Szyda Wojciech - Genetrix i zabójca światów
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Szyda Wojciech - Genetrix i zabójca światów |
Rozszerzenie: |
Szyda Wojciech - Genetrix i zabójca światów PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Szyda Wojciech - Genetrix i zabójca światów pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Szyda Wojciech - Genetrix i zabójca światów Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Szyda Wojciech - Genetrix i zabójca światów Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
WOJCIECH SZYDA
GENETRIX i Zabójca Światów
Oh God, I could be bounded in a nutshell
and count myself a King of infinite space.1
WILLIAM SHAKESPEARE - "HAMLET" (II, 2)
Jedność dodana do nieskończoności nie pomnaża jej,
podobnie jak stopa dodana do nieskończonej miary.
Skończoność unicestwia się w obliczu nieskończoności i
staje się czystą nicością (...) Znamy naturę i istnienie
skończoności, ponieważ jesteśmy skończeni i rozciągli jak
ona. Znamy istnienie nieskończoności, a nie znamy jej
natury, ponieważ ma ona rozciągłość jak my, ale nie ma
granic, jak my je mamy.2
BLAISE PASCAL - "MYOLI" (451, 3)
Początek
Morze. Widać dwa odcienie błękitu: spieniony szafir
wody i gładką stal nieba. Pomiędzy nimi człowiek. Ziemia
jest brudem za paznokciem, ogień końcówką żarzącego się
papierosa. Zawinięte w bibułę spalają się światy. Popioły
umarłych krain wędrują do płuc palacza, by powrócić do
żywiołów, z których zostały zrodzone. Mężczyzna spluwa,
fale przyjmują jego ślinę. Chwilę później pet wpada do
morza. Rytuał wypalenia dobiegł końca.
Mężczyzna stoi pośrodku tratwy, wpatrzony w horyzont.
Powietrze zdaje się błękitnym pryzmatem rozszczepiającym
światło. Tratwa ma prowizoryczny żagiel, na którym powiewa
czarna flaga z przekreślonym symbolem wyspy. Pod
drzewcem masztu leży kusza - żelazna, rzeźbiona,
inkrustowana perłami, pokryta złowieszczym wzornictwem.
Czaszki, piszczele, ostrza noży, skrzydlate demony -
symbolika Zabójcy Światów.
Dopływał do jednego z opuszczonych portów. Nagle zdał
sobie sprawę, że nie wykonał planu. Zapomniał o jednej
wyspie, którą miał zniszczyć. Przypomnienie przyszło wraz z
ukłuciem w stopę, gdy niechcący nadepnął na bełt. Sklął się w
myślach za rutynę - monotonność pracy sprawiała, że działał
na pamięć. Liczbę swiatów przeznaczonych do eksterminacji
przeliczał na strzały, którymi dokonywał zabójstw. Kalkulacja
słuszna, lecz zawodna, gdy bełt gdzieś się zapodział. Tak jak
teraz - strzała wypadła z kołczanu, ostrze utkwiło między
belkami tratwy. Zasadniczo powinien wrócić, lecz zbliżał się
wieczór, pora odpoczynku. Budynek tawerny kusił
perspektywą noclegu.
Lubił takie miejsca. Martwe porty, wraki statków celujące
w niebo szkieletami masztów, ławice martwych ryb świecące
w nocy smugami tęczowych brzuchów, a czasami stary burdel
zarośnięty pajęczyną i kurzem, z obowiązkowym szkieletem
pianisty pochylonym nad klawiaturą, z martwą papugą w
zardzewiałej klatce oraz trupami dziwek przykrytymi niedbale
strzępami sukni. Za każdym razem, gdy dobijał do brzegu i
wciągał tratwę na ląd, zastanawiał się, co ulegnie zmianie.
Widział tysiące portów, podobnych jak ziarna piasku lub
krople słonej wody, lecz każdy posiadał znamiona
odróżniające: zabudowania, roślinność, linię brzegową.
Piękno tej przystani kryło się w zrujnowanej tawernie i
lśniących jak diamenty butelkach wyściełających piaszczystą
plażę.
Tratwa nie miała zaczepów i liny, więc musiał
własnoręcznie wyciągnąć ją na brzeg. Fala była słaba, lecz się
zmęczył. Nie te lata - zaklął pod nosem i wykonał ostatni
wysiłek, szarpiąc tratwę na wydmowe wzniesienie. Nie będzie
przypływu. Można ją tu zostawić. Legł na wydmie i spojrzał
w nabrzmiałe chmury. Burza? Powieki ciążyły jak kamienie.
Zasnąłby pod gołym niebem, gdyby nie deszcz. Zerwał się,
podciągnął spodnie, zarzucił na ramię kuszę i przeklinając
poczłapał w stronę uchylonych drzwi burdelu.
Zatęchły mrok. Meble pokryte grubą na palec warstwą
kurzu. Położył się na sofie, omijając wyprute sprężyny.
Zamknął oczy, by oddać się ulubionemu ćwiczeniu.
Wyobraźnia wyświetlała obrazy, próbując ożywić to miejsce.
Dziwki, marynarze, przypadkowi klienci, barmani i lokaje -
krzątali się strojni w swe szepty niczym motyle w niesłyszalny
furkot skrzydeł. Gdzie są teraz, kiedy przestali istnieć? -
myślał, wspominając miliardy wysp, które eksterminował.
Procedura usuwania światów polegała na pozbywaniu się
umarłych krain, rozwiniętych za życia z osobowości
mieszkańców Ziemi Zero. Każdy człowiek wyświetlał
rzeczywistość będącą odbiciem jego cech zdeterminowanych
genetycznie. Zaświat był grabarzem tych krain - morze, po
którym pływał, stanowiło gigantyczny cmentarz. Wysepki
wyłaniały się po śmierci swych projektorów, pełniąc funkcję
tymczasowego kurhanu. Zabójca zastępował czas - zacierał
ślad tego, co i tak uległoby erozji.
Gdzieś, na innych wodach, które nie stanowiły jego
rewiru, rozciągały się żywe wyspy. To tam rodziły się i
upadały kultury i cywilizacje, których mieszkańcy nie zdawali
sobie sprawy, że ich światy stanowią odbicie genotypów ludzi
żyjących na Ziemi Zero. Inna była też skala upływu czasu. To,
co mieszkańcom światów-projekcji zdawało się epoką, dla ich
nosicieli było krótkim epizodem; najwyżej jednym z etapów
życia.
Sama procedura była rutynowa. Akty eksterminacji nie
różniły się od siebie: strzał z kuszy, zebranie zgliszcz i
rytualne wypalenie papierosa. Na miejscu kurhanu wyłaniała
się martwa wyspa. "Ruiny" dawały wyobrażenie o
charakterze mieszkańca Ziemi Zero będącego projektorem.
Na przykład ta portowa spelunka. Pewnie jakiś marynarz,
ogorzały wilk morski, który pół życia spędził pływając na
statkach i przesiadując w szynkach, chlejąc na umór, barłożąc
i śpiewając w chmurach tytoniowego dymu..
Posiedzenie
"Art.Org" było skrótem od "Artificial Organellum".
Przebiwszy błonę komórkową, która natychmiast zasklepiła
się pod wpływem osmozy, monada ochronna habitatu
wpłynęła w galaretowatą cytoplazmę. Przedzierała się jak
łódź przez ocean w bezmiarze organicznych substancji, by w
końcu zakotwiczyć w delikatnym dryfie nieopodal jądra
komórkowego. Sztuczne organellum było mikrobatyskafem
stanowiącym zewnętrzną warstwę jednej z ekspozytur
GENETRIXu - Wysokiego Bakteriofagu.
