem nie by� si� skierowa� w stron� po�udniow�. Z pod na wp� przymkni�tych powiek dozna� wra�enia �wiat�a, migaj�cego w�r�d ciemno�ci nocy. Podni�s� si�, przetar� oczy i rozejrza� si� bacznie doko�a...
Nie... nie myli si�: ognie, rozsiane na skraju lasu drga�y i porusza�y si� w przestrzeni.
Lango zrozumia�, ze karawanie grozi napa�� ze strony krajowc�w. By�o to uczucie bardziej instynktowne, ni� wyrozumowane. Chocia� rzecz dziwna, �e zachowywali si� tak nieostro�nie, to� najlepiej uderzy� na wroga znienacka. Oni zwykle tak napadaj�, a tymczasem nieogl�dnie zdradzali swoj� obecno��.
Lango, nie chc�c odrazu zbudzi� Maksa i Jana, pe�zaj�c, podsun�� si� do wozu i obudzi� Kamisa, ukazuj�c mu jednocze�nie ognie, b�yskaj�ce w oddali.
Kamis wsta�, przez chwil� przypatrywa� si� ruchliwym p�omykom i g�osem silnym zawo�a�:
- Urdaksie!
Portugalczyk, przyzwyczajony do czujno�ci, zerwa� si� na r�wne nogi.
- Co si� sta�o?
Spojrzyj tam - odpar� ten�e, pokazuj�c mu o�wietlony skraj lasu.
- Baczno��! - zawo�a� Urdaks dono�nym g�osem.
W kilka chwil ca�a karawana by�a ju� na nogach; wszyscy tak byli przej�ci groz� po�o�enia, �e nikt nie pomy�la� o ukaraniu winowajc�w, kt�rzy posn�li zamiast pilnowa� obozu. Gdyby Lango nie by� si� obudzi� przypadkiem, karawana mog�aby by� napadni�ta podczas snu.
Maks Huber i Jan Cort obudzili si� tak�e i przy��czyli do innych.
By�a godzina wp� do jedenastej w nocy; doko�a panowa�a g��boka ciemno��, tylko w stronie po�udniowej miga�y �wiat�a, a by�o ich oko�o pi��dziesi�ciu.
- Musi to by� jakie� zebranie krajowc�w - rzek� Urdaks - zapewnie Bud�os�w, kt�rzy w�druj� do wybrze�y Kongo i Ubangi.
- Ma si� rozumie�, przecie� ognie nie rozpali�y si� same przez si� - doda� Kamis.
- I nie przechadza�yby si� z miejsca na miejsce - rzek� Jan.
- Bezw�tpienia - potwierdzi� Huber - ale pomimo tej iluminacji nie mo�emy dostrzec ludzi.
- Kryj� si� zapewnie wpo�r�d drzew - rzek� Kamis.
- Banda nie post�puje brzegiem lasu - m�wi� Maks Huber - lecz mniej wi�cej trzyma si� zawsze razem i w jednym miejscu. P�omienie rozchodz� si� i znowu si� schodz�.
- Zapewnie murzyni wracaj� do obozowiska - domy�la� si� Kamis.
- Jakie� jest twoje zdanie? - zapyta� Jan Urdaksa.
Nie ulega w�tpliwo�ci, �e b�dziemy napadni�ci - odpowiedzia� Portugalczyk - musimy wi�c natychmiast przygotowa� si� do obrony.
- Ale dlaczego ci krajowcy nie napadli nas wprz�dy, zanim zdradzili si� ze swoj� obecno�ci�?
- Czarni ludzie nie s� bia�emi, to znaczy, �e nie maj� tyle co my rozumu - o�wiadczy� Urdaks. - Jednak�e, cho� nas nie zaskoczyli znienacka, niemniej s� gro�ni ze wzgl�du na liczb� i krwio�ercze instynkty
- S� to pantery, kt�re misjonarzom z trudno�ci� przyjdzie przemieni� w jagni�ta - rzek� Maks Huber.
- Miejmy si� na baczno�ci - ostrzega� Portugalczyk.
Nieinaczej, trzeba si� by�o mie� na baczno�ci i walczy� do ostatniej kropli krwi, gdy� nie mo�na si� spodziewa� lito�ci od krajowc�w z nad Ubangi. Do jakiego stopnia s� oni okrutni, trudno to sobie nawet wyobrazi�. Najdziksze plemiona Australji, z wysp Salomonowych, z Hebryd�w i Nowej Gwinei z trudem wytrzyma�yby por�wnanie z niemi. �rodkow� Afryk� zamieszkuj� ludo�ercy, wiedz� o tym najlepiej ojcowie misjonarze, kt�rzy nara�aj� si� na �mier� najstraszliwsz�. Tych czarnych ludzi mo�naby zaliczy� do rz�du zwierz�t o ludzkiej twarzy. Tam, w Afryce po�udniowej, s�abo�� jest wyst�pkiem, a si�a wszystkim. Poj�cie u doros�ych ludzi jest tam mniej rozwini�te, ni� w innych krajach u pi�cioletniego dziecka.
