Starzyńska Maria - Legenda Lat Czterdziestych
Szczegóły |
Tytuł |
Starzyńska Maria - Legenda Lat Czterdziestych |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Starzyńska Maria - Legenda Lat Czterdziestych PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Starzyńska Maria - Legenda Lat Czterdziestych PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Starzyńska Maria - Legenda Lat Czterdziestych - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maria Starzyńska
Legenda lat czterdziestych
Wszystko ułożyło się pechowo. Kiedy przyrzekł Kurtowi wspólne
spędzenie wakacji, nie przypuszczał, że sprawy zajdą aż tak
daleko. A kiedy byli już razem, gdy jak na złość stał się akurat w
tym okresie gościem Kurta, gościem przyjmowanym i hołubionym,
którego każde życzenie chce się spełnić - nie potrafił zdobyć się
na powiedzenie: "To ja wyjeżdżam". Prawdę mówiąc powody do takiej
decyzji istniały w świecie. Tu, między nimi, ciągle ich nie było,
choć czasem się o nie starał. Potrafił powiedzieć coś takiego, na
co Kurt powinien był zareagować. Kurt jednak milczał. Nigdy nie
podniósł rzuconej w jego stronę rękawicy. Odwracał głowę i mówił o
czym innym. I wobec tego znów trzeba było ustąpić. Na szczęście,
czy - słuszniej chyba - na nieszczęście, ustępował chętnie. Wlokła
się za nimi kilkuletnia znajomość, którą nawet kiedyś gotów był
nazywać przyjaźnią, i okazało się, że owe istniejące w świecie
przyczyny nie były jeszcze dostatecznie mocne, aby to, co ich
łączyło, przekreślić.
Studiowali razem na Sorbonie. W lecie każdy wyjeżdżał do siebie,
jesienią spotykali się znowu. Na wykładach, ćwiczeniach, obiedzie,
w kafejce. Spoglądali w stronę tych samych dziewcząt i lubili tych
samych kolegów. Rozmawiali ze sobą pożyczonym językiem najpierw,
ot tak, w przejściu, później coraz częściej i dłużej. Potem
zamieszkali bliżej siebie i poczuli się w tym obcym kraju prawie
jak w domu. I to była pierwsza przyczyna wszystkiego złego; i
licho wie, jakie były dalsze: Pewnie można by w końcu się ich
doszukać, skoro w czasie poprzednich wakacji Halina powiedziała
tonem, w którym zabrzmiały wyraźnie nuty niedowierzania i
niechęci: "Ależ ty prawie przyjaźnisz się z tym Niemcem".
Uprzytomnił sobie wówczas, że nigdy nie myślał o Kurcie jako o
Niemcu, że tam, we Francji, wszelkie narodowościowe pojęcia w
codziennym życiu trochę się zatarły. I znowu zaczął podejrzewać,
że w pewnym momencie obaj je po prostu odsunęli. Mieli zawsze nie
kończącą się ilość tematów do rozmowy, tematów, osadzonych w ich
własnym, francuskim życiu i - być może podświadomie - nie sięgali po
dalsze. Z całą pewnością nie myślał o Kurcie kategoriami "Niemiec"
i uwaga Haliny trochę go ukłuła. Tyle że uwaga była ze wszech miar
słuszna, bo kiedy nadeszły wakacje, te wakacje, które jak obiecał,
miał spędzić u Kurta - wtedy już coraz trudniej było o tym nie
pamiętać.
Ale Kurt stanął na straży. Był tu gospodarzem i widać złożył sobie
uroczyste przyrzeczenie, że zrobi wszystko, aby jego od dawna
zaproszony gość czuł się jak najlepiej. Gasił radio i wmawiał w
nich obu, że warkot samolotów jest tylko odgłosem dalekiej burzy.
A kiedy echo przemówień wodza Rzeszy zaczęło dobiegać już zza
ścian - wymyślił ów pobyt w lesie. Wzięli namiot, ustawili go nad
jeziorem i znów Witold zaczął odkładać powiedzenie: "To ja
wyjeżdżam" z dnia na dzień.
Zresztą pogoda była wspaniała, byli młodzi, zdolni, mieli przed
sobą całe życie i wiele sobie po nim obiecywali. Obaj. I może w
gruncie rzeczy owej nadciągającej burzy mimo wszystko nie brali
poważnie. Zwłaszcza że tu był spokój. Okrągły księżyc przeglądał
się w jeziorze nieruchomym jak lustro, a jedynym głosem, jaki dał
się słyszeć, było kumkanie żab.
Tę ich monotonnie powtarzającą się w jednej frazie melodię
przerwał Kurt.
- Tutejsi twierdzą - powiedział - że patrzenie w wodę w czasie
pełni przynosi nieszczęście.
Była pełnia, a oni stali na brzegu wpatrzeni w swoje lustrzane
odbicia. Witold roześmiał się, a Kurt dodał:
- Trudno: Jeżeli ma już nadejść, podzielę je z tobą. Zastanawiam
się tylko, czy przysługuje nam prawo wyboru.
Odbicia w wodzie były bliźniaczo do siebie podobne.
- Wątpię - odpowiedział Witold. - W możliwości wyboru byłoby już
złagodzenie sprawy. Nie mamy wyboru, los sam postanowi i wykona a
my będziemy musieli się temu poddać.
Kurt pochylił się, podniósł grudkę ziemi i rzucił w wodę. Sylwetki
zamazały się i rozpłynęły.
- Ale jeżeli zacząłeś już o nieszczęściu - ciągnął Witold - jeżeli
już zdecydowałeś się tak nieostrożnie na poruszenie tego tematu,
to powiedz mi, jak się będziemy obaj czuli, jeśli istotnie pewnego
dnia wybuchnie wojna.
Kurt schylił się po następną grudkę, ale już jej nie podniósł,
tylko zastygł na moment w tym pochyleniu.
- No proszę - ponaglił Witold - odpowiedz, nie rób uników, skoro
już na ten temat zaczęliśmy mówić.
W oczach Kurta pojawiła się nagle złość - zwęziły się, stały się
prawie czarne. I to także wprawiło Witolda w zadowolenie. Odsunął
się o krok i wyobraził sobie Kurta w mundurze. Starannie, część po
części ubrał go w myślach w czarny mundur, i niemal przeraził się:
miał ochotę go uderzyć.
- Idiota - powiedział tymczasem Kurt.
Powiedział to przymilnie, po polsku. Bo - to mu też trzeba
lojalnie przyznać - uczył się tego języka wytrwale i z
samozaparciem. Nie dla siebie zresztą, dla Witolda. Dobrze
wiedział, że Witoldowi, który niemiecki znał wybornie, sprawia to
satysfakcję.
- To cała twoja odpowiedź?
- A jakiej, do licha, oczekujesz?
No tak. Jaka w ogóle mogła być odpowiedź na tego rodzaju pytanie?
Pytanie z gatunku tych, których się nie powinno zadawać. Tyle że
Witold był uparty i że niepotrzebnie chyba pozwolił swojej
wyobraźni na ubranie Kurta w esesmański mundur. I nie wiadomo
dobrze, czym by się ta kolejna przyjacielska gawęda skończyła,
gdyby nie fotografia Haliny. Wysunęła się nagle z kieszeni
szarpniętej marynarki i znalazła się w rękach Kurta.
- Oddaj.
- Zaraz; czekaj, przecież ci jej nie ukradnę.