Wewnątrz trwały burzliwe obrady.
- Proszę o spokój - apelował Mitochondriusz,
przekrzykując zgiełk. - Zaczynamy sprawozdanie.
Do umownej ambony podpłynął komisariusz Goldi.
- Bracia! Ta chwila musiała nadejść. Powłoki opracowały
mapę genetyczną organizmu. To dopiero początek, ledwie
zdołali ustalić prawidłową liczbę genów, lecz zaręczam, że
badania będą kontynuowane. Zaczyna się nowa era w ich
świecie. Wiek pary i elektryczności, w którym mogliśmy
spokojnie funkcjonować, minął bezpowrotnie. Zaczyna się
wiek genetyki i informacji. U Powłok szykuje się
cywilizacyjny przewrót - badania mikrobiologiczne są
zaawansowane, wkrótce będą stanowić dla nas realne
zagrożenie...
Dyskusja trwałaby dłużej, gdyby podenerwowany
deputant Chloroplastus nie zakodował wszystkim członkom
Bakteriofagu:
- Co więc czynić, braciszkowie?
- I ja nad tym myślałem - odparł organellus
sprawozdawca. - Stanowisko komisji jest następujące...
Referował plan, a "żyjątka" wirowały w wojennym
tańcu deputantów. Według regulaminu oznaczało to
akceptację strategii zaproponowanej przez komisję.
- Spuścić zarazę!... - piekliła się frakcja radykałów.
- Po co? - uspokajali pragmatycy. - Najprościej skasować
im świat. Sami musimy przygotować się do eksmisji.
Poszukamy sobie nowych nosicieli.
- Lecz jak spowodować hekatombę?
- Jeszcze się nie domyślacie? To proste: zabić Nosiciela
Świata powłok.
- Kto jest nim obecnie?
- W tym problem. Nastąpiła wymiana. Do niedawna był
nim pewien portugalski pasterz, ale kopnął w kalendarz.
Obecnie nosicielem Ziemi Zero jest nasciturus.
- Kto?
- Płód, embrion...
- Znacie samicę?
- Za kogo nas uważacie, bracia? Sprawdziliśmy wszystko.
Mater semper certus.
- Któż, ach któż wykona wyrok?
- A mamy jakiś wybór?
- Chyba nie myślisz...
- Usuniemy go rękami Zabójcy Światów.
Siedziba Wysokiego Bakteriofagu zakołysała się
gwałtownie. Mikrowyładowania przeszły przez
cytoplazmatyczną galaretę. Nadchodziła burza.
Zstąpić na Ziemię Zero
Wyspa, którą przeoczył, okazała się pretekstem.
GENETRIX wzywał, sprytnie manipulując pamięcią
Zaświata. Czekali na brzegu, zwizualizowani na
podobieństwo organicznych żyjątek, i poruszali się jak w
tańcu. Tratwa Zabójcy utknęła na mieliźnie. Po chwili stał
wśród nich, podenerwowany jak zawsze, oślepiony
tęczowymi plamkami. Wiedział, że deputanci Wysokiego
Bakteriofagu celowo nadawali sobie postać wywiedzioną z
obrazu pod mikroskopem. Moc ich była wielka. Jako lokalni
ekspozytorzy GENETRIXu mieli szerokie kompetencje
władcze.
Umysł Zaświata był dla nadzorców otwartą księgą.
Permanentne skanowanie zapewniało stałą kontrolę nad
Zabójcą. W ten sam sposób mogli się z nim porozumiewać.
Ekspozytorzy wlewali w jaźń Zaświata nowy rozkaz,
rejestrując poziom jego zdumienia. Było ono uzasadnione.
Wytoczono ostateczny argument przeciwko Ziemi Zero.
Zaświat nie dowierzał.
?: SKŁADNIK ŚWIATA ZERO = NOSICIEL.
REGUŁA: NOSICIEL ? ŚWIAT RZUTOWANY -
{NOSICIEL ZIEMI 0}. ZBIÓR JEDNOELEMENTOWY =
WYJĄTEK. EGZONERACJA POZYTYWNA ?
PROJEKTOR IMMANENTNY. RESZTA ZBIORU [X - 1]
= PROJEKTORY TRANSCENDENTNE. ? zniszczenie celu
spowoduje kasację świata bazowego ?
Ciąg światów zbudowany jak klasyczny łańcuch. Miarą
jego wytrzymałości Ziemia Zero - wyjściowe ogniwo.
Nosiciel Świata był jednym z jego mieszkańców, rzecz nie do
pomyślenie na innych Ziemiach...
?: NADŚWIAT = ZAWIESZENIE /na czas Misji/.
WYKONALNOŚĆ: NATYCHMIASTOWA--- ?
Deputanci zostawili Zaświata na brzegu, sami zaś zaczęli
wirować w oficjalnym tańcu odprawy: od tej chwili Zaświat
był związany rozkazem. Trzy dni w kategoriach czasu Ziemi
Zero - i ani chwili dłużej. Był to nieprzekraczalny termin
wykonania misji. Nie wiedząc, że w czasie połączenia
wszczepiono mu kapsułkę z uśpionym agentem, Zaświat
spoglądał bez podejrzeń w szalony wir "żyjątek". Trąba
powietrzna złożona z ekspozytorów uniosła się w niebo i
wkrótce zniknęła, wessana przez błękit. Zabójca Światów
porządkował myśli: "Human Genom Project", "DJ
Messerschmidt", "Genetyści Dnia Pierwszego", "Posen E.R.",
"matrycowanie", "psychobójstwa", "osobowości podrzędne":
groźne słowa, które wkrótce miały wypełnić się treścią.
Powoli dochodził do niego cel misji: zabójstwo dziecka
będącego Nosicielem Świata. Zaświat nie przypuszczał, że
kiedykolwiek wypali rytualnie popioły Ziemi Zero, a na to się
zanosiło. Co stanie się z morskim cmentarzyskiem, gdy po
zagładzie rzeczywistości bazowej znikną światy-projekcje?
Dokąd wrócę? Następstwa eksterminacji Ziemi przekraczały
granice pojmowania Zaświata.
Ty
Czym jest GENETRIX? Nie wiesz, choć powinieneś
wiedzieć. Jest bliżej niż myślisz, choć nie tam, gdzie go
szukasz. Zawsze patrzysz za siebie, badając obszar
zewnętrza. Tam nic nie znajdziesz, choć usprawiedliwia
cię imperatyw zdobywania dziewiczych obszarów. Ziemia,
oceany, przestrzeń - tam szukasz, lecz nie znajdziesz. Aby
odnaleźć GENETRIX, musisz skierować się do wewnątrz,
zapatrzyć w samego siebie, bo dopiero wtedy ujrzysz
granice świata. GENETRIX pomógłby ci zrozumieć, lecz
mógłbyś nie wytrzymać szoku nagłej demaskacji. Nosisz
w sobie więcej, niż przypuszczasz. Są dwie metody ukrycia
obiektu. Umieszczenie w nieskończonej dali albo w
nieskończonej bliskości. Chodzi o to, by nic nie było widać.
Spróbuj wniknąć w punkt - miejsce niewymierne, a przez
to nieskończenie małe i nieskończenie wielkie. Już
pojmujesz? Granice przebiegają inaczej, niż myślisz. Ile
aniołów może zmieścić się na główce od szpilki?
Wieczór, noc i świt w "Genetonie"
Czas: 347, 051 według rachuby GENETRIXU.
Miejsce: Posen E.R., jedno z podupadłych miast Starego
Kontynentu.
Punkt przejścia: ? 071, 2.