Ofiary krwawe w ludziach nie stanowi� rzadkich wyj�tk�w w tamtych okolicach. Krajowcy zabijaj� niewolnik�w na grobie pan�w, a g�owy ich, umieszczone w rozszczepionych ga��ziach, odrzucaj� daleko. Zjadaj� dzieci, w wieku od dziesi�ciu do szesnastu lat; wielu wodz�w �ywi si� jedynie tak� straw�.
Opr�cz tych krwio�erczych instynkt�w, maj� sk�onno�� do grabie�y i rabunku. W tym celu przebiegaj� dalekie przestrzenie, czatuj� na karawany, napadaj� na nie, rabuj� i zabijaj�. Wprawdzie nie s� oni tak uzbrojeni, jak handlarze i podr�ni, lecz zwyci�aj� przewag� liczebn�. Przewodnicz�cy karawanie wie o tym, to te� unika drogi, kt�raby go zawiod�a pomi�dzy wsie takie jak Ngombe, Dara, Kalaka, Taimo i wiele innych, znajduj�cych si� pomi�dzy rzekami Aukad�p� i Bahar-el-Abiad, dok�d misjonarze jeszcze nie dotarli. Gdzie mog�, ocalaj� oni biedne istotki od �mierci i wychowuj� je pod dobroczynnym wp�ywem cywilizacji chrze�cija�skiej.
Dotychczas, przez ca�y czas wyprawy, Urdaks szcz�liwie unika� spotkania z krajowcami. Kamis zr�cznie omija� niebezpieczne okolice. By�a wi�c nadzieja, �e i powr�t odb�dzie si� w warunkach r�wnie szcz�liwych. Je�liby tylko podr�ni nasi okr��yli ten las ze strony zachodniej, dostaliby si� na prawy brzeg rzeki Ubangi, i post�puj�c z jej biegiem, doszliby do jej uj�cia, gdy� wpada ona do rzeki Kongo z prawej strony. Na pobrze�u Ubangi mo�na ju� napotka� handlarzy i misjonarzy, a wtedy, mniej ju� si� nale�a�o obawia� pokole� koczuj�cych, kt�re Europejczycy odpychaj� zwolna do dalekich okolic Darfuru.
Obecnie, zaledwie kilka dni drogi oddziela�o ich od rzeki, lecz kto wie, czy tymczasem nie zgin�, napadni�ci przez przewa�aj�c� si�� rabusi�w? Mo�na si� by�o tego l�ka�...
W ka�dym razie postanowili drogo sprzeda� swoje �ycie i s�uchaj�c rozkaz�w Urdaksa, gotowali si� do rozpaczliwej obrony.
Urdaks, Kamis, Jan Cort i Maks Huber uzbroili si� jak mogli najlepiej: za pas w�o�yli pistolety, przez rami� przewiesili �adownice z prochem i kulami, karabiny uj�li w r�k�; reszt� strzelb i pistolet�w rozdali ludziom zaufanym i umiej�cym w�ada� broni�.
Urdaks rozstawi� swoich ludzi po za pniami drzew, aby ich uchroni� od pocisk�w strza� zatrutych.
Nads�uchiwano bacznie; lecz �aden ha�as nie m�ci� ciszy nocnej. Wida�, �e banda czarnych nie wysun�a si� z lasu; p�omienie ukazywa�y si� bezustanku, to tu, to tam, pozostawiaj�c za sob� smugi ��tawego dymu.
- Oni pal� smolne �uczywo!
- Z pewno�ci� - odpowiedzia� Maks Huber - ale powtarzam raz jeszcze, �e nie rozumiem, dlaczego to robi�, je�li maj� zamiar nas napa��...
- Ja tego r�wnie� nie rozumiem, chocia�by nawet nie mieli zamiaru nas napada� - doda� Jan Cort.
W istocie by�o to niepoj�te. Ale nie nale�y si� niczemu dziwi�, gdy� wszystkiego mo�na si� spodziewa� od tych dzikich koczuj�cych plemion, kt�re �yj� na wybrze�ach Ubangi.
P� godziny up�yn�o, nie przynosz�c �adnej zmiany. Znajomi nasi w obozie mieli si� na baczno�ci; pilnowali nietylko strony po�udniowe], w kt�rej po�yskiwa�y tajemnicze ognie, ale tak samo strony wschodniej, zachodniej i p�nocnej, gdy� oddzia� nieprzyjaci� m�g� ich zaskoczy� niepostrze�enie i napa�� znienacka.