Wpatrywał się w tę fotografię, a fakt, że ją trzymał i że się na
nią gapił, Witold potraktował prawie jak świętokradztwo. Zwłaszcza
że Kurt, który dał sobie chwilowy urlop od sterczenia na baczność,
popełnił kolejny błąd. Powiedział z uznaniem.
- Rasowa nordyczka.
Witold wyrwał mu więc fotografię. A Kurt dobrze wiedział, że jest
za późno na cofnięcie tych słów, które miały być zresztą
najszczerszym i największym komplementem.
Idąc za oddalającym się Witoldem mówił szybko, jakoś zgrabnie
znajdując polskie słowa i prawie się nie zacinając:
- Jest bardzo ładna, to chciałem ci powiedzieć. Chciałem cię też
zapytać, czy to przez nią wracałeś z wakacji taki rozmarzony, ale
możesz mi nie odpowiadać, bo już wiem. I właściwie powinienem ci
przypomnieć, że znalazłeś się w sytuacji przymusowej. Przyjąłeś
moje zaproszenie, przyjechałeś tu do mnie i teraz - słowo honoru -
nie pozostaje ci nic innego, jak zaprosić mnie.
Witold zatrzymał się, odwrócił. Kurt nie miał na sobie żadnego
munduru, mówił po polsku, jakby tym językiem posługiwał się na co
dzień, i był gotów zrobić wszystko, żeby w dalszym ciągu nic się
nie zmieniło. Witold przez chwilę zastanowił się, skąd bierze się
w Kurcie aż tyle dobrej woli, czy nie jest to przypadkiem już na
wyrost poczucie winy, ale pocieszył się, że może nigdy nie zdarzy
się okazja, żeby dowiedzieć się, co byłoby, gdyby coś w świecie
naprawdę się zdarzyło. A Kurt natychmiast wychwycił w nastroju
Witolda gotowość do zawieszenia broni, bo - pewniejszy siebie -
dodał jeszcze:
- Proponuję na Boże Narodzenie.
Z notatnika starego Łempickiego
1 października 1939 roku. -
Dzisiaj Niemcy oficjalnie weszli do Warszawy. Pierwszych żołnierzy
niemieckich widziałem wczoraj. Byłem przygotowany na taką chwilę
już od trzech dni, od momentu podpisania kapitulacji; a raczej
wyobrażałem sobie, że jestem na to przygotowany. Jestem dość
stary, by wyzbyć się złudzeń i nauczyć się sztuki przewidywania,
zwłaszcza gdy chodzi o sprawy do przewidzenia nietrudne; ale gdy
stałem i patrzyłem, jak idą, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że
to jest tylko bardzo męczący i bardzo zły sen, z którego za chwilę
się pszebudzę. Nie budziłem się jednak, a oni szli i byli coraz
bliżej. Było cicho, tylko te buty. Oni koszmarnie maszerują.
Szli ulicą pełną gruzów, potłuczonego szkła, pod zerwanymi drutami
przewodów tramwajowych. Kiedy ja szedłem tędy w dzień po
kapitulacji - było tu jeszcze pełno trupów: ludzi i koni. Trupy
już uprzątnięto.
Wielokrotnie podczas działań przebywałem tę drogę: Śródmieście -
Bielany. Mój starszy syn Andrzej pracował w szpitalu w
Śródmieściu. Trzeciego dnia wojny, wtedy kiedy jeszcze cieszyliśmy
się, że Anglia i Francja nam pomogą - poszła do tego szpitala
również moja córka Krystyna. Musiałem być na Bielanach przy żonie
i młodszym synu. Musiałem być przy tamtych w Śródmieściu także.
Chodziłem z Bielan do Śródmieścia, przenosiłem nowiny, notowałem
każdy zniszczony spalony dom na tej trasie. Po poniedziałku 25
września trudno już było notować pojedyncze domy. Nalot trwał
wtedy osiem godzin. Pocieszaliśmy się z żoną i Stefem, że szpitala
nie zbombardują. Zbombardowali. Ale Krystyna i Andrzej żyją.
Powiedziałem im wtedy, że kapitulacja musi nastąpić lada dzień.
Wzruszyli ramionami i zacząłem żałować, że to powiedziałem. Mieli
własne zdanie. Kiedy 27 ustały działania, Andrzej wytłumaczył mi,
że to zawieszenie broni, podczas którego trwają pertraktacje,
dotyczące czynnego przystąpienia do wojny Anglii i Francji.
Chciałem w to również uwierzyć jak oni, ale mi się nie udało.
Przestraszyłem się tylko, że może być mi bardzo trudno z nimi się
porozumieć.
Przedwczorajsza odezwa generała Rómmla wyjaśniła sprawę: "W wyniku
podpisanej kapitulacji, począwszy od godz. 12 dnia 29 września,
wojska niemieckie mogą rozpocząć wkraczanie do Warszawy". I
jeszcze: "Losy wojny są zmienne. Liczę więc, że ludność Warszawy,
która bohaterskim zachowaniem swoim udowodniła głęboki patriotyzm,
przyjmie fakt wkroczenia wojsk niemieckich, ze spokojem; godnością
i równowagą ducha".
Wczoraj widziałem ich po raz pierwszy. Dziś siedzimy wszyscy,
razem z Krystyną i Andrzejem, w domu. I wiemy, że dzisiaj już
miasto należy do nich całkowicie. Tylko że jeszcze ciągle nie
potrafimy zdać sobie z tego w pełni sprawy.
2
Z odrapanego, pełnego jeszcze dziur po kulach, i połatanych
deskami okien domu straszyła wielka, świecąca, złota papuga.
Reklama kawiarni, w której nie można jednak dostać prawdziwej
kawy. Naprzeciwko domu był przystanek i tłum ludzi, skulonych,
szarych, okropnych. Zobaczyła go wśród tego tłumu właśnie. Nawet
nie dlatego, że był w czarnym mundurze i tą czernią odbijał od
szarości tła, zobaczyła, ponieważ szukała go zawsze i wszędzie.
- Herr Diethl!
Zdawała sobie sprawę, że rozmowa będzie krótka, jak zawsze, że
Kurt powie jej kilka układnych zdań, że na koniec uśmiechnie się
obowiązkowym uśmiechem i odejdzie, nie oglądając się za siebie,
jakby wiedział, że wytrwale za nim patrzy; doskonale zdawała sobie
z tego sprawę, zdołała się nawet do tego przyzwyczaić na tyle, że
nie sprawiało to już przykrości ani zawodu. Przeciwnie. Lubiła te
krótkie spotkania, te nieobowiązujące, układne rozmowy, a może
lubiła po prostu na niego patrzeć.
- Zazdroszczę panu - powiedziała. - Wyobrażam sobie, że ma pan
masę pracy i drugie tyle obowiązków. Chciałabym móc coś robić.
Cokolwiek. Bo nudzę się tutaj, nie, nie nudzę, ja duszę się w tym
mieście! Czuję się sama, a nie lubię samotności, jestem młoda, a
skazano mnie na życie staruszki. Wojna jest sprawą mężczyzn,
dlaczego więc tak bardzo odbija się na nas?
- Moje obowiązki - odpowiedział na to Kurt - mają na celu jak
najszybsze zakończenie wojny, a co za tym idzie, umożliwienie pani
powrotu do właściwych jej lat.
Taki był i w ten sposób z nią właśnie rozmawiał. Do tego też
zdążyła się przyzwyczaić.
- Nie sądzę - powiedziała ostrożnie - aby to był dobry temat do
żartów.
