895

Szczegóły
Tytuł 895
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

895 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 895 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

895 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Alistair Maclean Partyzanci prze�o�y�a Anna Kra�ko Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1989 ISBN 83-11-07766-5 przepisa�a Marianna �ydek Rozdzia� I Noc� nad Tybru wia� zimny wiatr, p�nocny wiatr i ni�s� zapach �niegu znad odleg�ych Apenin�w. Niebo ja�nia�o czyste, rozgwie�d�one, a na zaciemnionych ulicach mo�na by�o dojrze� wiruj�ce tumany kurzu, miotane wiatrem papiery, kawa�ki tektury i drobne kamienie. Tym razem jednak ciemne i brudne zau�ki Rzymu nie pad�y ofiar� kolejnego, nie ko�cz�cego si� strajku pracownik�w elektrowni i s�u�b oczyszczania miasta, jak si� to zdarza�o w czasach pokoju, teraz bowiem trwa�a wojna. Dzia�ania w basenie Morza �r�dziemnego osi�gn�y ten delikatny etap, na kt�rym Wieczne Miasto nie chcia�o ju� zanadto rzuca� si� w oczy o�wietlaj�c ulice latarniami, za� s�u�by komunalne w swej znakomitej wi�kszo�ci bi�y si� gdzie� daleko na po�udniu, tocz�c wojn�, kt�ra tak naprawd� niewiele je obchodzi�a. Petersen zatrzyma� si� przed wej�ciem do sklepu - trudno odgadn�� jakiego, bowiem witryny szczelnie okrywa� regulaminowy papier do zaciemniania - i szybko omi�t� spojrzeniem Via Bergola. Zdawa�a si� by� wymar�a jak wi�kszo�� ulic miasta i tej porze. Wyj�� �lep� latark�, du�y p�k zmy�lnie wygi�tych kluczy i wszed� do �rodka z szybko�ci�, swobod� i bieg�o�ci�, kt�ra przynosi�a chlub� temu, kto szkoli� go do takich zada�. Skry� si� za otwartymi drzwiami, zdj�� os�on� latarki, w�o�y� wytrychy do kieszeni, w ich miejsce wzi�� mausera z t�umikiem i czeka�. Czeka� blisko dwie minuty. Dwie minuty w pewnych okoliczno�ciach mog� si� bardzo d�u�y�, ale jemu chyba to nie przeszkadza�o. Us�ysza� skradaj�ce si� kroki, a potem zza drzwi wychyli�a si� niewyra�na sylwetka m�czyzny, kt�rej jedynym rozpoznawalnym szczeg�em by�a szpiczasta czapka i d�o� zaci�ni�ta na uchwycie rewolweru w tak jednoznacznym zamiarze, �e nawet w ciemno�ciach widzia� md�� biel napi�tych kostek. Jeszcze dwa ciche kroki i m�czyzna zatrzyma� si� nagle, gdy us�ysza� pstrykni�cie w��czanej latarki i gdy poczu�, jak t�umik mausera niezbyt delikatnie wbija mu si� w kark. - Rzu� bro�! R�ce za g�ow�, trzy kroki do przodu i nie ogl�daj si�! Wykona� polecenie. Petersen zamkn�� drzwi, odnalaz� kontakt i zapali� �wiat�o. Wszystko wskazywa�o na to, �e znale�li si� u jubilera, cho� w�a�ciciel - najwyra�niej cz�owiek ma�ej wiary w si�y zbrojne wojsk okupacyjnych, b�d� rodzimych, a mo�e jednych i drugich - roztropnie i do cna wymi�t� swoje gablotki. - Teraz mo�esz si� odwr�ci� - rzek� Petersen. M�czyzna odwr�ci� si�. Jego m�oda twarz przybra�a wojowniczy i nieugi�ty wyraz, ale niczym nie uda�o mu si� zamaskowa� oczu ani l�ku, kt�ry si� w nich czai�. - Zastrzel� ci� - zacz�� Petersen tonem, jakim prowadzi si� rozmow� przy kawie - je�li masz jeszcze jak�� bro�, kt�r� przede mn� ukrywasz. - Nie mam innej broni. - Dokumenty. M�odzieniec zacisn�� usta, nie odezwa� si�, nie wykona� �adnego ruchu. Petersen westchn��. - Zak�adam, �e wiesz, co to t�umik. Zapewniam ci�, �e... potem bardzo �atwo ci je odbior�. Nikt nie b�dzie wiedzia�, kto ci� zabi�, za co i kiedy, a co w tej chwili wa�niejsze, ty te� nie. Ch�opak si�gn�� za pazuch� i wyj�� portfel. Petersen otworzy� go kciukiem i czyta� na g�os: - Hans Winterman... Urodzony 24 sierpnia 1924 roku... Dziewi�tna�cie lat i ju� porucznik! No prosz�, musi by� z ciebie niez�y bystrzak! - Petersen z�o�y� portfel i schowa� go do kieszeni. - �ledzi�e� mnie dzi� wieczorem. I wczoraj prawie ca�y dzie�. I przedwczoraj. A mnie natarczywo�� nu�y, zw�aszcza gdy jest tak nachalna. Dlaczego za mn� �azisz, co? - Zna pan moje nazwisko, stopie�, oddzia�... Petersen machn�� r�k� by go uciszy�. - Daruj sobie. No c�, nie dajesz mi wyboru... Ca�a zadziorno�� znikn�a z twarzy porucznika bez �ladu. - Pan mnie... zabije? - Nie b�d� durniem. Hotel Splendide daleki by� od wspania�o�ci, cho� w�a�nie to sugerowa�a jego nazwa. Jednak obskurna anonimowo�� budynku nader Petersenowi odpowiada�a. Zagl�daj�c przez sp�kan� i brudn� szyb� frontowych drzwi, nie bez zdziwienia dostrzeg�, �e t�usty, nie ogolony i dobrze ju� zaawansowany w latach portier cho� raz nie drzemie, a przynajmniej jest na tyle rozbudzony, by co i raz wychyla� co� z butelki. Petersen obszed� hotel od ty�u, wspi�� si� po schodkach przeciwpo�arowych, dosta� si� na trzeci� kondygnacj�, aby tam skr�ci� w korytarz na lewo i wej�� do swego pokoju za pomoc� wytrycha. Szybko sprawdzi� szafki i szuflady. Zadowolony z wyniku inspekcji, narzuci� na siebie ci�ki p�aszcz, wyszed� z pokoju i zaj�� pozycj� na znanych mu ju� schodach ewakuacyjnych. Mimo dodatkowej ochrony, jak� stanowi� p�aszcz, by�o tu zdecydowanie ch�odniej ni�, jak si� teraz zdawa�o, na przytulnych uliczkach miasta. �ywi� zatem nadziej�, �e nie b�dzie musia� czeka� zbyt d�ugo. Czeka� wr�cz kr�cej ni� si� spodziewa�. W niespe�na pi�� minut w korytarzu pojawi� si� niemiecki oficer. Ra�no krocz�c skr�ci� w lewo, zapuka� do drzwi, p�niej, tym razem stanowczo, szarpn�� klamk� i cofn�� si� z zafrasowan� twarz�. Potem da�o si� s�ysze� skrzypienie i �oskot wiekowej windy, p�niej nasta�a cisza, zn�w zaskrzypia�a winda, a� wreszcie ukaza� si� ten sam oficer w asy�cie str�a z kluczem w r�ku. Po dziesi�ciu minutach, gdy �aden z m�czyzn si� nie pokazywa�, Petersen wsun�� si� do �rodka, opu�ci� w d� i zza rogu obserwowa� lew� odnog� korytarza. W jej �rodkowej cz�ci sta� portier, bez w�tpienia na czatach. Tak samo nie budzi� w�tpliwo�ci fakt, �e by� z niego zaprawiony i przygotowany na ka�d� okoliczno�� bojownik, z kieszeni bowiem wyjmowa� od czasu do czasu piersi�wk� i zamykaj�c z ukontentowaniem oczy, rozkoszowa� si� jej zawarto�ci�. Petersen klepn�� go jowialnie w rami�. - Dobra robota, przyjacielu... Portier zakrztusi� si�, rozkaszla�, zaplu� i usi�owa� co� wychrypie�, ale krta� odm�wi�a mu pos�usze�stwa. Petersen ju� go nie widzia�; zagl�da� w g��b pokoju. - Aaaa... Dobry