KATZENBACH JOHN Stan umyslu JOHN KATZENBACH Przeklad Pawel Czajczynski AMBER Tytul oryginalu STATE OF MIND Redaktorzy serii MALGORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK Redakcja stylistyczna STANISLAW MILC Ilustracja na okladce WILLIAMSCHMIDT Projekt graficzny okladki ORZATA CEBO-FONIOKwanie graficzne okladki:CZNE WYDAWNICTWA AMBER KSIEGARNIA INTERNETOWAWYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowosciach i wszystkich naszych ksiazkach! Tu kupisz wszystkie nasze ksiazki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright (C) 1997 by JohnKatzenbach Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright (C) 1998 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.ISBN 83-7169-669-8 Potrzebowalem idealnej zwierzyny - wyjasnil general. Powiedzialem zatem: jakie sa cechy idealnej ofiary? Odpowiedz oczywiscie brzmiala: musi miec odwage, przebieglosc oraz, ponad wszystko, zdolnosc logicznego myslenia. -Ale zadne zwierze nie potrafi logicznie myslec - sprzeciwil sie Rainsford. -Moj drogi kolego - odparl general -jest jedno takie, ktore potrafi. Richard Connell, Najbardziej niebezpieczna gra. Prolog SZARADZISTKA Matka spala niespokojnie w sasiednim pokoju. Umierala. Dochodzila polnoc, a zawieszony pod sufitem wentylator powoli, wielkimi lopatami, pobudzal do zycia powietrze wokol niej, choc wydawalo sie, ze przesuwa jedynie pozostalosci dziennego upalu.Staromodne, zniszczone okiennice byly otwarte, wpuszczajac do pokoju noc przesycona zapachem lukrecji. Cma desperacko uderzala w szybe, jakby sprzykrzylo sie jej zycie. Kobieta obserwowala ja przez chwile, zastanawiajac sie, czy to swiatlo przyciaga skrzydlatego wedrowca, jak sadzili poeci i romantycy, czy moze owad ten nienawidzi swiatla i przypuszcza beznadziejny szturm na zrodlo swojej frustracji. Czula struzke potu skradajaca sie pomiedzy wzgorkami piersi; starla ja podkoszulkiem nie odrywajac wzroku od kartki lezacej przed nia na biurku. To byl tani, bialy papier. Slowa napisano prosta czcionka. PIERWSZA OSOBA POSIADA TO, CODRUGA OSOBA UKRYLA Odsunela sie od biurka wraz z krzeslem, w zamysleniu stukajac dlugopisem o blat, jak perkusista probujacy znalezc rytm. Otrzymywala wiadomosci i wiersze, wszystkie zaszyfrowane, ukrywajace jakas informacje. Zwykle byly to wyznania milosne lub tylko proby umowienia sie na spotkanie. Czasami nieprzyzwoite. Rzadko byly to wyzwania, wiadomosci tak skomplikowane, niejasne, ze zbijaly ja z tropu. W ten sposob zarabiala na zycie i dlatego nie zabolalo jej, gdy jeden z czytelnikow stal sie nagle silniejszy niz ona.Niepokojace w tej szczegolnej wiadomosci bylo to, ze nie nadeszla poczta, do wydawnictwa. Ani poczta elektroniczna do komputera w biurze. Tego dnia list wetknieto w wyblakla od slonca, zardzewiala skrzynke na koncu podjazdu, wiec znalazla go wieczorem, wracajac z pracy. I zupelnie inaczej niz na przesylkach, ktore rozszyfrowywala, nie bylo na nim podpisu ani adresu zwrotnego. Nie spodobalo jej sie, ze ktos wie, gdzie mieszka. Do udzialu w swojej grze zapraszala glownie ludzi nieszkodliwych. Programistow komputerowych, naukowcow, ksiegowych. Od czasu do czasu policjantow, prawnikow czy lekarzy. Wielu z nich rozpoznawala po charakterystycznych sposobach rozwiazywania zagadek, czestokroc niepowtarzalnych jak odciski palcow. Po wielu latach doswiadczenia potrafila odgadnac, ktory ze stalych czytelnikow osiagnie sukces w danym rodzaju gry. Jedni specjalizowali sie w kryptogramach i anagramach. Inni przechodzili samych siebie w odgadywaniu zagadek literackich, dopasowujac cytaty do mniej znanych autorow. W niedzielne popoludnia ludzie ci z pasja rozwiazywali krzyzowki. Oczywiscie byli takze inni. Zawsze poswiecala wiecej uwagi osobom, odnajdujacym w kazdej ukrytej wiadomosci swoja paranoje lub takim, ktore odkrywaly nienawisc i gniew w umyslowym labiryncie, jaki tworzyla. Nikt nie jest tak naprawde niewinny, powiedziala do siebie. Juz nie. Podczas weekendow, ktore spedzala na mangrowych moczarach, nie rozstawala sie z polautomatycznym rewolwerem. Przez wieksza czesc zycia mieszkala z matka w malym, zapuszczonym domku z dwiema sypialniami. Tam nabierala doswiadczenia, by w koncu stac sie ekspertem w swojej dziedzinie. Spojrzala na tajemnicza wiadomosc i poczula nieprzyjemny ucisk w zoladku. Otworzyla szuflade. Z futeralu wyciagnela rewolwer magnum.357 z krotka lufa i polozyla go na blacie obok monitora. Posiadala jeszcze piec innych egzemplarzy w swojej kolekcji, w ktorej znajdowal sie rowniez automatyczny karabin maszynowy; naladowany, gotowy do uzycia wisial w szafie z ubraniami. Odezwala sie na glos do siebie: -Nie podoba mi sie, ze wiesz, kim jestem i gdzie mieszkam. Nie takie sa reguly gry. Skrzywila sie myslac, kiedy popelnila blad i zapomniala o ostroznosci. Postanowila znalezc przeciek - ktoras z sekretarek, a moze asystent redaktora musieli dac komus jej domowy adres - i podjac odpowiednie kroki, zeby go zatkac. Tajemnica i anonimowosc byly niezbedne w jej pracy i zyciu. Po raz wtory przyjrzala sie slowom na kartce. Chociaz, z cala pewnoscia, nie byl to kod numeryczny, dokonala kilku szybkich przeliczen, dopasowujac numery porzadkowe liter w alfabecie do kazdej litery na kartce; odejmowala i dodawala, badajac wariacje. Chciala odszukac jakis sens zapisu, lecz z gory wiedziala, ze jej wysilki okaza sie bezowocne. Nieodmiennie wychodzil niezrozumialy belkot. Wlaczyla komputer i odszukala plik ze slynnymi cytatami, lecz nie znalazla niczego, co choc odrobine przypominaloby to zdanie. Pomyslala, ze dobrze jej zrobi szklanka zimnej wody, wiec wstala i poszla do malej kuchni. Napelnila szklanke lodem i woda z kranu, ktora miala delikatny slona-wy posmak. Wyczyscila nos myslac, ze byla to mniejsza z cen, jakie placilo sie za mieszkanie na Upper Keys. Izolacja i samotnosc przysparzaly o wiele wiecej cierpienia. Zatrzymala sie w progu i patrzyla przez pokoj na kartke papieru; zastanawiala sie, dlaczego to dziwne zdanie spedza jej sen z powiek. Uslyszala jek i odwrocila sie w strone lozka. Wiedziala juz, ze matka nie spi. -Susan? Jestes tam? -Tak, mamo. Pospieszyla do sypialni. Kiedys goscily tu radosne kolory; matka lubila malowac i przez lata uzbieralo sie mnostwo obrazow, poustawianych pod scianami. Tryskajace egzotycznymi barwami sukienki i chusty zwieszaly sie ze sztalug w nieladzie. Teraz ich miejsce zajely tace z lekarstwami i aparat tlenowy; kolory upchnieto w szafach, zwyciezone przez zniedoleznienie spowodowane choroba. Pokoj nie pachnial juz, takjak dawniej, jej matka, czulo siejedynie srodki antyseptyczne. Wyszorowany, czysty, wybielony - posepna, wydezynfekowana umieralnia. -Boli? - zapytala. Zawsze zadawala to pytanie, z gory znajac odpowiedz. Wie dziala, ze matka i tak nie powie prawdy. Starsza kobieta usilowala podniesc sie na lokciach. -Troszeczke. Nie jest najgorzej. -Podlozyc ci poduszke? -Nie. Dam sobie rade. - Pokrecila glowa. - Myslalam o twoim bracie. -Zadzwonic do niego? -Nie. To go tylko zmartwi. Jestem pewna, ze pracuje zbyt ciezko i potrzebuje odpoczynku. -Nie sadze. Zapewne wolalby z toba porozmawiac. -Moze jutro. Wlasnie mi sie snil. Ty rowniez, kochanie. Snilam o moich dzie ciach. Niech sobie spi. Ty tez powinnas. Dlaczego sie nie kladziesz? -Pracowalam. -Wymyslalas jakies konkursy. Co to bedzie tym razem? Cytaty? Anagramy? Jakie hasla chodza ci po glowie? -Nie, tym razem to nie moje. Pracowalam nad czyms, co mi przyslano. -Masz tak wielu wielbicieli. -Oni nie mnie lubia, lecz moje zagadki. -Niekoniecznie. Musisz w siebie bardziej uwierzyc. Nie powinnas sie ukry wac. -Mamo, pseudonimow uzywa sie z wielu powodow, a ty dobrze je znasz. Kobieta opadla na poduszke. Nie miala sil i nie byl tu winny wiek, lecz spustoszenie, jakiego w jej organizmie dokonala choroba. Pomarszczona skora zwieszala sie z szyi, rozpuszczone potargane wlosy opadaly na biala poszewke; kasztanowe wlosy. Raz w tygodniu corka pomagala jej je ufarbowac, obie z niecierpliwoscia wyczekiwaly tych chwil. Starszej kobiecie nie pozostalo zbyt wiele proznosci. Nowotwor ograbil jai z tego. Ale, ku radosci corki, nie chciala zrezygnowac z kasztanowego koloru wlosow. -Podoba mi sie twoj pseudonim. Jest taki podniecajacy. Susan rozesmiala sie. -O wiele bardziej podniecajacy niz ja. -Mata Hari. Szpieg. -Taak, ale jak wiesz, nie najlepszy. Zostala schwytana i rozstrzelana. Kobieta parsknela. Na twarzy corki pojawil sie usmiech; wiedziala, ze jesli uda jej sie czesciej rozsmieszac mame, choroba przestanie postepowac tak szybko. Starsza kobieta podniosla oczy, jakby chciala dopomoc swojej pamieci, i gniewnie powiedziala: -Wiesz, gdy bylam mala, przeczytalam, ze tuz przed tym jak francuski oficer wydal komende plutonowi egzekucyjnemu, Mata Hari rozerwala bluzke odslaniajac piersi, jakby chciala oniesmielic zolnierzy, poruszyc ich pieknem swego ciala. Powieki opadly ciezko, jak gdyby przywolywanie wspomnien kosztowalo jazbyt wiele wysilku. Mlodsza kobieta usiadla na skraju lozka i uscisnela jej dlon. -Ale oni strzelili. Jakie to smutne, lecz sadze, ze typowe dla mezczyzn. Wpatrywaly sie w siebie przez chwile. -To tylko imie, mamo. Dobre dla kogos, kto uklada szarady w czasopismie. Matka skinela glowa. -Chyba przyda sie ta poduszka - przyznala. - A jutro zadzwonimy do twego brata. Poprosimy, by opowiedzial nam o zabojcach. Moze on bedzie wiedzial, dla czego ci Francuzi posluchali rozkazu. Z pewnoscia ma na ten temat kilka teorii. To moze byc zabawne. - Usmiechnela sie slabo. -Dlaczego nie. - Corka siegnela do tacy i otworzyla mala buteleczke. -Moze dwie? - Na twarzy starszej kobiety pojawil sie grymas bolu. Zawahala sie, lecz po chwili dwie pigulki wypadly na otwarta dlon. Otworzyla usta i corka ostroznie polozyla tabletki na jej jezyku i przytknela swoja szklanke z woda do ust chorej. -Ohydztwo - zaopiniowala matka. - Czy wiesz, ze za czasow mojej mlodosci w Adirondacks moglismy pic wode prosto ze strumieni. Po prostu nachylic sie i na brac najczystszej, najzimniejszej wody, prosto do ust. Woda byla gesta i ciezka, a po lykanie bardziej przypominalo jedzenie. Zimna. Wspaniala, przejrzysta i bardzo zimna. -Tak. Opowiadalas mi wiele razy. Nic juz nie jest takie jak dawniej. Nic. Spro buj teraz zasnac. Powinnas wypoczywac. -Tutaj jest tak goraco. Zawsze. Czasami nie wiem, co jest bardziej gorace, moje cialo czy powietrze. Umilkla, jakby nabierala sil, i dodala: -Bardzo chcialabym sie napic tamtej wody. Choc raz jeszcze. Susan ulozyla ostroznie glowe matki na poduszce i zaczekala, az jej powieki zaczely opadac. Zgasila lampke i wrocila do swojego pokoju. Rozgladala sie przez chwile, pragnac dostrzec cos mniej funkcjonalnego czy bezdusznego jak rewolwer na biurku obok komputera. Co mowiloby, kim jest lub kim chcialaby byc. Niczego takiego nie bylo. Tylko notatka. PIERWSZA OSOBA POSIADA TO,CO DRUGA OSOBA UKRYLA Jestes zmeczona, pomyslala. Masz za soba pracowity dzien, a do tego upalny, jak na tak pozna pore huraganow. Zbyt upalny. A przez Atlantyk wciaz przewala sie sztorm od wybrzezy Afryki. Huragan wysysa sile z wod oceanu poszukujac odpowiedniego miejsca na wypuszczenie swych mocy na Karaibach albo, co gorsza, na Florydzie. Moze uderzy tutaj, pomyslala. Pozny sztorm. Bezlitosny huragan. Ludzie 10 z Keys pamietajacy dawne czasy zawsze mowia, ze ten ostatni jest najgorszy, lecz tak naprawde, nie ma zadnej roznicy. Sztorm to sztorm. Huragan to huragan. Ponownie spojrzala na zapisana kartke papieru. Nie ma powodu, by niepokoic sie anonimowa wiadomoscia, probowala sobie wyperswadowac, nawet tak dobrze zaszyfrowana.Zmusila sie, by uwierzyc w to klamstwo i usiadla z powrotem przy biurku. -Pierwsza osoba... To moze byc Adam. Moze to z Biblii. Zaglebila sie w labirynt podtekstow. Pierwsza rodzina - no coz, to moze byc prezydent, ale nie pasowalo. Potem przypomniala sobie slynny panegiryk na George'a Washingtona: "Pierwszy w czasie wojny, pierwszy w czasie pokoju..." Przez chwile analizowala te slowa, lecz szybko popadla w zniechecenie. Nikt z kregu jej znajomych nie mial na imie George ani na nazwisko Washington. Westchnela gleboko, przeklinajac w duchu zepsuta klimatyzacje. Pocieszyla sie, ze zdolnosc rozwiazywania zagadek, jaka posiada, ma swoje zrodlo w cierpliwosci i jesli zacznie dzialac metodycznie, osiagnie sukces. Zanurzyla palec w zimnej wodzie, przejechala nim po czole pozostawiajac chlodna linie wilgoci, przesuwajac ja stopniowo w dol ku szyi i powiedziala sobie, ze nikt nie przesylalby zaszyfrowanej wiadomosci, jesli nie chcialby, zeby ja rozwiazala. W przeciwnym razie nie mialoby to sensu. Stali czytelnicy bardzo czesto przysylali zagadki, ale zawsze na adres wydawnictwa, na pseudonim i nieodmiennie z adresem zwrotnym - czesto zakodowanym, gdyz ludzie, ktorych przyciagala, robili wszystko dla potwierdzenia swojego talentu; nie szukali sposobnosci poznania jej osobiscie. Tylko kilkakrotnie zbito ja z tropu, lecz zawsze dawala sobie ostatecznie rade. Ponownie spojrzala na kartke. Przypomniala sobie przyslowie, ktore kiedys przeczytala, madrosc zyciowa przekazywana w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Jesli uciekajac, slyszysz za soba tetent kopyt, rozsadniej jest zalozyc, ze to kon, a nie zebra. To nie zebra. Nie kombinuj, powiedziala do siebie. Szukaj prostych rozwiazan. A zatem dobrze. Pierwsza osoba. Pierwsza osoba liczby pojedynczej. Czyli j a. -"Pierwsza osoba posiada..." Pierwsza osoba posiada? Ja mam... Pochylila sie nad blokiem papieru i pokiwala glowa. -Robimy postepy - zaopiniowala sciszonym glosem. -...to, co druga osoba ukryla". Druga osoba. To mogloby byc ty. Scisnela mocniej dlugopis i napisala: Ja mam... ty. Popatrzyla na slowo "ukryla". Przez moment zdala sobie sprawe, ze nieznosny upal przyprawia ja o zawroty glowy. Chwile oddychala gleboko i ciezko, po czym siegnela po szklanke z woda. 11 Przeciwienstwem do "ukrywac" bedzie "odnajdywac".Popatrzyla na notatki i powiedziala glosno: -Mam cie... Cma za szyba zaprzestala samobojczych szturmow i skonala na parapecie trzepoczac skrzydlami; pozostawila Susan sama, z trudem lapiaca powietrze, schwytana w okowy nieznanego, naglego strachu. Rozdzial pierwszy PROFESOR SMIERC HPrzynasty semestr dobiegal konca i wykladowca nie mial pewnosci, czy ktokol-. wiek jeszcze go sluchal. Spojrzal na otwor w scianie, gdzie kiedys bylo okno, teraz zabite deskami, zaslepione. Przez chwile zastanawial sie czy niebo jest przejrzyste, by stwierdzic, ze raczej nie. Wyobrazil sobie ogromny, szary, zachmurzony swiat, rozciagajacy sie tuz za zielonymi scianami sali wykladowej. Odwrocil sie do zebranych studentow.-Czy kiedykolwiek mysleli panstwo o tym, jak smakuje ludzkie mieso? - zapytal niespodziewanie. Jeffrey Clayton, mlody mezczyzna z wystudiowana obojetnoscia na twarzy, nadajaca mu anonimowy wyglad, prowadzil wyklad na temat osobliwej sklonnosci patologicznych mordercow, ktorzy zasmakowali w kanibalizmie. W pewnym momencie, katem oka, dostrzegl pod blatem swego biurka pulsujaca czerwona lampke alarmu. Zmrozil go strach. Nie przerywajac monologu, powoli przeszedl za biurko, stojace na srodku niewielkiego podestu i usiadl na twardym krzesle. -1 tak - udawal, ze przeglada lezace przed nim notatki - mozemy latwo zrozumiec fenomen pozerania ofiar siegajacy korzeniami mitow prymitywnych kultur, utrzymujacych, ze po skonsumowaniu serca wroga posiadzie sie jego sile i odwage. Zjadajac jego mozg - inteligencje. Uderzajaco podobnie zachowuje sie wiedziony obsesja morderca. Za wszelka cene stara sie zjednoczyc z ofiara... Nie przerywajac monologu, ostroznie wsunal reke pod biurko. Lustrowal bacznie ponad setke studentow wiercacych sie na krzeslach w slabo oswietlonej sali, przesuwajac wzrok po ich zacienionych twarzach, niczym samotny zeglarz wypatrujacy na ciemnej toni oceanu znajomej boi. Nie dostrzegl jednak nic ponad zwyczajowa nude i ogolny brak zainteresowania. Gdzie jestes? - zastanawial sie. Ktory z was chce mnie zabic? Nie interesowalo go, dlaczego. To pytanie w odniesieniu do tak wielu smierci stalo sie niestosowne, niewazne, prawie przycmione powszednioscia zbrodni. Swiatelko pod pulpitem pulsowalo nieustannie. Palcem wskazujacym naciskal kilkakrotnie przycisk alarmowy. Sygnal mial rozbrzmiec na uniwersyteckim posterunku 13 policji, skad natychmiast wysla specjalna brygade. Oczywiscie zakladajac, ze system alarmowy dzialal. Watpil w to. Wczesnym rankiem zadna kabina w meskiej toalecie nie nadawala sie do uzytku. Nie potrafil wyobrazic sobie sprawnie dzialajacego systemu alarmowego na uniwersytecie, ktory ma problemy z przeciekajacymi rurami.Opanuj sie... - pomyslal. Juz wczesniej sobie radziles. Jego oczy nieustannie lustrowaly sale wykladowa. Wiedzial, ze wykrywacz metalu wbudowany przy tylnym wejsciu do sali mial obrzydliwy zwyczaj niedzialania, lecz pamietal doskonale, ze jakis czas temu, w tym semestrze, inny profesor zlekcewazyl podobne ostrzezenie, w rezultacie czego otrzymal dwa strzaly w klatke piersiowa. Wykrwawil sie na smierc, na podlodze korytarza, belkoczac cos na temat pisemnej pracy domowej na nastepny dzien, podczas gdy oblakany student wykrzykiwal nieprzyzwoite slowa nad cialem umierajacego nauczyciela. Pala z egzaminu konczacego semestr byla wyrazna przyczyna agresji. Wyjasnienie rownie zrozumiale jak kazde inne. Clayton nie stawial juz stopni ponizej trojki, wlasnie po to, by uniknac tego rodzaju zagrozenia. Oblanie studenta drugiego roku nie bylo warte utraty zycia. Ci studenci, myslal oscylujac na krawedzi morderczej psychozy, dostawali automatycznie trzy plus badz cztery minus za swoje prace... Bez wzgledu na to czyje oddawali, czy tez nie. Rejestrator na wydziale psychologii wiedzial, ze kazdy student, ktory otrzymal te szczegolna ocene od profesora Claytona, stanowil potencjalne zagrozenie; dawano od razu znac ochronie kampusu. W ubieglym semestrze postawil trzy takie stopnie, wszystkie z Wprowadzenia do Zachowan Dewiacyjnych. Studenci opatrzyli ten kurs przydomkiem "Mordowanie dla zgrywy", co bylo, jak myslal, jesli nie idealnie trafione, to przynajmniej kreatywne. -...zjednoczenie sie ze swoja ofiara, kiedy wszystko zostalo juz powiedziane i zrobione, jest celem nadrzednym zabojcy. Wiaze sie z tym dziwnego rodzaju nienawisc i zadza. Czesto pragna tego, czego nienawidza! nienawidza tego, czego pragna. Fascynacja, lecz takze ciekawosc. Polaczenie, ktore staje sie tyglem, wulkanem emocji. To z kolei rodzi perwersje i jej sluge - morderstwo... Czy wlasnie to dzieje sie z toba? - zapytal w duchu, schwytany w szpony niewidzialnego strachu. Dlon, pelznaca pod blatem biurka, zacisnela sie na kolbie polautomatycznego rewolweru uspionego w kaburze, przymocowanej w tym miejscu. Palec wskazujacy dotknal spustu, podczas gdy kciuk odbezpieczyl bron. Powoli, nie przerywajac monologu, profesor wysunal bron z kabury. Pochylil sie jak mnich pracujacy nad manuskryptem, starajac sie stanowic jak najmniejszy cel. Wzbieral w nim gniew: wciaz nie zatwierdzono projektu finansujacego zakup kamizelek kuloodpornych. Utknal gdzies w komitecie ustawodawczym, u gubernatora, byl powstrzymywany przez budzet miasta; ostatnio zawetowano zgode na modernizacje kamer wideo w klasach i salach wykladowych. Z drugiej strony, druzyna footballowa otrzymala nowe stroje, a trenerowi koszykarzy ponownie podwyzszono wynagrodzenie - nauczyciele, jak zwykle, zostali pominieci. 14 Biurko zostalo wzmocnione stalowymi okuciami. Wydzial Zabudowy Terenow Kampusu zapewnil, ze jedynie kule duzego kalibru, pokryte teflonem, moglyby je przebic. Niewazne, ze takie pociski oferowaly sklepy ze sprzetem sportowym, znajdujace sie tuz obok uniwersytetu; rowniez pociski eksplodujace czy pociski dum-dum dla tych, ktorzy nic sobie nie robili z wygorowanych cen, jakich zadano w bezposredniej bliskosci kampusu.Jeffrey Clayton byl mlodym mezczyzna bez fizycznych cech swoich starszych kolegow: wydatnego brzucha, reumatyzmu, kiepskiego wzroku i nerwow, drzacego glosu. Jego oczekiwania od zycia dopiero niedawno zaczely sie kurczyc, usychajac jak rosliny ustawione w ciemnym kacie. W miesniach ramion i nog wciaz skrywala sie szybkosc charta, a w oczach za okularami w staromodnej, drucianej oprawie czaila sie czujnosc. Poruszal sie pewnym krokiem sportowca; mial sylwetke biegacza, jakim byl w czasie studiow. Niektorzy wykladowcy cenili go za poczucie humoru - antidotum, jak utrzymywal, na bezustanne studiowanie przypadkow przemocy. Jesli rzuce sie w lewo, pomyslal, bez problemu zloze sie do strzalu, zasloniety biurkiem. Powtorny strzal nie bedzie najpewniejszy, ze wzgledu na nieodpowiedni kat, ale przynajmniej mozliwy. Podniosl glos do miarowego gledzenia. -...Wsrod antropologow kraza teorie, ze wiele prymitywnych kultur czesto tworzylo indywidua, ktore w dzisiejszym spoleczenstwie uchodzilyby za seryjnych mordercow, lecz wtedy honorowano tych ludzi obdarzajac ich zaszczytami i wysokimi stanowiskami. Kontynuowal nie przestajac lustrowac wzrokiem zgromadzonych studentow. W czwartym rzedzie na prawo mloda kobieta wiercila sie niespokojnie. Dlonie, oparte na kolanach, drgaly nerwowo. Czyzby amfetamina przestawala dzialac? Psychoza wywolana kokaina? Oderwal od niej wzrok, penetrujac sale. Wychwycil wysokiego chlopaka, w samym srodku audytorium, w okularach przeciwslonecznych pomimo polmroku w sali wykladowej. Siedzial sztywno z naprezonymi miesniami, jakby paranoja przywiazala go do krzesla stalowymi zwojami. Zaciskal dlonie oparte o blat lawki. Puste, co Jeffrey Clayton zauwazyl natychmiast. Puste dlonie. Znalezc rece skrywajace bron. Wsluchiwal sie w swoj monolog jak w glos ducha, ktory oddzielil sie od jego ciala: -...Na przyklad kaplani azteccy, ktorych pietnuje sie za to, ze wyrywali serca ludziom, skladanym w ofierze. No coz, prawdopodobnie lubili swoja prace. Spolecznie akceptowani i obdarzani szacunkiem seryjni mordercy. Wiekszosc takich, jak ci kaplani, codziennie rano wychodzi do pracy, na pozegnanie calujac w policzek swoje zony, czochrajac wlosy malych pociech, z teczka w dloni i gazeta, ktora czytaja w metrze, i z niecierpliwoscia oczekuja krwawego misterium przy ofiarnym oltarzu... W sali rozlegl sie chichot. Rozesmial sie, by zagluszyc metaliczne klikniecie ladowanego rewolweru. Dzwonek obwiescil koniec zajec. Ponad setka studentow zaczela odsuwac krzesla, chwytajac kurtki i plecaki. 15 To najbardziej niebezpieczny moment, pomyslal. Ponownie przemowil glosniej.-Prosze pamietac: w przyszlym tygodniu egzamin testowy. Powinniscie prze czytac kopie wieziennych wywiadow Charlesa Mansona. Sa dostepne w specjalnym dziale biblioteki. W tescie znajda sie pytania dotyczace tych wywiadow... Studenci wstali z krzesel. Zacisnal mocniej dlon na kolbie rewolweru. Kilku mlodych ludzi ruszylo w jego kierunku, ale powstrzymal ich ruchem wolnej reki. -Terminy konsultacji sa wywieszone na tablicy. Teraz zadnych pytan... Zauwazyl, ze mloda kobieta zawahala sie. Za nia stal pryszczaty chlopak o silnie umiesnionych barkach; pewnie zazywal sterydy. Oboje mieli na sobie dzinsy i bluzy z ucietymi rekawami. Wlosy chlopaka byly krotko ostrzyzone, jak u wieznia. Usmiechal sie. Profesor zastanowil sie, czy tymi samymi nozyczkami obcinano bluzy i dokonywano postrzyzyn. W innych okolicznosciach prawdopodobnie moglby zapytac. Dwojka mlodych ludzi podeszla blizej. -Prosze skorzystac z tylnego wyjscia - powiedzial glosno Clayton. Ponownie powstrzymal ich ruchem reki. Przystaneli. -Chce porozmawiac o egzaminie koncowym - wyjasnila dziewczyna robiac kwasna mine. -Prosze umowic sie w sekretariacie. Zobaczymy sie w moim gabinecie. -Zajme panu tylko chwile - wdzieczyla sie. -Nie - odparl. - Przykro mi. - Spogladal raz na nia raz na chlopaka, obawiajac sie, ze jakis uzbrojony kretyn moze przepychac sie teraz przez tlum. -Panie psorze, niech pan poswieci jej minutke - odezwal sie chlopak. Grozna mina z latwoscia zastapila usmiech skrzywiony przez metalowy kolczyk przeszywa jacy jego gorna warge. - Ona chce porozmawiac teraz. -Jestem zajety - odpowiedzial Clayton. Chlopak podszedl blizej. -Nie sadze, ze jestes teraz tak kurewsko zajety... Dziewczyna polozyla mu dlon na ramieniu co wystarczylo, by go powstrzymac. -Moge przyjsc ponownie - powiedziala. Usmiechnela sie kokieteryjnie do Clay- tona pokazujac zoltawe zeby. - Potrzebna mi dobra ocena, wiec mozemy zobaczyc sie w pana gabinecie. - Delikatnym ruchem przejechala reka po wlosach, z jednej strony ogolonych rowno ze skora, z drugiej opadajacych na ramie wspanialymi loka mi. - Prywatnie - dodala. Chlopak odwrocil sie do niej stajac tylem do profesora. -Co ty, kurwa, przez to rozumiesz? - zapytal. -Nic - odparla nie przestajac sie usmiechac. - Umowimy sie na spotkanie. W jej slowach brzmiala obietnica. Poslala Claytonowi delikatny usmiech zachety, ktoremu towarzyszylo lekkie uniesienie brwi. Nastepnie schwycila plecak i odwrocila sie w strone wyjscia. Kulturysta rzucil profesorowi gniewne spojrzenie, po czym pospieszyl za nia. Kiedy wchodzili po schodach i znikali w zacienionym przejsciu, Clayton slyszal grad pytan typu "Co to, do kurwy nedzy, mialo znaczyc?" Jest tam za ciemno, pomyslal. Nikt nie zmienia zarowek, ktore wypalaja sie w ostatnich rzedach. W kazdym kacie powinno byc jasno. Jasne swiatlo. Zerknal na 16 cienie przy wyjsciu zastanawiajac sie, czy ktos sie tam chowa. Powiodl wzrokiem po pustych rzedach w obawie przed zasadzka.Alarm nie przestawal pulsowac czerwonym swiatlem. Zastanawial sie, gdzie podziewala sie grupa szybkiego reagowania, po czym zdal sobie sprawe, ze nie moze na nia liczyc. Jestem sam, skonstatowal. W nastepnej chwili zorientowal sie, ze sie myli. W tylnym rzedzie, na skraju ciemnosci dostrzegl ciemna, przygarbiona postac zastygla w oczekiwaniu. Nie widzial oczu mezczyzny, lecz dostrzegl, ze byl poteznej postury, nawet w tej pozycji. Clayton podniosl pistolet i wycelowal. -Zabije cie - powiedzial szorstkim glosem. W odpowiedzi uslyszal smiech. -Zabije cie bez wahania. Smiech zamarl, a w jego miejsce pojawil sie glos. -Jestem zdziwiony, profesorze Clayton. Czy wszystkich swoich studentow wita pan pistoletem w dloni? -Jesli jestem zmuszony - odparl Clayton. Postac uniosla sie z miejsca i Clayton dostrzegl, ze glos nalezy do wielkiego, starszego mezczyzny w niezbyt dobrze lezacym, trzyczesciowym garniturze. Trzy-mal w dloni niewielki neseser, co Clayton dostrzegl, gdy przybysz rozpostarl ramio-na w jowialnym gescie przyjazni. -Nie jestem studentem... -Nie watpie. -...chociaz podobal mi sie ten fragment o identyfikowaniu sie ze swoja ofia ra. Czy to prawda, profesorze? Czy moze pan to udokumentowac? Chcialbym zo baczyc materialy potwierdzajace te teorie. A moze przemawiala przez pana intu icja? -Intuicja - odpowiedzial - i doswiadczenie. Nie ma zadowalajacych badan na ukowych. Nigdy takowych nie bylo. Watpie, czy kiedykolwiek beda. Gosc usmiechnal sie. -Z pewnoscia czytal pan Rossa i jego pionierska prace na temat deformacji chro mosomow? A Finch i Aleksander i badania w Michigan nad genetyczna struktura notorycznych mordercow? -Temat nie jest mi obcy - odpowiedzial Clayton. -Nie watpie. Byl pan asystentem Rossa. Pierwsza osoba, ktora zatrudnil po otrzymaniu rzadowych subsydiow. Dowiedzialem sie, ze napisal pan ciag dalszy, zgadza sie? Ich nazwiska, a pana praca, czy tak? Przed zrobieniem doktoratu. -Jest pan dobrze poinformowany. Ruszyl w strone biurka, powoli schodzac po stopniach sali wykladowej. Clayton zlozyl sie do strzalu sciskajac bron w obu dloniach. Nie spuszczal z celownika zblizajacego sie czlowieka. Dostrzegl, ze jest od niego starszy, mial prawdopodobnie okolo piecdziesieciu pieciu do szescdziesieciu lat i siwiejace, krotko ostrzyzone wlosy. Pomimo ogromnej postury, wydaWal sie niezwykle sprawny i szybki. Clayton * - Stan umyslu 17 oszacowal go jak rywala na biezni; nie byl dlugodystansowcem, lecz niebezpiecznym sprinterem.-Wolniej - rozkazal Clayton. - Rece tak, zebym je widzial. -Nie jestem grozny, profesorze. -Smiem watpic. Wchodzac na sale, uruchomil pan wykrywacz metalu. -Nie przyszedlem tu, zeby stwarzac klopoty, profesorze. -W to rowniez smiem watpic - odpowiedzial ostro Clayton. - Wszelkiego ro dzaju grozby i problemy sa dzis powszechne. Podejrzewam, ze pan ucielesnia wiele jednych i drugich. Prosze rozchylic plaszcz. Powoli, bez gwaltownych ruchow. Mezczyzna zatrzymal sie w odleglosci pieciu metrow. -Odkad ukonczylem szkole, sposoby nauki ulegly zmianie - powiedzial. -Stwierdza pan rzecz oczywista. Prosze pokazac mi swoja bron. Odkryl szelki z kabura, skrywajaca rewolwer bardzo podobny do broni Claytona. -Czy mam rowniez okazac panu listy uwierzytelniajace? - zapytal. -Za chwile. Jest zapasowy, prawda? Moze przy kostce u nogi? Albo maly z tylu za paskiem na plecach? Gdzie? Mezczyzna usmiechnal sie ponownie. -Z tylu za paskiem. - Wolnym ruchem uniosl tylna pole plaszcza i odwrocil sie ukazujac drugi, mniejszy, automatyczny pistolet w skorzanej kaburze. - Zadowolo ny? - zapytal. - Naprawde, profesorze, przyszedlem tutaj sluzbowo... -Sprawa sluzbowa to cudowny eufemizm dla kazdego niebezpiecznego goscia. Teraz prosze podciagnac nogawki. Powoli. -Niech pan da spokoj, profesorze. Prosze pozwolic, bym pokazal panu legity macje. Clayton lekko potrzasnal lufa rewolweru. Mezczyzna wzruszyl ramionami i podniosl najpierw lewa nogawke, potem prawa. Pod druga ukrywala sie trzecia pochwa, tym razem z niewielkim nozem. -Nigdy nie za wiele ochrony w mojej profesji. -Ajakaz to profesja? - zapytal Clayton. -No coz, taka sama jak panska, profesorze. Dokladnie taka sama. Zawahal sie, pozwalajac sobie na kolejny, niewielki usmiech, podobny do chmury przeslaniajacej ksiezyc. -Smierc. Jeffrey Clayton wskazal lufa rewolweru miejsce w pierwszym rzedzie. -Chcialbym zobaczyc legitymacje - odezwal sie. Nieznajomy wyjal dokument w okladce z imitacji skory. Wyciagnal reke w strone profesora. -Niech pan to rzuci, a potem usiadzie z rekami za glowa. Po raz pierwszy w kacikach oczu przybysza pojawilo sie rozdraznienie, ktore prawie natychmiast skryl tym samym szyderczym usmiechem. -Chyba jest pan przewrazliwiony, profesorze Clayton. Ale jesli ma sie pan czuc dzieki temu lepiej... 18 Wykonal polecenie, a Clayton pochylil sie. i podniosl dokument. Trzymal bron wycelowana w piers mezczyzny.-Przewrazliwiony? - odezwal sie. - Taak. Jakis czlowiek, ktory nie jest studen tem, i ma przy sobie co najmniej trzy rodzaje broni, wchodzi do mojej sali wykladowej tylnymi drzwiami, nie umowiwszy sie uprzednio, nie przedstawiajac sie, wiedzac kim jestem, natychmiast zapewnia, ze nie jest grozny i przekonuje, zebym nie zachowywal zadnych srodkow ostroznosci. Czy zdaje sobie pan sprawe, jak wielu wykladowcow napadnieto w tym semestrze? Ile bylo strzelanin z udzialem studentow? Czy wie pan, ze mamy sadowy nakaz zaprzestania badan psychologicznych kandydatow przed egzaminami wstepnymi? Cos wspanialego. Obecnie nie mozemy nawet wyelimino wac szalencow zanim sie tu dostana uzbrojeni po zeby. Zamach na prywatnosc i te sprawy. Clayton usmiechnal sie po raz pierwszy. -Ostroznosc - powiedzial - to nieodlaczna czesc zycia. Mezczyzna w garniturze pokiwal glowa. -Tam, gdzie pracuje, ten problem nie istnieje. Profesor nie przestawal sie usmiechac. -To stwierdzenie, jak podejrzewam, jest klamstwem. W przeciwnym razie nie byloby pana tutaj. Mezczyzna otworzyl portfel i Clayton dostrzegl zloconego orla nad slowami: Sluzby Specjalne. Orzel i napis gorowaly nad ogolnie znanym konturem nowego Zachodniego Terytorium. Ponizej widnialy wyrazne, czerwone cyfry: 51. Po przeciwnej stronie znajdowalo sie nazwisko mezczyzny - Robert Martin, jego podpis i funkcja: agent specjalny. Jeffrey Clayton nigdy wczesniej nie widzial legitymacji z powstajacego Piecdziesiatego Pierwszego Stanu. Wpatrywal sie w nia przez chwile, po czym wycedzil powoli: -A wiec, panie Martin, a moze powinienem powiedziec agencie Martin, jesli to pana prawdziwe nazwisko, jest pan z SS? -Wolimy nazywac sie Sluzbami Specjalnymi, profesorze i nie uzywac skrotu, czego, jak sadze, jest pan swiadomy. Skrot ten posiada paskudne historyczne konota cje, chociaz osobiscie nie widze problemu. Inni jednak, powiedzmy, sa bardziej wraz liwi na takie sprawy. Poza tym legitymacja i nazwisko sa prawdziwe. Jak pan sobie zyczy, mozemy znalezc jakis telefon, dam panu numer, pod ktory moglby pan za dzwonic, by sprawdzic te dane. Jesli dzieki temu poczuje sie pan lepiej. -Nic, co wiaze sie z Piecdziesiatym Pierwszym Stanem, nie sprawia, ze czuje sie lepiej. Gdybym mogl, glosowalbym przeciwko jego powstaniu. -Na szczescie znajduje sie pan wsrod przewazajacej mniejszosci. A byl pan tam, profesorze? Mial pan kiedykolwiek takie poczucie bezpieczenstwa, jakie tam istnieje? Wielu ludzi wierzy, ze ten stan reprezentuje prawdziwa Ameryke, bo kraj zagubil sie w nowoczesnym swiecie. -1 rownie wielu uwaza, ze wszyscy jestescie kryptofaszystami. Agent ponownie wyszczerzyl zeby w usmiechu samozadowolenia, ktory zajal miejsce gniewu, jaki jeszcze przed chwila przeslanial jego twarz. 19 -Niewatpliwie stac pana na wiecej niz takie bazarowe frazesy? - zapytal Martin.Clayton nie odpowiedzial od razu. Rzucil dokumenty w strone, swego rozmowcy. Na ramieniu mezczyzny widnialy blizny od poparzenia, a jego grube palce przypominaly drewniane kolki. Profesor pomyslal, ze piesc agenta sama w sobie stanowila niebezpieczna bron i zastanawial sie, czy blizny pokrywaja rowniez inne czesci ciala. W slabym swietle dostrzegl czerwonawa smuge na jego szyi i zastanowil sie, jaka kryje sie za nia historia. Wiedzial jednak, zejakakolwiek byla, prawdopodobnie miala olbrzymi wplyw na sposob myslenia Martina. Poniewaz sam prowadzil szeroko zakrojone badania nad przyczynami przemocy, Clayton powiedzial sobie w duchu, ze powinien zwrocic na to uwage. Opuscil powoli bron, lecz polozyl ja przed soba. Zaczal bebnic palcami po zimnym metalu. -O cokolwiek by pan poprosil, nie zrobie tego - odezwal sie po chwili waha nia. - Nie mam tego, czego pan potrzebuje. Nie interesuje mnie, z czym pan tu przyszedl. Agent pochylil sie i podniosl skorzany neseser. Rzucil go na podest; glosne klapniecie odbilo sie echem w auli. -Niech pan na to spojrzy, profesorze. Clayton zaczal sie pochylac, lecz znieruchomial nagle. -A jesli nie? Martin wzruszyl ramionami, lecz w kaciku jego ust pojawil sie ten sam, co poprzednio, szyderczy usmieszek. -Alez spojrzy pan, profesorze. Wykazalby sie pan o wiele silniejsza wola niz pan posiada, gdyby odrzucil mi pan ten neseser z powrotem, nie zbadawszy uprzed nio jej zawartosci. Nie, nie sadze. Z pewnoscia nie. Pana ciekawosc juz zostala roz budzona. Nawet jesli jest to tylko akademickie zainteresowanie. Siedzi pan tam, za stanawiajac sie, co mi przyjdzie z uratowania swiata, w ktorym zyje, gdzie nic juz nie moze sie zdarzyc, czyz nie tak? -Nie obchodzi mnie, po co pan tu przyszedl. Ja panu nie pomoge. Agent umilkl na chwile, nie dlatego, ze zastanawial sie nad odmowa profesora, lecz rozwazajac inny argument. -Kiedys studiowal pan literature, prawda, profesorze? Jako student bez dyplo mu, o ile sobie przypominam. -Wydaje sie pan swietnie poinformowany. Tak, to prawda. -Dlugodystansowiec i malo znane ksiazki. Bardzo romantyczne. Lecz rowniez niezmiernie samotny, czyz nie? Clayton ledwie spojrzal na agenta. -Czesciowo profesor, czesciowo pustelnik, zgadza sie? Ja sam wolalem sporty fizyczne. Druzyna hokejowa. Lubie, jak przemoc jest kontrolowana, zorganizowana i wlasciwie sankcjonowana. A propos, przypomina sobie pan scene z poczatku wiel kiej powiesci monsieur Camusa, Dzuma! Wspanialy moment, w tym skapanym sloncem polnocnoafrykanskim miescie, kiedy lekarz, ktory zrobil tak duzo dobrego dla ludzi, wyglada na zewnatrz i widzi, jak szczur chwiejac sie wylania sie z cieni i zdycha w upale, w pelnym sloncu. On uswiadamia sobie, prawda, profesorze, ze 20 wkrotce zdarzy sie cos okropnego. Poniewaz nigdy, przenigdy, zaden szczur nie wyszedlby ze scieku czy jakiegos innego ciemnego miejsca, zeby dokonac zywota w dziennym swietle. Pamieta pan te scene, profesorze?-Tak - odparl Clayton. Jako student piatego roku na kursie apokaliptycznej literatury z polowy dwudziestego wieku wykorzystal dokladnie te scene w zakon czeniu swojej pracy magisterskiej. Natychmiast zorientowal sie, ze agent czytal jego prace. Poczul to samo uklucie strachu jak wtedy, gdy po raz pierwszy dostrzegl czer wone swiatelko pod biurkiem. -Teraz mamy do czynienia z podobna sytuacja. Domysla sie pan, ze cos strasz liwego czai sie u pana stop, bo w przeciwnym razie, dlaczego mialbym rezygnowac z osobistego bezpieczenstwa i przychodzic do tej sali, w ktorej nawet ten polauto matyczny pistolet pewnego dnia moze okazac sie niewystarczajacy. -Nie mowi pan jak policjant, agencie Martin. -Ale nim jestem, profesorze. Policjantem na miare naszych czasow i warunkow. - Zamaszystym gestem wskazal na system alarmowy w sali wykladowej. Na przesta rzale kamery umieszczone w jej rogach tuz przy suficie. -Nie dzialaja, prawda? Wygladaja jakby mialy co najmniej dziesiec lat. Moze wiecej. -Zgadza sie. W obu przypadkach. -Ale zostawili je tam, bo zmuszaja do zastanowienia sie, prawda? -To prawdopodobnie zdroworozsadkowe podejscie. -Uwazam, ze to interesujace - powiedzial Martin. - Zastanowienie sie prowa dzi do wahania. A to daloby panu czas potrzebny na... co? Ucieczke? Wyciagniecie broni i obrone? Clayton rozwazal kilka mozliwosci odpowiedzi, wreszcie odrzucil wszystkie. Spojrzal w dol na neseser. -Kilkakrotnie juz pomoglem rzadowi. Nigdy nie byl to dla mnie korzystny uklad. Agent zdobyl sie na nikly usmiech. -Moze dla pana nie. Ale rzad byl zadowolony. Ma pan swietne rekomendacje. Niech pan mi powie, profesorze, czy ta rana na panskiej nodze dobrze sie zagoila? Clayton skinal glowa. -A zatem wie pan o niej. -Ten czlowiek, ktory ja panu zadal... co sie z nim stalo? -Podejrzewam, ze zna pan odpowiedz na to pytanie. -Znam. Siedzi w celi smierci gdzies w Teksasie, prawda? -Tak. -Nie wnoszono wiecej apelacji, zgadza sie? -Watpie. -A zatem w kazdej chwili moze otrzymac smiertelny zastrzyk. -Tak sadze. -Czy zostanie pan zaproszony, profesorze? Mysle, ze powinien pan byc hono rowym gosciem na tym szczegolnym przyjeciu. Nie zlapaliby go, gdyby nie panska wspolpraca, zgadza sie? Ile osob zabil? Szesnascie? -Nie, siedemnascie. Prostytutki w Galveston. I policjanta. 21 -Ach, racja. Siedemnascie. Pan moglby byc osiemnasty, gdyby nie szybka reakcja. Mial noz? -Tak. Uzywal wielu roznych nozy. Najpierw wielkiego, wloskiego, o szescioca- lowym ostrzu. Potem zmienil go na zabkowany noz mysliwski; dalej byl chirurgicz ny skalpel, a w koncu zwykla, staromodna brzytwa. A w jednym, moze dwoch przy padkach, uzyl recznie ostrzonego noza do masla. Wszystko to wprowadzalo zamet w sledztwie. Ale nie sadze, zebym uczestniczyl w tej egzekucji. Nie. Agent skinal glowa, jakby rozumial cos, co nie zostalo powiedziane. -Znam wszystkie panskie przypadki, profesorze - odezwal sie tajemniczo. - Nie bylo ich tak wiele, prawda? Zawsze niechetny. To rowniez jest w panskich doku mentach w FBI. Profesor Clayton zawsze niechetnie pomaga, niezaleznie od wagi problemu. Zastanawiam sie, profesorze, co sklania pana do opuszczenia tych ele ganckich korytarzy z kosci sloniowej i pomagania spoleczenstwu? Chodzi o pienia dze? Nie. Nie wydaje sie, aby przykladal pan wage do rzeczy materialnych. Slawa? Oczywiscie, ze nie. Zdaje sie, ze unika pan rozglosu, w przeciwienstwie do innych wykladowcow panskiej specjalnosci. Fascynacja? Moze. To wydaje sie bardziej wia rygodne... no coz, kiedy juz wylania sie pan na swiatlo dzienne, okazuje sie, ze odnosi pan wyjatkowe sukcesy. -Raz czy dwa dopisalo mi szczescie. To wszystko. W wiekszosci wszystko spro wadza sie do intelektualnej zgadywanki. Sam pan wie. Agent wzial gleboki oddech i znizyl glos. -Nisko sie pan ceni. Wiem wszystko o panskich sukcesach i smiem uwazac, ze mimo panskich protestow jest pan prawdopodobnie lepszy niz kilku innych ekspertow i specjalistow, na ktorych wiedzy polega czasami rzad. Wiem o tym czlowieku z Teksasu i jak go pan schwytal w pulapke, i o tej kobiecie z Georgii, pracujacej w domu spokojnej starosci. Wiem o dwoch nastolatkach z Minnesoty i ich malej, morderczej palce, i o to pielcu, ktorego pan znalazl w Springfield, niedaleko stad. Parszywe miasto, ale nawet tam nie zaslugiwali na to, co tamten facet im zrobil. Piecdziesieciu, tak? Przynajmniej do tylu kazal pan mu sie przyznac. Ale bylo ich wiecej, prawda, profesorze? -Tak. Bylo ich wiecej. Na piecdziesieciu sie zatrzymalismy. -Mali chlopcy, tak? Piecdziesieciu malych, opuszczonych chlopcow, krecacych sie tu i tam, zywych, a potem martwych. Dzieci ulicy. Nikt sie nimi nie zajmowal, prawda? -Ma pan slusznosc - odparl Clayton. - Nikt sie nimi nie zajmowal. Ani zanim zostali zamordowani, ani pozniej. -Sporo o nim wiem. Byly pracownik socjalny, czy tak? -Skoro mowi pan, ze wie, nie powinien pan pytac. -Nikt nie chce wiedziec, dlaczego ktos popelnia zbrodnie, prawda, profesorze? Chca tylko wiedziec kto i w jaki sposob, zgadza sie? -Od czasu gdy przeszla poprawka do Konstytucji, mowiaca o nieuwzglednianiu zadnych okolicznosci lagodzacych, tak. Ale pan jest policjantem, wiec powinien pan o tym wiedziec. -A pan jest profesorem interesujacym sie przeszloscia emocjonalna kryminali stow. Przestarzala, lecz czasami konieczna psychologia zbrodni. Martin wzial gleboki oddech. 22 -Wszechwiedzacy - powiedzial. - Czyz nie tak powinienem pana nazywac?-Nie pomoge panu - odparl ponownie Clayton. -Czlowiek, ktory moze mi powiedziec "dlaczego", prawda? -Nie tym razem. Agent ponownie sie usmiechnal. -Wiem o kazdej bliznie, jaka zostawily po sobie te sprawy. -W to watpie - rzekl Clayton. -Och, moze mi pan wierzyc. Clayton wskazal ruchem glowy na teczke. - A to? -To cos szczegolnego, profesorze. Jeffrey Clayton wybuchnal krotkim, sarkastycznym smiechem, ktory odbil sie echem od scian pustej sali wykladowej. -Cos szczegolnego! Za kazdym razem, kiedy mnie o cos proszono - a zawsze chodzi o to samo, no wie pan, jakis facet w niezbyt drogim niebieskim lub brazowym garniturze ze skorzana walizka i zbrodnia, ktora wymaga specjalnej ekspertyzy - za kazdym razem mowi sie dokladnie to samo. Bez wzgledu na to, czy dotyczy to FBI, Tajnych Sluzb, czy tez lokalnej policji w jakims wielkim miescie, zawsze chodzi o cos szczegolnego. No coz, wie pan co, agencie Martin z SS? Te sprawy wcale nie sa szczegolne. Sa po prostu ohydne. To wszystko. Sa obrzydliwe i oslizgle. Zawsze wiaza sie ze smiercia w najbardziej odrazajacej i paskudnej formie. Ludzie torturo wani, krojeni na plasterki, w kostke, patroszeni lub siekani w najrozniejsze, coraz to bardziej wymyslne, sposoby. A wie pan, jakie sa te sprawy? Szczegolne? Nie, prosze pana. One wszystkie sa takie same. Ta sama sprawa ubrana w nieco inny stroj. Szcze golne? Nie. Absolutnie nie. Sanadzwyczaj powszednie. Seryjne zabojstwa sa czyms zwyczajnym w naszym spoleczenstwie. Tak codzienne jak wschod i zachod slonca. To rozrywka. Sposob spedzania wolnego czasu. Do diabla, powinnismy zamieszczac wyniki morderczego zniwa w rubryce sportowej gazet. A wiec, byc moze tym razem, bez wzgledu na to jak pan jest zawiedziony i zaklopotany, bez wzgledu na to jak bardzo sfrustrowany, tym razem mysle, ze sobie daruje. Agent poruszyl sie, poprawiajac pozycje. -Nie - powiedzial spokojnie. - Nie wierze w to. Clayton patrzyl, jak Martin powoli wstaje z krzesla. Po raz pierwszy ujrzal wrogosc w jego oczach, ktore zamienily sie nagle w dwie szparki utkwione w nim z ta sama intensywnoscia, z jaka strzelec wyborowy naprowadza muszke na cel nim odda strzal. Jego glos stal sie bezwzgledny, ostry jak brzytwa; slowa jak uklucie noza. -Niech pan zatrzyma neseser. I sprawdzi jego zawartosc. Jest tam numer tutej szego hotelu, gdzie moze mnie pan pozniej zastac. Wieczorem bede oczekiwal na telefon od pana. -A jesli powiem, nie? - zapytal Clayton. - Jesli nie zadzwonie? Agent nie przestawal sie w niego wpatrywac. -Jeffrey Clayton. Profesor psychologii paranormalnej, Uniwersytet Massachu- setts. Mianowany krotko po przelomie wieku. Otrzymal tytul profesora trzy lata poz niej, wiekszoscia glosow. Kawaler. Bezdzietny. Kilka przyjaciolek, pragnacych, zeby 23 sie pan w koncu ustatkowal, czego nie ma pan zamiaru uczynic. I to nie dlatego, ze woli pan zwiazki homoseksualne, lecz z jakiejs innej przyczyny, zgadza sie? Moze kiedys, przy okazji, o tym porozmawiamy. Co jeszcze? Ach tak. Lubi pan rowerowe przejazdzki, szczegolnie w gorach, gre w kosza i gimnastyke, nie wspominajac juz o codziennych dziesieciokilometrowych przebiezkach. Tworczosc naukowa: jest pan autorem wielu ciekawych rozpraw na temat niebezpiecznych dla otoczenia zachowan mordercow. Niestety zadne z nich nie spotkalo sie z szerokim zainteresowaniem spoleczenstwa. Przyciagaly natomiast uwage sluzb policyjnych w calym kraju, ktore maja w zwyczaju respektowanie panskiej wiedzy i umiejetnosci, czego nie mozna powiedziec o panskich kolegach. Okresowo wykladowca dla FBI na Wydziale Badan Behawioralnych w Quantico, poki nie zamknieto tej uczelni. Te cholerne ciecia budzetowe. Goscinny wykladowca na Wydziale Kryminalistyki w college'u Johna Jaya w Nowym Jorku.Przerwal, by zlapac oddech. -A zatem ma pan moj zyciorys - wtracil Clayton. -W pamieci - odparl chlodno Martin. -Mogl pan zdobyc te informacje w kadrach na Uniwersytecie. Agent skinal glowa. -Siostra mieszka w Islamorada na Florydzie. Nie wyszla za maz. Podobnie jak pan nigdy sie nie ozenil. Czyz nie jest to intrygujacy zbieg okolicznosci? Opiekuje sie wasza matka. Chora matka. Pracuje dla lokalnego czasopisma. Uklada szarady. Raz w tygodniu. Interesujaca praca. Czy podobnie jak pan ma problemy z alkoho lem? Czy moze jest uzalezniona od jakiegos innego swinstwa? Clayton wstal. -Nie mam problemow z alkoholem. Moja siostra rowniez. -Nie? To dobrze. Milo to slyszec. A zatem, zastanawiam sie jakim cudem ten szczegol znalazl sie w moich informacjach... -Nie mam o tym zielonego pojecia. -To zrozumiale. Policjant rozesmial sie ponownie. -Wiem o panu wszystko - zapewnil. - A takze sporo o panskiej rodzinie. Ma pan na swoim koncie kilka osiagniec. Zyskal pan rozglos jako osobliwy ekspert w dzie dzinie morderstw. -O co panu chodzi? -Chodzi mi o to, ze mimo tych osiagniec nie wykazuje pan zainteresowania kontynuacjalancucha sukcesow. Pracowal pan z najlepszymi specjalistami w tej dzie dzinie, lecz wydaje sie, ze jest panu dobrze z wlasna anonimowoscia. -To moja sprawa - zaprotestowal Clayton energicznie. -Moze tak, a moze nie. Czy wie pan, ze za plecami studenci nazywaja pana Profesor Smierc? -Owszem. Obilo mi sie o uszy. -A wiec, Profesorze Smierc, dlaczego wybral pan prace tutaj, w tym wielkim, nie subsydiowanym, w czesci zrujnowanym stanowym uniwersytecie, ukrywajac sie przed swiatem? 24 -To rowniez jest moja sprawa. Lubie te prace.