Sontow S.P. - Polowanie na lwa
Szczegóły |
Tytuł |
Sontow S.P. - Polowanie na lwa |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Sontow S.P. - Polowanie na lwa PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Sontow S.P. - Polowanie na lwa PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Sontow S.P. - Polowanie na lwa - podejrzyj 20 pierwszych stron:
S. P. SOMTOW
polowanie na lwa
NIE CIERPIĘ EUNUCHÓW. Muszę przyznać, że na ich widok dostaję mdłości;
obawiam się, że jestem trochę niedzisiejszy i zachowuję się jak naiwny
prostaczek, a we współczesnym świecie - dziewięć wieków po założeniu
najpotężniejszego z państw - takie zachowanie stanowczo nie pasuje do
człowieka zawodowo prowadzącego śledztwa na prywatne zlecenie.
Mniejsza z tym. Tak się złożyło, że w chwili gdy zaczynałem ucztować, do
mojego triclinium wtargnął eunuch. Popijałem właśnie z pucharu czystą
falernę i zabierałem się do głównego dania, czyli cielęcego móżdżku
smażonego z jajkami i miodem, dyktując przy okazji list do zarządcy moich
sycylijskich posiadłości. Rozgniewałem się, kiedy mi przerwano, ale natręt
plugawiący mi jadalnię swoją obecnością nie należał do osób, które można
lekceważyć, jeśli ma się pewne ambicje polityczne.
Nosił wyjątkowo niestosowne imię; zwał się Eros. Miał na sobie purpurową
tunikę ze złotymi frędzlami, jakby ostentacyjną elegancją stroju
rekompensował brak męskości. Gdy wskazałem mu miejsce na sofie, podreptał
do niej, trzęsąc się jak góra krwistej galarety.
- Raduj się, Publiuszu Wiridianie - rzucił w zwięzłej, uproszczonej grece.
- Mam nadzieję, że zdrowie ci dopisuje. Widzę, że ucztujesz. Może przyjdę
w stosowniejszej porze?
- Żadna nie będzie odpowiedniejsza - zapewniłem dwuznacznie.
W pierwszej chwili chciałem, by podano więcej falerny, lecz zmieniłem
zdanie i kazałem przynieść amforę wina z Lesbos. Eros chrząkał i
pomrukiwał, więc odprawiłem sekretarza. Gość zerknął też za ozdobne
kotary, sprawdzając, czy ktoś nie podsłuchuje; raz po raz niespokojnie
zerkał na boki jak zwierz zamknięty w klatce. W końcu powiedziałem:
- Chodźże tu! Przecież wiem, że nie przyszedłeś, aby podziwiać malowidła
na ścianach. Twój dom w Baiach ozdabiał ten sam artysta. Domyślam się, że
wybrał znacznie śmielsze sceny mitologiczne. Masz tam porwanie Ganimedesa,
prawda?
- Skąd wiesz? Co za pytanie! Przecież na tym polega twoja praca. Wyobrażam
sobie, ile notatek zrobiłeś na mój temat.
- Pochlebiasz mi - odparłem stwierdzając w duchu, że ma o sobie nazbyt
dobre mniemanie. - Wcale nie jestem wszechwiedzący, jak się plotkuje. Tak
czy inaczej, cieszę się, że uznano mnie za godnego służenia wysoko
postawionej osobistości. Jeśli się nie mylę, jesteś trzecim sekretarzem
cesarskim, opłacanym z prywatnej kasy boskiego Nerona.
- Zostaniesz sowicie wynagrodzony - zapewnił Eros. Wino spływało mu po
brodzie. Upił kolejny łyk. Nie znam bardziej denerwującego widoku niż
zakłopotany eunuch. - Rzecz jasna, jeśli przyjmiesz zlecenie. - Opróżnił
sakiewkę pełną złotych aureusów i położył je na biesiadnym stoliku. Jeden
z błyszczących krążków upadł na omlet z móżdżkiem. - Oto zaliczka.
Nie patrzyłem na pieniądze, ale ciekawiło mnie, skąd pochodzą, bo
ostatnimi czasy złota moneta bardzo się popsuła i straciła na wartości.
Mało prawdopodobne, aby na wielu z tych aureusów widniała podobizna
boskiego Nerona Klaudiusza Druzusa Germanika, który nam teraz panuje.
- Jeszcze mi nie powiedziałeś w czym rzecz.
- Naprawdę? - Znowu się rozejrzał.
- Mój drogi, wystarczy rzut oka na to wnętrze, aby dojść do wniosku, że
pieniędzy mi nie brakuje. Twój pomysł, aby mi zaproponować tak wielką
sumę, jest nieco prostacki, ponieważ nie zajmuję się już śledzeniem
kochanek nobilów, szukaniem zaginionych dziedziczek zamienionych po
narodzinach przez niedbałe piastunki oraz małoletnich synów zbiegłych do
cudzoziemskich legionów et caetera. Od czasu do czasu z czystej
uprzejmości podejmuję się jakiegoś śledztwa, ale...
- Ile, Wirydianie? Nie mam czasu się targować.
- Zaraz podam cenę. - Uśmiechnąłem się. - Domyślam się, że nie chodzi o
zwyczajnego patrycjusza, którego ze względu na sytuację polityczną
należałoby skompromitować. Chcesz mnie wciągnąć do... poważniejszej
rozgrywki. Szykuje się polowanie na lwa, nie na szakala.
- Naszym celem jest Kwintus Drusjanus Oton - wyjaśnił eunuch zniżając głos
do szeptu. - Skoro już wiesz, muszę cię uprzedzić, że jeśli nie przyjmiesz
zlecenia, mam ci nakazać, żebyś popełnił samobójstwo.
Prawdopodobnie blefuje, pomyślałem wzruszając ramionami, a nawet gdyby
było inaczej, nie warto się tym zbytnio przejmować. Jestem wszak
prawdziwym Rzymianinem, nie zaś prostym synem wyzwoleńca... przynajmniej
odkąd dałem pałacowemu pisarzowi dwa tysiące denarów, żeby popracował nad
moim świadectwem urodzenia. Szkoda, że musiałem go potem zabić, ale w
naszych czasach ostrożności nigdy za dużo.
Eros zaczął natychmiast żłopać lesbijskie wino i chociaż nie zaprosiłem go
na ucztę, z apetytem rzucił się na domowy omlet z móżdżkiem i miodem. Nie
przerywając mu posiłku zastanawiałem się nad obiektem mojego przyszłego
śledztwa.
Drusjanus miał znaczne wpływy. Dzięki adopcji wszedł do rodziny
cesarskiej, a przez małżeństwo jednego ze swych krewnych został
powinowatym dostojnej Oktawii, byłej żony imperatora, i w ten sposób
związał się z boskim potomkiem rodu Juliuszów. W rezultacie bardziej od
innych był uprawniony, żeby wywodzić swoje pochodzenie od bogini Wenus,
zarówno po ojcu, jak i po matce. Miał ogromny majątek i często własnym
sumptem organizował igrzyska. Był także właścicielem szkoły gladiatorów
oraz zwierzyńca słynącego z wielkiej liczby lwów. Unikał wielkiej polityki
i zaledwie raz czy dwa sprawował urząd konsula. Rzadko zadawał się z
kobietami o wątpliwej reputacji i unikał chłopców, wyłącznie z obowiązku
ulegając modom narzucanym przez władcę o dość swobodnych obyczajach. Był
wzorowym mężem, uczciwym i szczerze oddanym jedynej żonie. Zgadza się, oto
prawdziwy lew. Nic dziwnego, że postanowili się go pozbyć.
