Stan umyslu - KATZENBACH JOHN

Szczegóły
Tytuł Stan umyslu - KATZENBACH JOHN
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Stan umyslu - KATZENBACH JOHN PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Stan umyslu - KATZENBACH JOHN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Stan umyslu - KATZENBACH JOHN - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KATZENBACH JOHN Stan umyslu JOHN KATZENBACH Przeklad Pawel Czajczynski AMBER Tytul oryginalu STATE OF MIND Redaktorzy serii MALGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna STANISLAW MILC Ilustracja na okladce WILLIAMSCHMIDT Projekt graficzny okladki ORZATA CEBO-FONIOKwanie graficzne okladki:CZNE WYDAWNICTWA AMBER KSIEGARNIA INTERNETOWAWYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowosciach i wszystkich naszych ksiazkach! Tu kupisz wszystkie nasze ksiazki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright (C) 1997 by JohnKatzenbach Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright (C) 1998 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.ISBN 83-7169-669-8 Potrzebowalem idealnej zwierzyny - wyjasnil general. Powiedzialem zatem: jakie sa cechy idealnej ofiary? Odpowiedz oczywiscie brzmiala: musi miec odwage, przebieglosc oraz, ponad wszystko, zdolnosc logicznego myslenia. -Ale zadne zwierze nie potrafi logicznie myslec - sprzeciwil sie Rainsford. -Moj drogi kolego - odparl general -jest jedno takie, ktore potrafi. Richard Connell, Najbardziej niebezpieczna gra. Prolog SZARADZISTKA Matka spala niespokojnie w sasiednim pokoju. Umierala. Dochodzila polnoc, a zawieszony pod sufitem wentylator powoli, wielkimi lopatami, pobudzal do zycia powietrze wokol niej, choc wydawalo sie, ze przesuwa jedynie pozostalosci dziennego upalu.Staromodne, zniszczone okiennice byly otwarte, wpuszczajac do pokoju noc przesycona zapachem lukrecji. Cma desperacko uderzala w szybe, jakby sprzykrzylo sie jej zycie. Kobieta obserwowala ja przez chwile, zastanawiajac sie, czy to swiatlo przyciaga skrzydlatego wedrowca, jak sadzili poeci i romantycy, czy moze owad ten nienawidzi swiatla i przypuszcza beznadziejny szturm na zrodlo swojej frustracji. Czula struzke potu skradajaca sie pomiedzy wzgorkami piersi; starla ja podkoszulkiem nie odrywajac wzroku od kartki lezacej przed nia na biurku. To byl tani, bialy papier. Slowa napisano prosta czcionka. PIERWSZA OSOBA POSIADA TO, CODRUGA OSOBA UKRYLA Odsunela sie od biurka wraz z krzeslem, w zamysleniu stukajac dlugopisem o blat, jak perkusista probujacy znalezc rytm. Otrzymywala wiadomosci i wiersze, wszystkie zaszyfrowane, ukrywajace jakas informacje. Zwykle byly to wyznania milosne lub tylko proby umowienia sie na spotkanie. Czasami nieprzyzwoite. Rzadko byly to wyzwania, wiadomosci tak skomplikowane, niejasne, ze zbijaly ja z tropu. W ten sposob zarabiala na zycie i dlatego nie zabolalo jej, gdy jeden z czytelnikow stal sie nagle silniejszy niz ona.Niepokojace w tej szczegolnej wiadomosci bylo to, ze nie nadeszla poczta, do wydawnictwa. Ani poczta elektroniczna do komputera w biurze. Tego dnia list wetknieto w wyblakla od slonca, zardzewiala skrzynke na koncu podjazdu, wiec znalazla go wieczorem, wracajac z pracy. I zupelnie inaczej niz na przesylkach, ktore rozszyfrowywala, nie bylo na nim podpisu ani adresu zwrotnego. Nie spodobalo jej sie, ze ktos wie, gdzie mieszka. Do udzialu w swojej grze zapraszala glownie ludzi nieszkodliwych. Programistow komputerowych, naukowcow, ksiegowych. Od czasu do czasu policjantow, prawnikow czy lekarzy. Wielu z nich rozpoznawala po charakterystycznych sposobach rozwiazywania zagadek, czestokroc niepowtarzalnych jak odciski palcow. Po wielu latach doswiadczenia potrafila odgadnac, ktory ze stalych czytelnikow osiagnie sukces w danym rodzaju gry. Jedni specjalizowali sie w kryptogramach i anagramach. Inni przechodzili samych siebie w odgadywaniu zagadek literackich, dopasowujac cytaty do mniej znanych autorow. W niedzielne popoludnia ludzie ci z pasja rozwiazywali krzyzowki. Oczywiscie byli takze inni. Zawsze poswiecala wiecej uwagi osobom, odnajdujacym w kazdej ukrytej wiadomosci swoja paranoje lub takim, ktore odkrywaly nienawisc i gniew w umyslowym labiryncie, jaki tworzyla. Nikt nie jest tak naprawde niewinny, powiedziala do siebie. Juz nie. Podczas weekendow, ktore spedzala na mangrowych moczarach, nie rozstawala sie z polautomatycznym rewolwerem. Przez wieksza czesc zycia mieszkala z matka w malym, zapuszczonym domku z dwiema sypialniami. Tam nabierala doswiadczenia, by w koncu stac sie ekspertem w swojej dziedzinie. Spojrzala na tajemnicza wiadomosc i poczula nieprzyjemny ucisk w zoladku. Otworzyla szuflade. Z futeralu wyciagnela rewolwer magnum.357 z krotka lufa i polozyla go na blacie obok monitora. Posiadala jeszcze piec innych egzemplarzy w swojej kolekcji, w ktorej znajdowal sie rowniez automatyczny karabin maszynowy; naladowany, gotowy do uzycia wisial w szafie z ubraniami. Odezwala sie na glos do siebie: -Nie podoba mi sie, ze wiesz, kim jestem i gdzie mieszkam. Nie takie sa reguly gry. Skrzywila sie myslac, kiedy popelnila blad i zapomniala o ostroznosci. Postanowila znalezc przeciek - ktoras z sekretarek, a moze asystent redaktora musieli dac komus jej domowy adres - i podjac odpowiednie kroki, zeby go zatkac. Tajemnica i anonimowosc byly niezbedne w jej pracy i zyciu. Po raz wtory przyjrzala sie slowom na kartce. Chociaz, z cala pewnoscia, nie byl to kod numeryczny, dokonala kilku szybkich przeliczen, dopasowujac numery porzadkowe liter w alfabecie do kazdej litery na kartce; odejmowala i dodawala, badajac wariacje. Chciala odszukac jakis sens zapisu, lecz z gory wiedziala, ze jej wysilki okaza sie bezowocne. Nieodmiennie wychodzil niezrozumialy belkot. Wlaczyla komputer i odszukala plik ze slynnymi cytatami, lecz nie znalazla niczego, co choc odrobine przypominaloby to zdanie. Pomyslala, ze dobrze jej zrobi szklanka zimnej wody, wiec wstala i poszla do malej kuchni. Napelnila szklanke lodem i woda z kranu, ktora miala delikatny slona-wy posmak. Wyczyscila nos myslac, ze byla to mniejsza z cen, jakie placilo sie za