-Teraz to rowniez moja sprawa, profesorze. Clayton pominal te uwage milczeniem. Jego palce przeslizgnely sie po zimnym metalu rewolweru, ktory lezal przed nim na biurku. -Podniesie pan ten neseser - przemowil agent surowym, ochryplym glosem - i sprawdzi jego zawartosc. Potem zadzwoni pan do mnie i pomoze mi rozwiazac moj problem. -Jest pan pewny? - zapytal Clayton dziwiac sie, ze stac go na taki opor. -Tak - odpowiedzial Martin. - Tak. Jestem pewny, poniewaz, drogi profesorze, nie tylko zaznajomilem sie z panskim zyciorysem, ktory gowno mnie obchodzi, nie tylko odwiedzilem wasze kadry i nie tylko dlatego, ze czytalem panadossierw FBI, ale dlatego, ze wiem cos jeszcze, cos duzo bardziej waznego. Sam stalem sie uczniem, profesorze. Uczniem zabojcy. A potem, przez przypadek, panskim uczniem. A to doprowadzilo mnie do kilku ciekawych odkryc. Clayton mial trudnosci z zamaskowaniem drzenia w glosie. - 1 coz to takiego jest? - zazadal. Martin usmiechnal sie. -Widzi pan, profesorze. Wiem, kim pan naprawde jest. Clayton nie odezwal sie czujac chlod w zoladku. Do jego uszu dotarl szept agenta: -Hopewell, New Jersey. Tam spedzil pan pierwsze dziewiec lat swego zycia... az do pewnej pazdziernikowej nocy, cwierc wieku temu. Potem wyjechal pan i nigdy nie wrocil. Tam wlasnie wszystko sie zaczelo. Zgadza sie, profesorze? -Co sie zaczelo? - odparowal Clayton. Agent pochylil glowe, jak dziecko dzielace sie sekretem. -Wie pan, co mam na mysli. Przerwal obserwujac, jakie wrazenie wywarly jego slowa; nie oczekiwal odpowiedzi. Pozwolil, by cisza wypelnila pusta przestrzen miedzy nimi, otulajac profesora jak wczesnoporanna mgla w chlodny, jesienny dzien. Pokiwal glowa. -Z niecierpliwoscia wyslucham pana dzis wieczor, profesorze. Mamy wiele do zrobienia, a obawiam sie, ze nie pozostalo nam zbyt wiele czasu. Bedzie zatem le piej, jesli zaczniemy od razu. -Pan mi grozi, agencie Martin? Jesli tak, to moze przestanie pan byc taki tajem niczy, poniewaz nie mam pojecia, o czym pan mowi. - Clayton mowil gwaltownie, zbyt gwaltownie, by byc przekonywajacym, co zrozumial w chwili, w ktorej pierw sze slowo wyplynelo z jego ust. Agent poruszyl sie lekko, jak pies budzacy sie z drzemki. -Och - westchnal - to prawda, nie ma pan. - Zawahal sie na moment. - Myslal pan, ze potrafi sie ukryc, czy tak? Clayton nie odpowiedzial. -Myslal pan, ze potrafi sie ukryc na zawsze? Po raz ostatni wskazal neseser spoczywajacy na skraju biurka, potem odwrocil sie i nie ogladajac sie za siebie, energicznie wspial sie po schodach. Szybko i zwinnie. Po chwili wchlonely go ciemnosci panujace na krancach auli. Blysk swiatla rozjasnil mrok, 25 gdy drzwi otworzyly sie na skapany w swietle korytarz; szerokie plecy agenta zarysowaly sie na tle wyjscia. Drzwi zamknely sie z lomotem.Jeffrey Clayton siedzial nieruchomo, jakby stopiony w jedno z krzeslem. Na jego twarzy malowal sie gniew. Z trudem lapal powietrze. Nagle swiadomosc, ze w pomieszczeniu nie ma zadnego okna, wydala mu sie nie do zniesienia. Tak, jakby nagle zabraklo tlenu. Katem oka widzial pulsujace, czerwone swiatelko alarmu. Przytknal dlon do czola i zrozumial. To koniec. Rozdzial drugi PROBLEM, KTORY NIE ZNIKNIETAK LATWO Szedl wolno przez kampus nie zwazajac na studentow, tarasujacych przejscie, targany ponurymi myslami i lodowatym niepokojem.Wieczor czail sie na krancach jesiennego popoludnia wlewajac ciemnosc posrod nagie galezie kilku ocalalych debow. Podmuch chlodnego wiatru przenikal przez welniany plaszcz Jeffreya Claytona. Zadrzal. Podniosl glowe spogladajac na zachod, gdzie wierzcholki wzgorz rysowaly sie na tle purpurowo-czerwonego horyzontu. Niebo zdawalo sie blednac tworzac kilka roznych odcieni bladej szarosci, kazdy dopasowany do zblizajacej sie powoli zimy. Pomyslal, ze to najgorsza pora w Nowej Anglii; burza jesiennych barw ustepuje miejsca pierwszym sniegom. Odnosil wrazenie, ze swiat zbiera sie w sobie, niepewny, niczym stary, zmeczony zyciem czlowiek, ktory potyka sie czujac bol kazdego kroku, i zdaje sobie sprawe, ze pierwszy powiew smierci jest juz niedaleko. Jakies piecdziesiat metrow dalej, przed Kennedy Hall, jednym z wielu banalnych cementowych budynkow, ktore wyparly dawne cegly i bluszcz, wybuchla bojka. Chlodny wiatr niosl gniewne odglosy. Jeffrey skryl sie za grubym konarem. Nie ma sensu wystawiac sie na zablakana kule, powiedzial sobie w duchu. Nasluchiwal, lecz nie potrafil stwierdzic o co poszlo; slyszal jedynie potoki obelg. Dostrzegl dwoch biegnacych policjantow z kampusu. Mieli na nogach ciezkie, wysokie buty z metalowymi okuciami na czubkach i byli uzbrojeni. Odglos ich krokow przypominal stukot konskich kopyt. Nie widzial oczu, skrytych za oslonami na helmach. Z drugiej strony nadbiegala kolejna dwojka policjantow. Kiedy mineli go, zapalila sie lampa uliczna rzucajac jasna poswiate, ktora odbila sie od wyciagnietej broni. Od incydentu, jaki wydarzyl sie zeszlej zimy, kiedy kilku czlonkow klubu studenckiego pojmalo funkcjonariusza pracujacego samotnie nad tajna operacja antynarkotykowa, policjanci z kampusu wychodzili na patrole parami. Podpalili go w piwnicy. Przed tym rozebrali do naga i znecali sie nad bezbronnym. Zbyt duzo alkoholu, narkotykow, nafta, i calkowity brak sumienia. Zabili policjanta i spalili klub. Troje odpowiedzialnych nigdy nie zostalo osadzonych za zbrodnie. Wiekszosc dowodow poszla z dymem, chociaz w kampusie tudent powrocil na ostatni rok, lecz nigdy nie opuszczal swego pokoju i mowiono, ze albo popada w chorobe umyslowa, albo glodzi sie na smierc, zabarykadowawszy sie od wewnatrz. Teraz patrzyl, jak czterech policjantow brnie przez tlum. Jeden krecil mlynka palka. Z lewej strony dolecial odglos tluczonego szkla i skowyt bolu. Wychodzac zza szerokiego pnia, zobaczyl jak tlum sie rozpierzcha i kilku studentow szybko oddala sie z tego miejsca. Czterech policjantow przyciskalo dwoch mlodych mezczyzn, zakutych w kajdanki, do ziemi. Jeden z nastolatkow wyprezyl sie i oplul gliniarzy, tylko po to, by otrzymac mocnego kopa w zebra. Wrzask bolu odbil sie echem od budynkow. Profesor zauwazyl mloda kobiete obserwujaca zdarzenie z okna na drugim pietrze. Wydawalo sie, ze dobrze sie bawi obserwujac zajscie, wskazujac palcem i smiejac sie, bezpieczna za kuloodporna szyba. Jego wzrok powedrowal ku ciemnym oczodolom okien pierwszego pietra, gdzie miescily sie sale wykladowe. Uwazano, ze utrzymywanie otwartych biur i klas na parterze jest zbyt klopotliwe i kosztowne. Zbyt wiele stluczen, zbyt duzo wandalizmu. Partery pozostawiono wiec domoroslym artystom, ktorzy z zapalem pokrywali sciany graffiti i wybijali resztki potluczonych szyb. Posterunki ochrony ustawiono przy schodach prowadzacych na wyzsze pietra, co w pewnym stopniu zapobiegalo wnoszeniu broni do sal lekcyjnych. Jednakze ostatnimi czasy pojawil sie powazniejszy problem, a mianowicie "nie wyjasniona" sklonnosc niektorych studentow do podkladania ognia w pustych pomieszczeniach pod salami, gdzie pisali testy. Teraz, podczas sesji egzaminacyjnej, ochrona przeprowadzala eksperyment z psami, pilnujacymi opuszczonych miejsc. Wycie zwierzakow dekoncentrowalo podczas egzaminu, lecz z drugiej strony odstraszalo wandali. Policjanci poderwali z ziemi pojmanych studentow i ruszyli w jego strone. Widzial, jak rzucaja ostrzezenia, obserwujac bacznie dachy budynkow. Snajperzy, pomyslal. Nasluchiwal dzwiekow helikoptera, ktory stanowilby dodatkowe zabezpieczenie. Byl niemal pewien, ze uslyszy strzaly, nic takiego nie nastapilo. Jego osiedle znajdowalo sie kilka przecznic od kampusu, na stosunkowo cichej ulicy, przy ktorej staly, jak je kiedys okreslano, domy wykladowcow. Byly stare, zbielale, drewniane, lekko stylizowane na styl wiktorianski, z szerokimi werandami i kanciastymi szybkami w oknach. Dziesiec lat temu istnial na nie spory popyt ze wzgledu na ich charakter i wiekowe dziedzictwo stylu. Lecz obecnie chylily sie ku upadkowi odizolowane, oddalone od arterii komunikacyjnych, zasloniete drzewami i krzewami, samotne posrod staromodnych drutow telefonicznych, utrudniajacych tylko dzialanie nowoczesnych, czulych systemow alarmowych. Dom Claytona takze byl wyposazony w przestarzaly system monitorujacy - umieszczonej na zewnatrz kamerze wideo. Z przyzwyczajenia, po powrocie do domu sprawdzil co sie nagralo: odwiedzil go jedynie miejscowy listonosz, ktoremu towarzyszyl, jak zawsze, pies obronny, a krotko po odejsciu listonosza, dwie mlode kobiety w skorzanych maskach, wiec nie mogl ich rozpoznac. Mocowaly sie z klamka szukajac latwego lupu, lecz zniechecil je system elektrycznych wstrzasow, jaki zainstalowal. Impulsy nie byly wystarczajaco silne, by zagrazac zyciu, lecz sprawialy, ze kazdy, kto schwycil za klamke, odczuwal jakby cos walnelo go cegla w reke. Zobaczyl jak jedna z kobiet upada na ziemie, wyjac ze zlosci i bolu, i poczul ogromna satysfakcje. Sam zaprojektowal ten system, opierajac sie na znajomosci ludzkiej psychiki. Kazdy wlamywacz zlapie najpierw za klamke, chocby po to, zeby sprawdzic, czy drzwi sa zamkniete. Oczywiscie, jego drzwi nie byly. Bronil ich prad o mocy siedmiuset piecdziesiat woltow. Nie mial checi nic jesc. Przeszedl do niewielkiej kuchni i wyjal z zamrazarki butelke finskiej wodki. Nalal sobie szklanke i wypil tegi lyk pozwalajac, aby gorzki, zimny plyn rozgrzal jego zoladek. Skierowal sie do saloniku i opadl na skorzany fotel. Zobaczyl pulsujacy sygnal nagranej wiadomosci na automatycznej sekretarce, lecz w tej samej chwili wiedzial, ze go zignoruje. Wyciagnal reke, lecz zawahal sie. Zamiast tego pociagnal kolejny lyk i odchylil glowe do tylu. Hopewell. Mialem zaledwie dziewiec lat. Nie, bylo cos wiecej. Mialem dziewiec lat i bylem przerazony. Co sie wie, kiedy ma sie dziewiec lat? - zapytal nagle samego siebie. - Nie wie sie nic, a jednoczesnie wie sie wszystko. Jeffrey Clayton poczul, jakby ktos wbijal mu szpile w czolo. Nawet alkohol nie usmierzal pulsujacego bolu. Tamta noc byla podobna do tej, moze nie az tak chlodna; zanosilo sie na deszcz. Pamietam ten deszcz, pomyslal; kiedy odjezdzalismy chlusnal na mnie, jakbym zrobil cos zlego. Zdawalo sie, ze ow deszcz ukrywal wszystkie gniewne slowa, a on stal w drzwiach, uspokojony po awanturze, patrzac jak odjezdzamy. Co on takiego powiedzial? Jeffrey pamietal: -Potrzebuje cie. Ciebie i dzieci... I jej odpowiedz: 30 -Nie potrzebujesz. Masz siebie.On odpowiedzial: -Wszyscy jestescie czescia mnie... Potem poczul, jak matka wpycha go do samochodu. Pamietal, ze niosla jego mala siostrzyczke, ktora plakala wnieboglosy. Zdazyli jedynie spakowac niewielka torbe. Wepchnela nas do samochodu, przypomnial sobie, i powiedziala: -Nie odwracaj sie. Nie patrz na niego. Wyobrazil sobie matke. To tamtej nocy zestarzala sie i to wspomnienie przerazilo go teraz. Pocieszal sie w duchu, ze nie ma sie czym przejmowac. Wyjechalismy z domu. To wszystko. Klocili sie. Kolejny raz. Ostrzej niz poprzednio. Gorzej, bo ostatni raz. Chowalem sie w swoim pokoju, starajac sie nie slyszec ich slow. O co sie klocili? Nie wiem. Nigdy nie pytalem. Nigdy sie nie dowiedzialem. Lecz tym razem to byl koniec. Bylem o tym przekonany. Wsiedlismy do samochodu, odjechalismy i nigdy wiecej go nie widzielismy. Ani razu. Nigdy. Pociagnal kolejny, dlugi lyk. Smutna historia, ale wcale nie taka niezwykla. Nieudany zwiazek. Zona z dziecmi odchodzi zanim nastapi nieszczescie. Byla odwazna. Postapila slusznie. Zostawila go. W innym swiecie. Potem dorastanie w miejscu, gdzie nie mogl juz skrzywdzic zadnego z nas. Typowe. Niewatpliwie dokonuje psychicznego spustoszenia, wiem o tym z wlasnych badan, z wlasnej terapii. Ale mozna dojsc do siebie. Nie jestem kaleka. Rozejrzal sie po pokoju. W rogu stalo biurko zawalone sterta papierow. Komputer. Mnostwo ksiazek, cisnietych bez ladu i skladu na polki. Praktyczne meble, nic czego nie mozna bylo wymienic, gdyby zostalo skradzione. Na jednej scianie wisialy niektore z jego nagrod i dyplomow. Kilka oprawionych w ramki reprodukcji znanych dwudziestowiecznych klasykow sztuki nowoczesnej, miedzy innymi puszka z zupa Warhola i kwiaty Hockneya. Mialy wprowadzac nieco urozmaicenia. Zawiesil rowniez kilka plakatow filmowych, poniewaz lubil poczucie akcji, ktora wnosily. Uwazal, ze jego zycie jest zbyt bierne i bezbarwne, a nie bardzo wiedzial, jak to zmienic. A zatem, zadal sobie pytanie, jak to sie dzieje, ze gdy jakis nieznajomy wspomina te noc, kiedy jako dziecko opusciles swoj dom rodzinny, wpadasz w panike? Przeciez nie zrobilem nic zlego. Przypomnial sobie, ze powiedziala - odchodzimy... -1 tak zrobilismy. Potem bylo nowe zycie, tak dalekie od Hopewell. Usmiechnal sie. Pojechalismy na Poludniowa Floryde. Niczym uchodzcy, przybywajacy tam z Kuby i Haiti. Ucieklismy od podobnej dyktatury. Dobre miejsce, zeby zniknac. Nikogo nie znalismy. Zadnej rodziny. Zadnych przyjaciol. Zadnych znajomosci. Bez pracy. Bez szkoly. Nie istniala nawet jedna z typowych przyczyn, dla ktorych ludzie przeprowadzaja sie do danego miejsca. Nikt nas nie znal. I my rowniez nikogo nie znalismy. Ponownie przypomnial sobie slowa swojej matki. Powiedziala kiedys, miesiac pozniej, ze bylo to miejsce, w ktorym nigdy nie bedzie ich szukal. Jako dziecko polnocy nie cierpiala upalu. Nienawidzila lata, szczegolnie tej gestej wilgoci, panujacej 31 w srodkowoatlantyckich stanach, przez ktora nabawila sie czerwonych krost na skorze i atakow astmy, tak ze charczala przy najmniejszym wysilku. Powiedziala kiedys jemu i jego malej siostrzyczce:-Nigdy nie przyjdzie mu do glowy, ze na poludnie. Bedzie sadzil, ze pojechalam do Kanady. Zawsze mowilam o Kanadzie... Pomyslal o Hopewell. Male miasteczko otoczone farmami - tyle wiedzial i przypominal sobie. Przylegalo do Princeton, ktore niegdys slynelo z uniwersytetu, az do rozruchow na przelomie wieku, rozprzestrzeniajacych sie w niekontrolowany sposob, niczym plomien. Uniwersytet zostal wtedy spalony i spladrowany. Miasteczko bylo znane, poniewaz wiele lat przed jego narodzinami doszlo w nim do slynnego porwania. Ale my odjechalismy. I nigdy nie powrocilismy. Jednym duzym haustem oproznil szklanke. Nagle opanowal go szal. Nigdy nie wrocilismy, powtorzyl w duchu trzy lub cztery razy. Wiec pieprze cie, agencie Martin. Mial ochote na kolejnego drinka, lecz zrezygnowal. Chwile pozniej zmienil jednak zdanie. Tym razem nalal sobie tylko polowe i zmusil sie, aby saczyc powoli. Siegnal reka w dol, znalazl telefon na podlodze i szybko wykrecil numer siostry. Po pierwszym sygnale odlozyl sluchawke. Nie chcial do nich dzwonic o ile nie bedzie mial czegos do powiedzenia, a uswiadomil sobie, ze nie ma nic, z wyjatkiem pytan. Odchyliwszy sie do tylu zamknal oczy i przywolal w myslach obraz malego domku, w ktorym kiedys mieszkali. Woda opada, pomyslal. Jestem tego pewien. Woda opada i mozna oddalic sie od brzegu sto, nawet dwiescie metrow, i nasluchiwac dzwieku skaczacych ryb w jednym z kanalow, ladujacych z pluskiem w lazurowej wodzie. Byloby milo znalezc sie znow w Upper Keys. Brodzic po plyciznie. Moze udaloby mu sie dostrzec srebrzysty ogon przezroczki, wystajacy z wody, odbijajacy promienie zachodzacego slonca. Albo pletwe rekina tnaca niezmacona tafle wody w poszukiwaniu latwego kaska. Susan wiedzialaby, gdzie poplynac i z pewnoscia zlowilibysmy jakas sztuke. Kiedy byli mlodzi, spedzali wiele godzin na wspolnym lowieniu ryb. Zdal sobie sprawe, ze teraz lowi sama. Pozwolil sobie na wspomnienie delikatnego ruchu, z jakim cieply ocean pociagal go za nogi, lecz kiedy otworzyl oczy, zobaczyl jedynie skorzany neseser agenta rzucony niedbale na podloge. Podniosl go i wlasnie mial cisnac nim przez pokoj, kiedy znieruchomial. Pomyslal: To tylko kolejny koszmar. Pozwolilem, by cale moje zycie wypelnialy koszmary, wiec jeden wiecej niczego nie zmienia. Odchylil sie do tylu, westchnal i otworzyl tania metalowa klamre. Wewnatrz znajdowaly sie trzy teczki z dokumentacja. Szybko przejrzal wszystkie i dostrzegl, ze kazda zawiera mniej wiecej te same rzeczy i mniej wiecej to, czego sie spodziewal; zdjecia z miejsca zbrodni, streszczenia raportow policyjnych oraz protokol z sekcji zwlok kazdej z trzech ofiar. W taki sposob wszystko sie zawsze zaczyna, 32 pomyslal. Policjant z jakimis zdjeciami, ktory przypuszcza, ze spojrze na nie i w magiczny sposob odkryje zabojce. Westchnal glosno. Otworzyl wszystkie dossieri wylozyl ich zawartosc na podloge.Gdy tylko swiatlo padlo na zdjecia, zrozumial dlaczego agent byl tak przejety. Trzy denatki, wszystkie, jak sie domyslal, w wieku kilkunastu lat, wszystkie z podobnymi ranami cietymi, zadanymi po uprzednim rozebraniu ich do naga, wszystkie ulozone w podobnych pozach. Zwykla brzytwa? Noz mysliwski? Wszystkie lezaly na wznak, na ziemi, nagie z rekami rozpostartymi na boki. Byla to pozycja dzieci padajacych na swiezy snieg i udajacych snieznego aniola. Pamietal, ze robil to samo, kiedy byl maly, zanim przeprowadzili sie na poludnie. Pokrecil glowa. Najwidoczniej symbolika religijna, zauwazyl. Tak jakby zostaly ukrzyzowane, co, jak stwierdzil, w pewien dziwny, niezwykly sposob, bylo prawda. Ponownie spojrzal na zdjecia i dostrzegl, ze kazda ofiara miala uciety palec wskazujacy prawej reki. Podejrzewal, ze brakowalo im rowniez innych czesci ciala, moze pukla wlosow. Chyba lubisz zabierac pamiatki, powiedzial glosno do zabojcy, ktorego obraz nieublaganie zaczynal ksztaltowac sie w jego wyobrazni, niczym osoby, ktora powoli nadciaga z przestrzeni i siada naprzeciwko. Przyjrzal sie miejscom, w ktorych znaleziono ciala. Na jednym widnial las, mloda dziewczyna lezala na plaskiej, skalnej polce. Na drugim okolica byla bagnista, gnijace bloto, poplatane krzewy i pnacza. Blisko rzeki, pomyslal. Z trzecim mial najwiekszy problem; kraj obraz wiejski, lecz morderstwo najwyrazniej zostalo popelnione wczesna zimaj widoczne platy czystego sniegu dokola czesciowo rozlozonego ciala. Przyjrzal sie krajobrazowi przysuwajac zdjecia blizej oczu, szukajac sladow krwi, ale nie zobaczyl zbyt wiele. A zatem wrzucales je do samochodu, wywoziles do tych miejsc, a potem zabijales, he? Moze byc problem. Zawsze jest latwiej ocenic miejsce zbrodni, jesli tam dokonano zabojstwa. Przewiezione ciala stwarzaja sporo klopotow. Wstal myslac intensywnie i wrocil do kuchni, gdzie nalal sobie jeszcze jedna szklaneczke wodki. Ponownie pociagnal tegi lyk i pokiwal do siebie glowa z zadowoleniem czujac, jak alkohol rozjasnia mu umysl. Bol glowy minal, wiec powrocil do analizowania dokumentow na podlodze. Na nowo podjal rozmowe z samym soba, spiewnym glosem, jak dziecko, samotnie bawiace sie w pokoju, grajace w osobliwa gre. Sekcja zwlok, sekcja, sekcja. Zaloze sie o dwadziescia dolcow, ze wszystkie dziewczyny zostaly zgwalcone po zamordowaniu i ze nie masz wytrysku, czlowieku. Odszukal trzy raporty i przesuwajac szybko palcem po zapisanych kartkach, znalazl opinie patologa, ktorej szukal. -Wygralem - powiedzial na glos. - Dwadziescia dolcow. Dwadziescia pieprzo nych dolcow. Kolejny raz mialem racje. Jak zwykle. Nalal sobie kolejnego drinka. -Jezeli miales wytrysk, to dopiero jak je zabiles. Poniewaz to cie tak naprawde podnieca, co? To twoja chwila. Chwila jasnosci. Wspaniala eksplozja, rozblyskujaca przed oczami prosto do mozgu, siegajaca dna duszy. Cos tak cudownego i mistycz nego, ze az cie przeraza. Skinal glowa. Spojrzal przez pokoj, gestykulujac w kierunku pustego krzesla, zachowujac sie jakby zabojca wlasnie byl w pokoju. Dlaczego nie usiadziesz? Daj 3 - Stan umyslu J J odpoczac nogom. Portret zaczal ksztaltowac sie w jego umysle. Niemlody, pomyslal. Rodzaj dziwaka. Bialy. Nie odrazajacy. Moze odrobine dziobaty. Oczywiscie, samotnik. Rozesmial sie, gdy wyobrazenie zabojcy zaczelo przyjmowac bardzo realne ksztalty. Nie tylko wyczarowal sobie obraz typowego seryjnego zabojcy. Kontynuowal rozmowe z upiornym gosciem, sarkastycznym, lekko zmeczonym glosem. -Wiesz, koles, znam cie. Znam cie dobrze. Widzialem cie kilkanascie razy, setki razy. Obserwowalem cie podczas procesow. Przeprowadzalem z toba wywiady w wie ziennej celi. Zmierzylem cie, zwazylem, wiem nawet, co lubisz jesc. Zastosowalem testy Rorschacha, test na badanie struktury osobowosci oraz na inteligencje. Zmie rzylem cisnienie krwi. Pobralem ci krew i przeprowadzilem badania DNA. Do dia bla, nawet sleczalem przy sekcji zwlok po egzekucji i ocenilem pod mikroskopem probki pobrane z twojego mozgu. Znam cie na wylot. Myslisz, ze jestes wyjatkowy i potezny, lecz wybacz, koles, ale tak nie jest. Przejawiasz te same cholerne tenden cje i perwersje, co tysiace tobie podobnych. Akta pelne sa ludzi takich jak ty i, do diabla, czytadla tez. W takiej czy innej formie egzystujesz w spoleczenstwie od wie kow. I jesli naprawde sadzisz, ze jestes kims unikatowym i demonicznie wspania lym, to cholernie sie mylisz. Jestes frazesem. Rownie powszednim jak chlod w zi mie. Nie chcialbys tego uslyszec, prawda? Ten gniewny glos w twoim wnetrzu zaczalby spluwac roznymi rodzajami zadan. Mam racje? Chcialbys wyjsc i wyc do ksiezyca w pelni i moze zlapac kolejna, mloda dziewczyne. Tylko po to, by udowodnic, ze sie myle, co? Ale wiesz co, koles, w rzeczywistosci jedyna szczegolna rzeczajest to, ze jeszcze cie nie zlapano i, ze istnieje prawdopodobienstwo, iz bedziesz mial szczescie i uda ci sie pozostac na wolnosci nie dlatego, ze jestes tak cholernie bystry, czego jestem pewien, ale poniewaz nikt, do cholery, nie ma czasu. Sa ciekawsze rzeczy do roboty niz uganianie sie za szalencami, chociaz nie mam pojecia, jakie to moga byc te ciekawsze rzeczy. W kazdym razie tak to jest. Pozostawili cie, poniewaz nikomu, tak naprawde, na tym nie zalezy. Ty po prostu nie jestes ta wielka, pieprzona osobi stoscia, za jaka sie uwazasz... Westchnal, poszperal w papierowej teczce w poszukiwaniu numeru telefonu. Byl zapisany na zoltej kartce papieru. Ponownie zerknal na zdjecia i dokumenty, zeby sie upewnic, czy nie bylo w nich czegos, co mogl przegapic, i po raz wtory pociagnal tegi lyk wodki. Zbesztal samego siebie za poczucie strachu i przerazenie, ktore nim zawladnelo, kiedy policjant go zastraszyl. Kim naprawde jestem? Westchnal w odpowiedzi. Jestem, kim jestem. Ekspertem od straszliwej smierci. Reka, w ktorej trzymal szklanke, wykonal gest niecheci w kierunku trzech teczek z aktami lezacych przed nim na podlodze. -Do przewidzenia - powiedzial glosno. - Calkowicie do przewidzenia. I praw dopodobnie rownoczesnie niemozliwe. Po prostu kolejny, chory, anonimowy mor derca. Nie to chcialby pan uslyszec, panie wladzo. Usmiechnal sie, po czym siegnal po sluchawke. 34 Agent odezwal sie po drugim sygnale.-Clayton? -Tak. -Dobrze. Nie tracil pan czasu. Ma pan wideofon? -Tak. -Niech pan wlaczy to cholerstwo, zebym mogl widziec panska twarz. Jeffrey spelnil prosbe, po czym usiadl naprzeciwko, na krzesle. -Tak lepiej? Na jego ekranie pojawila sie twarz agenta. Siedzial na krawedzi lozka w jednym z hoteli w centrum miasta. Wciaz mial na sobie krawat, lecz jego marynarka wisiala na krzesle. Nie zdjal olstra z pistoletem. -A wiec, co moze mi pan powiedziec? -Co nieco. Prawdopodobnie rzeczy, o ktorych pan juz wie. Przejrzalem tylko pobieznie zdjecia i dokumenty. -1 co pan tam zauwazyl ciekawego? -Ten sam czlowiek, to na pewno. Oczywiste religijne podteksty w symbolice ulozenia ciala. Moze byly ksiadz? Moze byly ministrant. Cos z tych rzeczy. -Bralem to pod uwage. -Moze historyk sztuki albo ktos zwiazany w jakis sposob ze sztuka religijna. No, wie pan, malarze renesansu prawie zawsze przedstawiali postac Chrystusa w ta kiej samej pozycji, w jakiej ulozono tamte ciala. Jakis malarz, ktory slyszy glosy? To kolejna mozliwosc. -Interesujace. -Widzi pan, detektywie. Kiedy juz wprowadzi pan ten wymiar religijny, bedzie pan musial zdazac w pewnym, szczegolnym kierunku. Ale czasami potrzeba troche niejednoznacznej interpretacji. Albo polaczenia. Dawny ministrant, ktory nastepnie stal sie historykiem sztuki. Rozumie pan, do czego zmierzam? -Tak. To nieglupie. Nagle przyszlo mu cos do glowy i wyrzucil to z siebie. -Nauczyciel. Moze nauczyciel. -Dlaczego? -Niektorzy ksieza maja ciagoty do mlodych mezczyzn, a to sa mlode kobiety. Taki jest schemat. Przyszlo mi to do glowy. -Interesujace - powtorzyl agent po krotkiej przerwie, ktorej potrzebowal na przetrawienie tego, co wlasnie uslyszal. -Nauczyciel, mowi pan? -Wlasnie. Ale to tylko jeden z wariantow. Potrzebuje wiecej informacji, zeby okreslic to dokladniej. -Prosze kontynuowac. -Brak dowodow na seksualny obrzed, chociaz sa poszlaki co do seksualnego podloza tych czynow, co pozwala mi przypuszczac, ze powinno sie podazac tropem religii. Religia zawsze wiaze ze soba wszelkiego rodzaju winy i moze to sprawia, ze panski zabojca nie moze sie powstrzymac. Jesli, oczywiscie, nie powstrzymywal sie wczesniej, co podejrzewam. 35 -Nasz zabojca.-Nie, nie sadze. Agent potrzasnal glowa. -Co jeszcze pan zauwazyl? -Lubi zabierac pamiatki. Pewnie gdzies w swoim domu ma dzban, w ktorym trzyma te poodcinane palce, gdzies pod reka, zeby mogl na nowo przezywac swoje triumfy. -Tak, przypuszczam, ze tak wlasnie jest. -Co jeszcze zabieral? -Co? -Co jeszcze, agencie Martin? Palec wskazujacy i co jeszcze? -Jest pan bystry. Spodziewalem sie tego. Powiem panu pozniej. Jeffrey westchnal. -Prosze mi nie mowic. Nie chce wiedziec. - Zawahal sie, potem powiedzial: - Wlosy, prawda? Klebek wlosow z glowy i rowniez wlosow lonowych, czy tak? Na twarzy agenta Martina pojawil sie osobliwy grymas. -Tak. Ma pan racje w obu przypadkach. -Ale nie okaleczal swoich ofiar, nieprawdaz? Nie wycinal narzadow rodnych, prawda? Ani piersi, mam racje? -Tak, znowu bez pudla. -To nie jest zwykly schemat. Nie to, ze niespotykany, ale bardzo rzadki. Dodat kowy sposob na wyladowanie zlosci. -Interesuje to pana? - zapytal agent. -Nie - odpowiedzial sucho Jeffrey. - Nie interesuje mnie. W kazdym razie, pan ski duzy problem polega na tym, iz morderstwa zostaly prawdopodobnie popelniane gdzies indziej, potem ofiary przewozono do miejsc, w ktorych je odnajdywano. Aza- tem musi pan znalezc samochod. W policyjnych raportach nie zauwazylem zadnych sladow wskazujacych na rodzaj pojazdu. Byc moze owijal je w folie albo wrzucal do plastikowego worka i przewozil w bagazniku. Byl taki przypadek w Kalifornii. Facet wlasnie tak to robil, a gliniarze wychodzili z siebie probujac go dopasc. -Pamietam te sprawe. Mysle, ze ma pan racje. Co jeszcze? -Z wygladu przypomina typowego morderce. -Z wygladu? -No coz, posiada pan zapewne mnostwo informacji, ktorymi nie chce sie pan podzielic. Przejrzalem protokoly z sekcji zwlok. Policyjne raporty byly naprawde skape. Na przyklad, brak obrazen spowodowanych oczywistym oporem, wskazuja cy, ze kazda ofiara byla nieprzytomna, kiedy ja molestowano i mordowano. To jest nieodparty dowod. W jaki sposob pozbawial je przytomnosci? Nie zanotowano zad nych sladow uderzen w glowe. Jak rowniez innych obrazen. Nie znalazlem identyfi kacji cial mlodych kobiet, dat czy okreslenia miejsca zbrodni. Ani slowa o postepu jacym sledztwie. Brak listy przesluchanych i podejrzanych. -Nie myli sie pan. Po prostu tego panu nie udostepnilem. -No wiec, to tyle. Przykro mi, ze nie moge bardziej pomoc. Przebyl pan dluga droge tylko po to, by uslyszec kilka doskonale znanych panu rzeczy. 36 -Wciaz nie zadal pan wlasciwego pytania, profesorze.-Nie mam zadnych pytan, agencie Martin. Widze, ze ma pan problem. Widze, ze potrzebuje pan pomocy. Ale to wszystko, co moge dla pana zrobic. Przykro mi. -Nie lapie pan tego, profesorze? -Czego nie lapie? -Pozwoli pan, ze podam kilka informacji, ktorych nie ma w raportach. Trzeci przypadek. Widzi pan oznaczenie na teczce? Czerwony pas. -Ta znaleziona na skale? Tak. -Cialo tego dziecka zostalo odnalezione cztery tygodnie temu na obszarze Za chodniego Terytorium. Czy rozumie pan, co to oznacza? -W granicach Terytorium. Byla mieszkanka przyszlego Piecdziesiatego Pierw szego Stanu? -Wlasnie - odparl agent. Jego glos byl ostry i gniewny. Jeffrey usiadl z powrotem na krzesle, rozwazajac uslyszana wiadomosc. -Myslalem, ze to nie moze sie tam wydarzyc. Myslalem, ze Terytorium jest wolne od zbrodni, od przemocy. -Bo jest, do diabla ciezkiego - odpowiedzial agent gorzko. - Jest wolne. -To nie powinno sie wydarzyc - powiedzial Jeffrey. - To znaczy, cala rzecz w tym, ze w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie takie rzeczy nie majamiejsca. Czy nie tak, detektywie? Swiat bez przemocy, mam racje? Szczegolnie bez przemocy, jak ta. Martin walczyl ze soba. -Ma pan racje - wykrztusil wreszcie. - Obecnie jest to warunek jego istnienia. Tylko z tej przyczyny rozwazano samodzielnosc tego obszaru. Niech pan pomysli, profesorze. Piecdziesiaty Pierwszy Stan. Miejsce, w ktorym moglby pan byc wolny. Prowadzic normalne zycie. Bez strachu. Tak powinno sie zyc. -Miejsce, gdzie wyrzeka sie wolnosci, zeby byc wolnym. -Nie ujmowalbym tego w taki sposob - odpowiedzial chlodno Martin. - Ale generalnie wlasnie tak. Jeffrey skinal glowa, zaczynajac rozumiec glebie problemu swego rozmowcy. -A zatem ma pan podwojny problem. Kryminalny i polityczny. -Teraz pan rozumie. Jeffrey poczul nic sympatii do poteznego policjanta. Uznal jednak, ze to wodka mogla podsunac mu to uczucie. -No coz, przypuszczam, ze rozumiem panskie nalegania. Czy glosowanie w Kongresie zaplanowano na dzien wyborow? To zaledwie trzy tygodnie. Tego typu zbrodnia skomplikuje sytuacje. Chyba ze dopisze wam szczescie i znajdzie pan swiadka czy jakis inny dowod. Ale zwykle, jesli sprawa zostaje rozwiazana, a w tym przypadku jest to jesli przez duze J, detektywie, dzieje sie to przez przypadek i wiele miesiecy po fakcie. Wiec... - Pociagnal kolejny lyk wodki i umilkl. -Wiec co? - zapytal Martin gorzko. -Wiec ciesze sie, ze nie jestem na pana miejscu. Oczy detektywa zwezily sie nieprzyjemnie, wpatrujac sie z ekranu monitora w profesora. Jego glos pozostal stanowczy, spokojny, kompletnie pozbawiony emocji. 37 -Ale jest pan, profesorze. - Martin wykonal gest w strone ekranu. - Powiempanu osobiscie dlaczego. -Prosze posluchac, przejrzalem panskie dokumenty - przerwal Jeffrey. - Je stem teraz w domu. Na dzis wieczor zrobilem to, co mialem do zrobienia. -To nie jest prosba. Niech pan przez chwile pomysli, w jaki sposob i gdzie moglbym narobic panu kolo dupy. Moze w Urzedzie Skarbowym na policji, na pan skim wspanialym uniwersytecie. Niech pan pozwoli swemu mozgowi przetrawic te mysl przez minute czy dwie. Jasne? A zatem, niech pan wybierze jakies miejsce na spotkanie, takie bezpieczne i spokojne. Nie wiem, kto moze kontrolowac te rozmo we. Albo kto podsluchuje na panskiej linii. Prawdopodobnie jacys panscy przedsie biorczy studenci szukaja informacji, zeby miec na pana haka. Ale chce sie spotkac i to jak najszybciej. Dzis wieczorem. Niech pan przyniesie te dokumenty. Powtarzam jeszcze raz. Mamy malo czasu. Jeffrey, w ciemnym ubraniu, poruszal sie ostroznie, wykorzystujac bardziej zacienione miejsca w centrum miasteczka studenckiego, zalanego blaskiem neonow. Przed knajpka "Pizza Antonia" jak zwykle gromadzil sie spory tlumek, czekajac na wolne miejsca w srodku. Zauwazyl uzbrojonego straznika, utrzymujacego w ryzach sfore wyglodnialych studentow. Inna kolejka wila sie do kasy kina na ulicy Pleasant, gdzie pokazywali nowosc nazwana przez dzieciakow viporn - slowo opisujace dwa tematy, wykorzystywane w najbardziej nowoczesnych fabulach filmowych. Przylgnal do ceglastego muru, gdy grupa agresywnych dzieciakow ruszyla za nim. Maszerowaly w wojskowym porzadku, zgodnie, beznamietnie skandujac odpowiedzi. Dwanascie malolatow podazalo za wysokim, pryszczatym przywodca, ktory z wrogim wyrazem twarzy patrzyl bezczelnie w oczy mijajacych go ludzi. Mieli na sobie identyczne kurtki z logo zawodowej druzyny koszykarskiej, welniane czapki i sportowe buty. Najmlodszy, prawdopodobnie w wieku zaledwie dziewieciu czy dziesieciu lat, zamykal pochod. Przebierajac krotkimi nozkami staral sie za wszelka cene dotrzymac kroku reszcie. Komizm sytuacji przytepila swiadomosc, jak niebezpieczny potrafil byc taki gang. Od czasu do czasu przywodca odwracal sie twarza do pozostalych i biegnac tylem wykrzykiwal: -Kim jestesmy? Bez wahania, piszczacymi glosami czlonkowie gangu odkrzykiwali w odpowiedzi: -Jestesmy Psami z Glownej Ulicy! -Co do nas nalezy? -Nalezy do nas ta ulica! Nastepnie wszyscy klaskali trzykrotnie w dlonie, co przypominalo wystrzaly z karabinu, odbijajace sie echem od scian budynkow w centrum miasta. Nawet studenci w pizzerii Antonia ustepowali z drogi, by mlodociany gang szybko przemaszerowal. Straznik postraszyl przywodce bronia, ale ten tylko rozesmial sie wykonujac nieprzyzwoity gest. Jeffrey dostrzegl, ze w bezpiecznej odleglosci jechal 38 za grupa woz policyjny. Wszyscy sie boja tych dzieciakow, pomyslal. Bardziej niz kogokolwiek innego. Mozna przedsiewziac proste srodki ostroznosci przeciw seryjnym mordercom, gwalcicielom, zlodziejom; mozna sie zabezpieczyc przed czarna ospa, gruzlica i tyfusem, lecz trudno jest ukryc sie przed atakiem porzuconych dzieci, nie znajacych innych uczuc ponad nienawisc do swiata. Zastanawial sie czy politycy, ktorzy glosowali przeciwko aborcji, widzieli kiedykolwiek dzieciece gangi walesajace sie po ulicach i zastanawiali sie, skad sie one biora.Wyszedl z glebokiego cienia i przebiegl przez ulice za wozem policyjnym. Zobaczyl jak jeden z policjantow odwrocil sie gwaltownie, jakby przerazil sie jego cienia. Po chwili odjechali wolno, a on przeskakiwal od latarni do latarni kierujac sie ku miejskiej bibliotece. Co wiem na temat Piecdziesiatego Pierwszego Stanu? Uswiadomil sobie, ze nie wiedzial zbyt wiele, a to, co wiedzial, wprawialo w zaklopotanie, chociaz nie zdawal sobie do konca sprawy dlaczego. Mniej wiecej dziesiec lat temu, ponad dwa tuziny najwiekszych korporacji w Stanach Zjednoczonych rozpoczelo masowy wykup wielkich obszarow ziemi nalezacej do panstwa, na obszarze szesciu zachodnich stanow. Nabyly rowniez ziemie, bedaca wlasnoscia tych stanow. Idea byla prosta; stanowila ekstrapolacje pomyslu wprowadzonego przez korporacje Disneya na srodkowej Florydzie w latach dziewiecdziesiatych. Chodzilo o to, by wybudowac nowoczesne miasta, osiedla mieszkaniowe, szkoly, urzadzenia komunalne, z jednoczesnym kultywowaniem i rozwijaniem tego, co bylo cenne i wartosciowe w dalekiej przeszlosci Ameryki. Poczatkowo swiat korporacji zasiedlal te tereny ludzmi, ktorzy zajmowali sie dzialalnoscia swoich firm, zapewniajac im wygode i bezpieczenstwo. Lecz atrakcyjnosc tworzonego w ten sposob obszaru byla ogromna. Niejednokrotnie Jeffrey Clay-ton ogladal reklamy telewizyjne Piecdziesiatego Pierwszego Stanu. Byl on przedstawiany jako cieple, bezpieczne miejsce, w ktorymi przestrzega sie tradycyjnych amerykanskich wartosci. Kilka lat temu obszar ten zostal nazwany Terytorium, scislej Zachodnim Terytorium. I podobnie jak w przypadku Alaski i Hawajow ponad piecdziesiat lat temu, rozpoczal sie proces przeksztalcania Terytorium w kolejny stan. Nowy i rozniacy sie od calej reszty kraju. Zdumialo go, ze tak wiele sasiadujacych ze soba stanow oddalo czesc swojej ziemi, lecz w owym czasie pieniadze i korzysci stanowily bardzo silne bodzce, a granice miedzy stanami nie byly tak naprawde czesciajakiejkolwiek tradycji. Tak wiec mapa Stanow Zjednoczonych ulegla zmianie. Na niektorych drogach staly wielkie tablice reklamujace zycie w nowym stanie. Lacza internetowe zapewnialy informacje o nim. Za pomoca komputera mozna bylo podrozowac po tym obszarze w trojwymiarowej skali, przez tereny zurbanizowane i nie zamieszkane, pozostawione w stanie naturalnym. Oczywiscie nie za darmo. Przesiedlono wiele biedniejszych rodzin, przyznajac im ogromne rekompensaty za przymusowe wywlaszczenie, kiedy okazalo sie, ze ich ziemie leza w granicach Terytorium. Nie obylo sie bez protestow niechetnych temu planowi formacji jak lokalna milicja czy rozni szalency zyjacy w glebi lasow, lecz nawet ich dalo sie wykurzyc metoda nakazow administracyjnych i sila lapowek. Wielu z tych ludzi wyemigrowalo do polnocnego Idaho i Montany, gdzie bylo dla nich duzo przestrzeni zyciowej. Piecdziesiaty Pierwszy Stan stal sie sanktuarium innego rodzaju. Wysokie ceny, wysokie podatki i rosnace koszty budowy. A ponadto, wewnatrz tego zamknietego swiata obowiazywaly ustawy kontrolujace prywatnosc, mozliwosc przemieszczania sie oraz ograniczajace podstawowe prawa obywatelskie. Usunieto Pierwsza Poprawke do Konstytucji, czego domagali sie mieszkancy. Zmieniono takze tresc Czwartej i Szostej Poprawki. Nie dla mnie takie miejsce, stwierdzil Jeffrey, lecz nie byl pewien, skad taka niechec. Przewiesil kurtke przez ramie i pospieszyl ulica. Nie wiesz zbyt wiele o Nowym Swiecie, pomyslal, po czym uswiadomil sobie, ze wkrotce dowie sie wiecej. Przez chwile zastanawial sie, jakiego rodzaju czlowiek zdecydowalaby sie na handel wymienny, jakiego zadalo terytorium - wolnosc za ochrone. Ale w zamian otrzymywalo sie kuszaca obietnice - bezpieczenstwo. Gwarantowane, absolutne bezpieczenstwo. Ameryka Normana Rockwella. Ameryka lat piecdziesiatych Eisenhowera. Ameryka dawno zapomniana. I tam, przyszlo mu na mysl, istnial problem agenta Martina. Sciskal pod pacha neseser z trzema dossier i pomyslal: To stary problem. Najstarszy. Co sie dzieje, kiedy lis buszuje w kurniku? W przedsionku biblioteki mieszkalo kilkoro bezdomnych. Rozpoznali go, gdy wszedl do srodka, witajac przyjaznymi okrzykami. -Hej, profesorze! Przyszedl pan nas odwiedzic? - zapytala jakas kobieta. Nie miala przednich zebow. Wybuchnela dzikim smiechem. -Nie. Prowadze pewne badania. -Dlugo nie porobisz tych swoich badan, profesorku. Skonczysz jak ci, co ich badasz. Wtedy bedziesz wiedzial, jak to jest. - Rozesmiala sie ponownie i szturchne la siedzacego obok, starszego mezczyzne, ktory otrzasnal sie sprawiajac, ze jego postrzepione i zlepione brudem ubranie zachrzescilo sucho. -Profesor nie bada truposzy, ty stara jedzo - odezwal sie mezczyzna. - On bada mordercow, no nie? -To prawda - odpowiedzial Jeffrey. -Aha. - Kobieta po raz wtory wybuchnela smiechem. - To nie musi sam byc umarlakiem. Musi zaciukac jednego czy dwoch. Czy tego potrzeba ci do badania, profesorku? Jak sie zabija? Jeffrey pomyslal, ze logika starej kobiety jest rownie niepewna jak jej glos. Zamiast odpowiedziec, wyjal z kieszeni dwudziestodolarowke. -Masz - powiedzial. - Kupcie sobie pizze. - Rzucil banknot na jej kolana. Schwycila go drapieznym ruchem. 40 -Za to kupimy tylko mala pizze - odezwala sie gniewnie. - Tylko z jednymdodatkiem. Ja lubie kielbase, a on grzyby. - Szturchnela ponownie swego kompana. -Przykro mi - odparl Jeffrey. - Nic na to nie poradze. Nagle wybuchnela smiechem, ktory przypominal pol chichot, pol pisk. -No to nie ma grzybow - zaskrzeczala. -Lubie grzyby - wystekal zalosnie mezczyzna, a jego oczy natychmiast wypel nily sie lzami. Jeffrey odwrocil sie i przecisnal przez podwojne, stalowe drzwi do przedsionka czytelni odgrodzonego kuloodporna szyba, gdzie sprawdzano nowo przybylych. Bibliotekarka poslala mu usmiech pytajac gestem, czy jest uzbrojony. Wskazala w kierunku pokoju i powiedziala: -Panski przyjaciel tam czeka. - Jej glos, dobywajacy sie z metalicznego inter- komu, wydawal sie odlegly i obcy. - Pana swietnie uzbrojony przyjaciel - dodala szczerzac zeby w usmiechu. - Nie bardzo mu sie podobalo, gdy kazalam mu oddac caly arsenal. -On jest policjantem - wyjasnil Jeffrey. -No coz, teraz jest policjantem nie uzbrojonym. Nie wolno wnosic broni do biblioteki. Tu sa tylko ksiazki. - Byla starsza od Claytona; podejrzewal, ze wolne chwile spedza na zapleczu zaczytujac sie romansami z przeszlosci. - Dawno, dawno temu bylo tu wiecej ksiazek niz pistoletow - powiedziala raczej do siebie. Podniosla wzrok. - Czy nie mam racji, profesorze? -Dawno, dawno temu - odparl. Skinela glowa. -Idee bywaja bardziej niebezpieczne niz bron. Z tym, ze nie dzialaja tak szybko. Usmiechnal sie i skinal glowa. Kobieta odwrocila sie, by sprawdzic co pokazuja monitory majace zapewnic jej bezpieczenstwo, wpisujac jednoczesnie ksiazki do komputera. Jeffrey przeszedl przez bramke detektora metalu i znalazl sie w przytulnej czytelni. Agent siedzial samotnie, wiercac sie niespokojnie na skorzanym fotelu. Natychmiast zerwal sie z miejsca i sprezystym krokiem podszedl do Claytona. -Nie lubie oddawac broni, nawet w takim przybytku nauki - wycedzil z kwa snym grymasem na twarzy. -To wlasnie powiedziala ta pani przy wejsciu. -Ona ma uzi na ramieniu, wiec moze mowic co chce. -Panskie rozumowanie nie jest pozbawione racji - powiedzial Jeffrey, po czym popchnal skorzany neseser z trzema dossier w kierunku agenta. - Oto panskie doku menty. Tak jak mowilem, jesli nie udostepni mi pan wszystkich informacji na temat kazdego z tych zabojstw, nie bardzo wiem, jak moglbym panu pomoc. Martin zignorowal te slowa. -Rozmawialem juz z dziekanem wydzialu psychologii - powiedzial. - Zgodzil sie udzielic panu okolicznosciowego urlopu. Zapisalem nazwiska profesorow, kto rzy pana zastapia. Pomyslalem, ze bedzie pan chcial z nimi porozmawiac zanim wyjedziemy. 41 Jeffrey rozdziawil usta ze zdumienia.-Gowno prawda - odparl jakajac sie lekko. - Nigdzie nie jade. Nie ma pan prawa z kimkolwiek sie kontaktowac czy podejmowac za mnie jakiekolwiek decy zje. Powiedzialem juz, ze panu nie pomoge i nie mam zamiaru zmienic zdania. -Nie wiedzialem, jak to najlepiej zalatwic - kontynuowal agent nie zwracajac uwagi na opor Jeffreya. - Wymyslic jakies odpowiednie klamstwo, poniewaz nie chce, zeby komukolwiek pan mowil, nad czym pan pracuje czy tez dokad jedziemy. Panski przelozony wie, ze jedzie pan do Starego Waszyngtonu. Niech wiec tak pozo stanie. -Pieprze cie - przerwal mu Jeffrey gniewnie. - Wychodze stad. Agent Martin usmiechnal sie lekko. -Nie sadze, zebysmy zostali przyjaciolmi - powiedzial. - Mysle, ze z czasem zacznie pan podziwiac, a przynajmniej doceniac niektore z moich bardziej szczegol nych cech... lecz nie na bazie dotychczasowych stosunkow. Nie, nie sadze, zebysmy zostali przyjaciolmi, ale, oczywiscie, nie jest to az tak wazne, prawda, profesorze? Nie o to w tym wszystkim chodzi. Jeffrey pokrecil glowa. -Niech pan zabiera te cholerne dokumenty. Zycze szczescia. Odwrocil sie i ruszyl do wyjscia, kiedy poczul uscisk na ramieniu. Martin byl poteznym mezczyzna i sila jego chwytu zapowiadala klopoty. Jakby chcial powiedziec, ze stac go na wiele wiecej, a bol, ktory teraz zadaje, jest adekwatny do sytuacji. Jeffrey bezskutecznie probowal wyszarpnac ramie. Agent przyciagnal go blizej siebie i wyszeptal goraczkowo prosto w twarz: -Koniec debat, profesorze. Koniec sprzeczek. Zrobi pan po prostu to, co mo wie, poniewaz uwazam, ze jest pan jedynym czlowiekiem w tym pieprzonym kraju, ktory moze mi pomoc. A wiec juz pana nie prosze. Teraz panu kaze. A pan ma tylko sluchac. Rozumiemy sie? - Zlosc wypelzla na twarz Jeffreya niczym czerwona roza wykwitajaca posrod sniegow. Z trudem pohamowal ogarniajacy go szal. -W porzadku - wykrztusil. - Niech mi pan powie, co wedlug pana powinienem wiedziec. Martin cofnal sie i wskazal dlonia krzeslo obok skorzanego fotela. Jeffrey usiadl. -Zaczynajmy - powiedzial szybko. Martin wcisnal sie w drewniane krzeslo ze sztywnym oparciem, otworzyl neseser i wyjal trzy teczki z dokumentami. Spojrzal na Jeffreya z ukosa i rzucil pierwsza teczke na stol, wprost przed oczy profesora. -To najnowsza sprawa - wyjasnil z gorycza w glosie. - Wracala do domu, w nocy, z domu sasiadow, gdzie opiekowala sie dzieckiem. Cialo odnaleziono po dwoch ty godniach. -Prosze dalej. -Nie, odlozmy to na chwile. Widzi pan te dziewczyne? - Podlozyl Jeffreyowi pod nos druga teczke. - Czy nie wydaje sie panu znajoma, profesorze? Jeffrey wpatrywal siew zdjecie mlodej kobiety. Dlaczego mialbym ja znac, zastanawial sie. 42 -Nie - odpowiedzial.-Moze nazwisko cos pomoze. - Agent oddychal ciezko, jakby probowal zapa nowac nad gniewem rozsadzajacym go od wewnatrz. Wzial olowek i napisal na oklad ce jednego dossier Martha Thomas. - Teraz dzwoni, profesorze? Siedem lat temu. Panski pierwszy rok w tutejszej oslawionej wyzszej uczelni. Przypomina pan sobie? Jeffrey skinal glowa. Poczul osobliwy chlod. -Tak. Oczywiscie, ze sobie przypominam. Byla studentka pierwszego roku na jednym z moich wstepnych wykladow. Jedna z dwustu piecdziesieciu studen tow. Semestr zimowy. Zanim zniknela, nalezala do tej grupy przez tydzien. Poja wila sie tylko na jednym wykladzie. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek pozniej ja spotkal. Na pewno nigdy z nia nie rozmawialem. To wszystko. Znale ziono ja trzy tygodnie pozniej w lesie, niedaleko stad. Pamietam, ze uwielbiala piesze wycieczki. Policja byla zdania, ze uprowadzono ja w czasie jednego z ta kich spacerow. Nikogo nie aresztowano. Nawet sobie nie przypominam, by mnie przesluchiwano. -1 nie zaoferowal pan swojej pomocy, kiedy zabito jedna z panskich studentek? -Zrobilem to. Miejscowa policja grzecznie podziekowala za propozycje. Po prostu nie mialem wtedy takiej reputacji jak obecnie. Nigdy nie widzialem materia low z miejsca zbrodni. Nie zdawalem sobie sprawy, ze padla ofiara seryjnego mor dercy. -Ci miejscowi idioci tez nie - odparl cierpko Martin, - Dziewczyna zostala wypatroszona i rozlozona na ziemi niczym ofiara jakiegos obrzedu. Brak palca, a... a ci glupcy nie mieli pojecia, z czym maja do czynienia. -W dzisiejszych czasach ginie zbyt wielu ludzi. Detektywi z wydzialu zabojstw wykonuja swego rodzaju intelektualne wybory decydujac, ktorymi sprawami sie zaj mowac. Ktore sa do rozwiazania. -Wiem o tym, profesorze. Mimo wszystko nie przeszkadza mi to nazywac ich idiotami. Jeffrey odchylil sie do tylu. -A wiec jakas mloda kobieta, ktora byla kiedys moja studentka, siedem lat temu, zostala zamordowana w ten sam sposob... Wciaz nie rozumiem, dlaczego wymaga to mojej ingerencji. Martin rzucil przez stol trzecie dossier tak, ze zatrzymalo sie przy prawej rece Jeffreya. -Ta sprawa jest stara - wyjasnil, wolno odmierzajac slowa. - Bardzo. Pieprzona przedpotopowa historia, profesorze. -Co chce pan przez to powiedziec? -FBI przechowuje dokumenty w sprawie tych zbrodni - kontynuowal Martin. - W swoim Programie Scigania Groznych Przestepcow. PSGP. Porownuja nie rozwia zane morderstwa na rozne ciekawe sposoby. Na przyklad pozycja ciala. Oraz te pal ce wskazujace. Program komputerowy pozwala wylapac podobienstwa. Oczywiscie zwykle nie przydaje sie to tym dupkom z FBI czy komukolwiek innemu, lecz od czasu do czasu powstaja interesujace kombinacje. Ale przeciez pan wie wszystko na ten temat, prawda? 43 -Znany mi jest proces identyfikacji przestepstw seryjnych. Juz od dziesieciolecimamy z tym do czynienia. Pan o tym wie. Agent wstal i przeszedl sie szybkim krokiem po pomieszczeniu. W koncu opadl ciezko na duzy, skorzany fotel i spojrzal przez stol na Jeffreya Claytona. -Oto jak lacza je ze soba. Czy wie pan, kiedy miala miejsce ta ostatnia zbrod nia? Ponad dwadziescia piec pieprzonych lat temu. To znaczy w epoce kamienia lupanego, zgadza sie, profesorze? -Trzy zabojstwa w cwierc wieku to dosc niezwykly schemat. Agent przechylil sie i podnioslszy glowe wpatrywal sie w sufit nim opuscil wzrok i utkwil go na powrot w Claytonie. -To nie sa pieprzone zarty - wycedzil. - Profesorze, ten przypadek jest napraw de interesujacy. -Dlaczego? -Z uwagi na miejsce i czas popelnienia zbrodni oraz jedna z osob przesluchi wanych przez stanowa policje. Nigdy nie aresztowali tego skurczybyka. Byl jed nym z kilkorga glownych podejrzanych, lecz jego nazwisko i protokol przeslucha nia znajdowaly sie w starych dokumentach. Cholernie trudno bylo znalezc, aleja to zrobilem. -A wiec coz bylo w tym tak bardzo interesujacego? - zapytal Jeffrey. Martin zaczal podnosic sie z fotela, ale zmienil zamiar. Gwaltownym ruchem w przod oparl caly ciezar ciala na kolanach. Pochylil sie jak spiskowiec, mowiac niskim, chrapliwym, przepelnionym wsciekloscia glosem. -Interesujacego? Powiem panu, co bylo tak interesujace, profesorze. Cialo tej mlodej kobiety znaleziono w hrabstwie Mercer, w New Jersey, tuz za pewnym ma lym miasteczkiem o nazwie Hopewell, jakies trzy dni po tym, jak pan, panska matka i mala siostrzyczka opusciliscie na zawsze dom rodzinny... a czlowiekiem, ktorego policja bez skutku przesluchiwala kilka dni po zniknieciu tej dziewczyny, byl panski cholerny ojciec. Jeffrey milczal. Uderzyla w niego fala goraca, jakby pomieszczenie, w ktorym sie znajdowali, nagle stanelo w plomieniach. Poczul suchosc w gardle i zawroty glowy. Przytrzymal sie krawedzi stolu, zeby nie stracic rownowagi. Wiedziales, prawda? Wiedziales przez caly czas. Przez te wszystkie lata. Wiedziales, ze pewnego dnia ktos podejdzie do ciebie i powie to, co wlasnie uslyszales. Zdawalo mu sie, ze nie moze oddychac, bo bolesne slowa dlawily go niemilosiernie. Nie uszlo to uwagi agenta, ktory, zmruzywszy oczy wpatrywal sie przenikliwie w Profesora Smierc. -A wiec teraz - odezwal sie cicho -jestesmy gotowi, by zaczac. Mowilem juz panu, nie mamy zbyt wiele czasu. -Dlaczego? - wyjakal Jeffrey. -Poniewaz niecale czterdziesci godzin temu kolejna dziewczyna zniknela na obszarze Zachodniego Terytorium. Dokladnie teraz, w miejscu, gdzie ma byc bez piecznie i wygodnie, i gdzie zycie ma byc normalne, jakis mezczyzna, kobieta, mlod szy brat i starsza siostra siedza razem probujac zrozumiec cos, co jest calkowicie 44 niezrozumiale. Probujac wyjasnic cos, co jest niewytlumaczalne. Mowia im wlasnie, ze zdarzyla sie ta jedna rzecz, ktora, jak ich zapewniano, nigdy nie miala prawa sie zdarzyc.Agent skrzywil sie jakby sama mysl przyprawiala go o mdlosci. -Pan, profesorze, pomoze mi znalezc swojego ojca. Rozdzial trzeci NIEROZSADNE PYTANIA Clayton odwrocil glowe i poczul szczypanie policzkow, jakby dostal w twarz.-To absurdalne - odparl szybko. - Postradal pan zmysly. -Czyzby? - zapytal Martin. - Czy wygladam na szalenca? Czy mowie jak wa riat? Jeffrey wzial gleboki oddech, po czym wypuscil powoli powietrze tak, ze zasy-czalo przechodzac przez zacisniete zeby. -Moj ojciec - powiedzial z rozwaga, ktora miala na celu opanowanie mysli - moj ojciec nie zyje od ponad dwudziestu lat. Samobojstwo. -Aha. Jest pan tego pewien? -Tak. -Widzial pan cialo? -Nie. -Byl pan na pogrzebie? -Nie. -Czytal pan jakis raport policyjny? Orzeczenie koronera? -Nie. -A zatem jak to sie dzieje, ze jest pan tego tak pewien? -Powtarzam tylko to, co mi powiedziano i w co zawsze wierzylem. Ze umarl. Niedaleko mojego domu w New Jersey. Ale jak czy gdzie, tego nie pamietam. Nigdy nie chcialem poznac dokladnych okolicznosci. -To wydaje sie bardzo uzasadnione - odparl cicho Martin, obrzucajac Jeffreya szyderczym spojrzeniem. Po chwili usmiechnal sie, grymasem, ktory wyrazal grozbe i gniew. Jeffrey chcial cos powiedziec, lecz postanowil milczec. Po kilku sekundach Martin podniosl brwi i odezwal sie: -Rozumiem. Nie przypomina pan sobie gdzie i kiedy umarl panski ojciec. W ja kich okolicznosciach. W takim razie samobojstwo moglo oznaczac prawie wszyst ko. Zastrzelil sie? Powiesil? Rzucil sie pod pedzacy pociag? Skoczyl z mostu? Zo stawil jakas wiadomosc? A moze nagral ostatnia wiadomosc na kasete wideo? A co z testamentem? Nie wie pan, co? Lecz jest pan pewien, ze odebral sobie zycie i ze 46 stalo sie to niedaleko od miejsca, gdzie kiedys mieszkal. Czy takie przypuszczenia mozna uznac za pewnik? - zapytal z sarkazmem.Jeffrey pozwolil, by pytanie zawislo w gestej atmosferze, jaka juz wytworzyla sie miedzy nimi. -Wiem tylko tyle, ile powiedziala mi moja matka w jedynej rozmowie na ten temat. Otrzymala ponoc informacje, ze sie zabil i stwierdzila, ze nie zna powodu. Nie przypominam sobie, by mowila, w jaki sposob poinformowano ja o jego smierci i nigdy nie pytalem, skad sie dowiedziala. Nie miala powodu, by mnie oklamywac. Rzadko rozmawialismy o ojcu, wiec nie mialem nawet mozliwosci wyciagania od niej szczegolow. Po prostu wrocilem do codziennych zajec. Badania, wyklady, wspi nanie sie po szczebelkach kariery. On nie byl juz wazna czescia mojego zycia. Prze stal, gdy bylem dzieckiem. Nie znalem go. Nie wiedzialem o nim zbyt wiele. Byl moim ojcem wylacznie z uwagi na jeden akt kopulacji, a nie dlatego, zeby nas cos laczylo. Jego smierc nie zrobila na mnie zadnego wrazenia. To tak, jakby mowiono o jakims odleglym wydarzeniu malej wagi. Czyms, co zdarzylo sie na krancu swiata. Byl zerem. Nikim. Mglistym wspomnieniem z dawno minionego dziecinstwa. Na wet nie nosze jego nazwiska. Agent odchylil sie na duzym skorzanym fotelu, ktory zdawal sie z latwoscia otulac jego potezne cialo. Przez chwile wiercil sie, probujac znalezc wygodna pozycje. -Do diabla - wymamrotal. - Mozna by bylo zamieszkac w tym fotelu. Jest na wet miejsce na kuchnie. - Spojrzal na Jeffreya. -Nic z tego, co pan powiedzial, nawet w przyblizeniu nie pokrywa sie z praw da, czyz nie, profesorze? - zapytal wprost. Jeffrey utkwil wzrok w siedzacym naprzeciwko mezczyznie, probujac przyjrzec mu sie dokladniej, niczym ankieter, ktory nie ufa do konca wynikom badania, spogladajac na wszystko chlodnym okiem. Uswiadomil sobie, ze nie zdawal sobie sprawy z pobudek, kierujacych tym czlowiekiem i doszedl do wniosku, ze byloby rozsadniej ponownie go oszacowac. Zauwazyl, ze blizny, szpecace dlonie i szyje detektywa zdawaly sie plonac czerwienia, zdradzajac emocje i gniew. -Dobrze - ciagnal Martin. - Wierze, ze matka powiedziala panu o jego smierci 1 o tym, ze popelnil samobojstwo. Ta czesc jest byc moze prawdziwa. To znaczy fakt, ze panu to powiedziala. - Zakaslal jakby probowal byc uprzejmy, lecz zabrzmialo to bardziej jak szyderstwo. - Ale to jedyna prawdziwa rzecz, zgadza sie? Jeffrey potrzasnal glowa, co wywolalo usmiech na twarzy Martina. Im bardziej sie zloscil, tym czesciej sie usmiechal. -Tak sie zawsze dzieje, prawda, profesorze? Panie Specjalisto od Smierci. Se ryjni zabojcy sa czesto tak nekani wyrzutami sumienia, ze w koncu przestaja tolero wac wlasna, diaboliczna egzystencje i ostatecznie popelniaja samobojstwa, oszcze dzajac tym samym spoleczenstwu klopotu i kosztow wykrywania ich i sadzenia. Banalny i czesty scenariusz, zgadza sie? -To sie zdarza - odparl szorstko Jeflrey. - Ale niezwykle rzadko. Wiekszosc notorycznych mordercow, ktorych przypadki badalismy, nie ma wyrzutow sumienia. Absolutnie nic. Oczywiscie nie wszyscy, ale wiekszosc. 47 -A zatem powinien istniec inny powod popelniania takich nietypowych samobojstw? -Oni posiadaja cos, co mozna by nazwac kompromisem ze smiercia. Swoja wlasna lub czyjas. Sprawiaja wrazenie, jakby bylo im z nia dobrze. Agent skinal glowa zadowolony z wplywu, jaki najwyrazniej wywarlo jego sarkastyczne pytanie. -Jak to sie stalo - zapytal nagle Jeffrey - ze pan tu przyjechal? Jak to sie stalo, ze polaczyl pan moja osobe z tym czlowiekiem, ktory moze popelnil, a moze nie popelnil zbrodni ponad dwadziescia lat temu? Dlaczego mysli pan, ze moj ojciec, nota benenie zyjacy ojciec, jakims cudem powrocil na ziemie, by stac sie pana glow nym podejrzanym? Martin odchylil glowe do tylu. -Nie nazwalbym tych pytan nierozsadnymi - ocenil. -Jestem rozsadnym czlowiekiem. -Mysle, ze nie. Wybitnie nierozsadnym. Wyjatkowo nierozsadnym. Szalenczo i fantastycznie nierozsadnym. Dokladnie tak jak ja, pod tym wzgledem. To jedyny sposob, zeby przezyc kolejny dzien, prawda? Byc nierozsadnym. Kazdy oddech w tym panskim malym akademickim swiecie jest nierozsadny, profesorze. Poniewaz gdyby byl pan rozsadny, nie bylby pan tym, kim jest. Bylby pan tym czlowiekiem, ktory, jak pan podejrzewa, mieszka w pana wnetrzu. Dokladnie tak, jak w moim przypadku. Mimo to, sprobuje odpowiedziec na kilka panskich pytan. Jeffrey pomyslal, ze powinien gniewnie zaprzeczyc wszystkiemu, co agent dotychczas powiedzial, wstac, wyjsc, zostawic go. Nie zrobil jednak zadnej z tych rzeczy. -Prosze - powiedzial chlodno. Martin poruszyl sie w fotelu i siegnal w dol do skorzanego nesesera. Gmeral w nim chwile, by w koncu wyjac plik raportow. Przekartkowal je szybko, az znalazl to, czego szukal. Nastepnie z wyjal z wewnetrznej kieszeni kurtki okulary w rogowej oprawce. Zalozyl je na nos, rzuciwszy wczesniej spojrzenie na profesora, po czym skierowal wzrok w dol, na lezace przed nim dokumenty. -Postarzaja mnie, prawda? I sprawiaja, ze wygladam nieco naukowo. - Detek tyw rozesmial sie do siebie z trafnego okreslenia swego wygladu. - To kopia przeslu chania pana J.P. Mitchella przez detektywa policji stanowej z New Jersey. Zna pan to nazwisko? -Tak. To nazwisko mojego ojca. Agent usmiechnal sie. -No dobrze, detektyw wlacza magnetofon, przeprowadza standardowy wstep mowiac jaka sprawa sie zajmuje, podajac date, miejsce i godzine... Wszystko ladnie, oficjalnie. Otrzymuje od panskiego starego numery telefonow, numery opieki socjal nej, adresy i tego rodzaju rzeczy. Przesluchiwany zdaje sie niczego nie ukrywac. -Moze nie mial nic do ukrycia? Martin ponownie wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Oczywiscie. Nastepnie detektyw zaglebia sie w szczegoly dotyczace zaboj stwa dziewczyny i tym razem otrzymuje od panskiego kochanego staruszka niezly bukiet zaprzeczen. 48 -Zgadza sie. I na tym koniec.-Nie calkiem. Przewertowal stos dokumentow wyjmujac w koncu trzy kartki, ktore przesunal po blacie biurka do Jeffreya. Profesor natychmiast zauwazyl, ze numeracja zaczynala sie od dziewiecdziesieciu pieciu. Dokonal szybkiego obliczenia - dwie strony na minute - i stwierdzil, ze przesluchanie trwalo okolo godziny. Jego wzrok bladzil po maszynopisie. Tresc przesluchania najwyrazniej zostala przepisana z tasmy przez maszynistke. Brak opisu dwoch rozmawiajacych ze soba mezczyzn. Zadnych szczegolow na temat modulacji glosu czy nerwowosci. Zastanawial sie, czy policjant chodzil? Czy poruszal sie po pomieszczeniu zataczajac kregi niczym drapiezny ptak? Czy na czole ojca pojawila sie struzka potu i czy oblizywal usta przy kazdej odpowiedzi? Czy detektyw walil piescia w stol? Czy stawal nad przesluchiwanym probujac go zastraszyc, czy tez byl zimny, opanowany, spokojnie rzucal pytania jak lotki do tarczy? A ojciec? Czy siedzial z lekkim usmiechem, odparowujac kazde pchniecie niczym wytrawny szermierz, bawiac sie ta rozgrywka. Jeffrey wyobrazil sobie niewielki pokoj oswietlony pojedyncza lampa zawieszona u sufitu. Niewielkie, surowe pomieszczenie o pustych scianach, doskonale wyciszone, wypelnione dymem papierosowym, ktory unosil sie ponad prostym stolem. Dwa metalowe krzesla. Zadnych kajdankow, poniewaz nie zostal aresztowany. Magnetofon, wychwytujacy kazde slowo; szpule, obracajace sie w cierpliwym oczekiwaniu wyznania, ktore nigdy nie zostalo wypowiedziane. Co j eszcze? Jakies lustro na scianie, ktore w rzeczywistosci bylo szyba obserwacyjna, ale przesluchiwany domyslil sie i zignorowal je. Jeffrey przerwal nagle rozmyslania. Skad ty to wiesz? - pomyslal zgnebiony. Skad moglbys wiedziec jak wygladal ojciec, jak sie zachowywal, co mowil owej nocy, wiele lat temu. Dlon drzala mu lekko gdy zaczal czytac maszynopis. Jako pierwsze rzucilo mu sie w oczy, ze nie zostalo podane nazwisko policjanta. P. Panie Mitchell, powiedzial pan, ze w dniu, w ktorym zniknela Emily Andrews, byl pan w domu ze swoja rodzina. Zgadza sie? O. Tak. P. Czy rodzina moze to poswiadczyc? O. Tak. Jesli potraficie ich odnalezc. P. Czy nie mieszkacie juz razem? O. Moja zona odeszla ode mnie. P. Dlaczego? Dokad odeszli? O. Nie wiem, dokad odeszli. Ani dlaczego. Przypuszczam, ze powinien pan zapytac o to moja zone. To, oczywiscie, moze okazac sie trudne. Podejrzewam, ze pojechala na polnoc. Moze do Nowej Anglii. Zawsze twierdzila, ze lepiej sie czuje w chlodnym klimacie. Dziwne, nie sadzi pan? P. A zatem nie ma nikogo, kto moglby potwierdzic panskie alibi? O. Alibi jest slowem, ktore posiada pewna konotacje, detektywie. Nie jestem pewny, czy potrzebuje alibi. Alibi jest dla podejrzanych. Czy ja jestem podejrzanym, panie 4-Stan umyslu 49 policjancie? Prosze mnie poprawic, jesli jestem w bledzie, ale polaczyl pan mnie z osoba tej nieszczesliwej, mlodej kobiety jedynie faktem, ze byla studentka trzeciego roku, a jauczylem jahistorii. Noc, wracajac do pytania, spedzilem w domu. P. Widziano, jak wsiadala do panskiego samochodu. O. W owa noc, kiedy zniknela, padalo i bylo ciemno. Czy jest pan pewien, ze to byl moj samochod? Nie sadze. A poza tym, co byloby zlego w podwiezieniu studentki w zimna, burzowa noc? P. A zatem potwierdza pan, ze wsiadla do panskiego samochodu w noc, kiedy widziano ja po raz ostatni zywa? O. Nie. Powiedzialem jedynie, ze nie ma nic niezwyklego w tym, ze nauczyciel podwozi swoja studentke. Szczegolnie w taka noc. Czy w jakakolwiek noc. P. Panska zona tak nagle pana opuscila? O. Wracamy do poprzedniego tematu? Nic nie dzieje sie nagle, detektywie. Od jakiegos czasu zylismy w separacji. Posprzeczalismy sie. Odeszla. Smutna rzeczywistosc. Moze znudzilismy sie soba. Kto wie? P. A co z dziecmi? O. Mamy dwojke. Susan ma siedem lat, a moj imiennik - Jeffrey, jedenascie. Ona wroci, detektywie. Zawsze wracala. A jesli nie, no coz, wtedy ja odnajde. Zawsze jaodnajdywalem. A wtedy znowu bedziemy razem. Wie pan, czasami ma sie takie uczucie, uczucie nieuchronnosci. Byc moze, cala sprawa nie w tym, jak trudne i zniechecajace jest wspolne zycie, lecz w przeznaczeniu pozostania razem. Na zawsze. Nierozerwalnie. P. Czy wczesniej odchodzila od pana? O. Miewalismy pewne problemy. Sporadyczna, tymczasowa separacja, jedna lub dwie. Odnajde ja. To milo, ze wykazuje pan tyle zainteresowania sytuacja mojej rodziny. P. Jak pan ja odnajdzie, panie Mitchell? O. Jej rodzina. Przyjaciele. W jaki sposob sie kogos poszukuje, detektywie? Nikt tak naprawde nie chce schowac sie na wieki. Przynajmniej ktos, kto nie jest przestepca. Tacy ludzie chca po prostu pojechac gdzies, do nowego miejsca, gdzie moga robic cos innego niz dotychczas. I tak, wczesniej czy pozniej, zaplacza sie w jakas nic laczaca ich z dawnym zyciem. Pisza listy. Rozmawiaja przez telefon. Cokolwiek. Wystarczy tylko chwycic jeden koniec tej nici i wyczuc to lekkie szarpniecie. Ale to wszystko przeciez jest panu znane. P, Jak brzmi panienskie nazwisko panskiej malzonki? O. Wilkes. Jej rodzina pochodzi z Mystic w stanie Connecticut. Zapisze panu numer jej ubezpieczenia. Czy moze chcialby mnie pan wyreczyc w wykonaniu tej powinnosci? P. Jak zatem wytlumaczy pan fakt, ze znalazlem kajdanki w panskim samochodzie? O. Rozumiem. Teraz skaczemy do przodu. Znalazl je pan tam, poniewaz nielegalnie przeszukiwal pan moj woz. Bez nakazu. Musi pan miec pozwolenie na rewizje. P. Po co one tam byly? O. Kolekcjonowanie policyjnego sprzetu to moje hobby. P. Ilu nauczycieli historii nosi ze soba kajdanki? O. Nie wiem. Kilku? Wielu? Niewielu? Czy posiadanie kajdanek jest niezgodne z prawem? 