wiecz�r, pu�kowniku Lunz! Mam nadziej�, �e wszystko jest na swoim miejscu. Lunz by� niemal bli�niaczo podobny do Petersena: �redniego wzrostu, szeroki w ramionach, z ostr� twarz�, szarymi oczami i rzedniej�cymi ciemnymi w�osami - nieco starsza wersja Petersena, jednak niew�tpliwie podobie�stwo by�o uderzaj�ce. Lunz nie zdawa� si� by� w najmniejszym stopniu zbity z tropu. - Dobry wiecz�r. Dopiero co przyjecha�em i... - No, no pu�kowniku... - Petersen pogrozi� mu palcem. - Oficerowie, bez wzgl�du na narodowo��, s� ci�gle oficerami i pod ka�d� szeroko�ci� geograficzn� d�entelmenami. A d�entelmeni nie k�ami�. Jest pan tu dok�adnie od jedenastu minut, mierzy�em czas. Odwr�ci� si� do wci�� purpurowego i z trudem �api�cego oddech str�a, kt�ry czyni� szale�cze wysi�ki, by przem�wi�. Klepn�� go zach�caj�co w plecy. - Chcesz nam co� powiedzie�, bracie? - Nie by�o pana. - Konwulsje z wolna ustawa�y. - To znaczy by� pan, ale widzia�em, jak pan wychodzi�. Jedena�cie minut? Jedena�cie minut? Nie zauwa�y�em... to jest... Pa�ski klucz... - By�e� wtedy pijany - rzek� Petersen pob�a�liwie. Nachyli� si�, poci�gn�� nosem i skrzywi� si�. - Jeszcze jeste�. Zabieraj si� st�d. I przy�lij nam butelk� brandy. Nie tego �mierdziela, kt�rego sam ci�gniesz. Francusk� brandy, trzymasz j� dla gestapo. Aha, i dwa kieliszki. Czyste! Pan, naturalnie, dotrzyma mi towarzystwa, drogi pu�kowniku - zwr�ci� si� do Lunza. - Naturalnie. Lunza trudno by�o wytr�ci� z r�wnowagi. Spokojnie patrzy�, jak Petersen zdejmuje p�aszcz i rzuca go na ��ko. Uni�s� w g�r� brew i zapyta�: - Czy�by niespodziewany spacerek w ch�odn� noc? - Po Rzymie w styczniu? To nie czas, �eby ryzykowa� w�asne zdrowie. A i wiszenie na schodach przeciwpo�arowych to nie igraszka, zapewniam pana. - Wi�c tam si� pan ukry�... Powinienem by� chyba lepiej si� zabezpieczy�. - A ju� na pewno wystawi� lepsz� wart�. - Istotnie... - Lunz wyj�� fajk� z wrzo��ca i zacz�� j� nabija�. - Nie mia�em wielkiego wyboru. - Pan mnie zasmuca, pu�kowniku, naprawd�. Zdobywa pan m�j klucz, co stoi w sprzeczno�ci z prawem, wystawia pan stra�e, �eby nie zosta� przy�apanym na kolejnym �amaniu prawa, szpera pan w moich osobistych... - Szpera?! - Uwa�nie przegl�da. Nie bardzo wiem, jakie to obci��aj�ce mnie dowody spodziewa� si� pan znale��? - Prawd� m�wi�c �adnych. Nie wygl�da pan na cz�owieka, kt�ry zostawia�by jakie�... - A do tego ka�e mnie pan jeszcze �ledzi�. Z ca�� pewno�ci� tak, bo inaczej nie wiedzia�by pan, �e wcze�niej wychodzi�em bez okrycia. Zasmuca mnie to, pu�kowniku, w�a�ciwie szokuje. Gdzie� jest wzajemne zaufanie, kt�re powinno ��czy� sojusznik�w? - Sojusznik�w? - Zapali� zapa�k�. - Nie my�la�em o tym w ten spos�b... - S�dz�c po jego minie, nadal tak nie my�la�. - Oto kolejny dow�d wzajemnego zaufania. - Petersen wr�czy� Lunzowi portfel i rewolwer odebrane m�odemu porucznikowi. - Jestem przekonany, �e pan go zna. Ten cz�owiek bardzo niebezpiecznie wymachiwa� broni�. - Aaa... - mrukn�� pu�kownik, odrywaj�c wzrok od dokument�w - m�ody, zapalczywy porucznik Winterman... Mia� pan racj� zabieraj�c mu rewolwer; m�g� sobie niechc�cy zrobi� krzywd�. O ile pana znam, mog� za�o�y�, �e nie spoczywa teraz gdzie� na dnie Tybru, prawda? - Nie traktuj� sojusznik�w w ten spos�b. Siedzi zamkni�ty u jubilera. - Oczywi�cie - skontatowa� Lunz, jakby nie spodziewa� si� us�ysze� nic innego. - Zamkni�ty. Naturalnie, mo�e si� wydos... - Nie mo�e. Pan mnie nie tylko zasmuca, ale i obra�a, pu�kowniku. Dlaczego nie da� mu pan czerwonej flagi albo werbla do r�k? Czego�, co naprawd� przyku�oby moj� uwag�? Lunz westchn��. - M�ody Hans nie�le sprawdza si� w czo�gu, ale subtelno�� nie jest jego specjalno�ci�. A propos obra�ania: to nie by� m�j pomys�, tylko jego. Wiedzia�em, oczywi�cie, do czego zmierza, i nie usi�owa�em go powstrzyma�. Guz na czole to niewielka cena za zdobyte do�wiadczenie. - Nawet guza nie ma. Widzi pan on jest sojusznikiem. - Szkoda. Mo�e zapami�ta�by nauczk�. Pu�kownik przerwa�, gdy� rozleg�o si� stukanie do drzwi i wszed� portier nios�c szk�o i brandy. Petersen nala� do kieliszk�w i podni�s� sw�j. - Za operacj� Weiss! - Prosit - Lunz smakowa� trunek. - Nie wszyscy oficerowie gestapo to barbarzy�cy. Operacja Weiss? To pan wie? A nie powinien pan - pu�kownik nie zdawa� si� by� zaskoczony. - Wiem o wielu rzeczach, o kt�rych wiedzie� nie powinienem. - Pan mnie zdumiewa - stwierdzi� Lunz oschle; umoczy� usta w brandy. - Doskona�a, wyborna... Tak, ma pan wyra�n� sk�onno�� do nierozwa�nych �arcik�w specyficznego gatunku, do uporczywego nadu�ywania s�owa "sojusznik". To za� powoduje dzia�ania, kt�re zapewne uwa�a pan za zbytnie zainteresowanie pa�sk� osob� z naszej strony. - Nie ufacie mi? - Musi pan jeszcze troch� popracowa�, �eby osi�gn�� prawdziwie ura�ony ton g�osu. Oczywi�cie, �e panu ufamy. Pa�skie osi�gni�cia, i to nie byle jakie, m�wi� same za siebie. Czego nie mo�emy zrozumie�, a zw�aszcza ja osobi�cie, to faktu, �e cz�owiek pa�skiego formatu opowiada si� po stronie, pan daruje, zdrajcy. Mam nadziej�, �e nie urazi�em pa�skich uczu�? - Najpierw trzeba by do nich dotrze�, pu�kowniku. Chcia�bym panu przypomnie�, �e to pa�ski f�hrer przed dwoma laty zmusi� naszego nie�yj�cego ju� ksi�cia regenta do podpisania uk�adu z wami i Japo�czykami. Rozumiem, �e to on mia�by by� tym zdrajc�. Niew�tpliwie ksi��� regent by� cz�owiekiem s�abym, niezdecydowanym, mo�e tch�rzliwym; nie mo�na go nazwa� cz�owiekiem czynu. Nie powinni�my go jednak obwinia�, z natur� walczy� si� nie da, a w jego przypadku Matka Natura wyra�nie si� popisa�a. Nie by� jednak zdrajc�. Zrobi�, co uwa�a� za najkorzystniejsze dla Jugos�awii. Chcia� zaoszcz�dzi� jej okropie�stwa wojny. "Bolje grob nego rob". Czy wie pan, co to znaczy? Lunz potrz�sn�� g�ow�. - Zawi�o�ci waszego j�zyka... - "Lepsza �mier� ni� niewola" - to w�a�nie wykrzykiwa�y t�umy, kiedy okaza�o si�, �e ksi��� Pawe� przyst�pi� do "paktu trzech", ten okrzyk s�ycha� by�o na ulicach po odsuni�ciu ksi�cia i uniewa�nieniu paktu. Ludzie nie rozumieli, �e �adne "nego", �adne "ni�" nie wchodzi w gr�, bo mia�a by� i �mier�, i niewola, co odczuli na w�asnej sk�rze, gdy f�hrer w przyst�pie