mieszkanie na Upper Keys. Izolacja i samotnosc przysparzaly o wiele wiecej cierpienia. Zatrzymala sie w progu i patrzyla przez pokoj na kartke papieru; zastanawiala sie, dlaczego to dziwne zdanie spedza jej sen z powiek. Uslyszala jek i odwrocila sie w strone lozka. Wiedziala juz, ze matka nie spi. -Susan? Jestes tam? -Tak, mamo. Pospieszyla do sypialni. Kiedys goscily tu radosne kolory; matka lubila malowac i przez lata uzbieralo sie mnostwo obrazow, poustawianych pod scianami. Tryskajace egzotycznymi barwami sukienki i chusty zwieszaly sie ze sztalug w nieladzie. Teraz ich miejsce zajely tace z lekarstwami i aparat tlenowy; kolory upchnieto w szafach, zwyciezone przez zniedoleznienie spowodowane choroba. Pokoj nie pachnial juz, takjak dawniej, jej matka, czulo siejedynie srodki antyseptyczne. Wyszorowany, czysty, wybielony - posepna, wydezynfekowana umieralnia. -Boli? - zapytala. Zawsze zadawala to pytanie, z gory znajac odpowiedz. Wie dziala, ze matka i tak nie powie prawdy. Starsza kobieta usilowala podniesc sie na lokciach. -Troszeczke. Nie jest najgorzej. -Podlozyc ci poduszke? -Nie. Dam sobie rade. - Pokrecila glowa. - Myslalam o twoim bracie. -Zadzwonic do niego? -Nie. To go tylko zmartwi. Jestem pewna, ze pracuje zbyt ciezko i potrzebuje odpoczynku. -Nie sadze. Zapewne wolalby z toba porozmawiac. -Moze jutro. Wlasnie mi sie snil. Ty rowniez, kochanie. Snilam o moich dzie ciach. Niech sobie spi. Ty tez powinnas. Dlaczego sie nie kladziesz? -Pracowalam. -Wymyslalas jakies konkursy. Co to bedzie tym razem? Cytaty? Anagramy? Jakie hasla chodza ci po glowie? -Nie, tym razem to nie moje. Pracowalam nad czyms, co mi przyslano. -Masz tak wielu wielbicieli. -Oni nie mnie lubia, lecz moje zagadki. -Niekoniecznie. Musisz w siebie bardziej uwierzyc. Nie powinnas sie ukry wac. -Mamo, pseudonimow uzywa sie z wielu powodow, a ty dobrze je znasz. Kobieta opadla na poduszke. Nie miala sil i nie byl tu winny wiek, lecz spustoszenie, jakiego w jej organizmie dokonala choroba. Pomarszczona skora zwieszala sie z szyi, rozpuszczone potargane wlosy opadaly na biala poszewke; kasztanowe wlosy. Raz w tygodniu corka pomagala jej je ufarbowac, obie z niecierpliwoscia wyczekiwaly tych chwil. Starszej kobiecie nie pozostalo zbyt wiele proznosci. Nowotwor ograbil jai z tego. Ale, ku radosci corki, nie chciala zrezygnowac z kasztanowego koloru wlosow. -Podoba mi sie twoj pseudonim. Jest taki podniecajacy. Susan rozesmiala sie. -O wiele bardziej podniecajacy niz ja. -Mata Hari. Szpieg. -Taak, ale jak wiesz, nie najlepszy. Zostala schwytana i rozstrzelana. Kobieta parsknela. Na twarzy corki pojawil sie usmiech; wiedziala, ze jesli uda jej sie czesciej rozsmieszac mame, choroba przestanie postepowac tak szybko. Starsza kobieta podniosla oczy, jakby chciala dopomoc swojej pamieci, i gniewnie powiedziala: -Wiesz, gdy bylam mala, przeczytalam, ze tuz przed tym jak francuski oficer wydal komende plutonowi egzekucyjnemu, Mata Hari rozerwala bluzke odslaniajac piersi, jakby chciala oniesmielic zolnierzy, poruszyc ich pieknem swego ciala. Powieki opadly ciezko, jak gdyby przywolywanie wspomnien kosztowalo jazbyt wiele wysilku. Mlodsza kobieta usiadla na skraju lozka i uscisnela jej dlon. -Ale oni strzelili. Jakie to smutne, lecz sadze, ze typowe dla mezczyzn. Wpatrywaly sie w siebie przez chwile. -To tylko imie, mamo. Dobre dla kogos, kto uklada szarady w czasopismie. Matka skinela glowa. -Chyba przyda sie ta poduszka - przyznala. - A jutro zadzwonimy do twego brata. Poprosimy, by opowiedzial nam o zabojcach. Moze on bedzie wiedzial, dla czego ci Francuzi posluchali rozkazu. Z pewnoscia ma na ten temat kilka teorii. To moze byc zabawne. - Usmiechnela sie slabo. -Dlaczego nie. - Corka siegnela do tacy i otworzyla mala buteleczke. -Moze dwie? - Na twarzy starszej kobiety pojawil sie grymas bolu. Zawahala sie, lecz po chwili dwie pigulki wypadly na otwarta dlon. Otworzyla usta i corka ostroznie polozyla tabletki na jej jezyku i przytknela swoja szklanke z woda do ust chorej. -Ohydztwo - zaopiniowala matka. - Czy wiesz, ze za czasow mojej mlodosci w Adirondacks moglismy pic wode prosto ze strumieni. Po prostu nachylic sie i na brac najczystszej, najzimniejszej wody, prosto do ust. Woda byla gesta i ciezka, a po lykanie bardziej przypominalo jedzenie. Zimna. Wspaniala, przejrzysta i bardzo zimna. -Tak. Opowiadalas mi wiele razy. Nic juz nie jest takie jak dawniej. Nic. Spro buj teraz zasnac. Powinnas wypoczywac. -Tutaj jest tak goraco. Zawsze. Czasami nie wiem, co jest bardziej gorace, moje cialo czy powietrze. Umilkla, jakby nabierala sil, i dodala: -Bardzo chcialabym sie napic tamtej wody. Choc raz jeszcze. Susan ulozyla ostroznie glowe matki na poduszce i zaczekala, az jej powieki zaczely opadac. Zgasila lampke i wrocila do swojego pokoju. Rozgladala sie przez chwile, pragnac dostrzec cos mniej funkcjonalnego czy bezdusznego jak rewolwer na biurku obok komputera. Co mowiloby, kim jest lub kim chcialaby byc. Niczego takiego nie bylo. Tylko notatka. PIERWSZA OSOBA POSIADA TO,CO DRUGA OSOBA UKRYLA Jestes zmeczona, pomyslala. Masz za soba pracowity dzien, a do tego upalny, jak na tak pozna pore huraganow. Zbyt upalny. A przez Atlantyk wciaz przewala sie sztorm od wybrzezy Afryki. Huragan wysysa sile z wod oceanu poszukujac odpowiedniego miejsca na wypuszczenie swych mocy na Karaibach albo, co gorsza, na Florydzie. Moze uderzy tutaj, pomyslala. Pozny sztorm. Bezlitosny huragan. Ludzie 10 z Keys pamietajacy dawne czasy zawsze mowia, ze ten ostatni jest najgorszy, lecz tak naprawde, nie ma zadnej roznicy. Sztorm to sztorm. Huragan to huragan. Ponownie spojrzala na zapisana kartke papieru. Nie ma powodu, by niepokoic sie anonimowa wiadomoscia, probowala sobie wyperswadowac, nawet tak dobrze zaszyfrowana.Zmusila sie, by uwierzyc w to klamstwo i usiadla z powrotem przy biurku. -Pierwsza osoba... To moze byc Adam. Moze to z Biblii. Zaglebila sie w labirynt podtekstow. Pierwsza rodzina - no coz, to moze byc prezydent, ale nie pasowalo. Potem przypomniala sobie slynny panegiryk na George'a Washingtona: "Pierwszy w czasie wojny, pierwszy w czasie