Starzyńska Maria - Legenda Lat Czterdziestych

Szczegóły
Tytuł Starzyńska Maria - Legenda Lat Czterdziestych
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Starzyńska Maria - Legenda Lat Czterdziestych PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Starzyńska Maria - Legenda Lat Czterdziestych PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Starzyńska Maria - Legenda Lat Czterdziestych - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Maria Starzyńska Legenda lat czterdziestych Wszystko ułożyło się pechowo. Kiedy przyrzekł Kurtowi wspólne spędzenie wakacji, nie przypuszczał, że sprawy zajdą aż tak daleko. A kiedy byli już razem, gdy jak na złość stał się akurat w tym okresie gościem Kurta, gościem przyjmowanym i hołubionym, którego każde życzenie chce się spełnić - nie potrafił zdobyć się na powiedzenie: "To ja wyjeżdżam". Prawdę mówiąc powody do takiej decyzji istniały w świecie. Tu, między nimi, ciągle ich nie było, choć czasem się o nie starał. Potrafił powiedzieć coś takiego, na co Kurt powinien był zareagować. Kurt jednak milczał. Nigdy nie podniósł rzuconej w jego stronę rękawicy. Odwracał głowę i mówił o czym innym. I wobec tego znów trzeba było ustąpić. Na szczęście, czy - słuszniej chyba - na nieszczęście, ustępował chętnie. Wlokła się za nimi kilkuletnia znajomość, którą nawet kiedyś gotów był nazywać przyjaźnią, i okazało się, że owe istniejące w świecie przyczyny nie były jeszcze dostatecznie mocne, aby to, co ich łączyło, przekreślić. Studiowali razem na Sorbonie. W lecie każdy wyjeżdżał do siebie, jesienią spotykali się znowu. Na wykładach, ćwiczeniach, obiedzie, w kafejce. Spoglądali w stronę tych samych dziewcząt i lubili tych samych kolegów. Rozmawiali ze sobą pożyczonym językiem najpierw, ot tak, w przejściu, później coraz częściej i dłużej. Potem zamieszkali bliżej siebie i poczuli się w tym obcym kraju prawie jak w domu. I to była pierwsza przyczyna wszystkiego złego; i licho wie, jakie były dalsze: Pewnie można by w końcu się ich doszukać, skoro w czasie poprzednich wakacji Halina powiedziała tonem, w którym zabrzmiały wyraźnie nuty niedowierzania i niechęci: "Ależ ty prawie przyjaźnisz się z tym Niemcem". Uprzytomnił sobie wówczas, że nigdy nie myślał o Kurcie jako o Niemcu, że tam, we Francji, wszelkie narodowościowe pojęcia w codziennym życiu trochę się zatarły. I znowu zaczął podejrzewać, że w pewnym momencie obaj je po prostu odsunęli. Mieli zawsze nie kończącą się ilość tematów do rozmowy, tematów, osadzonych w ich własnym, francuskim życiu i - być może podświadomie - nie sięgali po dalsze. Z całą pewnością nie myślał o Kurcie kategoriami "Niemiec" i uwaga Haliny trochę go ukłuła. Tyle że uwaga była ze wszech miar słuszna, bo kiedy nadeszły wakacje, te wakacje, które jak obiecał, miał spędzić u Kurta - wtedy już coraz trudniej było o tym nie pamiętać. Ale Kurt stanął na straży. Był tu gospodarzem i widać złożył sobie uroczyste przyrzeczenie, że zrobi wszystko, aby jego od dawna zaproszony gość czuł się jak najlepiej. Gasił radio i wmawiał w nich obu, że warkot samolotów jest tylko odgłosem dalekiej burzy. A kiedy echo przemówień wodza Rzeszy zaczęło dobiegać już zza ścian - wymyślił ów pobyt w lesie. Wzięli namiot, ustawili go nad jeziorem i znów Witold zaczął odkładać powiedzenie: "To ja wyjeżdżam" z dnia na dzień. Zresztą pogoda była wspaniała, byli młodzi, zdolni, mieli przed sobą całe życie i wiele sobie po nim obiecywali. Obaj. I może w gruncie rzeczy owej nadciągającej burzy mimo wszystko nie brali poważnie. Zwłaszcza że tu był spokój. Okrągły księżyc przeglądał się w jeziorze nieruchomym jak lustro, a jedynym głosem, jaki dał się słyszeć, było kumkanie żab. Tę ich monotonnie powtarzającą się w jednej frazie melodię przerwał Kurt. - Tutejsi twierdzą - powiedział - że patrzenie w wodę w czasie pełni przynosi nieszczęście. Była pełnia, a oni stali na brzegu wpatrzeni w swoje lustrzane odbicia. Witold roześmiał się, a Kurt dodał: - Trudno: Jeżeli ma już nadejść, podzielę je z tobą. Zastanawiam się tylko, czy przysługuje nam prawo wyboru. Odbicia w wodzie były bliźniaczo do siebie podobne. - Wątpię - odpowiedział Witold. - W możliwości wyboru byłoby już złagodzenie sprawy. Nie mamy wyboru, los sam postanowi i wykona a my będziemy musieli się temu poddać. Kurt pochylił się, podniósł grudkę ziemi i rzucił w wodę. Sylwetki zamazały się i rozpłynęły. - Ale jeżeli zacząłeś już o nieszczęściu - ciągnął Witold - jeżeli już zdecydowałeś się tak nieostrożnie na poruszenie tego tematu, to powiedz mi, jak się będziemy obaj czuli, jeśli istotnie pewnego dnia wybuchnie wojna. Kurt schylił się po następną grudkę, ale już jej nie podniósł, tylko zastygł na moment w tym pochyleniu. - No proszę - ponaglił Witold - odpowiedz, nie rób uników, skoro już na ten temat zaczęliśmy mówić. W oczach Kurta pojawiła się nagle złość - zwęziły się, stały się prawie czarne. I to także wprawiło Witolda w zadowolenie. Odsunął się o krok i wyobraził sobie Kurta w mundurze. Starannie, część po części ubrał go w myślach w czarny mundur, i niemal przeraził się: miał ochotę go uderzyć. - Idiota - powiedział tymczasem Kurt. Powiedział to przymilnie, po polsku. Bo - to mu też trzeba lojalnie przyznać - uczył się tego języka wytrwale i z samozaparciem. Nie dla siebie zresztą, dla Witolda. Dobrze wiedział, że Witoldowi, który niemiecki znał wybornie, sprawia to satysfakcję. - To cała twoja odpowiedź? - A jakiej, do licha, oczekujesz? No tak. Jaka w ogóle mogła być odpowiedź na tego rodzaju pytanie? Pytanie z gatunku tych, których się nie powinno zadawać. Tyle że Witold był uparty i że niepotrzebnie chyba pozwolił swojej wyobraźni na ubranie Kurta w esesmański mundur. I nie wiadomo dobrze, czym