50 P. Na nadgarstkach Emily Andrews stwierdzono slady podobne do tych, jakie pozo-stawiajakajdanki. O. Podobne, to nieprzekonywajace slowo, detektywie. Rodzaj slabego, ale groznie brzmiacego okreslenia, ktore naprawde nie znaczy zbyt wiele. Ona mogla miec slady, ale nie od moich kajdanek. P. Nie wierze panu. Mysle, ze pan klamie. O. A zatem prosze mi to udowodnic. Nie moze pan tego zrobic. Gdyby pan mogl, nie tracilibysmy az tak wiele czasu, prawda? Odpowiedzi detektywa nie bylo na kartce. Nie odrywal od niej wzroku, chociaz czul na sobie spojrzenie Martina. Przeczytal ponownie niektore ze stwierdzen i uswiadomil sobie, ze slyszy slowa ojca, widzi go siedzacego naprzeciwko detektywa. Bywalo, ze on siedzial naprzeciwko ojca podczas obiadu w domu. Jakby ogladal stary film nakrecony w domu. Przerazila go ta wizja. Zdziwila. Gwaltownie spojrzal do gory i popchnal dokumenty w kierunku agenta Martina. Wzruszyl ramionami, zmieszal sie jak slaby aktor, zlapany przez swiatla reflektorow, obserwowany przez prawdziwych profesjonalistow. -To nie mowi mi zbyt wiele - sklamal. -Mysle, ze mowi. -Czy jest jeszcze cos? -Sporo, ale w wiekszosci to samo. Przemyslane i wykretne. Prawdziwa kon frontacja. Panski ojciec jest sprytnym czlowiekiem. -Byl. Agent potrzasnal glowa. -Byl glownym podejrzanym. Widziano, jak ofiara wsiadla do jego albo bardzo podobnego samochodu - a pod siedzeniem pasazera odkryto slady krwi. Poza tym byly jeszcze te kajdanki. -I? -To wystarczajaco duzo. Ten detektyw zamierzal go aresztowac, nie mogl sie doczekac tej chwili. Ale przyszly wyniki badania krwi. Negatywne. Inna grupa. Na kajdankach nie odnaleziono sladu zadnej tkanki. Sadze, ze zostaly oczyszczone pod para. Przeszukano dom panskiego ojca uzyskujac interesujace, lecz nieprzydatne do sprawy informacje. Wydobycie zeznan bylo zatem ostatnia szansa. To bylaby stan dardowa procedura. Detektyw rzeczywiscie dobrze wykonal swoja robote. Trzymal go niemal dwadziescia cztery godziny. Ale, o dziwo, podejrzany wydawal sie swiez szy i bardziej czujny niz gliniarz... -Co pan rozumie przez "interesujace, lecz nieprzydatne informacje" z rewizji? -Chodzi mi o pornografie. Szczegolnie perwersyjnej, brutalnej natury. Perwer syjne przyrzady, zwykle wykorzystywane do zadawania bolu i torturowania. Obszer ny zbior ksiazek na temat morderstw, zboczen seksualnych i smierci. Przecietna ap teczka seksualnego drapiezcy na uzytek domowy, typu "zrob to sam". Clayton przelknal glosno sline czujac suchosc w gardle. -Nic z tych rzeczy nie swiadczy, ze byl morderca. Martin skinal glowa. 51 -Ma pan racje, profesorze. Nic z tych rzeczy nie dowodzi, ze popelnil zbrodnie,ale ze wiedzial, jak to sie robi. Tak jak z tymi kajdankami. Fascynujace. W pewnym sensie podziwialem sposob jego dzialania. Niewatpliwie uzywal ich na tej dziewczy nie i rownie niewatpliwie byl na tyle rozsadny, by zanurzyc je we wrzatku od razu po powrocie do domu. Niewielu mordercow przyklada az taka wage do szczegolow. Swoja droga, brak tkanki na kajdankach pomogl mu w rozmowie z policja z New Jersey. Fakt, ze nie potrafili polaczyc ich ze zbrodnia, dodal mu pewnosci siebie. -A zwiazek z zamordowana dziewczyna? Agent wzruszyl ramionami. -Nie rozwinal sie tak, by o czyms swiadczyc. Studentka z jego grupy. Doklad nie tak, jak powiedzial. Siedemnascie lat. Nie mozna bylo niczego udowodnic. Wyraznie sfrustrowany, bebnil przez chwile palcami o skore fotela. -To oczywiste, ze ten cholerny gliniarz od samego poczatku znajdowal sie na przegranej pozycji. Prowadzil przesluchanie wedlug podrecznika. Dokladnie tak, jak uczono w szkole. Wstep do uzyskiwania przyznania sie do winy. To byl problem w tam tych czasach. Prawa przestepcow. I policja. Chryste! Policja stanowa z New Jersey stanowila wlasnie taka quasi-militarna paczke - lsniace buty, pozapinane guziki i tak dalej. Nawet ich tajniacy wygladali jakby nalezeli do mundurowcow. Prosze wstawic miedzy nich zwyklego zabojce, wie pan, takiego faceta, ktory rozwala swoja zone kie dy odkrywa, ze go oszukiwala, albo punka, ktory strzela do kogos podczas napadu rabunkowego i wiadomo, czym to sie skonczy. Slowa same cisna sie na usta. Tak, prosze pana, nie prosze pana, cokolwiek pan powie. Proste. Ale w tamtym przypadku bylo ina czej. Ten biedny, popieprzony gliniarz nie mial szans z panskim starym. Przynajmniej pod wzgledem intelektualnym. Nawet cienia szansy. Sadzil, ze panski ojczulek usiadzie i wyzna jak to zrobil, dlaczego i gdzie. A do tego zwroci uwage na kazdy, najmniejszy szczegol. Tak, jak kazdy cholerny, glupi morderca, ktorego dotad przyskrzynil. Zamiast tego krecili sie w kolko. Do-si-do. Jak w malym walczyku na dwa pas. -Na to wyglada - odparl Jeffrey. -Ale to cos nam mowi, zgadza sie? -Ciagle jest pan zbyt tajemniczy, agencie Martin, implikujac, ze mam wiedze, mozliwosci i intuicje; nigdy nie twierdzilem, ze je mam. Jestem tylko nauczycielem akademickim, specjalizacja- seryjni mordercy. To wszystko. Nic wiecej. Nic mniej. -No coz, z tego wynika, ze byl nie do zagiecia. Mogl przetrzymac kazdego detektywa, ktory desperacko staral sie rozwiazac te zagadke. I mowi to nam, ze byl sprytny i ze sie nie bal. A to intryguje najbardziej, poniewaz morderca, ktory nie boi sie, mimo konfrontacji z wladza, jest zawsze interesujacym przypadkiem. Ale przede wszystkim mowi to nam o czyms innym, co mnie prawdziwie niepokoi. -To znaczy? -Zna pan te satelitarne zdjecia pogodowe, uwielbiane przez telewizyjnych pro gnostykow? Te, na ktorych widac, jak burza nabiera intensywnosci, tworzy sie, umac nia, karmiac sie wilgocia i wiatrami, zbierajac sie w sobie, zanim wybuchnie? -Tak - odparl Jeffrey, zdumiony sila wyobrazni swojego rozmowcy. -Niektorzy ludzie sa jak te zarzewia burzy. I sadze, ze panski ojciec byl jednym z nich. Karmil sie napieciem chwili. Kazde pytanie, kazda minuta, ktora minela w pokoju 52 przesluchan sprawialy, ze stawal sie silniejszy, bardziej niebezpieczny. Tamten gliniarz probowal zmusic go do przyznania sie... - Martin umilkl biorac gleboki oddech. - A on sie uczyl.Jeffrey zlapal sie na tym, ze kiwa glowa. Powinna ogarnac mnie panika, pomyslal. Jednak zamiast niej, czul szczegolny chlod. -Zdaje sie, ze wie pan bardzo duzo na temat tego przesluchania i sledztwa. Agent skinal glowa. -Alez oczywiscie. Poniewaz to ja bylem tym cholernie glupim, niedoswiadczo nym detektywem, ktory probowal zmusic panskiego starego do mowienia. Jeffrey odchylil sie mocniej na krzesle. Martin patrzyl na niego najwyrazniej trawiac wlasne slowa. Nastepnie pochylil sie do przodu zblizajac twarz do twarzy Claytona tak, ze jego glos eksplodowal krzykiem. -Stajesz sie tym, co chloniesz jako dziecko. Wszyscy o tym wiemy, profesorze. To dlatego ja jestem tym, kim jestem i to dlatego pan jest tym, kim jest. Do tej pory mogl pan z powodzeniem zaprzeczac wszystkiemu, ale juz nie teraz. Dopilnuj e tego. Jeffrey przechylil sie do tylu wraz z krzeslem. -Jak mnie pan znalazl? - zapytal ponownie. Agent rozluznil sie. -Troche staromodnych metod. Przypomnialem sobie wszystko o nazwiskach, ktore wymienil panski ojciec. No, wie pan, ludzie nie cierpia rezygnowac ze swoich nazwisk. Sa one czyms szczegolnym. Rodowod. Zwiazek z przeszloscia, tego rodzaju rzeczy. Nazwiska daja ludziom poczucie miejsca w swiecie. A panski ojciec dal mi pewna wskazowke wspominajac panienskie nazwisko panskiej matki. Wiedzialem, ze bedzie na tyle madra, by do niego nie wrocic - znalazlby ja zbyt latwo. Lecz nazwiska... Ludzie nie lubia rezygnowac z nich zbyt szybko. Wie pan, skad pochodzi Clayton? -Tak. -Ja tez. Po tym jak panski ojciec wspomnial rodowe nazwisko panskiej matki, pomyslalem sobie, no coz, to byloby zbyt latwe i zbyt oczywiste, lecz ludzie niena widza rezygnowac z rodzinnych zwiazkow. Nawet jesli probuja ukryc sie przed kims, kogo uwazaja za potwora. A wiec, tak dla kaprysu sprawdzilem i znalazlem panien skie nazwisko panskiej babki. Clayton. Nie takie oczywiste, co? Szast prast i poskla dalem wszystko do kupy - "Moj imiennik Jeffrey..." No coz, nie sadze, by ktorakol wiek matka zmieniala imiona swoich dzieci, bez wzgledu na to, jak wielka ostroznosc staralaby sie zachowac. I oto dotarlem do Jeffreya Claytona. A to wlacza budzik, prawda? Nie bardzo slawny, ale tez nie do konca nieznany zawodowym gliniarzom - Profesor Smierc. Nie uwaza pan, ze ten zwiazek mnie zaintrygowal, kiedy dowie dzialem sie, ze kolejna z naszych rozciagnietych, ukrzyzowanych, pozbawionych wskazujacego palca ofiar przypadkiem okazala sie panska studentka? Panienskie nazwisko panskiej babki. To bylo sprytne. Mysli pan, ze szanowny tatus rowniez dostrzegl ten zwiazek? -Nie. Nigdy go juz nie widzielismy. Nie mielismy od niego zadnej wiadomosci. Mowilem juz panu. Po tym jak zostawilismy go w New Jersey, przestal byc czescia naszego zycia. -Jest pan tego pewien? 53 -Tak.-No coz. Nie zgadzam sie. Mysle, ze nie powinien pan byc pewny niczego, co wiaze sie z pana starym. Jesli ja zdolalem dojsc po nitce do klebka, on moze rowniez. Detektyw wyciagnal reke, schwycil zdjecie zamordowanej studentki Claytona i poslal je przez stolik tak, ze zatrzymalo sie przed profesorem. -Mysle, ze mial pan od niego jakas wiadomosc. Jeffrey pokrecil przeczaco glowa. -On nie zyje. Agent podniosl wzrok. -Uwielbiam panska pewnosc, profesorze. Przyjemnie miec zawsze racje. W porzadku. Jesli potrafi mi pan to udowodnic, bede winien przeprosiny i mily czek z biura gubernatora Zachodniego Terytorium, rekompensujacy panski stracony czas, jak rowniez przejazdzke do domu limuzyna, bezpiecznie i spokojnie. Obled, pomyslal Jeffrey. Chwile pozniej zapytal samego siebie: czyzby? Zauwazyl, ze patrzy gdzies, nad glowa agenta, na glowne pomieszczenie czytelni; kilka osob siedzialo w ciszy. W wiekszosci byli to starsi ludzie, zatopieni w slowach, ktore wypadaly z otwartych stronic. Pomyslal, ze jest cos niezwyklego w tej scenie, cos przypominajacego bardzo dawne czasy. Dzieki temu prawie uwierzyl, ze swiat na zewnatrz jest bezpieczny. Pozwolil swym oczom slizgac sie po rzedach ksiazek, stojacych cierpliwie w oczekiwaniu, az jakis czytelnik wezmie je z polki i otworzy, a wtedy ujawnia fascynujace tresci. Zastanawial sie, czy niektore z tych woluminow pozostana na zawsze zamkniete, a slowa znajdujace sie pod ich okladkami zestarzeja sie, z biegiem czasu stajac sie bezuzyteczne. A moze, pomyslal, ignorowano je, poniewaz zawarta w nich wiedza nie pojawiala sie na dysku, nie byla dostepna po kilku uderzeniach w klawiature komputera. Nie byly nowoczesne. Ponownie wyobrazil sobie ojca, tak jak postrzegal go oczami dziecka. To nie nowe idee, pomyslal, sa niebezpieczne. Raczej stare, ktore towarzysza nam od wiekow. Idee - wampiry. Morderstwo jako wirus, odporne na kazdy antybiotyk. Pokrecil glowa i zobaczyl, ze agent znow sie usmiecha widzac jego wewnetrzna walke. Po chwili Martin rozprostowal sie, polozyl dlonie wielkosci bochenka chleba an oparciu skorzanego fotela i wstal. -Pozno juz. Pozbieral dokumenty i zdjecia, wrzucil do skorzanego nesesera i ruszyl zwawo do wyjscia. Clayton pospieszyl za nim. Przy wykrywaczach metalu obydwaj skineli glowami bibliotekarce, ktora oddala bron detektywowi, trzymajac dlon nad guzikiem alarmu, gdy mocowal szelki pod plaszczem. -Chodz, Clayton - powiedzial posepnie, wychodzac przez drzwi w czarna jak smola noc malego miasteczka Nowej Anglii, stojacego u progu zimy. - Jestem zme czony. Jutro dluga droga przed nami, a czeka na nas ktos, kogo musze zabic. Rozdzial czwarty MATA HARI Susan Clayton patrzyla na dym wzbijajacy sie ku niebu na tle zachodzacego slon-ca; wirujacy czarny pioropusz namalowany na blednacym blekicie. Ledwo dochodzilo do niej, ze cos plonelo. Czula dyskomfort, ze dym zakloca idealny obraz horyzontu. Nasluchiwala, lecz nie dolatywaly jej odglosy syren. Nie bylo to az tak niezwykle; w niektorych czesciach miasta uwazano, ze rozsadniej po prostu zostawic plonacy budynek na pastwe ognia zamiast ryzykowac zycie strazakow i policjantow.Poruszyla sie na fotelu obserwujac charakterystyczna dla konca dnia pracy krza-taninew biurach wydawnictwa. Straznikz bronia automatyczna przewieszonaprzez ramie przygotowywal sie do eskortowania na parking grupy pracownikow. Przez chwile Susan wyobrazila sobie stadko malych rybek cisnacych sie do siebie w obawie przed drapieznikiem. Wiedziala. To ta powolna ryba, samotnik, ktory odlacza sie od stada, zostaje porwany i pozarty. Ta mysl sprawila, ze usmiechnela sie w duchu i powiedziala do siebie. -Lepiej szybko plywac. Jeden z jej wspolpracownikow, redaktor rubryki poswieconej slawnym osobistosciom, wetknal glowe do malego gabinetu i powiedzial: -No dalej, Susan, zbieraj sie. Czas isc. Potrzasnela glowa. -Chce skonczyc kilka spraw. -To, co musisz skonczyc dzisiaj, moze byc tym, od czego zaczniesz jutro. Oto madrosc na nasze obecne warunki. Wyszczerzyla zeby w usmiechu i wykonala oszczedny, odprawiajacy gest. -Zostane troche dluzej. -Ale bedziesz sama - powiedzial. - Co nigdy nie jest zbyt dobrym wyjsciem. Lepiej uprzedz o tym ochrone. Pozamykaj drzwi na klucz i wlacz alarm. -Znam ten schemat - odparla. Redaktor zawahal sie. Byl starszym mezczyzna z pasemkami siwiejacych wlosow i broda koloru soli z pieprzem. Wiedziala, ze jest utalentowanym dziennikarzem i kiedys zajmowal znaczace stanowisko w "Miami Herald". Wywalili go za narkotyki. 55 Zostal zdegradowany do pisania plotek i nieszkodliwych klamstewek z zycia wyzszych sfer dla tygodnika, w ktorym obydwoje pracowali. Wykonywal te prace starannie, ale bez zaangazowania, choc nie brakowalo mu sardonicznego humoru, za ktory zawsze go ceniono. Wynagrodzenie natychmiast dzielil na rowne czesci - dla bylej zony, dla dzieci i kokaine. Teraz nie byl odurzony, lecz niejednokrotnie widziala smugi bialego proszku na wasach, gdy wychodzil z toalety. Ignorowala to tak, jak postapilaby w przypadku kazdego innego czlowieka, zdajac sobie sprawe, ze jakakolwiek reakcja bylaby wtracaniem sie do jego zycia, na co nie pozwolilaby sobie nawet w najmniejszym stopniu.-Nie boisz sie? - spytal. Susan usmiechnela sie, jakby chciala powiedziec, ze to nie ma znaczenia, co, jak oboje wiedzieli, bylo klamstwem. -Co sie stanie, to sie stanie - odparla. - Czasami mysle, ze spedzamy zbyt duzo czasu na wymyslaniu srodkow ostroznosci, aby zapobiec tak wielu strasznym mozli wosciom, ze pozostaje nam niewiele spraw, ktore cokolwiek znacza. Potrzasnal glowa usmiechajac sie nieznacznie. -Ech, kobieto zagadek i filozofii - westchnal - mysle, ze sie mylisz. Kiedys mozna bylo pozostawiac rzeczy na pastwe losu z duzym prawdopodobienstwem, ze nic zlego sie nie stanie. Tak bylo wiele lat temu. Czasy sie zmienily. -Mimo wszystko zaryzykuje. Poradze sobie. Wzruszyl ramionami. -Co takiego masz do zrobienia? - zapytal poirytowany. - Co sprawia, ze chcesz tu zostac, kiedy wszyscy wychodza? Co, do cholery, jest atrakcyjnego w tym miej scu? Niewatpliwie nie jestes az pod takim wrazeniem dobrego serca naszego praco dawcy, ze ryzykowalabys zycie dla wiekszej chwaly "Miami Magazine"? -To prawda, nie jestem. Skoro ujmujesz to w taki sposob... - odparla. - Ale chce zamiescic dodatek do mojej najnowszej gry i wciaz nad tym pracuje. Skinal glowa. -Dodatek? Jakas wiadomosc dla nowego wielbiciela? -Chyba tak. -Dla kogo jest ten dodatek? -Znalazlam w domu zakodowany list. - odparla. - 1 pomyslalam sobie, ze zaba wie sie w gre tej osoby. -Brzmi intrygujaco. I niebezpiecznie. Lepiej badz ostrozna. -Zawsze jestem ostrozna. Patrzyl ponad nia, na wciaz unoszacy sie dym, pozornie w zasiegu reki, tuz za szyba, jakby scena na zewnatrz byla w rzeczywistosci martwa natura miejskiego zaniedbania. -Czasami mysle, ze nie moge juz oddychac - odezwal sie. -Przepraszam, ze co? -Czasami mysle, ze nie bede w stanie zaczerpnac powietrza. Ze bedzie zbyt gorace, by je wciagnac w pluca. Albo zbyt zadymione i sieudlawie. Albo pelne ja kichs smiertelnych wirusow i natychmiast zaczne pluc krwia. Susan nie odpowiedziala. Wiem dokladnie o co ci chodzi, pomyslala. 56 Wciaz patrzyl poza nia.-Zastanawiam sie, ilu ludzi umrze dzis wieczor? - zapytal zadumanym, spokoj nym tonem, ktory sugerowal, ze nie oczekuje odpowiedzi. Potrzasnal glowa jak kon, probujacy odpedzic natretne owady. - Nie zawyzaj statystyki - ostrzegl, niespodzie wanie przyjmujac ojcowski ton. - Trzymaj sie wytyczonego planu. Korzystaj z eskorty. Uwazaj na siebie, Susan. Nie narazaj sie na niebezpieczenstwo. -Tak wlasnie zamierzam postepowac - odparla, zastanawiajac sie, czy rzeczy wiscie tak jest. -Gdzie znalezlibysmy taka krolowa szarad? Co to ma byc w tym tygodniu? Cos z matematyki? Cos z literatury? -Literatura - odpowiedziala. - Ukrylam kilkanascie kluczowych slow ze slaw nych monologow Szekspira w dialogu miedzy para kochankow. Gra polega na tym, zeby wylowic slowa poety i rozpoznac monologi. -Tak jakby ktos leniwie powiedzial "po prostu chce byc w porzadku", a kluczo we slowo jest tu "byc" z "byc albo nie byc?" -Tak - odpowiedziala. - Tyle ze akurat to byloby zbyt latwe dla moich czytelnikow. Redaktor usmiechnal sie. -"Jestli w istocie szlachetniejsza rzecza znosic pociski zawistnego losu czy tez..." Co tam bylo dalej? Nigdy nie moge zapamietac. -Nigdy? -Powaznie. - Nie przestawal sie usmiechac. - Zbyt otepialy. Za malo wyksztalcony. Zbyt niecierpliwy. Problemy z koncentracja. Prawdopodobnie powinienem cos na to brac. Po prostu nie potrafie zmusic sie, zeby usiasc i wyrzucic to z siebie tak, jak ty potrafisz. Nie wiedziala, co odpowiedziec. -No coz - powiedzial wzruszajac ramionami. - Nie siedz zbyt dlugo. W tym roku jeszcze nikogo z personelu nie zgwalcono ani nie zamordowano, przynajmniej nic nam o tym nie wiadomo, a kierownictwo z pewnoscia zyczyloby sobie, aby tak zostalo. Kiedy skonczysz, przeslij wraz z kopia elektroniczna wiadomosc, zeby skla dacze czegos nie spieprzyli. W ubieglym tygodniu pomineli trzy poprawki, ktore im wyslalismy poznym wieczorem. -Dobrze, ale wiesz sam, ze ci faceci mnie lubia. Nigdy mnie nie widzieli, ale wydaje sie, ze tak jest. Przez caly czas otrzymuje elektroniczna poczta listy milosne. -To przez to imie, ktorego uzywasz. Tajemnicze, egzotyczne i ulotne. Przypo mina ludziom o rzeczach zaginionych w przeszlosci. Bardzo seksowne - Mata Hari. Susan podniosla z blatu biurka okulary do czytania. Wsunela je na koniec nosa. -No tak - powiedziala. - Bardziej nauczycielka niz szpieg, nie uwazasz? Rozesmial sie i machnal do niej reka wychodzac. Kilka minut pozniej ochroniarz zajrzal do gabinetu. -Zostaje pani dluzej? - zapytal z niedowierzaniem. -Tak, niezbyt dlugo. Zadzwonie, gdy bede potrzebowac eskorty. -Wychodzimy o siodmej - zakomunikowal. - Potem zostanie juz tylko nocny straznik. A on nie ma pozwolenia na eskortowanie. Poza tym, prawdopodobnie za strzeli pania, jak bedzie pani zjezdzac winda. Cholernie sie przerazi, gdy sie dowie, ze oprocz niego jest ktos jeszcze w tym budynku. 57 -Nie zostane dlugo. Dam mu znac przed zjechaniem na dol.Wzruszyl ramionami. -Pani sprawa - odezwal sie i zostawil ja, siedzaca przy biurku. Nie mozna juz zostac samemu, pomyslala. To niebezpieczne. Co wiecej, samotnosc jest podejrzana. Ponownie wyjrzala oknem. Zaczynaly sie tworzyc wieczorne korki. Podrozowanie po miescie o tej porze przypominalo jej sceny ze starych westernow, w ktorych bydlo podczas spedow nagle wpadalo w poploch. Stada stworzen wpadaly w panike i pedzily na oslep, a bohaterscy kowboje starali sie za wszelka cene odzyskac nad nimi kontrole. Zobaczyla, jak policyjne helikoptery z gluchym warkotem poruszaly sie nad nieprzerwanym potokiem pojazdow, niczym padlinozercy w poszukiwaniu smakowitego kaska. Uslyszala za soba dzwonek i wiedziala, ze zamknely sie drzwi windy. W biurze zapanowala cisza. Wziawszy do reki zolty bloczek z kartkami zapisala: Mam cie. Slowa ponownie ja przerazily. Zagryzla dolna warge i zaczela ukladac odpowiedz, probujac wymyslic wlasciwy sposob zakodowania tego, co wybrala. Chciala zmusic swego korespondenta do rozwiazania takiej szarady, ktora pomoglaby jej zrozumiec kim byl ten, kto ja znalazl. Susan Clayton, podobnie jak jej starszy brat, zachowala wysportowana sylwetke. Uwielbiala nurkowac; ekscytowalo ja wrazenie calkowitego odizolowania, poczucie niebezpieczenstwa, absolutnej koncentracji, zanim powierzy sie cialo powietrzu, a pozniej wodzie. Uswiadomila sobie, ze wiekszosc z tego, co robila, wlacznie z przesiadywaniem do pozna w biurze, bylo rownie niebezpieczne. Nie rozumiala, dlaczego tak pociagalo ja ryzyko, lecz zdawala sobie sprawe, ze momenty wielkiego napiecia staly sie dla niej niemal koniecznym dopelnieniem kazdego dnia. Kiedy jechala samochodem, zawsze musial to byc pas bez ograniczenia predkosci, wskazowka na liczniku nigdy nie schodzila ponizej stu szescdziesieciu kilometrow na godzine. Uwielbiala rzucac sie w fale jak najdalej od brzegu, konfrontujac swoje sily z moca morskich plywow. Nie miala stalego chlopaka i odrzucala prawie wszystkie propozycje randek. Nie chciala, by ktos nieznajomy, nawet pelen dobrych checi, komplikowal jej zycie. Zdawala sobie sprawe, ze takie zachowanie raczej zwiekszalo prawdopodobienstwo wczesnej smierci anizeli mozliwosc zakochania sie, lecz byl to uklad, w ktorym czula sie dobrze. Czasami, zerkajac w lustro zastanawiala sie, czy zmarszczki w kacikach oczu i ust byly nastepstwami takiego podejscia do zycia. Obawiala sie jedynie smierci matki; wiedziala, ze jest nieunikniona i zbliza sie szybciej niz potrafi poradzic sobie z ta swiadomoscia. Czasami myslala, ze opiekowanie sie matka, zajecie, ktore wiekszosc ludzi uwazaloby za zbyt wyczerpujace, pomagalo jej trzymac sie pracy zawodowej, bedacej namiastka normalnego zycia. Nienawidzila tego raka. Pragnela zwalczyc go w honorowo - twarza w twarz. Uwazala, ze jest tchorzliwy i rozkoszowala sie chwilami, gdy widziala, jak matka stawia czolo chorobie. 58 A poza tym bardzo tesknila za bratem.Jeffrey wyzwalal w niej sprzeczne emocje. Kiedys tak bardzo cieszyla sie z jego obecnosci, ze wspolnego dorastania, ze bylo oczywiste, iz bedzie mu miala za zle, gdy opusci dom. Byla jednoczesnie zazdrosna i dumna i nie mogla w pelni zrozumiec, dlaczego sama nie potrafila rozpoczac zycia na wlasna reke. Niepokoila ja obsesja brata. Obsesja mordercow. Rozumiala, ze trudno bylo uwazac te sama rzecz jednoczesnie za pociagajaca i przerazajaca i obawiala sie, ze w jakis nieokreslony sposob moze byc do niego podobna. Ilekroc rozmawiali ze soba w ciagu ostatnich kilku lat odkrywala, ze zachowuje dystans, nie ma ochoty dzielic sie z nim swoimi uczuciami, jakby nie chciala, aby ja rozumial. Nie potrafila swobodnie odpowiadac na pytania dotyczace jej kariery, nadziei, zycia. Przekazywala mu bardzo niejednoznaczne wyobrazenie swojej osoby, spowite gesta mgla polprawd i ograniczonej ilosci szczegolow. Mimo ze uwazala sie za kobiete o wyraznie okreslonym charakterze, przedstawiala sie jako istota bez wyrazu. A co najciekawsze, przekonala matke, zeby pomagala jej zachowac przed bratem w tajemnicy pelna prawde o chorobie. Argumentowala, ze nie nalezy zaklocac mu zycia ta przykra sprawa, chronic go, nie wtajemniczajac w powolne, lecz nieustepliwe postepy smierci. Za bardzo by sie martwil, mowila. Chcialby przyjechac na Floryde i zostac z nimi, a nie bylo tu dla niego miejsca. Z pewnoscia roztrzasalby te wszystkie bolesne, straszliwie decyzje dotyczace lekow, sposobu kuracji, o ktorych juz tak duzo rozmawialy. Matka sluchala jej argumentow i ostatecznie zgodzila sie, choc bez wiekszego przekonania. Susan uznala te zgode za dosc nietypowa. Zdecydowala, ze chce miec calkowita kontrole nad smiercia matki. Tak jakby umieranie bylo czyms zarazliwym. Oklamywala sie, ze pewnego dnia Jeffrey podziekuje za oszczedzenie mu tych strasznych chwil. Od czasu do czasu dreczyla sie, ze postepuje nieslusznie. Moze nawet glupio. Bywalo, ze rozpaczala nad samotnoscia nie potrafiac stwierdzic, jakie jest jej zrodlo i jak japokonac. Nieraz myslala, ze doszlo do niezaleznosci z samotnoscia, w rezultacie czego znalazla sie w pulapce. Zastanawiala sie, czy Jeffrey rowniez doswiadczyl podobnych przykrosci i wiedziala, ze zbliza sie chwila, w ktorej bedzie musiala go o to zapytac. Usiadla za biurkiem i bawiac sie dlugopisem rysowala niezliczone ilosci koncentrycznych kol, az wypelnily sie tuszem zmieniajac w ciemne plamy. Na zewnatrz, noc zdazyla juz zadomowic sie w miescie; ciemnosci rozpraszaly jedynie sporadyczne blyski pomaranczowego swiatla w centrum, gdzie wybuchaly pozary, a niebo przecinaly swietliste smugi szperaczy policyjnych helikopterow, poszukujacych oznak wszechobecnej przestepczosci. Na krancu panoramy, roztaczajacej sie z okna, widziala jasne luki jarzacego sie neonu, wyznaczajacego bezpieczne obszary oraz nieprzerwany strumien swiatel przejezdzajacych przez miasto samochodow niczym potoki przeplywajace przez kaniony nocy. Odwrocila sie od okna i spojrzala na bloczek papieru. Co musisz wiedziec? - zapytala sama siebie. Odpowiedziala sobie niemal natychmiast. Jest tylko jedno pytanie. 59 Skoncentrowala sie na tym jedynym pytaniu zastanawiajac sie, czy moglaby je wyrazic matematycznie. W koncu odrzucila ten pomysl na rzecz podejscia narracyjnego. Caly szkopul w tym, przeszlo jej przez glowe, by wyrazic to pytanie prosto a jednoczesnie w sposob zawily.Usmiechnela sie, by dodac sobie otuchy przed rozpoczeciem pracy. Nocna wojna na zewnatrz nie ustawala, lecz ona byla teraz obojetna na odglosy nieprzerwanych aktow przemocy, zamknieta w pograzonym w mroku biurze, ukryta posrod ksiag, encyklopedii, almanachow i slownikow. Zdala sobie sprawe, ze dobrze sie bawi probujac wyrazic pytanie w roznych formach, odnajdujac je w slynnych cytatach. Wciaz jednak nie osiagala tego, czego naprawde poszukiwala. Zaczela nucic pod nosem urywki znanych melodii, przez caly czas nie przestajac konstruowac szarady. Zawsze znany jest rdzen - odpowiedz, pomyslala. Zabawa polega na dobudowaniu labiryntu dokola niego. Nagle przyszedl jej do glowy pewien pomysl i prawie zrzucila z biurka lampke, siegajac gwaltownie po jedna z wielu lezacych dokola ksiazek. Przewertowala ja szybko i odnalazla to, czego szukala. Odchylila sie na krzesle, kolyszac sie z satysfakcja Jak ktos kto wlasnie odsunal sie od zastawionego stolu po obfitym posilku. Jestem bibliotekarka tego, co trywialne, powiedziala do siebie. Historykiem tego, co tajemnicze. Medrcem niewyjasnionego. I jestem najlepsza. Zapisala informacje na zoltej kartce zastanawiajac sie jak ukryc sens tego, co napisala. Praca calkowicie zaprzatnela mysli, totez wzdrygnela sie, gdy do jej uszu dobiegl szmer. Dopiero po kilku sekundach zarejestrowala jakis dzwiek. Odglos chrobotania, otwierajace sie drzwi lub pazury drapiace o twarda podloge. Wyprostowala sie gwaltownie. Powoli pochylila sie do przodu jak zwierze probujace wychwycic charakter dzwieku z otaczajacej ciszy. To nic takiego, powiedziala do siebie. Mimo to powoli siegnela do torebki po maly rewolwer. Scisnawszy go w prawej dloni odwrocila sie wraz z fotelem w strone drzwi gabinetu. Wstrzymala oddech nie przestajac nasluchiwac. Lecz slyszala jedynie, jak serce przepompowuje krew. Nic poza tym. Zwrocona w kierunku ciemnosci ostroznie siegnela po sluchawke telefonu. Nie patrzac na klawiature wystukala numer ochrony budynku. Po pierwszym sygnale w sluchawce rozbrzmial glos straznika. -Ochrona budynku. Johnson. -Tu Susan Clayton. Trzynaste pietro. Biuro "Miami Magazine". Powinnam byc tu sama - wyszeptala. -Dostalem informacje, ze pani tam jest. W czym problem? - odezwal sie na tychmiast straznik. -Uslyszalam jakis szmer. -Co takiego? Nikogo tam nie ma, oprocz pani. -A ekipy sanitarne? -Przychodza dopiero po polnocy. 60 -A inne biura?-Sa puste. Wszyscy poszli do domu. Jest pani sama. -Moze pan sprawdzic czujniki ciepla i monitory? Straznik chrzaknal, jakby zadanie wiazalo sie z czyms wiecej niz tylko przycisnieciem kilku klawiszy na klawiaturze komputera. -Aha, monitor na trzynastym pietrze. Teraz pania widze. -Niech pan sprawdza dalej. -Przegladam. Cholera, macie tam pelno gratow. Gosc moze sie schowac pod biurkiem i nie ma sily, zeby go zobaczyc. -Niech pan sprawdzi czujniki ciepla. -Wlasnie to robie. Zobaczmy. No tak, moze. Niee, raczej watpie. -W co? -No tak, czujniki odczytuja pania dobrze. I to swiatlo. Jacys ludzie zostawili wlaczone komputery. To zawsze myli. Ilosc ciepla moze wskazywac, ze ktos jeszcze jest, ale nic sie, cholera, nie rusza. Moze to cieplo od komputerow. Ech, zeby wszyscy pamietali o wylaczaniu tych pieprzonych maszynek. Rozwalaja czujniki, jak cholera. Susan uswiadomila sobie, ze klykcie jej dloni zbielaly gdy sciskala bron. -Niech pan sprawdza dalej. -Nie ma juz nic wiecej do sprawdzania. Jest pani sama. A jezeli ktos jest tam na gorze, to chowa sie pod terminalem komputerowym i siedzi jak mysz pod miotla, prawie nie oddycha. Siedzi i czeka, bo wie jak dziala nasz sprzet i slyszy, ze rozma wiamy. Ja bym tak zrobil. Musi byc bardzo ostrozny. Poruszac sie od jednego zrodla ciepla do drugiego, spokojnie, a potem szybki skok. Moze pani uzyc tej broni. -Moglby pan przyjechac na gore? -Nie mam takiego obowiazku. Eskorta to robi. Odprowadze pania na zewnatrz, ale sama pani musi tu zjechac. Nie wjezdzam na gore, dopoki nie przyjda sprzatacze. Te chlopaki maja porzadne giwery. -Cholera - wyszeptala Susan. -O co chodzi? - zapytal straznik. -Nadal nic pan nie widzi? -Na monitorze nic, ale tak naprawde to mozna go o kant tylka potluc. Poza tymi falszywymi wskazaniami czujnikow ciepla, nic nie widac. A moze przejdzie pani powolutku do windy, a ja bede mial pania na oku na monitorze? -Musze jeszcze cos skonczyc. -Jak pani chce. -Niech pan patrzy przez caly czas, dobrze? To zajmie mi tylko kilka minut. -Dostane dodatkowa setke? -Co? -Ja bede patrzyl, a pani bedzie konczyc. Bedzie kosztowalo stowke. Zastanowila sie przez chwile. -W porzadku. Umowa stoi. Straznik rozesmial sie. -Latwa forsa. Uslyszala kolejny dzwiek. 61 -Co to bylo?-To ja poruszam kamera - wyjasnil straznik. Susan polozyla rewolwer na biurku obok klawiatury komputera, niechetnie zwalniajac uchwyt na kolbie. Z jeszcze wiekszym trudem obrocila sie z fotelem plecami do drzwi i tego, cokolwiek tam bylo, i wydawalo z siebie dzwiek, jaki wczesniej slyszala. Moze szczur, pocieszyla sie, albo mysz. Albo w ogole nic. Powoli zaczerpnela powietrza starajac sie zapanowac nad przyspieszonym pulsem, czujac lepki pot pod cienka koszula. Jestes sama, powiedziala do siebie. Sama. Wlaczyla komputer i szybko wstukala kod, aby przeslac wiadomosc do wydzialu przetwarzania danych. U gory strony umiescila swoj pseudonim - Mata Hari i instrukcje dla analitykow. Na koncu dopisala: Wiadomosc specjalna dla mojego nowego korespondenta: Rock Tom Siedemdziesiat jeden Druga La La Piec Przerwala wpatrujac sie przez chwile w slowa, zadowolona ze swego dziela. Nastepnie wyslala wiadomosc poczta elektroniczna. Jak tylko komputer poinformowal, ze dokument zostal przeslany, odwrocila sie wraz z fotelem, jednoczesnie biorac w dlon rewolwer. Budynek zdawal sie tonac w ciszy i spokoju, wiec ponownie zaczela wmawiac sobie, ze jest sama. Jednak dar przekonywania ulotnil sie jak poranna mgla pod wplywem promieni wschodzacego slonca i pomyslala, ze cisza, niczym znieksztalcajace lustro, czasami moze tworzyc iluzje. Spogladajac w gore na monitorujace kamery machnela lekko reka do straznika, ktory, jak miala nadzieje, obserwowal ja nieprzerwanie. Wolna reka zaczela zbierac swoje rzeczy do torby, ktora przewiesila przez ramie. Kiedy wstala z fotela, schwycila bron w obie dlonie przyjmujac pozycje strzelecka. Odetchnela gleboko, jak snajperka na chwile przed nacisnieciem spustu. Poruszajac sie powoli, plecami szorujac po scianie, rozpoczela nadzwyczaj ostrozny powrot do domu. Rozdzial piaty ZAWSZE Lodz byla przycumowana do starego, zniszczonego pomostu, przekrzywionego z jednej strony i chwiejnego niczym stary kon, zmierzajacy ku swemu przeznaczeniu. Zdawalo sie, ze porywisty wiatr lub burza rozniosa go na strzepy. Susan wiedziala jednak, ze przetrwal duzo gorsze czasy, co bylo prawdziwym cudem w swiecie niestalosci, w jakim przyszlo jej zyc. Ten pomost, pomyslala, byl jak przybrzezne wysepki, skrywajace preznosc w swoim zniedoleznieniu; cos, co jest tym, czym jest, lecz posiada wieksza moc, niz mogloby sie wydawac. Miala nadzieje, ze z nia jest podobnie.Piecioipolmetrowy skif mial swoje lata, lecz trzymal sie nad wyraz dobrze. Byl nieskazitelny. Plaskodenny o niskim nadburciu, polyskujacy biela. Kupila go od wdowy po emerytowanym przewodniku rybackim, ktory rozstal sie z zyciem z dala od wod, po ktorych plywal dziesiatki lat, w szpitalu dla nieuleczalnie chorych w Miami, podobnym do tego, do ktorego nie chciala wyslac swojej matki. Piasek pod stopami i kawalki zbielalych muszelek chrzescily przy kazdym kroku. Radowal ja ten znajomy, dodajacy otuchy odglos. Do switu pozostalo jeszcze kilka minut. Zolta poswiata na horyzoncie niezdecydowanie, jakby z zalem rozpraszala otaczajace swiat ciemnosci; czas, kiedy resztki nocy zdaja sie falowac na powierzchni wody, pokrywajac ton szaroscia i czernia. Wiedziala, ze dopiero za godzine slonce wzejdzie na tyle wysoko, aby napelnic ocean swiatlem i zamienic plytkie kanaly miedzy wysepkami w opalizujaca palete blekitow. Przygarbila sie czujac przenikliwa wilgoc w powietrzu, falszywe zimno, ktore, jak sobie tlumaczyla, wiazalo sie z wczesna pora i nie obiecywalo ulgi przed straszliwym skwarem, jaki zapanuje niedlugo. Obecnie w poludniowej czesci Florydy panowal nieprzemijajacy upal, nieustajace wilgotne goraco, sprawca coraz wiekszych i coraz gwaltowniejszych sztormow. Ludzie chowali sie gleboko w kokonach klimatyzacji. Pamietala jak w czasie swojej mlodosci wyczuwala zmiany por roku. Nie tak jak mieszkancy pomocnego wschodu, gdzie sie urodzila, albo gor, o ktorych z taka tesknota opowiadala jej matka przygotowujac sie na smierc, lecz w szczegolny, poludniowy sposob, rozpoznajac najmniejsza zmiane w intensywnosci slonca i sily wiatru. Jednakze ta umiejetnosc zniknela w ostatnich latach, rozproszywszy sie w nie konczacych sie globalnych anomaliach klimatycznych. 63 Zatoczka otwierajaca sie na szerokie mielizny byla pusta, plyw kiepski, a czarna, gladka tafla oceanu nieruchoma. Skif stal przechylony, liny opadaly luznymi zwojami na lsniacy od rosy pomost. Potezny silnik o mocy dwustu koni mechanicznych odbijal pierwsze refleksy swiatla. Pomyslala, ze przypomina prawa reke boksera, zastygla w bezruchu z zacisnieta piescia, w oczekiwaniu na odpowiedni moment.Zblizyla sie do lodzi tak, jakby podchodzila do przyjaciela. -Pragne latac. Dzisiaj pragne szybkosci. Szybkim ruchem cisnela dwa wedziska do schowkow, ponizej relingu sterburty; krotka spiningowa wedke, ktora wziela z uwagi na skutecznosc i prostote oraz dluzsza, bardziej dostojna- zaspokajala jej proznosc. Dokladnie sprawdzila dlugi, grafitowy zaczep przytwierdzony do wciaganych schowkow na pokladzie, prawie tak dlugi jak cala lodz. Nastepnie przejrzala liste wyposazenia ratunkowego jak pilot samolotu na kilka minut przed startem. Usatysfakcjonowana, ze wszystko znajdowalo sie na swoim miejscu odcumo-wala lodz, odrzucila na bok ciezkie liny i uruchomila mechanizm opuszczajacy lodz na wode. Sadowiac sie na miejscu, automatycznie dotknela przekladni sprawdzajac, czy jest na biegu jalowym, po czym uruchomila silnik. Zaterkotal jak puszka pelna kamieni, po czym zaczal pracowac rowno. Pozwolila, by skif sunal leniwie wzdluz brzegow zatoczki, niczym ostrze tnace polyskliwy jedwab. Z niewielkiego schowka wyjela ochraniacze i zalozyla je sobie na uszy. Kiedy skif wyplynal z kanalu minawszy ostatni dom, przycupniety na wysokim brzegu, popchnela do przodu dzwignie gazu. Silnik zaterkotal radosnie, a dziob lodzi uniosl sie nieznacznie, by prawie natychmiast zeslizgnac sie w dol. Skif skoczyl i pomknal przez atramentowa ton, a Susan poczula, jak calkowicie pochlonela ja szybkosc. Pochylila sie do przodu przeciwstawiajac sie podmuchom wiatru, ktory napelnil jej usta kiedy je otworzyla, zeby nabrac w pluca swiezosc poranka; ochraniacze tlumily halas silnika na tyle, by wydawal sie tylko niezbyt glosnym uwodzicielskim rytmem. Pomyslala, ze pewnego dnia uda jej sie przescignac poranek. Po prawej stronie, na plyciznach niewielkiej mangrowej wysepki dostrzegla dwie lsniaco biale czaple wypatrujace przeplywajacego sniadania; dlugie, wrzecionowate, niezgrabne nogi poruszaly sie z przesadna ostroznoscia, przywodzac na mysl pare tancerzy niepewnych rytmu. Gdzies z przodu woda rozstapila sie nagle ukazujac srebrny grzbiet. Susan skrecila lekko kolem sterowym i skif zaczal oddalac sie od brzegu, przeslizgujac sie pomiedzy zielonymi kopulami wysepek. Wyciskala z silnika pelna moc przez prawie trzydziesci minut, dopoki nie upewnila sie, ze jest juz daleko od potencjalnych amatorow spiekoty budzacego sie dnia. Znajdowala sie blisko miejsca, gdzie Zatoka Florydzka zataczala luk spotykajac sie z szerokim ujsciem Everglades; miejsce wielkiej niepewnosci, jakby nie do konca przekonane czy jest juz czescia oceanu, czy jeszcze ladu, labirynt kanalow i wysp. Ktos, kto go nie znal, latwo mogl sie tam zgubic. Pomyslala o miejscach, gdzie niebo, namorzyny i woda spotykaja sie ze soba. Nowoczesnosc i cywilizacja zostaly w innym swiecie. W tym bylo jedynie zycie toczace sie od wiekow swoimi torami. 64 Pociagnela w tyl przepustnice i lodz zawahala sie niczym kon, niespodziewanie pociagniety za wodze. Wylaczyla silnik i sila rozpedu sunela dalej w ciszy. Woda pod dziobem zmieniala sie w miare jak wplywala na skraj szerokich plycizn, rozciagajacych sie wzdluz brzegu przysadzistej, mangrowej wyspy. Stado kormoranow poderwalo sie z sekatych galezi; czarne ksztalty zarysowaly sie wyraznie na tle poranka, gdy zatoczyly luk i odlecialy. Susan wstala i zdjela ochraniacze lustrujac powierzchnie wody, po czym podniosla wzrok ku niebu. Slonce wychylilo sie zza horyzontu; nieublagana, prawie bolesna przejrzystosc, mieniaca sie wszystkimi barwami teczy, zaatakowala wody. Od razu odczula spiekote jak uchwyt silnej reki na karku.Ze schowka pod konsoleta wyjela plastykowy pojemnik z kremem przeciwslonecznym i rozsmarowala go dokladnie na szyi. Rozpiela guziki jednoczesciowego kombinezonu koloru khaki az do piersi pozwalajac, by zsunal sie na poklad. Z rozkosza wystawila nagie cialo na zaloty promieni slonecznych, ktore rzucily sie na nia niczym niecierpliwy kochanek. Poczula mily dotyk goraca na piersiach, miedzy nogami, na plecach. Wysmarowala kremem cale cialo, az zalsnila rownie jasno jak woda zatoki. Byla sama. Cisze przerywal jedynie plusk fal, muskajacych delikatnie burty skifu. Rozesmiala sie glosno. Gdyby istnial sposob, zeby kochac sie z porankiem, nie zawahalaby sie; serce uderzylo radosniej, gdy odwrocila sie przyjmujac na siebie cieplo slonecznego zalot-nika. Stala tak przez kilka minut. Bylbys gorszy niz jakikolwiek mezczyzna, przemawiala w myslach do slonca i upalu. Kochalbys mnie, lecz bralbys wiecej niz sie nalezy, i anibym sie spostrzegla, a spalilbys mi skore i postarzyl. Niechetnie siegnela do wnetrza schowka i wymacala cienki, czarny kaptur, z rodzaju tych, jaki nosza polarnicy. Naciagnela go na glowe tak, ze widac jej bylo tylko oczy, upodabniajac sie do wlamywacza. Poszperawszy dalej znalazla stara, zielono-pomaranczowaczapke bejsbolowke z uniwersytetu Miami i wcisnela ja sobie na glowe, po czym wlozyla okulary przeciwsloneczne. Wykonala ruch jakby chciala wyjac stopy z kombinezonu, lecz zawahala sie. Jedna ryba, powiedziala do siebie. Wyskocze nago i zlowie jedna. Zdajac sobie sprawe, ze wyglada nieco absurdalnie z zaslonieta calkowicie glowa i twarza, a calym cialem nagim, zasmiala sie glosno. Wyjela ze schowkow dwie wedki i umiescila w zasiegu reki, podniosla dlugi, metalowy drag sluzacy jako za-czep-kotwica i wspiela sie na platforme - niewielki poklad nad silnikiem. Zanurzyla lekko grafitowy zaczep manewrujac skifem na plyciznie. Spodziewala sie, ze zobaczyjednaczy dwie przezroczki wykopujace z piasku male kraby i krewetki. Byloby milo, powiedziala sobie w duchu; to zacne ryby, zwinne i szybkie. W ostatecznosci zawsze pozostawala barakuda; wisialy w metnej wodzie bez ruchu, sygnalizujac od czasu do czasu poruszeniem pletw, ze nie naleza do plynnego swiata. Porownywala je z gangsterami; obnazaly niebezpieczne zeby i walczyly zaciekle, zlapane na haczyk. Wiedziala, ze zobaczy kilka sredniej wielkosci rekinow krazacych po plytkich krancach mielizny w poszukiwaniu latwego sniadania. 5-Stan umyslu 65 Lodz dryfowala ospale. -No dalej, rybo - odezwala sie glosno, - Kto tu jest? Wciagnela gwaltownie powietrze'w pluca i przyjrzala sie badawczo, nie wierzac wlasnym oczom. W odleglosci piecdziesieciu metrow ujrzala wrzecionowaty ksztalt olbrzymiego nitkopletwa poruszajacy sie dostojnym zygzakiem w wodzie nie glebszej niz metr. Prawie dwa metry dlugosci, okolo szescdziesieciu kilogramow zywej wagi. O wiele za duzy na plycizny, niespotykany o tej porze roku; nitkopletwy migrowaly na wiosne, olbrzymie lawice ciagnely na polnoc. Wtedy mozna bylo pokusic sie o zarzucenie przynety w troche glebszych wodach. Duza ryba, nie na swoim miejscu, nie w swoim czasie plynela prosto na nia. Szybko wbila zaostrzony koniec metalowego preta w piaszczyste dno i zarzucila na drugi koniec petle, cumujac lodz. Ostroznie zeskoczyla z platformy i schwycila wedke. Jednym skokiem znalazla sie na dziobie. Nie spuszczala z oczu masywnego cielska ryby penetrujacej wodei sierpowatego ogona popychajacego ja nieublaganie do przodu. Od czasu do czasu promienie sloneczne odbijaly sie od srebrzystych lusek. Zarzucila wedke, bardziej nadajaca sie do polowow ryb dziesieciokrotnie mniejszych od tej, ktora zmierzala w jej strone. W rzeczywistosci watpila, by nitkopletw polknal imitacje niewielkiego kraba na koncu zylki. Nie miala jednak lepszej przynety i mimo mozliwosci porazki, chciala sprobowac. Ryba znajdowala sie trzydziesci metrow od niej i przez chwile nie mogla uwierzyc w bezsensownosc tego zjawiska. Czula bicie wlasnego serca. Przy dwudziestu pieciu metrach mruknela do siebie: Jeszcze za daleko. Przy dwudziestu metrach pomyslala: teraz moge cie dosiegnac. Zaczela poruszac lekka niczym rozdzka wedka wypelniajac powietrze swiszczacym dzwiekiem, gdy zylka zatoczyla dlugi luk ponad jej glowa. Zmusila sie, zeby poczekac jeszcze kilka sekund. Ryba znajdowala sie w odleglosci pietnastu metrow, gdy zwolnila zylke i patrzyla jak wystrzelila przez wode rozciagajac sie, az wreszcie osiadla na powierzchni. Sztuczny krab plusnal do wody jakis metr przed nosem nitkopletwa. Ryba przyspieszyla bez wahania. Susan krzyknela ze zdziwienia. Ryba nie od razu poczula haczyk, a ona przelknela sline czekajac, az zylka naprezy sie w dloni. Nastepnie z glosnym okrzykiem pociagnela za line przechylajac koniec wedki do tylu, na lewo od ryby. Poczula jak hak zaczepia sie. Woda eksplodowala srebrnobiala zaslona. Rozgniewana ryba szarpnela silnie; Susan wyraznie widziala otwarty pysk z szeregiem ostrych zebow. Nitkopletw zawrocil i zaczal umykac kierujac sie ku glebszej wodzie. Trzymala wedke ponad glowa jak ksiadz, wznoszacy monstrancje. Kolowrotek piszczal w protescie, w miare jak cienka biala zylka wysuwala sie na zewnatrz. Trzymajac wedke przeszla na rufe i odwiazala line trzymajaca slup kotwiczny. Zdala sobie sprawe, ze za chwile ryba popedzi do przodu i wyrwie hak, zlamie wedke, albo po prostu skradnie cale dwiescie dwadziescia piec metrow zylki. A potem odplynie z niewielkim bolem w okolicach pyska, z ranka nie zagrazajaca zyciu. Nie przeceniala swoich szans w walce z morskim stworzeniem, lecz miala nadzieje, ze sily szybko opuszcza rybe, jesli pociagnie lodz za soba. 66 Susan czula, jak energia nitkopletwa pulsuje poprzez wedzisko i pomyslala, ze nawet jesli sprawa skazana jest na niepowodzenie, warto wyprobowac znane sposoby. Przynajmniej satysfakcja z godnej walki zlagodzi gorycz porazki.Lodz odwrocila sie i podazyla za ryba. Wciaz naga, czujac pot splywajacy spod pach, stanela na dziobie. Obserwowala w napieciu obracajacy sie kolowrotek, ktory wypuszczal resztki zylki i pomyslala: oto przegrywam te walke. Nagle, ku jej zdziwieniu, ryba zmienila kurs. Daleko przed lodzia woda eksplodowala srebrzystym gejzerem, gdy nitkopletw rzucil sie ku niebu, zawisl na chwile w porannym powietrzu i obracajac sie w promieniach slonca zanurzyl sie z glosnym pluskiem. Ponownie uslyszala wlasny krzyk, tym razem podziwu. Nitkopletw nie przestawal skakac obracajac sie w powietrzu jak sruba i rzucajac glowa na wszystkie strony w bezskutecznych probach uwolnienia sie z haka. Przez chwile pozwolila sobie na wizje zwyciestwa, lecz prawie rownie szybko opanowala emocje. To silna ryba, pomyslala i szczerze mowiac nie mam prawa trzymac jej tak dlugo. Odchylila sie w tyl, ciagnac wedke, probujac odzyskac zylke, modlac sie, zeby ryba nie uciekla ponownie, poniewaz to oznaczaloby koniec walki. Nie zdawala sobie sprawy na jak dlugo ona i ryba znieruchomialy w tej pozycji -naga, sapiaca z wysilku kobieta na pokladzie i srebrna ryba wzlatujaca ku niebu w promieniach slonca i drobinkach wodnego pylu. Jakby na swiecie byly tylko one. Walczac z kazdym odleglym wzlotem i szarpnieciem, az miesnie ramion zaczely blagac o odpoczynek, czula, ze reka w koncu nie wytrzyma. Pot zalewal jej oczy; zastanawiala sie, czy minelo juz pietnascie minut, potem rozwazyla to ponownie i stwierdzila, ze musiala minac godzina, moze dwie. Wyczerpana wmawiala sobie, ze walcza juz tak dlugo. Jeknela glosno, lecz nie poddawala sie. Nagle poczula, jak naprezona zylka i wedka zadrgaly silnie i zobaczyla kolejna sciane piany i srebrna rybe rzucajaca sie w oddali. Potem, ku swemu zdziwieniu, odczula jak zylka zwisa poluzowana, a wedka, wczesniej wygieta w palak, wyprostowala sie. -Cholera! - powiedziala glosno. - Uciekla! Prawie w tej samej sekundzie zdala sobie sprawe, ze nie. Zaskoczenie. Znow plynie w moim kierunku. Lewa dlon zacisnieta na korbce kolowrotka zesztywniala z odretwienia. Uderzyla niao udo. Trzykrotnie. Zmuszajac jado zgiecia, nerwowo zaczela naciagac zwisajaca zylke. Dwadziescia piec metrow, potem piecdziesiat. Podniosla glowe i nagle zobaczyla, ze ryba pedzi w jej kierunku, wiec ponowila szalenczy atak na kolowrotek. Ryba zblizyla sie na siedemdziesiat metrow. Wtedy dopiero dostrzegla drugi, scigajacy ja ksztalt i w tej samej chwili zrozumiala, dlaczego ryba pedzila w kierunku lodzi. Widziala masywny, czarny cien, dwukrotnie wiekszy od nitkopletwa. Tak jakby ktos rozlal czarny atrament na wspanialy pejzaz starego mistrza. Strach i jakis niepojety spokoj jednoczesnie owladnely nia w tym momencie. Wiedziony panika nitkopletw ponownie wzbil sie w powietrze, zawisl na tle blekitnego nieba jakies dwa metry nad idealnym blekitem wody. 67 Przestala nawijac zylke na kolowrotek i patrzyla stojac w bezruchu.Ciemny ksztalt zblizal sie nieublaganie, przez sekunde nieskazitelne srebro ryby zdawalo sie mieszac z czarnym cieniem rekina mlota. Kolejna eksplozja na powierzchni wody, kolejna sciana wody wylatujaca wysoko w powietrze, a potem biala piana zabarwiajaca sie smugami krwi. Znizyla wedke ze zwisajaca luzno zylka. Woda wciaz wrzala jak w garnku pozostawionym na piecu, potem rownie szybko uspokoila sie. Tafla ponownie byla nieskazitelnie gladka. Susan podniosla reke, by przeslonic oczy, lecz dostrzegla jedynie ciemny ksztalt odplywajacy na glebsza wode. Stala na dziobie dyszac ciezko. Czula sie jak swiadek zbrodni. Powoli, mechanicznie naciagala zylke. Wyczuwala ciezar na jej koncu wlokacy sie przez wode i wiedziala, co zobaczy. Rekin mlot przecial cialo nitkopletwa pol metra ponizej lba. Wyciagnela swoja zalosna zdobycz. Przechylila sie przez reling i siegnela po hak wciaz tkwiacy w silnej szczece martwej ryby, lecz nie potrafila zmusic sie, aby jej dotknac. Wziela noz o cienkim ostrzu sluzacy do patroszenia. Patrzyla jak leb nitkopletwa opada powoli na dno. Po kilku sekundach stracila go z oczu. -Przepraszam, rybo - powiedziala glosno. - Gdybym nie byla tak ambitna, zylabys jeszcze. Nie mialam prawa wziac cie na hak ani tak wymeczyc. Po pierwsze nie mialam prawa z toba walczyc. Dlaczego nie zerwalas sie z tego piekielnego haka albo nie zlamalas wedki? Mialas dosc sily. Dlaczego nie ucieklas zamiast zamienic sie w ofiare? Pomoglam ci w tym i jest mi naprawde przykro, rybo, za to, ze przeze mnie zostalas zjedzona. To moja wina. Nie zaslugiwalas na to. Nie mam szczescia, pomyslala. Nigdy nie mialam szczescia. Nagle przestraszyla ja mysl o matce. Zaklopotana swa nagoscia, wyprostowala sie i zaczela wpatrywac w pusty horyzont myslac, ze ktos w oddali obserwuje japrzez lornetke. Powiedziala sobie w duchu, ze to szalenstwo, ze to slonce, wyczerpanie i final walki sa powodem jej niepokoju. Siegnela po kombinezon lezacy na pokladzie, podniosla go i przycisnela do piersi, nie przestajac jednoczesnie lustrowac wzrokiem bezmiaru morza. Zawsze gdzies sa rekiny, powiedziala do siebie, nadplywaja nieublaganie, przyciagane rozpaczliwymi odglosami walki. Wyczuwaja, kiedy ryba jest ranna, wyczerpana i nie ma juz sil, by im umknac czy stawic czolo. To wtedy wynurzaja sie z ciemniejszej, glebszej wody i atakuja. Kiedy sa pewne sukcesu. Krecilo jej sie w glowie od goraca, czula piekace slonce na skorze plecow, wiec szybko wciagnela kombinezon zapinajac go az po szyje. Schowala sprzet, po czym skierowala skifa w kierunku brzegu. Nie minal tydzien od czasu, jak wyslala odpowiedz na dole swojej kolumny w czasopismie. Nie spodziewala sie, ze wiadomosc od anonima nadejdzie szybko. Dwa tygodnie, myslala. Moze miesiac. A moze juz nigdy. Mylila sie. Nie zobaczyla koperty od razu. Kiedy weszla na podjazd do jej domu, poczula osobliwy spokoj. Zatrzymala sie nagle. Pomyslala, ze bierze sie on ze swiatlosci dnia umykajacej z podworka, a potem 68 zastanowila sie, czy czegos nie przeoczyla. Pokrecila przeczaco glowa i powiedziala sobie, ze wciaz czuje sie rozedrgana po ataku rekina na swoja rybe.Dla dodania sobie otuchy przyjrzala sie jednopietrowemu budynkowi przy zuzlowej drodze. Byl to typowy dom na Keys, niczym sie nie wyrozniajacy, z wyjatkiem mieszkancow. Nie emanowal specyficznym czarem, nie zachwycal stylem. Zbudowano go z najbardziej praktycznych materialow w oparciu o prosty projekt jako budynek majacy zapewnic schronienie ludziom, ktorych aspiracje byly dosc ograniczone, a zasoby skromne. Po jednej stronie podworza kolysalo sie kilka palm. Na spalonej ziemi widnialy tylko nieliczne plamki upartej trawy, co powodowalo, ze w dziecinstwie nigdy, przenigdy nie miala ochoty sie tam bawic. Jej woz stal tam, gdzie go pozostawila, w skapym cieniu. Dom, kiedys rozowy, teraz wyblakly od slonca, stal sie beznadziejnie matowy. Slyszala odglosy klimatyzacji mozolnie walczacej z upalem i zdala sobie sprawe, ze najwidoczniej mechanik w koncu sie pojawil. Przynajmniej teraz ten piekielny upal nie bedzie zabijal matki, pomyslala. Powtorzyla sobie, ze wszystko bylo w porzadku, znajdowalo sie tam gdzie powinno, ze wszystko pozostalo takie samo jak w tysiace poprzednich dni. Ruszyla naprzod nie wierzac w to do konca. W tej chwili falszywej ulgi dostrzegla koperte wcisnieta w drzwi frontowe. Zatrzymala sie jakby zobaczyla weza i poczula przenikajacy ja dreszcz strachu. -Cholera - wyszeptala. Podeszla do listu ostroznie, jak do ladunku wybuchowego, albo nosiciela niebezpiecznej choroby. Nastepnie rownie ostroznie siegnela w dol i podniosla go. Rozerwala koperte i szybko wyjela kartke papieru: Bardzo sprytnie, Mata Hari. Ale nie do konca. Rock Tom zmusil mnie do zastanowienia. Probowalem kilku rzeczy, jak pewnie sobie wyobrazasz. A potem, no coz, kto wie skad sie bierze inspiracja? Przyszlo mi do glowy, ze mozesz miec na mysli brytyjski rockandrollowy kwartet. Wsrod jego przebojow, dziesiatki lat temu byla opera Tommy. A zatem, jesli pisalas o The Who, jakie jest dalsze przeslanie? No coz, Siedemdziesiat Jeden mogloby oznaczac rok. Druga La La Piec? To nie bylo zbyt trudne, kiedy spojrzalem na spis utworow na koncu albumu, ktory wydali w 1971 roku. Utwor numer piec. I oto do czego doszedlem. Kim jestes? Nie wiem, czy jestem juz gotowy, zeby odpowiedziec na to pytanie. W koncu oczywiscie odpowiem. Ale na razie dodam do naszej korespondencji to pojedyncze stwierdzenie: Wspolne Ziarno. 