Lecz z tych trzech stron p�aszczyzna by�a pusta, noc zrobi�a si� ciemna; podr�ni, przygotowani na rozmaite niebezpiecze�stwa, ws�uchiwali si� w szmer najl�ejszy.
Troch� p�niej, oko�o godziny jedenastej w nocy, Maks Huber rzek� g�osem stanowczym, zwracaj�c si� do swoich towarzyszy:
- Trzeba i�� rozpozna�, co to za nieprzyjaciel...
- Po co? - odpar� Jan Cort - przezorno�� nakazuje, aby�my czekali spokojnie tu do rana.
- Czeka�... czeka�... - oburzy� si� Maks Huber - przerwano nam w szkaradny spos�b sen i mamy czeka� bezczynnie jeszcze sze�� lub siedem godzin, z broni� w r�ku?... Nigdy! lepiej zaraz dowiedzie� si�, co nam grozi; je�eli ci ludzie nie maj� wzgl�dem nas �adnych z�ych zamiar�w, ch�tnie przespa�bym si� jeszcze kilka godzin pod os�on� tego drzewa, gdzie by�o mi tak wygodnie.
- Jakie jest twoje zdanie w tym wzgl�dzie? - zapyta� Jan milcz�cego dotychczas Portugalczyka.
- Mo�e to i niez�a propozycja - odpar� - ale trzeba dzia�a� bardzo ostro�nie.
- Ja p�jd� na rekonensans - rzek� Maks Huber - zaufajcie mi...
- Ja b�d� panu towarzyszy� - doda� przewodnik - je�eli pan Urdaks si� zgodzi...
- Z pewno�ci�, �e tak b�dzie lepiej - rzek� Portugalczyk.
- Ja mog� tak�e przy��czy� si� do was - zdecydowa� si� Cort
- Nie, zosta�, kochany przyjacielu - odpowiedzia� Maks Huber. - Dosy� b�dzie, gdy p�jdziemy we dwuch, ja i Kamis. Zreszt� nie zapu�cimy si� dalej, ni� wymaga� tego b�dzie konieczno��. Je�eli napotkamy oddzia� krajowc�w, d���cych w t� stron�, powr�cimy jak naj�pieszniej.
- Ale opatrzcie dobrze bro� wasz� - upomina� Jan Cort.
- Ju�e�my tego dope�nili - odpowiedzia� Kamis - mam jednak nadziej�, �e bro� nie b�dzie nam potrzebna podczas tej wycieczki. Najwa�niejsz� rzecz� jest to, aby nas nie dostrze�ono...
- Ma si� rozumie� - doda� Portugalczyk.
Maks Huber i Kamis ruszyli w drog� i w kilka chwil p�niej znajdowali si� ju� po drugiej stronie wzg�rza, os�oni�tego palmami. Rozci�gaj�ca si� przed niemi p�aszczyzna nie wydawa�a si� im tak ciemn�, jak przestrze� zaj�ta na obozowisko pod drzewami. Jednak�e cz�owieka nie mo�naby dostrzec dalej, jak w odleg�o�ci stu krok�w.
Zaledwie uszli z pi��dziesi�t krok�w, gdy spostrzegli Langa obok siebie. Nic nie m�wi�c, ch�opiec wyszed� za niemi z obozu.
- Dlaczego poszed�e� za nami, ma�y? - zawo�a� Kamis.
- Lango - zapyta� Maks Huber - dlaczego nie zosta�e� w obozie?
- Powracaj natychmiast - rozkaza� Kamis.
- O! panie Maks - szepn�� Lango - ja z panem... ja z panem...
- Przecie� w obozie zosta� tw�j przyjaciel Jan...
- Tak, ale m�j przyjaciel Maks idzie tu...
- Nie potrzebujemy ci� - rzek� Kamis szorstko.
- Daj mu pok�j... niech ju� idzie, skoro si� wybra� - rzek� Maks Huber. - Przeszkadza� nam nie b�dzie z pewno�ci�, a mo�e jego oczy, bystre jak u dzikiego kota, odkryj� w ciemno�ciach to, czego my by�my nie dostrzegli.
- Tak... ja b�d� patrza�, ja wszystko zobacz� - upewnia� ch�opiec.
- No, to dobrze! Chod��e obok mnie i dobrze otwieraj oczy - rzek� Maks Huber �agodnie.
W kwadrans p�niej znajdowali si� ju� o kilometr odleg�o�ci od obozu, kieruj�c si� w stron� po�udniow�. Ta sama odleg�o�� dzieli�a ich od lasu.