by się ta kolejna przyjacielska gawęda skończyła, gdyby nie fotografia Haliny. Wysunęła się nagle z kieszeni szarpniętej marynarki i znalazła się w rękach Kurta. - Oddaj. - Zaraz; czekaj, przecież ci jej nie ukradnę. Wpatrywał się w tę fotografię, a fakt, że ją trzymał i że się na nią gapił, Witold potraktował prawie jak świętokradztwo. Zwłaszcza że Kurt, który dał sobie chwilowy urlop od sterczenia na baczność, popełnił kolejny błąd. Powiedział z uznaniem. - Rasowa nordyczka. Witold wyrwał mu więc fotografię. A Kurt dobrze wiedział, że jest za późno na cofnięcie tych słów, które miały być zresztą najszczerszym i największym komplementem. Idąc za oddalającym się Witoldem mówił szybko, jakoś zgrabnie znajdując polskie słowa i prawie się nie zacinając: - Jest bardzo ładna, to chciałem ci powiedzieć. Chciałem cię też zapytać, czy to przez nią wracałeś z wakacji taki rozmarzony, ale możesz mi nie odpowiadać, bo już wiem. I właściwie powinienem ci przypomnieć, że znalazłeś się w sytuacji przymusowej. Przyjąłeś moje zaproszenie, przyjechałeś tu do mnie i teraz - słowo honoru - nie pozostaje ci nic innego, jak zaprosić mnie. Witold zatrzymał się, odwrócił. Kurt nie miał na sobie żadnego munduru, mówił po polsku, jakby tym językiem posługiwał się na co dzień, i był gotów zrobić wszystko, żeby w dalszym ciągu nic się nie zmieniło. Witold przez chwilę zastanowił się, skąd bierze się w Kurcie aż tyle dobrej woli, czy nie jest to przypadkiem już na wyrost poczucie winy, ale pocieszył się, że może nigdy nie zdarzy się okazja, żeby dowiedzieć się, co byłoby, gdyby coś w świecie naprawdę się zdarzyło. A Kurt natychmiast wychwycił w nastroju Witolda gotowość do zawieszenia broni, bo - pewniejszy siebie - dodał jeszcze: - Proponuję na Boże Narodzenie. Z notatnika starego Łempickiego 1 października 1939 roku. - Dzisiaj Niemcy oficjalnie weszli do Warszawy. Pierwszych żołnierzy niemieckich widziałem wczoraj. Byłem przygotowany na taką chwilę już od trzech dni, od momentu podpisania kapitulacji; a raczej wyobrażałem sobie, że jestem na to przygotowany. Jestem dość stary, by wyzbyć się złudzeń i nauczyć się sztuki przewidywania, zwłaszcza gdy chodzi o sprawy do przewidzenia nietrudne; ale gdy stałem i patrzyłem, jak idą, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to jest tylko bardzo męczący i bardzo zły sen, z którego za chwilę się pszebudzę. Nie budziłem się jednak, a oni szli i byli coraz bliżej. Było cicho, tylko te buty. Oni koszmarnie maszerują. Szli ulicą pełną gruzów, potłuczonego szkła, pod zerwanymi drutami przewodów tramwajowych. Kiedy ja szedłem tędy w dzień po kapitulacji - było tu jeszcze pełno trupów: ludzi i koni. Trupy już uprzątnięto. Wielokrotnie podczas działań przebywałem tę drogę: Śródmieście - Bielany. Mój starszy syn Andrzej pracował w szpitalu w Śródmieściu. Trzeciego dnia wojny, wtedy kiedy jeszcze cieszyliśmy się, że Anglia i Francja nam pomogą - poszła do tego szpitala również moja córka Krystyna. Musiałem być na Bielanach przy żonie i młodszym synu. Musiałem być przy tamtych w Śródmieściu także. Chodziłem z Bielan do Śródmieścia, przenosiłem nowiny, notowałem każdy zniszczony spalony dom na tej trasie. Po poniedziałku 25 września trudno już było notować pojedyncze domy. Nalot trwał wtedy osiem godzin. Pocieszaliśmy się z żoną i Stefem, że szpitala nie zbombardują. Zbombardowali. Ale Krystyna i Andrzej żyją. Powiedziałem im wtedy, że kapitulacja musi nastąpić lada dzień. Wzruszyli ramionami i zacząłem żałować, że to powiedziałem. Mieli własne zdanie. Kiedy 27 ustały działania, Andrzej wytłumaczył mi, że to zawieszenie broni, podczas którego trwają pertraktacje, dotyczące czynnego przystąpienia do wojny Anglii i Francji. Chciałem w to również uwierzyć jak oni, ale mi się nie udało. Przestraszyłem się tylko, że może być mi bardzo trudno z nimi się porozumieć. Przedwczorajsza odezwa generała Rómmla wyjaśniła sprawę: "W wyniku podpisanej kapitulacji, począwszy od godz. 12 dnia 29 września, wojska niemieckie mogą rozpocząć wkraczanie do Warszawy". I jeszcze: "Losy wojny są zmienne. Liczę więc, że ludność Warszawy, która bohaterskim zachowaniem swoim udowodniła głęboki patriotyzm, przyjmie fakt wkroczenia wojsk niemieckich, ze spokojem; godnością i równowagą ducha". Wczoraj widziałem ich po raz pierwszy. Dziś siedzimy wszyscy, razem z Krystyną i Andrzejem, w domu. I wiemy, że dzisiaj już miasto należy do nich całkowicie. Tylko że jeszcze ciągle nie potrafimy zdać sobie z tego w pełni sprawy. 2 Z odrapanego, pełnego jeszcze dziur po kulach, i połatanych deskami okien domu straszyła wielka, świecąca, złota papuga. Reklama kawiarni, w której nie można jednak dostać prawdziwej kawy. Naprzeciwko domu był przystanek i tłum ludzi, skulonych, szarych, okropnych. Zobaczyła go wśród tego tłumu właśnie. Nawet nie dlatego, że był w czarnym mundurze i tą czernią odbijał od szarości tła, zobaczyła, ponieważ szukała go zawsze i wszędzie. - Herr Diethl! Zdawała sobie sprawę, że rozmowa będzie krótka, jak zawsze, że Kurt powie jej kilka układnych zdań, że na koniec uśmiechnie się obowiązkowym uśmiechem i odejdzie, nie oglądając się za siebie, jakby wiedział, że wytrwale za nim patrzy; doskonale zdawała sobie z tego sprawę, zdołała się nawet do tego przyzwyczaić na tyle, że nie sprawiało to już przykrości ani zawodu. Przeciwnie. Lubiła te krótkie spotkania, te nieobowiązujące, układne rozmowy, a może lubiła po prostu na niego patrzeć. - Zazdroszczę panu - powiedziała. - Wyobrażam sobie, że ma pan masę pracy i drugie tyle obowiązków. Chciałabym móc coś robić. Cokolwiek. Bo nudzę się tutaj, nie, nie nudzę, ja duszę się w tym mieście! Czuję się sama, a nie lubię samotności, jestem młoda, a skazano mnie