1322591 Poprzednie Bajka M Nie powinno to sprawic zbyt wiele klopotu tak bystrej dziewczynie jak ty. Alicja byloby odpowiednim imieniem dla krolowej szarad, a szczegolnie czerwonej. Tak jak poprzednio wiadomosc nie byla podpisana. Susan zaczela mocowac sie z zamkiem frontowych drzwi, az wreszcie zawolala ostro: -Mamo! 69 Diana Clayton stala przy piecu mieszajac w rondlu niewielka porcja rosolu z kurczaka. Uslyszala glos corki, lecz nie wyczula w nim ponaglenia, wiec odparla obojetnym tonem:-Tu jestem, kochanie. - Tylko po to, by uslyszec kolejny krzyk. -Mamo! Glosniejsze "tutaj" z niewielka doza rozdraznienia. Podniesiony glos nie sprawial bolu, lecz czynnosc ta wymagala wiecej wysilku, niz mogla poswiecic. Oszczednie gospodarowala silami i niechetnie odnosila sie do kazdego, szczegolnie zbednego uszczerbku energii, poniewaz wiedziala, iz potrzebuje calego jej zasobu w chwilach prawdziwego bolu. Udalo jej sie nawet osiagnac pewne kompromisy z choroba, pewnego rodzaju wewnetrzne negocjacje, lecz sadzila, ze rak zachowywal sie jak kanciarz; zawsze probowal oszukac i skrasc wiecej, nizli ona byla gotowa oddac. Siorb-nela zupy, gdy ciezkie kroki rozlegly sie w waskim korytarzu. Sluchala myslac, ze zawsze potrafi rozpoznac nastroj corki ze sposobu ich stawiania. Kiedy Susan weszla do pokoju, miala juz gotowe pytanie. -Susan, kochanie, co sie stalo? Wydajesz sie zdenerwowana. Nie udal sie polow? -Nie - odparla corka. - Posluchaj, mamo, czy dzisiaj widzialas albo slyszalas cos niezwyklego? Ktos przechodzil kolo naszego domu? -Tylko ten facet od klimatyzacji, dzieki Bogu. Zaplacilam mu czekiem. Mam nadzieje, ze teraz bedzie dzialac. -Ktos jeszcze? Slyszalas cos? -Nie. Ale zdrzemnelam sie po poludniu. O co chodzi, kochanie? Susan zawahala sie, niepewna czy powinna cokolwiek powiedziec. Matka odezwala sie ostrym glosem: -Cos cie gnebi. Nie traktuj mnie jak dziecka. Moze jestem chora, ale nie jestem inwalidka. O co chodzi? Susan milczala jeszcze sekunde zanim odpowiedziala. -Dostarczono dzisiaj kolejny list. Jak tamten poprzedni. Bez podpisu. Bez zwrot nego adresu. Wetkniety w drzwi. Oto co mnie gnebi. -Kolejny? -Tak. Dalam odpowiedz w mojej rubryce, ale nie sadzilam, ze ta osoba tak szybko rozwiaze szarade. -O co go zapytalas? -Chcialam dowiedziec sie, kim jest. -1 co odpowiedzial? -Prosze, sama przeczytaj. Diana wziela kartke. Stojac przy piecu szybko pochlaniala slowa. Nastepnie powoli odlozyla ja i wyciagnawszy reke zakrecila gaz, na ktorym gotowal sie rosol. Zupa bulgotala parujac lekko. -O co pyta tym razem? - rzekla chlodno. -Jeszcze nie wiem. Ledwie rzucilam okiem. -Mysle - powiedziala Diana glosem pelnym strachu - ze powinnysmy rozszy frowac ten list. I dowiedziec sie, co tym razem chce powiedziec. Wtedy bedziemy mogly ocenic znaczenie calej korespondencji. -No coz, prawdopodobnie potrafia rozgryzc kolejnosc numerow. Zwykle nie jest to trudne. -Zrob to, a ja ugotuje obiad. Diana odwrocila sie i zaczela przestawiac naczynia kuchenne. Zagryzla dolna warge i postanowila wsluchac sie w glos wlasnego rozsadku. Corka skinela glowa i podeszla do niewielkiego stolika w rogu kuchni. Przez chwile obserwowala prace matki, co dodalo jej otuchy; kazdy przejaw normalnosci brala za oznake sily. Gdy zycie wracalo do normy wierzyla, ze nieublagana choroba zostala odechnieta i przytlumiona. Wziela olowek i wyjela bloczek z szuflady. U gory kartki napisala 1322591. Nastepnie wypisala litery alfabetu oznaczajac A numerem jeden, a konczac na Z z numerem dwadziescia cztery. To oczywiscie byloby najprostszainterpretacjakolejnosci cyfr i szczerze watpila, czy takie dzialanie zaowocuje sukcesem. Miala jednak dziwne wrazenie, ze korespondent nie chcial, by zbytnio sie trudzila. W tej rozgrywce, pomyslala, chodzilo glownie o wykazanie sie bystroscia oraz o przekazanie tego, co mial na mysli, za pomoca jednego zdania. Niektorzy z jej korespondentow uzywali kodow tak tajemniczych i szalonych, ze pobiliby na glowe komputerowe kombinacje Pentagonu. Zwykle bralo sie to z gleboko ukrywanej paranoi. W tym przypadku bylo inaczej. Nie wiedziala dlaczego. Mimo wszystko sadzila, ze chcial, by rozszyfrowala wiadomosc. Pierwsza proba przyniosla ACBBE... i tu sie zatrzymala. Nie przestajac pracowac nad pierwszymi piecioma cyframi, probowala polaczyc je w liczby: 13-22-5... co dalo jej LWE... To do niczego nie prowadzilo. Matka przyniosla szklanke piwa i bez slowa wrocila do przyrzadzania posilku. Susan zanurzyla usta w spienionym, brazowym plynie i pociagnela wolno, czujac jak chlodzi zoladek. Przepisala jeszcze raz alfabet oznaczajac A numerem 24, a Z numerem 1. To dalo jej z poczatku ZWYY, a potem, gdy potraktowala cyfry inaczej, KBT... Nabazgrala w rogu kartki niewielki rysunek przedstawiajacy rybe, po czym dorysowala rekinia pletwe tnaca wyimaginowana tafle oceanu. Zastanawiala sie, dlaczego wczesniej nie dostrzegla rekina mlota, ale potem uswiadomila sobie, ze drapiezniki zwykle pojawiaja sie gdy sa gotowe do uderzenia, nie wczesniej. Ta mysl sprawila, ze powrocila do swoich cyfr. Bedzie ukryta, powiedziala do siebie. Lecz nie dosc dobrze. Do przodu, do tylu, co dalej? Odejmowanie i dodawanie. Cos przyszlo jej do glowy i wziela do reki list. "...Dodam to pojedyncze stwierdzenie..." Postanowila ponownie napisac cyfry dodajac do kazdej liczbe jeden. To dalo jej 24336102. Natychmiast otrzymala BDCCFJB, co nic nie mowilo. Sprobowala odczytac od tylu, zaczynajac od dwudziestu, ale to rowniez okazalo sie belkotem. Odsunela kartke papieru i nachylila sie nad nia uwaznie. Spojrz na te cyfry, powiedziala do siebie. Wyprobuj rozne kombinacje. A gdyby tak rozpisac 1322591 w roznej kolejnosci, pomyslala, otrzymam 13-22-5-9-1. Dodajac jeden do takiej kombinacji 71 uzyskala 14-23-6-10-2. To dalo jej MYFJB. Nagle zapragnela miec program komputerowy do rozwiazywania cyfrowych lamiglowek.Nie poddajac sie, ponownie odwrocila kolejnosc cyfr, co dalo jeszcze wieksze bzdury. Potem sprobowala zmienic je jeszcze raz. To tu jest, powiedziala. Trzeba tylko znalezc klucz. Pociagnela lyk piwa. Walczyla z checia wybierania cyfr na chybil trafil zdajac sobie sprawe, ze zawiedzie ja to do frustrujacej mieszaniny liter i liczb, ze zapomni od czego zaczela i nie potrafi wrocic po wlasnych sladach. Nalezalo tego unikac. Jak wszyscy szaradzisci wiedziala, ze ratunek lezal w logice. Ponownie spojrzala na list. Wszystko to, co on mowi, ma znaczenie, pomyslala. Nabrala pewnosci, ze chcial, by dodala jedynke, lecz pozostawalo nie rozwiazana kwestia, jak to dokladnie zrobic. Zmagala sie z wlasnym rozgoryczeniem. Dyszac ciezko sprobowala ponownie, po raz wtory sprawdzajac te kolejnosc. Powstrzymala reka matke, ktora zblizyla sie z talerzem pelnym jedzenia, i znow pochylila sie nad swoim zadaniem. Chce, zebym cos dodala, pomyslala, a wiec oznacza to, ze odjal po jednym od kazdego numeru. To zbyt proste. Lecz do nic nie znaczacych liter prowadzi mnie kierunek, w ktorym sie ukladaja. Ponownie spojrzala na list. Alicja a potem czerwona krolowa. Zwierciadlo. Subtelne literackie odniesienie. Powinna byla dostrzec je wczesniej. Kiedy patrzysz w lustro to, co jest odwrocone, staje sie jasne. Spojrzala na kolejnosc cyfr, zmienila kolejnosc i dodala 1. 20163241. A moze to bylo 20-16-3... albo 20-1-6?Rozdzielila cyfry na 20-1-6-3-24-1. Otrzymala EZSWAZ. Matka zajrzala jej przez ramie. -1 oto jest - odezwala sie Diana chlodno. Wydarla oddech powietrzu, jej corka rowniez dostrzegla rozwiazanie. ZAWSZE. To straszne slowo, pomyslala Susan. Uslyszala krotki oddech matki i natychmiast stwierdzila, ze konieczny byl pokaz sily, nawet falszywy. Matka zorientuje sie, lecz mimo to pomoze jej on zachowac spokoj.-Czy to cie przeraza, mamo? -Tak - odparla. -Dlaczego? - zapytala corka. - Nie wiem czemu, ale mnie rowniez. To nie jest zadna grozba. Mogloby to sugerowac, ze jest to ktos, kto ma chec podjac intelektual na gre. Spotkalam sie juz z czyms takim wczesniej. -Co bylo w tym pierwszym liscie? -Mam cie. Diana ujrzala jak otwiera sie przed nia czarna otchlan, wielki wir, grozacy we-ssaniem. Zwalczyla nieprzyjemne odczucie, wmawiajac sobie, ze jak dotad nie ma zadnych dowodow. Przez ponad dwadziescia piec lat zyla spokojnie w bezpiecznym miejscu; wiedziala, ze osoba, przed ktora ukryla sie wraz z dziecmi, nie zyje. Dokonujac szybkiej i powierzchownej oceny wydarzen, ktore przytrafily sie jej i corce, Diana stwierdzila, ze listy byly prawdopodobnie dokladnie tym, czym zdawaly sie 72 byc: lekko pokretnymi zalotami jednego z wielu wielbicieli corki. Moglo to okazac sie niebezpieczne. Nie wspomniala wiec o innej obawie uwazajac, ze obecny strach wystarczyl im dwom, i ze ten dawny niepokoj lepiej pozostawic pogrzebany w przeszlosci. I martwy. Martwy. Samobojstwo, przypomniala sobie. Uwolnil cie odbierajac sobie zycie.-Powinnysmy zadzwonic do twojego brata - powiedziala. -Dlaczego? -Poniewaz ma wiele znajomosci w wymiarze sprawiedliwosci. Moze ktorys jego znajomy moglby wziac ten list do analizy. Sprawdzic odciski palcow. Poddac testom. Powiedziec nam cos wiecej. -Mysle, ze ten, kto wysyla te listy, prawdopodobnie o tym pomyslal. Poza tym nie zlamal prawa. Przynajmniej na razie. Mysle, ze poczekamy, az rozwiklam te la- migowke. Nie powinno mi to zabrac zbyt duzo czasu. -No coz - odezwala sie cicho Diana - co do jednego nie ma watpliwosci. -To znaczy? - zapytala corka. Matka utkwila w niej przenikliwe spojrzenie, jakby Susan nie byla w stanie zobaczyc czegos, co znajduje sie przed jej oczyma. -Pierwszy list zostawil w skrzynce na listy. A ten drugi? -Przed drzwiami wejsciowymi. -To oznacza, ze jest coraz blizej. Rozdzial szosty NOWY WASZYNGTON Zachodnie niebo lsnilo metalicznie jak dobrze wypolerowana stal. Odwrocil sie natychmiast, oslaniajac oczy przed oslepiajacym blaskiem.-Przywyknie pan do tego - powiedzial od niechcenia Robert Martin. - Czasami o tej porze roku wydaje sie jakby ktos swiecil prosto w twarz. Spedzilem duzo czasu patrzac na horyzont. Jeffrey Clayton nie odpowiedzial od razu. Gdy wjechali w szeroka aleje, odwrocil sie i bladzil wzrokiem po galerii nowoczesnych biurowcow ustawionych tylem do ulicy, jeden obok drugiego. Roznily sie, a jednak byly takie same; szerokie, zielone przestrzenie trawnikow z wysokimi drzewami; jaskrawy blekit, sztuczne stawiki i polyskujace baseny otoczone solidnymi, szarymi, architektonicznymi formami. Obserwujac otoczenie stwierdzil, ze byly nowe, uporzadkowane i jakby wyrzezbione. A takze czyste. Rozpoznal logo glownych korporacji. Komunikacja, rozrywka, przemysl. Jesli w tym kraju robi sie jakies pieniadze, to wlasnie tutaj, pomyslal. -Jak sie nazywa ta ulica? - zapytal. -Bulwar Wolnosci - odpowiedzial agent. Jeffrey usmiechnal sie slabo, wyczuwajac ironie ukryta w nazwie. Niewielki ruch pozwalal na niespieszna, spokojna jazde. Nadal obserwowal otoczenie, odnajdujac jakas dziwna pustke w tych nowosciach. -Czy tu byla kiedys pustynia? - zastanowil sie glosno. -Tak - potwierdzil Martin, - Glownie karlowata roslinnosc, uschniete chwasty. Duzo brudu, piasku i wiatru. Jeszcze jakies dziesiec lat temu. Zapora na rzece, nawod nienie, byc moze ominiecie kilku praw chroniacych srodowisko - i wszystko kwitnie. Jeffrey pomyslal, ze to interesujacy pomysl - zamiana jednego rodzaju natury na inny. Tworzenie wyidealizowanej, zbiorowej wizji, i wprowadzanie jej w tym zaba-laganionym swiecie, ktory podano nam na dloni. Ziemia w obrebie ziemi. Prawdziwa, lecz z pewnoscianie autentyczna. Nie mogl sie zdecydowac, czy czuje sie z tym nieswojo, czy niepewnie. -Zakrecic wode i mysle, ze za jakies dziesiec lat to miejsce byloby iscie upior nym miastem - powiedzial Martin. - Lecz nikt przeciez tego nie zrobi. -Co tu bylo? To znaczy, przed... 74 -Tutaj, w Nowym Waszyngtonie? Nic. A przynajmniej niezbyt wiele. Kilkasetkilometrow kwadratowych niczego. Grzechotniki i jaszczurki. Dawno, dawno temu, czesc ziemi nalezala do rzadu, czesc stanowil stary, indianski rezerwat, a reszta zo stala przejeta przez moznych tego swiata. Kilku dobrze prosperujacych ranczerow troche sie wkurzylo. Oplacono ludzi zamieszkujacych tereny przeznaczone na zago spodarowanie i wyniesli sie przed przyjazdem buldozerow. Tak jak w calej historii rozwoju tego narodu; niektorzy stali sie bogaci, niektorzy zostali przesiedleni, inni musieli klepac te samabiede, tylko gdzies indziej. Nic sie nie zmienilo od 1870 roku. Praktycznie jedyna roznica polegala na tym, ze byla to swego rodzaju ekspansja do wewnatrz, a nie na zewnatrz, na nieznane terytoria. Na tej ziemi nikomu specjalnie nie zalezalo. Teraz juz tak, poniewaz zobaczyli, co zrobilismy. I co zamierzamy. To wielki obszar. Wciaz jest tu jeszcze mnostwo wolnej przestrzeni, szczegolnie na po lnocy, w poblizu Bitterroot Range. Na dalsza ekspansje. -A istnieje taka potrzeba? - zapytal Jeffrey. Agent wzruszyl ramionami. -Zaden obszar nie wydaje sie zbyt duzy. A szczegolnie miejsce, gdzie ma byc bezpiecznie. I zawsze znajda sie ludzie, ktorzy pragna idealnej, wspanialej Ameryki. Clayton umilkl ponownie, starajac sie nie dekoncentrowac siedzacego za kolkiem Martina. Nie rozmawiali o celu ich pobytu w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie ani razu przez caly dlugi lot na zachod, przez srodek kraju, nad wielkim kregoslupem, dzielacym kontynent i w koncu wolno opuszczajac sie nad czyms, co kiedys bylo odizolowana, polnocna czescia stanu Nevada. Podczas jazdy w umysle Jeffreya pojawilo sie nagle niepozadane wspomnienie. Uporzadkowana procesja budynkow zniknela przed jego oczami, w jej miejsce pojawilo sie ciezkie, betonowe miasto, bedace niegdys symbolem przesadnego bogactwa i sukcesu. Teraz zmienilo sie w odrapana, wyblakla ruine. Galveston w Teksasie, niecale szesc lat wczesniej. Przypomnial sobie magazyn, otwarte drzwi i zimny wiatr od blotnistych wod zatoki. Wszystkie okna na parterze straszyly potluczonymi szybami; wczesny poranek, deszcz i refleksy ponurego swiatla z ulicy, malujace groteskowe cienie na murach. Dlaczego nie zaczekales, zapytal gwaltownie sam siebie. Pytanie towarzyszylo temu szczegolnemu wspomnieniu za kazdym razem, kiedy odtwarzala je pamiec, zaklocalo sen. Nie musial sie spieszyc. Gdyby zaczekal, wsparcie przybyloby predzej czy pozniej. Brygada antyterrorystyczna z noktowizorami, ciezka bronia, w kamizelkach kuloodpornych i wojskowa dyscyplina. Dosc ludzi, zeby otoczyc magazyn. Gaz lzawiacy i megafony. Krazacy ponad glowami helikopter z reflektorem penetrujacym. Ani ty, ani ci dwaj detektywi nie musieliscie wchodzic do srodka przed przybyciem posilkow. Lecz oni chcieli, odpowiedzial na wlasne pytanie. Byli niecierpliwi. Czuli nadchodzacy koniec zmudnego i frustrujacego polowania, a jedynie on wiedzial, jak niebezpieczna jest zwierzyna schwytana w pulapke w swoim legowisku. Jest pewna opowiesc dla dzieci autorstwa Rudyarda Kiplinga o manguscie, ktora podazyla za kobra do jej nory. W tej wizji jest ostrzezenie - tocz bitwy na wlasnej 75 ziemi, nie na terytorium wroga. Jesli istnieje taka mozliwosc. Rzecz w tym, pomyslal, ze tym razem nie istnieje.Wiedzial o tym, lecz owej nocy nie odezwal sie slowem, mimo ze pomoc byla juz w drodze. Zastanawial sie - dlaczego, lecz znal prawdziwa przyczyne. Podczas swych dlugoletnich badan dotyczacych zabojcow i ich ofiar, nigdy nie widzial zadnego z nich w tym najwazniejszym momencie eksplozji mocy. Kiedy maja absolutna kontrole nad ofiara i sa gotowi do zabijania. Wlasnie to chcial zobaczyc na wlasne oczy, poczuc z bliska; patrzec jak szalenstwo zabojcy ujawnia sie w akcie dzikosci i deprawacji. Widzial zbyt wiele zdjec i filmow. Nagral setki zeznan naocznych swiadkow. Zwiedzil dziesiatki miejsc zbrodni, lecz cala ta wiedza nie zadowalala jego potrzeby poznania. Nigdy nie widzial tego momentu nierozerwalnego polaczenia szalenstwa i magii. Nie mogl nazwac tego ciekawoscia, poniewaz wiedzial, ze ma do czynienia z czyms znacznie glebszym, potezniejszym, czyms co zamknelo mu usta, kiedy dwaj detektywi z odbezpieczonymi pistoletami ostroznie wslizgneli sie do srodka magazynu, wyprzedzajac go nieznacznie. Z poczatku czujnie, potem goraczkowo, zapominajac o rozwadze, kiedy uslyszeli pierwszy przerazliwy krzyk rozpaczy, jaki dolecial z mrocznego, posepnego wnetrza. To wszystko bylo zwyczajnym, wielkim bledem. Nieudacznictwem. Slaboscia. Powinnismy poczekac, pomyslal. I nie powinnismy robic takiego halasu, wkraczajac do tego mrocznego krolestwa, wchodzac glebiej do nory, ktora on uwazal za swoj dom, gdzie znal kazdy kat, kazdy cien i kazda przeszkode na podlodze. Nigdy wiecej. Westchnal ciezko. Rezultatem owej nocy byly postrzepione wspomnienia. Jeden detektyw martwy, drugi oslepiony, siedemnastoletnia prostytutka wciaz zywa, lecz niewatpliwie okaleczona na reszte zycia. On sam, ciezko ranny. A morderca? Pojmany, plujacy i wybuchajacy szalenczym smiechem, niespecjalnie rozezlony finalem morderczego obrzadku. Mlody mezczyzna, niewielkiego wzrostu, albinos z bialymi jak snieg wlosami, czerwonymi oczami i szczurza twarza. Prawdopodobnie w wieku Claytona, z silnie zarysowanymi miesniami i wielkim czer-wonozielonym tatuazem, znaczacym niezdrowo blada klatke piersiowa. Zabijanie tej nocy sprawialo mu olbrzymia przyjemnosc. Jeffrey wyrzucil z pamieci wspomnienie mordercy, jego wysokiego spiewnego glosu, rozlegajacego sie, kiedy prowadzono go posrod powodzi pulsujacych swiatel samochodow policyjnych. -Zapamietam cie! - krzyknal, gdy wsuwano Jeffreya do ambulansu. Nie ma go juz. Trafil do celi smierci w Teksasie. Nigdy wiecej tam nie wracaj, powiedzial do siebie. Nigdy do magazynu takiego jak tamten. Nigdy. Rzucil ukradkowe spojrzenie na agenta Martina. Czy on wie, ze to dlatego wybralem anonimowosc? Dlaczego nie robie dokladnie tego, o co mnie poprosil? -1 oto jest - odezwal sie Martin niespodziewanie. - Kochany domek. A przynajmniej miejsce pracy. Oczom Jeffreya ukazal sie wielki, rzadowy, jak mozna bylo sadzic, gmach. Odrobine bardziej funkcjonalny, troche mniej wymyslny niz sasiednie, ktore mineli 76 po drodze. Nie wygladal tak bogato jak pozostale, co nie znaczy, ze byl zaniedbany. Po prostu bez wyrazu. Solidny, z szarego betonu, o ostrych wykonczeniach, taki jak ludzie pracujacy w jego wnetrzu, prawdopodobnie tak sztywni i nudni jak sama fasada.Martin skrecil na parking obok budynku. Zwolnil i powiedzial pospiesznie: -Hej, Clayton, widzisz tego faceta? Jeffrey dostrzegl samotnego mezczyzne, ubranego w modny, niebieski garnitur, ze skorzana teczka w rece, idacego posrod nowych modeli samochodow. -Obserwuj go przez chwile, a dowiesz sie czegos ciekawego - dodal agent. Jeffrey patrzyl, jak mezczyzna zatrzymal sie przy malym kombi. Widzial, jak zdejmuje marynarke i razem z teczka kladzie na tylnym siedzeniu. Podwinal rekawy bialej koszuli i poluzowal krawat, zanim usiadl za kierownica. Wycofal samochod i wyjechal. Martin wprowadzil swoj woz na wolne miejsce. -Co widziales? - zapytal detektyw. -Mezczyzne, ktory udaje sie na spotkanie. A moze wraca podziebiony do domu. Cos takiego. Martin usmiechnal sie. -Musisz nauczyc sie obserwowac, profesorku. Sadzilem, ze potrafisz. Jak on wsiadl do samochodu? -Podszedl i wsiadl. Nie ma w tym nic niezwyklego. -Czy widziales, zeby otwieral drzwiczki kluczykiem? Jeffrey pokrecil glowa. -Nie. Prawdopodobnie ma centralny zamek. Teraz wszyscy maja... -Nie widziales, zeby swiatla tego wozu migaly jak to sie zwykle dzieje w takim przypadku? -Nie. -Trudno tego nie zauwazyc. Wiesz dlaczego? -Nie. -Poniewaz samochod nie byl zamkniety. W tym caly wic, profesorku. Nie byl zamkniety, bo nie istnieje taka potrzeba. Cokolwiek by zostawil w wozie, byloby tam bezpieczne. Nikt nie przyjdzie na ten parking, by cos z ukrasc. Zaden malolat, ban dyta z gnatem w dloni nie wyskoczy zza drugiego samochodu i nie zazada jego port fela. I wiesz co? Nie ma tu ani jednej kamery. Zaden straznik nie pilnuje tego miej sca. Nie ma dobermanow, elektronicznych czujnikow czy wykrywaczy. To miejsce jest bezpieczne, poniewaz nikomu nie przyszloby nawet na mysl, zeby zabrac cos, co nie nalezy do niego. Jest tak, poniewaz my tu jestesmy. Agent wylaczyl silnik. -1 doloze wszelkich staran, zeby takie pozostalo. W westybulu widnial olbrzymi napis: WITAMY W NOWYM WASZYNGTONIE LOKALNE PRAWA OBOWIAZUJA PRZEZ CALY CZAS 77 NARUSZENIE OBOWIAZKU PASZPORTOWEGO KARANE WIEZIENIEM ZAKAZ PALENIA ZYCZYMY MILEGODNIA Jeffrey spojrzal na Martina.-Lokalne prawa? -Calkiem spora lista. Dam ci kopia. Tym sie w duzej mierze zajmujemy. -A co z naruszeniem obowiazku paszportowego? Co przez to rozumiecie? Martin usmiechnal sie. -Wlasnie teraz naruszasz prawo paszportowe. To czesc tutejszej umowy. Wstep do nowego stanu jest pod scisla kontrola, jakby bylo to odrebne panstwo albo pry watny majatek. Na pobyt musisz miec zezwolenie. Zeby je dostac, musisz udac sie do Kontroli Paszportowej. Ale jestes moim gosciem. Masz zezwolenie i mozesz sie poruszac po calym stanie. Jeffrey dostrzegl znak wskazujacy urzad imigracyjny i spojrzal przez korytarz na duzy pokoj zastawiony biurkami, za ktorymi siedzieli urzednicy, pracujacy pilnie przed ekranami komputerow. Zawahal sie obserwujac ich, lecz po chwili dogonil Martina, zmierzajacego szybkim krokiem do przyleglego holu, z widocznym napisem: Ochrona. Trzeci znak kierowal ludzi w kierunku przedszkola. Po chwili weszli do innego pomieszczenia, nie tak duzego jak Biuro Imigracyj-ne, lecz i tak pokaznych rozmiarow. W czystym pomieszczeniu panowala zielona poswiata komputerowych monitorow. Nie zauwazyl ani jednego okna, a szum klimatyzacji mieszal sie z glosami tlumionymi przez szklane przepierzenie i dzwieko-szczelna izolacje. Pomyslal, ze bardziej przypominalo to biuro korporacji niz posterunek policji, nawet bardzo nowoczesny. Nie bylo tu przestepczej zgnilizny tak bardzo zanieczyszczajacej atmosfere posterunkow. Ani wscieklosci, gniewu czy ukrytego szalenstwa, furii, zadnych ograniczen. Nie bylo polamanych krzesel czy odrapanych biurek - dziela rozjuszonych, mocujacych sie z kajdankami aresztowanych. Zadnych krzykow, zadnych wulgaryzmow. Tylko jednostajne odglosy wydajnej pracy. Martin zatrzymal sie przy biurku, przywital sie z mloda kobieta ubrana w elegancka, biala bluzke i czarne spodnie. Niewielki wazon z zoltym kwiatkiem stal przy krawedzi biurka. -A zatem, detektywie, w koncu pan wrocil. Tesknilismy za panem. Agent Martin rozesmial sie. -Nie watpie - odpowiedzial. - Czy moze pani powiadomic szefa, ze jestem? -Ze slynnym profesorem, jak widze. Sekretarka spojrzala na Jeffreya. -Mam dla pana troche papierkowej roboty, profesorze. Po pierwsze, tymczaso wy paszport i karta identyfikacyjna. A potem kilka dokumentow, ktore powinien pan jak najszybciej przeczytac i podpisac. Wreczyla mu teczke z aktami. -Witamy w Nowym Waszyngtonie - powiedziala. - Jestesmy pewni, ze zdola nam pan pomoc. Mowiac to odwrocila sie do Martina i dodala z niesmialym usmiechem: 78 -We wszelkich sprawach, jakich detektyw nie jest w stanie rozpracowac sam.Jeffrey rzucil okiem na teczka z dokumentami. -No coz, agent Martin jest wiekszym optymista niz ja, ale to z tego powodu, ze ja wiem wiecej o... Olbrzymi detektyw przerwal mu stanowczo. -Czekaja na nas. Chodzmy. Chwycil Claytona za ramie i odciagnal od biurka w kierunku drzwi do biura. Po drodze przyciagnal go do siebie i wyszeptal: -Nikt o tym nie wie! Nie klekocz o tym przy kazdej okazji! Za stolem z wypolerowanego drewna palisandrowego siedzialo dwoch mezczyzn. Naprzeciwko staly dwa fotele obite czerwona skora. W porownaniu z eleganckim i funkcjonalnym glownym pomieszczeniem, przez ktore przeszli, gabinet wypelniony antykami emanowal bogactwem. Polki z debowego drewna, wypelnione wydawnictwami prawniczymi, zawieszone na scianach idealnie komponowaly sie z orientalnym dywanem na drewnianej podlodze. Kanapa pokryta cienka zielona skora stala miedzy dwiema flagami: amerykanska i Piecdziesiatego Pierwszego Stanu. Na jednej ze scian wisialy oprawione w ramki fotografie, lecz Clayton nie mial czasu, by przyjrzec im sie dokladniej, choc rozpoznal zdjecie prezydenta Stanow Zjednoczonych, ktore musialo znajdowac sie w kazdym rzadowym biurze. Za biurkiem siedzial wysoki, prosty jak trzcina mezczyzna z wydatna lysina. Obok niego zasiadal mniejszy, drobnej budowy, z kwadratowa szczeka i twarza skrzywiona jak u emerytowanego boksera. Lysy wskazal wolne fotele. Drzwi po prawej stronie profesora otworzyly sie i wszedl trzeci mezczyzna. Wygladal na mlodszego od Jeffreya i mial na sobie drogi, niebieski, prazkowany garnitur. Usiadl na kanapie i powiedzial krotko: -Do rzeczy. Lysy pochylil sie do przodu plynnym, drapieznym ruchem, jak rybolow balansujacy na nagiej galezi drzewa i obserwujacy ruchy gryzoni w trawie. -Profesorze, jestem przelozonym agenta Martina, a zarazem szefem Sluzb Spe cjalnych tego stanu. Po mojej prawej stronie zasiada administrator tych sluzb. Dzen telmen na kanapie to przedstawiciel biura gubernatora. Glowy pochylily sie lekko, lecz zadna dlon nie zostala wyciagnieta na powitanie. Krepy mezczyzna z boku biurka odezwal sie bez zbednych wstepow: -Chce, by zaprotokolowac, ze jestem przeciwny obecnosci profesora. Jestem przeciwny angazowaniu go w te sprawe. -Juz to przerabialismy - odparl spokojnie lysy. - Sprzeciw zostal odnotowany. Panskie opinie znajda sie w raportach i dokumentach. Mezczyzna parsknal na zgode. -Z przyjemnoscia stad wyjade - powiedzial Jeffrey. - Bezzwlocznie, jesli sobie tego zyczycie. Nie mam najmniejszej ochoty pozostac tutaj ani chwili dluzej. Lysy zignorowal to swiadczenie. -Agent Martin zorientowal pana w sytuacji, jak sadze... 79 -Jak sie w ogole nazywacie? - zapytal Jeffrey, - Z kim rozmawiam?-Nazwiska nie sa konieczne - odparl mlody czlowiek, sadowiac sie wygodniej; skora zatrzeszczala pod jego tylkiem. -Wszystkie protokoly z tego spotkania sa pod scisla kontrola. Panska obecnosc tutaj jest utrzymywana w absolutnej tajemnicy. -A moze wedlug mnie nazwiska sa konieczne - odparl Jeffrey z uporem. Rzucil szybkie spojrzenie na agenta Martina, lecz olbrzymi detektyw zaglebil sie w fotelu, skrywajac swoje uczucia. Lysy usmiechnal sie. -W porzadku, profesorze. Jesli sie pan upiera. Jestem Tinkers, on jest Evers, a ten tam facet na kanapie to Chance. -Bardzo smieszne - mruknal Jeffrey. - A ja jestem Babe Ruth. Albo Ty Cobb. -A moze woli pan Smith, Jones, i... powiedzmy, hmm, Gardner? Jeffrey nie odpowiedzial. -A moze - kontynuowal lysy - nazwiemy sie Manson, Starkweather i Bundy? Brzmi to prawie jak firma prawnicza. I bardziej pasuje do panskiej pracy. Jeffrey wzruszyl ramionami. -Niech bedzie, panie Manson. Jak pan sobie zyczy. Lysy skinal glowa i usmiechnal sie. -Swietnie. A zatem Manson. A teraz, pozwoli pan, ze ulatwie nasza rozmowe, profesorze. A przynajmniej wygladze. Oto finansowa strona panskiej wizyty, ktora, czego jestem pewny, wzbudzi panskie zainteresowanie. -Prosze dalej. -Tak. Jesli panskie dochodzenie dostarczy informacji, ktore zostana pozniej wykorzystane przez innych w zbieraniu dowodow niezbednych do aresztowania, za placimy panu cwierc miliona dolarow. Jesli zidentyfikuje pan i zlokalizuje nasz obiekt i bedzie pan asystowal przy jego ujeciu, otrzyma pan milion dolarow. Obie kwoty, albo jakas srednia suma, sa zwolnione od podatku i zostana wyplacone w gotowce. Pan w zamian za to zlozy obietnice, ze zadna informacja, jaka pan posiadzie, zadne wrazenie, jakie pan odniesie ani wspomnienie panskiej wizyty tutaj, nie zostanie utrwa lone na pismie czy tez w sposob elektroniczny. Co wiecej, pozostawi pan wylacznie dla siebie cel wizyty i wszystko, co zostanie tu powiedziane czy w jakikolwiek spo sob opublikowane. Zadnych wywiadow dla prasy. Zadnych umow na ksiazki. Zad nych naukowych opracowan, nawet z ograniczonymi prawami. Powiem krotko: wy darzenia, w wyniku ktorych znalazl sie pan tutaj i ktore nastapia od tej chwili, nigdy oficjalnie nie mialy miejsca. W celu zachowania absolutnej tajemnicy, zostanie pan odpowiednio wynagrodzony. Jeffrey wolno wypuscil powietrze przez zacisniete zeby. -Wy naprawde macie spory problem - powiedzial wolno. -Profesorze Clayton, umowa stoi? -Co ulatwi mi zadanie? Co z dostepem... -Agent Martin jest panskim partnerem. Ulatwi panu dostep do wszystkich dokumentow, protokolow, miejsc, swiadkow - do wszystkiego, czego bedzie pan potrzebowal. Pokryje wszelkie wydatki, zalatwi lokum i transport. Od tej chwili ma 80 pan tylko jeden cel i prosze nie zaprzatac sobie glowy innymi troskami, szczegolnie finansowymi.-Mowiac "zaplacimy panu", kogo dokladnie mial pan na mysli? -Bedzie to gotowka z tajnego funduszu gubernatora. -Musi tu byc jakas pulapka. Co to za pulapka, panie Manson? -Nie ma mowy o zadnej pulapce, profesorze - odpowiedzial lysy. - Znajduje my sie pod silna presja, by szybko i pomyslnie zakonczyc to sledztwo. Jest pan inte ligentnym czlowiekiem. Dwoch oficerow Sluzb Specjalnych i polityk. To powinno pana przekonac, ze chodzi o duza stawke. Stad nasza hojnosc. A jednoczesnie znie cierpliwienie. Czas, profesorze. Czas ma dla nas najwieksze znaczenie. -Potrzebujemy odpowiedzi i to mozliwie jak najszybciej - wtracil mlody przed stawiciel biura gubernatora. Jeffrey potrzasnal glowa. -Pan jest Starweather, tak? Ma pan dziewczyne? Bo jesli tak, to powinien pan zaczac janazywac Caril Ann. No coz, powiedzialem to juz detektywowi, panie Star weather, a teraz powtorze panu: te przypadki nie wskazuja na latwe wytlumaczenie i szybkie rozwiazanie. -W Teksasie odniosl pan wyjatkowy sukces. Jak to sie stalo? Szczegolnie cho dzi mi o ten dramatyczny final. Jeffrey zastanawial sie, czy w pytaniu mezczyzny ukryta byla nutka sarkazmu. Zignorowal to. -Znalismy miejsca czesto odwiedzane przez prostytutki, na ktore czatowal nasz zabojca. A wiec, bez zbednego rozglosu, po cichu zaczelismy aresztowac wszystkie pa nienki. Nic ekscytujacego, co mogloby przyciagnac uwage prasy, po prostu typowe "czysz czenie" ulic w sobotnie wieczory. Lecz zamiast zapuszkowania, zaoferowalismy im po moc. Wiekszosc z nich zaopatrzylismy w elektroniczne urzadzenia naprowadzajace. Miniaturowe gadzety, o ograniczonym zasiegu, uruchamiane nacisnieciem guzika. Kaza lismy kobietom wszyc je sobie w ubrania. Zgodnie z nasza teoria, w koncu jakas panien ka miala zostac porwana przez morderce, a tym samym mogla naprowadzic nas na slad oprawcy. Dwadziescia cztery godziny na dobe kontrolowalismy te urzadzenia. -1 powiodlo sie? - zapytal z ozywieniem krepy mezczyzna. -W pewnym sensie, panie Bundy. Mielismy mnostwo falszywych alarmow, tak jak oczekiwalismy. A potem trzy kobiety zginely, zanim jednej udalo sie uruchomic urzadzenie alarmowe. Byla mlodsza od pozostalych i nasz obiekt musial sie jej mniej obawiac, poniewaz tym razem przetrzymal ja nieco dluzej, dzieki czemu zyskala mozliwosc zasygnalizowania niebezpieczenstwa. A poniewaz nie zauwazyl, ze wci snela przycisk alarmu - w przeciwnym razie niechybnie staralby sie uciec - przyby lismy na czas i ocalilismy jej zycie. Czesciowy sukces, powiedzialbym. -Lecz zawsze to postep - wtracil Bundy. - Podoba mi sie. Podjeliscie jakies kroki. Tworcze. Wlasnie tak powinnismy postepowac. Cos w tym rodzaju. Pulapka. Podoba mi sie to. Mlody mezczyzna odezwal sie raptownie. -Zgadzam sie. Ale wszelkie podobne poczynania powinny zostac najpierw za aprobowane przez nasza trojke, agencie Martin. Czy to jasne? -Stan umyslu -Nie chce, by byly tu jakies watpliwosci. Ta sprawa ma w kazdym calu oczywi sty wymiar polityczny. Musimy postepowac nadzwyczaj ostroznie, co pozwoli nam zachowac maksymalna kontrole i tajemnica, a jednoczesnie konsekwentnie dazyc do zlikwidowania problemu. Jeffrey usmiechnal sie ponownie. -Panie Starkweather. Panie Bundy. Prosze pamietac, ze prawdopodobienstwo zidentyfikowania czlowieka, ktory tworzy wasz polityczny problem, jest minimalne, a okolicznosci, jakie pozwola zastawic na niego pulapke, sa jeszcze bardziej nieprze widywalne. Chyba ze bede mial mozliwosc podsluchu wszystkich mlodych kobiet w gra nicach stanu. Przedtem jednak nalezaloby to podac do wiadomosci publicznej. -Nie, nie, nie - zaprzeczyl Bundy pospiesznie. Manson pochylil sie do przodu i powiedzial powoli, konspiracyjnym tonem: -Nie, profesorze. Oczywiscie, ze nie chcemy szerzyc paniki, jaka wywolaloby wprowadzenie tej propozycji w zycie. - Machnal przeczaco reka, zanim dokonczyl mysl. - Ale, profesorze, agent Martin dal nam do zrozumienia, ze ma pan wyjatkowe powiazania z naszym nieuchwytnym obiektem, co moze w znacznym stopniu ulatwic jego odkrycie. Nie myle sie, prawda? -Byc moze - odpowiedzial Jeffrey zbyt szybko jak na zawarta w tym stwierdze niu sugestie. Lysy pokiwal glowa i odchylil sie powoli do tylu. -Byc moze - powiedzial jak echo, unoszac brew. Potarl dlonie, jakby myl je pod niewidzialnym strumieniem. - Byc moze - powtorzyl. - No coz, tak czy inaczej, profesorze, pieniadze leza na stole. Umowa stoi? -Czy mam jakis wybor, panie Manson? Fotel zatrzeszczal, gdy lysy wiercil sie przez chwile. -To interesujace pytanie, profesorze Clayton. Intrygujace. Pytanie o filozoficznym zabarwieniu. Psychologicznym zabarwieniu. Czy ma pan wybor? Przeanalizujmy te kwe stie. Finansowo, oczywiscie nie. Nasza oferta jest niezwykle hojna. Nawet jesli ta suma nie uczyni pana bajecznie bogatym, to mimo wszystko jest to duzo wiecej, niz moze pan wyciagnac z nauczania znudzonych studentow. Ale pod wzgledem emocjonalnym? Bio rac pod uwage to, co pan wie, co podejrzewa i co moze sie wydarzyc... hm, nie wiem. Czy moglby pan wyjechac zostawiajac to za sobabez odpowiedzi? Czyz nie skazalby sie pan tym samym na krepowanie ciekawosci przez reszte zycia? Oczywiscie, istnieje row niez techniczna strona sprawy. Czy mysli pan, ze po sprowadzeniu pana tutaj, patrzyliby smy spokojnie na panski wyjazd, szczegolnie teraz, kiedy zostalismy przekonani przez agenta Martina, ze jest pan jedyna osoba w kraju, mogaca rzeczywiscie rozwiazac nasz problem? Czy ze wzruszeniem ramion pozwolilibysmy panu stad wyjsc? Ostatnie pytanie zawislo w powietrzu. -To wolny kraj - wyrzucil z siebie Jeffrey. -Czy rzeczywiscie teraz takim jest? - odparl Manson pytaniem. Lysy ponownie pochylil sie do przodu w tym samym drapieznym stylu, jaki wczesniej zwrocil uwage Jeffreya. Gdyby zalozyl toge i kaptur, wygladalby jak Wielki Inkwizytor w sredniowiecznej Hiszpanii. 82 -Czy istnieje jakis czlowiek, ktory jest tak naprawde, calkowicie wolny, profesorze? Czy ktorys z nas, tutaj w tym pokoju, wlasnie teraz, jest naprawde wolny? Ze swiadomoscia owego zrodla zla, ktore drazy nasza spolecznosc? Czyz ta swiado mosc nie czyni nas wiezniami owego zla? Jeffrey nie odpowiedzial. -Porusza pan interesujace kwestie, profesorze. Oczywiscie, nie spodziewalem sie czegos innego po czlowieku z panska naukowa reputacja. Ale niestety, nie czas na dyskusje o tych, jakze subtelnych, sprawach. Byc moze kiedys, w bardziej sprzy jajacym momencie, bedziemy mogli podzielic sie naszymi przemysleniami. A za tem, pytam ponownie: umowa stoi? Jeffrey skinal glowa. -Prosze glosniej, profesorze - powiedzial ostro Manson. - To trzeba zaprotoko lowac. -Tak. -Tak myslalem. - Lysy wskazal drzwi, konczac w ten sposob spotkanie. Rozdzial siodmy WSPOLNE ZIARNO Diana Clayton nie lubila wychodzic z domu. Juz nie. Raz w tygodniu odbywala obowiazkowa wycieczke do miejscowej apteki, gdzie zaopatrywala sie w srodki przeciwbolowe, witaminy i czasami jakies eksperymentalne medykamenty, ktore w niewielkim stopniu wplywaly na zahamowanie postepow choroby. Czekajac na porcje lekow, odbywala krotka pogawedke z mlodym aptekarzem. Wciaz silny akcent kubanskiego imigranta sprawial, ze z trudem rozumiala co mowi, lecz cieszyl jajego optymizm i ciagle sugestie, ze taka czy inna dziwaczna mikstura moglaby uratowac jej zycie. Potem ostroznie przechodzila przez cztery pasy Route l, uwaznie lawirujac miedzy jadacymi samochodami, szla jedna przecznice do malej, dobrze zacienionej biblioteki usytuowanej na tylach jaskrawego centrum handlowego.Asystent bibliotekarza, mezczyzna moze dziesiec lat starszy od niej, lubil z nia flirtowac. Oczekiwal jej przyjscia, wysiadujac na wysokim krzesle za jedna z szyb opatrzonych w zelazne prety i bez wahania powiadamial ja przez interkom, by przeszla przez podwojnie zamkniete drzwi. Mimo iz byl zonaty, dokuczala mu samotnosc, jako ze jego malzonka poswiecala jedynie czas dwom pit-bullom i nalogowo sledzila losy gwiazd mydlanych oper. Mezczyzna uparcie podazal za Diana miedzy rzedami regalow, szepczac zaproszenia na koktajle, obiad, do kina - cokolwiek, co daloby mu sposobnosc udowodnienia, ze jest jego prawdziwa miloscia. Przyjmowala te starania z mieszanymi uczuciami irytacji i wzglednej satysfakcji, wiec odtracala go, lecz nie zniechecala calkowicie. Czytala jedynie klasyke. Przynajmniej dwie pozycje na tydzien. Dickens, Haw-thorne, Melville, Stendhal, Proust, Tolstoj i Dostojewski. Pochlaniala greckie tragedie i Szekspira. Z nowoczesnych autorow czasami wybierala Faulknera i Hemingwaya, tego ostatniego z uwagi na przywiazanie do wybrzezy Florydy oraz podejscie do problematyki smierci. W jego ksiazkach zawsze wydawalo sie, ze smierc, nawet w swych nedznych odmianach, zawiera pewien romantyzm, posmak bohaterstwa, bezinteresowne poswiecenie. Podnosilo ja to na duchu, mimo iz wiedziala, ze to tylko fikcja literacka. Gdy wybrala ksiazki, czym predzej umykala z biblioteki, odpierajac ostatnie blagania swego wielbiciela. Szla przecznice dalej po skapanej w sloncu stronie ulicy do 84 starego kosciola baptystow. Przed biala fasada rosla pojedyncza, wysoka palma, zbyt wysoka, by dostarczac duzo cienia. Tuz pod smuklym pniem znajdowala sie zniszczona drewniana lawka. Diana wiedziala, ze wlasnie teraz odbywa sie proba choru; glosy ulatywaly z pociemnialego wnetrza, docierajac do lawki, gdzie miala w zwyczaju przesiadywac, odpoczywac i sluchac.Naprzeciwko stala tablica z nastepujacym napisem: KOSCIOL BAPTYSTOW W NOWEJ KALWARII MSZE: W NIEDZIELE 10.00 112.00 CZYTANIE BIBLII. 9:00 KAZANIE TYGODNIA: JAKSPRAWIC, BY JEZUS STAL SIE TWYM NAJLEPSZYMPRZYJACIELEM. WIELEBNY DANIEL JEFFERSON -KAZNODZIEJA. Wielokrotnie w minionych miesiacach pastor wychodzil do Diany i przekonywal, ze wewnatrz jest znacznie wygodniej i chlodniej, i ze nikt nie bedzie mial nic przeciwko temu, ze slucha prob choru. Odmawiala uparcie. Uwielbiala sluchac, jak glosy unosily sie, rozbrzmiewajac w upale i sloncu.Sprawialo jej radosc wytezanie sluchu i wylapywanie poszczegolnych slow. Nie chciala sluchac o Bogu, a pastor niewatpliwie probowalby prawic kazania jesli tylko przyjelaby zaproszenie. Co wazniejsze, nie chciala urazic go odmowa. Pragnela jedynie sluchac muzyki, poniewaz odkryla, ze koncentracja na piesniach choru pomaga zapomniec o bolu, dreczacym cialo. To, pomyslala, taki maly cud. Punktualnie o pietnastej proba choru dobiegla konca. Diana wstala i wolno ruszyla w strone domu. Regularnosc wypraw, niezmiennosc trasy, wolne tempo marszu, do jakiego sie przyzwyczaila, wszystko to czynilo z niej - z czego doskonale zdawala sobie sprawe - latwy, aczkolwiek niespecjalnie atrakcyjny cel. To, ze do tej pory zaden bandzior albo cpun na glodzie nie napadl na nia i nie zamordowal, bylo nie lada niespodzianka i, jak pomyslala z odrobina zdumienia, prawdopodobnie drugim cudem. Czasami pozwalala sobie na luksus myslenia, iz smierc z rak jakiegos kaprawego wloczegi czy wyrosnietego malolata nie bylaby taka straszna. Naprawde przerazajace, pomyslala, jest zycie ze swiadomoscia, ze choroba zzera mnie po trochu, z iscie diabelskim okrucienstwem. Zastanowila sie, czy doswiadczenie kilku chwil strachu nie pomogloby jej zapomniec o koszmarze choroby. Dostrzegajac radosna wolnosc w swojej postawie, pozostawala przy zyciu wciaz faszerujac sie lekarstwami, prowadzac wewnetrzna walke ze slaboscia przy kazdej sposobnosci. Myslala, ze ta walka wynika z poczucia obowiazku, uporczywosci pragnienia pozostania z dziecmi; choc dorosle, byly samotne w swiecie, w ktorym nie mozna juz bylo sie czuc bezpiecznie. Zalowala, ze zadne z nich nie mialo dziecka, jej wnuka. Wierzyla, ze wnuczeta stalyby sie dla niej wielka radoscia. Popuszczajac wodze fantazji wyobrazila sobie, jak moglby wygladac taki maly szkrab. Wymyslala imiona, tworzyla wyimaginowane obrazy, zeby przeniesc sie do 85 innej rzeczywistosci. Wyobrazala sobie wakacje, poranek Bozego Narodzenia i szkolne gry. Czula przyjemny ciezar dziecka w swoich ramionach i jego lzy, spowodowane skaleczeniem czy upadkiem. Zaciagala sie miarowym, odurzajacym oddechem malucha czytajac mu ksiazeczki.Fikcyjne wnuczeta pomagaly jej zmniejszyc obawy zwiazane z wlasnymi dziecmi. Diana pomyslala, ze osobliwa ozieblosc stosunkow miedzy nimi i samotnosc, na ktora kazde z nich sie zdecydowalo, byly rownie bolesne jak cierpienie spowodowane choroba. Czy istnial lek na zmniejszenie przepasci, jaka miedzy soba stworzyli? Tego popoludnia, gdy pokonywala kilka ostatnich metrow dzielacych ja od podjazdu, mysli o dzieciach jak zwykle napelnialy jej serce niepokojem i zmartwieniem. Dzwieki "Onward Christian Soldiers" wciaz brzmialy jej w uszach, a pod pacha sciskala Komu bije dzwon i Wielkie nadzieje. Nagle dostrzegla olbrzymia, gniewna chmure burzowa, formujaca sie na zachodzie. Szare ksztalty zgromadzily sie w rosnaca kule dzikiej energii, zawieszonej zlowrozbnie na niebie. Zastanowila sie, czy ta burza dotrze do wybrzeza, ciskajac ku ziemi swietliste blyskawice i sciane oslepiajacego deszczu. Miala nadzieje, ze Susan zdazy bezpiecznie wrocic do domu. Tego dnia Susan Clayton wyszla z biura w otoczeniu innych pracownikow redakcji, pod czujnym okiem ochrony budynku, wyposazonej w bron automatyczna. Bez przeszkod odprowadzono ja do samochodu. Zwykle podroz z centrum Miami do Upper Keys trwala nieco ponad godzine, nawet gdy jechala pasami bez ograniczenia szybkosci. Problem, oczywiscie, polegal na tym, ze prawie wszyscy chcieli jechac tymi pasami, co wymagalo zimnej krwi i pewnosci w samochodzie pedzacym sto szescdziesiat kilometrow na godzine. Pora szczytu, pomyslala, bardziej przypominala wyscigi niz spokojne powroty do domu; brakowalo jedynie trybun wypelnionych kmiotami, wyczekujacymi niecierpliwie jakiejs porzadnej kraksy. Na drogach wyjazdowych z centrum nie rozczarowaliby sie. Lubila prowadzic. Uwielbiala przyplyw adrenaliny powodowany szalenczajaz-da. Oczyszczala umysl wymazujac z pamieci ponure mysli. Wszystkie mysli. Glownie z tego powodu bralo sie jej zamilowanie do predkosci; najzwyczajniej w swiecie brakowalo czasu na koncentracje na czyms innym oprocz drogi i wozow z przodu czy z tylu. Gdy nie byla w stanie skupic sie wylacznie na prowadzeniu, zjezdzala z pasa szybkiego ruchu, ryzyko prowadzenia zmniejszalo sie gwaltownie i mogla pozwolic myslom na leniwe bladzenie. Miala za sobajeden z bardziej frustrujacych dni. Z zazdroscia spojrzala na strumien pojazdow po lewej stronie, blyszczacych w swiatlach biurowcow centrum biznesu. Niemalze w tej samej chwili, w ktorej poczula zazdrosc patrzac na mknace samochody, zdala sobie sprawe, ze jej glowe wy-pelniajaslowa anonimowego tworcy wiadomosci: Wspolne Ziarno. Zawsze Poprzednie Bajka M. Styl tej szarady nie roznil sie od poprzedniego, mniej lub bardziej podobnego do jej odpowiedzi; prosta gra slow, gdzie kazdy wyraz mial logiczne polaczenie z innym, co w sumie dawaloby rozwiazanie. i 86 Nalezalo tylko rozpracowac poszczegolne wyrazy. Zastanawiala sie, czy byly niezalezne czy powiazane, czy okreslaly ukryty cytat lub zwrot, w ktorym skrywalo sie przeslanie tego czlowieka. Watpila. Jej korespondent najwyrazniej chcial, by rozszyfrowala wiadomosc. Po prostu chcial, by informacja byla blyskotliwa, dostatecznie trudna i na tyle tajemnicza, aby sprowokowac ja do kolejnej odpowiedzi.Manipulowanie, pomyslala. Czlowiek, ktory chce miec nad wszystkim kontrole. Co jeszcze? Czlowiek z okreslonym planem? Bezsprzecznie. Z jakim? Nie miala pewnosci, lecz w gre wchodzily dwie mozliwosci: seks lub uczucia. Samochod z przodu zahamowal ostro i nacisnela pedal hamulca czujac blyskawicznie rosnaca panike, gdy hamulce zapulsowaly gwaltownie; niemila fala goraca wdarla sie do jej serca. Uszy wypelnil przerazliwy pisk opon. Oczekiwala silnego odglosu miazdzonej blachy. Nic takiego nie nastapilo. Zapadla cisza, po ktorej strumien pojazdow ozyl, na nowo zwiekszajac predkosc. Wirniki policyjnego helikoptera zagrzmialy tuz nad nia; dostrzegla tarcze strzelca wodzacego dokola karabinem, obserwujacego pojazdy ponizej. Wyobrazila sobie wyraz znudzenia na jego twarzy oslonietej przyciemniana szybka helmu. Coz takiego wiem, zadala sobie pytanie. Wciaz niewiele, odpowiedziala. To nie jest gra, stwierdzila. Grajest dla mnie rozwiklanie tej zagadki. On chce po prostu narzucac mi wlasne tempo. To niebezpieczne, pomyslala. W polowie drogi miedzy Miami i Islamorada byl bar - "Ostatni Przystanek", usytuowany na peryferiach. Lubila tam wpadac od czasu do czasu, nie codziennie, lecz czesto, by odpowiadac na mile powitania barmanow, czasami rozpoznajac stalych klientow, ich bezimienne twarze i bezbarwne glosy. Skrecila w droge dojazdowa prowadzaca do baru. Oczywiscie nic jej z nimi nie laczylo, nawet rozmowy. Parking byl wypelniony w trzech czwartych. Male latarnie rzucaly jasne smugi na ciemny plac; poswiata ksiezyca zmieszala sie z nieregularnym kregiem swiatel przyleglej autostrady. Obok znajdowalo sie niewielkie centrum handlowe z drewnianym deptakiem, ozdobione starannie wypielegnowanymi roslinami, glownie palmami i paprociami. Prawdopodobnie mialy imitowac dzungle, by robienie zakupow przypominalo wedrowke po milym lesie tropikalnym, gdzie zamiast dzikich zwierzat mozna bylo napotkac drogie butiki. Ochroniarze centrum w uniformach koloru khaki niczym wielcy mysliwi mieli na glowach korkowe helmy, lecz zamiast mysliwskich sztucerow nosili bardziej praktyczna bron automatyczna. "Ostatni Przystanek" po czesci przyswoil sobie charaktery styczna pretensjonalnosc bogatego sasiada. Bujna roslinnosc rzucala dlugie cienie tworzac mroczne zaulki na obrzezach parkingu. Susan minela szybko gruba palme, ktora, niczym strazniczka, stala przed wejsciem do baru. 87 W glownym, slabo oswietlonym pomieszczeniu panowal polmrok. Dwie kelnerki lawirowaly posrod malych stolikow, przy ktorych siedzieli biznesmeni w poluzowanych krawatach, popijajac martini. Barman, ktorego wczesniej nie widziala, uwijal sie za dlugim mahoniowym kontuarem. Ten mlody mezczyzna z kedzierzawa czupryna i bokobrodami w stylu gwiazd rocka z lat szescdziesiatych nie pasowal do tego miejsca. Zachowywal sie jak ktos, kto zaluje, ze nie pracuje gdzies indziej, albo byc moze ma inna prace, lecz z koniecznosci przygotowuje drinki dorabiajac w ten sposob do marnej pensji. Przy kontuarze siedzialo ponad dwadziescia osob, wystarczajaco duzo, by bar wydawal sie zatloczony. Knajpa ta nie kwalifikowala sie na miejsce dla samotnych, mimo ze jedna trzecia klienteli stanowily kobiety. Odnosilo sie wrazenie, ze picie bylo tu najwazniejsze. W barach, do ktorych przychodzili ludzie poszukujacy towarzystwa, wyczuwalo sie wiecej energii; tu - spokojne dzwieki muzyki i u-miarkowany ton rozmow tworzyly przyjemna, aczkolwiek pozbawiona wyrazu atmosfere. Idealne miejsce do robienia wszystkiego, co mozna zrobic z drinkiem w reku.Susan zajela miejsce niemalze na skraju kontuaru, trzy stolki od innego klienta. Barman podszedl do niej, przetarl sciereczka drewniany blat i skinawszy glowa przyjal zamowienie na szkocka. Niemalze natychmiast powrocil ze szklaneczka, postawil ja przed nia, wzial pieniadze, po czym oddalil sie w drugi koniec lady. Wyciagnela notes i pioro, polozyla je obok drinka i pochyliwszy sie nieco zaczela na nowo zmudna prace. Poprzednie, powiedziala do siebie. Co mial na mysli? Cos z przeszlosci? Pokiwala glowa. Cos z pierwszej wiadomosci. Mam cie. A moze tylko mam, albo tylko cie? Napisala te slowa na gorze kartki, a pod spodem dopisala: Wspolne Ziarno. Zawsze Poprzednie Bajka M. Gra slow, powiedziala do siebie. Czyzby chcial pochwalic sie bystroscia umyslu? Jak glebokie jest to przeslanie? A moze zaczyna siejuz niecierpliwic i wymysla coraz latwiejsze lamiglowki, zebym nie marnowala czasu na dojscie do sedna? Moze wie, kiedy mam ostateczny termin oddania swojej rubryki do druku, pomyslala. Jesli tak, wiedzialby, ze do jutra musze to rozgryzc i obmyslic odpowiednia odpowiedz. Pociagnela dlugi lyk szkockiej. Zmusila sie, by pic powoli. Podczas ostatniego spotkania z bratem widziala, jak oproznil jednym haustem szklanke wodki, jakby byla to najzwyklejsza woda, przelykajac jaz wyrazna przyjemnoscia, z rozkosza odprezajac sie pod wplywem alkoholu. On biega, pomyslala. Biega i uprawia brawurowo inne sporty, a potem pije i tym samym pozbawia sie sprezystosci miesni. Pociagnela kolejny lyk i pomyslala: tak, Poprzednie oznacza cos z pierwszej wiadomosci. Na szczescie mam Zawsze. Przyjrzala sie slowom, rozwazyla je i gwaltownie powiedziala na glos: -Zawsze... -Ja tez - uslyszala glos za plecami. Obrocila sie zaskoczona. Ujrzala mezczyzne z drinkiem w reku. Usmiechal sie swobodnie z agresywnym pozadaniem, ktore natychmiast ja zniechecilo. Byl wysoki, krepy, jakies pietnascie 88 lat starszy od niej, lysiejacy. Zauwazyla obraczke na palcu. Natychmiast rozpoznala ten typ: urzednik zajmujacy nizsze miejsce w hierarchii biurowej, pominiety przy awansie, poszukujacy panienki do przelecenia. Jeden maly numerek. Niezobowiazujacy seks przed powrotem do domu, obiadu z kuchenki mikrofalowej, zony, ktora ma w nosie kiedy sie pojawi, dwojki ponurych nastolatkow. Prawdopodobnie nawet pies nie wysilal sie, by pomerdac ogonem na jego widok. Wzruszyla ramionami. Patrzyla, jak pociagnal ze swojej szklaneczki.-Zawsze chcialem tego samego - odezwal sie. -O co panu chodzi? - zapytala. -Tego, co ty zawsze chcialas, zlotko. Ja tez tego zawsze chcialem - wysapal pospiesznie. - Postawic ci drinka? -Mam juz. -Postawic kolejnego? -Nie, dziekuje. -Nad czym tak ciezko pracujesz? -Nie twoj interes. -Moze to moglby byc moj interes, he? - Usmiechnal sie oblesnie. -Nie sadze. Obrocila sie do kontuaru, lecz mezczyzna nachylil sie nad nia. -Niezbyt milo - wycedzil. -Czy to pytanie? - odparla Susan. -Nie - powiedzial. - Spostrzezenie. Nie masz ochoty pogadac? -Nie - odpowiedziala. Starala sie byc grzeczna, lecz stanowcza. - Chce odpo czac, skonczyc drinka i wyjsc stad. -Daj spokoj, nie badz taka oziebla. Postawie ci drinka. Pogadamy zdziebko. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Tego nigdy nie mozna przewidziec. Zaloze sie, ze mamy ze soba mnostwo wspolnego. -Nie, dziekuje - odpowiedziala. - 1 nie sadze, zebysmy mieli ze soba cokolwiek wspolnego. A teraz przepraszam, ale jestem zajeta. Mezczyzna usmiechnal sie, pociagnal kolejny haust i pokiwal glowa. Pochylil sie nad nia nazbyt namolnie z uwagi na ogarniajacy go optymizm i pewnosc siebie. Wlasnie to zdecydowanie, jakie dostrzegla w jego ruchach, nakazalo jej odsunac sie gwaltownie. -Suko - warknal. - Pieprze cie, suko. Jeknela. Mezczyzna zblizyl sie jeszcze bardziej i poczula ciezki zapach wody po goleniu i alkoholu. -Wiesz, co chcialbym zrobic? - zapytal szeptem, lecz byl to ten rodzaj pytania, na ktore nie oczekuje sie odpowiedzi. -Chcialbym wyciac ci to pierdolone serce i podeptac je na twoich oczach. Zanim zdazyla cokolwiek odpowiedziec, odwrocil sie raptownie i odszedl szyb kim krokiem; barczyste plecy zniknely w mgnieniu oka wsrod tlumu gosci. 89 Doszla do siebie dopiero po kilku chwilach.Ta eksplozja agresji i przeklenstw uderzyla w nia, palac jak wymierzony policzek. Wszyscy sa niebezpieczni, powiedziala sobie w duchu. Nikt nie jest bezpieczny. Poczula jak zoladek wywraca sie na druga strone, zmieniajac sie w zacisnieta piesc. Nie zapominaj, przypomniala sobie. Nawet na sekunde nie zapominaj o czujnosci. Dotknela zimna szklanka czola, chociaz nie bylo jej goraco, po czym napila sie lapczywie. Gorzki plyn zawirowal w szklance; lyknela jeszcze raz i spojrzala na barmana; odwrocony do niej plecami, wsypywal mielona kawe do ekspresu. Watpila, zeby widzial cale zajscie. Obrocila sie na stolku, lecz nie zauwazyla, zeby ktos zwracal uwage na cokolwiek poza swoim bezposrednim sasiedztwem. Cienie i halas wydawaly sie niepokojace. Przechyliwszy sie w tyl, bacznie przygladala sie zbiorowisku ludzi, probujac dostrzec wykrzywiona w oblesnym usmiechu twarz, nie dostrzegla nigdzie tego mezczyzny. Starala sie przypomniec sobie, jak wygladal, ale pamietala tylko obraczke na palcu i niespodziewana furie w jego szepcie. Odwrocila sie i utkwila wzrok w lezacym przed nia otwartym notesie. Wpatrywala sie przez chwile w slowa, po czym przeniosla spojrzenie na barmana, ktory podstawil dzbanek pod otwor w ekspresie i cofnal sie o krok, obserwujac kapiacy rownomiernie czarny plyn. Kawa, przemknelo jej nagle przez glowe. Kawe robi sie z ziarenek. Wspolne ziarno. Wspolna kawa? Zapisala to na kartce, po czym podniosla glowe. Odniosla wrazenie, ze jest obserwowana i odwrocila sie gwaltownie szukajac wzrokiem swojego przesladowcy. I tym razem nie dostrzegla go posrod tlumu. Przez chwile starala sie odpedzic od siebie nieprzyjemne wrazenie, lecz bezskutecznie. Ostroznie wlozyla notes i olowek do torebki obok niewielkiego automatycznego pistoletu kalibru.25, ktory lezal spokojnie na dnie. Przynajmniej nie jestem sama, zazartowala w duchu dotykajac kojacego, chlodnego metalu. Przeanalizowala swoja sytuacje: zatloczone pomieszczenie, wielu swiadkow, na ktorych w rzeczywistosci nie mozna polegac, prawdopodobnie nikt nawet nie bedzie pamietal, ze tu w ogole byla. W umysle odtworzyla droge na parking mierzac dystans do jej wozu, przypominajac sobie wszystkie zaciemnione miejsca, mogace skrywac czlowieka, ktory chcial wyciac jej serce. Przyszlo jej na mysl, aby poprosic o eskorte barmana, lecz watpila, by sie zgodzil. Byl sam za barem i nie zaryzykowal by utraty pracy tylko po to, by odprowadzic nieznajoma. Upila kolejny lyk. Zaczynasz tracic opanowanie, pomyslala. Trzymaj sie oswietlonych miejsc, unikaj cieni, a wszystko bedzie dobrze. Odsunela resztki szkockiej i przerzucila dlugi, skorzany pasek torebki przez prawe ramie tak, zeby mogla niepostrzezenie wsunac reke do srodka, schwycic rewolwer 1 odbezpieczyc go w jednej chwili. Tlum przy barze wybuchnal gromkim smiechem w reakcji na jakis dowcip. Wstala i szybkim, zdecydowanym krokiem przecisnela sie przez klebowisko ludzi, spuszczajac nieznacznie glowe. Przy koncu baru, po lewej stronie, znajdowaly sie podwojne drzwi ze znaczkiem damskiej toalety. Nad nimi widnial czerwony napis WYJSCIE. 90 Powziela szybka decyzje; zatrzyma sie w toalecie, a facet na parkingu straci glowe oczekujac, ze wyjdzie glownym wyjsciem; potem wyslizgnie sie tylnym wyjsciem i podejdzie do samochodu z zupelnie innej strony.Jezeli rzeczywiscie na nia czekal, zyska nad nim przewage. Moze nawet zupelnie wyprowadzi go w pole. Skierowala sie ku podwojnym drzwiom i po chwili znalazla sie w waskim korytarzu na tylach baru. Oswietlala go pojedyncza, gola zarowka, rzucajaca smugi swiatla na brudne, pozolkle sciany. Barowy halas urwal sie za dzwiekoszczelnymi drzwiami, ktore sie za nia zamknely. Szybko przemaszerowala przez korytarz i skrecila w lewo. Korytarz prowadzil dalej konczac sie na dwoch drzwiach po przeciwnych stronach - na jednych widnial znak toalety meskiej, a na drugich damskiej. Wyjscie znajdowalo sie miedzy nimi. Ku swemu niezadowoleniu dostrzegla jeszcze dwie rzeczy: czerwony znak na drzwiach wyjsciowych, z napisem: UWAGA ALARM. WYJSCIE AWARYJNE oraz gruby, metalowy lancuch z klodka wiszacy ponad klamka, przymocowany do sasiedniej sciany. -To tyle na temat bezpieczenstwa - wyszeptala do siebie. Wahala sie przez sekunde, po czym cofnela sie w kierunku korytarza prowadzacego do baru i upewnila sie, czy rzeczywiscie jest sama. Po chwili postanowila jednak wejsc do toalety. Niewielkie pomieszczenie wystarczylo akurat na dwie kabiny i dwie umywalki na przeciwleglej scianie, miedzy ktorymi wisialo jedno lustro. Czystosc lazienki pozostawiala wiele do zyczenia. We fluorescencyjnym swietle kazdy wygladal niezdrowo, bez wzgledu na rodzaj makijazu. W kacie stal czerwony metalowy pojemnik z prezerwatywami oraz kosz na zuzyte podpaski i tampony. W nozdrza wdarla sie intensywna won srodkow do dezynfekcji. Westchnela gleboko, weszla do jednej z kabin i z rezygnacja usiadla na klozecie. Wlasnie skonczyla i siegala do spluczki, kiedy uslyszala, jak drzwi do toalety otwieraja sie powoli. Zawahala sie nasluchujac stukotu wysokich obcasow o poplamione linoleum. Zamiast tego uslyszala ciezkie kroki, a nastepnie lomot zamykanych z hukiem drzwi. -Suko. Wylaz stamtad. - To byl meski glos. Drgnela otwierajac szeroko oczy. Drzwi kabiny zostaly zaopatrzone w niewielka zasuwke, lecz watpila, by wytrzymala nawet niezbyt mocnego kopniaka. Nie odpowiadajac siegnela do torebki i wyjela pistolet. Odbezpieczyla go, podniosla na wysokosc oczu i zastygla w oczekiwaniu. -No dalej, wylaz - powtorzyl mezczyzna. - Nie zmuszaj mnie, zebym cie stam tad wywlekal. Zamierzala odpowiedziec jakas grozba, w stylu "Odejdz albo cie zastrzele", lecz rozmyslila sie. Opanowujac rozkolatane serce powiedziala sobie spokojnie w duchu: on nie wie, ze masz przy sobie bron. Gdyby byl madry, domyslilby sie, ale nie jest. Nie jest tez zwyklym, swirujacym pijakiem, ale gniewnym pijakiem, zachowujacym sie bardzo glupio. Nie zasluguje na smierc, chociaz po glebszym zastanowieniu prawdopodobnie doszlabym do innego wniosku. -Zostaw mnie w spokoju - odezwala sie lekko drzacym glosem. 