Obiekt: embrion Nosiciela Świata.
Kompetencje: pełne, z wyjątkiem bezpośredniej
eksterminacji mieszkańców Ziemi Zero - {Nosiciel, matka}
Wyłonił się bezbłędnie, na tyłach klubu "Geneton", w
krzakach na skarpie opadającej ku nadbrzeżu Varty. Utrzymał
równowagę mimo pochyłości i śliskości gruntu. Musiało
padać - pomyślał, trącając głową gałąź leszczyny. Krople
wody zmoczyły mu włosy.
Wiosenne słońce stało jeszcze na niebie, ziemia parowała.
Zapach wilgotnej roślinności, tak inny od słonej woni morza.
Zaświat wciągnął do płuc tę rześkość.
Przed klubem ustawiła się kolejka złożona z samych
oryginałów: technoabnegatów albo retrohipisów w
kolorowych szmatkach. Obie te grupy zasilały grono wiernych
Kościoła Genetystów.
Bramka była jeszcze zamknięta, lecz z głośników płynęły
fragmenty kazań DJ Messerschmidta. Podrygując w miejscu,
czekający wprowadzali się w atmosferę muzyki i tańca.
- Powiadam wam, bracia i siostry, że to nie nasze geny
służą nam, ale my służymy naszym genom. Jesteśmy tylko
powłokami. Białkowymi zbrojami, które mają chronić
tajemnicę zawartą w kodzie genetycznym. Każdy z nas jest
tylko nosicielem - i służbę tę musi spełniać z pokorą.
Stanowimy wielką rodzinę właśnie za sprawą DNA.
Braterstwo w służbie - oto, co jest solą naszego powołania.
Cała przyroda Ziemi, wszystkie rośliny i zwierzęta mają kod
genetyczny złożony z tych samych elementów. Różne jest
tylko ich ułożenie. Czyż można to wyjaśnić inaczej niż przez
fakt, że wszyscy ludzie są odbiciem metakodu istoty wyższej?
Że jesteśmy żyjątkami egzystującymi w polu informacyjnym
niepojętego giganta? Tak więc natura jest Bogiem, co
przeczuwali już panteiści czasów minionych...
Przybudówką do klubu był niewielki bar z lewej strony
wejścia, przypominający kaplicę odchodzącą od nawy. Nosił
nazwę "World", choć na szyldzie literka "l" była
przekreślona, co dawało "Word".
O zmierzchu drzwi "Genetonu" otwarły się i ciżba zaczęła
napierać na bramkę. Zaświat stanął w kolejce i czekał
cierpliwie, przysłuchując się konwersacjom. Dowiedział się,
że imprezę taneczną poprzedzi "Misterium Informacji".
Skojarzył, skąd wzięła się pełna nazwa kościoła - Genetyści
Dnia Pierwszego (całość stworzenia była zakodowana w
pierwszym akcie kreacji, a kolejne elementy - rośliny,
zwierzęta, człowiek - wyłaniały się poprzez ewolucję).
Wewnątrz mroczno i tłoczno. Na podwyższeniu siedział
wielki brodaty mężczyzna w białej szacie zdobionej spiralami,
wpatrzony w punkt umieszczony nad drzwiami. Obok stało
dwóch bladych i wysokich akolitów; gestykulowali zawzięcie,
jakby się o coś spierali. Poza tym wystrój był klasyczny -
miejsce do tańczenia, dwa bary, schody na piętro, stalowe
łańcuchy, stroboskopowe światła. Na pseudoskórzanych
kanapach ludzie popijali drinki.
Misterium Informacji. Stojąc pod ścianą z drinkiem
(koniak z sokiem jabłkowym) Zaświat zwrócił twarz ku
podwyższeniu. Rozległ się potrójny gong.
DJ Messerschmidt zbliżył usta do mikrofonu:
Na początku była Informacja,
a Informacja była u Boga
i Bogiem była Informacja...
Wszyscy zamilkli.
Ona była na początku u Boga.
Wszystko przez Nią się stało,
a bez Niej nic się nie stało,
co się stało.
W Niej było życie...
Oto kolejny dogmat Genetystów - skojarzył Zaświat.
Prolog Ewangelii św. Jana utożsamiony z informacją DNA.
Gdy Misterium dobiegło końca, z głośników rozległ się
huk. Kłęby pary buchnęły spod podłogi, basy zabuczały, aż
Zaświatowi zadrgała przepona, a sample elektronicznej
perkusji rozpoczęły monotonny, szybki rytm. Na tym tle
pojawiały się prymitywne motywy muzyczne - kilkunutowe
frazy syntezatorów. Pierwsi tancerze wyszli na scenę. Reszta
siedziała gadając i pijąc. W ruch poszły lufki do marihuany.
Na stoliki posypała się amfa.
Pod sufitem zajaśniały ekrany, których wcześniej nie
dostrzegł. Pornograficzne filmiki z kapłanami w białych
szatach i dziewicami ustrojonymi w zieleń gałęzi. Czyżby
rytualny seks wchodził w skład doktryny Genetystów?
Zaświat dyskretnie obserwował samozwańczego guru.
Podwyższenie okazało się stanowiskiem DJ'a. Sprzęt, płyty,
nagłośnienie - brodaty prorok sam obsługiwał imprezę.
Między utworami wypowiadał kilka prawd wiary, po czym
znów puszczał elektroniczny jazgot. Imprezowicze-akolici
zaczynali wpadać w trans.
Od początku towarzyszyli DJ'owi na platformie dwaj
mężczyźni o chorobliwym wyglądzie anorektyków, w białych
koszulach obwieszonych kaburami. Gdy usłyszał, jak goście
napomykają o nich w rozmowach, używając określeń
"Cienie", "personidy" i "klonowcy", zrozumiał, kim są.
Wcielenia podprogowe.
Starał się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Cały czas
czekał na sygnał. Jeżeli tu ukrywał się Nosiciel Świata,
wkrótce powinna nastąpić telepatyczna interferencja.
Tymczasem "goryle" zeszli z platformy i zmieszali się z
towarzystwem. Pełnili rolę ochroniarzy. Zaświat dojrzał ich
identyfikatory: "Schizofoniusz" i "Śmieciokwiat". A więc DJ
Messerschmidt'a stać na autoironię...
Osobowości podrzędne były wydestylowanym z psychiki
konkretnego człowieka wzorem charakterologicznym. Nie
dawało się abstrahować lepszej strony jaźni, dlatego
powstawały jedynie "Cienie" (zwane też personidami). W
ciało androida z syntetycznej żywicy molekularnej
wszczepiano płytkę z programem. Powstawało w ten sposób
tzw. wcielenie podprogowe. Był to zabieg kosztowny,
niewielu mogło sobie pozwolić na ten luksus. DJ
Messerschmidt czerpał pieniądze ze składek wiernych -
utworzył nawet specjalny fundusz wmawiając akolitom, że w
ten sposób narodzą się jego strażnicy-aniołowie. Tak przyszli
na świat Schizofoniusz i Śmieciokwiat.
Tymczasem pulsujące rytmy zostały wzbogacone
śpiewaną frazą. Pretensjonalny żeński wokal z japońskim
akcentem wykrzykiwał na przemian "I'm your Dog - You're
my God" i "I'm your God - You're my Dog". Zaświat
schronił się w toalecie. W każdej kabinie leżała barwna
broszurka; była to rozprawka DJ Messerschmidta "O mikro i
makroświatach. Zagadnienia jedności i wielości". Zaświat
przekręcił klucz i zaczął przeglądać pisemko.