- Dlaczego? - spytałem w końcu. Pozwoliłem, by Eros drżał z obawy przez
dobrych kilka chwil. - Jest chyba niegroźny. Przecież nie należał do
spisku Pizona.
Eunuch sięgnął do zanadrza tuniki i podał mi niewielki zwój zawierający
poemat wzorowany na Petroniuszu. Stylistyczne niezręczności świadczyły
jednak, że napisał go drugorzędny naśladowca, który wynosił pod niebiosa
zalety Drusjana i karcił cesarskie wybryki. Sprytna, chociaż prymitywna
sztuczka. Takie wierszydło można ułożyć, siedząc w publicznej latrynie
rzymskich term.
- Wybacz, że mówię tak szczerze - zacząłem - ale moim zdaniem nie ma się
czym przejmować. Drusjanus na pewno nie ma nic wspólnego z tym poematem.
Poza tym sprawa jest łatwa. Mogę dla ciebie wywlec na światło dzienne
rozmaite paskudztwa, bo znany jestem z tego, że trafiam na śmierdzące
gówno w najmniej oczekiwanych miejscach, więc na pewno coś znajdę. Nawet
jeśli to będzie zwykła błahostka, wystarczy, żeby skompromitować naszego
szlachetnego ekwitę. Ale po co zadawać sobie tyle trudu? Wiesz, jak
kosztowne są moje usługi. Ogólnie wiadomo, że mam wiele skrupułów, a ich
przełamanie zależy od wysokości honorarium. Jak poważne opory przyjdzie mi
przezwyciężyć, skoro mam pogrążyć najzacniejszego człowieka w Rzymie? Ta
suma to zbyt mała rekompensata -zakończyłem klaszcząc na służbę. Ktoś
powinien zebrać monety rozsypane na mym biesiadnym stoliku.
- Zrozum, boski Neron jest wściekły - tłumaczył Eros - a wiesz, co
wyprawia, gdy ogarnia go złość.
I to był najmocniejszy argument.
WIECZOREM przejrzałem i uporządkowałem notatki na temat Drusjana. Znałem
go jedynie ze słyszenia - nie bywaliśmy w tych samych kręgach - a w swoich
zapiskach znalazłem potwierdzenie obiegowych sądów. Jego żona Wolumnia
przez jakiś czas zadawała się z chrześcijanami, ale gdy przesłuchali ją
cesarscy pretorianie, odzyskała rozsądek i zerwała z sekciarzami wszelkie
kontakty. Moim zdaniem uległa modzie na religijne nowinki, która zwykle
nawiedza w czasie letnich upałów nasze miasto.
Na temat Erosa zgromadziłem znacznie więcej informacji. Był wprawdzie
kastratem, ale spał ze wszystkimi, którzy liczą się w Rzymie. Uchodził za
Syryjczyka i przyszedł na świat jako niewolnik w domu niejakiego
Polikratesa, właściciela sieci lupanarów, w których za przystępną cenę
świadczono erotyczne usługi od Galii po Gazę. Jako chłopiec wpadł w oko
dostojnej Klaudii Prokuli, żonie prokuratora Judei Poncjusza Piłata,
której przypadły do gustu niezwykłe sztuczki, z użyciem języka. Trafił do
Rzymu i po kilkakrotnej zmianie właściciela sam wykupił się z niewoli i z
czasem przejął interes Polikratesa, swego dawnego pana, ale stracił cały
majątek po aferze ze wstydliwymi chorobami i pod zmienionym imieniem
skończył jako sługa cesarskiego domu.
Ciekawa lektura, niemal tak intrygująca jak wieczór u Petroniusza.
Drusjanus był fundatorem rozpoczynających się właśnie igrzysk. Pierwszy
spektakl zaplanowano na jutro, czyli w sierpniowe kalendy. Augurowie
zapowiadali duszny, gorący dzień. Wielki pożar oraz wystawne igrzyska
miały miejsce zaledwie dwa lata temu, a więc z konieczności widowiska
musiały być szczególnie zbytkowne. Nie wątpiłem, że Drusjanus bez oporów
wyłożył z własnej kieszeni należną sumę, bo nie należał do ludzi, którzy
się targowali o ceny.
Lepiej zakręcić się od razu koło dostojnej Wolumnii. Jakiś czas temu
uległa wpływom podstępnych chrześcijan. Może nadal była splamiona udziałem
w krwawych obrzędach ze Wschodu, które tamci mieli zwyczaj praktykować.
Czas szykować pierwsze tego wieczoru przebranie.
U WEJŚCIA DO ATRIUM przystanąłem, aby poświęcić kilka chwil na uczczenie
domowych bóstw: zapaliłem kadzidło i skręciłem szyjkę gołębiowi,
przepraszając za niegodziwości, które miałem zamiar popełnić. Raz jeszcze
przejrzałem się w ręcznym zwierciadle z brązu; trzeba przyznać, że moja
charakteryzacja była nienaganna. Nie żałując gliny dorobiłem sobie duży
nos, przylepiłem sztuczną brodę, włożyłem białą tunikę i okryłem się
modlitewną chustą, jaką noszą Żydzi.
Nie należało, rzecz jasna, pokazywać się w tym stroju po zmierzchu w
dzielnicy zamożnych nobilów na południowym stoku Palatynu, dlatego kazałem
sprowadzić lektykę i zaciągnąłem firanki niczym żyjąca w kobiecej części
domu grecka mężatka, która wymyka się na schadzkę. Ruszyłem ku uboższym
dzielnicom miasta. Niewolnicy biegli żwawym truchtem, więc cieszyłem się,
że nie trzeba ich chłostać. Unikałem dużych placów, wybierając boczne
uliczki.
Noc była cicha, bo większość mieszkańców wcześnie położyła się spać -
pewnie ze względu na igrzyska, które miały się rozpocząć wczesnym rankiem.
Od czasu do czasu przebiegał niewolnik z pochodnią, oświetlający drogę
pijanym utracjuszom. Przez dziurkę w firance dostrzegłem kilku
centurionów, którzy gwałcili obok piekarni jakąś niewolnicę. Miłośnik
napisów bazgrał na ścianie: Arrius jest marnym sieciarzem, a trochę dalej
jego kolega sikał hałaśliwie.
Po jakimś czasie dotarliśmy do taberny w żydowskiej dzielnicy na Zatybrzu.
Tam opuściłem tragarzy, zostawiając im sakiewkę miedziaków i przykazując,
żeby się za bardzo nie spili, bo jak wrócę, poczują na plecach mój bat.
Lektyka została w zaułku, a ja skręciłem w następny i wyszedłem stamtąd z
modlitewną chustą zarzuconą na głowę, mamrocząc pod nosem sylaby, które
(mam nadzieję) brzmiały podobnie do aramejskiej modlitwy.
Nocne życie kwitło. Taberny były jeszcze otwarte, bladolice dziwki
przechadzały się zaułkami, a wśród nich łaziły dzieciaki w podkasanych
tunikach odsłaniających pośladki. Zapach chleba pieczonego na rano, gdy
tłum klientów zacznie szturmować piekarnie, mieszał się z wonią
spływającej do rynsztoka krwi zwierząt, zabijanych na żydowski sposób
przez rytualnego rzezaka. W pobliżu znajdował się bank czynny dniem i
nocą, bo Żydzi pożyczają pieniądze bez względu na porę. Zamierzałem tam
zdeponować moje aureusy, bo jeśli chodzi o pieniądze, tylko do Żydów mam
zaufanie i zawsze gotów jestem powierzyć im swoje oszczędności. Dlatego w
rozmaitych żydowskich bankach od Rzymu aż po Aleksandrię mam konta na
rozmaite nazwiska, a owe lokaty przynoszą zacny procent.