- Ja również.
- Nie sądzę - ciągnęła dalej - aby pan lubił żartować.
- Ma pani rację.
- A ja lubię. Lubię żartować, śmiać się i bawić. Tego mnie także
pozbawiono.
- Miejmy nadzieję, że na krótko.
Ktoś przeszedł blisko nich, potrącił Diethla i odsunął się szybko,
ze strachem. Nie cierpiała ludzi, w oczach których był wieczny
strach. Pod złotą papugą był również złocony napis w języku,
którego nie rozumiała. Nie rozumiała wielu rzeczy, łącznie z
faktem, że mąż nie potrafił uchronić jej ani siebie przed tym
wygnaniem.
- Okropny kraj - skarżyła się - straszne miasto i koszmarni
ludzie. Podczas pierwszych tygodni codziennie płakałam. Ale potem
uwierzyłam, że Opatrzność czuwa nad każdym człowiekiem i że w
najgorszych warunkach podaruje mu coś, dla czego warto jest
istnieć. Nawet tu.
Wsiadając do samochodu dodała jeszcze:
- Nie zdziwiłabym się, gdyby pan dotychczas nie zauważył, że na
świecie jest już wiosna.
Z notatnika starego Łempickiego
26 maja 1940 roku. - Niemcy posuwają się coraz dalej. Utrata
reszty Belgii i Francji staje się coraz bardziej prawdopodobna,
choć nie chce się w to wierzyć. Niemcy zdobywają tereny i zapasy
wszelkiego rodzaju towarów. A dyplomacja aliancka tymczasem
szykuje kupienie (za jaką cenę?) neutralności Włochów. Jedyna
pociecha to rozszerzające się naloty na Niemcy, sięgające podobno
aż do Lipska.
"Warschauer Zeitung" pisze o wizycie Franka w Radomiu, gdzie był
na uroczystości otwarcia wyższego sądu niemieckiego. Będziemy go
pewnie mieli niedługo i w Warszawie.
Chleb pozakartkowy kosztuje ciągle po 2.50 za kg. Masło - 28 zł.
Ceny materiałów włókienniczych dochodzą do dziesięciokrotnie
wyższych od przedwojennych.
Szukała go także podczas uroczystości związanych z przyjazdem do
Warszawy gubernatora Hansa Franka. Sprawiła sobie na tę okazję -
berlińskim zwyczajem - nową suknię i uparła się, że pojedzie na
dworzec. Herman von Leiden ustąpił, ponieważ ustępował jej zawsze
i we wszystkim. Wsiadła więc razem z nim do samochodu i pojechali
pustymi ulicami, zdobnymi w zwieszające się z każdej latarni
chorągwie, znaczone czarnym, połamanym krzyżem: Zapytała:
"Dlaczego tu tak pusto?" - mąż spojrzał na nią i uśmiechnął się
pobłażliwie jak do dziecka, nigdy nie traktował jej dostatecznie
poważnie, a w każdym razie ona tak to odczuwała. Powiedział:
"Obawiam się, że panowanie nasze w tym kraju nikomu nie sprawia
radości. A ponieważ nie możemy rozwiązać sprawy oddaniem szesnastu
milionów strzałów w plecy szesnastu milionom Polaków, musimy - w
każdym razie na początku - uważać, żeby przypadkiem im się nie
zamarzyło użyć broni".
Okna domów były szczelnie pozamykane. Zawstydziła się swego
pytania. Na rogach ulic stali żandarmi i patrzyli w te okna.
Powiedziała: "Chciałabym, żebyśmy nie musieli żyć tu zbyt długo",
a Herman von Leiden odparł natychmiast: "Mam nadzieję, że
załatwimy całą tę hecę dostatecznie szybko". Nie wiedziała
dokładnie, co miał na myśli, ale o to nie zapytała. Byli już na
dworcu i tu poczuła się raźniej. Von Leiden zgubił się gdzieś, a
raczej ona się o to postarała; miała przecież ogromnie ważną rzecz
do zrobienia. Przesuwała się między szeregami żołnierzy, wspinała
na palce, rozglądała. Nie mogła jednak nigdzie znaleźć Kurta. To
ją w końcu odnaleziono, tylko, że nie Kurt, a Johann Schmuland.
Pochylony nieco w jej stronę z pół uśmiechem; a pół grymasem
powiedział: "Proszę się nie obawiać, jest na pewno". Nie
odpowiedziała. Nie lubiła Schmulanda nigdy, w tej chwili bardziej
niż kiedykolwiek. Mówiono o nim, że odgaduje ludzkie myśli i
czasem okazywało się to prawdziwe. Odeszła.
Generalny gubernator przyjechał, wygłoszono mowy, wzniesiono
okrzyki, kilka razy zdawało się jej; że, widzi z daleka sylwetkę
Diethla, ale za każdym razem myliła się. Tłum śpiewał:
Deutschland, Deutschland über alles, las rąk wyciągał się do
góry. Ktoś potrącił ją tak silnie, że straciła równowagę. "Heil!
Heil!" - wołali żołnierze. Patrząc na nich, myślała: "Szybko
wygrają tę wojnę: Wówczas wrócimy do siebie. Wszyscy. On także".
Potem przypomniało się jej, że przez ostatnie lata mieszkał w
Paryżu. "W takim razie - myślała - ja także tam pojadę. Tylko ta
wojna... wojna musi się skończyć."
Nie znalazła Kurta. Nowa suknia okazała się niepotrzebna. W
powrotnej drodze w samochodzie było pełno. Mężczyźni cieszyli się.
"Wyglądają tak - pomyślała - jakby wojna była dla nich rzeczą
konieczną do życia." Ktoś ;mówił: "Mnie nie przeraża ta cała
propaganda okropności, którą tak hojnie szafują na zachodzie.
Polacy sami ściągnęli na siebie swój los: Wcześniej czy później i
tak musielibyśmy skasować tę Polskę". Radość wzmogła się. Hilda
odwróciła głowę i w najbliżej jadącym samochodzie dostrzegła
szeroką twarz Bergmana. Jeśli Kurt jedzie, powinien być właśnie
tutaj:
- Czy podoba się pani to miasto?
Diethl siedział w następnym samochodzie w towarzystwie Schmulanda
i Hansa Müllera. Teraz widziała go już wyraźnie.
- Słucham?
- Czy podoba się pani to miasto?
Nie patrzyła na pytającego i nie myślała, o czym mówi.
Odpowiedziała jednak:
- Nie.
- Mnie także nie, Może przyjdzie chwila, kiedy nie będzie tu na co
patrzeć.
Pomyślała: "Jak niszczy się miasto?" I pomyślała jeszcze: "Niech
oni się o to martwią, byle zrobili to dostatecznie szybko".
Z notatnika starego Łempickiego
22 czerwca 1940 roku. - Dzisiaj ogłoszony został oficjalny
komunikat. Faktem jest, że Niemcy są już pod Paryżem. Miasto ma
się bronić, ale czy - sądzę po dotychczasowej postawie wojsk
francuskich - można mieć na to nadzieję.
Siedzimy od 8 wieczorem w domu. Godzina policyjna. Jesteśmy zbyt
niebezpieczni, aby pozwolić nam na nocne spacery. Zapalenie
światła to automatycznie czarne zasłony na oknach. "Jak w grobie"
- powiedział w pierwszych dniach okupacji Stef. I tak już zostało.