91 -No wylaz, suko. Mam dla ciebie niespodzianke.Uslyszala odglos rozsuwanego i zasuwanego rozporka. -Duza niespodzianke - dodal z oblesnym smiechem. Zmienila zdanie. Palec mocniej przywarl do spustu. Zabije go, pomyslala. -Nie rusze sie stad. Jak nie wyjdziesz, zaczne krzyczec - odezwala sie celujac w drzwi kabiny. Zastanawiala sie, czy pocisk przejdzie przez metal, a jesli tak, to czy wystarczy mu impetu, by zaglebic sie w cialo napastnika. Mozliwe, aczkolwiek malo prawdopodobne, pomyslala. Uzbroila sie w cierpliwosc: kiedy kopnie w drzwi, nie pozwol, aby halas i szok zaskoczyly cie zupelnie. Rece nie moga drgnac. Wystrzelisz trzy razy; zachowaj kilka nabojow w razie gdybys chybila. Ale nie wolno ci chybic. -No, dalej - odezwal sie mezczyzna. - Zabawmy sie troche. -Zostaw mnie w spokoju - powtorzyla. -Ty suko. - Tym razem uslyszala szept. Blisko. Zbyt blisko. Drzwi zatrzesly sie od silnego kopniecia. -Myslisz, ze jestes bezpieczna? - spytal pukajac jak komiwojazer do drzwi domu. - Nic mnie nie powstrzyma. Nie odpowiedziala, a on zapukal raz jeszcze. Rozesmial sie. -Zdmuchne twoj domek, mala swinio. Drzwi zadudnily, kiedy kopnal ponownie. Spuscila nieco lufe wstrzymujac oddech. Byla zaskoczona, ze drzwi tyle wytrzymuja. -Co ty sobie myslisz, suko? Do trzech razy sztuka? Wyprostowala ramiona gotowa do strzalu. Ale trzeci kopniak nie nastapil. Uslyszala jak drzwi do damskiej toalety otwieraja sie nagle i zatrzaskuja z loskotem. Nastapila chwila ciszy, po czym uslyszala slowa przesladowcy: -A ty kim jestes, do kurwy nedzy? Zadnej odpowiedzi. Uslyszala jedynie przeciagle chrzakniecie, ktoremu towarzyszyl odglos bulgotania i kilka krotkich oddechow przerazenia. Lupniecie i syk, a nastepnie trzask i odglos kopniecia bardziej przypominajacy stepowanie, potem rzezacy oddech, ktory urwal sie po kilku sekundach. Zapadla przerazajaca cisza, a potem dlugi belkotliwy odglos, jakby ktos wypuszczal powietrze z balona. Nic nie widziala i nie miala najmniejszego zamiaru opuscic broni i wyjrzec przez szpare miedzy drzwiami a podloga. Kilka krotkich oddechow wyczerpania. Puszczona woda w umywalce, a nastepnie zakrecona z piskiem. Potem kilka krokow i niespieszny odglos otwieranych i zamykanych drzwi. Czekala trzymajac przed soba bron i probujac wyobrazic sobie, co sie stalo. W koncu ramiona zaczely odmawiac jej posluszenstwa; przerazila sie, ze dluzej nie utrzyma broni. Z czola splywaly kropelki potu, a pod pachami czula lepkosc, oznake obezwladniajacego strachu. Nie mozesz tu siedziec wiecznie, powiedziala sobie w duchu. 92 Nie wiedziala, czy minely sekundy czy minuty od czasu, gdy trzecia osoba weszla i wyszla z lazienki. Wiedziala tylko, ze nastala nieprzenikniona cisza i oprocz odglosu wlasnego, szybkiego oddechu, nie slyszala absolutnie nic. Adrenalina dudnila jej w skroniach, kiedy opuscila bron i siegnela do malej zasuwki w drzwiach kabiny.Powoli odsunela ja i ostroznie popchnela drzwi. Najpierw ujrzala stopy mezczyzny. Byly rozkraczone jakby siedzial na podlodze. Nosil drogie buty z brazowej skory; zastanowila sie, dlaczego tego wczesniej nie dostrzegla. Wyszla z kabiny i rozejrzala sie. Zagryzla wargi, aby stlumic krzyk. Siedzial wcisniety w waska przestrzen miedzy dwiema umywalkami. Otwartymi oczami, wypelnionymi bezbrzeznym zdumieniem, wpatrywal sie prosto w nia. Mial rozdziawione usta. Szeroka, czerwona linia na poderznietym gardle przypominala ironiczny usmiech. Na bialej koszuli zebralo sie juz nieco krwi, poczatkowo plamiac klatke piersiowa, a nastepnie zbierajac sie w kaluze na podlodze. Mial rozpiety rozporek i genitalia na wierzchu. Susan zachwiala sie odwracajac wzrok od ciala. Szok, strach i panika porazily ja jak prad. Zdala sobie sprawe co sie stalo, lecz nie miala najmniejszego pojecia, jak sie w tej sytuacji zachowac. Na sekunde zawiesila wzrok na pistolecie. Sciskala go kurczowo w dloni, jakby nie pamietala, czy go uzyla i byc moze jakims sposobem zabila tego czlowieka, z oczami zastyglymi w smiertelnym zaskoczeniu. Wsunela bron do torebki. Poczula coraz silniejsze mdlosci. Cofala sie nieswiadomie, az dotarla do chlodnej sciany. Zmusila sie do spojrzenia na cialo i ku swemu zdumieniu zdala sobie sprawe, ze juz na nie patrzy i nie moze oderwac wzroku. Zbierajac rozproszone mysli uswiadomila sobie, ze powinna zapamietywac szczegoly i nagle uderzylo ja przeswiadczenie, ze jej brat wiedzialby, co w takiej sytuacji zrobic. Wiedzialby dokladnie, co sie zdarzylo, dlaczego i w jaki sposob. Z pewnoscia znal na pamiec dane, umiejscawiajace to szczegolne morderstwo w jakims szerszym kontekscie spolecznym. Ale te mysli tylko spotegowaly jej oszolomienie. Mocno oparla sie o sciane jakby zamierzala ja przesunac, byleby tylko nie przechodzic obok ciala. Nie mogla oderwac od niego wzroku. Wybebeszony portfel lezal obok. Rabunek? Zastanawiala sie. Odruchowo wyciagnela reke, by go dotknac, po czym cofnela ja, jakby nagle zmienil sie w jadowitego weza. Wiedziala, ze nie powinna niczego dotykac. -Nie bylo cie tutaj - wyszeptala. - W ogole cie tu nie bylo. Sprobowala uporzadkowac mysli, lecz klebily sie bez ladu i skladu na krawedzi paniki. Z trudem odzyskiwala kontrole nad emocjami i po kilku sekundach poczula jak powraca cos, co od biedy mozna by bylo nazwac wewnetrznym ladem. Nie jestes dzieckiem, przypomniala sobie. Widzialas juz smierc. Zdawala sobie jednak sprawe, ze tym razem smierc podeszla blizej niz kiedykolwiek. 93 -Kibel! - odezwala sie niespodziewanie glosno.Nie spuscila wody. DNA. Odciski palcow. Weszla do kabiny, zerwala kawalek papieru i wytarla dokladnie zasuwke i klamke. Kiedy woda zabulgotala w muszli klozetowej, wyszla z kabiny i zerknela na zwloki. Bez emocji. Z osobliwym chlodem. -Zasluzyles sobie na to - wyszeptala. Nie byla przekonana, czy naprawde w to wierzy, lecz wydawalo jej sie, ze to odpowiednie epitafium. Wskazala na krocze mezczyzny. -Co zamierzales z tym zrobic? Zmusila sie, aby raz jeszcze spojrzec na rane dokola szyi przesladowcy. Co tu sie wydarzylo? Brzytwa, stwierdzila, albo noz mysliwski. Ostrze przecielo aorte. Chwila paniki, kiedy uswiadomil sobie, ze to koniec, a potem chyba zwalil sie na podloge jak kloda. Ale dlaczego? I kto? Pytania sprawily, ze puls zaczal uderzac znacznie szybciej. Poruszajac sie ostroznie, jakby nie chciala zbudzic spiacego zwierzecia, otworzyla drzwi i wyszla na korytarz. Na podlodze dostrzegla odcisk buta zarysowany na linoleum karmazynowa krwia. Ominela slad. Drzwi zamknely sie za nia. Spojrzala za siebie sprawdzajac, czy nie zostawia przypadkiem podobnych sladow, lecz jej buty byly czyste. Przeszla spokojnie korytarzem i skrecila w prawo ku dzwiekoszczelnym, podwojnym drzwiom, prowadzacym do baru. Przyspieszyla kroku. Nakazywala sobie spokoj i opanowanie. Przez chwile rozwazala, czy pojsc do barmana i kazac mu zawiadomic policje. Odrzucila ten pomysl rownie szybko jak na niego wpadla. Wydarzylo sie cos, czego byla integralna czescia, lecz nie wiedziala, jaki miala w tym udzial. Powsciagnela emocje i weszla do baru. Otoczyl jahalas. Tlum znacznie sie powiekszyl w ciagu kilku minut jej nieobecnosci. Wyszukala wzrokiem kilka kobiet w barze i doszla do wniosku, ze niebawem ktoras z nich bedzie musiala odbyc podobna wycieczke. Zlustrowala mezczyzn. Ktory z was jest zabojca, zastanawiala sie. I dlaczego? Nawet nie starala sie znalezc odpowiedzi. Chciala stad uciec. Stanowczym, aczkolwiek spokojnym krokiem, jakby poruszala sie na palcach, starajac sie nie zwracac na siebie uwagi podazyla za grupka biznesmenow szykujacych sie do wyjscia, zachowujac sie jakby byla w ich towarzystwie. Na zewnatrz oddzielila sie od nich znikajac w ciemnosciach nocy. Wchlaniala czarne, nocne powietrze niczym ozywcza wode w upalny dzien. Podniosla glowe i powiodla wzrokiem po budynku, a nastepnie przyjrzala sie badawczo kilku latarniom rzucajacym slabe, zolte swiatlo na parking. Szukala kamer wideo. Lepsze restauracje zawsze monitorowaly najblizsza okolice. Nie doszukala sie zadnej, wiec wymamrotala krotkie podziekowanie skapym wlascicielom "Ostatniego Przystanku". Zastanawiala sie, czy jakas kamera nie uchwycila jej spotkania z mezczyzna w barze. Watpila w to. Bez wzgledu na wszystko, gdyby nawet policja w koncu i ja odnalazla, podzielilaby sie z nia nader skromnymi informacjami. Albo sklamalaby i nie powiedziala nic. 94 Podswiadomie przyspieszyla kroku lawirujac miedzy zaparkowanymi samochodami, az dotarla do swojego. Otworzywszy drzwi usiadla za kierownica i wlozyla kluczyk do stacyjki. Miala ochote wdepnac gaz do dechy i uciec jak najszybciej, ale podobnie jak wczesniej, poskromila emocje, nakazala im sluchac zdrowego rozsadku i zasad bezpieczenstwa. Powoli uruchomila silnik i wrzucila wsteczny bieg. Zerknela w lusterka i wyprowadzila samochod z miejsca parkingowego. Nastepnie, wciaz kontrolujac mysli i uczucia jakby mogly ja zdradzic w kazdej chwili, odjechala bez pospiechu. Nie zdawala sobie sprawy, ze profesjonalny przestepca podziwialby spokoj i opanowanie, z jakim prowadzila samochod. Ta mysl przyszla jej do glowy wiele godzin pozniej.Po mniej wiecej pietnastu minutach stwierdzila, ze zdystansowala sie juz od czlowieka z poderznietym gardlem. Czula slabosc, ktora wysysala z niej resztki sil, sprawiajac, ze rece zsuwaly sie z kierownicy i trzesly bez opamietania. Skrecila na parking stajac na pustym, dobrze oswietlonym miejscu naprzeciwko kwadratowego budynku, mieszczacego jeden ze sklepow obuwniczych. Olbrzymi, czerwony neon na froncie rzucal upiorna poswiate na tle ciemnego nieba. Chciala odtworzyc wydarzenia z baru, lecz wciaz wydawaly jej sie ulotne, malo prawdopodobne. Bylam uwieziona w damskiej toalecie, mowila do siebie, ten mezczyzna przyszedl i zamierzal mnie zgwalcic. Moze. Albo moze chcial sie po prostu obnazyc. Tak czy owak, zapedzil mnie w pulapke, a potem zjawil sie ten drugi i bez slowa... on nie odezwal sie ani slowem, on po prostu zabil tego faceta, skradl mu pieniadze i zostawil mnie tam. Czy wiedzial, ze tam jestem? Oczywiscie. To dlaczego nic nie powiedzial? Szczegolnie, ze mnie uratowal. Bylo to trudne do zrozumienia; ciagle powracala myslami do tego zdania. Zabojca uratowal mnie. Zlapala sie na tym, ze gapi sie na czerwony neon nad sklepem obuwniczym. Cos jej przekazywal, lecz to przeslanie wydawalo sie odlegle, jakby slyszala kogos, kto w oddali wygrywal na jakims instrumencie muzycznym jeden, wciaz ten sam motyw. Nie odrywala wzroku od swietlnego napisu, pozwalajac mu zagluszyc mysli o incydencie w barze. Nagle, miekkim glosem wypowiedziala nazwe sklepu: "Kot w Butach". Co to takiego? Poczula niespodziewanie suchosc w gardle. Kot miauczy. Powtorzyla kilkakrotnie, zdajac sobie sprawe z absurdalnosci wypowiadanych slow: Miau... miau... mia-l... Wyjela notes z torebki odsuwajac na bok bron. Zawsze Poprzednie Bajka M. Poczula kaskade naglych odczuc: strachu, ciekawosci, osobliwej satysfakcji. Ta ostatnia litera. Wystarczy ja wypowiedziec na glos... dolaczyc do poprzedniego slowa. Nic prostszego. Powiedziala glosno: "Zawsze Poprzednie Mial Em". Zapisala to na kartce: 95 Wspolna kawa. Zawsze cie mialem.Upuscila olowek pod nogi. Schwycila za kierownice, zeby opanowac drzenie rak. Mocno zaczerpnela powietrza. Nie potrafila stwierdzic, czy miotaja nia resztki strachu - echo wydarzenia w barze, czy to nowy lek zrodzony ze slow, ktore wlasnie zapisala, czy tez jeszcze bardziej przerazajaca kombinacja tych dwoch odczuc. Rozdzial osmy DWUOSOBOWA GRUPA OPERACYJNA Agent Martin otrzymal do dyspozycji niewielkie biuro z dala od glownej siedziby Sluzb Specjalnych, pietro wyzej nad przedszkolem w State Office Building. Tam wlasnie mieli rozpoczac sledztwo. Zorganizowal komputery i szafki na dokumentacje, bezpieczna linie telefoniczna oraz system zabezpieczajacy z czytnikiem linii papilarnych, uniemozliwiajacy osobom obcym wstep do pomieszczenia. Na jednej ze scian rozwiesil duza mape topograficzna Piecdziesiatego Pierwszego Stanu, obok niej tablice. Kazdy z nich mial do dyspozycji proste, metalowe biurko w kolorze pomaranczowym. Ponadto w pomieszczeniu znajdowaly sie jeszcze: niewielki drewniany stol konferencyjny, lodowka, ekspres do kawy, a w sasiednim - dwa skladane lozka, ubikacja i lazienka z prysznicem. Krotko mowiac - pelna funkcjonalnosc i wygoda. Jeffreya cieszyl brak zbednych rupieci. Wczesnym rankiem, kiedy zasiadl przed ekranem komputera uswiadomil sobie, ze przez dzwiekoszczelny material pod jego stopami przebijaja sie od czasu do czasu glosy bawiacych sie dzieci. Fakt ten dzialal na niego kojaco.Uwazal, ze problem, jaki musi rozwiklac, jest dwojakiego rodzaju. Pierwsza sprawa, oczywiscie, byla odpowiedz na pytanie czy mezczyzna, ktory w ciagu dwudziestu pieciu lat, w opustoszalych miejscach, pozostawil trzy storturo-wane, martwe ciala, to jego ojciec. Po sformulowaniu tego pytania odczul osobliwe zachwianie rownowagi emocjonalnej. Tkwiacy gleboko w nim, pedantyczny wykladowca akademicki zapytala: Co wiesz na temat tych zbrodni? Odpowiedzial sobie w duchu: Tylko to, ze te trzy ciala ulozono w taki nieslychanie szczegolny sposob. Ze prawdopodobienstwo nie pozwalalo watpic w to, iz zostawil je ten sam czlowiek. Wiedzial rowniez, iz jego partner, agent Martin, obsesyjnie wraca do pierwszego morderstwa, ktore dwadziescia piec lat temu stalo sie dla niego tak strasznym doswiadczeniem. Gnebily go pytania. Wiedzial tak malo o pierwszym zabojstwie, tak niewiele na temat powiazan agenta Martina z tamtym morderstwem i rownie malo o tym, co jego ojciec mogl miec z nimi wspolnego. Obawial sie szukania odpowiedzi, czujac przemozny strach przed tym, co moglby odkryc. 7 - Stan umyslu 97 Przywolal w pamieci spotkanie z trzema urzednikami: Mansonem, Starkweathe-rem i Bundym. Przynajmniej otrzymam godziwa zaplate za ujawnienie swej przeszlosci, pomyslal.Ironia sytuacji, w jakiej sie znalazl, byla oczywista. Znalezc zabojce. Znalezc swego ojca. Znalezc zabojce. Oczyscic swego ojca. Nagle zebralo mu sie na mdlosci. Zostawil mi niezly spadek, powiedzial sobie w duchu, a na glos dodal: -A teraz odczytam ostatnia wole i testament. Swemu dawno zaginionemu synowi pozostawiam caly... Umilkl w polowie zdania. Co takiego mi pozostawil? Wpatrywal sie w milczeniu w sterty dokumentow na biurku. Trzy zbrodnie. Trzy teczki. Wlasnie zaczynal rozumiec glebie swojego dylematu. Ta druga sprawa, ktorej musial stawic czolo, byla rownie problematyczna: bez wzgledu na to, kto popelnial te zbrodnie - jak mozna go odnalezc? Tkwiaca gleboko w nim natura naukowca domagala sie spisania protokolu. Listy zadan. Hierarchii priorytetow. To moge zrobic, pomyslal. Trzeba przeciez sporzadzic plan, dzieki ktoremu dotrze do mordercy. Glowna sprawa to wytyczenie wlasciwego kierunku. Wtem zdal sobie sprawe, ze musza byc dwa plany. Przeciez poszukiwanie ojca, zmarlego, ktory zostal wydarty z jego zycia cwierc wieku temu, a potem zmarl samotnie, za zaslona anonimowosci - byloby zupelnie odrebnym sledztwem innymi niz proba zidentyfikowania jakiegos nieznanego i, jak dotad, nieokreslonego mordercy. Kolejna ironia, pomyslal. Dla Martina i jego przelozonych byloby lepiej, gdyby to moj ojciec popelnil te zbrodnie. Uswiadomil sobie, ze ci przelozeni przy kazdej okazji chetnie naciskaliby na takie ukierunkowanie sledztwa. Z tej wlasnie przyczyny sprowadzili go tutaj. A alternatywa, ze majado czynienia z calkowicie nieznanym morderca, jawila sie im jako ten gorszy z dwoch koszmarow, bo o wiele trudniej jest schwytac kogos, o kim nic sie nie wie. Zdawal sobie sprawe, ze, aby zlapac ktoregokolwiek z nich, musi opracowac scenariusze uwarunkowan prowadzacych do zrozumienia pobudek mordercy. Gdyby udalo mu sie zrozumiec go, moglby podeprzec te wiedze zdobytym juz materialem dowodowym i okreslic kierunek poszukiwan. Ta perspektywa zarowno cieszyla go jak i trwozyla. Pomyslal o kruchej barierze, oddzielajacej go od szalonego, choc oddanego sprawie badacza, ktory swiadomie wstrzykuje sobie wirusa zlosliwej, tropikalnej choroby, zeby w jak najbardziej wiarygodny sposob zbadac skutki i w pelni zrozumiec jej nature. Zarazic sie tymi morderstwami i zrozumiec je w pelni. Z zapalem studenta, ktory przygotowuje sie do koncowego egzaminu Jeffrey zaczal czytac wnikliwie akta trzech zabojstw, zostawiajac na koniec wywiad agenta Martina z ojcem. Kiedy dotarl do ostatnich stronic, poczul wewnetrzna pustke. Slyszal mowe ojca -potoczysta, przesiaknieta sarkazmem, nieulekla i gniewna. Zawsze taka sama. Zatrzymal sie na chwile, aby przypomniec sobie brzmienie jego glosu. Wrzeszczal? Nie. Uzewnetrzniona zlosc bylaby stokroc latwiejsza do zniesienia. Milczenie przerazalo duzo bardziej. 98 Slowa ojca zaatakowaly go nagle.-Dlaczego pan mysli, ze moge panu pomoc, detektywie? Co sprawia, ze sadzi pan, ze ja rowniez biore udzial w tej grze? -Czy morderstwo nie jest sposobem znalezienia prawdy? O sobie, o spoleczen stwie, o zyciu? -Nie jest pan filozofem, detektywie? Sadzilem, ze wszyscy policjanci sa filozofami zla. Na pewno sa. To integralna czesc ich osobowosci. I w koncu: -Jestem zaskoczony, detektywie. Zaskoczony, ze nie wie pan pewnych rzeczy z historii. Moja dzialka, historia. A dokladnie - nowoczesna historia Europy. Dzie dzictwo blyskotliwych, bialych ludzi. Wspanialych. Dalekowzrocznych. A czego nas nauczyla ich historia, detektywie? Tego, ze ped do niszczenia jest rownie konstruk tywny jak zadza tworzenia. A kazdy kompetentny historyk powie panu, ze w koncu wiecej powstalo z popiolow i gruzu niz z pokoju i obfitosci. Odpowiedzi agenta Martina - i jego pytania - byly nieagresywne, krotkie. On nie ponaglal do odpowiedzi. Dobra technika, pomyslal Clayton. Podrecznikowa, jak powiedzial mu sam agent. Niezawodna technika, ktora sprawdzilaby sie prawdopodobnie w dziewiecdziesieciu dziewieciu przypadkach na sto. Lecz nie tym razem. Im wiecej pytan zadawano ojcu, tym bardziej okreznych udzielal odpowiedzi, tym bardziej dystansowal sie do calej sprawy i pozostawal nieuchwytny. Nie zlapal sie na zadna przynete rzucona podczas przesluchania. Nie powiedzial tez nic, co mogloby go obciazyc. O ile, pomyslal Jeffrey, nie traktowac wszystkiego, co mowil, jako obciazajace. Zaczal kolysac sie na krzesle, nagle podenerwowany. Czul jak kropelki potu sply-wajamu spod pach. Wyciagnal reke i podniosl dlugopis lezacy na biurku. Rzucil go na podloge i zmiazdzyl butem. Gniew zawrzal w nim z cala sila. To, co mowil ojciec, bylo nieslychanie proste: tak, jestem tym, kim myslisz, ale nic na mnie nie masz. Jeffrey odlozyl raport z przesluchania. Nie mogl czytac go dalej. Znam cie, pomyslal. Prawie natychmiast zaprzeczyl samemu sobie. -Czyzby? Uslyszal odglos otwieranych drzwi. Obrociwszy sie zobaczyl, jak Martin wchodzi szybkim krokiem. -Jakies postepy, profesorku? - zapytal. - Zarobil juz pan na wyplate? Zbliza sie pan wielkimi krokami do pierwszego miliona? Clayton wzruszyl ramionami probujac skryc uczucia, jakich dopiero co doswiadczyl. -Gdzie pan byl? Agent opadl na krzeslo. Ton jego glosu zmienil sie diametralnie. -Sprawdzalem co wiadomo na temat znikniecia naszej drugiej nastolatki. Tej, o ktorej opowiadalem panu w Massachusetts. Siedemnascie lat, uroda dziewczyn zagrzewajacych do boju druzyny footballowe: blondynka o niebieskich oczach, skora tak delikatna i swieza jak pupa niemowlaka, zniknela dwa tygodnie temu, w czwartek. 99 Agenci zajmujacy sie ta sprawa nie znalezli jeszcze niczego, co nawet mgliscie przypominaloby dowody zbrodni. Zadnych swiadkow. Zadnych sladow walki, kol, odciskow palcow czy poplamionej krwia kurtki. Zadnej teczki, porzuconej przy drodze. Nic, co mogloby swiadczyc o porwaniu dla okupu. Wracala do domu, a teraz juz jej nie ma. Rodzina wciaz oczekuje z nadziejana lzawy telefon od zaginionego dziecka, lecz obydwaj wiemy, ze sie nie doczekaja. Rozeslali harcerzy i ochotnikow do przeszukiwania pobliskich lasow, lecz kilka dni poszukiwan nie przynioslo zadnych rezultatow. Po odwolaniu pieszej grupy poszukiwawczej, rodzina wynajela prywatny helikopter zaopatrzony w detektor na podczerwien w celu przeczesania obszaru, na ktorym zniknela. Kamera reaguje na najmniejsze zrodlo ciepla. Technologia wojskowa. W kazdym razie powinna wyczuc obecnosc dzikich zwierzat, rozkladajacych sie cial, wszystkiego. Jak dotad znalezli jakiegos jelenia, kojoty i kilka zablakanych psow. Niezly wynik, jak na piec dni lotow. Rozumie pan? Jeffrey zrobil kilka notatek.-Moze powinienem przeprowadzic wywiad z rodzina. W jakich okolicznosciach zniknela ta dziewczyna? -Wracala do domu ze szkoly usytuowanej w malo zabudowanym rejonie stanu. Jeden z tych dopiero co rozwijajacych sie obszarow, o ktorych panu mowilem. Ra czej wiejski. Za dwa lata beda tam typowe przedmiescia z boiskiem malej ligi, cen trum handlowym i kilkoma pizzeriami. Ale to wszystko dopiero sie tworzy. Mno stwo projektow znajduje sie na roznych etapach realizacji. Na razie wszystko sie dopiero tworzy. Na drogach niewielki ruch, szczegolnie po tym, jak odeslano do barakow miejscowe ekipy budowlane. Zamarudzila dluzej w szkole, zeby przygoto wac jakies dekoracje do potancowki, potem podziekowala znajomym za propozycje podwiezienia. Powiedziala, ze musi zlapac troche swiezego powietrza i ruchu. Nie poszla na trening siatkowki, zeby pracowac nad tymi dekoracjami. Swieze powie trze. Zabilo ja. Martin wyrzucal z siebie ostatnie slowa obracajac sie rozdrazniony na krzesle. -Oczywiscie, nikt nie moze byc tego pewien. Fakt, ze ten cholerny helikopter nie wytropil jeszcze ciala, dodaje wszystkim otuchy. Ludza sie, ze dziewczyna zyje. Rodzina siedzi w kuchni probujac dojsc, czy corka miala jakies problemy, czesto spotykane wsrod nastolatek. Ma nadzieje, ze pojechala gdzies ze swym chlopakiem, moze do Vegas albo L.A. Ze w najgorszym razie wroci do domu z jakims purpuro wym tatuazem na udzie przedstawiajacym smoka albo roze. Przetrzasneli pokoj dziewczyny w poszukiwaniu ukrytego pamietnika, ktory zawieralby jakies wynu rzenia o niesmiertelnej milosci do kogos, kogo nie znaja. Wierza, ze uciekla. Mo dla sie, by okazala sie uciekinierka. Upieraja sie, ze jest to mozliwe. Ale jak dotad szczescie nie dopisuje. -Uciekala juz wczesniej? -Nie. -Ale istnieje mozliwosc, ze teraz tak sie stalo? Detektyw wzruszyl ramionami. -Jasne. Moze pewnego dnia swinie zaczna latac. Ale nie sadze. Ty tez w to nie wierzysz. 100 -Zgadza sie. Skad jednak mozemy miec pewnosc, ze napadl ja nasz... - zawahal sie - podejrzany? Czy w tym rejonie nie ma jakis ekip budowlanych? Ktos ich przesluchiwal?-Nie jestesmy idiotami. Sprawdzalismy. Mamy tez dodatkowe zabezpieczenie -wszyscy robociarze sa na kontrakcie i nieustannie kontroluje ich ochrona. W tym stanie, kiedy przychodzisz do pracy, zakladaja ci taka elektroniczna bransolete i dzieki temu wiedza, gdzie sie w kazdej chwili znajdujesz. Mimo takich srodkow ostroznosci, to miejsce sprawdzilismy na poczatku. Jak dotad, bez rezultatow, bez rezultatow, bez rezultatow... Martin przerwal, po czym ciagnal dalej w charakterystyczny dla siebie sposob. -A wiec, co mamy? Jakas nastolatka pewnego dnia znika bez sladu i bez wyja snienia. Panowie i panie, taa-daa! Zdumiewajacy przypadek znikniecia! Nie bawmy sie w kotka i myszke, Clayton. Ona nie zyje. Zginela w straszliwych cierpieniach. Jest gdzies daleko, ulozona tak, jakby zostala ukrzyzowana, z odrabanym palcem, do cholery, z brakujacym loczkiem wlosow z glowy i krocza. A teraz, jako ze nic inne go nie przychodzi mi do glowy, nabralem wyjatkowej pewnosci, ze twoj ojciec, prze praszam bardzo, twoj niezyjacy ojciec, ten skurwysyn, ktory, jak prawdopodobnie dalej sadzisz, zmarl dawno temu, jest tym, kogo szukamy. -Dowody - rzucil Jeffrey. Wiedzial, ze pytal juz wczesniej, lecz to slowo wciaz wyrywalo mu sie z ust, wyrazajace taki sam sarkazm jak u ojca, kiedy pytano go o zaginiona nastolatke. -Wciaz nie uslyszalem niczego, co przekonaloby mnie, ze mojego starego laczy cokolwiek z ktoryms z tych przypadkow. -Daj spokoj, profesorku. Wiem tylko, ze dziewczyna pasuje do znanego nam schematu, a teraz zniknela w tajemniczych okolicznosciach. Dokladnie jak w starych historyjkach o porwaniach przez kosmitow, ktore kiedys wypelnialy stronice bru kowcow. Pyk! Blysk swiatla, duzo halasu, sciencefiction i nie ma dziewczyny. Pro blem w tym, ze to nie zadni obcy. Przynajmniej nie tacy, o jakich mysleli ci cholerni pismacy. Jeffrey skinal glowa. Detektyw kontynuowal. -Musisz zrozumiec, gdzie sie znajdujesz. Kiedy ci bonzowie z korporacji zala pali ponad dziesiec lat temu, ze mozna stworzyc wielki stan wolny od zbrodni, wyda walo sie proste, ze u podstaw takiego przedsiewziecia musi lezec bezpieczenstwo. Wobec tego nalezy precyzyjnie wyjasnic, co odbiega od normy. To jest fundament, na ktorym ten stan opiera swoje istnienie. Cholera, my regulujemy i to, co jest norma. Normalnosc jest prawem na tej ziemi. Znajdziesz ja nawet w powietrzu, ktorym od dychasz. To wlasnie czyni to miejsce tak cholernie atrakcyjnym. W pewnym sensie, postapilbym rozsadniej, gdybym poszedl do rodzicow tej dziewczyny i powiedzial: "Tak, prosze pani, tak, prosze pana, wasza mala, kochana dziewczynka zostala po rwana przez obcych. Szla sobie, a tu nagle cos ja wessalo do jakiegos wielkiego, pieprzonego, latajacego spodka", poniewaz to byloby o wiele bardziej sensowne. Ci rodzice by to zrozumieli, bo my tutaj egzystujemy w ramach porzadku, podczas gdy cala reszta kraju tonie w zgniliznie i chaosie. 101 Umilkl, odetchnal gleboko, po czym dodal:-Zaloze sie, ze tam, w twoim malym miasteczku z uniwersytetem, kiedy znikne- la dziewczyna z twojej grupy, nie cierpiales z tego powodu na bezsennosc. Poniewaz nie bylo w tym nic niezwyklego. Takie rzeczy zdarzaja sie codziennie, no moze nie kazdego dnia, lecz wystarczajaco czesto, zgadza sie? To po prostu byl staromodny pech. Male objawy zwyklej wersji tragedii. Powszedniosc. Nic wielkiego, jakkol wiek na to patrzec. Zycie toczy sie dalej swoimi torami. Nie nadawalo sie nawet na pierwsza strone gazety, prawda? -Masz slusznosc. -Ale tutaj, profesorku, gwarantujemy ci bezpieczenstwo. Obiecujemy, ze bez piecznie jest wracac samemu noca do domu. Ze nie trzeba zamykac drzwi na klucz, ze mozna zostawic otwarte okna. Wiec jesli wladze stanu nie potrafia ci tego za pewnic, to juz nadaje sie na pierwsze strony gazet, nie mam racji? Nie uwazasz, ze jakis dziennikarz z "New Washington Post" stwierdzilby, ze warto cos takiego opi sac? -Rozumiem. -Czyzby? No coz, nawet jesli tak nie jest, wkrotce zrozumiesz. Zapoznaj sie z przepisami, z zasadami rzadzacymi tutejszym zyciem. Wszystko ci sie wtedy roz jasni. Tutaj ludzie nie znikaja, ot tak. W kazdym razie bez wyjasnienia, ze wine za to ponosi reszta swiata. -Coz - odezwal sie Jeffrey - dziecko zniknelo, a to nam mowi cos waznego. -To znaczy? Jeffrey znizyl glos. -Ktos pogrywa sobie wbrew tym zasadom. Martin spojrzal na niego z ukosa. -Oczywiscie, jesli okaze sie, ze ta dziewczyna rzeczywiscie uciekla z jakims chlopakiem w skorzanej kurtce, jakims cholernym helikopterem, no coz, wtedy wszyst kie zaklady biora w leb. Z drugiej strony, ta mloda kobieta, ktorej cialo udalo sie wam znalezc... Ile czasu minelo miedzy zniknieciem a odnalezieniem zwlok? -Miesiac. -A w pozostalych dwoch przypadkach? -Tydzien. -A dwadziescia piec lat temu? -Trzy dni. Jeffrey skinal glowa. -Powiedzmy, drogi detektywie, ze ten sam czlowiek popelnia wszystkie zbrod nie. Przyjmujemy to zalozenie opierajac sie na bardzo niewielu faktach. Mimo to, zalozmy, ze tak jest. Nasz obiekt czegos sie nauczyl, prawda? Agent przytaknal. -Na to by wygladalo. - Zakaslal silnie zanim wypowiedzial pojedyncze, przera zajace slowo: - Cierpliwosci. Jeffrey potarl reka czolo. Skora wydawala mu sie chlodna i lepka w dotyku. -Zastanawiam sie, jak sie tego nauczyl? Martin nie odpowiedzial. 102 Profesor wstal z fotela i bez slowa poszedl do malej lazienki znajdujacej sie z tylu biura. Zamknal za soba drzwi na klucz i nachylil sie nad umywalka. Mial ochote zwymiotowac, lecz wyszla z niego tylko paskudna, gorzka zolc. Popryskal twarz woda i odnalazlszy w malym lusterku swoje oczy powiedzial: wpadles w tarapaty, Jeffreyu Claytonie.Poczul sie lepiej po kilku minutach. Utkwil wzrok w lustrzanym odbiciu jakby chcial sie upewnic, ze nie ma juz sladu niepokoju w oczach, po czym wrocil do biura. Martin obracal sie na fotelu szczerzac zeby na widok na jego twarzy. -Cos mi sie wydaje, ze to nie beda latwe pieniadze, profesorku. Wcale nie. Jeffrey usiadl i zadumal sie gleboko. -Nie przypuszczam, zeby dopisalo nam szczescie, ale przyszla mi do glowy pewna rzecz. Ta ostatnia dziewczyna wracala ze szkoly. Pierwsza ofiara, cwierc wie ku temu, uczeszczala do szkoly prywatnej. Dziewczyna z mojej grupy byla rowniez studentka. A wiec, detektywie Martin, moze zamiast siedziec i szczerzyc zeby, bo sytuacja, w ktora mnie wpakowales, wydaje ci sie tak cholernie zabawna, moglbys zaczac dzialac jak prawdziwy gliniarz. Martin przestal kolysac sie na fotelu. Jeffrey wskazal komputer. -Powiedz mi, co on takiego potrafi? -To komputer Sluzb Specjalnych. Ma dostep do wszystkich baz danych w pan stwie. -A zatem spojrzmy na personel szkoly, do ktorej uczeszczala. Chyba mozna wyswietlic na ekranie zdjecia i biografie? Szukamy kogos kolo szescdziesiatki. Moze pozna piecdziesiatka. Bialy mezczyzna. Martin odwrocil sie do ekranu i zaczal wystukiwac kody. -Moge odwolac sie do kontroli paszportowej i celnej - powiedzial. Podczas gdy detektyw pracowal, Jeffrey zapytal: -Jakie dokladnie informacje otrzymuje ta kontrola? -Zdjecia, odciski palcow, DNA, chociaz tym zajmuja sie dopiero od roku, referen cje, historia rodziny, dane dotyczace miejsca zamieszkania, stanu zdrowia. Jesli chcesz tu zostac, musisz zezwolic panstwu na szeroki dostep do twojego zycia osobistego. To mi nus, ktory zniecheca niektorych bogaczy do przeprowadzenia sie tutaj. Niektorzy woleli by mieszkac, powiedzmy, w San Francisco z osobistym ochroniarzem, za murem z dru tem kolczastym i trzymac w tajemnicy sposob, w jaki zarobili wielka forse. Podniosl wzrok znad ekranu. -Mamy tu dwadziescia dwa nazwiska, ktore mniej wiecej pasuja do opisu. Biali mezczyzni w wieku ponad piecdziesiat lat, zwiazani z ta szkola. -Moze to bedzie proste. Wyswietlaj powoli ich zdjecia na ekranie. -Myslisz, ze sie uda? -Raczej nie. Ale wyobraz sobie, na jakich glupkow bysmy wyszli, zaniedbujac cos tak oczywistego. Odpowiedz na pytanie, ktorego jeszcze nie zadales, brzmi "nie". Nie sadze, zebym po dwudziestu pieciu latach potrafil rozpoznac swego ojca. Aczkolwiek istnieje takie prawdopodobienstwo. Nie jestem pewien. Jedna szansa na milion? Chyba jednak warto sprobowac. Detektyw chrzaknal i nacisnal kilka klawiszy. Zdjecia i informacje pojawialy sie kolejno na monitorze. Jeffrey byl zafascynowany. To nieprawdopodobne, pomyslal. Szczegoly z zycia ubrane w elektroniczne literki migaly przed oczyma. Zastepca dyrektora ponad dziesiec lat temu rozwiodl sie z zona. Burzliwy proces. Potem pozew do sadu: jego byla malzonka zalozyla przeciw niemu sprawe o znecanie sie nad nia - oskarzenie, ktore, jak pozniej stwierdzono, bylo nieuzasadnione; trener uniwersyteckiej druzyny pilkarskiej nie zadeklarowal pewnej czesci dochodu z transakcji gieldowych i mial z tego powodu klopoty; profesor wykladajacy nauki spoleczne naduzywal alkoholu, na co wskazywaly trzy kary za jazde po pijanemu, sprzed kilkanastu lat i kuracja odwykowa, jaka przeszedl. Biografie przelatywaly dalej uzupelniane informacjami dodatkowymi. Nauczyciel angielskiego, ktorego siostra byla hospitalizowana z powodu schizofrenii, wozny, ktorego brat zmarl na AIDS. Szczegol za szczegolem pojawial sie na kolorowym ekranie. Kazdej biografii towarzyszylo zdjecie z przodu i obu profili oraz pelna historia medyczna. Klopoty z sercem, nerkami, watroba opisane w skrocie. Najbardziej interesowaly Jeffreya zdjecia. Przygladal im sie wnikliwie mierzac dlugosc nosa, wielkosc podbrodka, probujac dopatrzec sie charakterystycznych cech kazdej twarzy i porownac je z dzieciecym obrazem, ktory przechowywal gleboko w pamieci. Oddychal powoli. Staral sie uspokoic i wydychal powietrze przez lekko rozchylone usta. Ze zdumieniem doznal znacznej ulgi. -Nie. Tu go nie ma. Z tego co kojarze, to nie. Potarl dlonia brwi. -Szczerze mowiac, zaden z nich nawet mi go nie przypominal. Detektyw skinal glowa. -To byloby zbyt piekne. -Tak czy owak, nie jestem pewien, czy w ogole potrafilbym go rozpoznac. -Oczywiscie, ze potrafisz, profesorku. -Tak myslisz? Dwadziescia piec lat to szmat czasu. Ludzie sie zmieniaja. Ludzi mozna zmienic. Martin milczal przez chwile. Wpatrywal sie w ostatnie zdjecie na ekranie. Przedstawialo siwego administratora szkoly, ktorego rodzice zostali aresztowani jako nastolatki podczas antywojennej demonstracji. -Przypomnisz sobie - odezwal sie. - Moze nie bedziesz chcial, ale sobie przy pomnisz. I ja tez. On tego nie wie, prawda? Ale sa teraz dwaj mezczyzni w tym sta nie, ktorzy widzieli jego twarz i wiedza, kim jest. Musimy tylko znalezc sposob, zeby wyswietlic to zdjecie na tym oto ekranie. Wtedy przystapimy do dziela. Detektyw odwrocil sie od komputera. -Co teraz, profesorze? Chcesz obejrzec zdjecie kazdego bialego mezczyzny na tym terytorium, ktory ukonczyl piecdziesiat piec lat? Nie bedzie ich wiecej niz kilka milionow. Moglibysmy tego dokonac. 104 Jeffrey pokrecil przeczaco glowa.-Tak myslalem - stwierdzil Martin. - A wiec co? Jeffrey zawahal sie, po czym odezwal sie niskim, zdecydowanym glosem. -Pozwol, detektywie, ze zadam w tym momencie glupie pytanie. Jesli jestes tak cholernie pewien, ze moj ojciec jest morderca, to co do tej pory zrobiles, by go schwytac? Musi byc zarejestrowany w bazie danych urzedu paszportowego, tak? Wykazales tak cholerna bystrosc w odnalezieniu mnie, a co z nim? Detektyw zrobil kwasna mine. -Nie szukalbym ciebie, gdybym wczesniej nie wykorzystal tych samych uliczek w jego przypadku. Nie jestem idiota. -A zatem, skoro nie jestes idiota- powiedzial Jeffrey z poczuciem satysfakcji - masz jakies dokumenty, ktorych mi nie przedstawiles, a ktore opisuja ze szczegolami wszystko, co zrobiles, aby go odnalezc. I dlaczego ci sie to nie udalo. Detektyw skinal glowa. -Chce je zobaczyc - powiedzial Jeffrey. - Teraz. Martin zawahal sie. -Wiem, ze to on - westchnal cicho. - Wiedzialem to od czasu, gdy zobaczylem pierwsze cialo. Siegnalw doli wolno otworzyl zamknieta na kluczyk dolna szuflade biurka. Wyjal zapieczetowana, zolta koperte i rzucil ja w kierunku Claytona. -Oto historia mojej frustracji - odezwal sie z usmiechem. - Przeczytaj w wol nym czasie. Przekonasz sie, ze twoj stary jest ekspertem w pewnej dziedzinie. -To znaczy? -Znikanie - odparl krotko detektyw. - Sam sie przekonasz. A teraz wrocmy do terazniejszosci. Co chcesz najpierw zrobic, profesorze? Jestem do twojej dys pozycji. Jeffrey pomyslal przez chwile bawiac sie z tasma klejaca zdarta z koperty. -Chce zobaczyc, gdzie znalazles ostatnie cialo. To, ktore figuruje u nas pod numerem trzy. Potem opracujemy plan sledztwa. I tak jak mowilem, moze powinni smy porozmawiac z rodzina ostatniej zaginionej dziewczyny. -1 dowiedziec sie czego? -Wszystkie przypadki majaze soba cos wspolnego. Cos je ze soba laczy. Wiek? Wyglad? Miejsce przestepstwa? Albo cos bardziej subtelnego, jak na przyklad to, ze wszystkie byly leworecznymi blondynkami. Tak czy inaczej, to cos sprawia, ze padaja ofiara. Stoimy wobec wyzwania. Musimy dowiedziec sie, co to takiego. Kiedy to ustalimy, moze zrozumiemy reguly, wedlug ktorych dziala morderca. A wtedy, byc moze, uda nam sie wlaczyc do jego gry. Detektyw skinal glowa. -W porzadku - powiedzial. - Zabrzmialo jak wstep do planu. W ten sposob zwiedzisz ladny kawalek stanu. Chodzmy. Jeffrey pozbieral dokumenty. Zauwazyl, ze jej imie i nazwisko - Janet Cross -napisano czarnym cienkopisem na zewnetrznej okladce teczki, ktora zawierala analize miejsca zbrodni, raport z sekcji zwlok oraz krotkie zapiski ze sledztwa. Powiedzial sobie w duchu: nie chce znac twego nazwiska. Nie chce wiedziec, kim bylas. 105 Nie chce wiedziec, ze mialas jakies nadzieje, marzenia, ze w cos wierzylas, ze bylas czyjas ukochana coreczka, a moze czyjas nadzieja na przyszlosc. Nie chce, zebys miala twarz. Chce, zebys po prostu byla numerem trzecim i nic poza tym. Wlozyl dokumenty i zapieczetowana koperte do skorzanej teczki.Wstal. Zolta kreda narysowal linie posrodku zielonej tablicy. Pomyslal, ze w tym, co robil, bylo cos zabawnego; w swiecie, ktorego istnienie opieralo sie na natychmiastowych wynikach pracy komputerow, staromodna tablica i kreda byly prawdopodobnie wciaz najlepszymi przyrzadami do rozrysowania schematow, wpatrywania sie w nie z odleglosci kilku krokow, a nastepnie wymazywania nie trafionych pomyslow. Zamowil te tablice; uzywal podobnej w trakcie prowadzenia sledztwa w Gal-veston oraz pozniej, w Springfield. Lubil te tablice; byl to antyk, tak jak samo morderstwo. Przez chwile obracal w palcach kawalek kredy czujac na sobie uwazny wzrok detektywa; po chwili napisal w prawym gornym rogu: PODEJRZANY A: Jesli morderca jest nam znany. I po przeciwnej stronie: PODEJRZANY B: Jesli morderca nie jest nam znany. Podkreslil slowko "nie". Martin skinal glowa. -Dobrze - powiedzial podchodzac do tablicy. - To ma sens. Przyjdzie moment, kiedy wymazemy jedna albo druga strone. Po pierwsze znajdzmy cos, co pozwoli nam to zrobic. - Postukal palcem w lewa strone tablicy, co sprawilo, ze kredowy proszek ze slowa "nie" posypal sie w dol. - Moj policyjny nos mowi mi, ze te czesc wymazemy pierwsza. Rozdzial dziewiaty ODNALEZIONA Przemierzali Piecdziesiaty Pierwszy Stan kierujac sie ku skalistym wzgorzom na polnocy, gdzie kilka miesiecy temu znaleziono cialo mlodej kobiety, figurujacej w aktach pod numerem trzy. Jeffrey Clayton wsluchiwal sie leniwie w rytmiczny stukot kol samochodu uderzajacych w elektroniczne czujniki zainstalowane na autostradzie. Jechali bardzo szybko, chociaz predkosc jazdy, a takze kierunek, w jakim zdazali, byly kontrolowane na komputerowej mapie systemu drog w calym stanie. Pozostawiono ich jednak samym sobie. Martin skontaktowal sie przed wyjazdem z zarzadem ruchu drogowego; zazadal, aby zaden helikopter Sluzb Stanowych nie latal im nad glowa, a rygorystycznie przestrzegane ograniczenie predkosci tym razem ich nie obowiazywalo.Od czasu do czasu mijali zjazdy prowadzace do obszarow zabudowanych. Wszystkie nosily szczegolne nazwy, takie jak Zwyciestwo, Sukces, Szczesliwa Dolina czy tez takie, ktore, wedlug opinii urzednikow, przypominac mialy o przyjemnym zyciu na swiezym powietrzu: Rzeka Wiatrow lub Spacer Losia. Wjazdy do z nich byly wyraznie oznakowane, kazdy innym kolorem. Clayton zapytal o przyczyne. -To proste - odpowiedzial Martin. - Odmienne kolory oznaczaja rozne rodzaje zabudowy. W obrebie stanu mozna wyroznic cztery poziomy: zolty dla budynkow miejskich i osiedli; brazowy dla domkow jednorodzinnych o dwoch czy trzech sy pialniach; zielony dla wiekszych, o czterech, pieciu sypialniach oraz niebieski dla ogromnych posiadlosci. To zroznicowanie opiera sie na koncepcji Disneya, ktory w taki sposob planowal zagospodarowanie swego pierwszego, prywatnego miasta, kawalek drogi od Orlando; w tym projekcie posunieto sie nieco dalej. Clayton postukal palcem w czerwony znaczek na bocznym okienku. -Czerwony? -Oznacza, ze wjazd maja wszyscy. Mineli zielony znak Lisiej Dolinki. Clayton wskazal reka i powiedzial: -Chcialbym zobaczyc. Chrzaknawszy znaczaco, detektyw skierowal samochod na droge dojazdowa i stwierdzil tajemniczo: -Trafny wybor. 107 Prawie natychmiast znalezli sie na przedmiesciach z szerokimi trawnikami i rzadami strzelistych sosen. Slonce przebijalo sie przez galezie, od czasu do czasu rozblyskujac na karoserii doskonale wypolerowanych, najnowszych modeli wozow. W miejscach, gdzie promienie padaly na wodna mgielka z systemow nawilzajacych, wyrastaly luki wielobarwnych tecz. Budynki wygladaly na przestronne. Kazdy usytuowany na akrze czy dwoch akrach* ziemi znajdowal sie w pewnym oddaleniu od drogi. W kilku posiadlosciach zauwazyli kryte baseny.Domy zostaly zaprojektowane w kilku podstawowych stylach; Jeffrey rozpoznal kolonialny, zachodni i srodziemnomorski. Wszystkie pomalowane byly na bialo, szaro lub bezowo. Niektore pociagnieto jedynie bezbarwnym lakierem, by podkreslic naturalny kolor drewna. W kazdym dostrzec mozna bylo niewielkie roznice - atrium, oszklona weranda, okna w ksztalcie polksiezyca - tak ze wszystkie wydawaly sie takie same, lecz nie do konca; podobne, lecz nie calkowicie. A moze wyjatkowe, lecz nie bardzo wyjatkowe, co, jak zdal sobie sprawe, stanowilo przeciwienstwo samo w sobie, oddajac jednak charakter miejsca. Subtelna architektura zdawala sie wolac, iz kazdy dom jest szczegolny, a jednoczesnie, ze masowosc jest norma. Zastanawial sie, czy to samo mozna bylo powiedziec o mieszkancach. Poludniowe promienie slonca przyjemnie ogrzewaly powietrze. W okolicy panowal spokoj. Od czasu do czasu dalo sie zauwazyc j akas kobiete obserwujaca cierpliwie dzieci, bawiace sie na podworku. Poza tym ulice byly puste. Clayton rozgladal sie dookola szukajac sladow balaganu czy rozkladu, lecz wszystko lsnilo swiezoscia! nowoscia. Kilka przecznic dalej dostrzegl dwie kobiety w jaskrawych, sportowych strojach biegnace powoli za lsniacymi, sportowymi wozkami dzieciecymi. Obie byly mlode, moze w jego wieku, chociaz on czul sie o wiele starzej. Machaly do nich rekami, kiedy je mijali. Zauwazyl cos jeszcze; brak ogrodzen. -Niezle, co? - zapytal detektyw. -Faktycznie - podsumowal Clayton. - Przyjemnie tu. Czy sa jakies przepisy okreslajace rodzaj zabudowy? -Oczywiscie. Przepisy dotyczace kolorow i wygladu zewnetrznego, okreslaja ce co mozna, a czego nie mozna miec. Wszelkiego rodzaju przepisy, z tym tylko wyjatkiem, ze nie nazywa sie ich przepisami, lecz umowami. Kazdy mieszkaniec, zanim sie tu wprowadzi, musi podpisac odpowiednia umowe. -Nikt sienie sprzeciwia? Detektyw pokrecil glowa. -Nikt. -Przypuscmy, ze posiadasz wspanialakolekcje dziel sztuki, ktora wymaga czuj nikow i systemow alarmowych. Moglbys je zainstalowac? -Tak. Lecz kazdy podobny system trzeba zarejestrowac, musi zostac zbadany i zaaprobowany przez odpowiedni departament Sluzb Specjalnych. Kazdy architekt, posiadajacy licencje panstwowa, moglby zalatwic formalnosci. Martin zwolnil i zatrzymal samochod przed duzym, nowoczesnym, najwyraz-J-n>>m Przed podjazdem stala tabliczka z napisem podreczniki. A potem co? Jakis samochod jadacy wolno za nia, na wylaczonych swiatlach? Jakis glos, ktory dolecial niespodziewanie z cienia? Czy napadl na nia jak nocny drapiezca? Na to pytanie potrafil odpowiedziec. Tak. Wiedzial, ze szybki atak nastapil niespodziewanie. Bezglosny i nagly. Kompletne zaskoczenie, poniewaz krzyk moglby wszystko skomplikowac. A zatem czego potrzebowal, aby to osiagnac? Czy byla to idealna noc na polowanie i czy dziewczyna numer trzy zrzadzeniem losu znalazla sie w nieodpowiednim miejscu? Czy tez wybral jajuz wczesniej, a owej nocy nadarzyla sie doskonala sposobnosc, na ktora tak cierpliwie czekal? Pokiwal glowa. Interesujaca roznica. Jeden mysliwy skrada sie ukradkiem przez las w poszukiwaniu lupu. Inny chowa sie w ustronnym miejscu oczekujac na ofiare, ktora zmierza wprost w zastawiona pulapke. W bestialskim mordzie zawsze mozna znalezc jakies powiazania. Jakis wewnetrzny porzadek. Zestaw regul i odpowiedzi, ktore razem skladaja sie na diabelskie, niemal matematyczne rownanie; na zabojstwo. Jak bylo tym razem? Pytania cisnely mu sie do glowy. Na wiele z nich nie znal odpowiedzi. Dotarli do konca przecznicy i skrecili w uliczke konczaca sie po mniej wiecej szesciuset metrach slepym zaulkiem. Detektyw objechal niewielki zadbany pas zieleni i wskazal pochylosc, prowadzaca w kierunku domu, bardziej oddalonego od drogi niz pozostale. Samotny dom i podjazd otoczone byly gestym zywoplotem. Jeszcze jeden budynek znajdowal sie poza wyspa zielonosci, blizej drogi, na niewielkim wzniesieniu, ukryty za dwiema poteznymi sosnami. -Zatrzymaj sie - odezwal sie nagle Clayton. Martin spojrzal na niego dziwnie, lecz spelnil prosbe. Clayton wysiadl z samochodu i odszedl kilka krokow, przypatrujac sie uwaznie kazdemu budynkowi. Detektyw opuscil okienko. -Co tam znalazles ciekawego? - zapytal. -Tutaj - odparl Clayton czujac dreszcz przebiegajacy po skorze. -Tutaj? -Tu czekal. -Skad wiesz? Clayton wskazal na trzy domy. -Nie bylo go widac, z zadnego z tych domow. To slepy zaulek. Nie ma tu latar ni. Ciemny samochod, noc. Tylko zaparkowac i czekac. Detektyw wysiadl z wozu i rozejrzal sie. Odszedl kilka krokow, odwrocil sie, spojrzal na miejsce, w ktorym stal Clayton, po czym podszedl do niego. Zmarszczyl brwi, oceniajac kat, pod jakim domy stoja wzgledem siebie. Pokiwal glowa i zagwizdal. -Chyba masz racje. Niezle. Calkiem niezle. Te domy stoja w ukryciu. Gdyby zdazyla przejsc jeszcze trzydziesci metrow ulica, bylaby juz na chodniku, widoczna z obydwu stron. Bylaby rowniez blizej tych domow i moze ktos uslyszalby jej krzyk. 110 Jesli oczywiscie krzyczala. Jezeli mogla krzyczec. - Detektyw umilkl, ponownie lustrujac okolice.-Tak. Prawdopodobnie masz racje. Nie mam pojecia, czemu sam na to nie wpa dlem. Powinienem zdjac czapke z glowy przed toba. -Przeszukiwano ten teren po zniknieciu? -Oczywiscie. Ale musisz zrozumiec, ze dopiero kiedy zobaczylem jej cialo, zorientowalem sie z czym mamy do czynienia. A do tego czasu... - Glos uwiazl mu w krtani. Clayton skinal glowa i wsiadl do samochodu. Rozejrzal sie ponownie, czujac jak pytania cisna mu sie na usta. Wlasciciele mieszkania wrocili do domu. W jaki sposob udalo mu sie skryc przed swiatlami ich wozu? To proste. Przyjechal pozniej. Skad wiedzial, ze bedzie wracala do domu pieszo, a nie, ze ktos ja podwiezie? Poniewaz widzial ja juz wczesniej. Skad wiedzial, ze sasiedzi nie beda skads wracac albo wychodzic? Poniewaz znal ich rozklad dnia. Zaczal sobie wmawiac, ze jazda spokojna, podmiejska uliczka i znalezienie miejsca, w ktorym oczekiwal zabojca, nie bylo wcale tak strasznie trudne. Mowil sobie, ze musi obserwowac okolice oczami mordercy, poniewaz w przeciwnym razie nie maja szans na odnalezienia tego czlowieka i dlatego z takiej jego umiejetnosci nalezy sie raczej cieszyc niz jej obawiac. Oczywiscie, zdawal sobie sprawe z niestosownosci tego pierwszego okreslenia. Zlapal sie jednak kurczowo tej mysli, nie dopuszczajac do siebie innej mozliwosci. Jechali kilka minut oddalajac sie od zabudowan. Mineli niewielki park, zuzlowa bieznie, korty tenisowe, boisko do koszykowki, plac zabaw dla dzieci, na ktorym szalalo kilkoro maluchow. Niewielka grupka kobiet siedziala na lawkach kilka krokow dalej. Rozmawialy, spogladajac co chwila na bawiace sie opodal pociechy. Kiedy przejezdzali przez park zauwazyl, ze domy po przeciwnej stronie sa mniejsze, usytuowane blizej siebie i blizej chodnika. Znaki na ulicach byly brazowe. -Jestesmy w Lesnym Echu - wyjasnil Martin. - Brazowa osada. Klasa srednia. Dokladnie na skraju miasta. Z przedmiesc wjechali na szeroki bulwar, po obu stronach ktorego ciagnal sie rzad niskich sklepow. Zbudowane byly w stylu poludniowo-zachodnim, o dachach krytych czerwona dachowka i scianach w kolorze jasnego bezu. Duzy sklep spozywczy rozlozyl sie na calej dlugosci przecznicy, w samym srodku centrum handlowego. Czytajac nazwy sklepow Clayton uswiadomil sobie, ze one rowniez sajakby splecione ze soba: eleganckie, drogie butiki i wielobranzowe w jednym koncu centrum, tansze i te z towarami zelaznymi na drugim. Restauracje, pizzerie i sklepiki z zywnoscia na wynos znajdowaly sie praktycznie wszedzie. -To tyle na temat zakupow - stwierdzil detektyw. - Witaj w Zielonym Miescie. To juz przedmiescia Nowego Waszyngtonu. W centrum malego miasteczka czulo sie powiew staromodnej Nowej Anglii -absolutnej dominacji terenow zielonych. Clayton dostrzegl biala wieze kosciola epi-skopalnego, rysujaca sie na tle przejrzystego blekitu zachodniego nieba. Po jej prawej 111 stronie wznosila sie kolejna wieza z olbrzymim krzyzem na szczycie: kosciol metodystow. Na skraju pasa zieleni, naprzeciwko obu kosciolow przycupnela synagoga ze zlota gwiazda Dawida, zdobiaca dumnie jej dach. Wszystkie budowle przykuwaly wzrok nowoczesnoscia i swobodnym stylem architektonicznym. Nieopodal ujrzal trzy budynki z oszalowanymi scianami. Na jednym widnial napis: RATUSZ. Na drugim: POSTERUNEK SLUZB STANOWYCH 6. A trzeci napis glosil: CENTRUM KOMPUTEROWE.Mala tabliczka z napisem MIEJSCOWA SZKOLA I CENTRUM ZDROWIA W ZIELONYM MIESCIE wskazywala w kierunku bocznej uliczki. Martin pokiwal glowa i zatrzymal samochod przy pasie zieleni. Clayton ze zdumieniem dostrzegl posag zolnierza z czasow II wojny swiatowej stojacego w heroicznej postawie nad dwoma czarnymi dzialami. Zastanawial sie, czy miasteczko importowalo jakiegos fikcyjnego bohatera tylko po to, by urzadzac uroczystosci. -Widzisz, profesorku. Mamy tu wszystko, czego tylko trzeba. Zorganizowane i pod reka. Rozumiesz? -Chyba tak. -Trzy miejsca kultu w kazdej wspolnocie to minimum. Oczywiscie roznia sie miedzy soba. Moga to byc mormoni, katolicy, nawet muzulmanie. Ale zawsze trzy wyznania. Jeden kosciol to wyjatek. Dwa to juz konkurencja. A trzy - to roznorod nosc. Wystarczajaco, zeby byc silnym, ale nie podzielonym, jesli rozumiesz, co mam na mysli. Etniczna mieszanka, ktora bardziej umacnia, niz dzieli. Wlasnie w taki sam sposob organizuja sie spolecznosci. Poszczegolne grupy ekonomiczne sa oddzielo ne, ale wszystkie ocieraja sie o siebie w miescie czy centrum handlowym. Mozemy zwiedzic te posiadlosci, jesli cie to interesuje. Dodaj do tego jedno przedszkole, liceum, klub sportowy i miniszpital, czego trzeba wiecej? -Centrum Komputerowe? -Wszystkie domy maja lacza swiatlowodowe. Jesli chcesz, mozesz robic za kupy, glosowac w wyborach miejskich, placic podatki, plotkowac, wymieniac sie przepisami kulinarnymi, handlowac, grac na gieldzie nie ruszajac sie z domu. Elek troniczna poczta, programowane lekcje muzyki, cokolwiek. Wszystko jest wyszcze golnione na ogromnej tablicy, gdzies w miescie. Do diabla, nauczyciele moga rozsy lac zadania poczta elektroniczna, a dzieciaki w ten sam sposob przysylac odrobiona prace domowa. Obecnie wszystko jest ze soba polaczone. Biblioteka, sklep spozyw czy, program licealnej druzyny koszykowki oraz wystepy klasy baletowej. Do wybo ru do koloru. -A Sluzby Specjalne moga kontrolowac kazda transmisje albo transakcje? Martin zawahal sie zanim odpowiedzial. -Oczywiscie. Lecz nie rozglaszamy tego wszem i wobec. Ludzie sa swiado mi, ale po roku czy dwoch zapominaja. Albo przestaje im zalezec. Prawdopodob nie pan i pani Janesowie nie dbajao to, ze Sluzby Specjalne majawglad we wszystkie zaproszenia na obiad i moga monitorowac ich uzgodnienia z dostawca zywnosci. Chyba nawet nie przejmuja sie, iz mozemy im przypomniec, kiedy wypisali czek za alkohol czy dostawe kwiatow. A wiemy rowniez, czy czek zostanie zrealizo wany. 112 -Sam nie wiem - odezwal sie Clayton, szczerze zbity z tropu. Jego wlasny swiatzdawal sie odplywac niczym ostami sen przed przebudzeniem. Nagle mial trudnosci z przypomnieniem sobie wygladu uniwersytetu albo zapachu swojego mieszkania. Pamiec przywolywala mu jedynie won strachu. Chlod, strach i brud. Ale nawet te wydawaly sie odlegle. Detektyw skrecil w jedna z ulic i niespodziewanie w oczy Clay- tona uderzyl blask slonecznego swiatla. Oslonil oczy reka. Po chwili wzrok przy zwyczail sie do jasnosci i znowu widzial wyraznie. -Chciales zobaczyc kilka posiadlosci? Sa na przedmiesciach. Sprawiaja wraze nie odizolowanych. Zwykle rozposcieraja sie na okolo dziecieciu, a moze i wiecej akrach. Podstawa prywatnosci. To wlasciwie jedyna korzysc z przynaleznosci do naj wyzszego szczebla zamoznosci. Masz poczucie izolacji. Ale, do diabla, zauwazyli smy, ze niektorzy z najbogatszych wola tereny zielone, ktore bardziej pasujado upodo ban wyzszej klasy sredniej. Ludzie ci lubia bliskosc pol golfowych albo centrow rekreacji. To ciekawe. W kazdym razie, chcesz zobaczyc taka posiadlosc? Trudno je dojrzec z ulicy, ale mozna zyskac jakas ogolna orientacje. -Czy ich architektura jest taka jak innych budowli? -Nie. Poniewaz jednak liczba architektow i urbanistow jest mocno ograniczona procedurami stanu, mozna dostrzec pewne podobienstwa. Jeffreyowi zaswitalo cos w glowie, lecz zatrzymal to dla siebie. Zamiast odezwac sie wskazal reka droge dojazdowa do autostrady. -Chce zobaczyc miejsce, gdzie znaleziono cialo - powiedzial. Chrzaknawszy na zgode, Martin skrecil w kierunku zjazdu. -A ty, detektywie? Jestes brazowy? Zolty? Zielony, czy moze niebieski? Jak w ten porzadek rzeczy wpasowuje sie gliniarz? -Zolty - odparl powoli. - Miasteczko tuz za centrum Nowego Waszyngtonu. Nie mam daleko do pracy. Nie mam juz zony. Od kilkunastu lat zyjemy w separacji. Zalatwione w calkiem polubowny sposob, a przynajmniej na tyle ugodowo, jak tylko mozna w tych sprawach. Stalo sie to zanim zaczalem tu pracowac. Ona mieszka teraz w Seattle. Jeden dzieciak jest w college'u. Drugi pracuje. Sa dorosli. Nie potrzebuja juz swego starego. Bardzo rzadko sie z nimi widuje. A wiec mieszkam sam. Clayton skinal glowa, poniewaz wydawalo mu sie, ze tak nakazuje uprzejmosc. -Oczywiscie jest to tutaj dosc niezwykle. -Co masz na mysli? -Stan krzywo patrzy na samotnego, doroslego mezczyzne. Stan promuje rodzi ne. Samotni faceci najczesciej pieprza robote. Niektorych przyjmujemy - na przy klad ludzi w sytuacji takiej, jak moja, bo wciaz trafiaja sie rozwody, ale w wiekszo sci przypadkow nie. Aby sie tu dostac i zostac, trzeba zalozyc rodzine. Samotnicy maja nikle szanse. Malo tu takich, prawie wcale. Jeffrey ponownie skinal glowa; mial juz cos powiedziec, ale znow powstrzymal sie. Pomyslal: -O tylu sprawach jeszcze nie wiem. Ale powoli zaczynam sie dowiadywac. Odchylil sie na siedzeniu, kiedy detektyw dodal gazu. Gory przyblizyly sie znacznie, wyrastajac ponad plaska rownine, zielona, brazowa i nieco ciemniejsza niz reszta krajobrazu. Z poczatku wydalo mu sie, ze sa tak niedaleko, potem uswiadomil 8-Stan umyslu sobie, ze trzeba kilku godzin jazdy, by tam dotrzec. Na Zachodzie, przypomnial sobie, odleglosci sa zludne. Wszystko jest zwykle dalej, niz sie poczatkowo sadzi. To samo mogl powiedziec o postepach sledztwa. Wczesnym popoludniem dotarli do miejsca, w ktorym znaleziono cialo ofiary numer trzy. Przeszlo godzine temu mineli ostatni teren zabudowany i znaki drogowe na autostradzie ostrzegaly, ze znajduja sie niecale sto piecdziesiat kilometrow od nowo nakreslonej granicy z poludniowym Oregonem. Mijali niewiele samochodow. Clayton pomyslal, ze sa posrodku jednego z tych dzikich miejsc na ziemi, gdzie panuja cisza i samotnosc. Ludzie z rzadka zakladali tu siedliska; przewazala pustka, ktora w sztuczny sposob ciezko byloby wypelnic. Gory zdawaly sie ponure, grozne, zbudowane z szarego granitu, uwienczone bialymi czapami. Bezlitosne, surowe terytorium. -Niewiele tu zycia - odezwal sie Clayton. -Dzicz - zgodzil sie Martin. - Na razie. - Zawahal sie, po czym dodal: - Pewne badania psychologiczne i glupawe wyliczenia naukowe pokazuja, ze ludzie faworyzuja dzikie tereny, o ile sa ograniczone. Wyznaczamy stanowe lasy i tereny na kempingi i zo stawiamy je samym sobie. Ci, co szalejaza natura, ciesza sie z tego. Budownictwo powo li pelznie w kierunku tych ostoi. Tutaj tez dojdzie. Piec lat. Moze dziesiec. - Wskazal prawa reka. - Przecinka, tam przed nami. Oczywiscie juz sie dalej nie wycina drzew na droge. Zieloni wygrali te bitwe. Ale stan dba o drogi dla tych, ktorzy przybywaja na kempingi. Wspaniale warunki do lowienia ryb i polowania. Dogodny dojazd. Trzy go dziny samochodem z Nowego Waszyngtonu. Jeszcze mniej z Nowego Bostonu i Nowe go Denver. Wlasnie weszlismy w faze tworzenia nowego przemyslu. Na odpowiednim zagospodarowaniu srodowiska naturalnego mozna zarobic ogromne pieniadze. -Tutaj ja znaleziono? Jacys wedkarze? Detektyw skinal glowa. -Agenci ubezpieczeniowi. Wzieli sobie dzien wolnego i wyruszyli na polow pstragow. Znalezli wiecej, niz sie spodziewali. Zjechal z autostrady. Samochod zaczal nagle podskakiwac i przechylac sie jak mala lodka, ktora niespodziewanie wplynela na rozkolysane wody. Zostawiali za soba kleby kurzu a odglos kamykow uderzajacych w podwozie przypominal wystrzaly karabinowe. Silne wstrzasy odebraly obojgu ochote do rozmowy. Jechali w milczeniu przez jakies pietnascie minut. Clayton wlasnie mial zapytac, ile jeszcze czeka ich tej przyjemnosci, kiedy detektyw zatrzymal samochod na niewielkim rozwidleniu drogi. -Ludzie to lubia- odezwal sie Martin. - Dla mnie jest to cholernie wkurzajace, ale ludzie to lubia. Wybetonowalbym te parszywa droge. Psycholodzy twierdza, ze ludzie rozkoszuja sie poczuciem przygody, jakie daje im jazda po takim gownie. Pozwala im myslec, ze te wozy terenowe, ktorymi woza tluste dupska, sa warte cho lernej forsy, jaka za nie wybulili. Clayton wysiadl z samochodu i natychmiast dostrzegl waska sciezke, wijaca sie posrod krzewow i drzew. Na skraju rozwidlenia, a zarazem poczatku szlaku, stala drewniana tablica z mapa w plastykowej folii. 