- Witaj, Joannesie - zabrzmiał dźwięczny bas.
Natychmiast wszedłem w swoją rolę. Byłem Joannesem z Damaszku, medykiem i
filantropem wydającym wspaniałe uczty, z pozoru całkowicie
zhellenizowanym, który w głębi serca sprzyja jednak religijnym nowinkom.
Wcale się nie dziwiłem, że właściciel banku, Aleksandryjczyk imieniem
Chrysolitos (uznał, że rodowe miano, Dawid ben Dawid, jest nazbyt
prowincjonalne i może utrudnić karierę) jeszcze nie śpi i przy lampce
ślęczy nad rachunkami. Zapewnił, że chętnie przyjmie ode mnie pieniądze i
z uśmiechem je przeliczył.
- Leczenie bogatych pacjentów zapewnia wygodne życie.
- Bogacze mają wielu niewolników -przywołałem na twarz wyraz urażonej
pobożności - a tym, którzy niewiele posiadają, najłatwiej będzie wejść do
królestwa niebieskiego.
- Nawracanie pogan to piękna rzecz -Chrysolitos wybuchnął śmiechem - ale
cieszę się, że przy okazji napełniasz kieszenie. To bardzo rzymskie
podejście do sprawy...
- Cóż, Miasto daje wiele możliwości. - Schowałem kwit, rozejrzałem się
ukradkiem na prawo i lewo, a potem zrobiłem w powietrzu znak ryby.
- Posłuchaj, nie zamierzasz chyba ciągnąć tej sprawy, co? - Chrysolitos
natychmiast się zaniepokoił. - Odkąd pretorianie oczyścili katakumby, żeby
zapełnić arenę podczas igrzysk zorganizowanych dwa miesiące temu, nie
znajdziesz wielu...
- Szukam Wolumnii, żony Drusjana - szepnąłem. - Znalazła się w
niebezpieczeństwie. Cesarz jest rozgniewany na jej męża. Byle drobiazg
wystarczy, żeby nastąpiła polityczna katastrofa, a przecież Wolumnia
przystała do nas...
- Bardzo proszę, nie mieszaj mnie do tego! Tak, tak, żona na krótko
przekonała mnie do tych bzdur o nastaniu nowej ery, ale...
- Na Jo... To znaczy niech Duch Święty ma cię w swojej opiece - przerwałem
mu. - Chcesz powiedzieć, że zaparłeś się naszego zbawiciela, jak to
uczynił rybak Piotr Kefas? Opamiętaj się! Baczysz na ziemskie sprawy,
chociaż powinieneś myśleć o życiu wiecznym? - Z przyjemnością wygłaszałem
to kazanie. Muszę przyznać, że bez trudu wczuwam się w swoje role.
Niespodziewanie weszła do kantoru dostojna Wolumnia. Dech mi zaparło,
ponieważ była równie śliczna jak w moich wspomnieniach: delikatne rysy,
orli nos z małym garbkiem, ciemne gęste włosy upięte w kok, spojrzenie
gazeli - bezbronne, a zarazem trochę wyniosłe. Była dobrze po
czterdziestce, ale piersi wciąż miała jędrne, a suknię nosiła tak, żeby
więcej odkrywała, niż zasłaniała.
Wolumnia spojrzała na mnie jak winowajczyni - oczywiście dlatego, że dla
niej byłem Joannesem, starszym zakazanej sekty, do której przez jakiś czas
należała.
- Wolumnio, córko moja, po co tu przyszłaś? O tej godzinie, bez opieki, w
niebezpiecznej dzielnicy?
- Nie jestem sama - odparła.
Za nią stał czarnoskóry mężczyzna ogromnego wzrostu, okryty jedynie skórą
lamparta. Nie sądziłem, że Wolumnia gustuje w numidyjskich osiłkach. Chyba
moje zadanie okaże się łatwiejsze, niż sądziłem. Zresztą po
chrześcijańskiej wstrzemięźliwości kobieta ma prawo trochę się zabawić.
- Oto Babalawus - powiedziała - mag z plemienia Joruba zamieszkującego
niepodbite jeszcze tereny u źródeł Nilu.
Uśmiechnąłem się. W Rzymie na każdym rogu można spotkać oszusta
wypatrującego łatwowiernych i bogatych pań, którym łatwo wyrwać parę
milionów. Szczerze mówiąc, tego wieczoru sam grałem rolę takiego
naciągacza.
- Wolumnio, czyżbyś odrzuciła wiarę chrześcijan? Nie przychodzisz już na
agapy? - Musiałem się upewnić.
- Och, Joannesie! - załkała, padając na kolana przede mną. - Wybacz mi,
jestem tylko słabą kobietą! Gdybym była niewolnicą i wiodła skromne życie
z dala wielkiego świata i nie miała nic do stracenia z powodu wyznawanej
nauki, wtedy każdego wieczoru z radością chodziłabym na agapy, choćby ich
urządzano i setkę. Naprawdę nie zamierzałam wydać nikogo ze
współwyznawców, ale przecież... Zrozum, większość z nich to ludzie spoza
naszego kręgu, więc na dobrą sprawę nie ma kogo żałować...
Uczyniłem znak krzyża nad jej głową i wymamrotałem kilka oderwanych sylab
w nadziei, że dla niej i Chrysolita zabrzmią jak błogosławieństwa
chrześcijan. Oni mają taki rytuał i "mówią językami". Chyba się udało, bo
tamci dwoje natychmiast pobożnie złożyli ręce i utkwili we mnie spojrzenia
jak para wioskowych idiotów. Na cnotę Wenus! Jakże wstrętne są te
wschodnie zabobony!
Na moment zastygliśmy w bezruchu, tworząc żywy obraz religijnego
uniesienia. Po chwili Wolumnia zerwała się na równe nogi i ponownie zajęta
swoimi sprawami powiedziała do bankiera:
- Posłuchaj, zjawiłam się tu... Muszę wycofać dużą sumę.
- A konkretnie, clarissima?
- Och, wiesz, że nie mam głowy do rachunków, ale... Chyba dwa miliony
denarów.
- Sporo gotówki. Trudno będzie wypłacić od ręki taką sumę.
Nadstawiałem uszu, zachowując postawę dobrotliwego i pokornego
chrześcijańskiego kaznodziei.
- Może choć półtora miliona - zaproponowała Wolumnia.
- Szlachetna pani, przez ciebie zostanę bankrutem! Oczywiście jeśli
policzyć karne odsetki za wcześniejszą likwidację wysoko oprocentowanej
lokaty...
Doskonale znałem sztuczki Chryzolita. Gdy Wolumnia odzyska wreszcie swoje
pieniądze, będzie mu dłużna więcej, niż wpłaciła. Śmiałe operacje
finansowe są nadzwyczaj ryzykowne w świecie, gdzie władca przetapia nawet
złote wota bogów, żeby podnieść wartość bitej monety, która teraz w
najlepszym razie składa się pół na pół z ołowiu i srebra.
- Należność musi być wypłacona w złocie, a zatem odejmę też różnicę
kursu... - Chrysolitos zawołał niewolnika i kazał mu przynieść z
piwnicznego skarbca kilka sakiewek.