Ognie b�yska�y ci�gle pomi�dzy g�stwin� drzew i w miar�, jak si� ku nim zbli�ano, rzuca�y coraz jaskrawsze blaski. Ale pomimo, �e Kamis mia� wzrok bystry, a Maks Huber by� zaopatrzony w doskona�� lunet�, kt�r� wyj�� z futera�u, pomimo nadzwyczajnej przenikliwo�ci �ma�ego dzikiego kota�, jak Maks nazwa� Langa, nie mo�na by�o rozpozna� tych, kt�rzy poruszali temi p�on�cemi pochodniami. To potwierdzi�o zdanie Portugalczyka, kt�ry twierdzi�, �e �wiat�a te porusza�y si� pod os�on� drzew, po za g�stemi krzakami i szerokiemi pniami. Krajowcy nie wysun�li si� oczywi�cie po za linj� lasu i mo�e nawet nie mieli tego zamiaru.
Naprawd� by� to fakt coraz bardziej niezrozumia�y. Je�eli tam zatrzymali si� krajowcy, aby odpocz�� i rano wyruszy� w dalsz� w�dr�wk�, to w jakim celu o�wietlali skraj lasu?... Jaki� obrz�d nocny nie pozwala� im spa� do tak p�nej godziny?
- Zastanawiam si� nad tym - rzek� Maks Huber - czy krajowcy rozpoznali zdaleka nasz� karawan�, czy wiedz�, �e my roz�o�yli�my si� obozem na wzg�rzu.
- By� mo�e nie dostrzegli nas. Nadeszli tu o zmroku, a poniewa� nasze ogniska by�y wygaszone, mo�e nie domy�laj� si� nawet, �e obozujemy tak blizko - odpowiedzia� Kamis. - Jutro, o �wicie, spostrzeg� nas...
- Kto wie, czy nie odjedziemy przed �witem - rzek� Maks.
Uszli jeszcze z p� kilometru tak, �e zaledwie znajdowali si� o jakie sto krok�w od lasu. Rozgl�dali si� doko�a, nie spostrzegli jednak nic podejrzanego. �adnej postaci ludzkiej nie by�o wida�, a tym samym nie mo�na by�o przypuzscza� mo�liwo�ci napadu dzikich. Byli ju� blizko lasu.
- Czy mamy si� zapuszcza� jeszcze dalej? - zapyta� Maks Huber, gdy si� zatrzymali na chwil�.
- Niema potrzeby - odpowiedzia� Kamis - By�aby to z naszej strony wielka nieostro�no��. By� mo�e, i� dzicy wcale nie spostrzegli naszej karawany, a je�eli przed �witem wyruszymy w dalsz� drog�...
- Chcia�bym jednak wiedzie� co� pewnego - rzek� Maks Huber - wszystko to przedstawia si� w�r�d tak dziwnych okoliczno�ci...
Bujna wyobra�nia Francuza by�a podniecona i zaciekawiona.
- Wracajmy na wzg�rze - doradza� Kamis.
Jednak�e post�pi� jeszcze z pi��dziesi�t metr�w za Maksem, kt�rego Lango nie odst�powa� ani na chwil� i kto wie, czy w ten spos�b nie byliby doszli do skraju lasu, gdyby Kamis nie zatrzyma� si� nagle.
- Ani kroku dalej! - szepn�� cicho.
Jakie� nag�e niebezpiecze�stwo grozi�o im w tej chwili?... Czy�by ich krajowcy spostrzegli i chcieli na nich napa��?... Jedna tylko rzecz by�a pewna, mianowicie to, �e uk�ad ogni zmieni� si� w tej chwili.
Przez chwil� ognie znik�y po za os�on� pierwszych drzew i ciemno�� zaleg�a zupe�na.
- Uwaga! - szepn�� Maks Huber.
- Wracajmy! rozkaza� Kamis.
Ale czy nale�a�o si� cofa� z obawy napadu? Czy te� lepiej czeka� na nieprzyjaciela z nabit� broni� w r�ku.
Szybko zdecydowali si� na drugie, opatrzyli bro�, nie przestaj�c badawczo patrze� w stron� lasu, pogr��onego obecnie w ciemno�ciach.
Nagle z po�r�d tych cieni�w wytrysn�y znowu �wiat�a; by�o ich ze dwadzie�cia.
- Je�li to nie jest nic nadzwyczajnego, to jednak�e bardzo dziwne! - m�wi� Maks Huber.
Wykrzyknik Maksa by� najzupe�niej usprawiedliwiony z tego powodu, �e pochodnie, kt�re niedawno b�yszcza�y przy samej ziemi, zacz�y teraz p�on�� na wysoko�ci od pi��dziesi�ciu do stu st�p ponad ziemi�.
Kto jednak porusza� temi pochodniami, kt�re p�on�y raz na g�rnych, to zn�w na dolnych ga��ziach, jak gdyby p�omienny wiatr miga� w�r�d g�stwiny, tego ani Maks, ani Kamis, ani Langa, nie mogli dojrze�.