pokoju..." Przez chwile analizowala te slowa, lecz szybko popadla w zniechecenie. Nikt z kregu jej znajomych nie mial na imie George ani na nazwisko Washington. Westchnela gleboko, przeklinajac w duchu zepsuta klimatyzacje. Pocieszyla sie, ze zdolnosc rozwiazywania zagadek, jaka posiada, ma swoje zrodlo w cierpliwosci i jesli zacznie dzialac metodycznie, osiagnie sukces. Zanurzyla palec w zimnej wodzie, przejechala nim po czole pozostawiajac chlodna linie wilgoci, przesuwajac ja stopniowo w dol ku szyi i powiedziala sobie, ze nikt nie przesylalby zaszyfrowanej wiadomosci, jesli nie chcialby, zeby ja rozwiazala. W przeciwnym razie nie mialoby to sensu. Stali czytelnicy bardzo czesto przysylali zagadki, ale zawsze na adres wydawnictwa, na pseudonim i nieodmiennie z adresem zwrotnym - czesto zakodowanym, gdyz ludzie, ktorych przyciagala, robili wszystko dla potwierdzenia swojego talentu; nie szukali sposobnosci poznania jej osobiscie. Tylko kilkakrotnie zbito ja z tropu, lecz zawsze dawala sobie ostatecznie rade. Ponownie spojrzala na kartke. Przypomniala sobie przyslowie, ktore kiedys przeczytala, madrosc zyciowa przekazywana w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Jesli uciekajac, slyszysz za soba tetent kopyt, rozsadniej jest zalozyc, ze to kon, a nie zebra. To nie zebra. Nie kombinuj, powiedziala do siebie. Szukaj prostych rozwiazan. A zatem dobrze. Pierwsza osoba. Pierwsza osoba liczby pojedynczej. Czyli j a. -"Pierwsza osoba posiada..." Pierwsza osoba posiada? Ja mam... Pochylila sie nad blokiem papieru i pokiwala glowa. -Robimy postepy - zaopiniowala sciszonym glosem. -...to, co druga osoba ukryla". Druga osoba. To mogloby byc ty. Scisnela mocniej dlugopis i napisala: Ja mam... ty. Popatrzyla na slowo "ukryla". Przez moment zdala sobie sprawe, ze nieznosny upal przyprawia ja o zawroty glowy. Chwile oddychala gleboko i ciezko, po czym siegnela po szklanke z woda. 11 Przeciwienstwem do "ukrywac" bedzie "odnajdywac".Popatrzyla na notatki i powiedziala glosno: -Mam cie... Cma za szyba zaprzestala samobojczych szturmow i skonala na parapecie trzepoczac skrzydlami; pozostawila Susan sama, z trudem lapiaca powietrze, schwytana w okowy nieznanego, naglego strachu. Rozdzial pierwszy PROFESOR SMIERC HPrzynasty semestr dobiegal konca i wykladowca nie mial pewnosci, czy ktokol-. wiek jeszcze go sluchal. Spojrzal na otwor w scianie, gdzie kiedys bylo okno, teraz zabite deskami, zaslepione. Przez chwile zastanawial sie czy niebo jest przejrzyste, by stwierdzic, ze raczej nie. Wyobrazil sobie ogromny, szary, zachmurzony swiat, rozciagajacy sie tuz za zielonymi scianami sali wykladowej. Odwrocil sie do zebranych studentow.-Czy kiedykolwiek mysleli panstwo o tym, jak smakuje ludzkie mieso? - zapytal niespodziewanie. Jeffrey Clayton, mlody mezczyzna z wystudiowana obojetnoscia na twarzy, nadajaca mu anonimowy wyglad, prowadzil wyklad na temat osobliwej sklonnosci patologicznych mordercow, ktorzy zasmakowali w kanibalizmie. W pewnym momencie, katem oka, dostrzegl pod blatem swego biurka pulsujaca czerwona lampke alarmu. Zmrozil go strach. Nie przerywajac monologu, powoli przeszedl za biurko, stojace na srodku niewielkiego podestu i usiadl na twardym krzesle. -1 tak - udawal, ze przeglada lezace przed nim notatki - mozemy latwo zrozumiec fenomen pozerania ofiar siegajacy korzeniami mitow prymitywnych kultur, utrzymujacych, ze po skonsumowaniu serca wroga posiadzie sie jego sile i odwage. Zjadajac jego mozg - inteligencje. Uderzajaco podobnie zachowuje sie wiedziony obsesja morderca. Za wszelka cene stara sie zjednoczyc z ofiara... Nie przerywajac monologu, ostroznie wsunal reke pod biurko. Lustrowal bacznie ponad setke studentow wiercacych sie na krzeslach w slabo oswietlonej sali, przesuwajac wzrok po ich zacienionych twarzach, niczym samotny zeglarz wypatrujacy na ciemnej toni oceanu znajomej boi. Nie dostrzegl jednak nic ponad zwyczajowa nude i ogolny brak zainteresowania. Gdzie jestes? - zastanawial sie. Ktory z was chce mnie zabic? Nie interesowalo go, dlaczego. To pytanie w odniesieniu do tak wielu smierci stalo sie niestosowne, niewazne, prawie przycmione powszednioscia zbrodni. Swiatelko pod pulpitem pulsowalo nieustannie. Palcem wskazujacym naciskal kilkakrotnie przycisk alarmowy. Sygnal mial rozbrzmiec na uniwersyteckim posterunku 13 policji, skad natychmiast wysla specjalna brygade. Oczywiscie zakladajac, ze system alarmowy dzialal. Watpil w to. Wczesnym rankiem zadna kabina w meskiej toalecie nie nadawala sie do uzytku. Nie potrafil wyobrazic sobie sprawnie dzialajacego systemu alarmowego na uniwersytecie, ktory ma problemy z przeciekajacymi rurami.Opanuj sie... - pomyslal. Juz wczesniej sobie radziles. Jego oczy nieustannie lustrowaly sale wykladowa. Wiedzial, ze wykrywacz metalu wbudowany przy tylnym wejsciu do sali mial obrzydliwy zwyczaj niedzialania, lecz pamietal doskonale, ze jakis czas temu, w tym semestrze, inny profesor zlekcewazyl podobne ostrzezenie, w rezultacie czego otrzymal dwa strzaly w klatke piersiowa. Wykrwawil sie na smierc, na podlodze korytarza, belkoczac cos na temat pisemnej pracy domowej na nastepny dzien, podczas gdy oblakany student wykrzykiwal nieprzyzwoite slowa nad cialem umierajacego nauczyciela. Pala z egzaminu konczacego semestr byla wyrazna przyczyna agresji. Wyjasnienie rownie zrozumiale jak kazde inne. Clayton nie stawial juz stopni ponizej trojki, wlasnie po to, by uniknac tego rodzaju zagrozenia. Oblanie studenta drugiego roku nie bylo warte utraty zycia. Ci studenci, myslal oscylujac na krawedzi morderczej psychozy, dostawali automatycznie trzy plus badz cztery minus za swoje prace... Bez wzgledu na to czyje oddawali, czy tez nie. Rejestrator na wydziale psychologii wiedzial, ze kazdy student, ktory otrzymal te szczegolna ocene od profesora Claytona, stanowil potencjalne zagrozenie; dawano od razu znac ochronie kampusu. W ubieglym semestrze postawil trzy takie stopnie, wszystkie z Wprowadzenia do Zachowan Dewiacyjnych. Studenci opatrzyli ten kurs przydomkiem "Mordowanie dla zgrywy", co bylo, jak myslal, jesli nie idealnie trafione, to przynajmniej