Tymczasem ja obserwowałem maga o imieniu Babalawus. Stał ze skrzyżowanymi
ramionami jak typowy strażnik. Uznałem, że nie jest chrześcijaninem, bo
tamci sprawiają wrażenie pokornych, a jednocześnie pewnych swego. Nie
dbają w ogóle o ludzkie życie - nawet o swoje własne - bo wierzą, że
wkrótce powstaną z martwych, a świat spłonie w apokaliptycznym ogniu.
Babalawus robił osobliwe wrażenie, bo patrzył mi prosto w oczy i nie
odwrócił wzroku, chociaż pospólstwo okazuje zwykle trochę więcej respektu
w obecności patrycjuszy. Całkiem prawdopodobne, że Wolumnia zrobiła go
swoim kochankiem, lecz półtora miliona wydaje się dość wygórowaną ceną za
tego rodzaju usługi, nawet jeśli delikwent wygląda na tęgiego ogiera.
A może chce go przekupić, żeby się nie wygadał? Z drugiej strony jednak to
jedynie drobny incydent w porównaniu z prawdziwymi skandalami w wyższych
sferach...
Zresztą Wolumnia i ten Numidyjczyk wcale nie wyglądali jak para
zakochanych gołąbków. Stary praktyk taki jak ja na pierwszy rzut oka
rozpoznaje potajemnie romansujące parki. Tych dwoje zapewne coś knuło,
dzieląc mroczny sekret.
- Świątobliwy Joannesie - zaczęła Wolumnia. - Nie osądzaj mnie zbyt surowo
za brak wiary! Mam plan, którym i w twoich oczach zadośćuczynię za swoje
winy. Dlatego właśnie potrzebuję swoich pieniędzy...
Jestem szczęściarzem! Wolumnia sama wyznała mi swoje winy. Jeżeli trafię
na ślad przekupstwa, bez trudu pogrążę jej męża.
W tej samej chwili poczułem, że lada chwila kichnę, a mój gliniany nos
rozpadnie się na kawałki, jeśli tu zostanę. Nadeszła pora, żeby się
wycofać.
- Niech cię prowadzi Duch Święty i da ci pociechę - powiedziałem tonem
kaznodziei. - Muszę teraz odejść, aby się zatroszczyć o moje zbłąkane
owieczki. Raduj się, Wolumnio, żono Drusjana, i wy, Chrysolicie i
Babalawie.
- Prawdziwy wzór chrześcijańskiej pobożności! - usłyszałem na odchodnym
uwagę Wolumnii i z korytarza wyszedłem na ulicę.
Dochodziła godzina dziewiąta. Kryjąc się w cieniu odszukałem lektykę,
obudziłem tragarzy i wróciłem na ulicę biegnącą wzdłuż brzegu, żeby czekać
na moją ofiarę.
PO GODZINIE - JESZCZE NIE ŚWITAŁO, ale niebo z wolna nabierało różowości,
ponieważ latem godziny są krótsze - dostojna Wolumnia i jej towarzysz
wyszli bocznymi drzwiami. Numidyjczyk dźwigał na ramieniu brzęczącą sakwę.
Gwizdnął i od razu pojawiły się dwie lektyki: jedna całkiem zwyczajna,
druga ozdobiona wizerunkiem Minotaura, który był znakiem Drusjana. Obie
lektyki niesione obok siebie w głąb ulicy miały podniesione firanki,
mogłem więc obserwować tamtych dwoje pogrążonych w rozmowie.
- Za nimi! - szepnąłem do głównego tragarza. - Nie powinni nas zobaczyć.
Gdy ruszyliśmy, zerkałem przez dziurkę w zasłonie, walcząc z fałdzistym
strojem i nakładając skomplikowany makijaż, aby wcielić się w kolejną
postać. Cóż to za ulga! Nareszcie mogłem kichnąć swobodnie.
Tragarze posuwali się wolno, toteż początkowo bez trudu śledziłem lektyki.
Ilekroć się zatrzymywały, kryliśmy się w cieniu za szeroką kolumną albo
fontanną. Uznałem, że tamci dwoje nie są kochankami. Gdyby mieli romans,
Wolumnia nie afiszowałaby się tak otwarcie z owym magiem, siedząc w
lektyce z podniesionymi zasłonami.
Dotarliśmy na ulicę kowali. Słyszałem szczęk łańcuchów i stukanie młota o
kowadło. W oddali ktoś głośno beształ niewolnika. Mag popatrzył na
blednący szybko księżyc w pełni. Wolumnia wyraźnie się zatroskał. Tragarze
ruszyli żwawym truchtem, a w jej delikatnej rączce pojawił się rzemienny
bat z ołowianymi kulkami.
- Szybciej! - rzuciłem. - Tylko nie dajcie się zauważyć.
Moja lektyka skręciła nagle, unikając zetknięcia z wylewaną przez okno na
piętrze zawartością nocnika.
Znaleźliśmy się na rybnym targowisku. Noc jeszcze się nie skończyła, ale
handel trwał już w najlepsze. Dziesiątki wozów stały w kolejce, a
niewolnicy i wieśniacy pospiesznie wyładowywali ich zawartość, by zdążyć
przed świtem. Po wschodzie słońca zaprzęgi nie mogły poruszać się ulicami
miasta. Cuchnęło okropnie rybami i końskim gównem. Kucharze z wielkich
domów na Palatynie już przyszli po najlepsze ryby na wieczorne uczty.
Śledziłem dwie lektyki manewrujące wśród straganów. Tragarze posuwali się
szybko, jakby dobrze znali cel wędrówki. Nagle zatrzymali się przed jedną
z bud. Wolumnia kupiła parę ryb i nawet nie poprosiła, żeby je zawinięto.
Powiedziała kilka słów do tragarzy, a ci pobiegli w stronę forum
republikańskiego.
Teraz znacznie trudniej było ich śledzić. Ulice stawały się coraz szersze;
ubywało pomników, za którymi można się było ukryć. Spotkaliśmy grupę
uwieńczonych, pijanych biesiadników, śpiewających sprośne piosenki. Potem
wmieszaliśmy się między czcicieli Kybele, uczestników procesji
zmierzającej do świątyni Magna Mater. Jakiś żebrak próbował wskoczyć do
mojej lektyki, więc trzeba go było odepchnąć. Skręciliśmy w ciasny zaułek.
Trudno tu było pozostać niezauważonym, a moi tragarze deptali po piętach
niewolnikom Wolumnii. Nagle drogę zatarasował mozolnie pchany przez
ubogiego starca wypełniony kurczętami wózek, który utknął w koleinach.
Nim pojąłem, co się dzieje, trzy lektyki znalazły się na ziemi. Ryba
przeleciała w powietrzu niczym pocisk i wylądowała na moich kolanach.
Zdegustowany stwierdziłem, że to pospolita ryba-miech, niezbyt smaczna, a
na domiar złego trująca. Przygnieciona Wolumnia z krzykiem wydobyła się
spod Numidyjczyka, handlarza oraz kurczaków. Tragarze w podartych tunikach
leżeli wśród łajna.
Na szczęście zdążyłem zmienić strój i miałem już na sobie nowe przebranie.
Gdy zawoalowany, z groźną miną wychyliłem się z lektyki, Wolumnii i jej
czarnoskóremu magowi ukazała się clarissima Julilla Juliana, podstarzała,
wyniosła, surowa, niedostępna i dziewicza westalka, druga co do ważności w
całym kolegium.