114 -Tam pojdziemy - zadecydowal detektyw.-Tutaj ja zostawil? -Nie. Troche dalej. Sciezka okazala sie calkiem wygodna, na tyle szeroka, ze mogli nia swobodnie isc obok siebie. Brazowe sosnowe igly tworzyly lesna podloge. Od czasu do czasu widzieli skaczace po drzewach wiewiorki. Para kosow sprzeciwiala sie glosno ich obecnosci, gwizdzac piskliwie, by w koncu uleciec miedzy drzewa. Detektyw zatrzymal sie. W zacienionym lesie panowal chlod, lecz on pocil sie intensywnie. -Posluchaj - odezwal sie przykladajac palec do ust. Clayton znieruchomial. W oddali uslyszal szmer wody. -Rzeka przeplywa jakies piecdziesiat metrow stad. Doszlismy do wniosku, ze tych dwoch facetow mialo niezla ucieche. Nie idzie sie tu ciezko, ale oni mieli na nogach wysokie gumiaki, do tego plecaki i sprzet wedkarski. Co wiecej, tamtego dnia bylo naprawde cieplo. Ponad dwadziescia stopni. Sprobuj postawic sie w ich sytuacji. Spieszyli sie prawdopodobnie i nie zwazali specjalnie na to, co mijaja po drodze. Detektyw wskazal reka przed siebie i Clayton ruszyl przodem. -Janet Cross - mamrotal Martin idac tuz za nim. - Tak sie nazywala. Szum rzeki wzmagal sie z kazdym krokiem, wypelniajac uszy Claytona. Minal ostatnia grupe drzew i nagle znalazl sie na brzegu, jakies dwa metry ponad kipiela, rozbijajaca sie o skaly i glazy ponizej. Woda tetnila zyciem. Plynela wartko, silna, wylewajaca sie z niewielkiej gardzieli wawozu niczym gniewna mysl. Promienie sloneczne odbijaly sie wdziecznie od srebrzystej powierzchni, malujac ja na kilkanascie roznych odcieni blekitu i zieleni, przerywanych pasmami bialej piany. Martin stanal obok. -Blekitna Wstega. Tak nazywaja ja wedkarze. Pelno tu pstragow. Nielatwo jed nak lowic, jak mowia, bo woda pedzi i wiruje jak szalona. A jak zeslizgniesz sie z ta kiej skalki, mozesz wpasc w niezle tarapaty. Mimo wszystko to wspaniale miejsce. -A cialo? -Cialo. No coz. Janet. Mila dziewczyna. To sa zawsze mile dziewczyny, praw da, profesorze? Wybierala sie na uniwersytet. Swietnie wygimnastykowana. Chciala studiowac pedagogike. - Detektyw podniosl powoli reke i wskazal na duzy, plaski glaz lezacy na skraju rzeki. -Dokladnie tam. Skala miala przynajmniej trzy metry szerokosci, byla plaska niczym blat stolu i lekko nachylona w kierunku miejsca gdzie stali. Pomyslal, ze to cialo musialo wygladac ponetnie. -Ci dwaj wedkarze z poczatku mysleli, ze ona sie po prostu opala nago. Takie pierwsze wrazenie, no wiesz, bo byla rozpostarta... jak to okreslilismy... jak krucy fiks. Wolali do niej. Na prozno, wiec jeden z nich wszedl do wody, wskoczyl na ten glaz no i... dalej juz wiesz. Martin pokrecil glowa. -Pewnie miala otwarte oczy. Ptaki je wydziobaly. Poza tym inne zwierzeta nie uszkodzily ciala. Deformacje bylo minimalne; lezala tam nie dluzej niz dwadziescia 115 cztery, maksymalnie czterdziesci osiem godzin. Nie sadze, zeby ci wedkarze przyszli tu jeszcze kiedys na ryby.Jeffrey spojrzal w dol. Skala, na ktorej pozostawiono cialo, spoczywala tuz przy brzegu na lasze zoltego piasku obmywana przez plytka wode. Naprzeciwko zobaczyl niewielka zatoczke; dwa wieksze glazy rozszczepialy rzeke kierujac najdzikszy nurt na przeciwlegly brzeg. Za plaskim glazem woda sunela powoli i dostojnie. Niewiele wiedzial na temat wedkowania, lecz podejrzewal, ze ten glaz stanowil wysmienite miejsce. Zza tylnego skraju skaly mozna bylo z latwoscia obserwowac mala zatoczke. Czlowiek, ktory zostawil tam cialo dziewczyny, musial znac to miejsce. -Kiedy sprawdzaliscie ten teren... - zaczal, ale detektyw mu przerwal. -Tylko skaly. Skaly i woda. Zadnych sladow. Co wiecej, poprzedniego wieczo ra padal deszcz. Nie znalezlismy tez ani kawalka ubrania, nawet nitki zaczepionej 0 krzaki. Przeczesalismy caly teren az do parkingu. Zadnych sladow opon. Tylko to cialo, wlasnie tutaj, jakby zostala zrzucona z niebios. Martin patrzyl ponad rwacym potokiem na to fatalne miejsce. -Bylem z pierwsza ekipa, ktora tu dotarla, wiec wiem, ze niczego nie zadeptano. Mowil to obojetnym, bezbarwnym glosem. -Widujesz czasem cos, co przypomina ci koszmar nocny? Nie chodzi mi o jakis sen czy fantazje z przeszlosci. Nawet nie o jedno z tych zastanawiajacych deja vu, ktore trafiaja sie niemal kazdemu. Stalem dokladnie tutaj, a ona byla tam, na glazie 1 czulem sie jakbym trafil w sam srodek koszmaru, jakiego kiedys doswiadczylem, i ktory, jak sadzilem, dawno juz mnie opuscil. Zobaczylem jej rozpostarte rece, przy- szpilone razem nogi, ani sladu krwi czy walki. Od razu wiedzialem, ze nie znajdzie my pieprzonej igly w stogu siana, ktora moglaby nam pomoc. I wiedzialem jeszcze, ze brakuje tego palca... A co najwazniejsze, wiedzialem te najwazniejsza rzecz. Wiedzialem, kto to zrobil. Glos uwiazl mu w krtani, a ostatnie slowa utonely w szumie pedzacej tuz obok wody. Jeffrey nie do konca ufal sobie i nie mial zamiaru zdobywac sie na jakas glupawa odpowiedz. Martin patrzyl w dol na plaska skale i widzial spoczywajace na niej cialo dziewczyny tak wyraznie, jak w dniu, w ktorym je znaleziono. -Chcial, zeby znaleziono to cialo - odezwal sie Clayton. -Tez o tym pomyslalem - odparl powoli Martin. - Ale dlaczego akurat tutaj? -Trafne pytanie. Prawdopodobnie mial ku temu powod. -Odizolowane, lecz nie do konca ukryte. Mogl schowac ja tak, ze nigdy by jej nie znaleziono. Do diabla, mogl ja przeciez wrzucic do rzeki. Z punktu widzenia medycyny sadowej byloby to nawet bardziej sensowne, jezeli oczywiscie chodziloby mu o to, by uniknac mozliwosci powiazania go z ofiara. Ale nie. Przyciagnal ja tutaj, co bez wzgledu na jej szczuplosc, a jego sile, bylo karkolomnym wyczynem i ulozyl jej cialo jak specjalny kasek, podany na ozdobnym talerzu. -Okaze sie, ze jest silniejszy, niz nam sie wydaje - powiedzial Jeffrey. - Ile wazyla? Piecdziesiat? -Byla lekka. Chuda i lekka. Piecdziesiat to chyba maksimum. 116 Jeffrey pozwalal swym myslom ubierac sie w slowa.-Niosl ja ta sciezka, potem ulozyl na glazie, poniewaz chcial, zeby wlasnie tutaj jaznaleziono. Nie pozbyl sie ciala w jakimkolwiek innym miejscu. Wydaje mi sie, ze to jakies przeslanie. Martin skinal glowa. -Mialem podobne przemyslenia, ale nie jest zbyt madrze wychylac sie z takimi opiniami. Rozumiesz, niepolitycznie. - Skrzyzowal rece na piersiach i wpatrywal sie w skale i nieprzerwany strumien wody omijajacy brzegi glazu. Jeffrey zgadzal sie z detektywem. Przypomnial sobie sformulowanie slawnego polityka z Massachusetts, ze polityka jest zawsze lokalna i pomyslal, ze to samo mozna bylo powiedziec o morderstwie. Nastepnie zaczal zastanawiac sie nad miejscem zbrodni starajac sie odpowiedziec na pytanie, co ono mowilo o czlowieku, ktory niesie cialo ofiary przez opustoszaly las, tylko po to, aby umiescic je na oltarzu, gdzie zostanie w ciagu jednego lub dwoch dni znalezione. Nie wypowiedzial tego na glos. -Ostrozny czlowiek; planuje, a nastepnie wprowadza swe zamiary w czyn z naj wieksza precyzja i pewnoscia siebie; dokladnie zdajac sobie sprawe z efektu swego dzialania. Czlowiek, ktoremu nieobca jest nauka odkrywania i medycyna sadowa, jako ze swiadomie nie pozostawia zadnych sladow. Oprocz ofiary. Zostawia nato miast przeslanie. Jakie? -Ci dwaj faceci, ktorzy ja znalezli, ci wedkarze... co o tym sadzili? -Powiedzielismy im, ze to samobojstwo. Byli bardzo wstrzasnieci. Wlaczyl sie pager za pasem detektywa; elektroniczny dzwiek brzmial obco posrod drzew i szumu spienionej rzeki. Martin przez chwile patrzyl na urzadzenie dziwnym wzrokiem, jakby trudno mu bylo otrzasnac sie ze wspomnien. Nastepnie wylaczyl je i prawie jednoczesnie wyjal z kieszeni plaszcza telefon komorkowy. Szybko wystukal numer, podal nazwisko i sluchal uwaznie kiwajac glowa. -W porzadku - powiedzial. - Juz jedziemy. Prawdopodobnie za poltorej godzi ny. - Wylaczyl telefon. - Czas jechac - rzucil. - Znalezli nasza uciekinierke. Jeffrey zauwazyl, ze blizny na jego szyi zaplonely szkarlatem. -Gdzie? - zapytal. -Zobaczysz. -I co? Martin wzruszyl ramionami. -Powiedzialem, ze ja znalezli. Nie mowilem, ze wrocila do domu wprost w obje cia zagniewanych, lecz nie posiadajacych sie z radosci rodzicow. Odwrocil sie i ruszyl sciezka w kierunku drogi. Clayton pospieszyl za nim. Huk rozszalalej wody cichl stopniowo. Profesor dostrzegl blask swiatel z odleglosci przynajmniej poltora kilometra. Punktowe swiatla reflektorow zdawaly sie odzierac noc z pokrywy ciemnosci. Opuscil boczna szybe i do jego uszu dolecial wypelniajacy nocna cisze odglos generatorow pradotworczych. Jechali szybko przez pustynny bezkres, kierujac sie na zachod, 117 ku granicy z Kalifornia. Detektyw niewiele sie odzywal w czasie jazdy; poczynil jedynie uwage, ze znow jada przez obszary nie zagospodarowane. Topografia ulegla jednak widocznej zmianie. Skaliste wzgorza i lasy ustapily rowninie porosnietej ska-rlowacialymi krzewami i drzewami. O tym regionie rozpisywali sie z zachwytem zachodni pisarze, pomyslal Clayton, ale dla jego nie wycwiczonego oka wydawal sie on obszarem, stworzonym przez Boga w chwili wyjatkowego roztargnienia.Kilkaset metrow od reflektorow natrafili na blokade drogi. Policjant stojacy w ostrym swietle kilkunastu pomaranczowych pacholkow zamachal, kiedy dostrzegl czerwona nalepke na szybie samochodu. Agent Martin zatrzymal woz. Opuscil szybke i zapytal krotko: -Co mowicie ludziom? Policjant skinal glowa na powitanie i odpowiedzial: -Peknieta rura kanalizacyjna podmywa droge. Kierujemy pojazdy na Szesc dziesiata. Na szczescie, przejezdzalo dotad tylko kilkanascie wozow. -Kto ja znalazl? -Dwoch mierniczych. Sa tu jeszcze. -Mieszkancy stanu czy ktos z zewnatrz? -Z zewnatrz. Martin pokiwal glowa, po czym nacisnal pedal gazu. -Nie odzywaj sie - zwrocil sie do Claytona. - To znaczy, mozesz zadawac pytania, jesli czujesz taka potrzebe. Po prostu rob swoje, ale nie sciagaj na siebie dodatkowej uwagi. Nie chce, zeby ktokolwiek pytal, kim jestes. A jak juz to zrobia, powiem, ze jestes specjalista. Takie wymijajace odpowiedzi, choc niewiele mowia, zwykle satysfakcjonuja. Jeffrey milczal. Detektyw zatrzymal woz za dwoma polyskujacymi, bialymi furgonami, zaopatrzonymi w logo Sluzby Stanowej; zadnego dodatkowego napisu. Jeffrey zerknal na polciezarowki i zorientowal sie ze byly to jednostki do badania miejsc zbrodni. W stanie, w ktorym nie powinno miec miejsca najmniejsze nawet przestepstwo, nie chcieli reklamowac swojej obecnosci. Usmiechnal sie w duchu. Hipokryzja, lecz w tym przypadku usprawiedliwiona. Podejrzewal, ze nie byl to odosobniony przyklad w obrebie Piecdziesiatego Pierwszego Stanu. Wysiadl z samochodu. Niemily chlod sprawil, ze postawil kolnierz kurtki. Jakis policjant machnal do nich reka. -Czterysta metrow - odezwal sie wskazujac na zrodlo swiatla. Martin ruszyl szybko, tak ze Clayton mial klopot z dotrzymaniem mu kroku. Snop swiatla przecinal ciemnosc. Jeffrey natychmiast dostrzegl, ze na obszarze oswietlonym przez reflektory pracowalo kilka ekip dochodzeniowych. Trzy oddzielne zespoly przeprowadzaly analize piasku i kamieni poszukujac wlokienek materialu, odciskow palcow, kol czy tez innych sladow, mogacych wskazac, kto przebywal wczesniej w tym miejscu. Obserwowal tych ludzi przez chwile jak selekcjoner, oceniajacy kandydatow do druzyny. Przyszlo mu na mysl, ze pracuja zbyt szybko. Brakuje im cierpliwosci, prawdopodobnie rowniez doswiadczenia. Gdyby bylo cos, co latwo pominac, pomina to na pewno. Odwrociwszy sie zobaczyl ekipe, pracujaca przy ciele ofiary. Ta grupa znajdowala sie na niewielkim, plaskim wzniesieniu. Dostrzegl 118 jakiegos mezczyzne w samej koszuli, mimo chlodu nocy, pochylajacego sie nad ziemia; biale, lateksowe rekawiczki odbijaly blask reflektorow, co sprawialo, ze jego rece plonely nieziemska jasnoscia. Jeffrey uznal, ze byl to lekarz sadowy.Podazyl za Martinem obserwujac otoczenie. Pewna mysl przemknela przez jego zmeczony umysl: powinienem byl sie tego spodziewac. Moze wlasnie tego sie spodziewalem. Krecil glowa idac przed siebie. Nic nie znajda, powtarzal w duchu. Agenci rozdzielili sie, aby zrobic dla nich przejscie i Clayton po raz pierwszy ujrzal cialo, prawie w tym samym momencie, w ktorym detektywowi wyrwalo sie z ust krotkie, ostre przeklenstwo. Mloda, kilkunastoletnia dziewczyna byla naga. Lezala na szerokim, plaskim pasie zwiru. Z twarza zwrocona do ziemi, z ramionami wyprostowanymi przed soba, z kolanami podciagnietymi pod tulow. Ulozenie to przypominalo Jeffreyowi pozycje, jaka przyjmuja, modlacy sie muzulmanie. Ona rowniez patrzyla ku wschodowi, w kierunku Mekki. Przyjrzawszy sie uwazniej dostrzegl naciecia na skorze plecow. Sekcj a zwlok, uswiadomil sobie; brzegi ran nie krwawily, jedynie mala, ciemna plamka utworzyla sie pod klatka piersiowa dziewczyny. Smierc. Zabil ja gdzies indziej, potem przyniosl tutaj. Popatrzyl na rece denatki i stwierdzil brak palca wskazujacego lewej dloni. Nie prawej, jak w przypadku poprzednich ofiar, lecz lewej. Bezwiednie uniosl brwi. Nie potrafil stwierdzic, czy sa jeszcze inne uszkodzenia ciala. Nie widzial twarzy wcisnietej w zwir, ukrytej miedzy rozpostartymi ramionami. Blaganie, pomyslal. Martin wskazywal na tors i glosno zadawal pytania lekarzowi w bialych rekawiczkach: -Jaka przyczyna? Jak zostala zabita? Lekarz pochylil sie glebiej i wskazal niewielki, czerwony punkt dokladnie u podstawy czaszki, tam, gdzie dlugie, ciemnoblond wlosy dziewczyny plamila krew. -Tedy wszedl pocisk - wyjasnil. - Zobaczymy, gdzie jest wylot. Wyglada na duzy. Bardzo duzy. Prawdopodobnie dziewiec milimetrow. Moze.357. Dowiemy sie wiecej, jak ja odwrocimy. Moze kula wciaz tkwi w ciele. Jeffrey ponownie przyjrzal sie krwawym znakom na plecach. Cofnal sie. Poczul bijace od swiatel goraco. Chcial odsunac sie w cien, w jakies miejsce, gdzie bylo chlodniej i latwiej sie oddychalo. Odszedl kilka krokow, po czym odwrocil sie i spojrzal na krzatajacych sie ludzi. Pochylil sie i wzial garsc piaszczystej ziemi, ktora przesypywala sie przez palce. Kiedy podniosl wzrok ujrzal zblizajacego sie Martina. -To nie nasz facet, do cholery - rzucil detektyw. - Chryste, ale balagan. Pewnie jej chlopak, a moze ten sasiad, ktoremu dogladala dzieciakow albo jakis zboczeniec ze szkoly, moze nauczyciel WF-u, albo jakis wozny, ktory dziwnym trafem umknal kontroli imigracyjnej, cholera jasna. Moze jeszcze ktos inny, ale to nie nasz typ. Do diabla! Takie rzeczy nie moga sie tu wydarzac! Nie tutaj! Ktos to wszystko spierzyl. Jeffrey odchylil sie i oparl o masywny glaz. -Dlaczego myslisz, ze to nie nasz facet? - zapytal. Martin wpatrywal sie w niego jakis czas, zanim odpowiedzial. 119 -Do diabla, widzisz to rownie dobrze jak ja. Inne ulozenie ciala. Przyczynasmierci - strzal w tyl glowy. Cos powycinane na plecach, tez inaczej. I ten cholerny palec. Z innej reki. W tamtych trzech przypadkach byly palce prawej dloni. Tu od cial z lewej. -Ale zabito ja gdzies indziej, a potem przyniesiono tutaj. Co robili mierniczo- wie, kiedy ja znalezli? Agent zmarszczyl na moment brwi, po czym odpowiedzial: -Pomiary. Bedzie tu nowe miasto. To byl ich pierwszy dzien. Pracowali od wczesnego ranka, wlasnie konczyli i postanowili zalatwic jeszcze pare zlecen, kiedy natkneli sie na nia. Facet zobaczyl ja przez wizjer. I co z tego? -To, ze istnieje jakis grafik, jakis plan, zgadza sie? Cos, co powiedzialo lu dziom, ze mierniczowie beda tu predzej czy pozniej? -Zgadza sie. Bylo o tym w gazetach. Zawsze o tym pisza. Wiadomosc pojawia sie tez na elektronicznych tablicach reklamowych. -Wiesz, co ma wyciete na plecach? - zapytal Clayton. -Nie mam pojecia. Jakis ksztalt geometryczny. -Pentagram. -W porzadku, pentagram. Co z tego? -Ksztalt powszechnie kojarzony z pieklem i oddawaniem czci diablu. -O, cholera. Masz racje. Przypuszczasz, ze mamy do czynienia z jakimis obla kanymi satanistami? Nadzy, wyjacy do ksiezyca, pieprzacy jeden drugiego i gadaja cy o podrzynaniu gardel kurczakom i kotom? Cos takiego jak w Poludniowej Kali fornii? Tego mi tylko potrzeba! -Nie. Chociaz zabojca mogl pomyslec, ze wlasnie tak to zinterpretujesz. Spraw dzanie wymagaloby czasu i energii. Mnostwo czasu i mnostwo energii. -Do czego zmierzasz, profesorze? Jeffrey zapatrzyl sie w nocne niebo. Zamrugal, obejmujac wzrokiem bezmiar blekitnoczarnej przestrzeni utkanej gwiazdami. Powinienem uczyc sie astronomii, pomyslal. Przyjemnie by bylo wiedziec, gdzie znajduje sie Orion i Kasjopeja. Moglbym wpatrywac sie w ciemnosci nocy i rozumiec, co jest tam zapisane. Opuscil oczy i spojrzal na detektywa. -To nasz czlowiek - odezwal sie sucho. - On po prostu jest sprytny. -Powiedz mi dlaczego. -Poprzednie trzy byly aniolami; oczy otwarte do Boga, ramiona szeroko rozpo starte, jakby chcialy go powitac. Ta ma pietno szatana na plecach i modli sie do ziemi. Nie ma tez palca u lewej dloni. Lewa reka to reka diabla. Prawa - niebios. Przynajmniej wedle niektorych tradycji. Poodwracal tylko pewne rzeczy. Sa takie same, tyle ze inne. Niebo i pieklo. Czyz to nie uniwersalna dychotomia, z ktora sie borykamy od zarania dziejow? Czy nie tego wlasnie starasz sie tu uniknac? Martin zachnal sie z obrzydzeniem. -To brzmi jak religijny belkot - stwierdzil. - Socjoreligijne bzdety. Powiedz mi, dlaczego bron palna, a nie noz, jak poprzednio? -Poniewaz - odparl chlodno Jeffrey - nie zabijanie jest dla niego najwazniej sze. Nie sadze, zeby przykladal wage do narzedzia zbrodni, ktorym wysyla na tamten 120 swiat te mlode kobiety. To calosc aktu. To wykradanie tych dzieci i posiadanie ich, fizyczne, emocjonalne, psychiczne, a potem pozostawienie w miejscu, gdzie zostana znalezione. Czy odczuwasz dreszcz emocji z namalowania obrazu, jesli nikomu go nie pokazesz? Gdzie satysfakcja z napisania ksiazki, jezeli nikt jej nigdy nie przeczyta?Przyszlo mu do glowy kolejne pytanie. W jaki sposob zaznaczasz swoja obecnosc w historii, skoro juz tak wielu pozostawilo po sobie podobne znaki? -Skad wiesz? - Martin powoli cedzil slowa. - Jak mozesz byc tego pewien? Wiem, bo wiem, odpowiedzial sobie w duchu Jeffrey. Nie wypowiedzial tego na glos. Bylo juz dobrze po polnocy, kiedy Martin wysadzil Claytona przed State Office Building. Po zwyczajowym "Przespij sie. Wrocimy do tego rano" detektyw odjechal pozostawiajac profesora przed olbrzymia betonowa budowla. Pozostale budynki byly juz pozamykane, ciemne z wyjatkiem podswietlonych tablic z nazwami firmy. Parkingi swiecily pustkami; niewielka luna rozposcierala sie w oddali nad centrum Nowego Waszyngtonu, lecz nawet ten nocny wyslannik cywilizacji nie zaklocal spokoju, ktory nagle opanowal umysl profesora. Zadrzal z zimna, glownie gnebilo go niespodziewane poczucie odosobnienia. Odwrocil sie plecami do ciemnosci i szybkim krokiem wszedl do Ratusza. W korytarzu znajdowala sie dyzurka z samotnym, umundurowany straznikiem. Blask z malego ekranu telewizyjnego oswietlal upiornie jego twarz. Machnal reka do Claytona. -Poznawo, he? - zapytal nie oczekujac odpowiedzi. - Podpisze mi sie pan? -Kto wygrywa? - zagadnal Jeffrey. Mial przed soba nie zapisana kartke papie ru. Nikt inny nie wracal po godzinach. Jego nazwisko bedzie jedyne na tej kartce. -Remis - odparl mezczyzna. Nie powiedzial, jakie druzyny graja. Odebral tylko notes z wpisanym nazwiskiem i odwrocil wzrok do ekranu. Jeffrey przez chwile zastanawial sie nad nawiazaniem rozmowy, po czym postanowil, ze bez wzgledu na to jak bardzo odczuwa samotnosc, sen wygrywal z opiniami o zyciu, sporcie, obowiazkach, ktorymi mogl podzielic sie z nim straznik. Poszedl do windy, wjechal na pietro, na ktorym miescil sie jego gabinet i ruszyl powoli, wsluchu jac sie w stukot swoich obcasow o podloge pustego korytarza. Polozyl reke na elektronicznym zamku i drzwi otworzyly sie natychmiast. Skierowal sie do przylegajacej do gabinetu sypialni, probujac pozbyc sie mysli o tym, co zobaczyl, uslyszal i co o tym wszystkim sadzil. Powiedzial sobie, ze ma wiele do spisania, ze niezwykle wazna jest rejestracja swych obserwacji i przemyslen, poniewaz, kiedy nadejdzie czas skladania zeznan w sadzie, bedzie mial czarno na bialym wszystko, czego doswiadczyl. Czul, ze zdobyl informacje, ktore nadawaly sie do zapisania na tablicy. Przypomnial sobie dwie rubryki, ktore tam wczesniej narysowal i zerknal na tablice, kiedy wchodzil do sypialni. Stanal jak wryty. Oparl sie plecami o sciane dyszac glosno. 121 Rozejrzal sie szybko dookola, sprawdzajac czy czegos nie brakuje, po czym przeniosl wzrok ponownie na tablice. To chyba przypadek, pomyslal. Moze sprzataczka. Prawdopodobnie jest jakies proste wytlumaczenie.Nie potrafil jednak wymyslic nic innego ponad to, co wydawalo sie najbardziej oczywiste. Gwizdnal przeciagle i powiedzial do siebie: nigdzie nie jest bezpiecznie. Przez kilka minut stal nieruchomo, wpatrujac sie w puste miejsce na tablicy. Ktos wymazal rubryke: Jesli zabojca nie jest nam znany. Poruszajac sie powoli, jak czlowiek w ciemnym pokoju, uwazajacy, zeby sie o nic nie potknac, podszedl do tablicy. Wzial w palce kawalek kredy, obrocil sie nagle majac wrazenie, ze jest obserwowany, a potem, zwalczajac niepokoj, ktory nim zawladnal, odtworzyl wymazane slowa nie przestajac myslec: Umowmy sie, ze o tym, ze tu byles, wiemy tylko my dwaj. Rozdzial dziesiaty NIEPOKOJE DIANY CLAYTON iana Clayton spojrzala na corke i pomyslala, ze ma powazne powody do niepokoju, lecz nie powinna tego ujawniac. Siedziala otepiala na skraju zniszczonej bialej kanapy w malym, zagraconym pokoju goscinnym, popijajac schlodzone importowane piwo. Odrywala butelke od ust i opierala ja na udach przesuwajac powoli palce w gore i w dol szyjki ruchem, ktory w przypadku mlodszej kobiety bylby wymownie seksowny, lecz u niej byl objawem silnego zdenerwowana.-Nie mozna z przekonaniem twierdzic, ze istnieje jakis zwiazek - powiedziala obcesowo. - To mogl byc kazdy. Susan stala obok. Wczesniej siedziala na krzesle, potem przeniosla sie na drewniany, bujany fotel o sztywnym oparciu, az wreszcie czujac wzrastajace z kazda chwila napiecie, wstala i zaczela przechadzac sie po pokoju. -Zgadza sie - powiedziala nagle sarkastycznym tonem, ktory, jak podejrzewala, wyprowadzi matke z rownowagi, o ile jej nie obrazi. - Jasne, ze mogl to byc kazdy! Po prostu jakikolwiek facio, ktory przypadkiem poszedl za mna i za tym nieszcze snym dupkiem do damskiej toalety i tez przypadkiem mial pod reka noz mysliwski. Blyskawicznie ocenil sytuacj e i postanowil profesjonalnie uzyc tego narzedzia. Upew niwszy sie, ze wybawil mnie od losu gorszego niz smierc, delikatnie sie wyniosl, poniewaz wiedzial, ze byl to moment dosc niezreczny na dluga rozmowe, a prawie nie uprzejmosci nie jest w jego guscie. Spojrzala gniewnie. -Daj spokoj, mamo. To musial byc on. Bez wzgledu na to kim, do cholery, jest. Spojrzala ponownie na kartke z tajemnicza wiadomoscia. -Wspolna kawa. Zawsze cie mialem - odezwala sie ponuro. - Fajnie, ze byl na kawie dzisiejszego wieczoru. Dianie wydawalo sie, ze slowa corki huczaly w niewielkim pomieszczeniu. -Mialas przy sobie bron - powiedziala. - Co moglo sie stac? -Biedny pijak mogl kopnac w te cholerne drzwi, a ja strzelilabym mu prosto miedzy oczy albo miedzy nogi, w miejsce, ktore wydaloby mi sie bardziej wlasciwie w tej sytuacji. Susan wymamrotala ciche przeklenstwo, podeszla do okna i patrzyla w ciemnosc nocy. Malo co widziala, wiec przylozyla dlonie do skroni, zaslaniajac oczy 123 przed swiatlem z pokoju i przycisnela twarz do szyby. Ciemnosc ciepla i mglista. Poczekala az oczy przyzwyczaja sie, nie majac pewnosci, czy w tym momencie wolalaby widziec pustke, ktora podkreslilaby tylko ich izolacje, czy tez ksztalt czlowieka przemykajacego chylkiem posrod cieni, czajacego sie za ich podworkiem. Te druga ewentualnosc uwazala za zgola prawdopodobna.Nie zobaczyla nikogo, co zreszta o niczym nie swiadczylo. Wyciagnela reke i opuscila z brzekiem zaluzje. -Naprawde mnie zaniepokoilo - odezwala sie, odwracajac powoli twarz w kie runku matki - nie to, co sie wydarzylo, ale jak to sie stalo. Diana skinela zachecajaco glowa, poniewaz ja rowniez to niepokoilo. -Mow dalej - powiedziala. -W jednej sekundzie widze tego namolnego pijaka, ktory Bog wie jakie ma zamiary, ale niewatpliwie w najlepszym razie ma ochote na gwalt. Wali w drzwi. Potem slysze jak otwieraja sie te drugie. Skurczybyk ledwie zdazyl powiedziec "Kim ty, kurwa, jestes?" a potem ciaach! Ten, ktory wszedl do lazienki, wiedzial od po czatku co zrobi; nie poswiecil nawet sekundy na ocene sytuacji. Trzymal noz, brzy twe czy cokolwiek w pogotowiu. Ani sekundy na niepokoj, zaskoczenie, zastano wienie, przyjecie odpowiedniej postawy albo na przyklad zastraszenie tego faceta. On musial tam wejsc i od razu go ciachnac! Susan postapila krok w przod i wykonala blyskawiczny, zamaszysty ruch w powietrzu. -"Ciachnac" to chyba niewlasciwe slowo - odezwala sie cicho. - Nie bylo zad nego "ciach"! To stalo sie jeszcze szybciej. Diana zagryzla mocno dolna warge zanim odpowiedziala. -Pomysl. Moze cos sugerowalo, ze ta zbrodnia byla czyms innym niz myslisz? Czy bylo cos... -Nie! - przerwala Susan, po czym umilkla wyobrazajac sobie scene z toalety. Pamietala ciemna plame krwi, powiekszajaca sie pod martwym mezczyzna, zastygla na tle jasnego linoleum. -Zostal obrabowany - dodala powoli. - Przynajmniej jego portfel byl otwarty, porzucony obok. I mial rozpiety rozporek. -Cos jeszcze? -Nic wiecej nie pamietam. Dosc szybko sie stamtad zabralam. Diane zastanowil oprozniony portfel. -Mysle, ze powinnysmy zadzwonic do Jeffreya - odezwala sie. - On moglby nam pomoc. -Dlaczego? To moj problem. Niepotrzebnie go przestraszymy. To zbyteczne. Diana chciala cos powiedziec, lecz rozmyslila sie. Spojrzala na corke probujac przeniknac jej mysli. Poczula olbrzymie rozgoryczenie. Nagle zrozumiala, ze byla zbyt zaprzatnieta fizycznym ratowaniem ich, nie dostrzegajac tego, co rowniez wymagalo ratunku. Wielka szkoda, powiedziala do siebie. Burza powala drzewo, ktore przewraca sie na linie wysokiego napiecia, ta z kolei wpada do kaluzy porazajac pradem czlowieka, ktory akurat wyszedl z psem, bo niebo sie przejasnilo i usialo gwiazdami. To wlasnie przydarzylo sie moim dzieciom, pomyslala gorzko. Uratowalam je od burzy. Ale nic poza tym. 124 W jej glosie zabrzmial stanowczy ton.-Jeffrey jest ekspertem od zabojstw. Wszelkiego rodzaju. Jesli rzeczywiscie ktos nam grozi - czego nie mozemy byc w stu procentach pewne - on ma prawo o tym wiedziec, poniewaz jego ocena moglaby okazac sie niezwykle pomocna. Susan zachnela sie. -On ma swoje wlasne zycie i wlasne problemy. Zanim poprosimy go o pomoc powinnysmy upewnic sie, ze jej potrzebujemy. Powiedziala tak jakby chciala czegos dowiesc, lecz matka nie wiedziala czego. Diana pragnela nadal polemizowac z corka, lecz nagle, ostre uklucie targnelo jej cialem. Odetchnela gleboko, aby je usmierzyc. Bol byl szokiem dla calego jej organizmu. Panoszyl sie w trzewiach, stawiajac na bacznosc wszystkie komorki nerwowe. Czekala az minie, co nastapilo po kilku chwilach. Wiedziala, ze zzerajacy janowotwor nie zwazal na nastroje, a juz na pewno nie liczyl sie ani troche z klopotami. Stanowil dokladne przeciwienstwo zabojstwa, jakiego corka byla swiadkiem tej nocy. Byl powolny i paskudnie cierpliwy. Mozliwe, ze zadawal tyle bolu ile noz zabojcy, lecz nie spieszyl sie ani troche, chociaz w koncu mial okazac sie rownie smiertelny. Poczula lekki zawrot glowy, lecz poradzila sobie z nim przy pomocy kilku glebokich oddechow, niczym nurek przygotowujacy sie do zejscia pod powierzchnie wody. -No dobrze - powiedziala ostroznie. - Co mowi nam ten otwarty portfel? Susan wzruszyla ramionami, ale zanim zdazyla odpowiedziec, jej matka ciagne la dalej. -Oto co powiedzialby ci twoj brat: zyjemy w swiecie pelnym przemocy, w kto rym ludzie maja malo czasu i ochoty na rozwiazywanie zagadek zbrodni. Policja istnieje tylko po to, aby utrzymywac porzadek, co zreszta robi z pewna bezwzgled noscia. Kiedy popelniana jest zbrodnia, ktora latwo rozszyfrowac, mowi o niej glo sno, poniewaz dzieki temu codzienna rutyna zycia musi trwac dalej. W wiekszosci przypadkow jednak, o ile ofiara nie jest kims waznym, sprawa jest ignorowana i trak towana jako kolejny przejaw anonimowego bezprawia. Jakis nietrzezwy, podnieco ny, niskiego szczebla urzednik nie posiada odpowiedniej rangi politycznej. Zaklada jac nawet, ze dociekliwy detektyw zainteresuje sie ta sprawa, coz takiego zobaczy? Otwarty portfel i rozpiete spodnie. Napad rabunkowy, nic ponad to. Bingo. Stwier dzi tez, ze w tym barze, powiedzmy sobie szczerze nie najwyzszej klasy, pracowaly jakies dziewczyny i ze jedna z nich albo ich streczyciel zrobili swoje. I zanim nasz przepracowany detektyw dojdzie do tego, ze to, co wydaje sie tak cholernie oczywi ste, wcale takie nie jest, bedzie juz mial co innego na glowie i nie pozostanie mu nic innego, jak tylko umiescic nasza sprawe na dnie szuflady. Szczegolnie gdy dowie sie, ze w barze nie ma zadnej kamery, rejestrujacej wchodzacych i wychodzacych. A wiec, oto co powie ci brat na temat zabojcy. Poczestowal sie gotowka tego faceta i wyrzu cil zbedny portfel. Proste. Susan zawahala sie z odpowiedzia: -Moglabym sama zglosic sie na policje. Diana potrzasnela gwaltownie glowa. -A skad wiesz, ze ci pomoga, skoro jednoczesnie podasz im na dloni wspaniale go podejrzanego w sprawie o morderstwo, a mianowicie siebie sama? Mozesz miec absolutna pewnosc, ze nie uwierza od razu, ze jakis facet cie sledzi. Anonimowo i potajemnie. Ktos, kto nie ma ani twarzy ani imienia, a wszystko, co o nim wiesz, to tajemnicze szarady pozostawione przed naszym domem. I jest na tyle sprawny, by zalatwic kazdego, kto ci nagle zagrozi. Jak jakis osobliwie nikczemny aniol stroz. Umilkla. Ponownie zakrecilo jej sie w glowie, gdy bol zaatakowal znowu. Na stoliku, tuz przed nia, stala fiolka z tabletkami. Wolno wyciagnela reke i wytrzasnela dwie na dlon. Polknela szybko popijajac resztka piwa. Choroba nieustannie o sobie przypominala, ale to nie ona sprawiala dotkliwy bol. To ostatnie slowa, ktore wypowiedziala. Osobliwie nikczemny aniol stroz. Tylko jedna osoba posiadala kwalifikacje pasujace do tego opisu. Ale on nie zyje, do cholery! Zmarl wiele lat temu! Uwolnilysmy sie od niego! Ani jednego z tych zdan nie wypowiedziala na glos. Pozwolila, aby ten niespodziewany przyplyw strachu osiadl w niej, umiejscawiajac sie dotkliwie blisko zrodel bolu, ktory konsekwentnie wyniszczal jej cialo. Tego wieczoru jadly kolacje niewiele do siebie mowiac, ani tez nie zastanawiajac sie, co w tej sytuacji robic. Potem rozeszly sie do swoich pokojow. Susan stanela w nogach lozka czujac, ze jest jednoczesnie wyczerpana i pelna energii. Sen, pomyslala, jest konieczny, lecz malo prawdopodobne, by udalo jej sie zasnac. Wzruszywszy ramionami odwrocila sie od lozka i opadla ciezko na krzeslo przy biurku. Przesunela klawiature przed komputer i postanowila opracowac kolejna wiadomosc dla czlowieka, ktory, jak sadzila, uratowal jej zycie. Chwycila mocno glowe rekoma i zaczela kolysac sie w przod i w tyl. Uratowal mnie czlowiek, ktory mi grozi. Usmiechnela sie kwasno myslac, ze o wiele latwiej moglaby ocenic paradoks tej sytuacji, gdyby to wszystko przydarzylo sie komus innemu. Nastepnie podniosla glowe i nacisnela kilka klawiszy. Bawila sie slowami i frazami, szukala czegos, co by sie jej spodobalo, lecz nie miala pojecia, co naprawde chce powiedziec. Sfrustrowana odsunela sie od biurka i poszla do sypialni. Na szerokich polkach, umocowanych na tylnej scianie znajdowal sie caly jej arsenal: strzelba, kilka pistoletow oraz pudelka z nabojami. Obok lezaly liny, zylki, noz w pochwie oraz trzy pudelka, pelne jasnokolorowych muszek i wabikow na nitkopletwa, kilka imitacji krewetek, brazowe muszki na kraby, na ktorych polow miala zezwolenie. Podniosla jedno pudelko i potrzasnela nim mocno. Najlepsze muchy rzadko byly podobne do prawdziwych, co zawsze ja zastanawialo. Czesto najlepsze ryby lapaly sie na przynete, ktora pod sztucznym ksztaltem i kolorem skrywala smiercionosny haczyk. Odlozyla pudelko na polke i siegnela po dlugi noz do patroszenia ryb. Wyjela go z czarnej pochwy ze sztucznej skory i trzymala przed soba. Przejechala palcem po krawedzi. Brzeszczot byl waski, lekko wykrzywiony, niczym grymas kata w chwili smierci ofiary, oraz ostry jak brzytwa. Obrocila noz i delikatnie polozyla palec na 126 ostrzu uwazajac, aby nie przesunac go nawet o milimetr, gdyz niezawodnie skonczyloby sie to zranieniem. Trzymala go w ten sposob przez kilka sekund. Nagle machnela nozem zaledwie kilka cali od twarzy.Cos w tym stylu, pomyslala. Powtorzyla ruch, jaki wykonala w trakcie rozmowy z matka. Uslyszala jak ostrze przecina nieruchome powietrze. Nie wydaje nawet najmniejszego dzwieku, pomyslala. Nawet szmeru, ktory moglby ostrzec przed zblizajaca sie smiercia. Wzdrygnela sie i wlozyla noz z powrotem do pochwy, a potem odlozyla go na polke. Powrocila do komputera i napisala szybko: Dlaczego mnie sledzisz? Czego chcesz? Potem dodala prawie zalosnie: Zostaw mnie w spokoju. Spojrzala na napisane przez siebie slowa i zaczela ukladac z nich szarade. Znajdz cos prawdziwie tajemniczego i trudnego, czego rozszyfrowanie zajmie mu troche czasu, poniewaz trzeba kilku wolnych dni na zastanowienie nad kolejnym krokiem - szepnela do siebie. Diana usiadla na skraju lozka. Myslac o raku, ktory konsekwentnie pozeral jaod srodka, doszla do wniosku, ze w pewien perwersyjny sposob bylo to interesujace: ta obca choroba wczepila sie jej w trzustke. Mimo wszystko, przez wieksza czesc zycia martwila sie o mnostwo spraw, lecz nigdy nie przyszlo jej do glowy, ze ten umiejscowiony w jej trzewiach organ okaze sie zdrajca. Wzruszyla ramionami zastanawiajac sie po raz nie wiadomo ktory, jak naprawde wyglada ta jej trzustka. Czy jest czerwona? Zielona? Fioletowa? Czy malenkie plamki raka sa czarne? Jaka role spelnia ten organ, oprocz tego, ze obecnie powoli ja zabija? Po co jej ta trzustka w ogole byla potrzebna? Dlaczego wlasciwie miala watrobe, okreznica, zoladek, jelita, nerki - i dlaczego to nie one zostaly dotkniete choroba? Probowala wyobrazic sobie wlasne tkanki i organy, pracujace glosno i chrapliwie, jak silnik, ze wzgledu na kiepskie paliwo. Przez chwile zapragnela zaglebic reke w swoim ciele, wyrwac organ wywolujacy zaklocenia, a potem cisnac go na podloge i powiedziec, aby teraz probowal ja usmier-cic. Wypelnial ja gniew, szalona, bezgraniczna wscieklosc, zejakis ukryty, nieistotny fragment ciala moze skrasc jej zycie. Musze nad tym zapanowac, pomyslala. Musze przejac kontrole. Przypomniala sobie dzien, w ktorym okielznala wlasna przyszlosc i postanowila uczynic to samo teraz z wlasna smiercia. Wstala i kilkoma krokami przemierzyla niewielka sypialnie. Ulewy na wybrzezu Florydy sa potezne, przyszlo jej na mysl. Nagla eksplozja wirujacej piany, kiedy wydaje sie, ze niebiosa wpadaja w szal i sciagaja na ziemie czarny potop, oslepia i wstrzasa calym swiatem. W noc, kiedy uciekla od meza, deszcz byl inny; zimny, szorstki, plujacy i syczacy dokola niej, niepokojacy, podzegajacy wszystkie obawy i leki, jakie nia targaly. Nie mial w sobie ani sladu stanowczosci typowej dla ulew, jakie czesto zdarzaja sie tutaj, do ktorych zdazyla juz przywyknac. W owa noc, kiedy uciekla z domu, od swej przeszlosci i wszelkich zwiazkow, jakie 127 miala z kimkolwiek lub czymkolwiek w ciagu pierwszych trzydziestu lat swego zycia, tamten deszcz byl ulewa zwatpien.W rogu sypialni trzymala mala, zamykana kasete, zagubiona w galimatiasie plocien, starych tub z farba i pedzli. Zwymyslala sie w duchu; nie ma sensu rezygnowac z malowania. Nawet w obliczu smierci. Nie zdawala sobie sprawy, ze wlasnie robi to samo co jej corka. Podczas gdy Susan szukala noza, Diana wyjela mala kasetke z dobrze ukrytymi wspomnieniami. Wykonana byla z taniego, czarnego metalu. Kiedys dostepu do niej chronila skromna klodka, lecz Diana przeciela ja, gdy zapodziala gdzies kluczyk. Teraz zamykala ja prosta klamra. Przyszlo jej przez mysl, ze podobny los spotyka wiekszosc wspomnien; wydaje ci sie, ze sa gdzies gleboko ukryte, zamkniete na glucho, a tymczasem znajdziesz je pod krucha skorupka. Stojac przy lozku uchylila wieczko i wysypala zawartosc na posciel. Od lat nic tam nie wkladala ani nie wyjmowala. Na wierzchu znajdowaly sie jakies dokumenty, kopia testamentu - rozdzielajacego wszystko, co posiada, czyli bardzo niewiele, rowno miedzy dwojke dzieci; polisa ubezpieczeniowa na drobna kwote oraz kopia tytulu wlasnosci domu. Pod dokumentami lezalo kilka luznych zdjec, krotka, napisana na maszynie lista nazwisk i adresow, list od adwokata oraz stronica wyrwana z czasopisma. Wziela ja do reki i ciezko usiadla. Na dole widnial numer strony: 52. Ponizej znajdowal sie podpis wydrukowany bardzo mala czcionka: Akademicki Biuletyn Swietego Tomasza More'a. Wiosna 1983. Strona podzielona byla na trzy kolumny. Pierwsze dwie nosily tytuly: Sluby oraz Narodziny. Trzecia zostala zaopatrzona w naglowek: Zgony. W tej kolumnie znajdowala sie tylko jedna informacja: Z wielkim zalem Akademia dowiedziala sie o niedawnym odejsciu bylego nauczyciela historii, Jeffreya Mitchella. Wielu studentow i wykladowcy cenili profesora Mitchella, znakomitego skrzypka, za jego energie, pracowitosc i madrosc, jakie ujawnil podczas kilku lat pracy na Akademii. Szczegolnie bedzie go brakowalo milosnikom historii i muzyki klasycznej. Diana miala ochote splunac. Poczula w ustach smak zolci. -Na pewno bedzie go brakowalo tym wszystkim, ktorych nie mial okazji zabic... - szepnela z wsciekloscia. Trzymala wyrwana z czasopisma stronice przypominajac sobie emocje, jakie odczuwala, kiedy po raz pierwszy ujrzala te wiadomosc. Zdumienie. Ulga. A potem spodziewala sie wolnosci, wspanialej ucieczki, poniewaz dzieki tej notce dowiedziala sie, ze zniknelo najwieksze zrodlo jej strachu - lek, ze zostanie odnaleziona. Jednak, o dziwo, niepokoj pozostal. A co wiecej, w sercu na dobre zagoscilo zwatpienie. Nie potrafila do konca uwierzyc, ze informacja jest prawdziwa. Odlozyla kartke i wziela w dlonie list. U gory znajdowaly sie dane adwokata i jego niewielkiej firmy w Trenton, New Jersey. List byl zaadresowany do pani Jane Jones, skrytka pocztowa w Pomocnym 128 Miami. Jechala kiedys w spiekocie dwie godziny na polnoc tylko po to, aby ja wynajac w najwiekszym i majacym najwiecej klientow urzedzie pocztowym w miescie.Szanowna Pani Jones, Zdaje sobie sprawe, ze nie posluguje sie Pani prawdziwym nazwiskiem i choc z zasady jestem niechetny do komunikowania sie z fikcyjna osoba, biorac pod uwage okolicznosci, postaram sie Pani pomoc. Pani maz, pan Mitchell, skontaktowal sie ze mna mniej wiecej dwa tygodnie przed smiercia. Co ciekawe, powiedzial mi o przeczuciu zblizajacego sie konca i dlatego postanowil upewnic sie, ze pozostawi swoje ubogie sprawy w nalezytym porzadku. Sporzadzilem dla niego testament. Przekazal spora kolekcje ksiazek miejscowej bibliotece, a dochody ze sprzedazy pozostalych srodkow materialnych zostaly oddane miejscowemu kosciolowi oraz towarzystwu muzyki kameralnej. Posiadal nieco inwestycji i skromne oszczednosci. Stwierdzil, ze moze nadejsc dzien, kiedy bedzie Pani poszukiwac wiadomosci o jego smierci i polecil, abym przekazal Pani wszelkie informacje, jakie bede posiadal o jego odejsciu oraz dodatkowe oswiadczenie. Oto, czego sie dowiedzialem. Zginal w poznych godzinach wieczornych w czolowym zderzeniu z innym samochodem. Obydwa pojazdy poruszaly sie z bardzo duza predkoscia. W celu identyfikacji ofiar przeprowadzono badanie uzebienia. Policja niewielkiego miasteczka w Maryland, gdzie mial miejsce wypadek, dowiedziala sie po przesluchaniu naocznych swiadkow, ze malzonek, z ktorym byla Pani w separacji, skierowal swoj woz wprost pod nadjezdzajacy z przeciwka samochod ciezarowy. Czyn ten zakwalifikowano jako samobojstwo. Zwloki pana Mitchella zostaly poddane kremacji, a prochy zlozone na cmentarzu w Woodlawn. Nie przeznaczyl wczesniej zadnych funduszy na postawienie nagrobka, a jedynie na bardzo skromny pogrzeb. O ile wiemy, nikt nie przyszedl. Mowil, ze nie ma zyjacych krewnych ani zadnych prawdziwych przyjaciol. Podczas kilku naszych rozmow, nigdy nie powiedzial ani slowa o dzieciach i nie zaznaczyl, ze cokolwiek powinno im zostac przekazane. Oswiadczenie, ktore kazal mi przygotowac, gdyby kiedykolwiek skontaktowala sie Pani z moim biurem, bylo wedle jego zalecen podarunkiem dla Pani. Brzmi ono: "Na dobre i zle, w dostatku czy w biedzie, w chorobie i zdrowiu, az smierc nas rozdzieli". Przykro mi, ze nie potrafie udzielic zadnych dodatkowych informacji. Pismo podpisal prawnik H. Kenneth Smith. Chciala do niego zatelefonowac, poniewaz wydawalo jej sie, ze ten list sugerowal wiecej niz w rzeczywistosci przekazywal, ale pohamowala pokuse. Po zapoznaniu sie z jego trescia natychmiast zlikwidowala swoja skrytke pocztowa nie pozostawiajac adresu. Polozyla teraz list na lozku obok nekrologu w kolumnie zgonow z Akademickiego Biuletynu Swietego Tomasza More'a i utkwila wzrok w obydwu kartkach. Pamietala. Kiedy przybyli na poludnie Florydy, dzieci byly jeszcze male. Przynajmniej tak sadzila; chciala znalezc sposob, aby usunac wszystkie wspomnienia 9- Sttn umyslu z New Jersey. Zdobyla sie na swiadomy wysilek, aby wszystko pozmieniac - ubrania, ktore nosily, jedzenie. Usuwala kazdy smak, zapach, ktory mogl im przypominac miejsce, z ktorego uciekli. Nawet akcent. Pracowala usilnie nad wprowadzeniem do ich mowy pewnych poludniowych cech jezyka regionu; miejscowi nazywajato mowa bubba. Wszystko po to, aby dac im wrazenie, kiedy dorosna, ze ich zycie rozpoczelo sie wlasnie tutaj, Wyjela z kasety liste z nazwiskami i zdjecia. Rece jej drzaly, gdy kladla je na kolanach. Nie ogladala ich przez wiele lat. Teraz podnosila jedno po drugim. Kilka pierwszych przedstawialo jej rodzicow, siostre, brata, kiedy byli mlodzi. Zrobiono je na plazy w Nowej Anglii; staromodne kostiumy kapielowe, krzeselka, parasolki wydawaly sie co najmniej zabawne. Jedno zdjecie przedstawialo ojca w wysokich kaloszach, z dluga wedka i kapeluszem sciagnietym z czola. Usmiechal sie szeroko wskazujac na olbrzymiego, pasiastego okonia, ktorego trzymal za skrzela. Na pewno juz nie zyje. Minelo zbyt wiele lat. Szkoda, ze nie wiem tego na sto procent, ale niemozliwe, zeby jeszcze zyl. Bylby dumny wiedzac, ze wnuczka jest rownie wielkim ekspertem w lowieniu ryb. Bardzo by sie cieszyl, gdyby choc raz zabrala go ze soba na ten swoj skif. Odlozyla zdjecie i wziela drugie; matka z bratem i siostra. Obejmowali sie ramionami i najwyrazniej uwieczniono ich w trakcie opowiadania jakiegos dowcipu, o czym swiadczyly trzy glowy odrzucone w tyl, w niepohamowanym smiechu. Za to wlasnie lubila swa matke. Potrafila smiac sie ze wszystkiego, bez wzgledu na zmartwienia i klopoty. Kobieta, ktora zwalczala smiechem zle nowiny, pomyslala Diana. Chyba odziedziczylam po niej upor. Ona tez z pewnoscia nie zyje. W przeciwnym razie bylaby juz bardzo stara i zapominala wszystko. Spojrzala po raz drugi na zdjecie i poczula nagle ogromna, samotnosc. Zapragnela przypomniec sobie zart, ktory wtedy sobie opowiadali. Nic wiecej, pomyslala, tylko uslyszec jeszcze raz ten zart, a byloby tak przyjemnie. Westchnela gleboko. Spojrzala na brata i siostre. - Przykro mi - szepnela do nich. Przez chwile zastanawiala sie czy nie bylo im ciezej, gdy zniknela. Urodziny, rocznice, Boze Narodzenie. Prawdopodobnie sluby, narodziny, odejscia, cala rutyna rodzinnego zycia, ucieta jakby jednym, smiertelnym, psychologicznym cieciem miecza. Nie zostawila im nawet slowa wyjasnienia. Wiedziala, ze to jedyne wyjscie. Przynajmniej owej nocy, kiedy uciekla od Jeffreya Mitchella, z domu, ktory z nim dzielila. Prawdziwego zycia, zarowno ona jak i jej dzieci, mogly zakosztowac jedynie w bezpiecznym miejscu. A zaszywajac sie gdzies gleboko i daleko mogla zagwarantowac im bezpieczenstwo. W innym przypadku z pewnoscia by ich odnalazl. O tym byla swiecie przekonana. Tamtej nocy umarlam. I jednoczesnie ponownie sie narodzilam. Odlozyla na bok fotografie i zerknela na liste. Zawierala nazwiska i ostatnie znane jej, adresy wszystkich krewnych. Miala nadzieje, ze kiedys przyda sie jej dzieciom. Nadejdzie taki dzien, ufala, gdy beda mogly odnowic stosunki. Myslala, ze moze do tego dojsc, gdy otrzymala list od prawnika. Dowod jego smierci. Lezal od dziesiatek lat w tej skrzynce. A przeciez wlasnie na te wiadomosc tak bardzo czekala. Nagle zastanowila sie, dlaczego nie ujawnila sie, kiedy nadszedl ten list? 130 Poniewaz przewazajaca czesc jej swiadomosci nie wierzyla, ze ta wiadomosc jest prawdziwa. Nie wolno jej bylo ryzykowac zyciem swoim i dzieci, bez wzgledu na to, jak przekonywajacy wydawal sie list prawnika.Na dnie lezala mala koperta, ostatnia rzecz, jaka jeszcze tam byla. Wyjela ja niezwykle ostroznie, jak kruchy oplatek. Otworzyla powoli, po raz pierwszy od wielu, wielu lat. W srodku rowniez znajdowalo sie zdjecie. Na fotografii byla znacznie mlodsza. Siedziala w fotelu. Zmarszczyla brwi widzac swa twarz. Ukryta za okularami. Niesmiala i niezdecydowana. Piecioletnia Su-san przyklejala sie do jej kolan. Siedmioletni Jeffrey stal tuz obok, lecz pochylal sie ku niej z powazna i przejeta twarza, jakby skads wiedzial, ze postarzal sie juz bardzo ponad swoj wiek. Trzymala w dloni jego raczke. Za cala trojka, nieco odsuniety stal Jeffrey-senior. Aparat ustawiony byl na automatyczny wyzwalacz, umiescili go bezposrednio przed soba, wiec rysy twarzy ojca rodziny byly nieco zamazane. Nie lubil, gdy robiono mu zdjecia. Przez chwile wpatrywala sie w jego twarz. Skurczybyk, pomyslala. Syn z pewnoscia by wiedzial jak zrobic zdjecie i wrzucic je na skaner podlaczony do komputera, ktory poprawilby niewyrazne rysy. Potem mogliby go postarzyc, by poznac jego obecny wyglad. Zatrzymala sie w pol mysli. -Ale ty nie zyjesz - powiedziala glosno. Twarz ze zdjecia nie odpowiedziala. Zrobila wszystko, co tylko mogla. Dolozyla wszelkich staran, zeby byc na biezaco, czytala wytrwale biuletyny Akademii Swietego Tomasza More'a, zalozyla prenumerate tygodnika "Princeton Packet", z Hopewell. Rozwazala wynajecie prywatnego detektywa, ale jak zawsze, zdawala sobie sprawe z jednego: informacje plyna w obu kierunkach. Wszelkie wysilki, by dowiedziec sie czegos na jego temat, bez wzgledu na to, jak subtelnie by to robila, mogly obrocic sie przeciw niej. A wiec przez te wszystkie lata trzymala sie gruntu, na ktorym czula sie stosunkowo bezpieczna. Bazowala glownie na zrodlach powszechnie dostepnych: gazetach i biuletynach. Zbierala czasopisma wydawane w szkolach, w ktorych uczyl. Przegladala nekrologi. Badala transakcje nieruchomosciami. Nie poddawala sie. I byla z tego bardzo dumna. Wiekszosc ludzi do-szlaby do wniosku, ze sa juz bezpieczni, lecz ona nie popelnila podobnego bledu. Podniosla wzrok i zwrocila sie do swego meza, jakby stal w pokoju obok niej; duch czy czlowiek z krwi i kosci - nie robilo jej to roznicy. -Sadziles, ze mozesz mnie oszukac. Myslales, ze zrobie dokladnie to, co chcia les, czego sie spodziewales i czego pragnales. Lecz ja tego nie zrobilam. Usmiechnela sie. To musi cie straszliwie bolec, pomyslala. Jesli jeszcze zyjesz, ten bol jest nie do zniesienia. A jesli rzeczywiscie umarles, to mam nadzieje, ze doprowadza cie to do wscieklosci w piekle. Zaczela zbierac przedmioty lezace na lozku, ostroznie ukladajac je w kasecie. Myslala o tym, co przydarzylo sie jej corce i o wiadomosciach, jakie otrzymywala. 131 Wszystko to gra, pomyslala gorzko. To zawsze byla tylko tylko gra.W jednej chwili postanowila, ze bez wzgledu na gniew Susan, zadzwoni do syna. Jesli to ich ojciec wysyla te kartki, pomyslala, jesli po tych wielu latach w koncu nas odnalazl, to Jeffrey ma prawo o tym wiedziec, poniewaz grozi mu rownie wielkie niebezpieczenstwo jak nam. On tez ma prawo udzialu w tej grze. Podeszla do malego stolika przy lozku i podniosla sluchawke. Po chwili wahania wykrecila numer w Massachusetts. Naliczyla dziesiec wibrujacych nieprzyjemnie sygnalow, po czym postanowila zaczekac przez kolejne dziesiec. Dopiero wtedy odlozyla sluchawke. Usiadla ciezko na lozku. Diana wiedziala, ze sen nie przyjdzie tej nocy. Siegnela po tabletki przeciwbolowe i polknela dwie na sucho, przelykajac glosno, zdajac sobie sprawe, ze nie przycmia prawdziwego bolu - naglego, paskudnego, czarnego strachu. Rozdzial jedenasty MIEJSCE SPRZECZNOSCI Jeffrey Clayton poruszyl sie niespokojnie. Siedzial na politurowanej koscielnej lawie, podczas gdy zgromadzeni wewnatrz czlonkowie kongregacji opuscili glowy w cichej modlitwie. Od wielu lat nie byl na nabozenstwie i czul sie nieswojo w otaczajacej go atmosferze. Siedzial w ostatnim rzedzie miejskiego kosciola Unita-rianskiego, ktory pewna mloda kobieta, dla niego - numer czwarty, uczynila swoim domem.Miasto o nazwie Wolnosc wciaz znajdowalo sie na etapie powstawania. Leniwe buldozery siedzialy przycupniete rzedem na plachcie brazowej ziemi, ktora wkrotce mial stac sie oaza zieleni. W innych miejscach dostrzec mozna bylo metalowe dzwi-gary i betonowe plyty. Dzien wczesniej halas zwiazany z pracami budowlanymi wydawal sie nie do wytrzymania: klaksony i ryk spychaczy wyrownujacych ziemie, wysokie piski maszyn, dudnienie ciezarowek z silnikami diesla. W niedziele bestie postepu milczaly uroczyscie. Z miejsca, gdzie siedzial, wewnatrz kosciola, nie widzial zadnych pil, gwozdzi i materialow budowlanych. Jasny poranek ujmowal swiezoscia i blaskiem, smugi kolorowego swiatla saczyly sie przez ogromny witraz przedstawiajacy ukrzyzowanego Chrystusa, chociaz rzemieslnika, ktory stworzyl to okno, mniej absorbowal bol przedwczesnej smierci Zbawiciela a bardziej radosc z rychlego wniebowstapienia. Jasna poswiata otaczajaca korone cierniowa rzucala teczowe pasy na biale sciany swiatyni. Jeffrey przemknal wzrokiem po kongregacji. Kosciol byl wypelniony po brzegi rodzinami. Przewazajaca wiekszosc stanowili biali, lecz zauwazyl tez kilku czarnych, kilka latynoskich i orientalnych twarzy. Dorosli, nieco tylko starsi od niego, przybyli wraz ze swoimi pociechami - glownie poczatkujacymi licealistami. Dostrzegl tez kilkoro niemowlakow w ramionach rodzicow i kilku starszych nastolatkow, ktorzy wydawali sie bardziej zainteresowani soba nawzajem niz nabozenstwem. Wszyscy nosili odswietne ubrania, byli starannie uczesani. Przebiegl oczami po twarzach dzieci probujac znalezc takie, ktore sprzeciwily sie zalozeniu wlasciwego niedzielnej mszy ubrania, lecz oprocz kilku szczegolow - krzywo wiszacego krawata, wystajacej ze spodni koszuli i malca wiercacego sie na lawce pod silna ojcowska 133 reka- nie potrafil znalezc wyraznego kandydata do rebelii. Absolutny brak Huckow Finnow, pomyslal.Przesunal dlonia po wypolerowanej czerwonawobrazowej lawce. Ze zdziwieniem przyjal prawie calkowity brak ksiazeczek z piesniami koscielnymi, z ktorymi niegdys nie rozstawali sie uczestnicy mszy. Ponownie powedrowal wzrokiem ku widniejacej na witrazu postaci i pomyslal, ze musi gdzies byc jakis plan, poniewaz rzemieslnik poswiecil sporo czasu na stworzenie tego obrazu. Otrzymal zlecenie wraz z wymiarami i szczegolami na wiele miesiecy przed pojawieniem sie w tym miejscu pierwszego buldozera, zanim wzniesiono ratusz, supermarket czy centrum handlowe. Wstal chor odziany w czerwone szaty, obszyte zlota nicia. Glosy wystrzelily wysoko, pod sklepienie kosciola, lecz on nie zwracal na nie uwagi. Czekal, az zacznie sie kazanie. Przesunal wzrok na kaznodzieje, ktory przegladal notatki siedzac z boku podium. Duchowny wstal, gdy zaczely przebrzmiewac ostatnie akordy hymnu. Pastor od czasu do czasu poprawial na nosie okulary. Co dziwne, gestykulowal tylko prawa reka. Lewa zdawala sie przyklejona do boku ciala. Byl niski, z przerzedzonymi, zbyt dlugimi wlosami, sterczacymi jakby porwal je podmuch wiatru, chociaz powietrze w kosciele stalo nieruchomo. Tubalny glos, potezniejszy niz mozna bylo sadzic po wygladzie mezczyzny, przetoczyl sie ponad glowami. Jakie przeslanie niesie nam Bog, kiedy w wypadku ginie nasza ukochana osoba? Powiedz mi, prosze, pomyslal cynicznie Jeffrey. Sluchal jednak z uwaga, jako ze z tego powodu przyszedl do kosciola. To szczegolne nabozenstwo nie bylo poswiecone wylacznie ofierze numer cztery. Prywatna, rodzinna msza zostala odprawiona w srodku tygodnia w kosciele katolickim, znajdujacym sie kilkadziesiat metrow dalej, po drugiej stronie rozgardiaszu, ktory niebawem mial zostac nawodniony, uporzadkowany, by zmienic sie w zielen, gdy tylko nadejdzie odpowiednia pora. Probowal naklonic Martina, by zarejestrowac na kamerze wideo ludzi, ktorzy przyjda na uroczystosc pogrzebowa i zidentyfikowac wszystkie pojazdy, nawet te przejezdzajace przypadkowo. Chcial znac nazwiska i zyciorysy osob, zwiazanych z pochowkiem mlodej kobiety. Kazdego, kto przejawil nawet najmniejsze zainteresowanie jej smiercia. Przygotowywano dluga liste nazwisk tych, ktorzy mogli miec z nia kontakt. Nastepnie powtornie sprawdzic kazde nazwisko, zarejestrowane podczas sledztwa w sprawie morderstwa ofiary numer trzy. Zdawal sobie sprawe, ze taka standardowa procedure stosowano w dochodzeniach w sprawie seryjnych zabojstw - frustrujacy, pochlaniajacy mnostwo czasu proces. Jednakze czasami, szczegolnie w przypadku wielokrotnych zabojcow, policji dopisywalo szczescie i na kazdej liscie pojawialo sie to samo nazwisko. Nie wiazal z tym jednak zbyt wielkich nadziei. Znasz je, prawda, zazadal nagle od obrazu mordercy, ktory jawil sie jasno w jego umysle. Znasz wszystkie standardowe techniki, wszystkie tradycyjne procedury. Tubalny glos duchownego wdarl sie brutalnie w jego mysli. -Czyz wypadki nie sa jednym ze sposobow wyboru, jakiego Bog dokonuje posrod nas? Kiedy postanawia narzucic nam swoja wole? 134 Jeffrey zacisnal mocno piesc. Musze znalezc brakujace ogniwo, pomyslal. Co kieruje cie ku tym mlodym kobietom? Co chcesz przez to powiedziec?Odpowiedz na to pytanie umknela mu, zanim zdazyl sie lepiej zastanowic. Podniosl glowe i skupil sie na nabozenstwie. Nie przyszedl do tego kosciola w poszukiwaniu religijnej inspiracji. Jego ciekawosc byla innej natury. Dzien wczesniej zauwazyl przed kosciolem ogromna tablice reklamowa promujaca niedzielne kazanie tytulem: "Kiedy przydarzaja sie nam Boze wypadki". Uwazal, ze wypadek to dziwnie dobrane slowo. Co mialo wspolnego z bezprawiem, ktorego skutki ogladal kilka dni wczesniej? Tego chcial sie wlasnie dowiedziec. Jaki wypadek? Zatrzymal to pytanie dla siebie. Nie chcial dzielic sie nim z Martinem, ktory czekal teraz niecierpliwie przed kosciolem. Duszpasterz grzmial, a profesor czekal na jedno slowo: morderstwo. -Wiec zadajemy sobie pytanie: jakiz jest ow plan, kiedy Bog zabiera nam kogos tak mlodego i pelnego nadziei? Poniewaz mozemy byc pewni, ze jest to szczegolny plan... Jeffrey potarl reka nos. Niesamowity plan, pomyslal. -...A czasem dowiadujemy sie, ze zabierajac do siebie najlepszych, prosi nas, tych, co pozostali, abysmy umocnili sie w wierze, odnowili oddanie i ponownie po swiecili nasze zycie, by czynic dobro, szerzyc milosc... Kaznodzieja umilkl pozwalajac, by jego slowa dotarly do wpatrzonych w niego sluchaczy. -...A jesli podazymy droga, jaka nam tak wyraznie wytyczyl, mimo zalu i smutku, zblizymy do Niego siebie i tych, pozostalych tu z nami na ziemi. Tego wlasnie od nas zada i to jest wyzwanie, ktoremu sprostamy! Lewa reka duszpasterza uniosla sie teraz ku niebiosom, jakby sygnalizowala slowa, ktore wypowiedzialby do nas ten, co tam, wysoko zasiada. Duszpasterz przerwal po raz drugi, potegujac krotka przerwa wymowe swych slow, po czym skonczyl: -Modlmy sie. Jeffrey pochylil glowe, lecz nie w modlitwie. Czegos tu nie uslyszalem, ale w zamian dowiedzialem sie waznej rzeczy, powiedzial do siebie. To sprawilo, ze zoladek scisnal mu sie w pelnym napiecia niepokoju, nie majacym nic wspolnego z morderstwami, lecz wiele z miejscem, gdzie prowadzil to dochodzenie. Agent Martin siedzial za biurkiem pochloniety dziecinna zabawa. Mala gumowa pileczka odbijala sie glucho od metalowego blatu, biurka pokrytego rekwizytami gry; kiedy masywny detektyw od czasu do czasu chybial, przeklinal i zaczynal od poczatku. -Raz... dwa... trzy... - mamrotal do siebie. Jeffrey spojrzal na tablice. -To sa jedynki, dwojki, trojki i tak dalej - odezwal sie. - Trzeba dokladnie okreslic terminologie. 