Wychodząc nabierał pewności, że Nosiciel Świata jest
gdzieś w pobliżu. Teozofia głoszona przez szalonego guru
była bardzo bliska prawdy. DJ przeczuwał istnienie
GENETRIX. Prawdopodobnie dlatego podjęto decyzję o
eksterminacji Ziemi. "Gdzie szukać wybrańca?" - Zaświat
rozglądał się zdezorientowany, jakby stał pośrodku
psychodelicznej karuzeli. Stroboskopy wyrywały z ciemności
sylwetki tancerzy szarpiących się w dymie jak rozszalałe
dżiny. Sample waliły poszatkowanym basso continuo: buum,
buum, bum!...
Nagle poczuł natężenie słabych sygnałów w mózgu.
Płynęły spod przeciwległej ściany, gdzie siedziała na podłodze
dziewczyna w ciemnoczerwonej sukience. Patrzył na nią,
szukając potwierdzenia sygnałów. Raz narastały, raz
odpływały. Nie był pewien, więc sprawdzał. Dziewczyna
odpowiedziała wyzywającym spojrzeniem. Gdy wytrzymał jej
wzrok, wytknęła język. Zaświecił metalowy pierce.
Po tym sygnale (odwróć się, dostrzeż mnie!) nie spuszczał
jej z oka. Siedziała z nogami podkurczonymi pod brodą, z
dłońmi splecionymi na kolanach, a długie paznokcie (żywe
ekrany!) migotały powodzią przepływających cyfr. Zdawała
się znudzoną uczennicą siedzącą na podłodze szkolnego
korytarza; gdy podniosła głowę - wrażenie minęło. Nowy
widok: twarz blada jak ściana, ostry makijaż, podkrążone
oczy nieudolnie tuszowane pastelowym pudrem. Nawalone
amfą towarzystwo krążyło wokół, a ona tkwiła w kącie jak
niepotrzebny rupieć odstawiony na strych. Albo do piwnicy,
bo to bardziej kojarzy się z upadkiem. Na samo dno.
Wstając od barowego kontuaru, Zaświat trzymał w jednej
ręce piwo, w drugiej drinka wzmacniającego. Zaczął
przeciskać się przez tłumek imprezowiczów, wytężając
wzrok. Zniknęła? Nie, jest...
Podwójny sygnał zaatakował go, gdy stanął obok. Dwa
meldunki od jednej osoby. Czyżby?...
Usiadł, podkurczając nogi.
- Masz, napij się - pierwszy tekst wyszedł mu topornie.
Wyciągnął rękę z drinkiem, wyobrażając sobie wielki, ciężki
topór.
- Siekierę można zawiesić, taka tu dymówa - ochrypły
głos dziewczyny ukłuł go jak igła. Przypadek?
- Napij się, przynajmniej zwilżysz śluzówki.
- Chciałabym być ptakiem. Odlecieć, wyrwać się stąd...
"Te-le-pa-tka?..." - pomyślał.
- Te ekrany, widzisz je pod sufitem? To jest, kurwa, pa-
to-lo-gia.
"Telepatia" - pomyślał to słowo wyraźnie.
Zaśmiała się nerwowo. - To taka ich przypadłość -
wskazała na ekrany. - Tele-patologia. Dobre, co? No, daj mi
tę szklankę.
A jednak!
Sprzężenie działało. Należało pogadać.
- Wstań, pójdziemy się przewietrzyć. Oczy mi już łzawią.
Zeszli do bunkru, gdzie było tylne wejście. Chłodne
powietrze, mniejszy hałas. Przede wszystkim: mniej
świadków. Jeżeli ma zabić dziewczynę, to z dala od klubu.
- DJ Messerschmidt to dobry człowiek - odezwała się,
wyjmując różową pigułkę z kieszeni dżinsów. - Masz,
zaaplikuj mi. Czuję, że za chwilę zdechnie mi wątroba...
Podwinęła obcisłą bluzkę, ukazując brzuch. Na prawym
boku miała szparę wielkości monety, wyłożoną organiczną,
antyseptyczną masą. - No, dalej...
Zaświat nie wiedział, o co chodzi.
- To organiczny żeton. Powstrzymuje blokadę czynności
organów. Różowe są od wątroby...
Wsunął krążek do połowy.
- Kto ci to zrobił?
- Jak to kto? Mój były fatygant. Zemścił się, bo go
spławiłam. To kawał skurwiela. Big Alex, może o nim
słyszałeś. No dalej, wsuń głębiej, do cholery!
Zaświat popchnął krążek. Organizm dziewczyny wchłonął
dawkę.
- Scyborgizował cię? Jak?
- Mam kilka organów naszpikowanych nano-blokerami.
Nerki, żołądek, lewe płuco, śledziona... Wątroba nie jest
najgorsza - można wytrzymać.
- Po co?
- Żeby mnie uzależnić od pigułek. Muszę chodzić na jego
smyczy i robić, co chce - inaczej nie dostanę swojej dawki i
wykituję. To fizyczne uzależnienie.
- Ładnie cię urządził.
- Robiłam dla niego wszystko ze strachu przed głodem.
Przed bólem...
- Nie rozumiem. Cały czas trzyma cię w garści?
- Już nie. Odkąd przygarnął mnie DJ Messerschmidt,
jakoś sobie radzę. Zapewnia mi żetony. W zamian pracuję w
jego kaplicy. Ukrywa mnie u siebie.
- Jest dla ciebie w porządku?
- Nie narzekam.
- Jak masz na imię?
Pytanie ją zaskoczyło.
- Nieważne. Nikt nie zna mojego imienia. Nikt prócz
mnie. To było dawno, w innym świecie... - uśmiechnęła się
marzycielsko, lecz posmutniała w ułamku sekundy. - A
gdybym teraz powiedziała, żebyś spadał, amigo?
- Najpierw się przedstaw.
- Mam tylko nick-name: Skarbonka. Prawda, że
zabawnie?
- Raczej ironicznie...
Wyciągnęła rękę. Zaświat uścisnął dłoń, uważając na
ciekłokrystaliczne paznokcie; jej skóra była mokra i ciepła.
- Jesteś spięta...
- Hola! A może ty byś się przedstawił, żigolaku?
- Jestem, kim jestem. Nieważne...
- Po co mnie wyhaczyłeś? Jeśli masz mnie za dziwkę...
- Chcę ci pomóc.
Spojrzała z większą nieufnością. Coś jednak pękło w jej
wzroku.
- Mam nadzieję - powiedziała cicho - że nie jesteś
jednym z tych, którzy podają komuś dłoń, by mieć go później
w garści...
Musiała mieć złe doświadczenia z facetami starającymi
się wyciągnąć ją z dołka.
- A ja mam nadzieję - rzekł Zaświat - że nie zeżresz mi
ręki, kiedy wyciągnę do ciebie palec... - bawiąc się w tę
konwersację, chciał zyskać zaufanie dziewczyny. Oswoić
ofiarę, zanim wykona rozkaz. Przede wszystkim jednak,
musiał mieć stuprocentową pewność.
Poszli w stronę mostu nad rzeką. Cisza iskrzyła się
pytaniami. Należało je zadać.
- Nie obraź się, ale... czy współżyłaś z kimś ostatnio?
- DJ Messerschmidt wziął mnie raz pod prysznicem. To
wszystko...
- Kiedy? - spytał zaskoczony jej szczerością.
- Z trzy miesiące temu...
Skarbonka machnęła ręką, jakby na odpędzenie złych
wspomnień.
- Jesteś w ciąży?
- No co ty!
- Skąd pewność?
- DJ przeszedł wasektomię!
- Na pewno?
- Tak mówił.
- Tak mówił?...