kreatywne. -...zjednoczenie sie ze swoja ofiara, kiedy wszystko zostalo juz powiedziane i zrobione, jest celem nadrzednym zabojcy. Wiaze sie z tym dziwnego rodzaju nienawisc i zadza. Czesto pragna tego, czego nienawidza! nienawidza tego, czego pragna. Fascynacja, lecz takze ciekawosc. Polaczenie, ktore staje sie tyglem, wulkanem emocji. To z kolei rodzi perwersje i jej sluge - morderstwo... Czy wlasnie to dzieje sie z toba? - zapytal w duchu, schwytany w szpony niewidzialnego strachu. Dlon, pelznaca pod blatem biurka, zacisnela sie na kolbie polautomatycznego rewolweru uspionego w kaburze, przymocowanej w tym miejscu. Palec wskazujacy dotknal spustu, podczas gdy kciuk odbezpieczyl bron. Powoli, nie przerywajac monologu, profesor wysunal bron z kabury. Pochylil sie jak mnich pracujacy nad manuskryptem, starajac sie stanowic jak najmniejszy cel. Wzbieral w nim gniew: wciaz nie zatwierdzono projektu finansujacego zakup kamizelek kuloodpornych. Utknal gdzies w komitecie ustawodawczym, u gubernatora, byl powstrzymywany przez budzet miasta; ostatnio zawetowano zgode na modernizacje kamer wideo w klasach i salach wykladowych. Z drugiej strony, druzyna footballowa otrzymala nowe stroje, a trenerowi koszykarzy ponownie podwyzszono wynagrodzenie - nauczyciele, jak zwykle, zostali pominieci. 14 Biurko zostalo wzmocnione stalowymi okuciami. Wydzial Zabudowy Terenow Kampusu zapewnil, ze jedynie kule duzego kalibru, pokryte teflonem, moglyby je przebic. Niewazne, ze takie pociski oferowaly sklepy ze sprzetem sportowym, znajdujace sie tuz obok uniwersytetu; rowniez pociski eksplodujace czy pociski dum-dum dla tych, ktorzy nic sobie nie robili z wygorowanych cen, jakich zadano w bezposredniej bliskosci kampusu.Jeffrey Clayton byl mlodym mezczyzna bez fizycznych cech swoich starszych kolegow: wydatnego brzucha, reumatyzmu, kiepskiego wzroku i nerwow, drzacego glosu. Jego oczekiwania od zycia dopiero niedawno zaczely sie kurczyc, usychajac jak rosliny ustawione w ciemnym kacie. W miesniach ramion i nog wciaz skrywala sie szybkosc charta, a w oczach za okularami w staromodnej, drucianej oprawie czaila sie czujnosc. Poruszal sie pewnym krokiem sportowca; mial sylwetke biegacza, jakim byl w czasie studiow. Niektorzy wykladowcy cenili go za poczucie humoru - antidotum, jak utrzymywal, na bezustanne studiowanie przypadkow przemocy. Jesli rzuce sie w lewo, pomyslal, bez problemu zloze sie do strzalu, zasloniety biurkiem. Powtorny strzal nie bedzie najpewniejszy, ze wzgledu na nieodpowiedni kat, ale przynajmniej mozliwy. Podniosl glos do miarowego gledzenia. -...Wsrod antropologow kraza teorie, ze wiele prymitywnych kultur czesto tworzylo indywidua, ktore w dzisiejszym spoleczenstwie uchodzilyby za seryjnych mordercow, lecz wtedy honorowano tych ludzi obdarzajac ich zaszczytami i wysokimi stanowiskami. Kontynuowal nie przestajac lustrowac wzrokiem zgromadzonych studentow. W czwartym rzedzie na prawo mloda kobieta wiercila sie niespokojnie. Dlonie, oparte na kolanach, drgaly nerwowo. Czyzby amfetamina przestawala dzialac? Psychoza wywolana kokaina? Oderwal od niej wzrok, penetrujac sale. Wychwycil wysokiego chlopaka, w samym srodku audytorium, w okularach przeciwslonecznych pomimo polmroku w sali wykladowej. Siedzial sztywno z naprezonymi miesniami, jakby paranoja przywiazala go do krzesla stalowymi zwojami. Zaciskal dlonie oparte o blat lawki. Puste, co Jeffrey Clayton zauwazyl natychmiast. Puste dlonie. Znalezc rece skrywajace bron. Wsluchiwal sie w swoj monolog jak w glos ducha, ktory oddzielil sie od jego ciala: -...Na przyklad kaplani azteccy, ktorych pietnuje sie za to, ze wyrywali serca ludziom, skladanym w ofierze. No coz, prawdopodobnie lubili swoja prace. Spolecznie akceptowani i obdarzani szacunkiem seryjni mordercy. Wiekszosc takich, jak ci kaplani, codziennie rano wychodzi do pracy, na pozegnanie calujac w policzek swoje zony, czochrajac wlosy malych pociech, z teczka w dloni i gazeta, ktora czytaja w metrze, i z niecierpliwoscia oczekuja krwawego misterium przy ofiarnym oltarzu... W sali rozlegl sie chichot. Rozesmial sie, by zagluszyc metaliczne klikniecie ladowanego rewolweru. Dzwonek obwiescil koniec zajec. Ponad setka studentow zaczela odsuwac krzesla, chwytajac kurtki i plecaki. 15 To najbardziej niebezpieczny moment, pomyslal. Ponownie przemowil glosniej.-Prosze pamietac: w przyszlym tygodniu egzamin testowy. Powinniscie prze czytac kopie wieziennych wywiadow Charlesa Mansona. Sa dostepne w specjalnym dziale biblioteki. W tescie znajda sie pytania dotyczace tych wywiadow... Studenci wstali z krzesel. Zacisnal mocniej dlon na kolbie rewolweru. Kilku mlodych ludzi ruszylo w jego kierunku, ale powstrzymal ich ruchem wolnej reki. -Terminy konsultacji sa wywieszone na tablicy. Teraz zadnych pytan... Zauwazyl, ze mloda kobieta zawahala sie. Za nia stal pryszczaty chlopak o silnie umiesnionych barkach; pewnie zazywal sterydy. Oboje mieli na sobie dzinsy i bluzy z ucietymi rekawami. Wlosy chlopaka byly krotko ostrzyzone, jak u wieznia. Usmiechal sie. Profesor zastanowil sie, czy tymi samymi nozyczkami obcinano bluzy i dokonywano postrzyzyn. W innych okolicznosciach prawdopodobnie moglby zapytac. Dwojka mlodych ludzi podeszla blizej. -Prosze skorzystac z tylnego wyjscia - powiedzial glosno Clayton. Ponownie powstrzymal ich ruchem reki. Przystaneli. -Chce porozmawiac o egzaminie koncowym - wyjasnila dziewczyna robiac kwasna mine. -Prosze umowic sie w sekretariacie. Zobaczymy sie w moim gabinecie. -Zajme panu tylko chwile - wdzieczyla sie. -Nie - odparl. - Przykro mi. - Spogladal raz na nia raz na chlopaka, obawiajac sie, ze jakis uzbrojony kretyn moze przepychac sie teraz przez tlum. -Panie psorze, niech pan poswieci jej minutke - odezwal sie chlopak. Grozna mina z latwoscia zastapila usmiech skrzywiony przez metalowy kolczyk przeszywa jacy jego gorna warge. - Ona chce porozmawiac teraz. -Jestem zajety - odpowiedzial Clayton. Chlopak podszedl blizej. -Nie sadze, ze jestes teraz tak kurewsko zajety... Dziewczyna polozyla mu dlon na ramieniu co wystarczylo, by go powstrzymac. -Moge przyjsc ponownie - powiedziala. Usmiechnela