135 Martin usmiechnal sie.-Graj w swoja gre - odpowiedzial. - Ja bede gral w swoja. - Zgarnal wszystkie rekwizyty z biurka, oszczednym, szybkim ruchem, po czym skupil uwage na tym, co pisal Clayton. Dwie podstawowe kategorie pozostaly na samej gorze tablicy. Jeffrey dopisal dodatkowe informacje, luzno, pod naglowkiem Podobienstwa, umieszczajac tam pozycje ciala kazdej ofiary i brak palcow wskazujacych. W przypadku dziewczyny numer cztery niektore z tych szczegolow byly problematyczne. Jeffrey zauwazyl na twarzy Martina sceptycyzm oraz niechec, z jaka agent traktowal przypuszczenie, ze roznice w ukladzie zwlok i brak lewego palca wskazujacego, w przeciwienstwie do braku prawych u pozostalych ofiar, sugerowaly mimo wszystko tego samego sprawce. Przejawial upor, ktory nakazywal mu potrzasac glowa i powtarzac: To samo jest tym samym. Rozne jest roznym. Chcesz, zeby rozne bylo tym samym. To nie dziala w ten sposob. Na tablicy pod napisem: Jesli zabojca nie jest nam znany, znajdowalo sie mniej informacji. Clayton nie powiedzial detektywowi, ze musial odnowic stary zapis. Nie przedsiewzial tez zadnych krokow, aby ukryc informacje na temat zabojstw -raporty z miejsc zbrodni, wyniki sekcji zwlok, zeznania swiadkow i tym podobne. Wiekszosc danych znajdowala sie rowniez na twardym dysku komputera. Jeffrey wychodzil z zalozenia, ze czlowiek, ktory potrafi ominac elektroniczne zamki, bez trudu odczyta nawet zakodowane informacje w ich komputerze. Wstapil do miejscowego sklepu papierniczego i kupil niewielki notatnik w skorzanej oprawce. W erze komputerow i blyskawicznej komunikacji podobny zeszyt pachnial archaizmem. Mial on jednak wyjatkowa zalete, a mianowicie miescil sie w kieszeni kurtki, a co za tym idzie, Jeffrey nie musial sie z nim rozstawac. Byl jego wlasnoscia i nie strzegly go zawodne zamki elektroniczne czy kody komputerowe. Zapelnial sie natomiast odczuciami i spostrzezeniami, zwatpieniem, ktorego nie potrafil jeszcze sformulowac, a ktore uparcie przybieralo na sile. Na jednej z pierwszych stronic napisal: Kto zmazal tablice? Pod spodem zapisal cztery mozliwosci: 1. Blad sprzataczki 2. Polityk, majacy wszedzie nieograniczony dostep, na przyklad Manson, Stark- weather albo Bundy. 3. Moj ojciec - morderca. 4. Morderca, ktory nie jest moim ojcem, lecz chce, zebym ja tak myslal. Na razie zdazyl juz wyeliminowac punkt pierwszy analizujac grafiki sluzb porzadkowych i rozmawiajac z ludzmi, ktorzy poprzedniego dnia mieli swoje dyzury. Przekazali mu dwie interesujace informacje: ze Martin zadal prowadzenia wszelkich prac porzadkowych w biurze wylacznie pod jego bezposrednim nadzorem i ze spece ze Sluzb Specjalnych potrafili zlamac niemalze kazdy sterowany komputerowo system zamkow elektronicznych w calym stanie. Wykluczyl rowniez politykow, przynajmniej teoretycznie. Chociaz starta informacja odpowiadala wlasnie ich interesom, byla takze przedwczesna, by mogli dzieki 136 niej wywierac na niego nacisk. Zdawal sobie sprawe, ze wkrotce go odczuje. Zawsze tak bylo; politycy nie mieli skrupulow. Watpil jednak, zeby ograniczyli sie do prostego, subtelnego posuniecia, jakim bylo starcie z tablicy jednego zdania.Pozostawaly zatem dwie mozliwosci. Te, ktore od samego poczatku spedzaly mu sen z powiek. Jak zawsze przychodzilo mu do glowy mnostwo sprzecznych pytan; wiele zapisywal w notesie, pozna noca. Jesli to morderca, bez wzgledu na to kim byl, wytarl tablice, to co to oznaczalo? Zapisal jedno slowo i po chwili zastanowienia podkreslil je trzema grubymi kreskami: Wiele. -A zatem, co dalej, profesorze? Kolejne przesluchania? Chcesz porozmawiac z lekarzem i dowiedziec sie z pierwszej reki, jaka byla przyczyna smierci naszej ostat niej ofiary? Co ci chodzi po glowie? Martin usmiechal sie, lecz byl to grymas, ktory Clayton nieomylnie kojarzyl z gniewem. Jeffrey skinal glowa. -Dobry pomysl. Ty idz do lekarza i powiedz, ze jeszcze przed wieczorem musi my miec jego ostateczny raport. Uzyj calego swojego wdzieku. Ten facet nie jest mi przychylny. -To zadanie jest dla niego czyms zupelnie nowym. Tutejsze biuro stanowego lekarza zajmuje sie zwykle przeprowadzaniem szczepien w szkolach i kontrolowa niem biura paszportowego, aby zapobiegac jakiemus przypadkowemu przedostaniu sie infekcji z ktoregos z pozostalych piecdziesieciu stanow albo z zagranicy. Sekcje zwlok ofiar morderstw sa tu niezmiernie rzadko spotykane. -Idz juz. -A co ty, profesorku, bedziesz robil, gdy ja pojde tam, by sie troche poirytowac? -Bede tu siedzial na dupie i analizowal medyczne aspekty poszczegolnych zbrod ni, zebysmy mogli skupic sie na podobienstwach. -Fascynujace. - Detektyw wstal z krzesla. -Nigdy nie wiadomo - odpowiedzial Jeffrey. - Zrodlem sukcesu w tego rodzaju dochodzenia jest ciezka, mozolna praca. Martin zaprzeczyl ruchem glowy. -Nie - powiedzial. - Nie sadze. Niewatpliwie dzieje sie tak w przypadku prze wazajacej czesci sledztw o morderstwo. Tego ucza w akademiach. Ale nie w tym przypadku, moj drogi profesorze. Tutaj bedzie potrzebne cos jeszcze. Detektyw ruszyl ku drzwiom, lecz zatrzymal sie po kilku krokach. -To wlasnie dlatego tu jestes. Aby dowiedziec sie, czym jest to "cos jeszcze". Postaraj sie o tym pamietac. I pracuj nad tym, profesorze. Jeffrey skinal glowa, lecz Martin wyszedl nie czekajac na odpowiedz. Po kilku minutach wstal, szybko schwycil notes i kurtke, i opuscil pokoj nie majac najmniejszego zamiaru robic tego, co powiedzial Martinowi. Mial juz wlasny plan postepowania. 137 Biura "New Washington Post" miescily sie niedaleko centrum miasta, chociaz Jeffrey nie byl pewien, ze slowo centrum jest w tym przypadku na miejscu. Nie przypominalo zadnego ze zurbanizowanych obszarow, jakie dotychczas widzial; uderzalo podobienstwo ulic, przydrozna roslinnosc lsnila nieskazitelna zielenia. Szerokie chodniki przywodzily na mysl nadmorskie promenady. Architektura byla jednolita, nie brakowalo jej dynamiki, charakterystycznej dla wiekszosci innych miast. Nie bylo nieporzadku nowoczesnosci ani przestarzalego zageszczenia w zabudowie.Nowy Waszyngton zostal dobrze przemyslany, zaprojektowany i wymodelowany zanim pierwsza lopata zostala wetknieta w ziemie. Nie wszystko jednak bylo takie samo. Mimo ze budynki zostaly zaprojektowane przez roznych architektow, to kazdy plan musial zyskac aprobate specjalnego komitetu, ktory ustalal proporcje miedzy jednolitoscia a roznorodnoscia zabudowy. To jednak przygnebialo. Zauwazyl rowniez, ze jego podejscie do otoczenia ulega pewnym zmianom. Uswiadomil sobie, ze mozna przywyknac do tego nowego swiata, stworzonego w Nowym Waszyngtonie, jako ze byl schludny, nie zasmiecony i spokojny. Oraz bezpieczny, przypomnial sobie slowa Martina. Zawsze bezpieczny. Recepcjonistka w biurowcu nalezacym do wydawnictwa usmiechnela sie, gdy wszedl przez wahadlowe szklane drzwi. Na jednej scianie powiekszone do gigantycznych rozmiarow kopie najwazniejszych wydan dziennika doslownie porazaly wzrok. Pomyslal, ze taki wystroj holu redakcji znanego dziennika jest w gruncie rzeczy typowy, ale zdumial go wybor. W innych redakcjach byly to najczesciej wazne wydania z przeszlosci, odzwierciedlajace mieszanine sukcesow, nieszczesc, wielkich dokonan, majacych nieposlednie znaczenie dla narodu - Pearl Harbour, zabojstwo Kenne-dy'ego, krach na gieldzie, rezygnacja Nucona, dzien, w ktorym czlowiek postawil stope na Ksiezycu. Tu jednak tytuly odnosily sie do biezacych spraw lokalnych: TERENY DLA NOWEGO WASZYNGTONU. POSTEPY NA DRODZE DO NIEZALEZNOSCI. NOWE TERYTORIUM NA POLNOCY. PODPISANIE UMOW Z OREGONEMI KALIFORNIA. Same dobre wiesci, pomyslal Jeffrey. Odwrocil wzrok i usmiechnal sie do recepcjonistki. -Macie tutaj kostnice? Otworzyla szeroko oczy. -Co takiego? -Biblioteke - wyjasnil. - Miejsce, w ktorym sa archiwalne numery gazety. Mloda, ladnie uczesana kobieta prezentowala sie o wiele lepiej, niz mozna bylo sadzic po jej wieku i funkcji. -Och, oczywiscie - odpowiedziala pospiesznie. - Nigdy nie slyszalam, by ktos uzywal takiego okreslenia. To przeciez miejsce, gdzie przechowuje sie zwloki. -W dawnych czasach nazywano tak archiwa w redakcjach - odparl. -Codziennie uczymy sie czegos nowego. Czwarte pietro. Po prawej stronie. Zycze milego dnia. 138 Bez trudu znalazl biblioteke. Przystanal na chwile, obserwujac dziennikarzy siedzacych w duzej sali przy biurkach. Zestaw monitorow telewizyjnych odbierajacych stacje kablowe z wiadomosciami zawieszony byl nad szerokim stolem redakcyjnym. W pomieszczeniu panowala cisza, przerywana stukaniem klawiszy komputerowych i okazjonalnymi wybuchami smiechu. Telefony dzwonily cicho. Wszystko bylo celowe i praktyczne, odarte z jakiegokolwiek romantyzmu, w przeszlosci tak charakterystycznego dla pracy w gazecie. Nie przypominalo miejsca pelnego napiecia, emocji i wzburzenia, co dawniej bylo sola zycia kazdej redakcji. To, co widzial, bardziej przypominalo biuro zakladu ubezpieczen, w ktorym firmowe trutnie sporzadzaly zestawienia.Bibliotekarz w srednim wieku, mial problemy z nadwaga i chrapliwy glos astmatyka. -Biblioteka jest obecnie zamknieta dla osob z zewnatrz - wyjasnil. - Chyba ze jest pan umowiony. Godziny otwarcia widniejana wywieszce. - Wskazal reka kieru nek, jakby chcial szybko odprawic natreta. Jeffrey pokazal mu tymczasowy paszport. -Ja w sprawie urzedowej - odpowiedzial, zdobywajac sie na jak najbardziej oficjalny ton. W bibliotekarzu rozpoznal typa, ktory na poczatku bedzie bronil swej twierdzy, potem zmieknie, by w koncu okazac sie pomocny. -Urzedowej? - Mezczyzna przyjrzal sie uwazniej dokumentowi. - Jaka to sprawa? -Bezpieczenstwa publicznego. Bibliotekarz, wyraznie zaciekawiony, podniosl wzrok. -Znam pana - wyrzucil z siebie. -Nie, nie sadze - odpowiedzial Jeffrey. -A ja jestem pewien - upieral sie mezczyzna. - Byl pan tu juz wczesniej? Jeffrey wzruszyl ramionami. -Nie. Nigdy. Ale potrzebuje pomocy w znalezieniu pewnych danych. Mezczyzna wpatrywal sie w paszport, przeniosl wzrok na Jeffreya, w koncu pokiwal glowa. Wskazal profesorowi obrotowe krzeslo przed komputerem, a nastepnie przysunal do niego drugie, identyczne. Jeffrey zauwazyl krople potu na jego skroniach, chociaz w bibliotece panowal przyjemny chlod. Mowil sciszonym glosem, mimo ze byli sami, lecz Jeffrey wiedzial, ze jest to typowe dla ludzi tego zawodu. -No, dobrze - zaczal. - Czego pan potrzebuje? -Wypadki - odparl Jeffrey. - Wypadki z udzialem nastolatek lub mlodych ko biet. Powiedzmy z ostatnich pieciu lat. ~ Wypadki? Na przyklad samochodowe? -Na przyklad. Co wiecej, ataki rekinow, uderzenie meteorytu. Cokolwiek. Wypadki zwiazane z mlodymi kfebietami. Szczegolnie, jesli cialo mlodej kobiety zostalo odnalezione w jakis czas po zniknieciu. -Zniknieciu? -Wlasnie. Bibliotekarz wzniosl oczy do gory. -Niezwykle zyczenie. - Chrzaknal. - Hasla. Niezbedne sa hasla. W ten sposob informacje umieszczane sa w bazie danych. Identyfikujemy okreslone slowa lub frazy, 139 13 a nastepnie podlaczamy je do plikow. Na przyklad Zebranie Rady Miejskiej czy Turniej Kreglowy. Sprobuje poszukac pod Wypadek i Nastolatki. Prosze mi podac jakies inne kluczowe slowa.Clayton pomyslal chwile, po czym odezwal sie: -Niech pan sprobuje Ucieczki z domu. Albo Zaginione i Poszukiwania. Jakimi innymi slowami opisuja w gazetach wypadki? Bibliotekarz pokiwal glowa: -Nieszczescie to jedno z takich okreslen. Wiekszosc wypadkow wystepuje pra wie nieodlacznie z przymiotnikiem tragiczny. To tez wstukam. Powiedzial pan, piec lat? Szczerze mowiac dzialamy zaledwie od dziesieciu lat. Moge poszukac od po czatku. Bibliotekarz wciskal kolejno klawisze. Po kilku sekundach komputer przetworzyl polecenie i po wpisaniu kluczowego slowa na ekranie pojawiala sie odpowiedz w postaci listy hasel. Komputer podawal tytuly kazdego artykulu, date i miejsce zdarzenia. Bibliotekarz pokazal Jeffreyowi, w jaki sposob wyswietlic poszczegolne przypadki i jak rozdzielac ekran, aby mozna bylo porownywac informacje. -No dobrze, teraz pan. - Bibliotekarz wstal. - Bede w poblizu, w razie gdyby mial pan jakies pytania czy potrzebowal pomocy. Wypadki, he? - Przyjrzal sie bacz nie Jeffreyowi. - Jestem pewny, ze juz widzialem panska twarz. - Odszedl szurajac nogami. Jeffrey zwrocil wzrok ku komputerowi. Kolejno wywolywal hasla nie zadowalajac sie tym, co pojawialo sie na ekranie, az przyszlo mu do glowy cos bardzo oczywistego i wklepal dwa kluczowe slowa: smierc i smiertelny. Te slowa daly mu obfita liste siedemdziesieciu siedmiu oddzielnych artykulow. Przejrzal je i jak sie okazalo dotyczyly dwudziestu dziewieciu roznych wypadkow, jakie zdarzyly sie na przestrzeni dziesieciu lat. Zaczal je czytac, jeden po drugim. Szybko uswiadomil sobie: z czym ma do czynienia. W przeciagu jednej dekady dwadziescia dziewiec kobiet: najstarsza - dwudziestotrzyletnia absolwentka college'^ podczas odwiedzin u rodziny, najmlodsza - dwunastolatka, ktora poszla na lekcje tenisa, padlo ofiara roznych wypadkow w obrebie Piecdziesiatego Pierwszego Stanu. Zaden nie wydawal sie dzielem kaprysnego Boga, ktory pewnego popoludnia umiescil jadaca na rowerze nastolatke dokladnie na drodze pedzacego samochodu. Jeffrey czytal o mlodych kobietach, ktore ginely w tajemniczych okolicznosciach na kempingach, podczas wycieczek, badz nagle postanawialy uciec z domu w czasie wykonywania najzwyklejszych zajec albo kiedy mialy umowione wczesniej spotkania czy lekcje. Naglowki glosily, ze jakies dzikie psy czy wilki sprowadzone do stanu przez "zielonych" zaatakowaly jedna czy dwie z tych nieszczesnych kobiet. Jeffry natknal sie na kilka tragicznych upadkow ze stromych zboczy, utoniec w potokach i przypadkow hipotermii. W odniesieniu do kilku ofiar sugerowano silna depresje jako przyczyny ucieczki z domow i samobojstw, jakby to bylo zupelnie normalne dla nastoletnich dziewczyn. "The Post" opisywal kazdy z tych przypadkow w podobny sposob - nudno i smetnie. Historia pierwsza: NIESPODZIEWANE ZNIKNIECIE DZIEWCZYNKI. (Strona 140 trzecia.) Drugi: WLADZE ZARZADZAJA POSZUKIWANIA. (Strona piata, jedna rubryka, po lewej stronie, bez zdjecia.) Trzeci: SZCZATKI DZIEWCZYNY Z DA LA OD MIASTA. RODZINA OPLAKUJE OFIARE WYPADKU.Po jakims czasie Jeffrey natrafil na kilka wyjatkow od dziennikarskiej sztampy, spraw, ktore nie zakonczyly sie pomyslnie. Pojawily sie wtedy na przyklad tytuly: WLADZE ODWOLUJA BEZOWOCNE POSZUKIWANIA. Zaden z tych tekstow nie trafil jednak na pierwsze kolumny numeru, zadnego nie umieszczono obok artykulow dotyczacych powstawania nowych korporacji w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie. Podstawa wszystkich tych publikacji byly wylacznie oficjalne oswiadczenia rzecznikow Sluzb Specjalnych. Zaden ambitny reporter nie wspomnial nigdy o podobienstwach laczacych poszczegolne wypadki. Zaden tez nie wpadl na pomysl, by sporzadzic po prostu liste wszystkich tych zdarzen. Zdziwilo go to. Skoro on dostrzegl, ze jest ich ponad dwadziescia, rownie dobrze mogl to zauwazyc jakis dziennikarz. Przeciez informacje te byly przechowywane w ich archiwum redakcyjnym, w pamieci komputerow. Chyba znali je, ale z nich nie skorzystali. Jeffrey zakolysal sie na krzesle nie odrywajac wzroku od ekranu. Przez chwile zapragnal, zeby redakcja, ktora przed chwila minal, zapelnila sie rzeczywistymi pracownikami firmy ubezpieczeniowej; oni przynajmniej znaliby aktualne tabele, przedstawiajace prawdopodobienstwo smierci nastolatek w tych domniemanych przygodach. Niestety, to niemozliwe, powiedzial do siebie. Tak samo jak porwania przez obcych, zadrwil przypominajac sobie wyrazenie, jakiego agent Martin uzyl kiedys w rozmowie. Powtorzyl cicho. -Malo prawdopodobne, do cholery. Staral sie odgadnac, w ilu przypadkach opisano prawdziwe przyczyny smierci. Chyba niewielu. Na pewno jakies mlode dziewczyny uciekaly z domu i prawdopodobnie niektore rzeczywiscie odebraly sobie zycie. Moze istotnie mialy miejsce wypadki na polach namiotowych. Jeden, najwyzej dwa. Dokonal szybko obliczen. Dziesiec procent oznaczaloby trzy ofiary smiertelne. Dwadziescia procent odpowiadaloby szesciu. Mimo to pozostawalo okolo dwudziestu ofiar na przestrzeni dziesieciu lat. Przynajmniej dwie rocznie. Nie przestawal kolysac sie na krzesle. Metodyczni mordercy znani z historii uznaliby ten wskaznik za raczej wlasciwy. Nie spektakularny, ale pozostajacy w granicach normy. Psychotyczni zabojcy, pograzeni w szalenczej zadzy smierci, uznaliby prawdopodobnie te wyniki za skromne. Oni preferowali ilosc i natychmiastowa korzysc. Totez z uwagi na swoja aktywnosc, czesciej wpadali w rece wymiaru sprawiedliwosci. Lecz ostrozni, opanowani, zaangazowaniu w swoje dzielo zabojcy pokiwaliby glowami z uznaniem dla swojego kompana, ktory potrafil tak skutecznie kontrolowac swoje poczynania. Niczym wilk, ktory wylawia slabsza lub chora sztuke ze stada karibu, nigdy nie zabijajacy ponad miare, by zrodlo jego pozywienia nie wyschlo. Jeffrey wzdrygnal sie. 141 Zaczal sporzadzac wydruki tekstow, dotyczacych spraw, ktore, jak uwazal, nalezaly do tego schematu. Zrozumial, dlaczego go tu sciagnieto. Wladzom konczyly sie wiarygodne wymowki.Dzikie psy i wilki, ukaszenia wezy i samobojstwa. W koncu ktos przestanie w to wierzyc. A wtedy mieliby spory problem. Usmiechnal sie do siebie, jakby, mimo wszystko, bylo cos zabawnego w calej tej sytuacji. Oni nie maja dwoch ofiar, pomyslal. Maja ich dwadziescia. Usmiech zniknal z jego twarzy, kiedy zadal sobie oczywiste pytanie. Dlaczego nie powiedzieli mi tego na samym poczatku? Drukarka zaczela wypluwac kopie artykulow. Podniosl wzrok i spostrzegl zblizajacego sie bibliotekarza. -Wiedzialem, ze juz pana widzialem wczesniej - wycharczal zadowolony z sie bie. - No coz, byl pan na czolowce "Lokalnych wiadomosci", w ubieglym tygodniu. Jest pan slawny. -Co takiego? Podal mu gazete. Jeffrey opuscil wzrok i dostrzegl swoje zdjecie, szerokie na dwie szpalty. Naglowek nad zdjeciem i artykulem glosil: SLUZBY SPECJALNE WYNAJMUJA EKSPERTA, BY ZWIEKSZYC BEZPIECZENSTWO. Clayton zerknal na date wydania gazety. Byl to dzien jego przybycia do Piecdziesiatego Pierwszego Stanu. Zaczal czytac: ...w nieustajacych wysilkach majacych na celu utrzymanie i zwiekszenie bezpieczenstwa w obrebie stanu, Sluzby Specjalne zwrocily sie z prosba o pomoc do znanego naukowca, eksperta w dziedzinie kryminalistyki, profesora Uniwersytetu w Mas-sachusetts, Jeffreya Claytona, aby przeprowadzil skrupulatne badania biezacych planow i systemow bezpieczenstwa. Clayton, ktory wedlug slow rzecznika prasowego Sluzb Specjalnych ma nadzieje wkrotce spelnic wszystkie warunki, umozliwiajace przeprowadzke do naszego stanu, jest specjalista doskonale znajacym psychike przestepcow i motywy ichpostepo-wania. Rzecznik prasowy Sluzb Specjalnych powiedzial: "Nasze poczynania maja na celu zniechecenie wszystkich kryminalistow, ktorzy nosza sie z zamiarem przekroczenia granic tego stanu. Jesli przekonaja sie zawczasu, ze nie maja szans na uprawianie swojego procederu w obrebie Bezpiecznego Swiata, istnieje olbrzymie prawdopodobienstwo, ze pozostana tam gdzie sa, badz skieruja sie gdzies indziej... " Ze zdziwieniem spojrzal na cytat; nigdy czegos podobnego nie mowil. Owszem napomknal cos, ze rad byl tu przybyc i ma nadzieje szybko wrocic do domu. Odlozyl gazete gniewnym ruchem. -Mowilem panu - odezwal sie bibliotekarz. Spojrzal na wydruk. - To ma jakis zwiazek z panskim przybyciem? Jeffrey skinal glowa. -Ten artykul - zapytal. - Jak szeroko zostal rozpowszechniony? 142 -We wszystkich gazetach. Ukazal sie rowniez w serwisie telewizji lokalnej. Kazda rodzina, ktora chce miec codzienne wiadomosci w domowych komputerach, nie musi kupowac gazet.Jeffrey pokiwal glowa wpatrujac sie w swoje zdjecie. No to mamy zachowanie tajemnicy, pomyslal. Moja obecnosc tutaj nigdy nie miala byc anonimowa. Przemilczaja jednak prawdziwa przyczyne mego pobytu tutaj. Przelknal sline. Przynajmniej teraz wiedzial, dlaczego tu jest. Nie sformulowal w myslach pojecia przyneta, lecz poczul sie jak robak na haczyku, gdy bezlitosnie opuszcza sie go w zimna, czarna ton wody, pelnej wyglodnialych drapieznikow. Wyszedl na ulice. Oslepiony poludniowym sloncem, odbijajacym sie od szklanej fasady budynku odwrocil sie, zaslaniajac oczy przedramieniem, jakby nagle cos go wystraszylo. Zrobil kilka energicznych krokow, przyspieszajac stopniowo. Szedl coraz szybciej, coraz natarczywiej przesladowaly go nieprzyjemne mysli. Zaczal biec. Przedzieral sie przez tlum, jaki wyciagnela na ulice pora lunchu, ignorujac gapiow i lekcewazac przeklenstwa urzednikow, ktorzy odskakiwali przed nim. Z rozwianymi polami kurtki i krawatem trzepoczacym za plecami wygladal, jakby znalazl sie nagle pod dzialaniem silnego wiatru. Odrzuciwszy glowe w tyl, zaczerpnal haust powietrza i puscil sie pedem w wyimaginowanym wyscigu, probujac zdystansowac rywali. Buty skrzypialy niemilosiernie, lecz ignorowal ich skargi jak rowniez mysl, ze nabawi sie pecherzy na stopach. Mlocil rekami powietrze poruszajac sie przez to jeszcze szybciej. Przebiegl przez ulice na czerwonym swietle slyszac za soba wsciekle wrzaski. Przestal zwracac jakakolwiek uwage na otoczenie. Oddalal sie od centrum miasta bulwarem, zmierzajac ku State Office Building. Czul pot splywajacy spod pach i z plecow. Wsluchiwal sie w swoj oddech, wchlaniajac czyste powietrze. Byl teraz sam, posrod glownych kwater korporacji. Widzac wynurzajacy sie gmach SOB zwolnil, po czym stanal, na skraju chodnika, dyszac ciezko. Trzeba wyjechac, pomyslal. Natychmiast. Pierwszym samolotem. Pieprzyc te ich pieniadze. Usmiechnal sie i pokrecil glowa. Nie zrobie tego. Oparl rece o biodra i odwrocil sie, z trudem lapiac oddech. Jestem zbyt uparty, pomyslal. Zbyt ciekawy. Przeszedl kilka metrow, by ochlonac. Zatrzymal sie przed wejsciem do budynku i spojrzal w gore. Tajemnice, powiedzial do siebie. Jest tu wiecej tajemnic, niz ci sie wydawalo. Przez chwile porownywal siebie z budynkiem; solidne, odpychajace fasady, maskujace klamstwa i polprawdy. Nie odrywajac wzroku od biurowca pomyslal: nikomu nie mozna ufac. Osobliwie, to spostrzezenie dodalo mu nieco otuchy. Zaczekal az puls wroci do normy i zdecydowanym krokiem wszedl do srodka. Straznik oderwal wzrok od monitorow. -Hej! - krzyknal. - Martin pana szuka, profesorze. 143 -Juz jestem - odpowiedzial Jeffrey.-Nie wygladal na zbyt szczesliwego - kontynuowal straznik. - Szczerze mo wiac on nigdy nie wyglada na zbyt radosnego, co? Jeffrey skinal glowa mijajac usmiechnietego mezczyzne. Mankietem kurtki otarl zroszone potem czolo. Spodziewal sie zastac detektywa przemierzajacego wielkimi krokami biuro, lecz pomieszczenie bylo puste. Rozejrzal sie uwaznie. Na ekranie komputera pulsowala pozostawiona wiadomosc. Wystukal nazwe pliku i odczytal: Clayton, gdzie u diabla sie podziewasz? Powinienes informowac mnie o tym, gdzie jestes, dwadziescia cztery godziny na dobe. Przez caly ten pieprzony czas, profesorku. Bez wyjatku. Nawet jak idziesz do cholernego kibla. Szukam cie. Jak wrocisz, znajdziesz wstepny raport z sekcji zwlok ostatniej ofiary, w pliku pod nazwa nowaofiara4. Przeczytaj. Bede niebawem. Wlasnie zamierzal wejsc do pliku, kiedy zauwazyl, ze licznik na gorze ekranu wskazywal, ze jest jeszcze jedna wiadomosc w katalogu pocztowym. Jakie masz jeszcze zazalenia, detektywie? Otworzyl drugi plik. Wszelkie slady poirytowania zniknely, gdy przeczytal informacje. Nie byla podpisana, nie zawierala wstepnego pozdrowienia. Po prostu slowa, jasniejace posrodku czarnego ekranu. Przeczytal ja dwukrotnie zanim odsunal sie od komputera, jakby to urzadzenie krylo w sobie jakies niebezpieczenstwo i w kazdej chwili moglo wyciagnac po niego swoje upiorne macki. Wiadomosc brzmiala nastepujaco: KIEDY BYLES DZIECKIEM, NAJBARDZIEJ LUBILES SIE BAWIC W A KUKU. KIEDY PODROSLES, BAWILES SIE W CHOWANEGO. CZY NADAL POTRAFISZ SIE TAK BAWIC, JEFFREYU? Zdusil w sobie emocje, ktore przesladowaly go przez wszystkie lata odosobnienia, jakim otoczyl sie w poszukiwaniu bezpieczenstwa. Cos w nim narastalo; czesciowo strach, pozniej fascynacja, nastepnie przerazenie, i ostatecznie podniecenie. Uczucia klebily sie jak w tyglu; i staral sie ze wszystkich sil okielznac je. Myslal jedynie o odpowiedzi, przeznaczonej tylko dla niego. Juz wczesniej podejrzewal, kim jest zwierzyna lowna, lecz nagle zwatpil, czy to jest wlasciwe slowo na opisanie czlowieka, ktorego szukal. Tak, powiedzial w duchu. Nadal potrafie sie tak bawic. Rozdzial dwunasty ZAGROZENIE W czasach gdy sadzily, ze sa same na swiecie, rozwinely specyficzne poczucie bezpieczenstwa, swiadome, ze moga okazywac sobie wzajemnie wsparcie i przyjazn, a takze zapewniac ochrone. Teraz swiadomosc, ze izolacja nie jest juz doskonala, zaklocila charakter tego osobliwego zwiazku pomiedzy matka i corka; wkradla sie miedzy nie nerwowosc, przestaly darzyc sie bezgranicznym zaufaniem i niewatpliwie obie obawialy sie przyszlosci. W brutalnym i pelnym przemocy swiecie wznosily miedzy soba bariery, zarowno emocjonalne jak i fizyczne.Diana i Susan Clayton, niezaleznie od siebie czuly, ze ulegaja one erozji pod wplywem nieokreslonej obecnosci czlowieka wysylajacego tajemnicze wiadomosci. Byly niczym betonowy wspornik wetkniety do wody, narazony na ciagle ataki fal, powoli kruszejacy, coraz mniejszy, znikajacy pod tafla szarozielonego oceanu. Zadna z nich nie rozumiala w pelni natury swojego strachu; to prawda, ze jakis mezczyzna wtargnal w ich zycie, lecz nie do konca rozumialy nature tej ingerencji. Diana nie podzielila sie z corka ta przerazajaca obawa. Potrzebowala wiecej dowodow. Przede wszystkim nie chciala sluchac ponaglajacego glosu, ktory zawiodl ja do zamknietej kasety i kazal odszukac kruche dowody smierci bylego meza. Wmawiala sobie, ze zawartosc miesci w sobie niezbite dowody, lecz ta mysl dala poczatek odczuciu, jakie towarzyszy czlowiekowi, kiedy targa nim konflikt miedzy tym, w co chce wierzyc, a tym, czemu obawia sie dac wiare. Od incydentu w barze matka spowila sie kokonem ciszy. Wewnatrz szalala w niej burza watpliwosci i choroba, jaka ja zzerala. Brak kontaktu z synem potegowal wewnetrzny niepokoj. Zostawila kilka wiadomosci na uniwersytecie, rozmawiala z sekretarkami, z ktorych zadna nie miala pojecia, gdzie obecnie Jeffrey przebywa, lecz wszystkie zapewnialy ja, ze syn otrzyma wiadomosc i wkrotce sie odezwie. Jedna posunela sie dalej, obiecujac, ze zostawi informacje na drzwiach jego gabinetu, jakby mialo to gwarantowac powodzenie w poszukiwaniach miejsca jego pobytu. Diana z niechecia myslala o zintensyfikowaniu naciskow. Sadzila, ze moglaby jedynie zaostrzyc atmosfere, wytworzyc poczucie naglosci, cos w rodzaju paniki. Na razie nie chciala atmosfery sensacji. Zdawala sobie sprawe, ze ostatnimi czasy stala 10-S>>in umyslu 145 sie nerwowa, niespokojna. Panika jednak wydawala siejej czyms ostatecznym i miala nadzieje, ze nie nadszedl jeszcze czas, aby ja okazywac. Nie zdarzylo sie jeszcze nic, z czym nie moglybysmy sobie poradzic, powiedziala do siebie. Zauwazyla, ze polega - o wiele bardziej niz dotychczas - na swoich lekach, by sie uspokoic i zasnac. Pomimo ostrzezen lekarza lubila mieszac je z alkoholem. Tabletka przeciwbolowa. Tabletka na zwiekszenie czerwonych krwinek, przegrywajacych walke z bialymi. Nie wierzyla w chemioterapie. Byly rowniez wzmacniajace organizm witaminy. Antybiotyki majace zapobiec infekcjom. Ustawiala pigulki rzedem. Popila je wodka z sokiem pomaranczowym. Przynajmniej ten sok pomaranczowy, myslala z gorycza, dobrze mi robi. Mniej wiecej w tym samym czasie Susan Clayton zdala sobie sprawe, ze korzysta ze srodkow ostroznosci, ktorymi uprzednio pogardzala. Po incydencie w barze nie wsiadala do windy bez towarzystwa przynajmniej kilku osob, nie przebywala po godzinach w biurze. Jezeli gdzies szla, prosila o eskorte. Stale wprowadzala zmiany do codziennego planu pracy, probujac odnalezc poczucie bezpieczenstwa w roznorodnosci i spontanicznosci. To bylo trudne. Uwazala sie za osobe uparta i rozsadna, chociaz niewielu przyjaciol, jakich miala, wysmialoby ja za taka samoocene. Podczas jazdy wyrobila w sobie zwyczaj zmieniania pasa ruchu z szybkiego na wolny; przez kilka minut pedzila sto szescdziesiat kilometrow na godzine tylko po to, by raptownie zwolnic, oscylujac miedzy tymi dwiema ekstremami w stylu, ktory, jak sadzila, sfrustrowalby nawet najbardziej zagorzalego przesladowce, jako ze deprymowal ja sama. Nie rozstawala sie z bronia. Nawet w domu, po powrocie z pracy. Pod nogawka dzinsow czula przyjemny ciezar kabury przytroczonej do kostki u nogi. Jej matka wiedziala o tym, lecz milczala, bo aprobowala takie zachowanie. Obydwie czesto lapaly sie na tym, ze wygladaja przez okno wypatrujac czlowieka, ktory, jak czuly, gdzies tam byl. Bezskutecznie. Tymczasem zmartwienie Susan potegowala nieumiejetnosc ulozenia odpowiedniej szarady-wiadomosci. Lamiglowki slowne, zagadki literackie, szarady, krzyzowki - wszystkie wydawaly jej sie zbyt plytkie, nieadekwatne. Po raz pierwszy Mata Hari miala pustke w glowie. A to wzbudzalo w niej coraz wieksza wscieklosc. Po kilku pracowitych wieczorach w domu, gdy siedziala nad czystymi kartkami papieru mimo zblizajacych sie terminow publikacji, powodowana silnym impulsem rzucila bloczek i olowek na podloge, wylaczyla komputer, kopnela kilka ksiazek na sterte w kacie sypialni. Postanowila poplywac skifem, poznym popoludniem, kiedy intensywne slonce Florydy nie dawalo sie juz tak bardzo we znaki. Matka siedziala w rogu pokoju szkicujac weglem na duzym bialym kartonie. -Mamo, potrzebuje troche swiezego powietrza. Wezme skifa i zlowie cos na obiad. Niedlugo wroce. Diana podniosla wzrok. 146 -Niebawem sie sciemni - powiedziala, jakby byl to wystarczajacy powod, bysklonic Susan do pozostania w domu. -Wyplyne niedaleko. Znam takie miejsce. Latwo tam trafic. Uwine sie szybko. Juz dluzej nie moge tu siedziec i wymyslac odpowiedzi dla tego skurczybyka w taki sposob, by raz na zawsze zniknal z naszego zycia. Potrzebuje nieco ruchu. Diana watpila, by cokolwiek, co napisze jej corka, dalo taki efekt. Lecz spodobala jej sie stanowczosc Susan. Dodalo jej to otuchy. Machnela do niej reka. -Fajnie byloby zjesc jakiegos swiezego otola - powiedziala. - Ale wracaj szyb ko, przed zmrokiem. -To tak, jakbys zamowila cos w sklepie spozywczym. Bede za godzine. Mimo poznej pory roku, wieczor byl upalny. Na Florydzie spiekota jest nieublagana. Zwykle latem, ale od czasu do czasu w innych porach roku, naplywajamasy cieplego, poludniowego powietrza. Upal odbiera sily i maci mysli. Wlasnie zblizala sie taka noc; spokojna, lepka, nieruchoma. Susan lowila ryby od lat, stajac sie ekspertem wed-karstkim na tych wodach. Kazdy, kto spojrzy w niebo i zobaczy blyskawice i wodna kipiel wie, jakie niebezpieczenstwo niosa ze soba te zjawiska wspomagane silnym wiatrem, poteznym szybko przemieszczajacym sie cyklonem. Ale czasem niebezpieczenstwa wody i nocy sa bardziej subtelne, skryte pod bezwietrznym niebem. Rzucila cumy, zawahala sie na moment, po czym poczula sie odprezona. Zwykla wycieczka. Poprowadzila skif waskim kanalem w kierunku otwartych wod zatoki, opuscila przepustnice, napelniajac uszy halasem silnika, wystawiajac twarz na podmuchy wiatru. Pochylila sie pod naporem predkosci i chwycila za wspornik, gdy lodz zaczela kolysac sie na boki. Wtargnela do swiata, ktory tak dobrze znala, tylko po to, by pozbyc sie wszechogarniajacego niepokoju. Postanowila ominac miejsce, o ktorym wspomniala matce. Wykonala ostry zwrot; dlugi waski kadlub zaglebil sie w fale, gdy sterowala ku odleglym, bardziej obiecujacym wodom. Dotarla do celu, lecz poczula lekkie rozczarowanie. Pozbawiona mocy lodz podskakiwala lagodnie. Z westchnieniem zaczela przygotowywac sie do zlowienia obiadu. Rzucila niewielka kotwice i zalozyla przynete na haczyk. Zaledwie po kilku sekundach poczula nieomylne szarpniecie. W ciagu pol godziny male wiaderko zapelnilo sie do polowy otolami. O wiele za duzo na obiad, jaki obiecala matce. Lowienie ryb dalo jej to, czego sie spodziewala. Uwolnilo umysl od obaw i wlalo w serce otuche. Z niechecia nawinela zylke na kolowrotek i schowala sprzet rybacki. Uswiadomila sobie, ze zapomniala o mijajacym czasie. Gdy tak stala zapatrzona w niebo, ostatnie szare smugi dnia rozpraszaly sie, pozerane przez forpoczte nocy. Zanim zawrocila skif w kierunku domu, otoczyly ja nieprzeniknione ciemnosci. Poczula uklucie niepokoju. Znala powrotna droge, ale mrok utrudnial sterowanie. Znalazla sie nagle w przejrzystym, cichym otoczeniu, w ktorym granice miedzy ladem, oceanem i powietrzem zamienily sie w ruchliwa mase czerni. Rozgniewala sie na siebie, ze przekroczyla granice bezpieczenstwa. Instynkt wskazal jej droge ku brzegowi. Plynela dosc szybko, goraczkowo probujac wylowic wzrokiem jakis charakterystyczny punkt z cieni tanczacych przed oczami. 147 Z daleka dostrzegla wzniesienia dwoch zgarbionych "straznikow". Miedzy nimi znajdowal sie waski kanal, prowadzacy na otwarte wody. Musiala tylko przezen przeplynac. Potem z pewnoscia dojrzy jakies odlegle swiatelka, moze domu albo samochodu na autostradzie. Cokolwiek, co pozwoli zorientowac sie w polozeniu.Zwolnila, szukajac przesmyku miedzy dwiema pochylonymi skalami. W ostatniej chwili wykonala zwrot na sterburte, unikajac gmatwaniny mangrowych drzew i przestraszyla sie, ze osiadzie na mieliznie, zanim zdola dotrzec na glebsza wode. Starala sie uspokoic wmawiajac sobie, ze najgorsze, co moze ja spotkac to spedzenie nocy na lodzi i walka z komarami. Sterowala uwaznie, slyszac za plecami miarowy odglos silnika. Otucha wtargnela do jej serca, gdy wplynela miedzy skaliste zbocza. Wlasnie gratulowala sobie znalezienia kanalu, kiedy kadlub zazgrzytal na mulistym piachu niewidocznej plycizny. -Cholera! - zawolala zdajac sobie sprawe, ze zboczyla z kursu. Wlaczyla wstecz ny bieg, lecz sruba wwiercila sie w dno. Susan zachowala na tyle przytomnosc umy slu, by wylaczyc silnik. Gdyby zareagowala zbyt pozno, niezawodnie moglaby spi sac go na straty. Gniewnie przeklinala noc pozwalajac inwektywom plynac bez oporow z jej ust plynnym potokiem "choler" i innych bardziej dosadnych przeklenstw; znajdowala otuche w dzwieku swego glosu. Naprzeklinawszy sie do woli, nie oszczedzajac Boga, przyplywow, wody, zdradliwych plycizn i ciemnosci, uniemozliwiajacych poruszanie sie, umilkla i przez kilka chwil wsluchiwala sie w odglos fal, pieszczacych burty lodzi. Przemawiajac do niej jak zywego stworzenia, podniosla silnik elektrycznym wysiegnikiem przy wtorze skrzypienia i jekow stali. Miala nadzieje, ze zdryfuje na glebsza wode, ale nadzieja okazala sie plonna. Nie przestajac przeklinac i narzekac, schwycila metalowy drag kotwiczny i sprobowala zepchnac lodz z mielizny. Poklad zakolysal sie lekko, zbyt lekko. Odlozyla drag i wyjrzala przez reling na wode. Byla plytka. Zamoczy nogi tylko do kostek. Musiala jednak wejsc do wody oprzec obie rece na dziobie i popchnac lodz z calej sily, rozkolysac ja i uwolnic ja z uchwytu piasku. A jesli to nie pomoze, no coz, powiedziala sobie w duchu, wtedy zostanie tu az do porannego przyplywu, kiedy woda zaleje plycizne. Siedzac na nadburciu, gotowa do opuszczenia bezpiecznego skifu rozwazyla mozliwosc przeczekania i umozliwienia naturze wykonania za nia mozolnej pracy. Postanowila jednak nie poddawac sie tak latwo i zdecydowanie przesadzila niskie nadburcie. Poczula mily dotyk cieplej wody na lydkach. Pod butami wyczula muliste dno. Zaglebila sie w nie na kilkanascie centymetrow. Potok przeklenstw ponownie wyplynal w cisze nocy. Oparla sie plecami o dziob i naparla silnie, zaczerpnawszy gleboko powietrza w pluca. Steknela glucho z wysilku. Skif ani drgnal. -No, dalej -jeknela blagalnie. Ponownie wsparla sie plecami o dziob, tym razem probujac rozkolysac lodz. Na czolo wystapily jej krople potu. Sapala ciezko, czujac jak miesnie plecow napinaja sie sprezyscie. Dno zachrzescilo na piasku i skif przesunal sie o kilkanascie centymetrow. -No, juz lepiej - odezwala sie z wdziecznoscia. 148 Naparla raz jeszcze biorac gleboki oddech i wkladajac w to cala swoja energie. Lodz cofnela sie o dalsze kilkanascie centymetrow w kierunku glebszej wody.-Postep, cholera jasna - wysapala. - Jeszcze jedna proba i lodz uniesie sie na powierzchni. Nie wiedziala, ile sil jej pozostalo, ale postanowila wykorzystac cala energie w ostatecznej probie. Buty wbily sie gleboko w dno. Popchnela raz jeszcze, pomagajac sobie okrzykiem. Skif powoli uwolnil sie z niewoli na mieliznie. Susan zachwiala sie i stracila rownowage. Wykonala rozpaczliwy rzut wyciagajac przed siebie ramiona, lecz dlonie zeslizgnely sie po mokrej burcie. Slona woda chlusnela jej w twarz, gdy upadla na kolana. Skif podskoczyl niczym niesforny szczeniak w obawie przed zbesztaniem, sunac na powierzchni nie dalej jak kilka metrow od niej. -Cholera jasna - krzyknela. Wstala otrzasnela sie ze slonej wody i wyszarpujac stopy z mulistego dna ruszyla za uciekinierem. Stopy jednak nie znalazly oparcia. Stracila rownowage i wymachujac rekami zaglebila sie w wodzie. Natychmiast zorientowala sie, ze wpadla do kanalu. Wynurzajac twarz z bezmiaru wody zlapala duzy haust powietrza. Stopami bezskutecznie szukala oparcia na dnie. Zdawalo jej sie, ze mroczna glebina wsysaja do wewnatrz. Wyrzucila powietrze z pluc zwalczajac panike. Skif kolysal sie na delikatnie pofaldowanej powierzchni zaledwie trzy metry dalej. Nie dopuszczala do siebie straszliwej mysli o sytuacji, w jakiej sie znalazla: tkwila w wodzie w ciemnosciach, podczas gdy lagodny nurt konsekwentnie odsuwal od niej bezpieczna lodz. Opanowala strach, zaczerpnela powietrza i ruszyla wplaw uderzajac silnie ramionami i nogami wode, zostawiajac za soba szeroki pas bialej piany. Skif unosil sie necaco na powierzchni, tuz przed nia. Wyciagnela reke ku burcie, po czym zlapala sie mocno obiema rekami za krawedz. Przez chwile wisiala w tej pozycji przyciskajac policzek do gladkiej burty, jak matka przyciskajaca glowe do twarzy odnalezionego dziecka. Stopy zwisaly swobodnie w wodzie. Dopiero wtedy zdala sobie sprawe, jak bardzo jest zmeczona. Odpoczywala przez jakis czas, nastepnie zebrawszy resztki sil podciagnela sie, przerzucajac jedna noge przez burte. Przez sekunde wisiala niezdarnie i niepewnie, po czym wzmocnila uchwyt, zamachnela sie mocno noga, ktora wciaz moczyla sie w wodzie, i wpadla do lodki. Lezala na dnie wpatrujac sie w niebo, z trudem lapiac oddech. Czula jak adrenalina rozsadza jej skronie, a serce lomocze w piersiach. Byla wyczerpana. Bardziej ze strachu niz zmeczenia. Gwiazdy polyskiwaly lagodnie. Patrzac na nie odezwala sie glosnym, stanowczym glosem: -Nigdy, przenigdy nie wychodz z lodzi w nocy. Nigdy nie trac z nia kontaktu. Nigdy, przenigdy nie dopusc, zeby cos takiego sie powtorzylo. Podciagnela sie do pozycji siedzacej opierajac plecy o burte. Po chwili stanela na chwiejnych nogach. -No, dobra - powiedziala glosno. - Sprobuj jeszcze raz. Znajdz ten kanal, do cholery, a nie mielizne. Ruszaj powoli. 149 Chciala sie rozesmiac, lecz usmiech zgasila swiadomosc, ze ma przed soba daleka droge do domu.-To nie koniec zabawy - odezwala sie gorzko. Usadowiwszy sie ciezko za konsoleta sterownicza siegnela do zaplonu, gdy nagle z boku wystrzelila wielka sciana szaroczarnej wody zalewajac jej twarz i rece. Wrzasnela zaskoczona. Potezna pletwa z hukiem uderzyla o burte, a biala piana eksplodowala kilka centymetrow od jej reki. Upadla na poklad. -Jezu Chryste! - zawolala. Woda wzburzyla sie tuz obok, po czym uspokoila sie. Serce podeszlo jej do gardla. -Ktos ty jest, u diabla? - zapytala, z trudem podnoszac sie na kolana. Odpowiedzialy jej na pytanie jedynie cisza i ciemnosci. Ponownie wziela sie w garsc. Jezu, pomyslala, co tam bylo w wodzie? Rekin? Mozliwe. Moze wielki rekin tygrysi albo mlot? Jezu Chryste! On tam musial byc, dokladnie na skraju plycizny oczekujac na wieczorny posilek, a ja taplalam sie tuz przed jego nosem. Jezu! Nagle stanela jej przed oczami wizja: ryba byla tam przez caly czas; wpatrujac sie w dno lodzi, czekala i czaila sie. Wzdrygnela sie, probujac wyrzucic z siebie strach, ktory ja porazal. Wiedziala, ze nie moze zrobic nic wiecej, wiec drzacymi rekoma wlaczyla zaplon i przesunela przepustnice do przodu. Lodz ruszyla powoli w strone, jak Susan miala nadzieje, brzegu. Doplyniemy tej nocy do domu, powiedziala do siebie, a potem przerwa w lowieniu. Diana Clayton, pochlonieta szkicowaniem, nie zauwazyla, kiedy zbladlo swiatlo dnia zamazujac linie i cienie na jej rysunku. Podniosla wzrok siegajac reka do przelacznika i nagle uprzytomnila sobie, ze Susan juz dawno powinna wrocic. Pierwsza mysl kazala jej podejsc do okna, lecz w ostatnich kilku dniach zbyt czesto lapala sie na wygladaniu na zewnatrz, jakby stracila zaufanie do swiata, ktory tak dobrze znala. Tym razem nie zachowa sie jak rozhisteryzowana, umierajaca stara kobieta i pelna ufnosci poczeka, az corka wroci bezpiecznie do domu. Zamiast wygladac oknem, przeszla szybko przez maly domek wlaczajac swiatla; duzo wiecej niz zwykle. W koncu palily sie wszystkie. Nawet w ubikacji. Wrocila do swego szkicu i oceniajac weglowy rysunek zapytala glosno: -Czego ode mnie chciales? Twarz na papierze usmiechala sie do niej. Sciagniete wargi i stalowe oczy ukrywaly jakas tajemnice, wyrazaly rodzaj rozbawienia, jakby pewnosc sukcesu; jej zdaniem bylo to niczym innym jak tylko znakiem zla. -Dlaczego mnie sobie upatrzyles? Rysunek przedstawial mlodego mezczyzne. A ona? Uwazala, ze jest stara, do czego przyczynil sie rowniez rak. Zastanawiala sie, czyjego choroba tez miala wplyw na procesy starzenia, lecz watpila w to; najprawdopodobniej dzialala jak eliksir mlodosci, pomyslala ze zloscia. Moze przez minione lata nabral nieco ciala, dorobil sie 150 drugiego podbrodka, stracil czesc wlosow. Moze ma wiecej zmarszczek na czole, kolo ust i oczu. Ale na tym koniec. Niewatpliwie nadal jest silny i, jak zawsze, pewny siebie.Nie dorysowala mu rak. Samo ich wspomnienie przyprawilo ja o nieprzyjemny dreszcz. Mial dlugie delikatne palce, w ktorych kryla sie wielka sila. Calkiem dobrze gral na skrzypcach. Potrafil wydobyc z instrumentu najbardziej subtelne dzwieki. Zawsze gral w samotnosci. W piwnicy, w pokoju, ktory tam mial i do ktorego nikomu nie wolno bylo wchodzic. Dzwieki instrumentu pelzaly po domu niczym dym, przywodzac na mysl bardziej zapach czy nieprzyjemny chlod niz dzwiek. Zamknela oczy i zaciskajac szczeki myslala, ze rece, ktorych nie potrafila narysowac, dotykaly jej ciala. Mocno. Osobliwie rzadkie umizgi. Lecz kiedy juz mu sie na nie zebralo, bywal napastliwy. Seks nie stanowil tu polaczenia dwojga ludzi. On ja po prostu wykorzystywal, kiedy mial na to ochote. Poczula ucisk w gardle. Mocno potrzasnela glowa targana sprzecznymi uczuciami. -Ty nie zyjesz - wyszeptala z grymasem na twarzy. - Zginales w wypadku i mam nadzieje, ze cierpiales. Podniosla rysunek, przyjrzala mu sie bacznie, po czym zamknela blok. Susan odziedziczyla po nim zarys ust, syn mial jego czolo. Ksztalt brody laczyl cala trojke. Miala nadzieje, ze oczy i to, co widzialy, nalezaly tylko do niego. Bylam mloda i samotna, przypominala sobie, bylam cicha, uwielbialam ksiazki i nie mialam przyjaciol. Zadnych. Nie bylam lubiana ani ladna, wiec chlopcy sie mna nie interesowali, nie umawiali sie na randki. Nosilam okulary, zwiazywalam wlosy w kitke i nigdy sie nie malowalam. Nie bylam zabawna ani smieszna, ani zgrabna. Nie bylo we mnie nic, co przyciagaloby czyjakolwiek uwage. Bylam nie skoordynowana i nie potrafilam rozmawiac o niczym z wyjatkiem studiow. Zanim sie pojawil w moim zyciu, stlamszona i rozgoryczona borykalam sie z myslami, ze skoncze je zanim sie naprawde zaczelo. Depresja, mysli samobojcze. Dlaczego? Zapytala nagle sama siebie. Poniewaz moja matka rowniez byla cicha myszka o slabej woli, uzalezniona od pigulek odchudzajacych, a ojciec - nauczycielem akademickim, nieco chlodnym, zdystansowanym. Kochal ja oszukujac jednoczesnie, a za kazdym kolejnym razem zzeral go coraz wiekszy wstyd i coraz bardziej dystansowal sie od nas wszystkich. Wychowalam sie w domu pelnym tajemnic, a kiedy doroslam, z niecierpliwoscia oczekiwalam chwili, gdy bede mogla sie z niego wyrwac. Jak juz to zrobilam, dostrzeglam, ze w tym moim nowym swiecie rowniez nie jest mi dobrze. Spojrzala na blok, ktory spadl na podloge. Bo byles w nim ty. Naglym ruchem siegnela po blok, otworzyla w miejscu, gdzie byl rysunek i krzyknela: -Uratowalam je! Do cholery, uratowalam je i siebie sama! Przed toba! Uniosla sie z krzesla i odrzucila go daleko od siebie; odbil sie od sciany i wyladowal na na podlodze. Opadla ciezko na krzeslo, odchylila glowe w tyl i zamknela oczy. Umieram, pomyslala. Umieram i teraz, kiedy zasluguje na spokoj, nie mam go. Otworzyla oczy i zobaczyla wpatrujaca sie w nia twarz ze szkicu. Przez ciebie. 151 Wstala, przemierzyla powoli pokoj i podniosla blok. Strzepnela kurz, zamknela go, po czym zebrala wegle i szmatke, ktorej uzywala do robienia cieni. Wrzucila wszystko do szafy w sypialni majac nadzieje, ze beda tam bezpiecznie ukryte.Cofnela sie i zatrzasnela drzwi. Koniec. Nie bede o tym wiecej myslec, nakazala sobie. To skonczylo sie wtedy, tamtej nocy. Nie jest dobrze wracac do tych okropnych wspomnien. W glebi duszy nie byla jednak przekonana, czy to postanowienie zostanie spelnione. Wrocila do salonu, by tam zaczekac na powrot corki z obiecanym obiadem. Siedziala w milczeniu, w blasku sztucznego swiatla, dopoki nie uslyszala znajomych krokow na podjezdzie. Swieze rybki podsmazane w niewielkiej ilosci masla, polane bialym winem i skropione cytryna poprawily humory. Do obiadu matka i corka wypily po szklaneczce wina, opowiadajac sobie nieprzyzwoite dowcipy. Dzieki temu dom, ktory od jakiegos czasu nie rozbrzmiewal smiechem, ozywil sie znacznie. Diana nie wspomniala o swoim szkicu. Susan nie wyjasnila, dlaczego spoznila sie z obiadem. Przez godzine udalo im sie udawac, ze wszystko jest jak najbardziej w porzadku. Diana pozmywala naczynia, wytarla je starannie i odlozyla na polki. Dopiero wtedy rozeszly sie do swoich pokoi. Susan wlaczyla komputer i ponownie oddala sie frustrujacemu zajeciu ukladania lamiglowki dla czlowieka, ktory, jak sadzila, obserwowal ja. To spostrzezenie wywolalo slaby usmiech na jej twarzy, lecz nie wyrazal on zadowolenia mysl; ze mezczyzna ten moze stac teraz za drzwiami albo pod oknem czy tez czaic sie w cieniu palm, trzymajacych warte na podworku, niepokoila ja. Chociaz mogl znajdowac sie na wyciagniecie reki, komunikowala sie z nim za pomoca blyskotliwych zagadek slownych. Przyszedl jej do glowy pewien pomysl. Wyrysowala ramke, w srodku ktorej napisala: Czy ty mnie uratowales? Czego ode mnie chcesz? Zostaw mnie w spokoju. Przez chwile wpatrywala sie w monitor; miala tam dwa pytania i jedno oswiadczenie. Po rozdzieleniu tych dwoch elementow otrzymala: Czy ty mnie uratowales? Czego ode mnie chcesz? Zostaw mnie w spokoju. Stwierdzila, ze litery pytan mozna pomieszac i w ten sposob ukryc wiadomosc. Zaczela to robic i otrzymala: 152 Ty murowales czytanie? Czeszemy nie chce Godot?Spodobalo jej sie to, choc wiedziala, ze stac jana wiecej. Rozmyslajac nad ostatnim zdaniem, wpadla na kolejny pomysl. Usmiechnela sie chytrze wyszeptala do siebie. -Nie stracilas jeszcze polotu, Mata Hari. Potem napisala: Bialy Michael l Paparazzi Naglowekmuzyczny W koncu poczula przyjemne zadowolenie z siebie. Przeslala stronice poczta elektroniczna do komputera w redakcji na niecala godzine przed zamknieciem numeru i prawdopodobnie na minuty przed natarczywym telefonem jakiegos spanikowanego redaktora. Wylaczyla komputer i usatysfakcjonowana poszla do lozka. Zasnela natychmiast i po raz pierwszy od wielu dni nie nekaly jej zadne sny.Zbudzila sie kilka sekund przed sygnalem budzika. Wziela szybki prysznic, ubrala sie pospiesznie z niecierpliwoscia oczekujac chwili, gdy przyjedzie do biura i zobaczy, jak wyglada konkursowa rubryka tego tygodnia i jaki przyniesie efekt. Na palcach podeszla do pokoju matki, otworzyla ostroznie drzwi i zajrzala do srodka. Diana wciaz spala, co bylo pozytywnym zjawiskiem, zwazywszy ze odpoczynek pomagal regenerowac sily. Bol okradal ja ze snu; wyczerpanie tylko przyspieszalo postepy choroby. Na nocnej szafce staly fiolki z lekarstwami. Ostroznie postapila kilka krokow i zabrala je do kuchni. Przyjrzala sie dokladnie etykietkom, po czym z kazdej buteleczki wyjela poranna dawke i ulozyla tabletki w kolejnosci na bialym porcelanowym talerzyku. Szesc pigulek na rozpoczecie kazdego dnia. Jedna czerwona. Jedna brazowa. Dwie biale. Dwie dwukolorowe. Niektore byly male, inne wielkosci ziarna grochu. Staly na bacznosc oczekujac komendy. Z lodowki wyjela swiezo wycisniety sok pomaranczowy, nalala do szklanki majac nadzieje, ze matka nie zmiesza go z wodka. Postawila szklanke przy pigulkach. Wyjela noz, znalazla melon i miodownice, pokroila je i ulozyla dekoracyjnie na talerzu. Na kartce napisala: Ciesze sie, ze sie troche przespalas, Wyszlam wczesniej do pracy. Zostawilam ci sniadanie i lekarstwa. Do zobaczenia wieczorem. Na kolacje mozemy skonczyc ryby. Susan Rozejrzala sie po kuchni patrzac, czy zostawila po sobie nalezyty porzadek, pokiwala z aprobata glowa i wyszla tylnymi wyjsciem. Zamknela za soba drzwi na klucz 153 i spojrzala na nieskazitelnie blekitne niebo. Sam widok rozgrzewal. Zatrzymala wzrok na kilku leniwych pierzastych chmurach. Idealny dzien, pomyslala.Diana Clayton zbudzila sie przerazona. Sen wciaz zaklejal powieki, gdy z jej gardla wydobyl sie stlumiony okrzyk strachu. Zamachala rekami w powietrzu, odpychajac pochylona nad nia zjawe. Uderzala zaciekle pustke dokola siebie. Oslabionym organizmem targnal silny kaszel. Zdala sobie sprawe, ze siedzi na lozku. Rozejrzala sie dzikim wzrokiem po pokoju oczekujac, ze zobaczy kryjacego sie w kacie intruza. Nasluchiwala bacznie, czy obok swojego krotkiego oddechu nie uslyszy sapania przesladowcy. Nie mogla sie przemoc, by zajrzec pod lozko. Utkwila wzrok w szafie sadzac, ze pewnie tam sie schowal, lecz wnet zdala sobie sprawe, ze za podwojnymi drzwiami krylo sie juz dosc straszliwych rzeczy. Dyszac ciezko opadla na poduszke. To tylko sen, wmawiala sobie. Widziala w nim ciala dwoch kobiet z podcietymi gardlami. Patrzyla na swoja twarz wykrzywiona grymasem bolu i twarz corki. Ten widok nagle przywrocil ja do rzeczywistosci. Polozyla dlon na szyi i poczula wilgoc potu. Zaczekala, az oddech wroci do normy, a serce przestanie lomotac jak oszalale. Dopiero wtedy zdjela nogi z lozka. Zalowala, ze nie ma zadnej pigulki zwalczajacej strach, dostrzegajac jednoczesnie, ze buteleczki z lekarstwami zniknely z szafki nocnej. Przez chwile czula sie zdezorientowana. Wstala, zarzucila na ramiona stary, bialy szlafrok i poczlapala do kuchni szurajac bamboszami po drewnianej podlodze. Natychmiast dostrzegla buteleczki. Wziela do ust plaster melona. Dopiero po chwili dojrzala przygotowany sok i wiadomosc od corki. Przeczytala ja i usmiechnela sie. Postapilam egoistycznie zatrzymujac ja przy sobie, zganila sie w myslach. To wyjatkowe dziecko. Oboje sa wyjatkowi, kazde na swoj sposob. Zawsze tacy byli. A teraz, kiedy dorosli, maja dla mnie szczegolne znaczenie. Na talerzyku lezalo dwanascie pigulek ulozonych w dekoracyjnym polkolu. Miala w zwyczaju zbierac je wszystkie w dlon, wrzucac niczym orzeszki do ust i popijac sokiem. Nie byla pewna, co sprawilo, ze zawahala sie. Moze stlumiony odglos tluczonego szkla, z ktorego nie od razu zdala sobie sprawe. Cos sie potluklo, pomyslala. Co moglo sie rozbic? Wyjrzala oknem na jasnoblekitne niebo. Jedna z palm kolysala sie, poruszana porannym wietrzykiem. Ponownie uslyszala pobrzekiwanie, tyle ze tym razem rozlegalo sie znacznie blizej. Postapila krok, moze dwa i dostrzegla, ze tylne drzwi sa lekko uchylone. To one skrzypialy osobliwie, otwierane i zamykane podmuchami wiatru. Cos tu sie nie zgadzalo. Zmarszczyla brwi. Susan zawsze zamyka drzwi na klucz, kiedy wychodzi wczesniej, zaniepokoila sie. Ruszyla przez kuchnie i zatrzymala sie jak wryta. 