- Mo�e to s� b��dne ognie, kt�re igraj� wpo�r�d drzew na skraju lasu? - zawo�a� Maks Huber.
Kamis potrz�sn�� g�ow�. Podobne wyja�nienie tego zjawiska nie zadawalnia�o go wcale. Nie mo�na by�o popuszcza�, aby to by� nadmiar fosforowodoru lub w�glowodoru, kt�ryby si� objawia� temi powiewnemi p�omykami; ukazuj� si� one w tych stronach najcz�ciej po gwa�townej burzy i czepiaj� si� ga��zi drzew lub bok�w okr�tu. Atmosfera nie by�a przesycona elektryczno�ci�, a chmury, kt�re okrywa�y widnokr�g, grozi�y nie burz�, ale raczej ulewnym deszczem, kt�ry cz�sto zalewa �rodkow� cz�� czarnego �adu.
Dlaczego jednak krajowcy, obozuj�cy zwykle pod drzewami, wdrapali si� teraz na drzewa, a nawet niekt�rzy na same wierzcho�ki?... - I dlaczego tam poruszali temi p�on�cemi smolnemi g�owniami, kt�rych trzeszczenie by�o ju� tu s�ycha�?
- Id�my dalej! - rozkaza� Maks Huber.
- Nie trzeba - odpowiedzia� Kamis. - Zdaje mi si�, �e �adne niebezpiecze�stwo nie grozi dzisiejszej nocy naszemu obozowi. Wracajmy wi�c, aby uspokoi� naszych towarzyszy.
- Uspokoimy ich lepiej, Kamisie, je�li przekonamy si� dok�adnie o naturze tego zjawiska.
- Nie, Maksie, nie zapuszczajmy si� dalej. Nie ulega w�tpliwo�ci, �e jacy� dzicy zgromadzili si� w tym miejscu... Dlaczego jednak potrz�saj� temi pochodniami? Dlaczego schronili si� na drzewa?... Czy zapalili oni te �wiat�a w celu odstraszenia dzikich zwierz�t?
- Dzikich zwierz�t? - powt�rzy� Maks Huber. - Ale� gdyby tu w pobli�u znajdowa�y si� pantery, hijeny lub dzikie wo�y, s�yszeliby�my wycie i ryki, a my s�yszymy tylko trzeszczenie pal�cych si� pochodni, kt�re gro�� wznieceniem po�aru w lesie. Musz� si� przekona�, co to wszystko znaczy.
I Maks Huber post�pi� kilka krok�w, a za nim Langa i Kamis, nagl�cy napr�no do powrotu.
Kamis waha� si�, co ma czyni�, nie mog�c powstrzyma� niecierpliwego Francuza.
Nie chc�c go pu�ci� samego, postanowi� towarzyszy� mu do skraju lasu, chocia� mia� przekonanie, �e by�o to zuchwalstwem, niepotrzebnym nara�aniem si� na niebezpiecze�stwo.
Nagle Kamis zatrzyma� si�, jak r�wnie� Maks Huber i Langa. Wszyscy odwr�cili si� plecami do lasu. Teraz nie tajemnicze ognie zwr�ci�y ich uwag�, gdy� te, jak gdyby zdmuchni�te powiewem nagiego huraganu, pogas�y, i g��bokie ciemno�ci zaleg�y horyzont.
Ze strony przeciwnej s�ycha� by�o szczeg�lny ha�as, jakby dalekie, przeci�gle ryczenie lub jakie� sapanie przez nos, kt�re mo�na by�o por�wna� do ton�w olbrzymich organ�w ko�cielnych.
Czy�by to burza grozi�a z tamtej strony horyzontu, a te st�umione grzmoty by�y�by jej zapowiedzi�?
Nie, to nie by�o �adne z tych zjawisk przyrody, kt�re pustosz� Afryk� po�udniow�. To charakterystyczne ryczenie zdradza�o pochodzenie zwierz�ce. G�osy te musia�y si� wydostawa� z olbrzymich paszcz zwierz�t, nie za� z chmur przesyconych elektryczno�ci�. Zreszt� na niebie nie by�o wida� p�omiennych gzygzak�w. Horyzont doko�a by� jednakowo zaciemniony Mi�dzy drzewami me b�yska�o teraz ani jedno �wiate�ko.
- Co to jest, Kamisie?
- Wracajmy do obozu - odpowiedzia� zapytany.
- C�by to by�o?
Nads�uchuj�c bacznie, towarzysze rozr�niali jakie� ostre d�wi�ki, kt�re niekiedy jak �wist lokomotywy przerzyna�y wrzaw� i ryki, coraz wyra�niejsze i bli�sze.
- Nie mamy ani chwili do stracenia - rzek� przewodnik - wracajmy co si� starczy.
Rozdzia� III
Rozproszenie.