sie kokieteryjnie do Clay- tona pokazujac zoltawe zeby. - Potrzebna mi dobra ocena, wiec mozemy zobaczyc sie w pana gabinecie. - Delikatnym ruchem przejechala reka po wlosach, z jednej strony ogolonych rowno ze skora, z drugiej opadajacych na ramie wspanialymi loka mi. - Prywatnie - dodala. Chlopak odwrocil sie do niej stajac tylem do profesora. -Co ty, kurwa, przez to rozumiesz? - zapytal. -Nic - odparla nie przestajac sie usmiechac. - Umowimy sie na spotkanie. W jej slowach brzmiala obietnica. Poslala Claytonowi delikatny usmiech zachety, ktoremu towarzyszylo lekkie uniesienie brwi. Nastepnie schwycila plecak i odwrocila sie w strone wyjscia. Kulturysta rzucil profesorowi gniewne spojrzenie, po czym pospieszyl za nia. Kiedy wchodzili po schodach i znikali w zacienionym przejsciu, Clayton slyszal grad pytan typu "Co to, do kurwy nedzy, mialo znaczyc?" Jest tam za ciemno, pomyslal. Nikt nie zmienia zarowek, ktore wypalaja sie w ostatnich rzedach. W kazdym kacie powinno byc jasno. Jasne swiatlo. Zerknal na 16 cienie przy wyjsciu zastanawiajac sie, czy ktos sie tam chowa. Powiodl wzrokiem po pustych rzedach w obawie przed zasadzka.Alarm nie przestawal pulsowac czerwonym swiatlem. Zastanawial sie, gdzie podziewala sie grupa szybkiego reagowania, po czym zdal sobie sprawe, ze nie moze na nia liczyc. Jestem sam, skonstatowal. W nastepnej chwili zorientowal sie, ze sie myli. W tylnym rzedzie, na skraju ciemnosci dostrzegl ciemna, przygarbiona postac zastygla w oczekiwaniu. Nie widzial oczu mezczyzny, lecz dostrzegl, ze byl poteznej postury, nawet w tej pozycji. Clayton podniosl pistolet i wycelowal. -Zabije cie - powiedzial szorstkim glosem. W odpowiedzi uslyszal smiech. -Zabije cie bez wahania. Smiech zamarl, a w jego miejsce pojawil sie glos. -Jestem zdziwiony, profesorze Clayton. Czy wszystkich swoich studentow wita pan pistoletem w dloni? -Jesli jestem zmuszony - odparl Clayton. Postac uniosla sie z miejsca i Clayton dostrzegl, ze glos nalezy do wielkiego, starszego mezczyzny w niezbyt dobrze lezacym, trzyczesciowym garniturze. Trzy-mal w dloni niewielki neseser, co Clayton dostrzegl, gdy przybysz rozpostarl ramio-na w jowialnym gescie przyjazni. -Nie jestem studentem... -Nie watpie. -...chociaz podobal mi sie ten fragment o identyfikowaniu sie ze swoja ofia ra. Czy to prawda, profesorze? Czy moze pan to udokumentowac? Chcialbym zo baczyc materialy potwierdzajace te teorie. A moze przemawiala przez pana intu icja? -Intuicja - odpowiedzial - i doswiadczenie. Nie ma zadowalajacych badan na ukowych. Nigdy takowych nie bylo. Watpie, czy kiedykolwiek beda. Gosc usmiechnal sie. -Z pewnoscia czytal pan Rossa i jego pionierska prace na temat deformacji chro mosomow? A Finch i Aleksander i badania w Michigan nad genetyczna struktura notorycznych mordercow? -Temat nie jest mi obcy - odpowiedzial Clayton. -Nie watpie. Byl pan asystentem Rossa. Pierwsza osoba, ktora zatrudnil po otrzymaniu rzadowych subsydiow. Dowiedzialem sie, ze napisal pan ciag dalszy, zgadza sie? Ich nazwiska, a pana praca, czy tak? Przed zrobieniem doktoratu. -Jest pan dobrze poinformowany. Ruszyl w strone biurka, powoli schodzac po stopniach sali wykladowej. Clayton zlozyl sie do strzalu sciskajac bron w obu dloniach. Nie spuszczal z celownika zblizajacego sie czlowieka. Dostrzegl, ze jest od niego starszy, mial prawdopodobnie okolo piecdziesieciu pieciu do szescdziesieciu lat i siwiejace, krotko ostrzyzone wlosy. Pomimo ogromnej postury, wydaWal sie niezwykle sprawny i szybki. Clayton * - Stan umyslu 17 oszacowal go jak rywala na biezni; nie byl dlugodystansowcem, lecz niebezpiecznym sprinterem.-Wolniej - rozkazal Clayton. - Rece tak, zebym je widzial. -Nie jestem grozny, profesorze. -Smiem watpic. Wchodzac na sale, uruchomil pan wykrywacz metalu. -Nie przyszedlem tu, zeby stwarzac klopoty, profesorze. -W to rowniez smiem watpic - odpowiedzial ostro Clayton. - Wszelkiego ro dzaju grozby i problemy sa dzis powszechne. Podejrzewam, ze pan ucielesnia wiele jednych i drugich. Prosze rozchylic plaszcz. Powoli, bez gwaltownych ruchow. Mezczyzna zatrzymal sie w odleglosci pieciu metrow. -Odkad ukonczylem szkole, sposoby nauki ulegly zmianie - powiedzial. -Stwierdza pan rzecz oczywista. Prosze pokazac mi swoja bron. Odkryl szelki z kabura, skrywajaca rewolwer bardzo podobny do broni Claytona. -Czy mam rowniez okazac panu listy uwierzytelniajace? - zapytal. -Za chwile. Jest zapasowy, prawda? Moze przy kostce u nogi? Albo maly z tylu za paskiem na plecach? Gdzie? Mezczyzna usmiechnal sie ponownie. -Z tylu za paskiem. - Wolnym ruchem uniosl tylna pole plaszcza i odwrocil sie ukazujac drugi, mniejszy, automatyczny pistolet w skorzanej kaburze. - Zadowolo ny? - zapytal. - Naprawde, profesorze, przyszedlem tutaj sluzbowo... -Sprawa sluzbowa to cudowny eufemizm dla kazdego niebezpiecznego goscia. Teraz prosze podciagnac nogawki. Powoli. -Niech pan da spokoj, profesorze. Prosze pozwolic, bym pokazal panu legity macje. Clayton lekko potrzasnal lufa rewolweru. Mezczyzna wzruszyl ramionami i podniosl najpierw lewa nogawke, potem prawa. Pod druga ukrywala sie trzecia pochwa, tym razem z niewielkim nozem. -Nigdy nie za wiele ochrony w mojej profesji. -Ajakaz to profesja? - zapytal Clayton. -No coz, taka sama jak panska, profesorze. Dokladnie taka sama. Zawahal sie, pozwalajac sobie na kolejny, niewielki usmiech, podobny do chmury przeslaniajacej ksiezyc. -Smierc. Jeffrey Clayton wskazal lufa rewolweru miejsce w pierwszym rzedzie. -Chcialbym zobaczyc legitymacje - odezwal sie. Nieznajomy wyjal dokument w okladce z imitacji skory. Wyciagnal reke w strone profesora. -Niech pan to rzuci, a potem usiadzie z rekami za glowa. Po raz pierwszy w kacikach oczu przybysza pojawilo sie rozdraznienie, ktore prawie natychmiast skryl tym samym szyderczym usmiechem. -Chyba jest pan przewrazliwiony, profesorze Clayton. Ale jesli ma sie pan czuc dzieki temu lepiej... 18 Wykonal polecenie, a Clayton pochylil sie. i podniosl dokument. Trzymal bron wycelowana w piers mezczyzny.