W tej roli byłem szczególnie przekonujący.
- Moje drogie dzieci - powiedziałem, zrzucając rybę ze stoli - na ulicy
trzeba uważać.
Nawet moi niewolnicy byli pod wrażeniem, kilku z nich uklękło, mamrocząc
po kolei wszystkie znane formułki odwracające uroki.
- O najczcigodniejsza! Nie było naszym zamiarem cię obrazić. Trudno mi
powiedzieć, jak... - zaczęła Wolumnia i niespodziewanie mrugnęła do mnie.
Nie miałem pojęcia, o co jej chodzi, ale wyglądało mi to na jakiś babski
sekrecik. Tymczasem czarnoskóry mag najwyraźniej wpadał w trans, bo
gwałtownie przewracał oczyma i rozglądał się jak głodny lew, mrucząc co
chwila:
- Oba koso, oba koso.
W oddali zapiał kogut. Zaniepokojona Wolumnia zerwała się na równe nogi. W
porannym brzasku i śmierdzącym powietrzu tańczyły drobiny kurzu.
- Szybko, Babalawie! - rzuciła, próbując wyrwać go z transu. - Tracimy
czas, księżyc zachodzi. - Odwróciła się do mnie. - Bywaj, clarissima. -
Ukłoniła się i dodała: - Pewnie zobaczymy się na igrzyskach. - Podniosła
swoją rybę, niezdarnie wsiadła do lektyki, rzuciła sakiewkę lamentującemu
sprzedawcy kurczaków, zdzieliła batem swoich tragarzy, a ci ruszyli ku
forum. Babalawus z równą skwapliwością podążył w stronę bram miasta. Nie
mogłem śledzić obojga, a poza tym nie wypada, żeby westalka nocą włóczyła
się po ulicach.
Cóż było robić? Poleciłem moim tragarzom, żeby przez jakiś czas trzymali
się Babalawa, zdjąłem stolę i upewniwszy się, że przechodnie widzą, jak
moja lektyka skręca w stronę Kapitolu, wyślizgnąłem się z niej od tyłu,
przebrany w krótką tunikę zwykłego niewolnika.
Pobiegłem za wehikułem Babalawa. Na pochyłości z trudem dotrzymywałem
kroku jego tragarzom. Przechodziliśmy obok tandetnych insul biedoty,
wielopiętrowych ruder, których dachy, wysunięte ponad ulice, zasłaniały
jaśniejące niebo. Brudne dzieci przybyszów z obcych stron bawiły się na
śmietnikach. Mijaliśmy obskurne świątynie nieznanych bóstw, gdzie w
opustoszałych przedsionkach modlili się kapłani o wygolonych głowach
pokrytych wrzodami, mamroczący w nieznanych językach. Dalej były lupanary,
odwiedzane często przez wyświeżonych gladiatorów i zaniedbanych
patrycjuszy. Już wiedziałem, dokąd zmierzamy. Ulica prowadziła do
katakumb; wejście znajdowało się za murami, niedaleko skrzyżowania Via
Appia i Via Nomentana.
Klepnąłem w ramię tragarza, który biegł na samym końcu, trzymając się obok
pokazałem mu schowanego w ustach złotego aureusa i wyjaśniłem, czego chcę.
Inni tragarze, zdyszani, pędzili w rytmie, który narzucił im przodownik.
Było jeszcze dość ciemno, więc nie spostrzegli, że zamieniliśmy się
miejscami i ubraniami, bo tragarze Babalawa nosili identyczne tuniki.
Miałem nadzieję, że mag korzysta z wynajętej, nie zaś własnej lektyki i
dlatego nie zwróci na mnie uwagi, jako że wszyscy najęci tragarze
wyglądali tak samo.
Zatrzymaliśmy się przy wejściu do katakumb i Babalawus wysiadł. Pod pachą
trzymał naczynie podobne do ludzkiej czaszki. Chyba znowu wpadał w trans.
Gdy kazał sprowadzić niewolnika z lampą, szczęśliwym zrządzeniem losu
właśnie ja nim byłem.
Ruszyliśmy w dół stromymi schodami. Uderzył mnie w nozdrza odór
rozkładających się ciał biedaków. Niosłem latarnię wysoko, ale Babalawus
właściwie nie potrzebował światła, bo poruszał się jak człek opętany,
kręcił głową na wszystkie strony i skakał niczym pantera. Schodziliśmy
coraz niżej. W szparach kamiennej podłogi rosły białawe kwiaty i grzyby
oraz dziwne zioła. Babalawus przystanął, aby zerwać liść wystający z
oczodołu ludzkiej czaszki. Przez cały czas podśpiewywał. Raz odzywał się
głosem cienkim i piskliwym jak u dziecka, to znów odpowiadał samemu sobie
basem słodkim niczym płynny miód. Chwilami zatrzymywał się, by uszczknąć
korzenie albo kwiaty; wrzucał je do naczynia w kształcie czaszki.
Nabierałem z wolna podejrzeń, że nie są to chrześcijańskie praktyki.
Umarli zajmowali wgłębienia w ścianach. Były nisze, gdzie umieszczono dwa
lub trzy trupy. Niektóre zwłoki poddano nieudolnej mumifikacji, z części
pozostały jedynie szkielety, inne były całkiem świeże, a na kończynach i
korpusach pozostały ślady tortur, którym na mocy praw poddawano wszystkich
niewolników składających zeznania przed sądem. Fetor stał się trudny do
zniesienia, ale musiałem do końca odegrać swoją rolę.
Babalawus tańczył i nucił jeszcze przez chwilę, a potem zaczął miotać się
po ścieżce, jakby czegoś szukał. W końcu podniósł dziecięcą czaszkę,
wsunął do swego naczynia i skinął na mnie, nakazując iść w górę.
Z radością wyszedłem na świeże powietrze. Słońce już wschodziło,
oświetlając długi rząd wozów konnych na Via Appia, pospiesznie
opuszczających miasto, aby ich właściciele nie zostali aresztowani,
ponieważ za dnia obowiązywał zakaz wjazdu na rzymskie ulice.
BEZ TRUDU ponownie zamieniłem się miejscami z usłużnym niewolnikiem
czekającym na mnie w portyku koło sanktuarium Mitry. Wskoczyłem do swojej
lektyki i tam przebrałem się ponownie za dostojną Julillę. Straciłem kilka
godzin, lecz szczęśliwie zdążyłem do świątyni na ceremonię błogosławienia
świętego ognia. Udało mi się wykonać należycie wszystkie rytualne gesty, a
inne westalki nie zorientowały się, że jest wśród nich mężczyzna spocony
jak mysz.
Gdy schroniłem się bezpiecznie w komnatach dostojnej Julilli (na szczęście
mam własny klucz), ujrzałem cień postaci wymykającej się przez okno.
- Na święte misteria! - krzyknęła Julilla. Wyskoczyła z łóżka zręczniej,
niż to się zdarza kobietom w jej wieku, i ukryła się za najbliższą kotarą.
- Zostałam pohańbiona! Moja cześć...
- Spokojnie, clarissima. - Usiadłem na trójnogu przy oknie. - To przecież
ja. - Puściłem do niej oko, zerkając przez okno, ale dostrzegłem tylko
zażywną postać, która pędziła przez ogród, obijając się raz po raz o
posągi Sylena i satyrów. Znowu przybyłem za późno, by przyłapać na gorącym
uczynku kochanka westalki.