Maks Huber, Kamis i Langa w dziesi�� minut przebyli tysi�c pi��set metr�w, dziel�cych ich od wzg�rza. Nic obejrzeli si� nawet ani razu po za siebie, nie troszcz�c si� o krajowc�w, kt�rzy mogli ich �ciga�, zagasiwszy ognie. Ale w stronie lasu panowa�a cisza, tylko z przeciwnej strony s�ycha� by�o wrzaw� i ha�as
W obozie panowa�o przera�enie. Niebezpiecze�stwo, kt�re zagra�a�o, by�o tego rodzaju, �e ani odwaga, ani rozum, nic tu poradzi� nie mog�y... Ucieka� przed nim tak�e by�o zap�no.
Maks Huber i Kamis po��czyli si� z Janem Cort i Urdaksem, kt�rzy czekali na nich o pi��dziesi�t krok�w przed wzg�rzem.
- To stado s�oni p�dzi w t� stron�! - zawo�a� Kamis.
- Tak - odpowiedzia� Urdaks - za kwandrans b�d� tutaj.
- Uciekajmy do lasu - rzek� Jan Cort.
- Las ich nie powstrzyma w biegu - zrobi� uwag� Kamis.
- A krajowcy? - zapyta� Cort.
- Nie mogli�my ich dostrzec - odpowiedzieli Maks Huber.
- Jednak�e oni pewno nie wyszli z lasu?
- Z pewno�ci�, �e nie!
W dali, mo�e o p� mili, wida� by�o faluj�ce cienie, poruszaj�ce si� na przestrzeni stu s��ni. Przedstawia�o si� to jak olbrzymi ba�wan morski, przerzucaj�cy z hukiem swe spienione wody. Odg�os ci�kiego st�pania szed� po uginaj�cym si� gruncie i odbija� si� dr�eniem pod stopami naszych podr�nych. Ryki i gwizdania stawa�y si� coraz przera�liwsze; sycz�ce oddechy i d�wi�ki, podobne do uderze� w drewniane kot�y, wrzaw� nape�nia�y powietrze.
Ci, kt�rzy podr�owali po Afryce �rodkowej, por�wnywaj� t� wrzaw� z ha�asem, jaki czyni pu�k artylerji, p�dz�cy na pole bitwy, przy przenikliwym g�osie tr�b.
Mo�na sobie wyobrazi� przestrach naszej karawany, kt�rej grozi�o zmia�d�enie przez s�onie!
Polowanie na te olbrzymie zwierz�ta po��czone bywa z wielkim niebezpiecze�stwem. Je�eli si� uda zaskoczy� takie zwierz� pojedynczo, od��czone od bandy, do kt�rej nale�y, je�eli strza� jest pewny i dosi�gnie go pomi�dzy okiem a uchem, niebezpiecze�stwo bywa za�egnane; ale je�eli stado sk�ada si� cho�by z sze�ciu sztuk tylko, nale�y przedsi�wzi�� jaknajwi�ksze ostro�no�ci. Wobec pi�ciu lub sze�ciu par rozgniewanych s�oni wszelki op�r bywa niemo�liwy.
A je�eli setki tych pot�nych, grubosk�rych zwierz�t rzuc� si� na ob�z, a tak liczne stado nie bywa rzadko�ci�, wtedy nic nie zdo�a powstrzyma� ich biegu, tak, jak nic nie zdo�a powstrzyma� spadku �nie�nej lawiny, lub oberwania si� ska�y, str�caj�cej okr�ty w wodne otch�anie.
Ale pomimo tego, �e s�onie s� dzi� jeszcze liczne w tej cz�ci �wiata, znikn� one jednak wkr�tce. Poniewa� ka�dy s�o� dostarcza za sto frank�w ko�ci s�oniowej, europejczycy poluj� na nie zawzi�cie. Pod�ug obrachunku pana Fou rocznie zabijaj� oko�o czterdziestu tysi�cy s�oni na l�dzie afryka�skim, co dostarcza siedemset pi��dziesi�t tysi�cy kilogram�w ko�ci s�oniowej, wysy�anej przewa�nie do Anglji. Je�li tak dalej p�jdzie, wygin� one zupe�nie. Czy�by nie lepiej by�o przyswaja� te zwierz�ta do pos�ug domowych? To� jeden s�o� zdolny jest ud�wign�� trzydziestu dwuch ludzi i odbywa� bez znu�enia dalekie podr�e? Opr�cz tego s�o� oswojony wart by�by tak, jak w Indjach, od tysi�ca pi��set do dwuch tysi�cy frank�w, zamiast stu frank�w, kt�rych dostarcza po zabiciu. A nadto s�onie �yj� bardzo d�ugo, jaka� wi�c korzy�� z tego zwierz�cia �yj�cego!