23 czerwca 1940 roku. - Paryż skapitulował. Poddał się chyba bez
jednego strzału. Słyszy się głosy oskarżające marszałka Petaina o
zdradę. W Warszawie skrajne przygnębienie. Jedynie dzisiejszy
"Warschauer Zeitung" stwierdza, że Polacy są z klęsk francuskich
zadowoleni. Nie z przyjaźni do Niemców, ale z tego, że kraje
zachodnie, lepiej przecież wyposażone i uzbrojone od Polski, nie
potrafiły się skutecznie bronić. Nie jest to pozbawione pewnej
gorzkiej prawdy.
A więc Francja się już nie liczy. Należy się chyba przygotować na
wojnę dłuższą, niż kiedykolwiek przewidywaliśmy.
12 sierpnia 1940 roku. - Zauważyłem patrole już rano, kiedy
szedłem do pracy. Było ich znacznie więcej niż normalnie. Około 11
wyszedłem znowu na miasto. Już za najbliższym rogiem ostrzeżono
mnie: "Łapią". W pierwszej chwili nie bardzo mogłem zrozumieć. Ale
to okazało się proste. Łapali. Tak jak dawniej hycle łapali
bezdomne psy. Niemcy łapali młodych mężczyzn, nieraz bardzo
młodych, po 16 lat. Na przymusowe roboty do Niemiec. Mężczyźni
niemieccy są na frontach, ktoś musi pracować w fabrykach i na
roli. Poraził mnie strach o Andrzeja. Na szczęście nie wychodził
tego dnia z domu.
15 września 1940 roku. - "Warschauer Zeitung" zachłystuje się od
kilku dni wiadomościami o ogromnych nalotach, jakimi nękają
Anglię. Podobno w obronnych walkach powietrznych biorą udział
również polskie dywizjony.
Wojska włoskie zaatakowały Egipt. Wojna przeniosła się tym samym
na teren Afryki Północnej.
13 października 1940 roku. - Trwa przesiedlanie Żydów do getta.
Idą z tobołkami, wystraszeni, oznaczeni opaską z sześcioramienną
gwiazdą. Krystyna przyniosła skądś wiadomość, że w najbliższym
czasie getto ma być zamknięte. Kiedy parę tygodni temu wydane
zostało zarządzenie, że Żydzi mogą jeździć tylko w przyczepnych
wagonach tramwajów, Andrzej ze śmiechem opowiadał, jak jego kolega
jeździ na tylnej platformie pierwszego wagonu, a jego narzeczona,
Żydówka, na przedniej - drugiego. "Patrząc na siebie przez szyby i
rozmawiają na migi." Z upływem czasu coraz mniej stawało się to
śmieszne. Andrzej zapytał: "Ale co właściwie mają zamiar z nimi
zrobić, jeśli ich stłoczą na tych kilku ulicach i zamkną?"
Nie wiem, co mają zamiar zrobić z Żydami, nie wiem, co mają zamiar
zrobić z nami. Wiem jedynie, że od czasu, kiedy w grudniu
ubiegłego roku za dwu zabitych Niemców rozstrzelano stu niewinnych
ludzi - można spodziewać się wszystkiego. Po prostu - boję się.
28 października 1940 roku. - Wybuch wojny grecko-włoskiej.
24 listopada 1940 roku. - Węgry, Rumunia i Słowacja przystąpiły do
"paktu trzech".
31 grudnia 1940 roku. - Krystyna dzisiaj zbuntowała się:
"Właściwie dlaczego nie urządzimy sobie Sylwestra? Mieszkanie
jest, płyty są, chętni też by się znaleźli". Krystyna ma 20 lat,
Andrzej jest o 5 lat starszy. "Nie - stwierdził. - Jednak nie."
Zrobiło mi się ich nagle żal. Nie wiedziałem, kogo bardziej. Czy
jej - za ten nagły bunt, czy jego za ten dorosły rozsądek.
15 stycznia 1941 roku. - Anglicy rozpoczęli ofensywę w Abisynii.
Wojna rozciąga się coraz bardziej. Nas otaczają ciemności. Nie
mogę się do nich przyzwyczaić. Pomalowane na niebiesko żarówki
niczego nie rozjaśniają. Wczoraj nie trafiłbym do domu, gdyby Stef
nie wyszedł po mnie. Śmiał się, widząc, jak błądzę po ciemku
wzdłuż jednakowych siatek i bliźniaczo podobnych furtek. On
porusza się w ciemności jak kot.
1 marca 1941 roku. - Bułgaria przystąpiła do"paktu trzech".
6 kwietnia 1941 roku. - Niemcy napadli na Jugosławię i Grecję.
Andrzej powiesił na ścianie w swoim pokoju olbrzymią mapę Europy.
Czarne chorągiewki znaczą na niej drogę Niemców. Obszar, jaki
zajmują, jest coraz większy.
3
Zatrzymał się na postoju i prawie natychmiast miał pasażera.
Wtłoczył mu się do rikszy, mały i spasły, a tak ciężki, że Janek
ledwie zdołał poruszać pedałami. To nie był najlepszy pomysł z tą
rikszą, ale w momencie, kiedy postanowił, że będzie zarabiał, nic
innego nie przyszło mu do głowy. Jeżdżenie na rowerze było jego
jedyną konkretną umiejętnością.
- Róg Alei i Marszałkowskiej.
Janek skręcił w Zielną i okrąglak poderwał się na siedzeniu.
- Dlaczego tędy? Dlaczego pan skręca? Dlaczego nie jedzie pan
prosto Żelazną?
- Jakiś transport tamtędy wieźli, zator był jak jasna cholera -
skłamał gładko Janek i okrąglak przysiadł znowu, chociaż nieco
ostrożniej i chyba stał się nawet odrobinę lżejszy.
Odcinek Żelaznej między Srebrną i Alejami był miejscem, gdzie
Janek był po raz ostatni 25 września. Tego dnia rano pobiegł do
swojej ciotki, a kiedy wrócił - domu, z którego wyszedł, już nie
było. Kilkanaście godzin spędził na kopaniu gruzów po to, aby
stwierdzić, że rodzice z całą pewnością nie żyją. Od tego czasu
tamtędy nie przechodził.
Dojeżdżali już do Marszałkowskiej i okrąglak znowu nabrał wagi.
Janek spocił się. Chodnikiem przechodziło dwóch Niemców, pasażer z
rikszy ukłonił im się tak nisko i tak serdecznie, że Janek miał
wielką ochotę wyrżnąć go w prosięco okrągłą mordę. Kiedy na
skrzyżowaniu pokłócili się wreszcie o zapłatę, Janek mógł już
spokojnie zajrzeć do kawiarni. Zawsze tam był przed otwarciem,
pomagał ciotce w porannym porządkowaniu, potem otwierał żaluzje i
stojąc w otwartych drzwiach nasłuchiwał zbliżających się kroków
Wandy. Bo najpierw było słychać drobny, rytmiczny stukot
drewnianych pantofelków, a potem zza rogu wyłaniała się długa,
cieniutka w kostce noga, uniesiona nieco za wysoko jak na - bądź
co bądź - ruchliwą ulicę. Wreszcie jego oczom jawiła się sama
Wanda, w krótkiej spódniczce, ściągniętej w pasie do tak
minimalnych rozmiarów, że zawsze zastanawiał się, czy ona w ogóle
może oddychać. Ciotka twierdziła jednak, że tak, i dodawała
niezmiennie, że Wanda była dość obiecującą uczennicą baletowej
szkoły. No, tę szkołę także na niej było widać! Podobnie zresztą
było z ciotką. Obie poruszały się po ziemi tak, jakby trochę miały
płetwy, a trochę skrzydła.