Gdy zorientowała się, kto ją odwiedził, wyszła z ukrycia i usiadła w
fotelu. Pudrowała twarz, spoglądając na mnie lekceważąco.
- I co, Wirydianie? Mam nadzieję, że poranne ofiary przebiegły gładko.
- Wszystko w najlepszym porządku, clarissima. Nikomu do głowy by nie
przyszło, że przyjmujesz w sypialni swego...
- Więcej taktu, Publiuszu Wirydianie! - przerwała mi obierając jabłko. -
Doskonale wiesz, że gdybym została przyłapana, straciłabym życie. Westalka
musi być dziewicą. Tkwię w tym gównie od szesnastego roku życia, więc sam
chyba rozumiesz... Kobieta chce wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Rozumiesz zapewne, że niczego nie zyskasz, jeśli wystąpisz przeciwko mnie.
Jestem Rzymianką, wywodzę się z rodu Juliuszów, któremu początek dała
bogini Wenus. Jeśli to będzie konieczne, potrafię godnie umrzeć.
- Niewątpliwie, clarissima, lecz zwykła ciekawość... - Znowu popatrzyłem w
głąb ogrodu, ale jej tłusty kochanek już uciekł.
- W naszej umowie nie było żadnej wzmianki o zaspokajaniu twojej
ciekawości, Publiuszu Wirydianie. -Wyjęła spod fotela sakiewkę i rzuciła
mi ją. - Mam nadzieję, że nasz układ nadal obowiązuje. Musisz mnie jutro
zastąpić podczas igrzysk. Mam... ważne spotkanie. Jestem umówiona w
świątynnym archiwum.
- Twoja wola, clarissima - odparłem, z zadowoleniem stwierdzając, że jej
zamiary idealnie pasują do moich planów.
MUSZĘ PRZYZNAĆ, że czułem się trochę zmęczony, kiedy dotarłem do
amfiteatru Nerona i usiadłem w loży westalek. Trwały walki z udziałem
dzikich zwierząt, a upał i duchota sprawiły, że gawiedź była niespokojna.
Gdyby nie kupony loteryjne rozdawane koło południa, pewnie mielibyśmy
zamieszki. Jak długo można w gorący sierpniowy dzień patrzeć na
szlachtowane gazele, wilki, osły, strusie i hipopotamy, nim przyjdzie
okropna nuda? Loża westalek była w połowie pusta. Kapłanki okazały
uszanowanie należne memu rzekomemu starszeństwu i powadze, a potem zaczęły
plotkować, liżąc śniegowe rożki lub częstując się podanymi na tacy
soczystymi szaszłykami. Na ów specjał składały się języczki drozdów,
żołądki zięb i tym podobne. Odpoczywałem, spoglądając na fundatora
igrzysk, jako że jego fotel był oddzielony od loży westalek jedynie
marmurową konsolą. Wreszcie mogłem przyjrzeć się mojej ofierze. Nie da się
ukryć, istny lew.
Kwintus Drusjanus Oton spoczywał na pozłacanej sofie otoczony niewolnikami
i tancerkami pląsającymi u jego nóg. Skrawki wieprzowiny faszerowanej
jabłkami i figami leżały zapomniane na srebrnych półmiskach. Namaszczeni
oliwą Nubijczycy poruszali ogromny wachlarz z pawich piór. Kilku grających
w kości centurionów przykucnęło w cieniu prowizorycznej zasłony z trzech
włóczni i płaszcza. Obok Drusjana siedziała wdzięcznie upozowana Wolumnia,
a za nimi stał mag z plemienia Joruba. Oboje nie wyglądali na nocnych
włóczęgów. Nie zdziwiłem się, dostrzegłszy przy nich Erosa rozglądającego
się wokół. Jako jedyny okazywał pewne zainteresowanie podanymi
smakołykami. Była też z nimi kobieta o włosach posypanych złotym pyłkiem,
z twarzą upudrowaną na kolor śnieżnej bieli, w sukni z purpurowego
jedwabiu. Grała od niechcenia na kitarze i śpiewała. Co chwila rozlegały
się brawa.
Z rozbawieniem stwierdziłem, że to boski Lucjusz Domicjusz Ahenobarbus,
dla przyjaciół Neron, zakała świata i okrutna bestia z punktu widzenia
zdradliwych i bezbożnych oszczerców, z których wielu miało wnet zginąć na
naszych oczach. Nawiasem mówiąc, wykonywana aria okazała się diabelnie
trudnym lamentem Hakabe z "Trojanek". Nie jestem koneserem, ale mam
wrażenie, że wiele dźwięków w tym wykonaniu brzmiało fałszywie.
Gdy z areny wyciągnięto trupy, pełen werwy cesarz zaprezentował jeden
własny utwór. Szczęśliwie nie znam się na współczesnej muzyce, więc nie
potrafię odróżnić nut właściwych od mylnych. Nie musiałem wypowiadać swego
zdania, bo Petroniusz Arbiter w samą porę podniósł głowę spoczywającą na
kolanach prześlicznej celtyckiej dziewczyny, by wygłosić krótki komentarz,
a uradowany cesarz kiwnął głową i wszyscy zaczęli klaskać.
Sięgnąłem po woskową tabliczkę i robiłem notatki, a tymczasem arenę
amfiteatru zalała woda, bo szykowano się do odegrania bitwy morskiej.
Nadstawiałem ucha na wypadek, gdyby gościom zebranym w loży fundatora
wymknęło się pożyteczne dla mnie zdanko.
Czego się już dowiedziałem?
Imprimis: malownicza grupa w loży fundatora, z pozoru swobodna i
rozbawiona, była w istocie prawdziwym kłębowiskiem żmij knujących chytre
intrygi. Ktoś z bezwstydną nieudolnością parodiował styl Petroniusza, aby
zaszkodzić Drusjanowi. Dostojna Wolumnia, ogarnięta poczuciem winy po
wydaniu mnóstwa chrześcijan, teraz nie żałowała pieniędzy, starając się
pozyskać do współpracy osobliwego maga z Afryki. Eros uważnie wszystkich
obserwował, ponieważ mógłby zyskać na znaczeniu, gdyby ktoś inny popadł w
niełaskę. Petroniusz nie należał już do tego świata; byłem zaproszony na
ucztę pod koniec tygodnia, w czasie której miał rozstać się z życiem.
Dostojna Julilla -chwilowo ja grałem jej rolę - miała romans i stanowczo
nie była to już virgo intacta. Moim zdaniem w tej układance poszczególne
elementy w ogóle do siebie nie pasowały.
Czy nasz cesarz naprawdę polecił Erosowi zniszczyć Drusjana, czy też
eunuch działał na własną rękę? Mam podać komuś niewinnego patrycjusza na
srebrnej tacy, a może ryzykując życiem pokierować zdarzeniami wbrew
rozkazowi cesarza? Z drugiej strony nie wykluczam, że ta sprawa to zwykłe
oszustwo, a ściganą zwierzyną stałem się ja sam, bo znam wiele sekretów.
Czyżby jedno z moich licznych przebrań zostało rozszyfrowane? Kto za
pieniądze i na własną rękę prowadzi rozmaite dochodzenia, musi codziennie
zadawać sobie takie pytania i analizować wszelkie przesłanki.
W loży fundatora igrzysk toczyła się dysputa teologiczna, więc od czasu do
czasu oderwane argumenty przerywały moje podsumowanie.
- Zmartwychwstanie ciał! - perorował cesarz. - Jaki to osobliwy pomysł. Ci
chrześcijanie są chyba trochę szaleni.