jednego ze swych spektakularnych akt�w sza�u zr�wna� Belgrad z ziemi� i zmia�d�y� wojsko. Ja by�em jednym z pokonanych... - Jeszcze odrobin� tego wy�mienitego koniaku. - Lunz wzi�� do r�ki butelk�. - Nie wydaje si� pan by� zbytnio poruszony, wspomnieniami... - Kt� z nas mo�e �y� przesz�o�ci�? - Ani te� faktem, �e znalaz� si� pan w tak nieszcz�snym po�o�eniu i musi pan teraz zwalcza� w�asnych rodak�w. - Zamiast do��czy� do nich i walczy� przeciwko wam? Wojna ka�e dobiera� sobie r�nych kompan�w, pu�kowniku. We�my cho�by was i Japo�czyk�w. Przygania� kocio� garnkowi. - Punkt dla pana z tym, �e my nie zabijamy swoich. - Jeszcze nie, ale nie da�bym za to g�owy. B�g jeden wie, jakie rzeczy robili�cie. Tak czy owak, moralizowanie nie ma tu sensu. Jestem rojalist� i lojalist� i kiedy - o ile w og�le - ta wojna si� sko�czy, chc� w Jugos�awii zobaczy� przywr�con� monarchi�. Cz�owiek musi mie� jaki� cel, �eby �y�, a je�eli m�j jest w�a�nie taki, to tylko moja, wy��cznie moja sprawa. - Wszyscy trafimy do piek�a, ka�dy w�asn� �cie�k� - skomentowa� Lunz pojednawczo. - Tyle tylko, �e nie widz� pana jako serbskiego rojalisty... - A jak mia�by taki wygl�da�? No prosz�, skoro ju� o tym m�wimy, jak pana zdaniem wygl�da serbski rojalista? Lunz zamy�li� si� i odrzek�: - Wyznam co� panu, Petersen: nie mam zielonego poj�cia. - Moje nazwisko, pu�kowniku - podsun�� uprzejmie Petersen - i pochodzenie. Petersen�w jest mn�stwo. We w�oskich Alpach le�y wioska, gdzie nazwisko co drugiego mieszka�ca zaczyna si� od "Mac" - spu�cizna, jak mi m�wiono, po szkockim regimencie, kt�ry zosta� tam odci�ty w jednej z tasiemcowatych, �redniowiecznych wojen. M�j pra-pra-pradziadek, czy kto� tam, by� �o�nierzem fortuny; brzmi to nieco lepiej ni� "najemnikiem", jak si� dzisiaj m�wi. Jak tysi�ce jemu podobnych znalaz� si� tutaj i zapomnia� wr�ci� do domu. - A gdzie by� ten dom? W Skandynawii? W Albionie? Gdzie? - Genealogia mnie nudzi, pu�kowniku, nie obchodzi mnie. Zreszt� naprawd� nie wiem. Niech pan spyta pierwszego z brzegu Jugos�owianina, kim byli jego pi�� razy wysiedlani przodkowie, a nie b�dzie wiedzia�. Lunz skin�� g�ow�. - Wy, S�owianie, macie do�� poszatkowan� histori�... Do tego wszystkiego, �eby jeszcze bardziej rzecz zagmatwa�, jest pan absolwentem akademii w Sandhurst... - Dziesi�tki kraj�w kszta�ci�a tam swoich oficer�w. Je�li idzie o mnie, nic bardziej naturalnego - w ko�cu m�j ojciec by� attache wojskowym w Londynie. Gdyby by� attache marynarki wojennej w Berlinie, trafi�bym zapewne do Kiel albo do M�rwik. - Nie mam nic przeciwko Sandhurst; bywa�em tam jako go��. Cokolwiek jednak konserwatywna to szko�a. Chodzi mi o profil kszta�cenia.... - To znaczy? - Nic na temat partyzantki wojennej, nic o wywiadzie i kontrwywiadzie, niczego nie ucz� o kryptografii, a ja mam wra�enie, �e pan w tych wszystkich dziedzinach jest specjalist�. - W niekt�rych dziedzinach jestem samoukiem. - Zapewne... - Lunz zamilk�, chwil� smakowa� koniak, wreszcie rzek�: - Co si� sta�o z pa�skim ojcem? - Nie wiem. S�dz�, �e na ten temat pan wie wi�cej ode mnie. Po prostu znikn��. Tysi�ce ludzi znikn�o po wio�nie czterdziestego pierwszego. - By� tej samej orientacji co pan? Rojalista? Czetnik? Petersen skin�� g�ow�. - I bardzo wysoki rang� - ci�gn�� Lunz. - Starsi oficerowie nie znikaj� ot, tak sobie. Mo�e dosta� si� w r�ce partyzant�w? - Niewykluczone, wszystko jest mo�liwe. Jak pan widzi, zn�w nie wiem. - Petersen u�miechn�� si�. - Je�li jednak s�dzi pan, �e prowadz� co� na kszta�t wendety za przelan� w rodzinie krew, to jest to z�y strza�. Nie ten kraj, nie ta epoka. Tak czy owak, nie przyszed� pan tu po to, �eby wnika� w moje motywy ani przesz�o��. - Teraz z kolei pan mnie obra�a. Nie traci�bym na to czasu, bo pan powiedzia�by tylko to, co uzna�by za stosowne i ani s�owa wi�cej. - Nie przyszed� pan te�, �eby zrewidowa� m�j dobytek. Ot, po prostu tak si� z�o�y�o: by�a sposobno��, no i pa�ska zawodowa ciekawo��. Przyszed� pan do mnie, �eby mi co� wr�czy�: kopert� z instrukcjami dla naszego komendanta. Szykuje si� nast�pny atak na t� cz�� kraju, kt�r� wy raczyli�cie nazwa� Titolandem. - Jest pan do�� pewny siebie... - Do��? Nie, jestem wr�cz ca�kowicie pewny siebie. Partyzanci maj� angielskie radioaparaty. Maj� wyszkolonych radiotelegrafist�w, swoich i angielskich. Maj� spec�w od �amania kod�w. Wniosek? Nie odwa�yliby�cie si� ju� wysy�a� tajnych i wa�nych informacji drog� radiow�. Trzeba wam zatem godnego zaufania ch�opca na posy�ki. Nie istnieje inny pow�d, dla kt�rego chcieli�cie mnie widzie� w Rzymie. - Szczerze m�wi�c nic innego nie przychodzi mi do g�owy, co oszcz�dza wszelkich wyja�nie�. - Lunz wyj�� kopert� i wr�czy� j� Petersenowi. - Zakodowane? - Oczywi�cie. - Sk�d to "oczywi�cie"? Naszym kodem? - Tak s�dz�. - Idiotyczne. Jak pan my�li, kto stworzy� ten kod, pu�kowniku? - Nie wiem. Ju� wiem - pan. - No wi�c idiotyczne. Dlaczego nie dacie mi ustnej wiadomo�ci? Mam dobr� pami��. Mog� przecie� wpa�� w ich r�ce, a wtedy s� dwie mo�liwo�ci: albo uda mi si� zniszczy� kopert� i wobec tego informacja ginie, albo przejm� j� partyzanci i zdekoduj� sami. Niezb�dna konsultacja u psychiatry. - Petersen postuka� si� w g�ow�. Lunz upi� si� nieco brandy i odchrz�kn��. - S�ysza� pan, rzecz jasna, o generale Alexandrze von L�hr? - zapyta�. - O naczelnym dow�dcy si� zbrojnych na po�udniowo-wschodni� Europ�? Jak najbardziej, ale nigdy go osobi�cie nie spotka�em. - Mo�e to i lepiej. Nie przypuszczam, �eby ucieszy� si� zbytnio pa�sk� diagnoz� co do jego w�adz umys�owych. Nie jest te� szczeg�lnie �askawy dla podw�adnych - odsuwaj�c na bok spraw� pa�skiej narodowo�ci, prosz� mi wierzy�, �e traktuje pana jak swego podw�adnego - kt�rzy cho�by kwestionuj� jego rozkazy, nie wspominaj�c ju� o ich niewykonaniu. A to jest jego rozkaz. - Zaanga�ujcie dw�ch psychiatr�w: jednego dla von L�hra, drugiego dla cz�owieka, kt�ry go zatwierdzi� na tym stanowisku. Zgaduj�, �e to sam f�hrer. - Usi�uj� przestrzega� elementarnych norm kultury; na og� nie sprawia mi to trudno�ci. Niech pan jednak nie zapomina, �e jestem dow�dc� pu�ku i Niemcem. - Pami�tam, nie chcia�em pana obrazi�. C�, sprzeciw na nic