na życie staruszki. Wojna jest sprawą mężczyzn, dlaczego więc tak bardzo odbija się na nas? - Moje obowiązki - odpowiedział na to Kurt - mają na celu jak najszybsze zakończenie wojny, a co za tym idzie, umożliwienie pani powrotu do właściwych jej lat. Taki był i w ten sposób z nią właśnie rozmawiał. Do tego też zdążyła się przyzwyczaić. - Nie sądzę - powiedziała ostrożnie - aby to był dobry temat do żartów. - Ja również. - Nie sądzę - ciągnęła dalej - aby pan lubił żartować. - Ma pani rację. - A ja lubię. Lubię żartować, śmiać się i bawić. Tego mnie także pozbawiono. - Miejmy nadzieję, że na krótko. Ktoś przeszedł blisko nich, potrącił Diethla i odsunął się szybko, ze strachem. Nie cierpiała ludzi, w oczach których był wieczny strach. Pod złotą papugą był również złocony napis w języku, którego nie rozumiała. Nie rozumiała wielu rzeczy, łącznie z faktem, że mąż nie potrafił uchronić jej ani siebie przed tym wygnaniem. - Okropny kraj - skarżyła się - straszne miasto i koszmarni ludzie. Podczas pierwszych tygodni codziennie płakałam. Ale potem uwierzyłam, że Opatrzność czuwa nad każdym człowiekiem i że w najgorszych warunkach podaruje mu coś, dla czego warto jest istnieć. Nawet tu. Wsiadając do samochodu dodała jeszcze: - Nie zdziwiłabym się, gdyby pan dotychczas nie zauważył, że na świecie jest już wiosna. Z notatnika starego Łempickiego 26 maja 1940 roku. - Niemcy posuwają się coraz dalej. Utrata reszty Belgii i Francji staje się coraz bardziej prawdopodobna, choć nie chce się w to wierzyć. Niemcy zdobywają tereny i zapasy wszelkiego rodzaju towarów. A dyplomacja aliancka tymczasem szykuje kupienie (za jaką cenę?) neutralności Włochów. Jedyna pociecha to rozszerzające się naloty na Niemcy, sięgające podobno aż do Lipska. "Warschauer Zeitung" pisze o wizycie Franka w Radomiu, gdzie był na uroczystości otwarcia wyższego sądu niemieckiego. Będziemy go pewnie mieli niedługo i w Warszawie. Chleb pozakartkowy kosztuje ciągle po 2.50 za kg. Masło - 28 zł. Ceny materiałów włókienniczych dochodzą do dziesięciokrotnie wyższych od przedwojennych. Szukała go także podczas uroczystości związanych z przyjazdem do Warszawy gubernatora Hansa Franka. Sprawiła sobie na tę okazję - berlińskim zwyczajem - nową suknię i uparła się, że pojedzie na dworzec. Herman von Leiden ustąpił, ponieważ ustępował jej zawsze i we wszystkim. Wsiadła więc razem z nim do samochodu i pojechali pustymi ulicami, zdobnymi w zwieszające się z każdej latarni chorągwie, znaczone czarnym, połamanym krzyżem: Zapytała: "Dlaczego tu tak pusto?" - mąż spojrzał na nią i uśmiechnął się pobłażliwie jak do dziecka, nigdy nie traktował jej dostatecznie poważnie, a w każdym razie ona tak to odczuwała. Powiedział: "Obawiam się, że panowanie nasze w tym kraju nikomu nie sprawia radości. A ponieważ nie możemy rozwiązać sprawy oddaniem szesnastu milionów strzałów w plecy szesnastu milionom Polaków, musimy - w każdym razie na początku - uważać, żeby przypadkiem im się nie zamarzyło użyć broni". Okna domów były szczelnie pozamykane. Zawstydziła się swego pytania. Na rogach ulic stali żandarmi i patrzyli w te okna. Powiedziała: "Chciałabym, żebyśmy nie musieli żyć tu zbyt długo", a Herman von Leiden odparł natychmiast: "Mam nadzieję, że załatwimy całą tę hecę dostatecznie szybko". Nie wiedziała dokładnie, co miał na myśli, ale o to nie zapytała. Byli już na dworcu i tu poczuła się raźniej. Von Leiden zgubił się gdzieś, a raczej ona się o to postarała; miała przecież ogromnie ważną rzecz do zrobienia. Przesuwała się między szeregami żołnierzy, wspinała na palce, rozglądała. Nie mogła jednak nigdzie znaleźć Kurta. To ją w końcu odnaleziono, tylko, że nie Kurt, a Johann Schmuland. Pochylony nieco w jej stronę z pół uśmiechem; a pół grymasem powiedział: "Proszę się nie obawiać, jest na pewno". Nie odpowiedziała. Nie lubiła Schmulanda nigdy, w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek. Mówiono o nim, że odgaduje ludzkie myśli i czasem okazywało się to prawdziwe. Odeszła. Generalny gubernator przyjechał, wygłoszono mowy, wzniesiono okrzyki, kilka razy zdawało się jej; że, widzi z daleka sylwetkę Diethla, ale za każdym razem myliła się. Tłum śpiewał: Deutschland, Deutschland über alles, las rąk wyciągał się do góry. Ktoś potrącił ją tak silnie, że straciła równowagę. "Heil! Heil!" - wołali żołnierze. Patrząc na nich, myślała: "Szybko wygrają tę wojnę: Wówczas wrócimy do siebie. Wszyscy. On także". Potem przypomniało się jej, że przez ostatnie lata mieszkał w Paryżu. "W takim razie - myślała - ja także tam pojadę. Tylko ta wojna... wojna musi się skończyć." Nie znalazła Kurta. Nowa suknia okazała się niepotrzebna. W powrotnej drodze w samochodzie było pełno. Mężczyźni cieszyli się. "Wyglądają tak - pomyślała - jakby wojna była dla nich rzeczą konieczną do życia." Ktoś ;mówił: "Mnie nie przeraża ta cała propaganda okropności, którą tak hojnie szafują na zachodzie. Polacy sami ściągnęli na siebie swój los: Wcześniej czy później i tak musielibyśmy skasować tę Polskę". Radość wzmogła się. Hilda odwróciła głowę i w najbliżej jadącym samochodzie dostrzegła szeroką twarz Bergmana. Jeśli Kurt jedzie, powinien być właśnie tutaj: - Czy podoba się pani to miasto? Diethl siedział w następnym samochodzie w towarzystwie Schmulanda i Hansa Müllera. Teraz widziała go już wyraźnie. - Słucham? - Czy podoba się pani to miasto? Nie patrzyła na pytającego i nie myślała, o czym mówi. Odpowiedziała jednak: - Nie. - Mnie także nie, Może przyjdzie chwila, kiedy nie będzie tu na co patrzeć. Pomyślała: "Jak niszczy się miasto?" I pomyślała jeszcze: "Niech oni się o to martwią, byle zrobili to dostatecznie szybko". Z notatnika starego Łempickiego 22 czerwca 1940 roku. - Dzisiaj ogłoszony został oficjalny komunikat. Faktem jest, że Niemcy są już pod Paryżem. Miasto ma się bronić, ale czy - sądzę po dotychczasowej postawie wojsk francuskich - można mieć na to nadzieję. Siedzimy od 8 wieczorem w domu. Godzina policyjna. Jesteśmy zbyt niebezpieczni, aby pozwolić nam na nocne spacery. Zapalenie światła to automatycznie czarne zasłony na oknach. "Jak w grobie" - powiedział w pierwszych dniach okupacji Stef. I tak już zostało. 