-Przewrazliwiony? - odezwal sie. - Taak. Jakis czlowiek, ktory nie jest studen tem, i ma przy sobie co najmniej trzy rodzaje broni, wchodzi do mojej sali wykladowej tylnymi drzwiami, nie umowiwszy sie uprzednio, nie przedstawiajac sie, wiedzac kim jestem, natychmiast zapewnia, ze nie jest grozny i przekonuje, zebym nie zachowywal zadnych srodkow ostroznosci. Czy zdaje sobie pan sprawe, jak wielu wykladowcow napadnieto w tym semestrze? Ile bylo strzelanin z udzialem studentow? Czy wie pan, ze mamy sadowy nakaz zaprzestania badan psychologicznych kandydatow przed egzaminami wstepnymi? Cos wspanialego. Obecnie nie mozemy nawet wyelimino wac szalencow zanim sie tu dostana uzbrojeni po zeby. Zamach na prywatnosc i te sprawy. Clayton usmiechnal sie po raz pierwszy. -Ostroznosc - powiedzial - to nieodlaczna czesc zycia. Mezczyzna w garniturze pokiwal glowa. -Tam, gdzie pracuje, ten problem nie istnieje. Profesor nie przestawal sie usmiechac. -To stwierdzenie, jak podejrzewam, jest klamstwem. W przeciwnym razie nie byloby pana tutaj. Mezczyzna otworzyl portfel i Clayton dostrzegl zloconego orla nad slowami: Sluzby Specjalne. Orzel i napis gorowaly nad ogolnie znanym konturem nowego Zachodniego Terytorium. Ponizej widnialy wyrazne, czerwone cyfry: 51. Po przeciwnej stronie znajdowalo sie nazwisko mezczyzny - Robert Martin, jego podpis i funkcja: agent specjalny. Jeffrey Clayton nigdy wczesniej nie widzial legitymacji z powstajacego Piecdziesiatego Pierwszego Stanu. Wpatrywal sie w nia przez chwile, po czym wycedzil powoli: -A wiec, panie Martin, a moze powinienem powiedziec agencie Martin, jesli to pana prawdziwe nazwisko, jest pan z SS? -Wolimy nazywac sie Sluzbami Specjalnymi, profesorze i nie uzywac skrotu, czego, jak sadze, jest pan swiadomy. Skrot ten posiada paskudne historyczne konota cje, chociaz osobiscie nie widze problemu. Inni jednak, powiedzmy, sa bardziej wraz liwi na takie sprawy. Poza tym legitymacja i nazwisko sa prawdziwe. Jak pan sobie zyczy, mozemy znalezc jakis telefon, dam panu numer, pod ktory moglby pan za dzwonic, by sprawdzic te dane. Jesli dzieki temu poczuje sie pan lepiej. -Nic, co wiaze sie z Piecdziesiatym Pierwszym Stanem, nie sprawia, ze czuje sie lepiej. Gdybym mogl, glosowalbym przeciwko jego powstaniu. -Na szczescie znajduje sie pan wsrod przewazajacej mniejszosci. A byl pan tam, profesorze? Mial pan kiedykolwiek takie poczucie bezpieczenstwa, jakie tam istnieje? Wielu ludzi wierzy, ze ten stan reprezentuje prawdziwa Ameryke, bo kraj zagubil sie w nowoczesnym swiecie. -1 rownie wielu uwaza, ze wszyscy jestescie kryptofaszystami. Agent ponownie wyszczerzyl zeby w usmiechu samozadowolenia, ktory zajal miejsce gniewu, jaki jeszcze przed chwila przeslanial jego twarz. 19 -Niewatpliwie stac pana na wiecej niz takie bazarowe frazesy? - zapytal Martin.Clayton nie odpowiedzial od razu. Rzucil dokumenty w strone, swego rozmowcy. Na ramieniu mezczyzny widnialy blizny od poparzenia, a jego grube palce przypominaly drewniane kolki. Profesor pomyslal, ze piesc agenta sama w sobie stanowila niebezpieczna bron i zastanawial sie, czy blizny pokrywaja rowniez inne czesci ciala. W slabym swietle dostrzegl czerwonawa smuge na jego szyi i zastanowil sie, jaka kryje sie za nia historia. Wiedzial jednak, zejakakolwiek byla, prawdopodobnie miala olbrzymi wplyw na sposob myslenia Martina. Poniewaz sam prowadzil szeroko zakrojone badania nad przyczynami przemocy, Clayton powiedzial sobie w duchu, ze powinien zwrocic na to uwage. Opuscil powoli bron, lecz polozyl ja przed soba. Zaczal bebnic palcami po zimnym metalu. -O cokolwiek by pan poprosil, nie zrobie tego - odezwal sie po chwili waha nia. - Nie mam tego, czego pan potrzebuje. Nie interesuje mnie, z czym pan tu przyszedl. Agent pochylil sie i podniosl skorzany neseser. Rzucil go na podest; glosne klapniecie odbilo sie echem w auli. -Niech pan na to spojrzy, profesorze. Clayton zaczal sie pochylac, lecz znieruchomial nagle. -A jesli nie? Martin wzruszyl ramionami, lecz w kaciku jego ust pojawil sie ten sam, co poprzednio, szyderczy usmieszek. -Alez spojrzy pan, profesorze. Wykazalby sie pan o wiele silniejsza wola niz pan posiada, gdyby odrzucil mi pan ten neseser z powrotem, nie zbadawszy uprzed nio jej zawartosci. Nie, nie sadze. Z pewnoscia nie. Pana ciekawosc juz zostala roz budzona. Nawet jesli jest to tylko akademickie zainteresowanie. Siedzi pan tam, za stanawiajac sie, co mi przyjdzie z uratowania swiata, w ktorym zyje, gdzie nic juz nie moze sie zdarzyc, czyz nie tak? -Nie obchodzi mnie, po co pan tu przyszedl. Ja panu nie pomoge. Agent umilkl na chwile, nie dlatego, ze zastanawial sie nad odmowa profesora, lecz rozwazajac inny argument. -Kiedys studiowal pan literature, prawda, profesorze? Jako student bez dyplo mu, o ile sobie przypominam. -Wydaje sie pan swietnie poinformowany. Tak, to prawda. -Dlugodystansowiec i malo znane ksiazki. Bardzo romantyczne. Lecz rowniez niezmiernie samotny, czyz nie? Clayton ledwie spojrzal na agenta. -Czesciowo profesor, czesciowo pustelnik, zgadza sie? Ja sam wolalem sporty fizyczne. Druzyna hokejowa. Lubie, jak przemoc jest kontrolowana, zorganizowana i wlasciwie sankcjonowana. A propos, przypomina sobie pan scene z poczatku wiel kiej powiesci monsieur Camusa, Dzuma! Wspanialy moment, w tym skapanym sloncem polnocnoafrykanskim miescie, kiedy lekarz, ktory zrobil tak duzo dobrego dla ludzi, wyglada na zewnatrz i widzi, jak szczur chwiejac sie wylania sie z cieni i zdycha w upale, w pelnym sloncu. On uswiadamia sobie, prawda, profesorze, ze 20 wkrotce zdarzy sie cos okropnego. Poniewaz nigdy, przenigdy, zaden szczur nie wyszedlby ze scieku czy jakiegos innego ciemnego miejsca, zeby dokonac zywota w dziennym swietle. Pamieta pan te scene, profesorze?