S�o� afryka�ski i s�o� azjatycki stanowi� dwa podobne gatunki. Istniej� pomi�dzy niemi pewne r�nice; s�onie afryka�skie s� mniejsze od azjatyckich, maj� ciemniejsz� sk�r� i bardziej wypuk�e czo�o; uszy ich s� szersze, a k�y d�u�sze, z usposobienia s� dziksze i bardziej nieprzyst�pne.
Podczas obecnej wyprawy Urdaks i jego towarzysze mogli sobie winszowa� powodzenia; na ziemi libijskiej jest jeszcze du�o s�oni; przestrzenie Ubangi s� dla nich wybornym schronieniem, ci�gn� si� tam bowiem lasy i b�otniste p�aszczyzny, kt�re s�onie niezmiernie lubi�. �yj� one w gromadach, pod wodz� starego przewodnika. Zwykle Urdaks i jego towarzysze zap�dzali s�onie w ogrodzenia, przygotowywali zasadzki, polowali na nie, skoro napotkali je oddzielnie. Wyprawy wiod�y im si� �wietnie. Ale teraz stado zmia�d�y ich z pewno�ci�.
Gdyby Urdaks mia� czas pomy�le� o �rodkach ratunku wobec tego niebezpiecze�stwa, mo�eby jeszcze ocaleli, ale on dotychczas l�ka� si� tylko napa�ci krajowc�w... Teraz z obozowiska pozostan� tylko szcz�tki i py�... Nale�a�o zastanowi� si� nad tym, czy nie lepiej, aby si� wszyscy rozproszyli po p�aszczy�nie, czy te� pozostali w miejscu?... Nie nale�y zapomina�, �e s�onie biegn� bardzo szybko, szybciej ni� ko� w galopie.
- Trzeba ucieka�, ucieka� w tej chwili! - zawo�a� szybko Kamis.
- Ucieka�? - powt�rzy� Urdaks.
Nieszcz�liwy kupiec zrozumia�, �e uciekaj�c, straci ca�� zdobycz, tak drogo nabyt�. Ale pozosta� w obozie by�o tak�e niepodobie�stwem.
Maks Huber i Jan Cort czekali na decyzj�, postanawiaj�c zastosowa� si� do niej bez oporu.
Stado s�oni zbli�a�o si� z tak� wrzaw�, �e trudno by�o rozmawia�.
- Trzeba ucieka� jak najpr�dzej! - wo�a� Kamis.
- W kt�r� stron�? - zapyta� Huber.
- W stron� lasu.
- A krajowcy?
- Z ich strony mniejsze zagra�a nam niebezpiecze�stwo, ni� ze strony s�oni.
I w istocie nale�a�o ucieka� w g��b puszczy. Lecz czy starczy na to czasu?... Czy zdo�aj� przebiec dwa kilometry, gdy s�onie znajduj� si� o kilometr odleg�o�ci?
Wszyscy czekali na rozkaz Urdaksa, kt�ry oci�ga� si�.
Wreszcie zawo�a�:
- W�z, w�z, ukryjmy go po za wzg�rzem! Mo�e go ocalimy w ten spos�b!
- Ju� zap�no - odpar� Kamis.
- Czy� to, co ci ka��! - zawo�a� gniewnie Urdaks.
- Jak�e� sobie poradz� - odpar� Kamis - to� wo�y zerwa�y kr�puj�ce je p�ta i uciekaj� przed stadem s�oni.
Zobaczywszy to, Urdaks zawo�a�, zwracaj�c si� do swych ludzi:
- Chod�cie tu!
Ale i oni uciekali ju� w pop�ochu.
- Podli! - krzykn�� Jan Cort.
Czarni, nietylko �e ratowali si� ucieczk�, ale zrabowali co si� da�o, paczki, t�omoki i k�y s�oniowe.
Nikczemni opuszczali swojego wodza i okradali go w dodatku.
Nic ju� nie mo�na by�o liczy� na tych ludzi, oni si� nie wr�c�, gdy� �atwo znajd� schronienie w kt�rejkolwiek wiosce krajowc�w.
Z ca�ej karawany pozostali tylko: Urdaks, Kamis, Maks, Jan i Langa.
- W�z!... w�z!... - powtarza� Urdaks, kt�ry upiera� si� koniecznie, aby w�z ukry� za wzg�rzem.
Kamis wzruszy� ramionami, pos�ucha� jednak rozkazu i z pomoc� Maksa i Jana pchn�� w�z pod drzewa.
- Mo�e uniknie zag�ady, je�eli stado rozdzieli si� na dwie cz�ci.
Ale poniewa� to zaj�o troch� czasu, by�o ju� zap�no, aby Portugalczyk i jego towarzysze dostali si� do lasu.
Kamis zwr�ci� pierwszy na to uwag�.
- Na drzewa! - zawo�a�.