si� nie zda, otrzyma�em rozkaz. Tym razem nie zabior� si� samolotem, zgad�em? - Jest pan zdumiewaj�co dobrze poinformowany. - Niezupe�nie. Niekt�rzy pa�scy koledzy s� zadziwiaj�co gadatliwi tam, gdzie nie tylko nie powinni gada�, ale przede wszystkim bywa�. W tym przypadku jestem nie tyle dobrze poinformowany, ile my�l�, w odr�nieniu od... Mniejsza o to. Gdyby�cie wysy�ali mnie samolotem, trzeba by zawiadomi� moich przyjaci�, a ta wiadomo��, jak ka�da inna, mog�aby zosta� przechwycona i odszyfrowana. Nie wyobra�a pan sobie, do jakich szale�stw ci partyzanci s� zdolni. Bez wahania wys�aliby samob�jczy oddzia� na nasze ty�y i zestrzelili samolot na wysoko�ci jakich� pi��dziesi�ciu czy stu metr�w, co dawa�oby absolutn� gwarancj�, �e nikt z maszyny z �yciem nie ujdzie. Petersen roklepa� kopert�. - W ten spos�b informacja nie osi�gn�aby celu. Zatem p�yn� �odzi�. Kiedy? - Jutro wieczorem. - Sk�d? - Z niewielkiej wioski rybackiej opodal Termoli. - Co to za ��d�? - Zadaje pan du�o pyta�... - Tu idzie o moj� g�ow�. - Petersen wzruszy� oboj�tnie ramionami. - Je�li pa�ska wycieczka mi si� nie spodoba, zorganizuj� swoj�. - I nie pierwszy raz po�yczy pan na t� okazj� ��d� od swoich... Hm... sojusznik�w? - Tylko w najlepiej poj�tym interesie nas wszystkich. - Naturalnie. To jest w�oska ��d� torpedowa. - Tak� kryp� s�ycha� z odleg�o�ci dwudziestu kilometr�w. - No to co? Wysadz� pana ko�o Ploce, a Ploce, jak panu wiadomo, jest we w�oskich r�kach. A gdyby nawet s�ycha� j� by�o z pi��dziesi�ciu kilometr�w, to co? Partyzanci nie maj� radaru, samolot�w, marynarki, niczego, co mog�oby was powstrzyma�. - Zamienili�cie Adriatyk w prywatny staw, jak widz�... A zatem kuter torpedowy... - Dzi�kuj�. Zapomnia�em doda�, �e b�dzie pan mia� w drodze towarzystwo. - Nie zapomnia� pan. Zostawi� pan to na deser. - Petersen nape�ni� kieliszki i spojrza� uwa�nie na Lunza. - Nie jestem pewien, czy mam na to ochot�. Pan wie, �e lubi� wa��sa� si� samotnie. - O nie! Wiem, �e pan nigdy nie wa��sa si� samotnie. - Chodzi o George'a i Alexa? Zauwa�y� pan? - Trudno by�oby nie zauwa�y�. Rzucaj� si� w oczy, maj� tak� szczeg�ln� aparycj�... Jak� znowu aparycj�? - Najemnych morderc�w. - W du�ej mierze ma pan racj�, ale oni s� inni. To moja polisa ubezpieczeniowa; os�aniaj� ty�y. Nie uskar�am si�, ale ci�gle kto� za mn� �azi. - Ryzyko zawodowe... - Lunz machn�� niedbale r�k�, wyra�aj�c tym sw� opini� w tej kwestii. - By�bym wdzi�czny - wr�ci� do sprawy - gdyby zechcia� pan tych ludzi, o kt�rych m�wi�em, zabra� z sob�. Co wi�cej, uwa�a�bym to za osobist� przys�ug�, gdyby by� pan uprzejmy dopilnowa�, by dotarli do celu. - To znaczy dok�d? - Tam gdzie i pan. - Kim oni s�? - Dw�jka radiotelegrafist�w dla pa�skich czetnik�w. No i sprz�t, ostatnie zdobycze techniki. - To wszystko ma�o i pan dobrze o tym wie. Nazwiska, adresy, kontakty. - Sarina i Michael. Dobrze wyszkoleni, mo�na rzec bardzo dobrze wyszkoleni, przez Brytyjczyk�w w Aleksandrii. Od zarania przy�wieca� im jeden cel: do��czy� do pa�skich przyjaci�. Zg�d�my si� na wersj�, �e my skorzystali�my z okazji. - Co jeszcze? Kobieta i m�czyzna?! Nie. - Tak. - Nie! - zaprotestowa� Petersen. - Co nie? - Pu�kowniku, ja mam co robi�. Nie cierpi�, jak si� mnie odrywa od pracy i nie chc� bawi� si� w okr�tow� przyzwoitk�. - Oni s� rodze�stwem. - Aha. Rodacy? - Tak. - I potrzebna im nia�ka, �eby trafi� do domu? - W domu nie byli od trzech lat. Edukacj� odebrali w Kairze. - Lunz machn�� r�k�. - Nie�atwo si� w tej waszej Jugos�awii po�apa�, m�j drogi. Tu Niemcy, tam W�osi, ustaszowcy, czetnicy, wsz�dzie partyzanci. To bardzo myl�ce. Pan wie, jak si� po tym kraju porusza� i to, o ile mi wiadomo, lepiej ni� ktokolwiek inny. Petersen wsta�. - Fakt, rzadko si� gubi�. T� dw�jk� chcia�bym sobie najpierw obejrze�. - Nie spodziewa�em si� niczego innego. - Lunz wychyli� kieliszek, wsta� i rzuci� okiem na zegarek. - B�d� za czterdzie�ci minut - zapewni�. Petersen zapuka� i w drzwiach zjawi� si� George. Mimo niepochlebnej opinii Lunza George ani troch� nie przypomina� najemnego czy nie najemnego mordercy - dobroduszny b�azen, b�d� kto�, kto m�g�by za b�azna uchodzi�, nigdy tak nie wygl�da. Mia� pucu�owat�, jowialn� twarz, okolon� zmierzwion� strzech� ciemnosiwych w�os�w. By� ogromnym m�czyzn�, ju� zreszt� dobrze po pi��dziesi�tce, do tego straszliwie grubym; nabijany �wiekami pas obejmuj�cy �ci�le co�, co niegdy� nosi�o �lady wci�cia, teraz ju� tylko akcentowa�, zamiast ukrywa�, monstrualnych rozmiar�w brzuch. Zamkn�� drzwi za Petersenem i ruszy� ku lewej �cianie; jak wielu oty�ych - cho�by tancerzy z nadwag� - by� szybki i lekki w ruchach. Zdj�� ze �ciany gumow� ssawk� z antenk� pod��czon� drutem do transformatorka i dalej do s�uchawki. - Tw�j znajomy brzmi bardzo sympatycznie. - W g�osie George'a s�ycha� by�o prawdziwy �al. - Szkoda, �e nie jest po naszej stronie. Ha! Rozkazy operacyjne, co? - stwierdzi�, spojrzawszy na kopert� w r�ku Petersena. - Tak. Wprost od jego wysoko�ci genera�a von L�hra; mo�na by rzec, �e wida� jeszcze �lady jego palc�w. Alex! - rzuci� w stron� postaci le��cej na jednym z dw�ch w�skich ��ek. Alex wsta�. W przeciwie�stwie do George'a nie u�miechn�� si� na powitanie, ale to nie �wiadczy�o o niczym, bo na twarzy Alexa u�miech nie go�ci� nigdy. By� mniej wi�cej wzrostu swego grubego kolegi, lecz na tym ko�czy�o si� wszelkie podobie�stwo. Mia� po�ow� jego lat i wagi, szczup��, smag�� twarz i uwa�ne oczy, kt�rymi prawie wcale nie mruga�. Bez s�owa, a jego milczkowato�� dor�wnywa�a nieprzeniknionej twarzy, wzi�� kopert�, zanurzy� r�k� w chlebaku, wyj�� niewielki palnik butanowy, r�wnie ma�y czajniczek i zaj�� si� gotowaniem wody. Dwie, trzy minuty p�niej Petersen wyj�� z otwartej nad par� koperty jakie� kartki i uwa�nie je studiowa�. Sko�czywszy, w zamy�leniu przygl�da� si� obu m�czyznom. - To z pewno�ci� zainteresuje bardzo wiele os�b. Marny niby �rodek zimy, ale w g�rach Bo�ni zrobi si� niebawem piekielnie gor�co... - Kodem? - zapyta� George. - Tak, Pro�ciutkim. Zadba�em o to, kiedy go pisa�em. Je�eli Niemcy dot�d jeszcze nie zabrali si� na serio do roboty, tym razem to zrobi�. Najmniej siedem dywizji, z czego