Zaświat przystanął i sięgnął do kieszeni kurtki. Wyjął
mały detektor w kształcie pestki dyni. Skarbonka spojrzała
podejrzliwie.
- To test.
- Co?!
- Możesz go zrobić teraz, zaczekam.
Chwyciła się pod boki, wybuchając.
- Odjebało ci?! Mam sobie to włożyć do cipy, bo ty mi tak
każesz?!...
Jej continuum emocjonalne przypominało sinusoidę.
- Zamknij się!
- Jak śmiesz!?
Przywodziła na myśl małą rozwrzeszczaną smarkulę.
- Jeśli okaże się, że jesteś w ciąży - wyjaśnił spokojnie -
będę musiał cię... chronić. - Zaświat czuł, że coś w nim pęka i
że nie do końca kłamie. Zdumiony własnymi słowami podał
Skarbonce tester.
- Idź w krzaki, zaczekam tutaj...
Rozdzierały go dwa punkty widzenia. "I ja mam zabić tę
dziewczynę?..." Kontrowała myśl: "skąd te sentymenty?..."
Na razie postanowił odroczyć moment egzekucji. Rano
zadecyduje, co robić dalej.
*
Schizofoniusz i Śmieciokwiat, dwie osobowości
podrzędne DJ Messerschmidta, dwóch cybergoryli i
egzekutorów pilnujących swego pana, dwóch speców od
aktów bezpośredniego przymusu, obstawiało wejście do baru
"World".
Była piąta rano, wstawał mglisty świt, a oni sterczeli
niczym strażnicy pod bramą zamku. Brakowało tylko
halabard.
DJ Messerschmidt wpadł w gniew, gdy zorientował się,
że Skarbonka zniknęła i nie wróciła na noc. Bał się zemsty
Big Alexa, który węszył ostatnio w okolicy, wysyłając na
zwiad swojego psa gończego, Mike'a Rocketa. Złościła go
także myśl o zwykłej łóżkowej zdradzie. Ktoś widział, jak
Skarbonka opuszczała lokal w towarzystwie nieznanego
faceta.
- Z tą małą same kłopoty - zawyrokował Śmieciokwiat. -
Dziwię się szefowi, że ją jeszcze trzyma.
- Nie nasza sprawa, Kwiatuszku - odparł czule
Schizofoniusz.
- Jak to nie nasza? Jesteśmy jego podprogowymi
wcieleniami!
- Eufemizm, stary!
- No i co z tego? Nie wypiera się nas. Stanowimy
integralne składniki jego osobowości. Ty symbolizujesz
skłonność psychopatyczną, ja - czerpanie satysfakcji z
nieszczęść.
- To się nazywa Schadenfreude.
- Z Freudem mi tu nie wyjeżdżaj...
Przed drzwi lokalu wyszedł DJ Messerschmidt. W
kolorowym szlafroku z chińskim smokiem przypominał
skacowanego radżę.
- Żadnych sygnałów, chłopcy?
- Żadnych, szefie.
- Cholerna dziwka...
Guru zniknął w drzwiach.
*
Siedzieli nad ściekiem Varty (zwanym oficjalnie rzeką o
wysokim stopniu zanieczyszczenia) i rozmawiali. Zaczęli po
tym, jak Skarbonka dowiedziała się, że jest w ciąży. Przedtem
szli w milczeniu betonowym brzegiem, obserwując gasnące
gwiazdy.
- Mój pierwszy chłopak był muzykiem - snuła opowieść
Skarbonka. - Rzuciłam go po kilku tygodniach. Miał do mnie
stosunek zbyt instrumentalny.
Zaświat nie wiedział, czy dziewczyna kpi, czy mówi serio.
- Ja chciałam grać pierwsze skrzypce, a on robił ze mnie
flecistkę. Zresztą nieważne. Oszczędzę ci szczegółów...
Nie była krynicą moralności. Zaświat nie rozumiał, jak
dziecko takiej dziewczyny może być Nosicielem Świata.
- Później napatoczył się Big Alex. Wyjątkowo wredny
typ. Powinnam spławić go od razu.
- Nie zrobiłaś tego?
- Nigdzie nie było wody.
To wisielcze poczucie humoru musiało być u Skarbonki
reakcją obronną. Lepiej niż miałaby się użalać nad sobą.
- Wiesz, jak próbował mnie podrywać? Na dowcipy.
Uważał, że są zabawne. Pamiętam tylko pierwszy: dlaczego
kobiety się malują i perfumują? Odpowiedź: bo są brzydkie i
śmierdzą... Co, nie śmiejesz się?
Niebo jaśniało coraz intensywniej. Nadchodził brzask.
Zaświat wydłubał z ziemi płaski kamień i rzucił go do rzeki.
Rozległ się cichy plusk.
- Powinienem ci wyjaśnić, dlaczego muszę cię chronić.
Grozi nam ktoś znacznie potężniejszy niż Big Alex...
- Nam?
Nad wstęgą rzeki hałasowały mewy.
- Najgorsze, że sam nie wiem dokładnie, kto jest wrogiem
- skłamał. - Wiem tylko, że próbowali posłużyć się mną, by
cię zlikwidować. Takie dostałem zadanie.
W tym momencie klamka zapadła. Na szczęście na Ziemi
nie był łatwo wykrywalny. Choć, gdy będą chcieli go
namierzyć, znajdą sposób.
Skarbonka spojrzała na Zaświata spod rozmazanych kół
makijażu. Przypominały ślad, jakie szklanka z drinkiem
zostawia na barze. Warm, wet circles...
- Miałeś mnie zabić?
- Tak.
- Więc czemuś tego nie zrobił? - parsknęła. - Bez
żetonów jestem wrakiem. Pierdolę takie życie.
- Nieważne. To moja sprawa.
- To spytam wprost: dobre serduszko czy strach o własną
skórę?
- Nie uwierzysz. Ani jedno, ani drugie...
- Więc czemu ryzykujesz, amigo?
- Bo wraz ze śmiercią twojego dziecka nastąpi zagłada...
- Ty jednak jesteś walnięty.
- Tak ci się zdaje. Masz prawo.
Skarbonka położyła się na plecach, zamknęła oczy i
wydarła się wniebogłosy:
- Same świry mnie otaczająąą!!!
Spłoszyła stado brudnych mew. Odleciały, znów było
cicho.
- Wiesz, czemu cię lubię? Bo jesteś zdrowo pieprznięty.
Blask słońca z trudem prześwietlał niskie, warstwowe
chmury. Skarbonka zrobiła poważną minę i zapytała:
- Czy nie wydaje ci się czasami, że słońce jest żarówką?
"I kto tu jest pieprz..." - chciał odpowiedzieć Zaświat,
lecz ugryzł się w język. Westchnął i nie próbował wracać do
tematu. Sam nie rozumiał.
Psychobójcy
Dzień spędzili szukając nad rzeką meliny, w której
mogliby się zadekować. Znaleźli murowany domek na skraju
porzuconych ogródków działkowych. Zaświat przegnał
stamtąd dwóch narkomanów na haju. Wsadził ich na
zacumowaną przy mostku łódkę i odciął wiązanie. Popłynęli z
prądem.
- Masz już jakiś plan? - dopytywała się Skarbonka, gdy
wyrzucali stare sienniki z baraku. Strzykawki, resztki jedzenia
i stare opakowania włożyli do dwóch foliowych worków.
- Najpierw pozbędziemy się twoich prześladowców.
- Nie myślisz chyba...
- DJ Messerschmidt mało mnie obchodzi. Póki nie
wchodzi mi w drogę, nie ruszę go. Ale Big Alexa
unieszkodliwię.