23 czerwca 1940 roku. - Paryż skapitulował. Poddał się chyba bez jednego strzału. Słyszy się głosy oskarżające marszałka Petaina o zdradę. W Warszawie skrajne przygnębienie. Jedynie dzisiejszy "Warschauer Zeitung" stwierdza, że Polacy są z klęsk francuskich zadowoleni. Nie z przyjaźni do Niemców, ale z tego, że kraje zachodnie, lepiej przecież wyposażone i uzbrojone od Polski, nie potrafiły się skutecznie bronić. Nie jest to pozbawione pewnej gorzkiej prawdy. A więc Francja się już nie liczy. Należy się chyba przygotować na wojnę dłuższą, niż kiedykolwiek przewidywaliśmy. 12 sierpnia 1940 roku. - Zauważyłem patrole już rano, kiedy szedłem do pracy. Było ich znacznie więcej niż normalnie. Około 11 wyszedłem znowu na miasto. Już za najbliższym rogiem ostrzeżono mnie: "Łapią". W pierwszej chwili nie bardzo mogłem zrozumieć. Ale to okazało się proste. Łapali. Tak jak dawniej hycle łapali bezdomne psy. Niemcy łapali młodych mężczyzn, nieraz bardzo młodych, po 16 lat. Na przymusowe roboty do Niemiec. Mężczyźni niemieccy są na frontach, ktoś musi pracować w fabrykach i na roli. Poraził mnie strach o Andrzeja. Na szczęście nie wychodził tego dnia z domu. 15 września 1940 roku. - "Warschauer Zeitung" zachłystuje się od kilku dni wiadomościami o ogromnych nalotach, jakimi nękają Anglię. Podobno w obronnych walkach powietrznych biorą udział również polskie dywizjony. Wojska włoskie zaatakowały Egipt. Wojna przeniosła się tym samym na teren Afryki Północnej. 13 października 1940 roku. - Trwa przesiedlanie Żydów do getta. Idą z tobołkami, wystraszeni, oznaczeni opaską z sześcioramienną gwiazdą. Krystyna przyniosła skądś wiadomość, że w najbliższym czasie getto ma być zamknięte. Kiedy parę tygodni temu wydane zostało zarządzenie, że Żydzi mogą jeździć tylko w przyczepnych wagonach tramwajów, Andrzej ze śmiechem opowiadał, jak jego kolega jeździ na tylnej platformie pierwszego wagonu, a jego narzeczona, Żydówka, na przedniej - drugiego. "Patrząc na siebie przez szyby i rozmawiają na migi." Z upływem czasu coraz mniej stawało się to śmieszne. Andrzej zapytał: "Ale co właściwie mają zamiar z nimi zrobić, jeśli ich stłoczą na tych kilku ulicach i zamkną?" Nie wiem, co mają zamiar zrobić z Żydami, nie wiem, co mają zamiar zrobić z nami. Wiem jedynie, że od czasu, kiedy w grudniu ubiegłego roku za dwu zabitych Niemców rozstrzelano stu niewinnych ludzi - można spodziewać się wszystkiego. Po prostu - boję się. 28 października 1940 roku. - Wybuch wojny grecko-włoskiej. 24 listopada 1940 roku. - Węgry, Rumunia i Słowacja przystąpiły do "paktu trzech". 31 grudnia 1940 roku. - Krystyna dzisiaj zbuntowała się: "Właściwie dlaczego nie urządzimy sobie Sylwestra? Mieszkanie jest, płyty są, chętni też by się znaleźli". Krystyna ma 20 lat, Andrzej jest o 5 lat starszy. "Nie - stwierdził. - Jednak nie." Zrobiło mi się ich nagle żal. Nie wiedziałem, kogo bardziej. Czy jej - za ten nagły bunt, czy jego za ten dorosły rozsądek. 15 stycznia 1941 roku. - Anglicy rozpoczęli ofensywę w Abisynii. Wojna rozciąga się coraz bardziej. Nas otaczają ciemności. Nie mogę się do nich przyzwyczaić. Pomalowane na niebiesko żarówki niczego nie rozjaśniają. Wczoraj nie trafiłbym do domu, gdyby Stef nie wyszedł po mnie. Śmiał się, widząc, jak błądzę po ciemku wzdłuż jednakowych siatek i bliźniaczo podobnych furtek. On porusza się w ciemności jak kot. 1 marca 1941 roku. - Bułgaria przystąpiła do"paktu trzech". 6 kwietnia 1941 roku. - Niemcy napadli na Jugosławię i Grecję. Andrzej powiesił na ścianie w swoim pokoju olbrzymią mapę Europy. Czarne chorągiewki znaczą na niej drogę Niemców. Obszar, jaki zajmują, jest coraz większy. 3 Zatrzymał się na postoju i prawie natychmiast miał pasażera. Wtłoczył mu się do rikszy, mały i spasły, a tak ciężki, że Janek ledwie zdołał poruszać pedałami. To nie był najlepszy pomysł z tą rikszą, ale w momencie, kiedy postanowił, że będzie zarabiał, nic innego nie przyszło mu do głowy. Jeżdżenie na rowerze było jego jedyną konkretną umiejętnością. - Róg Alei i Marszałkowskiej. Janek skręcił w Zielną i okrąglak poderwał się na siedzeniu. - Dlaczego tędy? Dlaczego pan skręca? Dlaczego nie jedzie pan prosto Żelazną? - Jakiś transport tamtędy wieźli, zator był jak jasna cholera - skłamał gładko Janek i okrąglak przysiadł znowu, chociaż nieco ostrożniej i chyba stał się nawet odrobinę lżejszy. Odcinek Żelaznej między Srebrną i Alejami był miejscem, gdzie Janek był po raz ostatni 25 września. Tego dnia rano pobiegł do swojej ciotki, a kiedy wrócił - domu, z którego wyszedł, już nie było. Kilkanaście godzin spędził na kopaniu gruzów po to, aby stwierdzić, że rodzice z całą pewnością nie żyją. Od tego czasu tamtędy nie przechodził. Dojeżdżali już do Marszałkowskiej i okrąglak znowu nabrał wagi. Janek spocił się. Chodnikiem przechodziło dwóch Niemców, pasażer z rikszy ukłonił im się tak nisko i tak serdecznie, że Janek miał wielką ochotę wyrżnąć go w prosięco okrągłą mordę. Kiedy na skrzyżowaniu pokłócili się wreszcie o zapłatę, Janek mógł już spokojnie zajrzeć do kawiarni. Zawsze tam był przed otwarciem, pomagał ciotce w porannym porządkowaniu, potem otwierał żaluzje i stojąc w otwartych drzwiach nasłuchiwał zbliżających się kroków Wandy. Bo najpierw było słychać drobny, rytmiczny stukot