cztery niemieckie pod dow�dztwem genera�a Lutersa, kt�rego znamy, i trzy w�oskie genera�a Glorii; jego te� znamy. Siedem dywizji wspieranych przez ustaszowc�w i, rzecz jasna, czetnik�w. Dziewi��dziesi�t, sto tysi�cy ludzi... - A� tylu? - George potrz�sn�� g�ow�. - Zgodnie z tym, co tu mamy, tylu. Wszystkim wiadomo, �e partyzanci stacjonuj� w Bihaciu i okolicy. Niemcy maj� zaatakowa� od wschodu i p�nocy, W�osi z po�udnia i zachodu. B�g mi �wiadkiem, �e plan bitwy jest do�� prosty. Partyzanci maj� zosta� szczelnie otoczeni, a p�niej wystrzelani co do nogi. Proste i zrozumia�e. No i �eby nikt si� nie wymkn��, W�och�w i Niemc�w b�d� wspomaga� eskadry my�liwc�w i bombowc�w. - A partyzanci s� bez jednego samolotu, co? - Jest jeszcze gorzej, nie maj� ani jednego dzia�ka przeciwlotniczego. No, mo�e kilka, ale te lepiej wygl�da�yby w muzeum. - Petersen w�o�y� kartki do koperty i zlepi� jej brzegi. - Wychodz� za kwadrans. Lunz zabiera mnie na spotkanie pewnej pary, kt�rej wcale nie mam ochoty ogl�da�. To dw�jka radiooperator�w szkolonych dla czetnik�w. B�dziemy musieli patrze� im na r�ce a� do Czarnog�ry, czy gdzie� tam. - Tak przynajmniej twierdzi pu�kownik Lunz - odezwa� si� Alex. Podejrzliwo�� by�a jednym z niewielu uczu�, kt�rym pozwala� go�ci� na twarzy. - W�a�nie. Dlatego chcia�bym, �eby�cie te� si� troch� przeszli dzi� wieczorem. Naturalnie nie ze mn�, za mn�. - Dobrze nam zrobi �yk nocnego powietrza. W tych hotelowych pokojach robi si� tak duszno... - George przesadza� tylko troch�; jego s�abo�� do �mierdz�cych, czarnych cygar r�wna�a si� jedynie z zapotrzebowaniem na piwo. - Na piechot�, czy w gablocie? - Jeszcze nie wiem. Macie samoch�d? - Tak czy owak, siedzie� komu� na ogonie w zaciemnionym mie�cie to trudna sprawa. S� szanse, �e nas nakryj�. - No to co? Ju� dawno was nakryli. Je�li nawet Lunz, czy kt�ry� z jego ludzi was namierz� i tak raczej nie ka�� was �ledzi�. Zreszt� potrafi� oni, potraficie i wy. - Znaczy si� namierzy� tych, co nam depcz� po pi�tach. Co mamy robi�? - Zobaczycie, dok�d mnie wezm�. Kiedy wyjd�, dowiecie si� czego� na temat tej dw�jki od radia. - Dobra, ale przyda�oby si� cho� kilka szczeg��w. Nie od rzeczy by�oby wiedzie�, kogo, na przyk�ad, szukamy. - Lat pewnie ze dwadzie�cia par�, rodze�stwo, Sarina i Michael. To wszystko, co wiem. Tym razem nie wywa�amy drzwi, George, dyskrecja jest rzecz� zasadnicz�. Odrobina taktu i dyplomacji. - Nasza specjalno��. Wyci�gamy legitymacje karabinier�w? - upewni� si� George. - A jak my�la�e�? Pu�kownik Lunz bez w�tpienia nie k�ama� m�wi�c, �e dw�jka radiooperator�w to brat i siostra. Mimo wyra�nej r�nicy w kolorycie i gabarycie byli, trudno zaprzeczy�, bli�niaczo do siebie podobni. On bardzo opalony - rezultat wieloletniego pobytu w Kairze - mia� ciemne w�osy i oczy. Ona za� mia�a nieskaziteln�, brzoskwiniow� cer� osoby, kt�rej bez trudu udaje si� ignorowa� egipskie s�o�ce, kr�tko ostrzy�one rude w�osy i takie same jak brat z�otobr�zowe oczy. On kr�py i szeroki w ramionach, ona wr�cz przeciwnie, ale jak� mia�a figur�, nie spos�b oceni�, bowiem jak i brat nosi�a bezkszta�tny przyodziewek koloru khaki. Po dokonanej prezentacji oboje zasiedli rami� w rami� na kanapie i usi�owali wygl�da� zwyczajnie, na luzie, lecz ich zastyg�e bez wyrazu twarze zdradza�y maskowany niepok�j. Petersen rozsiad� si� wygodnie w fotelu i rozejrza� z uznaniem po du�ym pokoju. - No, prosz�. Ca�kiem, ca�kiem! Wygoda? Gdzie tam! Luksus! Nie�le si� wam m�odym powodzi! - Pu�kownik Lunz nas tutaj umie�ci� - odpar� Michael. - Bez w�tpienia. Pupile pana pu�kownika, co? Moja sparta�ska kwatera... - Jest moim w�asnym wyborem - �agodnie wpad� mu w s�owo Lunz. - Trudno rezerwowa� apartamenty dla kogo�, kto przyje�d�a do miasta i trzy dni zwleka, zanim raczy nas o tym zawiadomi�. - Te� racja. Mam jednak niejakie zastrze�enia co do tego lokum. Rozpatrzmy na przyk�ad, spraw� barku... - Nie pijemy, ani ja, ani m�j brat - oderwa�a si� Sarina niskim, cichym g�osem; Petersen zauwa�y� bia�e kostki jej splecionych d�oni. - Podziwu godne - stwierdzi� i si�gn�� do teczki, by wyj�� z niej butelk� koniaku i dwa kieliszki. Nala� sobie i Lunzowi. - Wasze zdrowie. Dosz�y mnie wie�ci, �e chcecie do��czy� do naszego dobrego pu�kownika w Czarnog�rze. Zatem jeste�cie rojalistami. Mo�ecie to jako� udowodni�? - Musimy to udowadnia�? Pan... Pan nam nie wierzy? Nie ufa nam? - obruszy� si� Michael. - Musicie zmieni�, i to szybko, w�a�ciwie od zaraz, ton i spos�b bycia. - Petersen przesta� si� dobrotliwie u�miecha�. - Opr�cz kilku, dos�ownie kilku ludzi, przez ostatnie lata nie wierzy�em ani nie ufa�em nikomu. Czy mo�ecie udowodni�, �e jeste�cie rojalistami? - B�dziemy mogli, jak dotrzemy na miejsce. - Sarina spojrza�a na Petersena i widz�c, �e jego twarz ani na jot� nie zmieni�a wyrazu, bezradnie wzruszy�a ramionami. - No... znam jeszcze kr�la Piotra. W ka�dym razie zna�am. - Poniewa� kr�l Piotr obecnie przebywa w Londynie i tak si� sk�ada, �e nie przyjmuje telefon�w od wehrmachtu, trudno by to by�o teraz udowodni�, co? I nie m�wcie mi, �e b�dziecie co� udowadnia� tam, na miejscu. To ciut za p�no, jasne? Przez chwil� Michael i Sarina patrzyli na siebie bezradnie szukaj�c s��w, wreszcie Sarina powiedzia�a z wahaniem: - Nie bardzo rozumiemy... M�wi pan, �e na miejscu b�dzie ju� za p�no... - Za p�no dla mnie. Do tej pory mo�e si� zdarzy�, �e plecy b�d� ju� mia� podziurawione kulami jak rzeszoto, do tego rany k�ute lub co� w tym duchu. Wpatrywa�a si� w niego, krew nap�yn�a jej do twarzy i wreszcie wyszepta�a: - Pan chyba oszala�! Dlaczego mieliby�my... - Nie wiem i nie oszala�em. Odnosz� w tym interesie pewne sukcesy tylko dlatego, �e jeszcze mi �ycie mi�e. - Zamilk� i przygl�da� si� im czas jaki� w ciszy. - Chcecie si� ze mn� wybra� do Jugos�awii? - westchn��. - W�a�ciwie ju� nie. - Wci�� mia�a zaci�ni�te d�onie, a w oczach wrogo��. - Po tym, co pan powiedzia�, ju� nie. - Spojrza�a na brata, na Lunza i wr�ci�a do Petersena. Czy jest inne wyj�cie? - Z pewno�ci� ca�e mn�stwo. Zapytajcie pu�kownika Lunza. - Panie pu�kowniku? - Ca�e mn�stwo to chyba nie. Owszem, istniej� inne mo�liwo�ci, ale �adnej z nich nie