W istocie by� to jedyny �rodek ratunku, ukry� si� pomi�dzy ga��ziami olbrzymich konar�w, aby unikn�� natarcia straszliwych zwierz�t.
Przedtym jeszcze Maks i Jan z pomoc� Urdaksa i Kamisa pobiegli do wozu i zabrali kule, proch i bro�; opr�cz tego Kamis schwyci� siekier� i tykw�. Mo�e uda im si� przeby� dolne okolice Ubangi i dosta� si� do nadbrze�nych faktorji.
- Kwadrans na dwunast� - rzek� Jan Cort, o�wiecaj�c zegarek zapa�k�.
Zimna krew nic opuszcza�a go, pomimo �e zdawa� sobie doskonale spraw� z gro��cego niebezpiecze�stwa.
By�o to po�o�enie bez wyj�cia, je�li s�onie nie zbocz� na lewo lub na prawo.
Maks Huber, bardziej nerwowego usposobienia, przechadza� si� szybkiemi krokami tam i na powr�t przed wozem, wpatruj�c si� w faluj�c� mas�, na ja�niejszym tle nieba.
- Na te s�onie trzebaby chyba artylerji! - szepn��
Kamis nie zdradza� si� zupe�nie ze swemi uczuciami. Posiada� on t� zadziwiaj�c� zimn� krew Afrykanina. Jak wiadomo, maj� oni krew g�ciejsz�, ni� ludzie biali, ale zarazem mniej czerwon�. Z tego powodu wra�liwo�� ich jest mniej rozwini�ta, a cia�o ich mniej podlega cierpieniom fizycznym.
Za pasem mia� dwa rewolwery, w r�ku nabit� fuzj� i czeka�.
Urdaks, zrozpaczony do najwy�szego stopnia, wi�cej my�la� o finansowej stracie, ani�eli o niebezpiecze�stwie chwili obecnej, j�cza�, wzdycha� i przeklina� w swym j�zyku rodowitym.
Langa sta� przy Janie Cort i patrzy� si� na Maksa. Nie l�ka� si� on niczego od chwili, gdy jego przyjaciele byli obok niego.
Wrzawa wzrasta�a z ka�d� chwil�. Ryki i �wisty pot�gowa�y si� ci�gle; w powietrzu czu� by�o ruch i niepok�j, jakby wicher zrywa� si� przed burz�. W odleg�o�ci czterechset lub pi�ciuset krok�w, w szarym zmroku nocy, s�onie przybiera�y olbrzymie, potworne kszta�ty. Mo�naby je por�wna� do apokaliptycznych smok�w, kt�rych tr�by, jak tysi�ce w�y wi�y si� z konwulsyjn� szybko�ci�.
Nale�a�o copr�dzej schroni� si� na drzewa, a mo�e s�onie przebiegn�, nie spostrzegszy ludzi.
Drzewa, kt�re tu ros�y, wznosi�y swoje konary o sze��dziesi�t st�p po nad ziemi�. By�y one podobne do drzew orzechowych, ga��zie ich pokr�cone kapry�nie, rozrzuca�y si� na wszystkie strony. Tamaryszki s� rodzajem drzew daktylowych, pospolitych w ca�ej Afryce. Sok z ich owoc�w s�u�y krajowcom za nap�j ch�odz�cy, a owoce mieszaj� z ry�em, szczeg�lniej w prowincjach nadbrze�nych.
Drzewa te ros�y blizko siebie, tak, �e mo�na by�o przej�� z jednego na drugie.
U do�u pnie mia�y obj�to�� od trzech do czterech st�p, przy rozga��zieniu za� - od dwuch do trzech st�p obj�to�ci. Czy grubo�� tych pni stanowi� b�dzie dostateczny op�r dla s�oni? Pnie by�y g�adkie, a� do miejsca, gdzie rozchodzi�y si� ga��zie, mniej wi�cej na wysoko�ci trzydziestu st�p po nad ziemi�. Nie by�o wi�c rzecz� tak �atw� dosta� si� na te ga��zie, ale Kamis mia� rzemienie mocne i gi�tkie ze sk�ry nosoro�ca. U�ywa� on ich do zaprz�gania wo��w.
Za pomoc� tych rzemieni Urdaks i Kamis dostali si� na drzewo, a za niemi Maks Huber, Jan Cort i Langa.
S�onie by�y ju� teraz zaledwie o trzysta metr�w. Za trzy minuty dopadn� do wzg�rza.
- Drogi przyjacielu, czy jeste� zadowolony? - zapyta� Jan Cort swego towarzysza.
- Nie wiem, nic nie wiem, Janie!
- B�dzie to rzecz nadzwyczajna, je�eli wyjdziemy zdrowo i ca�o z dzisiejszej przygody.
- Masz s�uszno��, Janie! Lepiej by�oby dla nas, aby�my nie byli nara�eni na napa