Promień słońca odbił się od wielkiej złotej papugi i na chwilę
oślepił Janka. Ten szyld był naprawdę okropny, ale został tu na
jego własną zresztą interwencję. Tłumaczył: "Ciociu, to ptaszysko
jest tak straszne, że każdy zatrzyma się, żeby je dokładnie
obejrzeć. No, a jak się zatrzyma, to i wejdzie do środka".
Ustawił rikszę, przyczesał spadający na oczy kosmyk włosów i
otworzył boczne drzwi. Ciotka już była. Zobaczył ją tak, jak
widywał zawsze o tej porze: wysoką i bardzo szczupłą, ginącą w
pustej sali między stolikami, czarną na tle kolorowych serwet.
Włożyła tę czerń w dniu, kiedy dostała list, którego fragment
oboje znają na pamięć: "...Lecieliśmy w kluczu, miałem go po
swojej prawej stronie, kiedy zjawili się Niemcy. Usłyszałem
jeszcze jego rozkaz: Atakujemy, chłopcy, a w chwilę potem
zobaczyłem słup ognia. Samolot dosłownie rozleciał się w
powietrzu"... Ano oboje zostali w jakiś sposób sierotami, więc też
i ciągną razem tę wojnę.
- Ciociu, uważaj. Wsiada mi do rikszy takie spasione bydlę. Pytam:
"Kto ty jesteś?" A on mi na to: "Volksdeutsch cwany". "Jaki znak
twój?" "Krzyż złamany." "Kto cię stworzył?" "Zawierucha." "Co cię
czeka?" "Gałąź sucha." Dobre, co?
Roześmiała się. Poprawiła jeszcze jakąś serwetę, ustawiła również
krzesełka. Potem przyjrzała się uważnie salce. Była w tym jej
spojrzeniu troska dobrego gospodarza i była również duma. No bo,
trzeba przyznać, stworzyła coś, co - jeśli Bóg da - pozwoli jakoś
przetrwać tę wojnę im i nie tylko im. "Złota Papuga" stała się
czymś w rodzaju instytucji dobroczynnej. Bo wprawdzie kapitanowa
Wysocka była niższa rangą, jednak to u niej przecież była
zatrudniona i majorowa Łukowiecka, i sama nawet pułkownikowa
Skalska. Ta pierwsza oburzyła się swego czasu: "Stasiu, tyś chyba
oszalała, przecież ja nie mam najmniejszego pojęcia o pieczeniu
ciastek, a ty - wybacz - nie będziesz umiała poprowadzić
kawiarni". Okazała się raczej złym prorokiem, bo po upływie kilku
miesięcy kawiarniani klienci - raczyli się jej ptysiami i
napoleonkami, które w niewielkim tylko stopniu ustępowały wyrobom
pułkownikowej Skalskiej.
- Słuchaj, Janek - w głosie ciotki zabrzmiała nagle nagana. -
Ciebie ta riksza kiedyś wykończy.
Jeśli nawet w głębi ducha gotów był przyznać jej rację, to
przecież głośno nie potwierdziłby tego nigdy; uważał, że musi
zarobić na siebie sam. Ciotka wprawdzie proponowała mu prowadzenie
księgowości w kawiarni, ale przy jego zdolnościach do rachunków
niewiele by z tego wyszło. I tak - zostawała tylko ta nieszczęsna
riksza.
- Chcesz herbaty? - zapytała.
- Na skórkach?
- Oryginalnych, z jabłka, ususzonych specjalnie dla ciebie.
Na zapleczu trzasnęły znowu drzwi. Elżbieta Łukowiecka weszła do
kawiarni z wielkim pudłem ciastek.
- Jeżeli mnie Janek nie zacznie wozić rikszą, będę dostarczać
ciastek do jakiejś bliższej kawiarni - zagroziła. - Zmiłujcie się.
Kilka kilometrów dziennie to już nie na moje siły. Przyniosłam
tylko ptysie i napoleonki. Na pączki nie starczyło mi smalcu.
Zresztą ta kartkowa marmolada jest ohydna. Chyba już nawet nie z
marchwi, a po prostu z brukwi. Wiesz - przypomniała sobie - na ten
miesiąc udało mi się kupić tylko pięć dodatkowych kartek. Nasz
administrator miał jakieś kłopoty, pewnie domeldował od razu za
dużo nie istniejących lokatorów. Ewa przyniesie pączki, dzwoniłam
do niej.
Usiadła, wyciągnęła przed siebie nogi i zaczęła je masować. Janek
zapytał po cichu: "Może ja?" Ciotka skarciła go wzrokiem i zaczęła
rozplątywać sznurek z paczki.
- Wczoraj dostałam list - ciągnęła Łukowiecka. - Mało pisze o
sobie. Ciągle pyta, jak my sobie radzimy - podniosła oczy. Były
zaczerwienione i zmęczone. - Jędrek pisał mu w ostatnim liście, że
piekę i sprzedaję ciastka, ale on nie uwierzył - roześmiała się. -
Sama w to niedawno nie mogłam uwierzyć. Jestem okropnie zmęczona.
Major Łukowiecki także nie wrócił, ale co tydzień dostawała od
niego listy na blankiecie "Kriegsgefangenenpost". Pani Wysocka
przyłapywała się czasem na ogarniającym ją uczuciu zazdrości.
Myślała wtedy: "Mogłabym pisać do niego, żeby się nie martwił, że
daję sobie radę..."
Janek mocował się z żaluzjami. Otworzył je wreszcie i przez okno
zajrzało słońce. Kawiarnia rozweseliła się i nabrała barw. Stał,
oparty o framugę uchylonych drzwi, z nonszalancką miną i kosmykiem
włosów, które - dopiero co starannie przyczesane - teraz znowu
opadły na oczy. Wszystko było tak jak zawsze. Stukot bucików, noga
i cała Wanda. Jak by tu zrobić, żeby choć raz gdzieś z nią
potańczyć?
- Dzień dobry pani, mamy dzisiaj piękny dzień.
- Wiosna.
Wszedł za nią do kawiarni i jeszcze tutaj przypatrywał się z
satysfakcją jej ruchom. Łukowiecka mówiła:
- Jeżeli wojna nie skończy się w tym roku, oszaleję. Jędrek biega
gdzieś całymi dniami, nie mam czasu w ogóle go przypilnować. Całe
szczęście, że zaprzyjaźnił się ostatnio z tym najmłodszym
Łempickim...
Tu majorowa urwała gwałtownie, bo wprawdzie nie najmłodsza, ale
średnia latorośl Łempickich zjawiła się w drzwiach.
- Cześć, Janek.
- Cześć, Kryśka.
- Zatrzymaj swoją ciotkę, niech tak nie ucieka przede mną.
Pani Wysocka zatrzymała się i z nie ukrywaną urazą spojrzała na
Krystynę. A potem uśmiechnęła się. No bo - nie dało się ukryć -
dziewczyna stanowiła jej prawdziwą zmorę. Prowadziła pogardzaną
przez Janka księgowość kawiarni i - wbrew cichym życzeniom, jej
właścicielki - robiła to z niezwykłą skrupulatnością. A pani
Wysocka, podobnie jak jej siostrzeniec, miała widać rodzinną
niechęć do przedmiotów ścisłych.