polecam. Sedno waszej wsp�lnej eskapady polega na tym, �eby�cie dotarli na miejsce w stanie nienaruszonym. Je�li wybierzecie inn� drog�, szanse na takie zako�czenie akcji znacznie malej�. Je�eli za� spr�bujecie na w�asn� r�k�, spadaj� do zera. Z majorem Petersenem odb�dziecie bezpieczn� podr� z gwarancj�, �e dotrzecie do celu. W ca�o�ci, ma si� rozumie�. - Pok�ada pan ogromne zaufanie w majorze - nie dowierza� Michael. - Istotnie. Tako� i sam major Petersen. Chcia�bym doda�, �e ma do tego wszelkie prawo. Rzecz nie tylko w tym, �e on zna ten kraj tak, jak wy go nigdy nie poznacie. Umie si� te� swobodnie porusza� w ka�dym terenie niezale�nie od tego, czyje wojska go akurat zajmuj�. Najistotniejsze w tym wszystkim jest to, �e Jugos�awia jest obszarem nieustannie zmieniaj�cych si� dzia�a� operacyjnych. Terytorium dzi� w r�kach czetnik�w, jutro mo�e by� ju� zaj�te przez partyzant�w. Bez opiekuna byliby�cie jak owce wydane na pastw� wilk�w. Dziewczyna pierwszy raz u�miechn�a si�. Leciutko. - Przy czym sam major te� jest wilkiem? - Raczej tygrysem - odparowa� Lunz. - I jeszcze ma dw�ch takich, kt�rzy stale dotrzymuj� mu towarzystwa. Nie s�ysza�em co prawda o spotkaniu tygrysa z wilkami, ale rozumiecie, co mam na my�li. Nie powiedzieli ani tak, ani nie. Petersen przyjrza� si� im i spyta�: - Te ubranka, kt�re macie na sobie, s� angielskie? Kiwn�li g�owami. - Macie zapasowe? Zn�w ten sam zgodny ruch g�ow�. - Zimowe okrycia? Mocne buty? - indagowa�. - Nie - odpar� Michael z zak�opotaniem - nie s�dzili�my, �e b�d� potrzebne. - Nie s�dzili�cie, �e b�d� potrzebne... - Petersen przez moment kontemplowa� sufit, by zn�w spojrze� na zmieszan� par� na kanapie. - My�la�em, �e wybieracie si� w g�ry, by� mo�e na dwa tysi�ce metr�w, w �rodku zimy, a nie na garden-party w pe�ni lata. - Nie powinienem mie� k�opot�w ze zorganizowaniem niezb�dnego ekwipunku do rana - �piesznie zapewni� Lunz. - Dzi�kuj�, pu�kowniku. - Petersen wyci�gn�� r�k� w stron� dw�ch sporych, owini�tych materia�em paczek na pod�odze. - Wasz sprz�t, jak si� domy�lam. Angielski? - zapyta�. - Tak. Najnowsze rozwi�zania. Istne cacka. - Cz�ci zapasowe s�? - Pod dostatkiem. Wszystko, co kiedykolwiek mo�e nam si� przyda�, tak twierdz� eksperci. - Hmm, eksperci najwyra�niej nigdy nie spadli w �aden jar z radiem przytroczonym do grzbietu. Was, oczywi�cie, szkolili Anglicy... - Nie. Amerykanie. - W Kairze? - Du�o ich tam. Nasz by� sier�antem ameryka�skich marines. Spec od nowych kod�w. Uczy� nas i kilku Anglik�w. - No dobra. Odrobina wsp�pracy z waszej strony i jako� si� dogadamy. - Wsp�pracy? - Michael zdawa� si� by� zaskoczony. - Tak, tak, wsp�pracy. Je�li od czasu do czasu wydam jakie� polecenia, spodziewam si�, �e zostan� wykonane. - Polecenia? Nie by�o mowy o �adnych poleceniach! - Michael spojrza� na siostr�. - Teraz jest o tym mowa. Wyja�ni� od razu: rozkazy maj� by� wykonywane bez szemrania. Inaczej w og�le nie zabieram was z W�och. Mog� te� was wrzuci� do Adriatyku, albo zostawi� samym sobie w Jugos�awii. Nie pozwol�, �eby dw�jka niedowarzonych uczniak�w, smarkaczy, kt�rym m�wi si� jedno, a oni robi� drugie, nara�a�a powodzenie mojej misji. - Smarkaczy? - krzykn�� Michael zaciskaj�c pi�ci. - Nie ma pan prawa... - Owszem, ma przerwa� mu ostro Lunz. Major Petersen m�wi� o uczniakach; powinien by� raczej m�wi� o przedszkolakach. Jeste�cie m�odzi, niedo�wiadczeni i aroganccy. To wszystko razem i ka�de z osobna sprawia, �e stanowicie dla niego niebezpieczne obci��enie. Sk�adali�cie przysi�g�, czy nie, jeste�cie teraz �o�nierzami Wojska Kr�lewskiej Jugos�awii. �o�nierze za� wykonuj� rozkazy oficer�w i prze�o�onych. Nie odezwali si� nawet wtedy, gdy Petersen, zn�w patrz�c w sufit, zauwa�y�: - A wszyscy znamy konsekwencje niewykonania rozkaz�w w czasie wojny... W samochodzie Lunza Petersen westchn��: - Obawiam si�, �e nie osi�gn��em z nimi takiego porozumienia jakie m�g�bym osi�gn��. Nie mieli najszcz�liwszych min, kiedy si� rozstawali�my. - Przejdzie im: m�odzi, jak m�wi�em. Na dodatek rozpieszczeni. O ile wiem, to arystokraci z domieszk� kr�lewskiej krwi. Von Karajan, czy co� w tym rodzaju. Dziwne nazwisko jak na Jugos�owian. - Niespecjalnie. Niemal na pewno s� ze S�owenii, potomkowie Austriak�w. - Jakkolwiek by nie by�o, wychowali si� w rodzinie najwyra�niej nie nawyk�ej do wykonywania rozkaz�w, a tym bardziej do tonu, jakim pan si� do nich zwraca�. - �miem twierdzi�, �e szybko si� tego naucz�. - Nie mam �adnych w�tpliwo�ci - zgodzi� si� Lunz. Petersen wr�ci� do hotelowego pokoju, a w p� godziny p�niej do��czyli do niego George i Alex. - W ka�dym razie znamy ich nazwiska - obwie�ci� George. - Ja te�: von Karajan. Co wi�cej? George nie straci� kontenansu. - Recepcjonista, bystry staruszek, zezna�, �e nie wie, sk�d przyjechali. Wiedzia� za to, �e podwi�z� ich pu�kownik Lunz. Da� nam numer ich pokoju - bez wahania, ale z zastrze�eniem, �e je�li chcemy si� z nimi widzie�, zapowie nas i, je�eli zgodz� si� nas przyj��, zaprowadzi. Spytali�my go, czy kt�ry� z pokoj�w s�siaduj�cych z ich numerem jest wolny, a gdy dowiedzieli�my si�, �e s�siednie pokoje to ich sypialnie, wyszli�my. - Du�o czasu zaj�� wam ten powr�t... - Przyzwyczaili�my si� ju� do twoich krzywdz�cych s�d�w. Obeszli�my hotel, weszli�my po awaryjnych schodkach i dalej przesuwali�my si� po w�skiej, metalowej szynie. Serio m�wi�, bardzo w�skiej szynie, za w�skiej zw�aszcza dla takiego staruszka jak ja. Niebezpieczna, wywo�uj�ca zawr�t g�owy wysoko��... - Tak, tak. - Petersen nie traci� cierpliwo�ci; rodze�stwo von Karajan�w zajmowa�o apartament na pierwszym pi�trze. - I co dalej? - Przy ich pokoju jest ma�y balkonik, a na drzwiach firanki. - Wszystko by�o wida�? - I s�ycha�! M�ody cz�owiek nadawa� co� przez radio. - Ciekawe... Cho� w�a�ciwie nie ma w tym nic dziwnego. Morsem? - Nie, normalnie. - Co m�wi�? - Diabli wiedz�. Je�li o mnie idzie, m�g� r�wnie dobrze gada� po chi�sku. Z ca�� pewno�ci� nie by� to �aden znany mi j�zyk europejski. M�wi� bardzo kr�tko. No i wr�cili�my. - Czy kto� was widzia�? Na balkonie, na schodach, na... George usi�owa� przybra� ura�ony wyraz twarzy. - Peter, m�j drogi... Petersen przerwa� mu, podnosz�c