- Co chcesz mu zrobić?
- Słyszałem o pewnej metodzie w... - chciał powiedzieć
"w waszym świecie", ale ugryzł się w język. - No wiesz,
psychobójcy.
- Kurwa mać - wyszeptała z wrażenia Skarbonka.
Psychobójcy. Byli najgroźniejszą bronią. Piekielnie drodzy
pracowali najczęściej dla gangów i mafii. Na dziesięć ofiar
dziewięć przepłacało atak trwałymi zmianami w psychice.
Przez pierwsze lata po wykształceniu się profesji korzystanie z
usług psychobójców miało jeszcze jeden atut: było
niewykrywalne. Ot, delikwent nagle wariował z przyczyn
nieustalonych. Zanim prasa i policja nagłośniły problem,
ofiarą psychobójstw padło sporo osób z kręgów
przestępczych. Gdy nowa technika wyszła na jaw, w kodeksie
karnym pojawił się przepis definiujący znamiona
przestępstwa jako świadome i celowe pozbawienie władz
umysłowych poprzez atak mentalny związany z
wykorzystaniem niedozwolonych manipulacji matrycowych.
Groziła za to nawet kara śmierci.
Plaga psychobójstw stanowiła uboczny skutek
wszczepiania ludziom transimplantów harmonizujących. Były
to półorganiczne korektory odchyleń psychicznych
porównywalne z grubsza do samochodowych ograniczników
szybkości. W razie nagłego napływu adrenaliny działały
tonizująco. W razie spadku koncentracji - stymulująco.
Psychika człowieka, który funkcjonował w społeczeństwie,
wchodząc w interakcje z innymi jednostkami, musiała być
wyważona - głosił "Program Budowy Społeczeństwa
Zrównoważonego". Oznaczało to, że można było
funkcjonować jedynie na ograniczonym obszarze odczuć i
reakcji. Skrajne punkty były blokowane. Miało to zapobiec
przestępczości afektywnej oraz depresji, która stawała się w
mocno stechnicyzowanych społecznościach chorobą
społeczną. Program był krytykowany za ingerencję w
osobowość, jednak względy bezpieczeństwa przeważyły -
wkrótce zaczęto wsypywać noworodkom do mikronawiertów
w korze mózgowej bioaktywny proszek formujący
nanomatrycę kontrolną. Przeciwnikom procedury od razu
skojarzyło się to z praniem mózgu. Na pociechę pozostał
wierszyk: "Przeżyliśmy klonowanie, przeżyjemy mózgów
pranie".
Oczywiście powstało podziemie antymatrycowe (za opłatą
usuwano ograniczniki), korzystali z tego jednak najbogatsi
przestępcy. Inni byli wystawieni na pastwę psychobójców.
Pod wpływem ataku ofiara traciła poczytalność. Nie mogła od
tej pory normalnie funkcjonować. Ubezwłasnowolniano ją,
więc trafiała poza nawias społeczeństwa. W nowo
wszczepianych blokerach pojawiły się lepsze zabezpieczenia,
jednak psychobójcy szybko odpowiedzieli udoskonaleniem
metod. Trwał wyścig, kto stworzy lepszy patent: władza czy
bandyci.
- Więc kiedy? - spytała Skarbonka.
Siedzieli oparci o mur, z którego całymi płatami odchodził
tynk. Goła cegła ziębiła plecy.
- Jak najszybciej. Musimy poruszać się po całym mieście,
by coś zdziałać. A tak na pewno cię namierzą...
- Kiedy? - powtórzyła, jakby wizja ukarania Big Alexa
była gwiazdkowym prezentem, którego nie można się
doczekać.
- A choćby dzisiaj. Musisz mi tylko dać namiary.
Zapalili papierosy. Obłoczki dymu unosiły się wesoło w
wiosennym powietrzu. Rzeka śmierdziała szlamem i
zmutowanymi rybami.
- Szajse, znam tylko jedną knajpę.
- Wystarczy.
- Problem w tym, że...
- Nie można nadać zlecenia?
- Tam urzędują sami emeryci - Skarbonka strzepnęła
palcem pająka, który bezczelnie lazł w stronę jej szpary
żetonowej. - Starzy, wykoszeni przez konkurencję ramole.
Piją i tęsknią za czasami dawnej świetności.
- Tym lepiej. Zrobią to za mniejszą kasę.
- Na to nie licz. Są przewrażliwieni na punkcie własnego
honoru.
- Ale na robocie się znają? - Zaświat spoglądał na dym,
myśląc o rytuale zabijania wysp. Miał nadzieję, że nie będzie
musiał wypalać prochów Ziemi.
- Słyszałam, że ich metody są nieco... staroświeckie.
- To nic, spróbujemy. Jak nazywa się ta knajpa?
- "Los Degrengolados".
*
Dochodziła jedenasta. DJ Messerschmidt obudził się z
krótkiego snu, w którym śniła mu się Skarbonka. Dwie
androidki, być może z wszczepioną mentalnością
podprogową, dusiły dziewczynę, strasząc ją cienkim, długim
sztyletem. Zewsząd rozlegały się dziecięce głosy, zimne i
okrutne jak bezwzględność podwórkowych reguł:
"SKARBONKA-SKROBANKA!..." Wierszyk był
recytowany na melodyjkę "Kto się przezywa, tak się sam
nazywa". Wszystko to było jak okrutny obrzęd będący
wstępem do Armageddonu. Powietrze pociło się krwią, a
brzuch leżącej Skarbonki pulsował czerwienią, jakby świat
umierał z krwawym orderem na sercu. Gdy jedna z androidek
uśmiechnęła się czarnymi zębami i wbiła sztylet w wypukły
brzuch Skarbonki, DJ obudził się.
DJ Messerschmidt wezwał Schizofoniusza i
Śmieciokwiata. Kazał zorganizować poszukiwania: "Jak
będzie trzeba, przeczesać całe miasto!"
Gdy wyszli, o czymś sobie przypomniał. Zszedł do baru
"World" i zajrzał pod ladę. Cały zapas żetonów zniknął. "Nie
wróci na głodzie. Z tym towarem wytrzyma co najmniej
tydzień. Fuck!"
*
Smutna była knajpa eks-psychobójców. Stojąc na rogu
ulicy Zaświat obserwował budynek. Niewielki, wciśnięty w
płytkie podwórze barak, z zamalowanymi na czarno oknami.
Już z zewnątrz sprawiał przygnębiające wrażenie. Podobni
musieli być bywalcy - wredne gęby, a w sercach jeszcze
większa wredność. Razem dawało to skurwysyństwo do
potęgi, łajdactwo wręcz geometryczne.
Nad kutymi w żelazie drzwiami przypominającymi właz
do schronu wisiał rdzewiejący szyld: "Los Degrengolados".
Zaświat przekroczył próg. Z głośników płynęła rzewna
ballada:
Nieważny wrogi grymas na gębie,
Ex-bójcy mają serca gołębie...
Zaświat nie dał się nabrać. Chodziło zapewne o nowy
gatunek gołębi drapieżnych - po cyborgizacji świetnie
nadawały się na egzekutorów. Nielegalne hodowle ptaszysk
mnożyły się w mieście w tajnych laboratoriach, a profesja
tresera drapieżników stała się opłacalnym zawodem. Ostatnio
od ataku gołębia zginął zastępca burmistrza.
W bocznej niszy, na małej scenie leżały rozrzucone
instrumenty muzyczne. Członkowie zespołu siedzieli na
taboretach, popijając tequillę. Widocznie nie chciało im się
konkurować z melodią z płyty. Nad sceną jarzyła się nazwa
grupy: "Los Hujeros".