- Owo zjawisko wcale nie jest takie rzadkie, boski - rozpoznałem dźwięczny
bas Babalawa. - U ludu Joruba, a także wśród Kikongów, naszych sąsiadów,
złoczyńcy są często karani przemianą w nzambi, czyli żywe trupy. Najpierw
truje się ich miksturą, której głównym składnikiem jest zmielona wątroba
żyjącej tam ryby-miecha.
Ryba-miech!
No tak. Zmartwychwstanie! I ta ryba-miech! Czyżby chrześcijanie truli się
w nadziei, że powrócą do życia? Może dlatego ryba stała się ich znakiem
rozpoznawczym? Przecież sam widziałem, jak dostojna Wolumnia wsiadła do
lektyki z kilkoma rybami wsuniętymi pod ramię.
Na zalanej wodą arenie dwa statki waliły z katapult. Zabawny szczegół:
pociskami nie były kamienie ani bryły płonącej siarki, tylko więźniowie
polityczni - chrześcijanie mizernej postury, skuleni i związani, tak że
przybierali kształt niemal kulisty. Jako że katapulty nie są przystosowane
do miotania takich pocisków, precyzyjne celowanie było niemożliwe. Gawiedź
gwizdała i krzyczała, kiedy chrześcijanie wpadali do wody albo rozbijali
sobie głowy o bandę. Wspaniałe widowisko nabierało barw, ponieważ
więźniowie szarpali się, rozrywając więzy, a wtedy pożerały ich
wypuszczone do wody krokodyle. Zalanie areny trochę ochłodziło powietrze,
a woda była stale oziębiana alpejskim śniegiem sprowadzanym wozami z gór.
Wreszcie zaczynałem się dobrze bawić podczas tych igrzysk, kiedy mężczyzna
wyrzucony z katapulty wpadł do loży westalek. Jego głowa uderzyła o
marmurową podłogę, a mózg prysnął na moje szaty, woskową tabliczkę i
rzęsy. Na szczęście zachowałem przytomność umysłu i wrzasnąłem piskliwym
głosem. Zobaczyłem i usłyszałem dość jak na jeden dzień.
- Jestem dotknięta zmazą! - krzyczałem. - Muszę natychmiast wrócić do
świątyni Westy, żeby się oczyścić.
Odwróciłem się i ruszyłem do sekretnego przejścia, którym westalki mogły
swobodnie wchodzić i wychodzić, nie narażając się na hańbiącą obecność
pospólstwa. Byłem ogromnie przygnębiony, choć nie chciałem się do tego
przyznać. Widziałem twarz owego trupa przez ułamek sekundy, na moment
przed upadkiem. Ku memu wielkiemu zdziwieniu rozpoznałem mężczyznę,
którego stać było na wykupienie się od tej ohydnej kaźni. Wygląda na to,
że będę musiał znaleźć nowego bankiera.
GDY NARESZCIE MIAŁEM WOLNĄ CHWILĘ i po śniadaniu zażywałem kąpieli w moim
własnym tepidarium, nomenklator oznajmił przybycie dostojnej Wolumnii,
żony Drusjana. Wpadła do łaźni i cisnęła w moją głowę sakiewką pełną
złotych monet. Dwaj hiszpańscy masażyści umknęli wystraszeni.
- Bierz to! - krzyczała. - Ty sępie! Ty pasożycie! Tyłku wypięty!
- Przyjmuję dwa pierwsze epitety, clarissima, ale posunęłaś się za daleko,
zarzucając mi...
- Ach! - Odwróciła się ode mnie plecami i zaczęła szlochać rozpaczliwie.
Skorzystałem ze sposobności, by narzucić ubranie.
- Dobrze już, dobrze - uspokajałem. - Posłuchajmy teraz w czym rzecz.
Zaprowadziłem ją do biblioteki, gdzie trzej moi kopiści przepisywali w
pośpiechu "Satyryki" Petroniusza, jest to bowiem znakomity upominek dla
znajomych, do których ma się słabość. Odprawiłem niewolników i nalałem
Wolumnii najlepszego lesbijskiego wina z amfory trzymanej na stole do
pracy.
- Musisz mi pomóc! - zawołała, rzucając się na stojącą w pobliżu sofę. -
Moje życie to prawdziwa katastrofa, a polityczna kariera męża wisi na
włosku. - Zza dekoltu wydobyła mały zwój. Bez zdziwienia rozpoznałem kopię
haniebnego poematu przypisywanego arbitrowi elegancji.
- Och, już to znam - powiedziałem. - Nawet półtora miliona denarów nie
przezwycięży mych wątpliwości...
- Półtora miliona! Skąd możesz... - Wpatrywała się we mnie, ale w
zachowaniu i sposobie mówienia nie ujawniłem śladu podobieństwa do
Joannesa z Damaszku, fanatycznego kapłana chrześcijan.
- Tak - ciągnąłem. - Poprzedniej nocy spotkałaś się z przywódcą wyklętej
sekty, prawda? Jak mu tam? - Udałem, że zaglądam do notatek. - Joannes z
Damaszku. Odwiedziłaś także kantor innego chrześcijanina, co? Niejaki
Chryzolitos, który...
- Nie żyje... - szepnęła. - Muszę znaleźć nowego bankiera... - Gdy zapadło
milczenie, sięgnąłem po tabliczkę, przygotowując się do notowania. Po
chwili dodała: - Nie mam gotówki. Ten nieszczęśnik wziął aż dwadzieścia
procent prowizji, a zresztą miałam... spore wydatki. Mogę tylko rzucić się
do twoich stóp i ofiarować siebie, abyś zaprzestał tego polowania. Tylko
nie próbuj mi wmówić, że nie śledzisz Drusjana. Wiem o tym z pewnego
źródła. Rozmawiałam z trzecim osobistym sekretarzem cesarza! - zawołała. A
zatem Eros tkwi w sprawie po uszy i gra na dwie strony! Tu go mam! - Jak
wiesz, mój mąż jest niewinny. Trudno znaleźć człowieka wierniej niż on
służącego cesarzowi. To ja okazałam się słaba i raz po raz zmieniałam
wyznanie, bo w tych naszych czasach, w tym współczesnym świecie nie
znajduję nic pewnego!
Gdy zrzuciła suknię, zrozumiałem, że czeka mnie nieoczekiwana, ale
przyjemna nagroda. Dostojna Wolumnia nie była wprawdzie pierwszej
młodości, ale miała wspaniałą figurę i przyjemne krągłości pasujące do jej
imienia.Ta ponętna ślicznotka drżała oparta o wystający prawy róg szafy z
papirusami.
- O cara mea, o clarissima - powiedziałem wylewając resztkę lesbijskiego
wina. - Brak mi słów, by opisać urok twych rozkosznych wdzięków - dodałem
zakłopotany, uciekając się do retorycznej przesady.
Uśmiechnęła się. Nie miałem innego wyjścia; musiałem się z nią przespać, i
to natychmiast, bo za pół godziny czekało mnie następne spotkanie.
Drapała, jęczała, poruszała ciałem z taką werwą i ochotą, że cieszyłem się
ze swej niedawnej decyzji, aby dać nowe mocne pokrycia na wszystkie lecti
cubicularii.
Później złagodziłem wyrzuty sumienia, składając bogom w ofierze tłusty
udziec barani. Nadszedł czas, żeby wrócić na igrzyska, tym razem we
własnej postaci.