-Tak - odparl Clayton. Jako student piatego roku na kursie apokaliptycznej literatury z polowy dwudziestego wieku wykorzystal dokladnie te scene w zakon czeniu swojej pracy magisterskiej. Natychmiast zorientowal sie, ze agent czytal jego prace. Poczul to samo uklucie strachu jak wtedy, gdy po raz pierwszy dostrzegl czer wone swiatelko pod biurkiem. -Teraz mamy do czynienia z podobna sytuacja. Domysla sie pan, ze cos strasz liwego czai sie u pana stop, bo w przeciwnym razie, dlaczego mialbym rezygnowac z osobistego bezpieczenstwa i przychodzic do tej sali, w ktorej nawet ten polauto matyczny pistolet pewnego dnia moze okazac sie niewystarczajacy. -Nie mowi pan jak policjant, agencie Martin. -Ale nim jestem, profesorze. Policjantem na miare naszych czasow i warunkow. - Zamaszystym gestem wskazal na system alarmowy w sali wykladowej. Na przesta rzale kamery umieszczone w jej rogach tuz przy suficie. -Nie dzialaja, prawda? Wygladaja jakby mialy co najmniej dziesiec lat. Moze wiecej. -Zgadza sie. W obu przypadkach. -Ale zostawili je tam, bo zmuszaja do zastanowienia sie, prawda? -To prawdopodobnie zdroworozsadkowe podejscie. -Uwazam, ze to interesujace - powiedzial Martin. - Zastanowienie sie prowa dzi do wahania. A to daloby panu czas potrzebny na... co? Ucieczke? Wyciagniecie broni i obrone? Clayton rozwazal kilka mozliwosci odpowiedzi, wreszcie odrzucil wszystkie. Spojrzal w dol na neseser. -Kilkakrotnie juz pomoglem rzadowi. Nigdy nie byl to dla mnie korzystny uklad. Agent zdobyl sie na nikly usmiech. -Moze dla pana nie. Ale rzad byl zadowolony. Ma pan swietne rekomendacje. Niech pan mi powie, profesorze, czy ta rana na panskiej nodze dobrze sie zagoila? Clayton skinal glowa. -A zatem wie pan o niej. -Ten czlowiek, ktory ja panu zadal... co sie z nim stalo? -Podejrzewam, ze zna pan odpowiedz na to pytanie. -Znam. Siedzi w celi smierci gdzies w Teksasie, prawda? -Tak. -Nie wnoszono wiecej apelacji, zgadza sie? -Watpie. -A zatem w kazdej chwili moze otrzymac smiertelny zastrzyk. -Tak sadze. -Czy zostanie pan zaproszony, profesorze? Mysle, ze powinien pan byc hono rowym gosciem na tym szczegolnym przyjeciu. Nie zlapaliby go, gdyby nie panska wspolpraca, zgadza sie? Ile osob zabil? Szesnascie? -Nie, siedemnascie. Prostytutki w Galveston. I policjanta. 21 -Ach, racja. Siedemnascie. Pan moglby byc osiemnasty, gdyby nie szybka reakcja. Mial noz? -Tak. Uzywal wielu roznych nozy. Najpierw wielkiego, wloskiego, o szescioca- lowym ostrzu. Potem zmienil go na zabkowany noz mysliwski; dalej byl chirurgicz ny skalpel, a w koncu zwykla, staromodna brzytwa. A w jednym, moze dwoch przy padkach, uzyl recznie ostrzonego noza do masla. Wszystko to wprowadzalo zamet w sledztwie. Ale nie sadze, zebym uczestniczyl w tej egzekucji. Nie. Agent skinal glowa, jakby rozumial cos, co nie zostalo powiedziane. -Znam wszystkie panskie przypadki, profesorze - odezwal sie tajemniczo. - Nie bylo ich tak wiele, prawda? Zawsze niechetny. To rowniez jest w panskich doku mentach w FBI. Profesor Clayton zawsze niechetnie pomaga, niezaleznie od wagi problemu. Zastanawiam sie, profesorze, co sklania pana do opuszczenia tych ele ganckich korytarzy z kosci sloniowej i pomagania spoleczenstwu? Chodzi o pienia dze? Nie. Nie wydaje sie, aby przykladal pan wage do rzeczy materialnych. Slawa? Oczywiscie, ze nie. Zdaje sie, ze unika pan rozglosu, w przeciwienstwie do innych wykladowcow panskiej specjalnosci. Fascynacja? Moze. To wydaje sie bardziej wia rygodne... no coz, kiedy juz wylania sie pan na swiatlo dzienne, okazuje sie, ze odnosi pan wyjatkowe sukcesy. -Raz czy dwa dopisalo mi szczescie. To wszystko. W wiekszosci wszystko spro wadza sie do intelektualnej zgadywanki. Sam pan wie. Agent wzial gleboki oddech i znizyl glos. -Nisko sie pan ceni. Wiem wszystko o panskich sukcesach i smiem uwazac, ze mimo panskich protestow jest pan prawdopodobnie lepszy niz kilku innych ekspertow i specjalistow, na ktorych wiedzy polega czasami rzad. Wiem o tym czlowieku z Teksasu i jak go pan schwytal w pulapke, i o tej kobiecie z Georgii, pracujacej w domu spokojnej starosci. Wiem o dwoch nastolatkach z Minnesoty i ich malej, morderczej palce, i o to pielcu, ktorego pan znalazl w Springfield, niedaleko stad. Parszywe miasto, ale nawet tam nie zaslugiwali na to, co tamten facet im zrobil. Piecdziesieciu, tak? Przynajmniej do tylu kazal pan mu sie przyznac. Ale bylo ich wiecej, prawda, profesorze? -Tak. Bylo ich wiecej. Na piecdziesieciu sie zatrzymalismy. -Mali chlopcy, tak? Piecdziesieciu malych, opuszczonych chlopcow, krecacych sie tu i tam, zywych, a potem martwych. Dzieci ulicy. Nikt sie nimi nie zajmowal, prawda? -Ma pan slusznosc - odparl Clayton. - Nikt sie nimi nie zajmowal. Ani zanim zostali zamordowani, ani pozniej. -Sporo o nim wiem. Byly pracownik socjalny, czy tak? -Skoro mowi pan, ze wie, nie powinien pan pytac. -Nikt nie chce wiedziec, dlaczego ktos popelnia zbrodnie, prawda, profesorze? Chca tylko wiedziec kto i w jaki sposob, zgadza sie? -Od czasu gdy przeszla poprawka do Konstytucji, mowiaca o nieuwzglednianiu zadnych okolicznosci lagodzacych, tak. Ale pan jest policjantem, wiec powinien pan o tym wiedziec. -A pan jest profesorem interesujacym sie przeszloscia emocjonalna kryminali stow. Przestarzala, lecz czasami konieczna psychologia zbrodni. Martin wzial gleboki oddech. 22 -Wszechwiedzacy - powiedzial. - Czyz nie tak powinienem pana nazywac?-Nie pomoge panu - odparl ponownie Clayton. -Czlowiek, ktory moze mi powiedziec "dlaczego", prawda? -Nie tym razem. Agent ponownie sie usmiechnal. -Wiem o kazdej bliznie, jaka zostawily po sobie te sprawy. -W to watpie - rzekl Clayton. -Och, moze mi pan wierzyc. Clayton wskazal ruchem glowy na teczke. - A to? -To cos szczegolnego, profesorze. Jeffrey Clayton wybuchnal krotkim, sarkastycznym smiechem, ktory odbil sie echem od scian pustej sali wykladowej. -Cos szczegolnego! Za kazdym razem, kiedy mnie o cos proszono - a zawsze chodzi o to samo, no wie pan, jakis facet w niezbyt drogim niebieskim lub brazowym garniturze ze skorzana walizka i zbrodnia, ktora wymaga specjalnej ekspertyzy - za kazdym razem mowi sie dokladnie to samo. Bez wzgledu na to, czy dotyczy to FBI, Tajnych Sluzb, czy tez lokalnej policji w jakims wielkim miescie, zawsze chodzi o cos szczegolnego. No coz, wie pan co, agencie Martin z SS? Te sprawy wcale nie sa szczegolne. Sa po prostu ohydne. To wszystko. Sa obrzydliwe i oslizgle. Zawsze wiaza sie ze smiercia w najbardziej odrazajacej i paskudnej formie. Ludzie torturo wani, krojeni na plasterki, w kostke, patroszeni lub siekani