- Jak ojciec? - zapytała przymilnie.
- Jak to on. Siedzi i pisze. Poproszę o ostatnie rachunki.
- A mama?
- Dziękuję, zdrowa. Andrzej i Stef także. Poproszę o...
- A... a... O Boże, nie jestem wcale pewna, czy mam wszystkie.
- Ja jestem natomiast pewna, że nie. W związku z tym będzie sobie
pani musiała przypomnieć.
Janek chichotał, spoglądając na nieszczęśliwą minę ciotki.
Krystyna z rozbawieniem potrząsała ciemną, krótko przystrzyżoną
czupryną, na temat której już chyba w czwartej gimnazjalnej Smutny
ułożył płomienny poemat. Usiadły gdzieś przy bocznym stoliku.
Łukowiecka w dalszym ciągu masowała obolałe nogi, a Wanda układała
ciastka na tacach.
- Pomogę pani - ofiarował się wspaniałomyślnie, a ona pomyślała:
"Nareszcie".
Chwilę układali ciastka w milczeniu. Potem Janek poczuł, że jest
głodny, ale uznał, że to byłoby głupio teraz tak po prostu wziąć
ciastko i zjeść.
- Wie pani, o czym dziś myślałem? - utknął, zaczął więc inaczej: -
Pani musi ślicznie tańczyć.
- Och, nie tańczyłam już całe wieki.
- Ja też. Już nawet dobrze nie wiem, czy tak naprawdę umiem
tańczyć.
Wanda odwróciła się. Zobaczył duże, ciemne oczy i bardzo białe
zęby. Śmiała się.
- Och, dalibyśmy sobie radę.
No tak, tylko w jaki sposób? Odniósł wrażenie, że Wanda jakby
czekała na jakieś zaproszenie. Do licha!
- Janek - dobiegło od stolika osamotnionej już Krystyny - dlaczego
Haliny jeszcze nie ma?
- Ja jej nie pilnuję - oburzył się. Kątem oka dostrzegł na sobie
podejrzliwy wzrok Wandy i to mu trochę pochlebiło. Odrzucił z
czoła kosmyk włosów i anielskim tonem zwrócił się do ciotki: -
Ciociu, czy Halina dziś będzie?
- Będzie - wyręczyła ją w odpowiedzi Wanda - tylko się spóźni, jak
zwykle.
Pani Wysocka położyła przed Krystyną jakieś odnalezione rachunki i
notatki, wręczyła pieniądze Elżbiecie i odwróciła się w stronę
drzwi, u których dzwonek rozbrzęczał się z rzadko spotykaną siłą.
Do kawiarni wtoczyła się Józiowa, zaczerwieniona z wysiłku, w
brudnej chustce zawiązanej pod brodą. Przewróciła po drodze
tobołkami dwa krzesła i sapiąc opadła na trzecie.
Damski personel kawiarni otoczył ją natychmiast zwartym kołem i
Janek pomyślał, że nikt tu chyba nie jest witany z równymi
honorami.
Ciotka: "Tak się martwiłam, czy się pani Józiowej coś złego nie
przytrafiło".
Elżbieta: "Przecież miała być pani wczoraj".
Wanda: "Pamiętała pani o moim zamówieniu?"
Krystyna: "Tę mąkę dla mnie pani ma?"
Cały ten kwartet zabrzmiał jednocześnie i trzeba przyznać, że
zarówno w tonie, jak i w treści również był całkowicie zgodny.
Potem jeszcze nastąpiły pojedyncze dodatki w rodzaju:
Wanda: "Rozpłaczę się, jeśli pani nie przywiozła".
Krystyna: "Nie mogę patrzeć na kluski z razowej mąki. Umrę z
głodu, a nie będę ich jadła".
Ciotka: "Przez pół nocy pani mi się śniła, pani Józiowa".
Łukowiecka oszczędziła sobie dodatku. Zostawiła Wandę z rozpaczą w
oczach, Krystynę z rękami tragicznie wzniesionymi do góry i
zabrała się do rozwijania tobołków trzęsącymi się z
niecierpliwości rękami. Józiowa odsapnęła raz jeszcze, Janek miał
wrażenie, że pozostały tobołek lekko się wówczas odtoczył, i
zaczęła:
- Urządzili obławę w Koluszkach. Jak mi jeden żandarm, żeby z
piekła nie wyjrzał, kosz z jajami zabrał...
- Ojej - przeraziła się Elżbieta - to nie ma pani jajek?
- Mam - wargi Józiowej rozciągnęły się w zwycięskim uśmiechu. -
Jeszcze tak nie było, żebym powiedziała "przywiozę" i nie
przywiozła. Mam jajka. Mam mąkę dla panny Krysi i kawałek
ślicznego mięska dla Wandzi, wszystko mam, co paniusiom potrzeba.
A jajeczka jak złoto. Gdzie indziej je miałam jeszcze schowane. Ja
ich znam. Jak znaleźli kosz, to i myśleli, że wszystko. A to nie
wszystko! Ciasteczka będą, jak złoto. Żebym nie była taka gruba,
to sama bym zjadła ze trzy.
Halina weszła, kiedy zajęte były podziwianiem przywiezionych
wiktuałów i przekładaniem jajek. Była, jak zawsze, w granatowej
sukience z białym kołnierzykiem i - jak zawsze - miała potargane
jasne włosy. Wanda pomyślała z niechęcią: "Ma ich tyle, że pewnie
trudno je rozczesać". Głośno powiedziała:
- Wszystko już jest przygotowane.
Ale Halina nie raczyła nawet powiedzieć "przepraszam" mimo że
spóźniała się nagminnie i nieprzyzwoicie. Zdaniem Wandy Halina
Brzezińska w ogóle nie nadawała się na kelnerkę.
Jajka zostały przełożone, Józiowa wyprostowała się i wytarła
spoconą twarz. "To na piątek mąkę - powtarzała nowe zamówienie -
słoninę i rąbankę. Strasznie dużo. Na rąbankę szkopy bardzo łase."
Teraz dopiero zauważyły Halinę. Krystyna zawołała:
- Cześć, jak się masz! Czekałam na ciebie.
Janek dodał:
- Ja też miałbym do ciebie to i owo.
Uprzedziła ich pani Wysocka: Jakimś niecierpliwym, nerwowym ruchem
pociągnęła ją na bok.
- Nie mogłam się ciebie doczekać - powiedziała zniżonym głosem. -
Muszę ci coś bardzo ważnego powiedzieć.
Rozejrzała się po kawiarni i pociągnęła dziewczynę jeszcze dalej.
- Zauważyłaś go chyba sama. Wysoki, ciemny, nosi skórzany
płaszcz... Wiesz chyba, o kogo chodzi? - nie doczekała się
odpowiedzi i ciągnęła dalej: - Wczoraj przyszedł przed samym
zamknięciem. Nie było już prawie nikogo, Wanda była zajęta, więc
ja podeszłam do niego. Mówi po polsku. Nawet nieźle, ale z
fatalnym akcentem. I zamiast normalnego zamówienia poprosił, żebym
usiadła. Powiedział, że ma do mnie jedno pytanie. Przestraszyłam
się. Byłam ogłupiała ze strachu. Wtedy zapytał... o ciebie. Kim
jesteś, jak dawno tu pracujesz. A potem powiedział: "Proszę się
nie obawiać. Z mojej strony jest to zwykłe, prywatne
zainteresowanie". Był bardzo uprzejmy i nawet przedstawił się.