drewnianych pantofelków, a potem zza rogu wyłaniała się długa, cieniutka w kostce noga, uniesiona nieco za wysoko jak na - bądź co bądź - ruchliwą ulicę. Wreszcie jego oczom jawiła się sama Wanda, w krótkiej spódniczce, ściągniętej w pasie do tak minimalnych rozmiarów, że zawsze zastanawiał się, czy ona w ogóle może oddychać. Ciotka twierdziła jednak, że tak, i dodawała niezmiennie, że Wanda była dość obiecującą uczennicą baletowej szkoły. No, tę szkołę także na niej było widać! Podobnie zresztą było z ciotką. Obie poruszały się po ziemi tak, jakby trochę miały płetwy, a trochę skrzydła. Promień słońca odbił się od wielkiej złotej papugi i na chwilę oślepił Janka. Ten szyld był naprawdę okropny, ale został tu na jego własną zresztą interwencję. Tłumaczył: "Ciociu, to ptaszysko jest tak straszne, że każdy zatrzyma się, żeby je dokładnie obejrzeć. No, a jak się zatrzyma, to i wejdzie do środka". Ustawił rikszę, przyczesał spadający na oczy kosmyk włosów i otworzył boczne drzwi. Ciotka już była. Zobaczył ją tak, jak widywał zawsze o tej porze: wysoką i bardzo szczupłą, ginącą w pustej sali między stolikami, czarną na tle kolorowych serwet. Włożyła tę czerń w dniu, kiedy dostała list, którego fragment oboje znają na pamięć: "...Lecieliśmy w kluczu, miałem go po swojej prawej stronie, kiedy zjawili się Niemcy. Usłyszałem jeszcze jego rozkaz: Atakujemy, chłopcy, a w chwilę potem zobaczyłem słup ognia. Samolot dosłownie rozleciał się w powietrzu"... Ano oboje zostali w jakiś sposób sierotami, więc też i ciągną razem tę wojnę. - Ciociu, uważaj. Wsiada mi do rikszy takie spasione bydlę. Pytam: "Kto ty jesteś?" A on mi na to: "Volksdeutsch cwany". "Jaki znak twój?" "Krzyż złamany." "Kto cię stworzył?" "Zawierucha." "Co cię czeka?" "Gałąź sucha." Dobre, co? Roześmiała się. Poprawiła jeszcze jakąś serwetę, ustawiła również krzesełka. Potem przyjrzała się uważnie salce. Była w tym jej spojrzeniu troska dobrego gospodarza i była również duma. No bo, trzeba przyznać, stworzyła coś, co - jeśli Bóg da - pozwoli jakoś przetrwać tę wojnę im i nie tylko im. "Złota Papuga" stała się czymś w rodzaju instytucji dobroczynnej. Bo wprawdzie kapitanowa Wysocka była niższa rangą, jednak to u niej przecież była zatrudniona i majorowa Łukowiecka, i sama nawet pułkownikowa Skalska. Ta pierwsza oburzyła się swego czasu: "Stasiu, tyś chyba oszalała, przecież ja nie mam najmniejszego pojęcia o pieczeniu ciastek, a ty - wybacz - nie będziesz umiała poprowadzić kawiarni". Okazała się raczej złym prorokiem, bo po upływie kilku miesięcy kawiarniani klienci - raczyli się jej ptysiami i napoleonkami, które w niewielkim tylko stopniu ustępowały wyrobom pułkownikowej Skalskiej. - Słuchaj, Janek - w głosie ciotki zabrzmiała nagle nagana. - Ciebie ta riksza kiedyś wykończy. Jeśli nawet w głębi ducha gotów był przyznać jej rację, to przecież głośno nie potwierdziłby tego nigdy; uważał, że musi zarobić na siebie sam. Ciotka wprawdzie proponowała mu prowadzenie księgowości w kawiarni, ale przy jego zdolnościach do rachunków niewiele by z tego wyszło. I tak - zostawała tylko ta nieszczęsna riksza. - Chcesz herbaty? - zapytała. - Na skórkach? - Oryginalnych, z jabłka, ususzonych specjalnie dla ciebie. Na zapleczu trzasnęły znowu drzwi. Elżbieta Łukowiecka weszła do kawiarni z wielkim pudłem ciastek. - Jeżeli mnie Janek nie zacznie wozić rikszą, będę dostarczać ciastek do jakiejś bliższej kawiarni - zagroziła. - Zmiłujcie się. Kilka kilometrów dziennie to już nie na moje siły. Przyniosłam tylko ptysie i napoleonki. Na pączki nie starczyło mi smalcu. Zresztą ta kartkowa marmolada jest ohydna. Chyba już nawet nie z marchwi, a po prostu z brukwi. Wiesz - przypomniała sobie - na ten miesiąc udało mi się kupić tylko pięć dodatkowych kartek. Nasz administrator miał jakieś kłopoty, pewnie domeldował od razu za dużo nie istniejących lokatorów. Ewa przyniesie pączki, dzwoniłam do niej. Usiadła, wyciągnęła przed siebie nogi i zaczęła je masować. Janek zapytał po cichu: "Może ja?" Ciotka skarciła go wzrokiem i zaczęła rozplątywać sznurek z paczki. - Wczoraj dostałam list - ciągnęła Łukowiecka. - Mało pisze o sobie. Ciągle pyta, jak my sobie radzimy - podniosła oczy. Były zaczerwienione i zmęczone. - Jędrek pisał mu w ostatnim liście, że piekę i sprzedaję ciastka, ale on nie uwierzył - roześmiała się. - Sama w to niedawno nie mogłam uwierzyć. Jestem okropnie zmęczona. Major Łukowiecki także nie wrócił, ale co tydzień dostawała od niego listy na blankiecie "Kriegsgefangenenpost". Pani Wysocka przyłapywała się czasem na ogarniającym ją uczuciu zazdrości. Myślała wtedy: "Mogłabym pisać do niego, żeby się nie martwił, że daję sobie radę..." Janek mocował się z żaluzjami. Otworzył je wreszcie i przez okno zajrzało słońce. Kawiarnia rozweseliła się i nabrała barw. Stał, oparty o framugę uchylonych drzwi, z nonszalancką miną i kosmykiem włosów, które - dopiero co starannie przyczesane - teraz znowu opadły na oczy. Wszystko było tak jak zawsze. Stukot bucików, noga i cała Wanda. Jak by tu zrobić, żeby choć raz gdzieś z nią potańczyć? - Dzień dobry pani, mamy dzisiaj piękny dzień. - Wiosna. Wszedł za nią do kawiarni i jeszcze tutaj przypatrywał się z satysfakcją jej ruchom. Łukowiecka mówiła: - Jeżeli wojna nie skończy się w tym roku, oszaleję. Jędrek biega gdzieś całymi dniami, nie mam czasu w ogóle go przypilnować. Całe szczęście, że zaprzyjaźnił się ostatnio z tym najmłodszym Łempickim... Tu majorowa urwała gwałtownie, bo wprawdzie nie najmłodsza, ale średnia latorośl Łempickich zjawiła się w drzwiach. - Cześć, Janek. - Cześć, Kryśka. - Zatrzymaj swoją ciotkę, niech tak nie ucieka przede mną. Pani Wysocka zatrzymała się i z nie ukrywaną urazą spojrzała na Krystynę. A