Stoliki wokół były obsadzone przez zjawy. Niczym stare
kruki z przetrąconymi skrzydłami, połamanymi dziobami i
tępymi szponami, siedzieli przy niskich blatach psychobójcy.
Wszyscy mieli na głowach znak gildii - czarny, hiszpański
kapelusz. Knajpa była teoretycznie otwarta dla
niewtajemniczonych, jednak każdy, kto miał trochę oleju w
głowie, omijał "Los Degrengolados". Najgorsi byli turyści,
którzy uważali bar za lokalną atrakcję. Poszukiwanie
mocnych wrażeń kończyło się często mocnymi obrażeniami.
Oczywiście psychicznymi.
Zaświat zamknął drzwi. Psychobójcy obserwowali go
spode łbów jak intruza, który zakłóca im błogi marazm.
Jeszcze nie wiedzieli, z czym przychodzi. Barman zmierzył go
tak niechętnym wzrokiem, jakby chciał mu zalać alkoholu
metylowego. Zaświat zachował kamienną twarz.
- Chciałem złożyć zamówienie...
- Mam tylko wódkę.
- Inne... zamówienie - zakasłał wymownie.
Oczy barmana rozbłysły.
- Mam jeszcze wódkę z lodem...
- Nie jestem Eskimosem, gringo.
Barman huknął pięścią w stół.
- Coś powiedział?!
Zaszurały krzesła. Wszyscy eks-psychobójcy spojrzeli w
ich stronę. Ożywili się nawet członkowie zespołu "Los
Hujeros".
- To, co słyszałeś. Mówię wyraźnie, jeśli nie rozumiesz,
przemyj sobie uszy własną szczyną.
- Co?!
- Pstro. Potrzebuję kilku chłopców...
- Zjeżdżaj, pedale.
- Nie widzę zjeżdżalni.
- To ją zobaczysz, jak ci przyłożę. Wynocha!
- Chcę kilku twoich chłopców.
- Lepiej wyruchaj odkurzacz.
- Nie da rady. Za mały wlot.
Barman zrezygnował. Zapytał wprost:
- Słuchaj, koleś, o co ci, kurwa, chodzi?
Zaświat wyszeptał słodko, cedząc słowa między zębami:
- Mam dla nich zlecenie, stupido.
W duchu uznał, że rolę twardziela-zleceniodawcy odegrał
bez zarzutu.
- Zle-ce-nie - przesylabizował. - Dla nich.
Po czym wskazał ruchem głowy towarzystwo. W samą
porę, bo w jego stronę zaczęły płynąć groźby:
- Genek, czy on coś do ciebie ma?
- Uciszyć gościa?
- Jakby co, za kolejkę zdezintegruję mu osobowość.
- A ja przesteruję go na oligofrenię.
- Kurwa, kto to jest?
Barman wyszedł zza kontuaru, podniósł ręce i poprosił o
ciszę. Miał uroczysty wyraz twarzy.
- Chłopcy... Nie uwierzycie. Jest zamówienie.
Eks-psychobójcy osłupieli.
- Muzyka! - krzyknął barman.
"Los Hujeros" chwycili za instrumenty.
*
Big Alex i jego podnóżek-przydupas Mike M. Rocket
siedzieli na niskiej kanapie w eropubie "Potencja" i
przerzucając się dowcipami rżnęli w cyberkarty. Wkrótce
mieli rżnąć dziwki, ale im się nie śpieszyło. Mentalpoker
polegał na odebraniu impulsów dobrego samopoczucia
przeciwnikowi. Od strony technicznej - zabierano sobie zapas
stymulantów piątej generacji Prozacku. Cztery półnagie
Mulatki krążyły po pokoju, popijając drinki, a kumple z
gangu wznosili toasty z sąsiednich kanap. Rapowo-soulowe
ballady mieszały się z fragmentami rozmów na tematy
zasadnicze:
- Ty, Holva, powinieneś mieć ksywę Słońce.
- Czemu?
- Bo najchętniej grzałbyś wszystkie dziewczyny!
- Z wyjątkiem tej, którą teraz obracasz, penerze. To
typowa wydmuszka.
- Co?!
- Tylu już ją dmuchało...
Na sąsiedniej kanapie rozmawiano o sprawach bardziej
abstrakcyjnych.
- Życie bez absolutu byłoby bez sensu.
- No to polej, skończymy flaszkę.
Największą kanapę zajmował najsłuszniejszy gabarytami
uczestnik imprezy - sam Big Alex. Broda, długie włosy spięte
na plecach, wydatny brzuch rozpychający spodnie: wyglądał
jak biały klon murzyńskiego gangstera z końca XX wieku.
Złoty łańcuch na masywnym karku oraz strój á la Africana
dopełniały wizerunku.
- Jak chcesz, oddam ci na noc Pig i Malion -
zaproponował wspaniałomyślnie Mike'owi.
- Szefie... - bąknął zdumiony Rocket.
- Co?
- To... zaszczyt.
Big Alex wzruszył ramionami.
- Bierz, jak dają.
Panienki usłyszały, że o nich mowa, więc roześmiały się
perliście.
- Dzisiaj obsłużycie Mike'a - zakomenderował gangster.
- Pełen zakres usług, ha, ha, ha!!!
- Obiecanki macanki, a głupiemu radość - parsknął ktoś z
tylnej kanapy.
- Spokój! - uciął Big Alex i zapadła cisza.
Pig i Malion, nieco zdziwione zachcianką swojej
osobowości nadrzędnej, przytaknęły, chichocząc. Michael
Rocket był wyraźnie onieśmielony.
Z prostej przyczyny. Androidki były wcieleniami
podprogowymi Big Alexa. Szeptano pokątnie, że żadna baba
nie wytrzymywała z nim dobrowolnie, więc musiał zapłacić
za wpisanie osobowości podrzędnych w powłoki androidek
grających w filmach porno. Od tej pory miał spokój z
kobietami. Nie miał go jednak z kpiarzami. Kiedyś kumpel
nazwał zachciankę Big Alexa "wtórnym onanizmem", za co
gangster rozbił mu na głowie butelkę Johny'ego Walkera
"Blue Label", co wprawiło świadków w osłupienie. Alex
uwielbiał kosztowne trunki, nie znosił, gdy ktoś kwestionował
jego życiowe wybory. Delikwent zmarł na miejscu z pękniętą
czaszką. Od tej pory nikt głośno nie żartował z życia
seksualnego Big Alexa.
Zaledwie kilka osób wiedziało, co przesądziło, że
gangster kazał stworzyć swoje kobiece subpersonidy.
Dziewczyna zwana Skarbonką. Odkąd okaleczył ją w straszny
sposób, uzależniając od żetonów (stąd pseudonim),
nienawidziła go jeszcze bardziej. W końcu uciekła.
Poszukiwania trwały, lecz Big Alex nie zamierzał się nudzić.
A Pig i Malion były na każde skinienie. Niczym jungowska
Anima - odzwierciedlały kobiece alter ego przestępcy.
- Dobra, teraz ja rozdaję - Big Alex wrócił do kart.
Tasując, nucił pod nosem ostatni przebój, piosenkę "Takie
pogo" technopunkowej grupy "Wódka maklera": Bo do orgii
trzeba trojga, zgodnych ciał i chętnych...
Michael Rocket gapił się w wypięte pośladki Pig i
Malion, które leżąc na podłodze, przeglądały katalog ze
strojami kąpielowymi. Big Alex obiecał im weekend nad
morzem. Świetne ciała, lecz androidki były w jakimś sensie
jego szefem. Najgorsze, że Pig stanowiła odbicie
autodestrukcyjnych tendencji Big Alexa połączonych z
kompleksem niższości (masochizm), a Malion uosabiała jego
wybujałe ego (megalomania przechodząca w sadyzm).