KIEDY SIĘ ZJAWIŁEM, cesarz był znowu sobą. Nasz władca w męskim stroju, z
imponującym diademem ze szczerego złota na głowie, w sięgającej ziemi
purpurowej szacie haftowanej złotą nitką w słońca i księżyce zasiadał na
cesarskim tronie, mając u boku wyjątkowo piękną Statillę Messalinę. Z
zadowoleniem stwierdziłem, że dochodzi już do siebie po apoteozie
cesarzowej Poppei, którą pewnego dnia po wieczornej pijatyce kopnął
przypadkiem tak nieszczęśliwie, że umarła.
Nadchodziła pora wieczornej uczty i zrobiło się chłodniej. Grecka tragedia
wprowadzona do programu na życzenie boskiego Nerona została przed chwilą
wygwizdana, a w antrakcie inspicjent musiał wypuścić na arenę gromady
chrześcijan, którzy zostali pożarci przez lwy, co nie wzbudziło
szczególnego zainteresowania publiki. Widowisko oglądali jedynie zagorzali
przeciwnicy tej sekty.
- Witaj, boski - powitałem z uszanowaniem cesarza i natychmiast
przeszedłem na grekę, bo on nie lubi prymitywnego chrzęstu mowy
pospólstwa. - Raduj się, autokratorze. Nie dane mi było wcześniej okazać
ci mego uwielbienia...
- A szkoda, wiele straciłeś, bo zaprezentowałem dzisiaj moją nową pieśń.
Chętnie bym ci ją zaśpiewał, ale strój mam nieodpowiedni.
- Jestem niepocieszony, lecz zapewne uda mi się wypożyczyć zwój z
biblioteki. Wiem, rzecz jasna, że co innego słyszeć utwór z twoich boskich
ust, ale...
- Mój biedny Wirydianus - przerwał mi Nero - jest głuchy jak pień, a
jednak z pokorą siada u stóp Muz.
Na igrzyska wróciłem pod wpływem niezachwianej pewności, że brakuje mi
pewnej ważnej informacji. Spostrzegłem Drusjana i Erosa pogrążonych w
rozmowie, nie zauważyłem natomiast Wolumnii i jej tajemniczego maga.
Oparty ma balustradzie Petroniusz z ogromnym zainteresowaniem obserwował
umierających chrześcijan. Moim zdaniem, odkąd postanowił umrzeć, odczuwał
z nimi swego rodzaju więź, chociaż widowisko było śmiertelnie nudne. Nie
mogłem się doczekać uczty, w czasie której zamierzał popełnić samobójstwo;
rzadko się zdarza, by nobil odebrał sobie życie z prawdziwą klasą.
Skoro Petroniusz właściwie był już trupem, bez szczególnych skrupułów
postanowiłem wyciągnąć żałosne wierszydło i pokazać je cesarzowi.
- Co o tym myślisz, boski? - zapytałem. - Ten zwój... dotarł do mnie przed
kilkoma dniami.
Neron wziął rulonik, przebiegł wzrokiem kilka wersów i zaczął chichotać.
Zakłopotany popatrzyłem na Drusjana, który nadal rozmawiał z Erosem.
- Istne bluźnierstwo! - stwierdził Neron, spoglądając mi prosto w oczy. -
Jak uważasz, kto mógł coś takiego popełnić?
- Wygląda na dzieło Petroniusza, z drugiej strony jednak... - Chciałem
uchronić biedaka od posądzeń, że wypisuje takie idiotyzmy, ale...
- Z drugiej strony jednak... - Oczy Nerona lśniły jak w gorączce, więc od
razu wiedziałem, co mam powiedzieć.
- Wygląda na dzieło Petroniusza, ale jest, rzecz jasna, znacznie lepsze od
jego utworów! - Stało się dla mnie jasne, że udzieliłem właściwej
odpowiedzi, bo cesarz rozpromienił się i rzucił mi pełną sakiewkę. Ten
stary lis sam napisał i opublikował wiersz pomyślany jako sprawdzian
wierności! To by potwierdzało uwagę Erosa, który utrzymywał, że przekazuje
mi zlecenie w imieniu cesarza.
- Rzecz jasna, nie ma mowy, żeby Drusjanus popadł w niełaskę - mówił Neron
z ustami pełnymi pawiego móżdżku. - Zamierzam dać mu wysokie stanowisko...
chyba konsulat. Można by go także zrobić prokuratorem, dlatego poleciłem
memu słudze, którego wysoko cenię, żeby... pełnił obowiązki jego doradcy
finansowego. - Wskazał eunucha.
Coś mi świtało, że Kwintus Drusjanus wcale nie potrzebuje finansowych rad
Erosa, który bez wątpienia wynajął mnie z czystej chciwości, żebym
spowodował upadek jego nowego pryncypała. Wziąłem pieniądze od Erosa, co
mnie zobowiązywało do przeprowadzenia śledztwa. Ale miałem też dostać
zapłatę - nie licząc zadatku w naturze - od dostojnej Wolumnii, a zatem i
wobec niej miałem pewne zobowiązania. Kto wydał Chrysolita? Z pewnością
nie żona Drusjana, która dzięki niemu mogła o każdej porze dnia i nocy
podjąć swoje pieniądze.
Boski Neron przestał się mną interesować, ponieważ nie rozmawiałem o
sztuce. Przywołał Petroniusza, żeby pogawędzić o Homerze. Podziwiałem
opanowanie sławnego pisarza; niczym się nie zdradził, że chce popełnić
samobójstwo. Z pewnością cesarz będzie wstrząśnięty, a on nie lubił
niespodzianek.
Z roztargnieniem obserwowałem kolejną scenę z udziałem paru andabatów.
Byli to najgorsi przestępcy w hełmach bez otworów na oczy, z nieporęczną
bronią, którą machali na oślep, aż wszyscy padli. Widowisko było
pozbawione smaku i schlebiało najniższym gustom. Gdy walka dobiegła końca,
niewolnicy pozdejmowali trupom hełmy i przebili hakami ich stopy, żeby
wyciągnąć zwłoki za Bramę Śmierci. Słońce chyliło się ku zachodowi. Kilku
pozostałych przy życiu łotrów człapało niezdarnie, rzucając długie cienie
na niezliczone białe togi w lożach patrycjuszy. Widoczność była już słaba,
ale migotliwe, przydymione światło, które rzucały na arenę żywe pochodnie,
czyli płonący chrześcijanie rozpięci na wielkich słupach, padło na twarz
jednego z andabatów ściąganego właśnie z areny. Rozpoznałem Chrysolita
bankiera.
Bez wątpienia zdawało mi się, że go widzę! Tak sobie tylko wmawiałem.
Zmrużyłem oczy, bo oślepiał mnie czerwony blask zachodzącego słońca. Mimo
wszystko gotów byłem przysiąc na Jowisza i wszystkich nieśmiertelnych, że
to naprawdę Chrysolitos. Na jego skroni pozostała wielka czerwona rana po
tym, jak rano wyrżnął głową w posadzkę, a jego mózg zbryzgał me dziewicze
szaty.
Chrysolitos zginął dwukrotnie w ciągu jednego dnia.
Przeczucie ugruntowane w niezliczonych dochodzeniach podpowiadało mi, że
wskrzeszenie starego żydowskiego bankiera jest kluczem do tej zagadki.
Czyż w religii chrześcijan zmartwychwstanie nie było najważniejszym
elementem? Ci ludzie wierzyli tak mocno, że bez wahania podpalili Rzym,
aby przyspieszyć zapowiadan