Zapamiętałam oczywiście jego nazwisko. Kurt Diethl. Na niemieckich
rangach się nie znam, ale wydaje mi się, że jest to jakiś wyższy
oficer.
Halina podniosła głowę. Miała szare oczy, które w tej chwili
niczego nie wyrażały.
- Dziękuję pani - powiedziała - zastanowię się nad tym. Nie
chciałabym przez jednego gestapowca pozbywać się posady u pani.
Gdyby jeszcze coś takiego zaszło, proszę mi o tym powiedzieć.
- Naturalnie.
Nie upłynęło nawet dziesięć minut, kiedy wszedł do kawiarni. Był w
szarym płaszczu, wyglądał na dwadzieścia parę lat. Miał pociągłą
twarz, ciemne oczy i gładko przyczesane czarne włosy. Przeszedł
między stolikami, usiadł pod oknem i zamówiwszy u Wandy kawę,
rozłożył przed sobą "Berliner Zeitung". Zanim jednak zabrał się do
czytania, oczy jego obiegły cały lokal, jakby kogoś szukały.
4
Krupnik zaczął kipieć i pani Brzezińska zdjęła garnek z ognia.
Przyglądała mu się przez chwilę, jakby ważąc jakąś doniosłą
decyzję, wreszcie ruchem pełnym desperacji wrzuciła do niego
kawałek wędzonej słoniny. Zapach zwabił do kuchni Kazika. Stanął w
progu i węszył jak psiak.
- Czyż nie powiedziane jest w Piśmie świętym - przypomniał - że co
masz zjeść dzisiaj, zjedz jutro?
- Po pierwsze nie w Piśmie świętym, a po drugie nie wtykaj nosa do
garnków.
Napełniła talerze i razem zanieśli je do pokoju. Rzadko się
zdarzało, żeby mogli tak wspólnie zjeść obiad.
- Widzicie, jak miło - zachwalała - a wy zawsze biegacie, nie
wiadomo gdzie i po co, chyba żeby mnie zrobić na złość.
Pan Brzeziński odłożył "Nowy Kurier Warszawski" i powiedział jak
co dzień:
- Cała redakcja powinna po wojnie wisieć.
- Więc po co czytasz?
Ale pan Brzeziński zaczął już o czym innym:
- Mówią, że Niemcy dogadali się z Jugosławią i Jugosławia
przystąpiła do "osi". Wszystko przez to, że Anglicy są tacy
niemrawi. Bo przedtem twierdzili, że właśnie tamtędy, przez Grecję
i Jugosławię będą się chcieli przedostać na kontynent. Jak tak
dalej pójdzie, to całe życie będą się tylko zastanawiać, nigdy tu
nie przyjdą.
- Chleb dzisiaj był zupełnie spleśniały - przypomniała sobie pani
Brzezińska. - Nie do jedzenia. Lepka, ohydna bryła. Może by czasem
piec w domu? Tylko z czego? Mogłabyś kiedy przynieść mąki z tej
twojej kawiarni.
Halina kiwnęła głową. Pani Brzezińska pomyślała, że jej córka
odzywa się teraz tylko w razie zupełnej konieczności.
- Ja nie rozumiem - ciągnął starszy pan - jak to się dzieje, że
wszystkie państwa tak się tych Niemców boją. Przecież my sami,
pierwsi, cały miesiąc... A oni - wstyd powiedzieć.
- Bo my to my - wyjaśnił Kazik. - A w ogóle tata ma przestarzałe
wiadomości. Na wojnie to, tata wie, rano zwycięstwo, a wieczorem
klęska. W Jugosławii był podobno zamach stanu i całe szwabskie
układy diabli wzięli.
- Skąd wiesz?
- JPP. Jedna pani powiedziała. Mamo, czy na drugie będzie konina?
Kazik miał jasną czuprynę, błękitne oczy i nieodłączny uśmiech.
Cieszył się zawsze i ze wszystkiego. Halina siedziała milcząca,
zamyślona, daleko od ich spraw i słów. "Nie rozumiem - myślała
pani Brzezińska - nie wiem, dlaczego jest taka. Życie jest życiem
i zawsze ma swoje prawa, nawet teraz, w czasie wojny. Nie można
stawać nagle obok życia, zwłaszcza jeśli ma się dopiero
dziewiętnaście lat."
- Odpisałaś Marii?
Musiała powtórzyć pytanie po raz drugi, zanim córka podniosła na
nią oczy. Pytanie zresztą było właściwie retoryczne, odpowiedź na
nie była znana już od dawna, w oczach Haliny była niechęć, w tonie
matki nagana.
- Odpiszę. Nie mam teraz czasu.
- Nigdy nie masz.
Tuż po wybuchu wojny pisywały do siebie często. Przez miesiąc,
dwa, może trzy... Potem Halina przestała oczekiwać listonosza,
czytała listy Marii spokojniej, odpisywała na nie coraz rzadziej.
"To niemożliwe - myślała pani Brzezińska - żeby zapomniała. Nie
zapomina się tak szybko. A może właśnie zapomina się, gdy ma się
dziewiętnaście lat?" Teraz Halina przestała pisywać zupełnie.
Tylko od Marii przychodziły czasem jeszcze pozdrowienia, życzenia
świąteczne i gdzieś na dole, w postscriptum, powtarzało się
lakoniczne stwierdzenie: "U nas nic nowego", i pytanie: "Może u
was jest jakaś wiadomość?"
Wiadomości nie było żadnej i nikt już w jej nadejście chyba nie
wierzył.
- No dobrze - powiedziała pani Brzezińska. - Ale co mogło się z
nim stać?
Halina odstawiła talerz. Miała ciągle w oczach przykrą, obcą
niechęć.
- Był w Niemczech - wyjaśniła. - Mówiłam to już mamie tysiąc razy.
Zamarzyło mu się mieć niemieckiego przyjaciela i razem z nim
spędzić wakacje. Był w Niemczech, kiedy wybuchła wojna -
powtórzyła gniewnie - i mogło się zdarzyć tysiąc rzeczy. I niech
już mama da wreszcie temu spokój!
- Ale do jego siostry mogłabyś czasem napisać.
- Mamo!
Odsunęła krzesło i wstała. Pani Brzezińska wstała także.
- Ach tak - powiedziała. - Bardzo dobrze, nareszcie się wyjaśniło.
Tylko to chciałam wiedzieć. Był Witold, pięknie. Nie ma Witolda -
jeszcze lepiej. Jest, jak mu tam, no, ten, co wydzwania do ciebie
codziennie, a jeszcze jego noga u nas nie postała. Kazik, jak on
się nazywa?
- Tadeusz.
- O właśnie. Jest jakiś Tadeusz i znowu jest pięknie. I dlatego
wstyd ci, napisać do Marii. Wstyd ci, że tak szybko jej brata
zapomniałaś i jeszcze szybciej rozejrzałaś się za następnym. A
jeżeli Witold żyje? Jeżeli wróci? Halina - powiedziała błagalnie -
ja go tak lubiłam, ja się tak cieszyłam, że będzie moim zięciem.
Halina, może on jednak wróci...
Nie mogła zobaczyć twarzy córki. Zakrywały ją całkowicie jasne,
potargane włosy.
- Dlaczego - wybuchnęła na koniec - dlaczego ty się nigdy nie
uczeszesz!
Tadeusz nie miewał tego rodzaju pretensji. Jedyne zastrzeżenie,
jakie zgłosił kiedyś do jej włosów, to była sprawa ich koloru.