Sacher-Masoch i markiz de Sade byliby dumni z osobowości
podrzędnych Big Alexa.
Sielankę przerwał jeden z żołnierzy. Zameldował się i
podał Big Alexowi komunikator. Po wpisaniu kodu na
ekranie ukazała się wiadomość: "Dziewczyna była widziana
nad rzeką w towarzystwie jakiegoś faceta. Raczej nie z kręgu
Genetystów. Wiadomość pewna na 60 %". "Kolejna
informacja bez pokrycia" - pomyślał Big Alex, tracąc ochotę
na karty. "Ale sprawdzić trzeba..." Przygarnął wielką łapą
jedną z dziwek i przekazał żołnierzowi.
- Zrelaksuj się, jest twoja.
Wpisał rozkaz i przesłał na komórkę informatora.
*
Schizofoniusz i Śmieciokwiat niechętnie oddalali się od
swojej osobowości nadrzędnej. Pilnowanie Messerschmidta
leżało w ich dobrze pojętym interesie: w razie śmierci DJ'a
odchodzili w niebyt. W praktyce standardowo kodowano
usługę wygaszania "Cieni" po zaniknięciu pola biologicznego
dawcy. Miało to zapobiec pladze osieroconych i
zdesperowanych subpersonidów, które schodziłyby na drogę
przestępczą.
- A to słyszałeś? Najkrótsza definicja pornosa: kino
oralnego niepokoju.
- Dobre.
- Co nie zmienia faktu, że czuję się podle, zacny
Schizofonku. Mówię ci, DJ wda się w jakąś kabałę, a my
zapłacimy głową.
Schizofoniusz odpowiedział welleryzmem:
- "Obawiam się, że coś przyszło mi do głowy" - jak
wyszeptał gangter Ice-Coffee, gdy poczuł przytkniętą do
skroni lufę pistoletu. Były to jego ostatnie słowa.
- Znaczy się, zginął?
- Nie. Ze strachu odjęło mu mowę.
Śmieciokwiat splunął, nadając ślinie kształt róży.
Włączyło się zielone światło i przecięli skrzyżowanie.
- No to grunt, że utrzymał głowę na karku. Czego nie
będzie można powiedzieć o nas, gdy DJ Messerschmidt
wywali kopyta.
- Nie strasz, Kwiatuszku. Zanim staniem się hinduskimi
wdowami sati, ktoś musi kropnąć szefa, a to nie lada sztuka.
- Co nie lada sztuka? Szef czy jego kropnięcie?
- I jedno, i drugie. Waży ponad sto kilo...
Tak gawędząc jeździli po ulicach miasta czarnym
kabrioletem, próbując detektorami genetycznymi wyśledzić
Skarbonkę. Problem w tym, że pole detekcyjne rozciągało się
w promieniu pięciuset metrów. Trzeba było nie lada
szczęścia, by namierzyć obiekt. DJ Messerschmidt miewał
surrealistyczne pomysły...
*
Psychobójca nazywał się Fuckenkreutz i pracował jako
fryzjer w niewielkim zakładzie na przedmieściu. Ksywa
wzięła się stąd, że stale używał słowa fuck i był jednocześnie
fanem symboliki nazistowskiej. Nawet swój zakład nazwał
"Pod szarmanckim esesmanem". W czasie pracy słuchał
Wagnera, nie pogardzał też muzyką swojej młodości -
łomotem zespołu "Rammstein". Zamiast fartucha nosił
gestapowski płaszcz. Jako jedyny fryzjer w mieście używał
staroświeckiej brzytwy, co w połączeniu z muzycznym tłem
dawało upiorny efekt. Klientów jednak nie brakowało. Może
dlatego, że ceny miał konkurencyjne.
Plan był sprytny: po zidentyfikowaniu kodu Big Alexa
pięciu psychobójców skłoni go telepatycznie do skierowania
się w stronę zakładu, gdzie Fuckenkreutz przypuści atak z
bezpośredniej odległości. Bliski kontakt z ofiarą był
nieodzowny - na starość psychobójcy tracili umiejętność
zabijania z dystansu.
Przecierając tabliczkę z mottem zakładu (Arbeit macht
frei), Fuckenkreutz martwił się, by klient nie wpadł mu pod
brzytwę.
*
Big Alex zjawił się nad rzeką, chcąc sprawdzić cynk
otrzymany od informatora. Nagle poczuł mentalny nacisk
(który wziął za intuicję), by nie schodzić na nadbrzeże, tylko
jechać ulicą wzdłuż Varty aż na przedmieście. Szofer powiózł
go tam w milczeniu.
Świtało. Mike Rocket zapewne kończył zabawę z Pig i
Malion. Wjechali w dzielnicę niskich, brzydkich domków,
przypominających grzyby o szerokich postrzępionych
kapeluszach. "Zatrzymaj się" - rozkazał gangster. Samochód
wjechał na chodnik z piskiem opon.
Stali pod salonem fryzjerskim. Na przeżartym rdzą
szyldzie widniały szczerbate litery: "Po_ szar_ _ncki_
ese_manem".
- Szefie - spytał kierowca rzeczowo. - Po chuj tu
stanęliśmy?
- Po gumowy - uciął Big Alex i wytoczył się z
samochodu. - Pilnuj bryki, ja powęszę.
Szofer wyłączył stacyjkę i ziewnął przeciągle. Big Alex
zanurzył się w labiryncie murowanych grzybów.
- Wyczuwam ją - warczał, łażąc między zabudowaniami.
- Musi tu gdzieś być.
Gdy po raz drugi zatoczył koło, wracając na start,
podrapał się po głowie. Najbliżej był zakład fryzjerski.
Wyświetlił widmowy zegarek na tęczówce oka i stwierdził, że
już siódma. Zakład świadczył usługi od szóstej trzydzieści.
- Zaczekaj na mnie - rzucił do szofera. - Pójdę się ogolić.
Wszedł do środka, witany od progu gromkim:
- Herzlich wilkommen!
Golibroda przypominał Alexowi postać ze starego serialu.
Pamiętał, że nazywała się von Smollhausen.W ręku trzymał
parujący ręcznik i świeżo naostrzoną brzytwę.
- Sitzen Sie bitte, mein Herr.
Gangster usiadł przed lustrem.
*
Fuckenkreutz wziął miseczkę z mydłem, splunął do
środka, a następnie zaczął to rozrabiać pędzelkiem. Po chwili
mieszanka pokryła twarz zbaraniałego Big Alexa.
- Pojebało cię?! - poderwał się z fotela. - Wody nie masz,
czy co, żeby mi śliną gębę smarować?
- Proszę się uspokoić - odparł fryzjer. Przez cały czas
miał zmarszczone czoło i wytrzeszczony wzrok, jakby
intensywnie myślał. - To zwyczaj tego zakładu.
- Pieprzę taki zwyczaj - gorączkował się Big Alex,
wycierając twarz ręcznikiem.
- Śmiem zauważyć, że potraktowałem szanownego pana
jak znaczniejszego gościa. Innym klientom pluje się prosto na
brodę...
Tego było już za wiele. Gangster poderwał się, by zdzielić
fryzjera kastetem, lecz w tym samym momencie zachwiał się i
usiadł z powrotem. Wykrzywił twarz w dziwacznym
grymasie, zamrugał oczami. Zaczął kiwać głową jak
pochylony nad Torą �