r�k�. Niewielu ludzi tak si� do niego zwraca�o, ale te� i niewielu przed wojn� zalicza�o si� do student�w George'a w uniwersytecie belgradzkim, gdzie George by� niezwykle szanowanym profesorem j�zyk�w zachodnich. Wiadomo by�o, i to wiadomo ponad wszelk� w�tpliwo��, �e George w�ada biegle najmniej kilkunastoma j�zykami, a porozumiewa si� w dobrych kilku innych. - Wybacz mi, wybacz... - Petersen zlustrowa� du�� posta� George'a. - W�a�ciwie jeste� ca�kowicie niewidzialny. Zatem jutro rano, a mo�e w ci�gu najbli�szych dziesi�ciu minut, pu�kownik Lunz dowie si�, �e ty i Alex w�szyli�cie wok� tej sprawy - niczego innego i tak si� po mnie nie spodziewa - ale nie dowie si�, �e m�odego von Karajana przy�apali�cie na tym, jak wkr�tce po naszym wyj�ciu nadawa� przez radio. Ciekawi mnie, co to by�o... George chwil� rozmy�la�. - Jutro wieczorem, na statku, mogliby�cie si� z Alexem dowiedzie�. Petersen potrz�sn�� g�ow�. - Obieca�em Lunzowi, �e dostarczymy ich na miejsce w ca�o�ci. - Obieca�e�... A czy musisz dotrzyma� obietnicy? C� dla nas znaczy Lunz? - My te� chcemy dowie�� ich ca�o, George. George postuka� si� w g�ow�. - Eh, cz�owiek si� starzeje... - Ale� sk�d, George, to tylko profesorskie roztargnienie. Rozdzia� II Wehrmacht nie uwa�a� za konieczne przewozi� swoich sojusznik�w limuzynami ani rozpieszcza� ich luksusem. Nazajutrz Petersen i jego grupa przemierzali Itali� w kufrze furgonetki, kt�ra co prawda mia�a chyba odpowiedni� ilo�� k�, ale za to, niestety, wyra�ne braki w amortyzacji. Od drga� samochodu pasa�erowie dzwonili z�bami, a nieprzerwane i g�o�ne klekotanie maszyny uniemo�liwia�o jak�kolwiek rozmow�. Rozpi�ta na metalowym stela�u plandeka by�a z ty�u otwarta, tymczasem w najwy�szym punkcie marszruty, w Apeninach, temperatura spad�a poni�ej zera. W pewnym sensie by�a to niezapomniana przeja�d�ka, cho� nie dlatego, �e dostarcza�a wyszukanych przyjemno�ci. W normalnych warunkach smr�d wyziew�w dieslowskiego silnika by�by zupe�nie wystarczaj�cy, �eby odurzy� najodporniejszego. Tego dnia jednak md�y od�r mocno straci� na wyrazie w por�wnaniu z zapachem -je�li to w�a�ciwe s�owo - czarnych cygar George'a. On sam, maj�c na wzgl�dzie delikatny zmys� powonienia wsp�podr�nych, usadowi� si� z ty�u furgonetki i kiedy nie pali�, a zdarza�o si� to niezmiernie rzadko, z zadowoleniem raczy� si� zawarto�ci� skrzynki piwa u swoich st�p. Zdawa�o si�, �e jest niewra�liwy na zimno i pewnie tak by�o, bowiem natura obdarzy�a go ogromnie skuteczn� warstw� izolacyjn�. Von Karajanowie, odziani w nowe zimowe ubrania, siedzieli z lewej strony, w g��bi kufra, na twardej, drewnianej �awce. Zamkni�ci w sobie, milcz�cy, nie mieli ani odrobin� szcz�liwszych min ni� poprzedniego wieczoru, rozstaj�c si� z Petersenem. Mo�na by to, oczywi�cie, ��czy� z ich biel�cymi cierpieniami. lecz Petersenowi znacznie prawdopodobniejsza zdawa�a si� wersja, i� ci�gle jeszcze nie doszli do siebie po spotkaniu w hotelu. Ani Sarinie, ani Michaelowi nie mog�a w tym pom�c milcz�ca obecno�� Alexa, kt�rego ponuro zamy�lon� twarz wzi�li �atwo, cho� nieprawdziwie, za zapowied� nadchodz�cego nieszcz�cia. Sk�d m�odzi ludzie mieli wiedzie�, �e t� sam� twarz obnosi Alex i przy rodzicach, kt�rych sk�din�d darzy g��bokim uczuciem i szacunkiem... Chocia� graniczy�o to z cudem, mimo nad wyraz ryzykownych, zmiennych serpentyn g�rskiej grani, uda�o im si� bezpiecznie dojecha� do male�kiej wioski pod Corfinio i w�a�nie tam zatrzymali si� na obiad. Z Rzymu wyruszyli o si�dmej rano, zatem pokonanie stumilowej trasy zaj�o im ponad pi�� godzin. Bior�c pod uwag� stopie� sfatygowania drogi i prastarego wehiku�u, kt�rego ani w�oska marka, ani numery rejestracyjne nie wskazywa�y na przynale�no�� do wehrmachtu, �rednia pr�dko�� dwudziestu mil na godzin� by�a i tak niez�ym wynikiem. Z wyj�tkiem George'a, reszta pasa�er�w, zesztywnia�a i prawie zamarzni�ta, z trudem wygramoli�a si� z furgonetki. Rozejrzeli si� wok� w rzadko pr�sz�cym �niegu, lecz niestety, niewiele znale�li do ogl�dania. Osada - czy to aby w�a�ciwe okre�lenie? - nie mia�a przecie� nawet nazwy i sk�ada�a si� z kilku kamiennych domostw, poczty i male�kiej gospody; nie opodal le��ce Corfinio, kt�rego te� nie mo�na wzi�� za metropoli�, z pewno�ci� ofiarowa�oby nieco wi�cej, je�li idzie o wygody i lokalne uroki. Na nieszcz�cie pu�kownik Lunz, niezale�nie od zawodowej manii utajniania wszystkiego co mo�liwe, podziela� r�wnie� powszechn�, chocia� niesprawiedliw� opini� swoich koleg�w - starszych oficer�w wehrmachtu - �e wszyscy W�osi s� renegatami, zdrajcami i szpiegami, chyba �e udowodni� swoj� niewinno��. Tymczasem w�a�ciciel gospody sprawia� zupe�nie odmienne wra�enie: bez wiary w siebie, zdenerwowany, demonstrowa� co najmniej zastanawiaj�cy, jak na g�rskiego ober�yst�, rys charakteru. Wyra�nie niezr�czny kelner, na sw�j spos�b grzeczny i pomocny, zechcia� zdradzi� jedynie tyle, �e ma na imi� Luigi; poza tym okaza� si� absolutnie niekomunikatywny. Sam zajazd nie wygl�da� najgorzej; ogrzewa�y go i o�wietla�y zarazem sosnowe k�ody pal�ce si� w nie os�oni�tym kominku, kt�re wydziela�y tyle samo ciep�a co iskier. Jedzenie serwowano niewyszukane, lecz obfite, a wino i piwo poch�aniane w olbrzymich ilo�ciach przez George'a - zjawia�o si� na stole regularnie jak spod ziemi. Z towarzyskiego punktu widzenia jednak obiad wypad� katastrofalnie. Milczenie nie jest najlepszym kompanem biesiady. Przy ma�ym stoliku w oddalonym rogu sali kierowca ci�ar�wki i jego kumpel - w rzeczywisto�ci uzbrojony stra�nik podr�uj�cy ze schmeisserem pod siedzeniem fotela i ukrytym przy sobie lugerem - �ciszywszy g�osy, nieustaj�co o czym� rozprawiali. Z pi�ciu za� os�b siedz�cych przy stole Petersena trzy zdawa�y si� cierpie� na nieuleczalny parali� j�zyka: Alex, nieobecny duchem i zamkni�ty w sobie, sprawia� nieodmienne wra�enie, i� rozmy�la nad beznadziejnie ponur� przysz�o�ci�; von Karajanowie, kt�rzy z w�asnego wyboru zrezygnowali ze �niadania, teraz ledwie skubali jedzenie i chocia� dzi�ki temu mieli co prawda czas i sposobno�� konwersowa� przy obiedzie, rozmow� ograniczali wy��cznie do odpowiedzi na zadawane im pytania. Petersen, jak