potem uśmiechnęła się. No bo - nie dało się ukryć - dziewczyna stanowiła jej prawdziwą zmorę. Prowadziła pogardzaną przez Janka księgowość kawiarni i - wbrew cichym życzeniom, jej właścicielki - robiła to z niezwykłą skrupulatnością. A pani Wysocka, podobnie jak jej siostrzeniec, miała widać rodzinną niechęć do przedmiotów ścisłych. - Jak ojciec? - zapytała przymilnie. - Jak to on. Siedzi i pisze. Poproszę o ostatnie rachunki. - A mama? - Dziękuję, zdrowa. Andrzej i Stef także. Poproszę o... - A... a... O Boże, nie jestem wcale pewna, czy mam wszystkie. - Ja jestem natomiast pewna, że nie. W związku z tym będzie sobie pani musiała przypomnieć. Janek chichotał, spoglądając na nieszczęśliwą minę ciotki. Krystyna z rozbawieniem potrząsała ciemną, krótko przystrzyżoną czupryną, na temat której już chyba w czwartej gimnazjalnej Smutny ułożył płomienny poemat. Usiadły gdzieś przy bocznym stoliku. Łukowiecka w dalszym ciągu masowała obolałe nogi, a Wanda układała ciastka na tacach. - Pomogę pani - ofiarował się wspaniałomyślnie, a ona pomyślała: "Nareszcie". Chwilę układali ciastka w milczeniu. Potem Janek poczuł, że jest głodny, ale uznał, że to byłoby głupio teraz tak po prostu wziąć ciastko i zjeść. - Wie pani, o czym dziś myślałem? - utknął, zaczął więc inaczej: - Pani musi ślicznie tańczyć. - Och, nie tańczyłam już całe wieki. - Ja też. Już nawet dobrze nie wiem, czy tak naprawdę umiem tańczyć. Wanda odwróciła się. Zobaczył duże, ciemne oczy i bardzo białe zęby. Śmiała się. - Och, dalibyśmy sobie radę. No tak, tylko w jaki sposób? Odniósł wrażenie, że Wanda jakby czekała na jakieś zaproszenie. Do licha! - Janek - dobiegło od stolika osamotnionej już Krystyny - dlaczego Haliny jeszcze nie ma? - Ja jej nie pilnuję - oburzył się. Kątem oka dostrzegł na sobie podejrzliwy wzrok Wandy i to mu trochę pochlebiło. Odrzucił z czoła kosmyk włosów i anielskim tonem zwrócił się do ciotki: - Ciociu, czy Halina dziś będzie? - Będzie - wyręczyła ją w odpowiedzi Wanda - tylko się spóźni, jak zwykle. Pani Wysocka położyła przed Krystyną jakieś odnalezione rachunki i notatki, wręczyła pieniądze Elżbiecie i odwróciła się w stronę drzwi, u których dzwonek rozbrzęczał się z rzadko spotykaną siłą. Do kawiarni wtoczyła się Józiowa, zaczerwieniona z wysiłku, w brudnej chustce zawiązanej pod brodą. Przewróciła po drodze tobołkami dwa krzesła i sapiąc opadła na trzecie. Damski personel kawiarni otoczył ją natychmiast zwartym kołem i Janek pomyślał, że nikt tu chyba nie jest witany z równymi honorami. Ciotka: "Tak się martwiłam, czy się pani Józiowej coś złego nie przytrafiło". Elżbieta: "Przecież miała być pani wczoraj". Wanda: "Pamiętała pani o moim zamówieniu?" Krystyna: "Tę mąkę dla mnie pani ma?" Cały ten kwartet zabrzmiał jednocześnie i trzeba przyznać, że zarówno w tonie, jak i w treści również był całkowicie zgodny. Potem jeszcze nastąpiły pojedyncze dodatki w rodzaju: Wanda: "Rozpłaczę się, jeśli pani nie przywiozła". Krystyna: "Nie mogę patrzeć na kluski z razowej mąki. Umrę z głodu, a nie będę ich jadła". Ciotka: "Przez pół nocy pani mi się śniła, pani Józiowa". Łukowiecka oszczędziła sobie dodatku. Zostawiła Wandę z rozpaczą w oczach, Krystynę z rękami tragicznie wzniesionymi do góry i zabrała się do rozwijania tobołków trzęsącymi się z niecierpliwości rękami. Józiowa odsapnęła raz jeszcze, Janek miał wrażenie, że pozostały tobołek lekko się wówczas odtoczył, i zaczęła: - Urządzili obławę w Koluszkach. Jak mi jeden żandarm, żeby z piekła nie wyjrzał, kosz z jajami zabrał... - Ojej - przeraziła się Elżbieta - to nie ma pani jajek? - Mam - wargi Józiowej rozciągnęły się w zwycięskim uśmiechu. - Jeszcze tak nie było, żebym powiedziała "przywiozę" i nie przywiozła. Mam jajka. Mam mąkę dla panny Krysi i kawałek ślicznego mięska dla Wandzi, wszystko mam, co paniusiom potrzeba. A jajeczka jak złoto. Gdzie indziej je miałam jeszcze schowane. Ja ich znam. Jak znaleźli kosz, to i myśleli, że wszystko. A to nie wszystko! Ciasteczka będą, jak złoto. Żebym nie była taka gruba, to sama bym zjadła ze trzy. Halina weszła, kiedy zajęte były podziwianiem przywiezionych wiktuałów i przekładaniem jajek. Była, jak zawsze, w granatowej sukience z białym kołnierzykiem i - jak zawsze - miała potargane jasne włosy. Wanda pomyślała z niechęcią: "Ma ich tyle, że pewnie trudno je rozczesać". Głośno powiedziała: - Wszystko już jest przygotowane. Ale Halina nie raczyła nawet powiedzieć "przepraszam" mimo że spóźniała się nagminnie i nieprzyzwoicie. Zdaniem Wandy Halina Brzezińska w ogóle nie nadawała się na kelnerkę. Jajka zostały przełożone, Józiowa wyprostowała się i wytarła spoconą twarz. "To na piątek mąkę - powtarzała nowe zamówienie - słoninę i rąbankę. Strasznie dużo. Na rąbankę szkopy bardzo łase." Teraz dopiero zauważyły Halinę. Krystyna zawołała: - Cześć, jak się masz! Czekałam na ciebie. Janek dodał: - Ja też miałbym do ciebie to i owo. Uprzedziła ich pani Wysocka: Jakimś niecierpliwym, nerwowym ruchem pociągnęła ją na bok. - Nie mogłam się ciebie doczekać - powiedziała zniżonym głosem. - Muszę ci coś bardzo ważnego powiedzieć. Rozejrzała się po kawiarni i pociągnęła dziewczynę jeszcze dalej. - Zauważyłaś go chyba sama. Wysoki, ciemny, nosi skórzany płaszcz... Wiesz chyba, o kogo chodzi? - nie doczekała się odpowiedzi i ciągnęła dalej: - Wczoraj przyszedł przed samym zamknięciem. Nie było już prawie nikogo, Wanda była zajęta, więc ja podeszłam do niego. Mówi po polsku. Nawet nieźle, ale z fatalnym akcentem. I zamiast normalnego zamówienia poprosił, żebym usiadła. Powiedział, że ma do mnie jedno pytanie. Przestraszyłam się. Byłam ogłupiała ze strachu. Wtedy zapytał... o ciebie. Kim jesteś, jak dawno tu pracujesz. A potem powiedział: "Proszę się nie obawiać. Z mojej strony jest to zwykłe, prywatne zainteresowanie". Był bardzo uprzejmy i nawet przedstawił się. Zapamiętałam oczywiście jego nazwisko. Kurt Diethl. Na niemieckich rangach się nie znam, ale wydaje mi się, że jest to jakiś wyższy oficer. Halina podniosła głowę. Miała szare oczy, które w tej chwili niczego nie wyrażały. - Dziękuję pani - powiedziała - zastanowię się nad tym. Nie chciałabym przez jednego gestapowca pozbywać się posady u pani. Gdyby jeszcze coś takiego zaszło, proszę mi o tym powiedzieć. - Naturalnie. Nie upłynęło nawet dziesięć minut, kiedy wszedł do kawiarni. Był w szarym płaszczu, wyglądał na dwadzieścia parę lat. Miał pociągłą twarz, ciemne oczy i gładko przyczesane czarne włosy. Przeszedł między stolikami, usiadł pod oknem i zamówiwszy u Wandy kawę, rozłożył przed sobą "Berliner Zeitung". Zanim jednak zabrał się do czytania, oczy jego obiegły cały lokal, jakby kogoś szukały. 4 Krupnik zaczął kipieć i pani Brzezińska zdjęła garnek z ognia. Przyglądała mu się przez chwilę, jakby ważąc jakąś doniosłą decyzję, wreszcie ruchem pełnym desperacji wrzuciła do niego kawałek wędzonej słoniny. Zapach zwabił do kuchni Kazika. Stanął w progu i węszył jak psiak. - Czyż nie powiedziane jest w Piśmie świętym - przypomniał - że co masz zjeść dzisiaj, zjedz jutro? - Po pierwsze nie w Piśmie świętym, a po drugie nie wtykaj nosa do garnków. Napełniła talerze i razem zanieśli je do pokoju. Rzadko się zdarzało, żeby mogli tak wspólnie zjeść obiad. - Widzicie, jak miło - zachwalała - a wy zawsze biegacie, nie wiadomo gdzie i po co, chyba żeby mnie zrobić na złość. Pan Brzeziński odłożył "Nowy Kurier Warszawski" i powiedział jak co dzień: - Cała redakcja powinna po wojnie wisieć. - Więc po co czytasz? Ale pan Brzeziński zaczął już o czym innym: - Mówią, że Niemcy dogadali się z Jugosławią i Jugosławia przystąpiła do "osi". Wszystko przez to, że Anglicy są tacy niemrawi. Bo przedtem twierdzili, że właśnie tamtędy, przez Grecję i Jugosławię będą się chcieli przedostać na kontynent. Jak tak dalej pójdzie, to całe życie będą się tylko zastanawiać, nigdy tu nie przyjdą. - Chleb dzisiaj był zupełnie spleśniały - przypomniała sobie pani Brzezińska. - Nie do jedzenia. Lepka, ohydna bryła. Może by czasem piec w domu? Tylko z czego? Mogłabyś kiedy przynieść mąki z tej twojej kawiarni. Halina kiwnęła głową. Pani Brzezińska pomyślała, że jej córka odzywa się teraz tylko w razie zupełnej konieczności. - Ja nie rozumiem - ciągnął starszy pan - jak to się dzieje, że wszystkie państwa tak się tych Niemców boją. Przecież my sami, pierwsi, cały miesiąc... A oni - wstyd powiedzieć. - Bo my to my - wyjaśnił Kazik. - A w ogóle tata ma przestarzałe wiadomości. Na wojnie to, tata wie, rano zwycięstwo, a wieczorem klęska. W Jugosławii był podobno zamach stanu i całe szwabskie układy diabli wzięli. - Skąd wiesz? - JPP. Jedna pani powiedziała. Mamo, czy na drugie będzie konina? Kazik miał jasną czuprynę, błękitne oczy i nieodłączny uśmiech. Cieszył się zawsze i ze wszystkiego. Halina siedziała milcząca, zamyślona, daleko od ich spraw i słów. "Nie rozumiem - myślała pani Brzezińska - nie wiem, dlaczego jest taka. Życie jest życiem i zawsze ma swoje prawa, nawet teraz, w czasie wojny. Nie można stawać nagle obok życia, zwłaszcza jeśli ma się dopiero dziewiętnaście lat." - Odpisałaś Marii? Musiała powtórzyć pytanie po raz drugi, zanim córka podniosła na nią oczy. Pytanie zresztą było właściwie retoryczne, odpowiedź na nie była znana już od dawna, w oczach Haliny była niechęć, w tonie matki nagana. - Odpiszę. Nie mam teraz czasu. - Nigdy nie masz. Tuż po wybuchu wojny pisywały do siebie często. Przez miesiąc, dwa, może trzy... Potem Halina przestała oczekiwać listonosza, czytała listy Marii spokojniej, odpisywała na nie coraz rzadziej. "To niemożliwe - myślała pani Brzezińska - żeby zapomniała. Nie zapomina się tak szybko. A może właśnie zapomina się, gdy ma się dziewiętnaście lat?" Teraz Halina przestała pisywać zupełnie. Tylko od Marii przychodziły czasem jeszcze pozdrowienia, życzenia świąteczne i gdzieś na dole, w postscriptum, powtarzało się lakoniczne stwierdzenie: "U nas nic nowego", i pytanie: "Może u was jest jakaś wiadomość?" Wiadomości nie było żadnej i nikt już w jej nadejście chyba nie wierzył. - No dobrze - powiedziała pani Brzezińska. - Ale co mogło się z nim stać? Halina odstawiła talerz. Miała ciągle w oczach przykrą, obcą niechęć. - Był w Niemczech - wyjaśniła. - Mówiłam to już mamie tysiąc razy. Zamarzyło mu się mieć niemieckiego przyjaciela i razem z nim spędzić wakacje. Był w Niemczech, kiedy wybuchła wojna - powtórzyła gniewnie - i mogło się zdarzyć tysiąc rzeczy. I niech już mama da wreszcie temu spokój! - Ale do jego siostry mogłabyś czasem napisać. - Mamo! Odsunęła krzesło i wstała. Pani Brzezińska wstała także. - Ach tak - powiedziała. - Bardzo dobrze, nareszcie się wyjaśniło. Tylko to chciałam wiedzieć. Był Witold, pięknie. Nie ma Witolda - jeszcze lepiej. Jest, jak mu tam, no, ten, co wydzwania do ciebie codziennie, a jeszcze jego noga u nas nie postała. Kazik, jak on się nazywa? - Tadeusz. - O właśnie. Jest jakiś Tadeusz i znowu jest pięknie. I dlatego wstyd ci, napisać do Marii. Wstyd ci, że tak szybko jej brata zapomniałaś i jeszcze szybciej rozejrzałaś się za następnym. A jeżeli Witold żyje? Jeżeli wróci? Halina - powiedziała błagalnie - ja go tak lubiłam, ja się tak cieszyłam, że będzie moim zięciem. Halina, może on jednak wróci... Nie mogła zobaczyć twarzy córki. Zakrywały ją całkowicie jasne, potargane włosy. - Dlaczego - wybuchnęła na koniec - dlaczego ty się nigdy nie uczeszesz! Tadeusz nie miewał tego rodzaju pretensji. Jedyne zastrzeżenie, jakie zgłosił kiedyś do