"Niedobrze - powiedział - jesteś bardzo charakterystyczna z tą
masą jasnych kudłów. Bardzo łatwo cię zapamiętać. Wolałbym, żebyś
miała włosy zwyczajne, związane w pytkę z tyłu głowy. Miałem
kiedyś sąsiadkę, którą rozpoznawałem tylko w momencie, kiedy stała
w progu swojego mieszkania. Chciałbym, żebyś ty tak wyglądała."
Ponieważ jednak dopatrzył się w niej widocznie innych zalet -
została jego łączniczką. Wdrapywała się codziennie na czwarte
piętro, a kiedy otwierał, wołała głośno: "Och, kochany". Dwie
starsze panie, mieszkające obok - spoglądały na nią z dezaprobatą.
Powiedziały kiedyś: "Muzykę nastawiają, żeby ich nie słyszeć. - I
dodały: - Wstyd". Z początku istotnie było jej trochę wstyd. Potem
przyzwyczaiła się. Do wszystkiego podobno można się przyzwyczaić,
nawet do tych idiotycznych płyt.
Tadeusz mówił:
- Musisz pojechać jutro na wieś. Zawieziesz tam chłopaka. Spotkasz
się z nim na dworcu przy kiosku z gazetami o trzeciej. Podejdzie
do ciebie z papierosem w ręku i zapyta: "Czy ma pani zapałki?"
Odpowiesz: "Przed chwilą zapaliłam ostatnią i wyrzuciłam nawet
pudełko". Chłopak jest spalony, musisz uważać.
Płyta jęczała: So, wie das blonde Katchen... Halina zastanawiała
się, czy dwie starsze panie stoją teraz z uchem przytulonym do
ściany. Tadeusz mówił:
- A dzisiaj musisz być jeszcze u Łempickiego. Powiesz mu, że
melina Jurka jest spalona, a sam Jurek wpadł. Niech Łempicki
spróbuje załatwić coś z Worczakiem.
Płyta utknęła i Halina nastawiła inną: Jak pantera, co w złotej
klatce śpi...
- Daj znać Smutnemu, żeby do odwołania nie nocował w domu. Czy
jeszcze jakiś adres Jurek znał?
...Pręży swój złocisty grzbiet...
- Pralinki.
- No to i Pralinka niech się wyniesie.
- Jurek jest na Szucha?
- O ile wiem, tak.
Płyta zacharczała. Tadeusz powiedział:
- Patefon nam się psuje.
- Nie, to chyba szpilki trzeba częściej zmieniać.
...Szkoda twoich łez; dziewczyno, wszystko ma swój kres,
dziewczyno...
Było jeszcze coś, co ona miała do powiedzenia. Zwlekała z tym już
dostatecznie długo. Nie umiałaby nawet powiedzieć, dlaczego aż tak
długo. "Chętnie bym tego w ogóle nie powiedziała" - odkryła nagle.
Rozejrzała się po pokoju. Był duży, nieprzytulny, kawalerskie
mieszkanie na wyjątkowy okres. "Ciekawe - myślała - czy kiedyś
dowiem się, kim naprawdę jest Tadeusz." Żar miłości sczezł -
płakała płyta, przez okno zaglądało słońce, szyba była brudna i na
podłodze było pełno kurzu.
- Kurt Diethl - powtórzył Tadeusz. - Zapamiętam sobie to nazwisko.
Dom przy ulicy Brzozowej 16 nie różnił się niczym szczególnym od
innych staromiejskich kamieniczek stojących tu od lat. Mały i
brudny, spoglądał na świat miniaturowymi okienkami, a na parterze
zapraszał do warsztatu-sklepiku mizerniutką wystawą zatłoczoną
śrubkami, kluczykami, kłódeczkami, szpargałami, których
przeznaczenie trudne było do odgadnięcia. Tadeusz w każdym razie
nie potrafił tego zrobić. Wszedł do sklepiku, było ciasno i
mroczno, siwy ekspedient w okularach i granatowym, brudnawym
fartuchu powiedział na jego widok: "Czeka tam" i wskazał na
przeciwległe drzwi. To była zresztą zbyteczna wskazówka, Tadeusz
dobrze wiedział, co ma tu robić. Nie przyszedł tu po raz pierwszy
i pewnie nie ostatni.
Pokoik, do którego wszedł, był także mały i mroczny. Gdzieś w
głębi, zza drewnianej ściany dolatywał stukot młotków i rozmowa.
Tadeusz zapytał:
- Czy przedstawił pan moją prośbę Czarnemu?
- Owszem - ton odpowiedzi był bezbarwny i zdawkowy, ale Tadeusz
już do tego przywykł. Czekał, czy nie usłyszy czegoś więcej. Korn
jednak milczał. Wobec tego zapytał ponownie:
- A jaka jest odpowiedź?
- Taka jak przedtem.
- To znaczy?
- Chyba ją pan pamięta, panie kapitanie?
Jeżeli Korn zaczynał tytułować go kapitanem - znaczyło, że jest
niezadowolony. Niezadowolone z tej rozmowy były jednak obie
strony.
- Nie wyobrażam sobie - powiedział Tadeusz, starając się mówić
możliwie najspokojniej - żebym mógł pracować nie znając swego tak
bliskiego współpracownika.
- Wystarczy, że on zna pana.
- Czy to znaczy, że zamierza zachować incognito?
Długą twarz Korna wykrzywił grymas uśmiechu.
- Nie jestem tak dalece poinformowany o zamiarach Czarnego, panie
kapitanie.
Patrzył na Tadeusza, kołysał się na krześle, wysoki i bardzo
chudy, z twarzą wykrzywioną ciągle tym grymasem złośliwego
uśmiechu. Tadeusza ogarnął niepokój. "Nie potrafię mu zaufać -
myślał. - Nie mogę zrobić nic bez niego, a mówię mu o wszystkim
wbrew sobie. Rozumiem zasady konspiracji, nie rozumiem jednak
ostrożności, za którą można zapłacić."
Korn milczał, należało oczekiwać, że sam z własnej woli się nie
odezwie. "Mam pecha - pomyślał jeszcze Tadeusz. - Zdaje się, że
wdepnąłem w historię, z której się chyba nie wygrzebię." Było to
jego najświętsze przekonanie od momentu, kiedy nagle, z
niewiadomych przyczyn wyrwano go z istniejącego i działającego już
układu, by skierować tu, na Brzozową 16, gdzie czekał na niego
chudzielec z długimi rękami i spojrzeniem pełnym powątpiewania.
"Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że miał powiązania nie
tylko z podziemiem." Nie było człowieka, któremu mógłby te swoje
wątpliwości i podejrzenia przekazać. Był skazany na tego właśnie.
"A przecież - myślał dalej - odpowiadam nie tylko za siebie... I
nie wiem, co robić."
Korn zdawał się nie mieć tych wątpliwości. Ciągle kołysał się na
krześle, złośliwie zadowolony. Tadeusz zapragnął wyjść. Tyle że
miał coś jeszcze do powiedzenia i musiał to powiedzieć, bo nie
miał innej możliwości.
- Od pewnego czasu do "Złotej Papugi" przychodzi pewien Niemiec.
Ostatnio zainteresował się moją łączniczką. Jest to
Hauptsturmführer SS Kurt Diethl.
- Kurt Diethl?
Rozkołysane krzesło utknęło w miejscu, a wyraz zadowolonej
złośliwości u