zwykle na luzie, rzuci� kilka uprzejmych zda�, bo tego wymaga�a grzeczno��, poza tym jednak nie wykazywa� ch�ci, �eby przerwa� niezr�czn� cisz�; w�tpliwe, czy j� w og�le raczy� zauwa�y�. Natomiast George by� jej a� nadto �wiadom i robi� wszystko, aby milczenie zag�uszy� - wr�cz rozp�ywa� si� w gadulstwie. Jego konwersacyjne wysi�ki przyj�y form� quizu stu pyta� wymierzonego wy��cznie w m�odzie�. Niewiele czasu zaj�o mu ustalenie, �e - jak s�usznie zak�ada� Petersen - s� S�owe�cami austriackiego pochodzenia. Szko�� podstawow� sko�czyli w Lubljanie, �redni� w Zagrzebiu, a� wreszcie trafili na uniwersytet w Kairze. - W Kairze! - wykrzykn�� George i nawet uda�o mu si� unie�� brwi tak wysoko, �e jeszcze troch�, a skry�yby si� pod w�osami. - W Kairze! C� was pchn�o w ten staw ze stoj�c� wod�?! - Tego �yczyli sobie rodzice odpar� Michael. Stara� si�, �eby odpowied� wypad�a ch�odno i z rezerw�, tymczasem s�ycha� w niej by�o jedynie pr�b� niezgrabnej obrony. - W Kairze... sapn�� George i wolno pokr�ci� g�ow� w niedowierzaniu. - A co tam studiowali�cie. je�li wolno spyta�? - Zadaje pan wiele pyta�... - Ciekawo�� - wyja�ni�.-George - ojcowska ciekawo��. No i, rzecz jasna, troska o nieszcz�sn� m�odzie� naszego biednego, sk��conego kraju. Tu Sarina u�miechn�a si� pierwszy raz. Trzeba stwierdzi�, �e u�miechn�a si� ledwie cieniem u�miechu, ale to wystarczy�o, by sobie wyobrazi�, do czego by�aby zdolna, gdyby si� tylko postara�a. - Nie s�dz�, �eby takie sprawy naprawd� pana interesowa�y, panie... - M�w mi George. Sk�d wiesz, co mnie interesuje? Interesuje mnie wszystko. - Studiowali�my ekonomi� i nauki polityczne. - Dobry Bo�e! - George dramatycznie chwyci� si� za g�ow�. Jako aktor teatru klasycznego umar�by z g�odu, ale na mniej ambitnych deskach zrobi�by furor�. - Wielkie nieba! To ty, dziewczyno, wyjecha�a� do Egiptu, �eby studiowa� sprawy tej wagi?! Czy nie zdobyli�cie tam cho� tyle wiedzy,'by zorientowa� si�, �e to najbiedniejszy kraj na ca�ym Bliskim Wschodzie, a ich gospodarka nie tyle mocno kuleje, co le�y na obu �opatkach?! �e s� zad�u�eni po uszy, na miliony funt�w szterling�w, dolar�w i w og�le ka�dej waluty, jaka ci tylko przychodzi do g�owy? Tyle o egipskiej gospodarce. Je�li za� idzie o polityk�, to, moja droga, Egipt stanowi jedynie pi�k� do kopania dla wszystkich, kt�rzy zechc� zagra� w "nog�" na ja�owych i bezu�ytecznych piaskach pustyni, ot co. George przerwa� na moment, by� mo�e czekaj�c na s�owa uznania dla swej elokwencji, by� mo�e na jak�� reakcj�, lecz skoro nic z tych rzeczy nie nast�pi�o, wytrz�sa� si� dalej: - Zastanawiam si�, co te� wasi rodzice mogli mie� za z�e naszej znakomitej uczelni... My�l� o uniwersytecie belgradzkim. - Zamilk�, co� rozwa�aj�c. - Trzeba przyzna�, �e Oxford i Cambridge, owszem, wiele plus�w. Tako� Sorbona, uniwersytet w Heidelbergu, Padwie... No, znalaz�yby si� jeszcze ze dwa inne, ale z nich wszystkich belgradzki jest najlepszy. Sarina zn�w u�miechn�a si� nieznacznie. - Wygl�da na to, �e zna si� pan na uniwersytetach, panie... George. George nie pokra�nia� z zadowolenia, za to uda�o mu si� dokona� rzeczy jak dla niego niemo�liwej - powiedzia� nie�mia�o i dumnie zarazem: - Mia�em szcz�cie wi�kszo�� swego doros�ego �ycia sp�dzi� w�r�d uczonych. Niekt�rzy byli prawdziwie wielkimi s�awami... Von Karajanowie wymienili d�ugie spojrzenia, lecz si� nie odezwali. Nie musieli ju� na g�os wyra�a� opinii, �e ich zdaniem by�y to relacje typu: "George, przynie�, podaj, pozamiataj". S�dzili bez w�tpienia, �e nauczy� si� tak m�wi� sprz�taj�c sale wyk�adowc�w albo str�uj�c przy katedrze. George z kolei nie dawa� po sobie pozna�, �e w wymianie ich spojrze� dostrzeg� co� niestosownego, bo te� i niczego nie dostrzeg�. - C� - ci�gn�� swym najbardziej mentorskim tonem - nie moj� rzecz� jest s�dzi� czyny ojc�w wobec syn�w, ani te� matek wobec c�rek. Jeste�cie, rzecz jasna, rojalistami - bez ostrze�enia zmieni� temat. - Dlaczego "rzecz jasna"? - spyta� ostro Michael. George westchn��. - Mia�em nadziej�, �e ta ni�sza uczelnia nad Nilem nie pozbawi�a was zdrowego rozs�dku w�a�ciwego moim rodakom. Gdyby�cie nie byli rojalistami, nie wybraliby�cie si� na nasz� wypraw�. Poza tym, pan major m�wi�. - Tak dochowuje pan dyskrecji? - Sarina obrzuci�a Petersena kr�tkim spojrzeniem. - Nie wiedzia�em, �e to tajemnica. - Petersen oboj�tnie machn�� r�k�. - Nie zdawa�o mi si� to a� tak istotne, �eby zatrzymywa� t� wiadomo�� dla siebie. Zreszt� George zna wszystkie moje tajemnice. Dziewczyna popatrzy�a na niego niepewnie i spu�ci�a oczy; nagana mog�a by� rzeczywista, ukryta albo tylko przez ni� wymy�lona. George m�wi� dalej. - Zdumiewacie mnie, moi drodzy. Jeste�cie rojalistami. Nale�y si� spodziewa�, �e wasi rodzice te�. Nic te� dziwnego, �e cz�onkowie rodziny kr�lewskiej albo ludzie z nimi zwi�zani wysy�aj� swe dzieci na studia za granic�. Ale, na mi�o�� bosk�, nie do Kairu! Do zachodniej Europy tak, zw�aszcza do Anglii. Ostatecznie wi�zy jugos�owia�skiej i angielskiej rodziny kr�lewskiej s� do�� bliskie, szczeg�lnie wi�zy krwi. Jakie miejsce wybra� kr�l Piotr na swe wymuszone wygnanie? Londyn, gdzie teraz siedzi. A i regentem, ksi�ciem Paw�em, te� opiekuj� si� Brytyjczycy. - W Kairze m�wi si�, �e jest ich wi�niem - ton g�osu Michaela nie sugerowa�, by m�ody cz�owiek zanadto si� tym przejmowa�. - Bzdura! Jest w Kenii, w areszcie zapobiegawczym, ale mo�e si� porusza� wedle woli. Regularnie podejmuje pieni�dze z banku w Londynie. To Coutts, ten sam bank, w kt�rym angielska rodzina kr�lewska ma swoje konta. Najbli�szym przyjacielem naszego regenta w Europie, i jednocze�nie jego szwagrem, jest ksi��� Kentu. W�a�ciwie by�, do zesz�ego roku, p�ki nie zgin�� w katastrofie na wodnop�atowcu. Powszechnie te� wiadomo, �e ksi��� Pawe� ju� niebawem jedzie do Po�udniowej Afryki, a ichni genera� Smuts jest szczeg�lnie blisko zaprzyja�niony z Anglikami. - No w�a�nie - odezwa� si� Michael. - Przedtem pan si� dziwi�, teraz ja. Ten genera� Smuts ma dwie po�udniowoafryka�skie dywizje w P�nocnej Afryce walcz�ce rami� w rami� z �sm� Armi�, tak? - Tak. - Przeciwko Niemcom. Na twarzy George'a ukaza� si� �lad niezwyk�ej dla niego irytac