jej włosów, to była sprawa ich koloru. "Niedobrze - powiedział - jesteś bardzo charakterystyczna z tą masą jasnych kudłów. Bardzo łatwo cię zapamiętać. Wolałbym, żebyś miała włosy zwyczajne, związane w pytkę z tyłu głowy. Miałem kiedyś sąsiadkę, którą rozpoznawałem tylko w momencie, kiedy stała w progu swojego mieszkania. Chciałbym, żebyś ty tak wyglądała." Ponieważ jednak dopatrzył się w niej widocznie innych zalet - została jego łączniczką. Wdrapywała się codziennie na czwarte piętro, a kiedy otwierał, wołała głośno: "Och, kochany". Dwie starsze panie, mieszkające obok - spoglądały na nią z dezaprobatą. Powiedziały kiedyś: "Muzykę nastawiają, żeby ich nie słyszeć. - I dodały: - Wstyd". Z początku istotnie było jej trochę wstyd. Potem przyzwyczaiła się. Do wszystkiego podobno można się przyzwyczaić, nawet do tych idiotycznych płyt. Tadeusz mówił: - Musisz pojechać jutro na wieś. Zawieziesz tam chłopaka. Spotkasz się z nim na dworcu przy kiosku z gazetami o trzeciej. Podejdzie do ciebie z papierosem w ręku i zapyta: "Czy ma pani zapałki?" Odpowiesz: "Przed chwilą zapaliłam ostatnią i wyrzuciłam nawet pudełko". Chłopak jest spalony, musisz uważać. Płyta jęczała: So, wie das blonde Katchen... Halina zastanawiała się, czy dwie starsze panie stoją teraz z uchem przytulonym do ściany. Tadeusz mówił: - A dzisiaj musisz być jeszcze u Łempickiego. Powiesz mu, że melina Jurka jest spalona, a sam Jurek wpadł. Niech Łempicki spróbuje załatwić coś z Worczakiem. Płyta utknęła i Halina nastawiła inną: Jak pantera, co w złotej klatce śpi... - Daj znać Smutnemu, żeby do odwołania nie nocował w domu. Czy jeszcze jakiś adres Jurek znał? ...Pręży swój złocisty grzbiet... - Pralinki. - No to i Pralinka niech się wyniesie. - Jurek jest na Szucha? - O ile wiem, tak. Płyta zacharczała. Tadeusz powiedział: - Patefon nam się psuje. - Nie, to chyba szpilki trzeba częściej zmieniać. ...Szkoda twoich łez; dziewczyno, wszystko ma swój kres, dziewczyno... Było jeszcze coś, co ona miała do powiedzenia. Zwlekała z tym już dostatecznie długo. Nie umiałaby nawet powiedzieć, dlaczego aż tak długo. "Chętnie bym tego w ogóle nie powiedziała" - odkryła nagle. Rozejrzała się po pokoju. Był duży, nieprzytulny, kawalerskie mieszkanie na wyjątkowy okres. "Ciekawe - myślała - czy kiedyś dowiem się, kim naprawdę jest Tadeusz." Żar miłości sczezł - płakała płyta, przez okno zaglądało słońce, szyba była brudna i na podłodze było pełno kurzu. - Kurt Diethl - powtórzył Tadeusz. - Zapamiętam sobie to nazwisko. Dom przy ulicy Brzozowej 16 nie różnił się niczym szczególnym od innych staromiejskich kamieniczek stojących tu od lat. Mały i brudny, spoglądał na świat miniaturowymi okienkami, a na parterze zapraszał do warsztatu-sklepiku mizerniutką wystawą zatłoczoną śrubkami, kluczykami, kłódeczkami, szpargałami, których przeznaczenie trudne było do odgadnięcia. Tadeusz w każdym razie nie potrafił tego zrobić. Wszedł do sklepiku, było ciasno i mroczno, siwy ekspedient w okularach i granatowym, brudnawym fartuchu powiedział na jego widok: "Czeka tam" i wskazał na przeciwległe drzwi. To była zresztą zbyteczna wskazówka, Tadeusz dobrze wiedział, co ma tu robić. Nie przyszedł tu po raz pierwszy i pewnie nie ostatni. Pokoik, do którego wszedł, był także mały i mroczny. Gdzieś w głębi, zza drewnianej ściany dolatywał stukot młotków i rozmowa. Tadeusz zapytał: - Czy przedstawił pan moją prośbę Czarnemu? - Owszem - ton odpowiedzi był bezbarwny i zdawkowy, ale Tadeusz już do tego przywykł. Czekał, czy nie usłyszy czegoś więcej. Korn jednak milczał. Wobec tego zapytał ponownie: - A jaka jest odpowiedź? - Taka jak przedtem. - To znaczy? - Chyba ją pan pamięta, panie kapitanie? Jeżeli Korn zaczynał tytułować go kapitanem - znaczyło, że jest niezadowolony. Niezadowolone z tej rozmowy były jednak obie strony. - Nie wyobrażam sobie - powiedział Tadeusz, starając się mówić możliwie najspokojniej - żebym mógł pracować nie znając swego tak bliskiego współpracownika. - Wystarczy, że on zna pana. - Czy to znaczy, że zamierza zachować incognito? Długą twarz Korna wykrzywił grymas uśmiechu. - Nie jestem tak dalece poinformowany o zamiarach Czarnego, panie kapitanie. Patrzył na Tadeusza, kołysał się na krześle, wysoki i bardzo chudy, z twarzą wykrzywioną ciągle tym grymasem złośliwego uśmiechu. Tadeusza ogarnął niepokój. "Nie potrafię mu zaufać - myślał. - Nie mogę zrobić nic bez niego, a mówię mu o wszystkim wbrew sobie. Rozumiem zasady konspiracji, nie rozumiem jednak ostrożności, za którą można zapłacić." Korn milczał, należało oczekiwać, że sam z własnej woli się nie odezwie. "Mam pecha - pomyślał jeszcze Tadeusz. - Zdaje się, że wdepnąłem w historię, z której się chyba nie wygrzebię." Było to jego najświętsze przekonanie od momentu, kiedy nagle, z niewiadomych przyczyn wyrwano go z istniejącego i działającego już układu, by skierować tu, na Brzozową 16, gdzie czekał na niego chudzielec z długimi rękami i spojrzeniem pełnym powątpiewania. "Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że miał powiązania nie tylko z podziemiem." Nie było człowieka, któremu mógłby te swoje wątpliwości i podejrzenia przekazać. Był skazany na tego właśnie. "A przecież - myślał dalej - odpowiadam nie tylko za siebie... I nie wiem, co robić." Korn zdawał się nie mieć tych wątpliwości. Ciągle kołysał się na krześle, złośliwie zadowolony. Tadeusz zapragnął wyjść. Tyle że miał coś jeszcze do powiedzenia i musiał to powiedzieć, bo nie miał innej możliwości. - Od pewnego czasu do "Złotej Papugi" przychodzi pewien Niemiec. Ostatnio zainteresował się moją łączniczką. Jest to Hauptsturmführer SS Kurt Diethl. - Kurt Diethl? Rozkołysane krzesło utknęło w miejscu, a wyraz zadowolonej złośliwości u