w najrozniejsze, coraz to bardziej wymyslne, sposoby. A wie pan, jakie sa te sprawy? Szczegolne? Nie, prosze pana. One wszystkie sa takie same. Ta sama sprawa ubrana w nieco inny stroj. Szcze golne? Nie. Absolutnie nie. Sanadzwyczaj powszednie. Seryjne zabojstwa sa czyms zwyczajnym w naszym spoleczenstwie. Tak codzienne jak wschod i zachod slonca. To rozrywka. Sposob spedzania wolnego czasu. Do diabla, powinnismy zamieszczac wyniki morderczego zniwa w rubryce sportowej gazet. A wiec, byc moze tym razem, bez wzgledu na to jak pan jest zawiedziony i zaklopotany, bez wzgledu na to jak bardzo sfrustrowany, tym razem mysle, ze sobie daruje. Agent poruszyl sie, poprawiajac pozycje. -Nie - powiedzial spokojnie. - Nie wierze w to. Clayton patrzyl, jak Martin powoli wstaje z krzesla. Po raz pierwszy ujrzal wrogosc w jego oczach, ktore zamienily sie nagle w dwie szparki utkwione w nim z ta sama intensywnoscia, z jaka strzelec wyborowy naprowadza muszke na cel nim odda strzal. Jego glos stal sie bezwzgledny, ostry jak brzytwa; slowa jak uklucie noza. -Niech pan zatrzyma neseser. I sprawdzi jego zawartosc. Jest tam numer tutej szego hotelu, gdzie moze mnie pan pozniej zastac. Wieczorem bede oczekiwal na telefon od pana. -A jesli powiem, nie? - zapytal Clayton. - Jesli nie zadzwonie? Agent nie przestawal sie w niego wpatrywac. -Jeffrey Clayton. Profesor psychologii paranormalnej, Uniwersytet Massachu- setts. Mianowany krotko po przelomie wieku. Otrzymal tytul profesora trzy lata poz niej, wiekszoscia glosow. Kawaler. Bezdzietny. Kilka przyjaciolek, pragnacych, zeby 23 sie pan w koncu ustatkowal, czego nie ma pan zamiaru uczynic. I to nie dlatego, ze woli pan zwiazki homoseksualne, lecz z jakiejs innej przyczyny, zgadza sie? Moze kiedys, przy okazji, o tym porozmawiamy. Co jeszcze? Ach tak. Lubi pan rowerowe przejazdzki, szczegolnie w gorach, gre w kosza i gimnastyke, nie wspominajac juz o codziennych dziesieciokilometrowych przebiezkach. Tworczosc naukowa: jest pan autorem wielu ciekawych rozpraw na temat niebezpiecznych dla otoczenia zachowan mordercow. Niestety zadne z nich nie spotkalo sie z szerokim zainteresowaniem spoleczenstwa. Przyciagaly natomiast uwage sluzb policyjnych w calym kraju, ktore maja w zwyczaju respektowanie panskiej wiedzy i umiejetnosci, czego nie mozna powiedziec o panskich kolegach. Okresowo wykladowca dla FBI na Wydziale Badan Behawioralnych w Quantico, poki nie zamknieto tej uczelni. Te cholerne ciecia budzetowe. Goscinny wykladowca na Wydziale Kryminalistyki w college'u Johna Jaya w Nowym Jorku.Przerwal, by zlapac oddech. -A zatem ma pan moj zyciorys - wtracil Clayton. -W pamieci - odparl chlodno Martin. -Mogl pan zdobyc te informacje w kadrach na Uniwersytecie. Agent skinal glowa. -Siostra mieszka w Islamorada na Florydzie. Nie wyszla za maz. Podobnie jak pan nigdy sie nie ozenil. Czyz nie jest to intrygujacy zbieg okolicznosci? Opiekuje sie wasza matka. Chora matka. Pracuje dla lokalnego czasopisma. Uklada szarady. Raz w tygodniu. Interesujaca praca. Czy podobnie jak pan ma problemy z alkoho lem? Czy moze jest uzalezniona od jakiegos innego swinstwa? Clayton wstal. -Nie mam problemow z alkoholem. Moja siostra rowniez. -Nie? To dobrze. Milo to slyszec. A zatem, zastanawiam sie jakim cudem ten szczegol znalazl sie w moich informacjach... -Nie mam o tym zielonego pojecia. -To zrozumiale. Policjant rozesmial sie ponownie. -Wiem o panu wszystko - zapewnil. - A takze sporo o panskiej rodzinie. Ma pan na swoim koncie kilka osiagniec. Zyskal pan rozglos jako osobliwy ekspert w dzie dzinie morderstw. -O co panu chodzi? -Chodzi mi o to, ze mimo tych osiagniec nie wykazuje pan zainteresowania kontynuacjalancucha sukcesow. Pracowal pan z najlepszymi specjalistami w tej dzie dzinie, lecz wydaje sie, ze jest panu dobrze z wlasna anonimowoscia. -To moja sprawa - zaprotestowal Clayton energicznie. -Moze tak, a moze nie. Czy wie pan, ze za plecami studenci nazywaja pana Profesor Smierc? -Owszem. Obilo mi sie o uszy. -A wiec, Profesorze Smierc, dlaczego wybral pan prace tutaj, w tym wielkim, nie subsydiowanym, w czesci zrujnowanym stanowym uniwersytecie, ukrywajac sie przed swiatem? 24 -To rowniez jest moja sprawa. Lubie te prace.-Teraz to rowniez moja sprawa, profesorze. Clayton pominal te uwage milczeniem. Jego palce przeslizgnely sie po zimnym metalu rewolweru, ktory lezal przed nim na biurku. -Podniesie pan ten neseser - przemowil agent surowym, ochryplym glosem - i sprawdzi jego zawartosc. Potem zadzwoni pan do mnie i pomoze mi rozwiazac moj problem. -Jest pan pewny? - zapytal Clayton dziwiac sie, ze stac go na taki opor. -Tak - odpowiedzial Martin. - Tak. Jestem pewny, poniewaz, drogi profesorze, nie tylko zaznajomilem sie z panskim zyciorysem, ktory gowno mnie obchodzi, nie tylko odwiedzilem wasze kadry i nie tylko dlatego, ze czytalem panadossierw FBI, ale dlatego, ze wiem cos jeszcze, cos duzo bardziej waznego. Sam stalem sie uczniem, profesorze. Uczniem zabojcy. A potem, przez przypadek, panskim uczniem. A to doprowadzilo mnie do kilku ciekawych odkryc. Clayton mial trudnosci z zamaskowaniem drzenia w glosie. - 1 coz to takiego jest? - zazadal. Martin usmiechnal sie. -Widzi pan, profesorze. Wiem, kim pan naprawde jest. Clayton nie odezwal sie czujac chlod w zoladku. Do jego uszu dotarl szept agenta: -Hopewell, New Jersey. Tam spedzil pan pierwsze dziewiec lat swego zycia... az do pewnej pazdziernikowej nocy, cwierc wieku temu. Potem wyjechal pan i nigdy nie wrocil. Tam wlasnie wszystko sie zaczelo. Zgadza sie, profesorze? -Co sie zaczelo? - odparowal Clayton. Agent pochylil glowe, jak dziecko dzielace sie sekretem. -Wie pan, co mam na mysli. Przerwal obserwujac, jakie wrazenie wywarly jego slowa; nie oczekiwal odpowiedzi. Pozwolil, by cisza wypelnila pusta przestrzen miedzy nimi, otulajac profesora jak wczesnoporanna mgla w chlodny, jesienny dzien. Pokiwal glowa. -Z niecierpliwoscia wyslucham pana dzis wieczor, profesorze. Mamy wiele do zrobienia, a obawiam sie, ze nie pozostalo nam zbyt wiele czasu. Bedzie zatem le piej, jesli zaczniemy od razu. -Pan mi grozi, agencie Martin? Jesli ta