154 Zasuwka byla na miejscu, ale drzwi nie byly zamkniete. Po dokladniejszych ogledzinach stwierdzila, ze ktos, srubokretem albo innym narzedziem, wydlubal drewno dokola zamka. Z uwagi na warunki atmosferyczne, duza wilgoc i upal, bylo ono miekkie jak ciasto. Rozkosz dla wlamywacza.Cofnela sie gwaltownie. Czy jestem sama? Starala sie zachowac zimna krew. Pokoj Susan, pomyslala spogladajac trwozliwie w tamta strone. Przemierzyla szybkim krokiem niewielka odleglosc spodziewajac sie, ze ktos wyskoczy niespodziewanie. Przebiegla przez pokoj, otworzyla z loskotem szafe i schwycila jeden z rewolwerow corki. Odwrocila sie z wycelowana przed siebie bronia tak jak nauczyla ja Susan. Odbezpieczyla bron. Byla sama. Na prozno wytezala sluch; nic nie wskazywalo, ze intruz znajduje sie w poblizu. Z przesadna ostroznoscia zagladala do kolejnych pomieszczen sprawdzajac szafy, zakamarki, wszedzie, gdzie moglby sie chowac przesladowca. Wszystko znajdowalo sie w nalezytym porzadku. Niczego nie przestawiono. Nie zauwazyla najmniejszego sladu czyjejs bytnosci. Odprezala sie powoli. Wrocila do kuchni i jeszcze raz obejrzala futryne. Nie obejdzie sie bez stolarza, pomyslala. Ktos musi przyjsc i naprawic te drzwi. Potrzasnela glowa i przylozyla sobie chlodny metal rewolweru do skroni. Przerazenie zmienilo sie w lekka irytacje w miare jak coraz intensywniej poszukiwala w pamieci fachowca, ktory szybko zlikwidowalby szkode. Ponownie zbadala potrzaskane drewno. Cholera by to wziela, mruknela glosno. Prawdopodobnie jakis wloczega. Albo wagarowicze. Slyszala o kilku siedemnastolatkach, zbijajacych niezle pieniadze na kradziezy telewizorow, sprzetu stereo i komputerow. Rabowali za dnia pod nieobecnosc domownikow. Zadrapania na framudze swiadczyly niezbicie, ze byly dzielem amatora. Ktos wbil kawalek metalu w miekkie drewno i szarpnal. Ktos, kto sie spieszyl i nie zachowywal ostroznosci. Sadzil, ze dom jest pusty, wiec nie dbal o halas. Musieli przyjsc zaraz po wyjsciu Susan, pomyslala. Prawdopodobnie buszowali w domu, kiedy uslyszeli, ze sie obudzila. To ich wystraszylo. Usmiechnela sie do siebie i podniosla bron na wysokosc oczu. Gdyby tylko wiedzieli. Nie byla gotowa do walki, a juz na pewno nie sprostalaby wyrostkom. Moze rewolwer wyrownalby szanse, pomyslala. Ale pod warunkiem, ze zdolalaby do niego dobiec. Sprobowala wyobrazic sobie, jak ucieka przed mlodocianymi wlamywaczami. Nie spodziewala sie wygranej w takim wyscigu. Pokrecila smutno glowa. Westchnawszy odrzucila od siebie mysli o smierci, ktora musnela japrzed chwila. Nic sie nie stalo. Nic ponad pewna niedogodnosc, ktora byla powszechna, nie tylko tutaj, ale wszedzie. Malo istotne wydarzenie, ktoremu nie warto poswiecac zbyt wiele uwagi, a ktore jednak moglo zakonczyc sie smiercia. Uslyszeli jakis ruch, gdy wstawala z lozka i to ich wystraszylo. Cale szczescie. Mogli ja zabic. Wyobrazila sobie dwoch nastolatkow: dlugie, przetluszczone wlosy, kolczyki w uszach i tatuaze na ramionach. Nikotynowe plamy na palcach. Punki. Zastanawiala sie, czy to slowo znajdowalo sie jeszcze w uzyciu. 155 Podeszla do stolu kuchennego i wsunela do ust kolejny kawalek slodkiego melona. Chlodny owoc orzezwil ja. Podniosla szklanke z sokiem pomaranczowym i siegnela po lekarstwa, ktore przygotowala dla niej corka.Znieruchomiala. Reka zadrzala jej w powietrzu kilka centymetrow od tabletek. -Cos tu sie nie zgadza - odezwala sie ostro. Przeszyl ja zimny dreszcz. Policzyla. Dwanascie. To za duzo, pomyslala. Jestem pewna. Zwykle nie biore wiecej niz szesc. Podniosla buteleczki, przeczytala napisy na etykietce, policzyla ponownie i powiedziala na glos: -Szesc. Powinno byc szesc! Na talerzu bylo ich dwanascie. -Susan, czyzbys sie pomylila? Malo prawdopodobne. Susan byla pedantyczna, zorganizowana, rozsadna. Wielokrotnie przygotowywala leki. Podeszla do niewielkiego komputera w kuchennym narozniku, z modemem podlaczonym do linii telefonicznej. Wystukala numer miejscowej apteki i w przeciagu kilku sekund na monitorze zajasniala twarz farmaceuty. -Hej, dzien dobry pani C! Jak sie pani miewa w taka dobry dzien? - Z kazdego slowa przebijal silny akcent. Diana skinela glowa na powitanie. -W porzadku, Carlos. Mam takie male pytanie dotyczace moich lekow... -Mam tutaj pani rejestr. Jaka problem? Zerknela na tabletki. -Czy tu wszystko sie zgadza? Dwie multiwitaminy, dwa srodki przeciwbolowe, cztery Clopamine, cztery Renzac... -Nie, nie, pani C! - przerwal Carlos. - Te witaminy dobrze, moze nawet dwa przeciwbolowe, tez dobry, ale nie caly czas. Pewnie zasnie pani od razu. Ale Clopa mine i Renzac to bardzo silne. Bardzo silne leki! Duzo za duzo. Jedna z kazdego! Nie wiecej, pani C! To bardzo wazna! Strach obudzil sie w jej zoladku. -A wiec cztery z kazdego leku oznaczaloby... -Nawet nie myslec o tym! Cztery kazde zrobia pania chora. -Jak bardzo? - wtracila. Aptekarz zawahal sie. -To prawdopodobnie pania zabic, pani C. Cztery z kazdego o tym samym cza sie. Bardzo niebezpieczne! Milczala. -Szczegolnie z tymi przeciwbolowymi, pani C. Straci pani przytomnosc i nawet nie bedzie wiedziec, ze ma taki duzy klopot z Clopamine i Renzac. To dobra rzecz, ze pani dzwoni, pani C. Jak kiedys bedzie pani miala jakies pytania z tymi lekami, a wiem, ze trudno je wszystkie pamietac, niech pani dzwoni do mnie, pani C. A jak 156 nie moze mnie pani zlapac na telefon, nic nie brac. Moze przeciwbolowy, ale to wszystko. Te leki na raka, pani C., one s^muyfuerte. Bardzo silne.Reka Diany drzala lekko. -Bardzo dziekuje, Carlos - wyjakala z trudem. - Bardzo mi pomogles. - Nacisnela klawisz przerywajac polaczenie. Ostroznie odlozyla dodatkowe tabletki do odpowiednich buteleczek odpedzajac obraz znajomej twarzy mezczyzny, ktory wlamal sie do jej domu, przeczytal wiadomosc ich corki i natychmiast wykorzystal nadarzajaca sie okazje. Niewatpliwie wydalo mu sie to wspanialym dowcipem. Wyszedl smiejac sie szeroko, moze nawet w glos, po tym jak umyslnie umiescil na stole kuchennym smiertelna dawke lekow, ktore mialy utrzymywac ja przy zyciu. Rozdzial trzynasty A KUKU! Jeffrey Clayton siedzial nieruchomo, nie wiedzac co robic. Wpatrywal sie. w wia-J domosc na ekranie komputera, kiedy agent Martin wpadl do pokoju czerwony na twarzy i najwyrazniej rozwscieczony. - A ku-ku - powiedzial Clayton do siebie, gdy detektyw zatrzasnal drzwi i wybuchnal:-Clayton, ty sukinsynu, wiesz jakie sa zasady! Jestem z toba przez caly pieprzo ny czas! Nie ma mowy o jakichkolwiek wycieczkach beze mnie! Do cholery, gdzie ty sie podziewales? Caly czas cie szukalem. Profesor nie odpowiedzial od razu i zlekcewazyl gniew detektywa. Obrocil sie na fotelu i zgromil go wzrokiem. Rozumial powody tej wscieklosci. Jaki bylby sens zastawiania przynety, jesli nie obserwuje sie jej nieustannie. Przybila go mysl, ze sam dal sie wykorzystac. Z trudem zdlawil gniew. Instynktownie zdawal sobie sprawe, ze bedzie lepiej jesli nie zdradzi, ze odkryl prawdziwy powod, dla ktorego znajduje sie teraz w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie. Przez krotka chwile pomyslal o zatajeniu informacji, lecz zlapal sie na tym, ze pokazuje detektywowi slowa znajdujace sie przed jego oczami. -On tu jest - odezwal sie cicho. -Co takiego? Kto tu jest? JefFrey wskazal palcem. Potem wstal, podszedl do tablicy i kiedy detektyw zajal jego miejsce przed ekranem, zmazal wszystkie zapisy rubryki: Jezeli zabojca nie jest nam znany. -To juz nie bedzie nam potrzebne - powiedzial bardziej do siebie niz do Marti- na. Zdal sobie sprawe, ze sciera to, co i tak juz raz zostalo starte, ktorego to faktu uparcie nie chcial przyjac do wiadomosci. Kiedy sie odwrocil dostrzegl, ze blizny na szyi i rekach detektywa ciemnieja szybko, nabierajac karminowej barwy. -Niech mnie wszyscy diabli. - Martin zacisnal piesci. -Czy mozesz namierzyc adres nadawcy? - zapytal niespodziewanie Jeffrey. - Wiadomosc zostala przeslana linia telefoniczna. Powinnismy odszukac numer. -Tak. - W Martinie obudzil sie entuzjazm. - Tak, cholera jasna, mysle, ze moge to zrobic. To znaczy, powinno sie udac. - Zaczal przebierac palcami po klawiaturze. - Sciezki elektroniczne sa niczym labirynt, ale czesto wraca sie ta sama droga. My slisz, ze on o tym wie? 158 Istniala taka mozliwosc, lecz Jeffrey nie byl pewien.-Prawdopodobnie jakis czternastolatek z miejscowej szkoly nie tylko wie jak, ale zrobilby to w dziesiec sekund. Ale czy on zna sie na sprawach technicznych? Nie mam pojecia. Zorientuj sie, co mozemy zrobic. Martin zawahal sie na chwile. -Prosze bardzo - rzucil raptownie. - Niech mnie wszyscy diabli. Chyba go mamy. Skurczybyk. Nagle rozesmial sie, ale bez cienia radosci w glosie. -To latwiejsze, niz sadzilem - wykrzyknal przebierajac palcami w powietrzu. - Magia! Jeffrey spojrzal mu przez ramie. Komputer wyswietlil jeden numer telefonu pod haslem Zrodlo wiadomosci. Agent najechal kursorem na cyferki i wklepal kolejna komende. Komputer zazadal podania kodu bezpieczenstwa. -To pozwoli nam przelamac blokade wejscia - wyjasnil Martin. Na ekranie pojawila sie odpowiedz. Pod numerem telefonu pojawilo sie nazwisko i adres. -Mamy cie, skurczybyku - krzyknal triumfalnie. - Wiedzialem! Oto twoj pie przony ojczulek - dodal gniewnie. Clayton odczytal informacje: Wlasciciel: Gilbert D. Wray: Wspolwlasciciel/ Zona: Joan D. Archer; Dzieci: Philip, 15, Henry, 12. Adres: 13 Cottonwood Terrace, Lakeside. Wpatrywal sie w adres, ktory wydawal mu sie dziwnie znajomy. Byly jeszcze dodatkowe informacje: zawod - konsultant, zajecie zony - gospodyni domowa. Przybyli do Piecdziesiatego Pierwszego Stanu przed szescioma miesiacami. Poprzedni adres - hotel w Nowym Waszyngtonie. Wczesniej rodzina mieszkala w Nowym Orleanie. Jeffrey zwrocil na to uwage detektywa, ktory chwytajac za sluchawke odpowiedzial szybko: -To normalne. Ludzie sprzedaja domy i wprowadzaja sie do innych, mieszkaja w hotelu czekajac na zalatwienie spraw imigracyjnych. Daj spokoj! W tej samej chwili ktos odezwal sie po drugiej stronie, poniewaz Martin rzucil szybko: -Tu Martin. Zadnych pytan. Grupa Specjalna ma zjawic sie w Lakeside. Wy lacznie do mojej dyspozycji. Natychmiast. Priorytet numer jeden. Drukarka odezwala sie glucho i wyrzucila z siebie cztery kartki. Detektyw wpatrywal sie w nie przez chwile, po czym wreczyl Claytonowi. Pierwsze zdjecie bylo fotografia do paszportu szescdziesiecioletniego mezczyzny, o poteznej szyi, ostrzyzonego najeza w stylu wojskowym, noszacego okulary w grubej, czarnej oprawce. Ponizej widnialo zdjecie kobiety o wynedznialej twarzy i lekko splaszczonym nosie, jak u zapasnika, mniej wiecej w tym samym wieku. Obok znajdowaly sie fotografie dwojki dzieci. Starszy chlopiec mial charakterystyczne gniewne spojrzenie, ktore z trudem dawalo sie ukryc. Pod kazdym zdjeciem podano wzrost, wage, znaki szczegolne, dane o stanie zdrowia, numery ubezpieczenia oraz prawa jazdy. Poza tym 159 numery kont bankowych i kart kredytowych oraz swiadectwa szkolne dzieci. Jeffrey uswiadomil sobie, ze tak szczegolowe informacje pozwolilyby w zupelnosci kompetentnemu policjantowi przeprowadzic dochodzenie w sprawie kazdej osoby lub odszukac ja, jesli zaszlaby taka potrzeba.-Powiedz "czesc" tatusiowi - rzucil krotko Martin. - Najpierw na powitanie, a po tem na pozegnanie. - Podczas gdy Jeffrey wpatrywal sie niemym wzrokiem w zdjecia nie zdradzajac oznak, ze rozpoznaje kogokolwiek, detektyw wstal z fotela i podszedl do szafy z zamkiem szyfrowym. Otworzyl szuflade i wyjal pistolet maszynowy. -Amerykanska robota. - Zwazyl bron w dloni. - Chociaz niektorzy agenci nie maja nic przeciwko zagranicznym modelom. Ja wprost przeciwnie. Lubie, gdy moja bron pochodzi stad, z dobrych, starych Stanow Zjednoczonych. - Wyszczerzyl zeby w usmiechu i zaladowal magazynek groznie wygladajacymi pociskami kalibru.45 o teflonowych koncowkach. Zabezpieczyl bron i przewiesil przez ramie. Posterunek Sluzby Stanowej w Lakeside zaprojektowany zostal w stylu charakterystycznym dla budynkow z Nowej Anglii. Wnetrze bylo nowoczesne, skomputeryzowane, pelne stalowych szafek. A wszystko pod masa lampek podwieszonych na suficie, rozmieszczone ze smakiem na brazowych, tlumiacych halas wykladzinach. Proste okna potwierdzaly, ze na posterunku przyjeto elektroniczny sposob patrzenia na swiat, rozciagajacy sie poza murami; komputery, monitory i czujniki. Martin zaparkowal woz na tylach i wszedl do niewielkiego pomieszczenia, w ktorym oczekiwala go Brygada Specjalna. Skladala sie z czterech mezczyzn i dwoch kobiet, wszyscy po cywilnemu. Kobiety nosily stylowe, jasne stroje do joggingu. Jeden z mezczyzn mial na sobie granatowy garnitur, biala koszule i gustowny krawat, inny podniszczona, szara bluze i tego samego koloru spodnie. Pozostali dwaj wygladali jak monterzy instalacji telekomunikacyjnej. Wszyscy sprawdzali bron, zamki w swoich uzi i uzupelniali magazynki nabojami. Jeffrey zauwazyl, ze rozmiary pistoletow pozwalaly ukryc je z latwoscia; policjant w garniturze wlozyl swoj do teczki, kobiety do wozkow dzieciecych, a monterzy do narzedzi. Martin wreczyl im kopie zdjec. Podszedl do komputera, wystukal adres i natychmiast na monitorze pojawil sie trojwymiarowy plan domu na Cottonwood Terra-ce, a nastepnie rzuty architektoniczne budynku. Trzecie haslo wywolalo obraz satelitarny posesji. Agenci zebrali sie dokola i w przeciagu kilku minut wybrali najbardziej odpowiednie pozycje. -Uzyjemy standardowej techniki, zachowujac maksymalna ostroznosc - powie dzial Martin. -Ktory plan? - zapytal agent w przebraniu montera. -Numer trzy. Skineli glowami. Martin zwrocil sie do Claytona: -To typowa forma ataku. Wiele obiektow, jedna lokalizacja, wiele wyjsc. Praw dopodobienstwo posiadania broni - umiarkowane. Zagrozenie zycia - srednie. Nie ustannie cwiczymy te rzeczy. Dowodca grupy, mezczyzna w garniturze, chrzaknal znaczaco wpatrujac sie w komputerowy obraz domu i poprawil krawat, jakby wybieral sie tam w interesach. Zadal tylko jedno pytanie: aresztowac czy wyeliminowac? Martin zerknal ukosem na Claytona. -Aresztowac. Oczywiscie, ze aresztowac - odparl. -W porzadku - odezwal sie jeden z monterow. - Jakiej sily mamy prawo uzyc podczas aresztowania? Martin odpowiedzial bez zastanowienia: -Maksymalnej. -Tak myslalem. O co jest oskarzony nasz obiekt? -Zabojstwa pierwszego stopnia. Poziom czerwony. Odpowiedz sprowokowala uniesienie brwi u niektorych czlonkow grupy. -Poziom czerwony? - zdumiala sie jedna z kobiet. - Nie wiem, czy kiedykol wiek bralam udzial w aresztowaniu kogos z poziomu czerwonego. A z pewnoscia nie z jedynki. A jego rodzina? Tez czerwony poziom? Jak mamy ich potraktowac? Martin zawahal sie. -Nie mamy konkretnych dowodow, ze sa wmieszani w dzialalnosc przestepcza, lecz powinnismy zalozyc, ze wiedza o wszystkim i sa wspolwinni. Mimo wszystko to najblizsza rodzina tego skurczybyka. - Zerknal na milczacego Claytona. - Musimy ich aresztowac. Mamy do nich mnostwo pytan. Bierzemy wszystkich, jasne? Dowodca grupy skinal glowa i rozdal kamizelki kuloodporne. Jedna z kobiet zwrocila uwage, ze chlopcy prawdopodobnie nie wrocili jeszcze ze szkoly i mozna ich tam zatrzymac. Na podstawie listy obecnosci w liceum komputer podal, ze zaden nie przebywa w szkole. Martin sprawdzil rowniez rejestr pozwolen na bron i odetchnal, gdy okazalo sie, ze przynajmniej teoretycznie w domu nie ma zadnej. Naplywaly dalsze informacje. Obiekt pracowal poza biurem, co moglo znaczyc, ze znajduje sie w domu. Martin sprawdzil, czy nie wybiera sie w najblizszym czasie w podroz, ale nie otrzymal zadnych danych, swiadczacych o wyjezdzie ze stanu. W koncu wzruszyl ramionami i odezwal sie: -Do diabla z tym wszystkim. Wyglada, ze to prawdziwy domator. Idziemy do rwac tego faceta, a reszty dowiemy sie pozniej. Podniosl sie z krzesla i wreczyl Jeffreyowi dziewieciomilimetrowy pistolet z pelnym magazynkiem, pytajac zlosliwie: -A wiec, profesorku, jestes pewien, ze chcesz sie przylaczyc do tej zabawy? Zarobiles juz swoja forse, a przynajmniej czesc. Moze chcesz troche luzu? Jeffirey pokrecil przeczaco glowa, wazac pistolet w dloni. Byl wdzieczny Marti-nowi za taka bron. Pistolety maszynowe agentow rozszarpywaly wszystko na strzepy, a on chcial pozostawic ludzi z domu pod numerem 13 na Cottonwood Terrace w nienaruszonym stanie. -Chce z nim porozmawiac. Martin usmiechnal sie. -Oczywiscie. Minelo sporo czasu. -Mozemy sie wiele dowiedziec, detektywie - odparl Jeffrey tonem wykladow cy. Wskazal pistolet Martina. - Powinnismy o tym pamietac. U Slinumyslu 161 Agent wzruszyl ramionami. -Oczywiscie. Co tylko zechcesz. Choc poglebiania tajnikow wiedzy nie uznaje za sprawe priorytetowa. - Usmiechnal sie ponownie. - Rozumiem jednak twoj punkt widzenia. Ja rowniez inaczej wyobrazalbym sobie pojednawcze, rodzinne spotkanie, ale, do diabla ciezkiego, rodziny sie nie wybiera. Odwrocil sie, skinal glowa w kierunku swoich ludzi i szybko wyszedl z posterunku. Slonce chylilo sie ku zachodowi i Jeffrey musial zaslonic oczy przed ostatnim, oslepiajacym blaskiem dnia. Za kilka minut zapadnie zmrok, pomyslal. Najdalej za pol godziny. Szarosc, a potem noc. Powinni ruszyc szybko, aby wykorzystac swiatlo dnia. Grupa rozdzielila sie wsiadajac w rozne samochody. Jeffrey bez slowa usiadl obok Martina, ktory nucil pod nosem stara, dobrze znana "Deszczowa piosenke". Nie pada, pomyslal Clayton, a co wiecej, nie widzial powodow do radosci. Detektyw nacisnal pedal gazu i odjechali z piskiem opon. Jeffrey odniosl wrazenie, ze aresztowanie dla detektywa bylo czyms drugorzednym. Zastanowil sie przez chwile nad rozmowa o poziomach przestepczosci. -Co wy, do diabla, rozumiecie przez czerwony poziom przestepstwa? - zapytal. Martin nucil jeszcze przez chwile zanim odpowiedzial. -Podobnie jak poszczegolne osiedla maja swoje kolory, tak rowniez antyspo leczna dzialalnosc w tym stanie jest definiowana w ten sam sposob. Czerwony jest oczywiscie najwyzszym w hierarchii, a raczej, powinienem powiedziec, najgorszym. Tutaj bardzo rzadko spotykanym. Stad takie zdumienie moich ludzi. -Co to jest czerwone przestepstwo? -Zwykle ekonomiczne. Na przyklad defraudacja funduszy firmy. Albo spolecz ne, takie jak uzywanie narkotykow przez nastolatkow. Istnieje prawdopodobienstwo, ze podejrzany odpowie przemoca na probe aresztowania. Stad tez taki, a nie inny model naszego dzialania. W krotkiej historii tego stanu mielismy do czynienia z kil kunastoma jedynie morderstwami, wszystkie dotyczyly zabojstw wspolmalzonkow. Ucieczki z miejsca wypadku nadal stanowia problem. Wedle starego systemu praw nego uwaza sieje za cos w rodzaju zabojstwa. To rowniez beda czerwone przestep stwa, lecz nizszego stopnia. Dwojka albo trojka. Jeffrey skinal glowa; zauwazyl, ze agent klamie, ale nie zareagowal. -Cala sprawa w tym - kontynuowal detektyw - ze urzad imigracyjny powinien przewidziec sklonnosc do przemocy i naduzywania alkoholu dzieki testom. Mieli smy rowniez kilka przypadkow bojek nastolatkow o dziewczyny czy awantur kibi cow. One tworza przestepstwa czerwonego poziomu nizszego stopnia. -Ale moj ojciec... -Dla takich powinnismy miec inny kolor. Moze szkarlatny. Ma mile, literackie zabarwienie, nie uwazasz? -A aresztowanie? Co mial na mysli dowodca grupy mowiac wyeliminowac? Martin nie dopowiedzial od razu. Ponownie zaczal nucic dochodzac mniej wie cej do polowy zwrotki zanim przerwal. -Clayton, nie badz naiwny. Sprawa w tym, zeby twoj stary nie uciekl. Jezeli ktos bedzie musial uzyc broni, trudno. Juz przez to przechodziles. Znasz zasady. W tej 162 sytuacji nie ma roznicy czy to Dallas, Nowy Jork, Portland czy jakies inne miejsce, w ktorym zli faceci lubia rujnowac ludzkie zycie. Rozumiesz? A wiec powiedz tylko slowo, a wysadze cie przy drodze i poczekasz sobie w tym milym zielonym otoczeniu, w cieniu drzewa, dlubiac w nosie, podczas gdy ja zajme sie twoim pieprzonym ojcem. Chcesz wysiasc? Powiedz tylko. W przeciwnym razie stanie sie to, co ma sie stac.Jeffrey nie zadawal wiecej pytan. Obserwowal cienie rzucane przez wysokie sosny rosnace na zadbanych trawnikach cichego, spokojnego przedmiescia. Martin zatrzymal samochod pol przecznicy od budynku. Polaczyl sie z pozostalymi wozami i rozkazal zajac wyznaczone pozycje. Dwoch monterow mialo stanac przy skrzynce telefonicznej po polnocnej stronie budynku, druga para na krancu poludniowym. Kobiety z wozkami spacerowaly powoli, zatopione w leniwej pogawedce. Martin i Clayton mieli sforsowac drzwi frontowe, dajac tym sygnal pozostalym. Standardowa procedura. Prosta, szybka. Przeprowadzona wlasciwie akcja nie przyciagnelaby uwagi sasiadow przed przybyciem posilkow. Cztery dodatkowe wozy Sluzb Stanowych z umundurowanymi agentami przyczajone byly przecznice dalej. -Gotowe? - Martin ruszyl naprzod nie czekajac na odpowiedz. Jeffrey slyszal swoj chrapliwy oddech. Zrozumial, ze zawladnely nim emocje, ze podekscytowanie przycmilo obawy i watpliwosci, stlumilo uczucia. Poczul osobliwy chlod, prawie jak dziecko w chwili, gdy zdaje sobie sprawe, ze nie ma zadnego Swietego Mikolaja, tylko mit i przebrani dorosli. Potrzebowal w tym momencie jakiegos rozsadnego, konkretnego odczucia, na ktorym moglby sie oprzec. Ale nie udalo mu sie. Poczul, jak krew w zylach zmienia sie lodowe krysztalki. Detektyw skrecil na kolisty podjazd do nowoczesnego, dwupietrowego domu z czterema sypialniami, ktory, podobnie jak cale miasto, stanowil doskonala imitacje kolonialnej architektury Nowej Anglii. Swiat zamienial siew monotonna szarosc, ostatnie przeblyski dnia bladly w zastraszajaco szybkim tempie. Przednie swiatla nie oznakowanego radiowozu bardziej mieszaly sie z polmrokiem niz oswietlaly budynek. Wnetrze domu spowijaly ciemnosci. Nie dostrzegl zadnego poruszenia. Martin nacisnal raptownie hamulec. -No to naprzod - powiedzial, szybko wysiadajac. Przesunal pistolet maszynowy na plecy, ukrywajac go przed niepozadanymi spojrzeniami i zblizyl sie do wejscia. -Jestem przy drzwiach! - wydyszal do mikrofonu. - Ruszajcie. Machnieciem reki przywolal Claytona, po czym zapukal mocno. Katem oka Jeffrey dostrzegl, jak pozostali czlonkowie grupy biegna w kierunku domu. Martin zalomotal ponownie, tym razem silniej i zawolal: -Sluzba Stanowa! Otwierac! Cisza. -Cholera! - syknal zagladajac przez okno. -Wszyscy do srodka! 163 Cofnal sie i kopnal drzwi, co zabrzmialo jak wystrzal z armaty. Drgnely, lecz nie poddaly sie.-Do diabla! - odwrocil sie do Claytona. - Wyciagnij z wozu ten cholerny mlot! Predko! Biegnac do samochodu Jeffrey uslyszal w oddali okrzyki czlonkow grupy. Rozbrzmiewaly teraz w sluchawce detektywa. Martin wyrwal ja z ucha. Machnal do niego z pasja. -No dalej, do cholery! - Clayton schwycil zelazny mlot z tylnego siedzenia i wrocil z nim pod drzwi. -Daj mi to pieprzone gowno! - krzyknal Martin wyrywajac mu narzedzie. Cof nal sie o krok od drzwi i rabnal w nie. Tym razem polecialy drzazgi. Sapnal z wysil ku i zamachnal sie po raz drugi. Drzwi odskoczyly z loskotem. Mlot upadl z glu chym hukiem na podloge. Martin wyciagnal pistolet przed siebie i przeskoczyl przez prog krzyczac: -Jestem w srodku! Jeffrey byl tuz za nim. Martin przylgnal do sciany, szachujac bronia zacieniony przedsionek. Odbezpieczyl automat, ktory szczeknal metalicznie. Odglos odbil sie echem od pustych scian. Dzwiek wwiercil sie w uszy Jeffreya. Byl zdezorientowany, ale natychmiast zrozumial, co to oznacza. Podszedl do detektywa i szepnal. -Mozesz sie wyluzowac. Powiedz pozostalym, zeby weszli frontowym wej sciem. Martin wodzil krotka lufa, wpatrujac sie z niedowierzaniem w puste sciany. -Co takiego? -Powiedz pozostalym, zeby do nas dolaczyli. Powiedz, zeby schowali bron. Nikogo tu nie ma. Jeffrey wyprostowal sie i wymacal kontakt zatopiony w polmroku. Wlaczyl swiatlo i nagle, zobaczyli to, co Clayton wyczul: dom byl pusty. Nie tylko nie bylo w nim mieszkancow, lecz rowniez mebli, dywanow, zaslon, sladu zycia. Martin postapil kilka krokow. Odglos rozbrzmial echem w pustej przestrzeni, podobnie jak szczek odbezpieczanej broni kilka chwil wczesniej. -Nie rozumiem - odezwal sie zmieszany. Jeffrey nie odpowiedzial. No coz, detektywie, pomyslal, sadziles, ze bedzie az tak latwo? Troche komputerowej magii i bingo! Nic z tego. Weszli do pustego salonu, majac za plecami czlonkow grupy. Dolaczyl do nich facet w garniturze. -Nic? -Jak dotad - odparl Martin. - Ale chce przeszukac tu wszystko cal po calu. -Czerwony poziom, pierwszy stopien, co? - odezwal sie mezczyzna z sarka zmem. Martin zgromil go wzrokiem, lecz dowodca grupy zignorowal to spojrzenie. -Odesle posilki. Powiem, zeby zajeli sie swoimi sprawami. -Dzieki - odburknal Martin. - Cholera by to wziela. 164 Jeffrey przeszedl wolno przez pusty pokoj. Jest tu cos, pomyslal. Jest tu cos, czego sie trzeba nauczyc. Ta pustka tez ma znaczenie. Tylko jak ja zinterpretowac? Pochloniety myslami dopiero po chwili uslyszal glosy dochodzace z przedsionka. Odwrocil sie i zobaczyl, ze Martin stoi posrodku salonu z opuszczonym pistoletem maszynowym i twarza czerwona od gniewu. Sprawial wrazenie, jakby chcial cos powiedziec dowodcy grupy, ktory wetknal glowe do pokoju.-Hej, chcecie porozmawiac z sasiadem? Przyszedl sprawdzic, co ma znaczyc to cale cholerne zamieszanie. Jeffrey zareagowal blyskawicznie. -Tak, jak najbardziej. - Minal Martina, ktory zachnal sie, ale podazyl za nim do wyjscia. Mezczyzna w srednim wieku, spodniach koloru khaki, fioletowym swetrze i smycza w reku rozmawial z dwoma czlonkami grupy. Maly terier skakal dokola jego lydek. Jedna z kobiet, zajeta rozwiazywaniem kamizelki kuloodpornej, podniosla wzrok: -Hej Martin, chyba chcialbys to uslyszec. Detektyw ruszyl do przodu. -Co pan wie na temat wlasciciela tego domu? - zapytal. Mezczyzna odwrocil sie, bezskutecznie probujac uciszyc psa. -Nie ma wlasciciela - odpowiedzial. - Dom jest wystawiony na sprzedaz od prawie dwoch lat. -Dwoch lat? Mezczyzna skinal glowa. -Tutaj mieszkancy zmieniaja sie co szesc miesiecy. Maksymalnie co osiem. To naprawde mila okolica. Zobaczylem ogloszenie w "Post" tuz po wykonczeniu tego osiedla. Naprawde dobry projekt, dobre polaczenie z centrum, dobre szkoly. Jeffrey zblizyl sie do nich. -Ale ten dom jest inny. Dlaczego? Mezczyzna wzruszyl ramionami. -Mysle, ze ludzie sadza, iz przynosi pecha. Wiecie, jacy potrafia byc przesadni. Numer trzynasty i te rzeczy. Mowilem im, zeby zmienili numer... -Pech? O co dokladnie chodzi? Mezczyzna skinal. -Nie wiem, czy mozna to nazwac pechem. Nie chodzi o to, ze cos tu straszy, czy cos takiego. Przywoluje jedynie zle skojarzenia, to wszystko. Nie rozumiem tez, dla czego pozostali maja cierpiec z powodu jednego malego incydentu. -Jakiego malego incydentu? - zapytal Jeffrey. -A tak w ogole, to co wy tu robicie? - spytal nagle mezczyzna. -Jaki maly incydent? - powtorzyl z naciskiem Jeffrey. -Ta mala dziewczynka, co zniknela. Pisali w gazetach. -Niech pan o tym opowie. Westchnal, szarpnal za smycz, kiedy pies zaczal obwachiwac nogawke agenta i wzruszyl ramionami. -Ta rodzina, ktora tu kiedys mieszkala, no coz, wyprowadzila sie po tragedii. Ludzie sie dowiaduja i zniechecaja. Jest tak duzo innych, naprawde ladnych domow w okolicy czy w calym Zielonym Miescie. Nikt nie chce kupowac takiego, ktory ma za soba zla historie. -Jaka zla historie? - Jeffreyowi konczyla sie cierpliwosc. -Mila rodzina. Robinsonowie. -W to nie watpie i co dalej? -Ta mala wyszla z domu pod wieczor, tuz przed kolacja. Jestesmy tu na skraju duzego rezerwatu. Mnostwo lasow i dzikiej zwierzyny. Czternascie lat, powinna wie dziec, ze nie nalezy oddalac sie od domu. Szczegolnie przed kolacja. Nie moge sobie tego wyobrazic. No, wiec wychodzi z domu, rodzina zaczyna szukac, sasiedzi wy chodza z latarkami, pojawia sie nawet helikopter Sluzby Stanowej, a jej ani sladu. Nie odnalezli. Ludzie doszli do wniosku, ze to wilki albo dzikie psy. Niektorzy my sleli, ze to Wielka Stopa. Ja do nich nie naleze. Nie wierze w takie bzdury. Mysle, ze po prostu uciekla. Moze chciala sie zemscic na rodzicach po jakiejs awanturze. Wie cie, jakie sa nastolatki. A wiec ucieka, gubi sie w lesie i po sprawie. Podnoze tych gor pelne jest jaskin. Wszyscy domyslali sie, ze tam zaginela albo umarla, albo co kolwiek, ale do diabla, trzeba by bylo calej armii, zeby dokladnie przeczesac ten teren. Przynajmniej tak twierdza wladze. Mnostwo ludzi sie stad wyprowadzilo po tym incydencie. Ja chyba jestem jedynym w okolicy, ktory to pamieta. Nie przejalem sie tym az tak bardzo. Moje dzieciaki sajuz dorosle. Jeffrey cofnal sie i oparl plecami biala sciane domu. Przypomnial sobie, gdzie widzial ten adres; byl w jednym z artykulow "Post". Przez glowe przemknelo mu ulotne wspomnienie zdjecia usmiechnietej dziewczynki z aparatem ortodoncyjnym na zebach. Mezczyzna wzruszyl ramionami. -Mysle, ze biuro obrotu nieruchomosciami zataja te historie, kiedy pojawia sie jakis klient. Mile miejsce. Powinni tu zamieszkac jacys ludzie, jakas inna rodzina. W koncu tak chyba bedzie. Ponownie szarpnal smycz, chociaz terier siedzial spokojnie na podlodze. -Pusty, do diabla, traci na wartosci. Martin przerwal mu nagle: -Czy widzial pan tu kogos ostatnio? Potrzasnal przeczaco glowa. -A pan mysli, ze kto tu mogl byc? -Robotnicy, agenci biura obrotu, architekci, ktokolwiek - podpowiedzial Clayton. -Hmm, nie wiem. Chyba nie zauwazylem nikogo takiego. Agent podal mezczyznie komputerowe zdjecia Gilberta Wraya, jego zony i dzieci. -Zna ich pan? Widzial pan kiedykolwiek tych ludzi? Mezczyzna utkwil wzrok w fotografiach, po czym pokrecil glowa. -Nie. -Rozpoznaje pan nazwisko, imiona? Zawahal sie, po czym znowu pokrecil glowa. -Nigdy o nich nie slyszalem. Ejze, o co w tym wszystkim chodzi? -Nie pana pieprzony interes - warknal Martin wyrywajac wydruki z reki mez czyzny. Terier szczeknal i skoczyl na duzego detektywa. 166 Jeffrey oczekiwal, ze Martin zada kolejne pytanie, a moze kopnie psa, ale jeden z agentow zawolal z wnetrza domu:-Agencie Martin! Chyba cos mamy. Detektyw skinal na jedna z policjantek. -Wez zeznanie od tego pana - rozkazal i po chwili dodal z nuta zawodu w glo sie: - Dziekuje za pomoc. -Nie ma sprawy. - Sasiad wzruszyl ramionami. - Ale nadal chcialbym sie do wiedziec, co sie tu dzieje. Ja rowniez mam pewne prawa, panie wladzo. -Niewatpliwie ma pan - rzucil obcesowo agent. Nie ogladajac sie na czlowieka z terierem, Martin i Clayton podazyli za glosem agenta dochodzacym z kuchni. Byl to jeden z policjantow przebranych za pracownika telekomunikacji. -Znalazlem cos takiego. - Wskazal na polyskujacy blat z szarego kamienia po przeciwnej stronie zlewu. Stal na nim niewielki, tani laptop, podlaczony do gniazdka oraz wtyczki telefonicznej. Obok znajdowalo sie proste urzadzenie do odmierzania czasu, dostepne w kazdym sklepie elektrycznym. Ekran komputera jasnial tysiacem geometrycznych ksztaltow plasajacych w osobliwym, elektronicznym tancu zolci, blekitu, zieleni i czerwieni. -To stad przeslal wiadomosc - wyszeptal Jeffrey. Martin skinal glowa. Jeffrey zblizyl sie ostroznie do komputera. -To urzadzenie moze byc sprzezone z ladunkiem wybuchowym - odezwal sie jeden z policjantow. - Chyba powinnismy wezwac brygade ze specjalista od mate rialow wybuchowych. Clayton pokrecil glowa. -Nie. Czasomierz pelnil tu inna funkcje. Dzieki niemu wiadomosc zostala automatycznie wyslana o okreslonej porze. Jego juz tu dawno nie bylo. Mimo to trzeba sprawdzic wszystkie urzadzenia i poszukac odciskow palcow. Chyba nie znajda zadnych, ale powinnismy tego dopilnowac. -Dlaczego jednak zostawil go tutaj? Mogl przeciez przeslac wiadomosc z kaz dego innego miejsca. Jeffrey popatrzyl na czasomierz. -To kolejna czesc tej samej wiadomosci, jak przypuszczam - powiedzial. W isto cie nic nie przypuszczal. Wybor akurat tego miejsca zostal gruntownie przemyslany i Clayton doskonale rozumial, co to znaczy. Jego ojciec byl tu juz wczesniej - moze nie w domu, lecz niewatpliwie w jego poblizu; wraz z dzikimi zwierzetami, ktore rzekomo ponosily wine za znikniecie dziecka; i musialo mu sie to wydawac niezwy kle zabawne. Jeffrey zdal sobie sprawe, ze wielu zabojcow, z ktorymi mial kontakt przez te wszystkie lata, szczerze ubawiloby sie wiedzac, ze wladze Piecdziesiatego Pierwszego Stanu mialy wiekszy interes, aby skrzetnie skrywac poczynania morder cow, niz oni sami. Kazdy z zabojcow, ktorych poznal, czy ktorych sprawy badal, potraktowalby ten fakt za cudownie ironiczny. Zimni, szaleni, kalkulujacy oraz im pulsywni, wszyscy bez wyjatku zasmiewaliby sie do rozpuku, zgieci wpol, trzymajac sie za boki, wylewajac potoki lez z rozbawienia. 167 Patrzyl na zmieniajace sie ksztalty i barwy na ekranie komputera. Niektorzy zabojcy sa wlasnie tacy, pomyslal. Kiedy sadzisz, ze maja jeden ksztalt i kolor, zmieniaja sie tak bardzo, ze zbijaja cie z tropu. W naglym przyplywie frustracji wyciagnal reke i wcisnal klawisz z napisem Enter, tylko po to, by pozbyc sie drazniacych, wirujacych ksztaltow. Ruchliwe figury zniknely natychmiast, a ich miejsce zajal polyskujacy zoltym kolorem napis:A kuku! Myslales, ze jestem glupi? Rozdzial czternasty INTERESUJACY BOHATERHISTORYCZNY Po raz kolejny Martin poprowadzil Claytona antyseptycznym labiryntem pomieszczen Kwatery Glownej Sluzby Stanowej Piecdziesiatego Pierwszego Stanu. Ich obecnosc spowodowala nieco zamieszania; pracownicy za biurkami, przy telefonach, oderwali sie na chwile od swoich zajec i patrzyli zaciekawieni na dwoch mezczyzn przechodzacych przez duze pomieszczenie. W absolutnej ciszy. Jeffreyowi przyszlo do glowy, ze rozniosla sie juz pogloska o nalocie na pusty dom. A moze ludzie w koncu domyslili sie przyczyny jego przybycia do nowego stanu, co uczynilo z niego jesli nie slawna persone, to z pewnoscia obiekt ogolnego zainteresowania. Czul na sobie dziesiatki zaciekawionych spojrzen.Sekretarka, strzegaca gabinetu dyrektora, w milczeniu machnela reka pozwalajac im przejsc. Tak jak poprzednio, dyrektor siedzial za biurkiem kolyszac sie lekko na fotelu. Opieral lokcie na politurowanym drewnianym blacie; koniuszki palcow obu dloni stykaly sie ze soba. Na sofie po prawej stronie siedzieli pozostali dwaj uczestnicy pierwszego spotkania: starszy, lysy, ktorego Jeffrey nazywal Bundy, mial na szyi poluzowany krawat komponujacy sie z wygniecionym garniturem tak, jakby spedzil w nim ostatnia noc na niewygodnej kanapie. Mlodszy, nienagannie ubrany przedstawiciel biura gubernatora, ktoremu nadal przydomek Starkweather, odwrocil wzrok, gdy Jeffrey wszedl do pokoju. -Dzien dobry, panie profesorze - powital go dyrektor. -Dzien dobry, panie Manson - odparl Jeffrey. -Pil pan juz kawe? Moze pan cos zje? -Nie, dziekuje. - Jeffrey pokrecil glowa. -Dobrze. Mozemy przejsc do interesow. - Wskazal krzesla przed biurkiem za praszajac do zajecia miejsc. Jeffrey polozyl na kolanach notatki, po czym spojrzal na dyrektora. -Ciesze sie, ze mogliscie przyjsc tak wczesnie i na biezaco strescic nam postepy w dochodzeniu - zaczal Manson tylko po to, zeby Starkweather wszedl mu w slowo. - Albo brak postepow - wymamrotal. Dyrektor spojrzal na niego gniewnie. Tak jak 169 poprzednio, agent Martin siedzial sztywno czekajac na pytania - pewien rodzaj asekuracji doswiadczonego biurokraty.-Och, nie sadze, zeby to bylo wlasciwe przypuszczenie, panie Starkweather - zripostowal dyrektor. - Profesor wie teraz o wiele wiecej niz w pierwszym dniu po bytu w naszym stanie. Jeffrey lekko skinal glowa. -Rzecz w tym, w jaki sposob najlepiej wykorzystac wiedze profesora. Jakie daje nam korzysci? Czyz nie mam racji, profesorze? -Ma pan. -1 nie myle sie sadzac, ze podjelismy przynajmniej jedna wazna decyzje, prawda, profesorze? Jeffrey zawahal sie, odkaszlnal i ponownie skinal glowa. -Tak - odpowiedzial powoli. - Wydaje sie, ze nasz obiekt rzeczywiscie jest zwiazany z moja osoba. - Nie potrafil zmusic sie, by wypowiedziec slowo ojciec, lecz Bundy przyszedl mu z pomoca. -A wiec ten chory skurczybyk, ktory tak rozrabia dokola, to panski ojciec! Jeffrey obrocil sie nieco na krzesle. -Wiele faktow na to wskazuje. Lecz nalezy brac rowniez pod uwage sprytne oszu stwo. To znaczy ktos, kto pozostawal w bliskich stosunkach z moim ojcem i zdobyl wiedze, poznal modus operandi. Prawdopodobienstwo, iz mamy tu do czynienia z ta kim oszustwem, jest jednak niewielkie. -A poza tym jaki bylby tego sens? - spytal Manson. Mial kojacy, lagodny glos, z ktorym ostro kontrastowaly nerwowe tony pozostalych dwoch mezczyzn. Osobliwa powsciagliwosc Mansona kazala Jeffreyowi sadzic, ze byl to czlowiek grozny. -To znaczy, po co tworzyc takie oszustwa? W jakim celu? Nie, powinnismy raczej bezpiecznie zalozyc, ze profesor wykonal pierwsze zadanie, jakie mu nakre slilismy, a mianowicie zidentyfikowal zrodlo naszych klopotow. Manson umilkl na chwile. -Moje gratulacje, profesorze. Jeffrey skinal glowa, lecz nie dawala mu spokoju mysl, ze to raczej zrodlo ich klopotow zidentyfikowalo jego; nalezalo sie takiego nastepstwa wydarzen spodziewac po umieszczeniu nazwiska i zdjecia w gazetach. Nie podzielil sie jednak swymi obawami. -Myslalem, ze mial nam wystawic tego sukinsyna, a my zalatwilibysmy cala reszte - odezwal sie ostro Starkweather. - Uwazam, ze z prawdziwymi gratulacjami nalezy sie wstrzymac, az do tego momentu. Wymietoszony Bundy zgodzil sie szybko. -Wiedza a postepy to zupelnie co innego - stwierdzil autorytatywnie. - Chcial bym wiedziec, czy jestesmy w stanie zidentyfikowac tego mezczyzne i zrozumiec jego poczynania, zebysmy mogli dalej normalnie zyc. Czy musze wam przypominac, ze im dluzej zwlekamy, tym bardziej rosnie zagrozenie dla naszej przyszlosci? -Chodzi o przyszlosc polityczna? - zapytal Jeffrey z odrobina sarkazmu w glo sie. - Czy moze finansowa? W gruncie rzeczy to nie stanowi roznicy. 170 Bundy poruszyl sie na fotelu pochylajac sie gwaltownie do przodu i otwierajac usta, zeby cos powiedziec, lecz Manson powstrzymal go ruchem dloni.-Panowie, juz wielokrotnie przerabialismy ten temat. - Odwrocil sie w kierun ku Claytona, jednoczesnie podnoszac z biurka staromodny nozyk do papieru. Pro mienie slonca odbily sie od ostrza. Manson przejechal ostra krawedzia po wewnetrz nej stronie dloni, jakby probowal jego ostrosc. -Nigdy nie uwazalismy tej sprawy za prosta, nawet przy pomocy naszego profe sora. Schwytanie obiektu, mimo iz mamy juz sporo informacji, nadal bedzie trudne do zrealizowania. Nawet tutaj, w stanie, gdzie jest dobre prawo. Aczkolwiek poczy nilismy milowe kroki, prawda, profesorze? -Tak. Manson usmiechnal sie wzruszajac ramionami. -To dochodzenie, profesorze... Czy przypomina sobie pan podobne z literatu ry? A moze z dokumentacji FBI, z ktora jest pan tak doskonale zaznajomiony? Jeffrey odchrzaknal i myslal intensywnie. Nie spodziewal sie takiego pytania i nagle poczul sie jak student, od ktorego wymaga sie szybkich odpowiedzi podczas egzaminu. -Przychodza mi na mysl fragmenty innych spraw. Slynnych. Cokolwiek by sa dzic, domniemywa sie, ze Kuba Rozpruwacz kontaktowal sie z policja i prasa. David Berkowitz wysylal slynne wiadomosci syna Sama. Ted Bundy, bez urazy, panie Bun dy, posiadal umiejetnosc kameleona we wtapianiu sie w otoczenie i zostal areszto wany dopiero, kiedy przestal sie kontrolowac. Moglbym wyliczyc wiele podobnych przypadkow. -Lecz zawieraja one jedynie elementy podobienstwa, tak? - spytal Manson. - Czy przychodzi panu do glowy sprawa, w ktorej zabojca pozwolil na poznanie swej tozsamosci... swemu wlasnemu dziecku? -Nie przychodzi mi do glowy przyklad, w ktorym dziecko mordercy bralo udzial w polowaniu na niego. Lecz w historii mialy miejsce pewne... no coz, powiazania miedzy zabojca a policjantami albo prasa... -W tym przypadku nie o to dokladnie chodzi. -Nie, oczywiscie, ze nie. -A jakie wnioski moze pan z tego wyciagnac, profesorze? -To sugeruje wiele rzeczy. Poczucie waznosci, egotyzmu. Ale przede wszyst kim to, ze nasz obiekt stworzyl wiele warstw - zaslone dezinformacji - skrywajacych zwiazek miedzy tym, kim byl kiedys, a tym, kim jest obecnie. Mowiac "tym, kim jest obecnie" mam na mysli jedynie jego obecna prace, dom, zycie. Sam rdzen jego oso bowosci nie ulegl zmianie. A jesli nawet tak sie stalo, zmienil sie na gorsze. Lecz zewnetrzna powloka z pewnoscia jest inna, zwlaszcza pod wzgledem spolecznym, mam tu na mysli fakt, ze nie bedzie on juz teraz nauczycielem historii, ktorego zna lem w wieku dziewieciu lat. Jest inny fizycznie. Wyobrazam sobie, ze dokonaly sie pewne zmiany w jego wygladzie. On musi sadzic, ze to, co do tej pory robil, jest absolutnie bezpieczne. Umilkl na kilka sekund. -Arogancja, to slowo, ktore przychodzi mi na mysl. 171 -A zatem, co u diabla, mamy zrobic! - krzyknal Bundy. - Ten chory sukinsynciagle zabija, a my nie mozemy nic poradzic! Jak wiadomosc o tym pojdzie w swiat, jestesmy skonczeni! Rozpocznie sie masowy exodus ludnosci. Cos jak goraczka zlo ta, tylko w odwrotnym kierunku. Nikt sie nie odezwal. Tu chodzi tylko o pieniadze, pomyslal Jeffrey. Bezpieczenstwo to pieniadze. Ochrona to pieniadze. Jaka jest cena tego, ze mozna wyjsc z domu nie wlaczajac alarmu czy nawet nie zamykajac drzwi na klucz? Przez chwile w pomieszczeniu panowala cisza. Jeffrey przerwal ja mowiac: -Ludzie moga przestac wierzyc, ze ich dzieci sa zabijane przez wilki. Starkweather zachnal sie. -Uwierza w to, co im powiemy - stwierdzil z uporem. -Albo dzikie psy. Albo wypadki w trakcie podwozenia samochodem. Czy nie zaczyna wam brakowac wiarygodnych wytlumaczen? Nawet czesciowo wiarygod nych? Starweather nie odpowiedzial wprost na pytanie. -Nigdy nie cierpialem tych cholernych historyjek o psach. -Ile morderstw popelniono? - zazadal Jeffrey. - Znalazlem dowody pozwalaja ce przypuszczac, ze ponad dwadziescia. Ile ich bylo? -Kiedy to zrobiles?! - wybuchnal Martin. Clayton wzruszyl ramionami. W pomieszczeniu ponownie zapadla gleboka cisza. Manson obrocil sie w fotelu przy wtorze delikatnego skrzypienia i wyjrzal przez okno. Pytania wisialy w powietrzu. Jeffrey uslyszal, jak Martin baknal pod nosem jakies przeklenstwo i nie mial watpliwosci, kto jest adresatem. -Nie wiemy, ile dokladnie - odparl w koncu Manson nie przestajac wygladac oknem. - Mozliwe, ze nie wiecej niz trzy lub cztery. Albo dwadziescia lub trzy dziesci. Czy to naprawde ma znaczenie? Tych przestepstw nie laczy liczba smier telnych ofiar, sa powiazane rodzajem ofiary, stylem uprowadzenia. Niewatpliwie rozumie pan, profesorze, w jak niezwyklej znalezlismy sie sytuacji. Seryjnych za bojcow identyfikuje sie albo poprzez zrodlo ich zainteresowania, albo skutki ich czynow. To ten drugi element zaprowadzil nas do pana. Ale pozostaja rowniez inne podobne znikniecia. Ciala pojawiaja sie po... jesli juz sie pojawiaja... w... jak powinienem to ujac? W innym stylu. Tak jak z ta ostatnia, ktora, wedlug pana jest ofiara tego samego czlowieka - chociaz inni... - spojrzal przez ramie na agenta Martina -...nie zgadzaja sie. Ta mloda kobieta zniknela w podobny sposob, a po tem znaleziono ja w pozycji modlitewnej. Zupelnie niepodobne. Pojawiaja sie py tania. Manson odwrocil sie w kierunku Jeffreya. -To jest do rymu i do taktu, profesorze, trzeba tylko znalezc dupe do kontaktu. Melodie, innymi slowy. Sa smierci i znikniecia, a my wszyscy uporczywie wierzy my, ze sprawca jest ten sam czlowiek. Ale jaki jest schemat? Gdybysmy go znali, moglibysmy podjac odpowiednie kroki. Niech pan znajdzie odpowiedzi, profesorze. W pokoju ponownie zapanowala cisza, ktora przerwal Bundy westchnawszy ze zniecheceniem. 172 -A wiec, ta ostatnia tozsamosc - Gilbert Wray, jego zona - Joan Archer i ichdzieci to osoby fikcyjne? I zupelnie dla nas bezuzyteczne? W tej materii nie mamy zadnych postepow, prawda? Martin odpowiedzial beznamietnym glosem policjanta. -Po nieudanym nalocie na dom, na Cottonwood, sprawdzilismy w urzedzie imi- gracyjnym i okazalo sie, ze dokumentacja dotyczaca rodziny Wray jest niekomplet na. Wstepne sledztwo sugeruje, ze te nazwiska trafily do dokumentacji komputero wej z nieznanego terminalu, znajdujacego sie na terenie stanu jedynie dlatego, ze ktos oczekiwal naszego przybycia do tego domu. Istnieje prawdopodobienstwo, ze obiekt stworzyl te osoby i umiescil je w systemach komputerowych w celu odwroce nia naszej uwagi. Mogl tego dokonac w przeciagu kilku dni, a nawet godzin, przed atakiem na dom na Cottonwood. Z tej, jak i innych informacji, ktore zdobylismy, mozna wyciagnac wniosek... - detektyw przerwal i rzucil szybkie spojrzenie w kie runku Jeffreya -...ze ma on dostep do systemow komputerowych Sluzb Specjalnych i zna nasze biezace hasla i kody dostepu. Jeffrey przypomnial sobie zdumienie na widok czesciowo startej tablicy. -Z powodzeniem mozemy stwierdzic, iz nasz obiekt ma wystarczajaca wiedze, aby zlamac kazdy system zabezpieczen, jaki obecnie dziala w tym stanie - powie dzial nie popierajac swojej opinii jakims szczegolnym przykladem. Wskazal na ster te papierow na biurku Mansona. -Nie wychodzilbym z zalozenia, ze to uszlo jego uwagi, panie Manson. Byc moze przejrzal rowniez szuflady w panskim biurku. Manson pokiwal smutno glowa. -Cholera jasna - wybuchnal Starkweather. - Wiedzialem. Wiedzialem od same go poczatku. -Co pan wiedzial? - zazadal Jeffrey. Mlody polityk wzruszyl gniewnie ramionami pochylajac sie gwaltownie do przodu. -Ze ten skurczybyk to jeden z nas. To stwierdzenie, na kilka sekund, zasialo cisze w pokoju. Jeffreyowi natychmiast przyszly do glowy pewne pytania, ale nie wypowiedzial ich glosno. Zanotowal jednak w myslach slowa Starkweathera. Manson bujal sie w fotelu gwizdzac przez zeby. -Jak pan przypuszcza, profesorze, skad nasz obiekt wzial to nazwisko? Gilbert D. Wray. Czy to cos oznacza. -Niech pan to powtorzy - odezwal sie szybko Jeffrey. Manson w milczeniu ponownie pochylil sie do przodu. -Co? - spytal Bundy w imieniu Mansona. -To nazwisko, do cholery, niech pan je powtorzy. Wymietoszony mezczyzna poruszyl sie niecierpliwie na sofie. -Gilbert D. Wray. Czy mozna to wymowic inaczej? Jeffrey odchylil sie w fotelu. Pokrecil przeczaco glowa. -Przepraszam - powiedzial lagodnie, kierujac slowa do Mansona. - Rozpozna lem to nazwisko, kiedy pierwszy raz je zobaczylem, ale nie wypowiedzialem tego na glos. Postapilem glupio. 173 -Rozpoznal pan? - spytal Manson. - W jaki sposob?Jeffrey usmiechnal sie szyderczo. -Gilbert D. Wray. Powiedzmy to jeszcze raz z lekkim akcentem francuskim. Co powiecie na Gilles de Rais? -Kto to taki? - spytal Bundy. -Interesujaca postac historyczna - odpowiedzial Jeffrey. -Tak? - odezwal sie Manson. -Joan D. Archer. Dzieci Henry i Charles. Przyjechali tu z Nowego Orleanu. Jakie to oczywiste. Powinienem to zauwazyc od razu. Cholerny idiota ze mnie. -Zobaczyc co? -Gilles de Rais byl wazna postacia w trzynastowiecznej Francji. Dowodca wsla wionym w walce przeciwko brytyjskim najezdzcom. Byl - jak podaja historyczne skrypty - glownym doradca wojskowym i jednym z najbardziej zagorzalych zwolen nikow Joanny D'Arc. Swietej Joanny. Albo, jak panowie wola, Dziewicy Orlean skiej. A walczace partie? Jak dwoje sprzeczajacych sie dzieci - Henryk z Anglii i na stepca tronu, Karol z Francji. W pomieszczeniu ponownie zalegla cisza. -Ale co to ma wspolnego z... - zaczal Starkweather. Jeffrey przerwal mu. -Arystokrata Gilles de Rais, procz wyjatkowych zdolnosci militarnych i niepo sledniego bogactwa, byl rowniez jednym z najstraszliwszych mordercow dzieci. Lecz zanim odkryto, dokonal ponoc rzezi ponad czterystu dzieci w trakcie sadystycznych, seksualnych rytualow w obrebie swej posiadlosci. Skonczyl na szafocie. Intrygujaca postac. Ksiaze zla, ktory walczyl z poswieceniem i ogromnym mestwem pod bokiem swietej. -Jezu Chryste - zagwizdal Bundy. - Niech mnie wszyscy diabli. -Wszyscy diabli niewatpliwie wzieli de Rais'a - odezwal sie miekko Jeffrey - chociaz prawdopodobnie byl on fascynujacym przypadkiem dla odpowiednich wladz. Jak nalezy postepowac z takim czlowiekiem? Byc moze raz na sto lat otrzymuje dzien wolny od ognia piekielnego. Czy to bylaby odpowiednia nagroda dla czlowie ka, ktory wielokrotnie uratowal swietej zycie? Nikt nie odpowiedzial na to pytanie. -No, coz, jak pan rozumie fakt, ze nasz obiekt przyjal to nazwisko? - zazadal gniewnie Starkweather. Jeffrey milczal. Odkryl, ze obserwowanie polityka w stanie dyskomfortu i zaklopotania daje mu sporo przyjemnosci. -Powiedzialbym, ze nasz obiekt, moj ojciec jest... coz, interesuje sie moralna i filozoficzna strona dobra i zla absolutnego. Starkweather utkwil w Jeffreyu wzrok pelen gniewu wyroslego z dlugotrwalej frustracji, lecz nie odezwal sie ani slowem. Jeffrey wypelnil jednak chwilowa przerwe i dodal: -Podobnie jak ja. 174 Przez kilka sekund Jeffrey sadzil, ze to stwierdzenie zasygnalizowalo koniec spotkania. Manson opuscil glowe na piersi i zdawal sie myslec gleboko, chociaz nie przestawal drapac sie po dloni ostrzem noza do papieru. Niespodziewanie szef Sluzb Specjalnych rzucil nozyk na biurko. Odglos przypominal wystrzal pistoletu.-Chcialbym teraz zamienic z profesorem kilka slow na osobnosci - odezwal sie. Bundy chcial zaprotestowac, lecz szybko sie pohamowal. -Prosze bardzo - powiedzial Starkweather. - Za kilka dni, maksymalnie za ty dzien, znow pan nas zapozna z postepami sledztwa, dobrze, profesorze? - To zdanie zawieralo w sobie zarowno rozkaz jak i pytanie. -Kiedy tylko beda panowie sobie zyczyc - odparl Jeffrey. Starkweather wstal kiwajac na Bundy'ego, ktory wygramoliwszy sie z miekkiej sofy podazyl za nim, i opuscili gabinet bocznymi drzwiami. Agent Martin rowniez wstal. -Chce pan, zebym zostal czy wyszedl? - spytal. Manson wskazal na drzwi. -To zajmie nam kilka minut - odezwal sie. Martin skinal glowa. -Zaczekam na zewnatrz. -Doskonale. Dyrektor zaczekal az agent wyjdzie, po czym odezwal sie niskim, rownym glosem: -Martwia mnie, profesorze, pewne rzeczy, o ktorych pan mowi, ale jeszcze bar dziej to, co pan implikuje. Jeffrey wzruszyl ramionami. -To znaczy, panie Manson? Dyrektor wstal zza biurka i podszedl do okna. -Nie mam tu odpowiedniego widoku - odezwal sie. - To nie jest w porzadku i zawsze mnie martwilo. -Slucham? -Ten widok - powiedzial wskazujac prawa reka za okno. - Gory. Panorama bardzo malownicza, ale tak sobie mysle, ze wolalbym patrzec na jakis plac budowy. Widziec, jak cos powstaje. Niech pan tu podejdzie, profesorze. Jeffrey obszedl biurko i stanal obok Mansona. Z bliska dyrektor wydawal sie duzo nizszy. -Bardzo ladnie, prawda? Piekna panorama. Idealna na pocztowke. -Zgadzam sie. -To przeszlosc. Antyk. Prehistoria. Mam widok na bardzo stare drzewa, i lad, ktory powstal miliony lat temu. W niektorych z tych lasow sa miejsca nie dotkniete stopa czlowieka. Z mojego fotela moge wyjrzec przez okno i zobaczyc srodowisko naturalne, jakie widzieli odkrywcy tego kontynentu. -Tak. Rozumiem. Dyrektor popukal w szybe. -Widac przeszlosc. A zarazem przyszlosc. Odwrocil sie wskazujac Jeffreyowi fotel, po czym rowniez usiadl. -Nie sadzi pan, profesorze, ze Ameryka w pewien sposob stracila swa tozsa mosc? Ze idealy, ktore nasi przodkowie wpajali temu narodowi, ulegly erozji? Roz proszyly sie? Poszly w zapomnienie? Jeffrey skinal glowa. -To coraz bardziej powszechny punkt widzenia. -Zyjemy w zdezintegrowanej Ameryce, opanowanej przez przemoc. Nie ma szacunku. Rodzina stracila juz swa wage i znaczenie. Zniknelo poczucie wielkosci, do ktorego zawsze dazylismy, prawda? -Tak ucza w szkole. To czesc historii. -Alez zdobywanie wiedzy a doswiadczanie czegos na wlasnej skorze to dwie rozne sprawy. -Oczywiscie. -Jaki, wedlug pana, jest cel stworzenia Piecdziesiatego Pierwszego Stanu? Jeffrey nie odpowiedzial. -Dawno temu Ameryka kojarzyla sie z przygoda. Napawala ufnoscia i nadzie ja. Byla miejscem dla marzycieli i ludzi ogarnietych pozytywna wizja swiata. Tak bylo kiedys. -Wielu zgodziloby sie z ta opinia. -A wiec, tym, ktorzy maja nadzieje, ze trzecie i czwarte stulecie naszych dzie jow bedzie rownie wspaniale jak pierwsze dwa, powinno nasuwac sie pytanie, w jaki sposob odbudowac to poczucie narodowej dumy? -Wiara w cudowne przeznaczenie. -Wlasnie. Nie slyszalem tego stwierdzenia od czasow szkolnych, lecz wlasnie tego nam potrzeba. Nie mozna go importowac, jak to kiedys zrobilismy, biorac najlep szych tego swiata i wrzucajac ich do olbrzymiego kotla z bigosem narodowym. Nie mozna stworzyc poczucia wielkosci dajac ludziom wiecej swobod, poniewaz juz wie lokrotnie probowano i prowadzilo to nieuchronnie do jeszcze wiekszej dezintegracji. Kiedys potrafilismy zaszczepiac nadzieje, chwale, poczucie narodowego celu i jedno sci walczac w wojnie swiatowej, lecz stalo sie to niewykonalne, poniewaz dzisiejsza bron jest zbyt potezna. W drugiej wojnie walczyli indywidualni ludzie, poswiecajac sie w imie idealow. To nie jest juz mozliwe, kiedy nowoczesne uzbrojenie sugeruje wojne robotow, w ktorej walcza komputery i technicy w odleglych miejscach, sterujacy urza dzeniami poprzez przestrzen kosmiczna. A wiec, co nam zostalo? -Nie wiem. -Zostalo nam jedno, w co mozemy wierzyc i temu wlasnie jestesmy tak odda ni w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie. Wierzyc, ze ludzie odkryja na nowo warto sci, poczucie poswiecenia i wole ulepszania swiata, ze ponownie stana sie pionie rami, o ile tylko otrzymaja ziemie tak pierwotna i pelna nadziei, jaka odkryli nasi przodkowie. Manson pochylil sie do przodu rozkladajac szeroko rece. -Oni nie moga sie bac, panie profesorze. Strach zabija wszystko. Dwiescie lat temu ludzie, ktorzy stali tu, gdzie my teraz stoimy i patrzyli na te same gory widzac ten sam malowniczy krajobraz, mieli swiadomosc wyzwania. Wiedzieli, co to sa prze ciwnosci losu i trudy. Oni pokonali strach nieznanego. 176 -To prawda - odezwal sie Jeffrey.-Dzisiejsze wyzwanie to pokonac strach przed tym, co znamy. Manson przerwal odchylajac sie w fotelu. -A wiec taka idea przyswiecala powstaniu naszego stanu - stworzenie swiata w obrebie swiata. Narod w narodzie. Tworzymy mozliwosci i bezpieczenstwo. A wie pan, co sie dalej stanie? Jeffrey pokrecil przeczaco glowa. -Urosnie. Wyjdzie na zewnatrz. Stanowczo i nieuchronnie. -O czym pan mowi? -Mowie, ze to, co tu mamy, powoli, ale skutecznie przejmie kontrole nad Ame ryka. Moze bedzie to praca dla pokolen, ale w koncu nasz sposob na zycie zdlawi terror i deprawacje, jakie panujaw tym kraju. Zaczynamy juz dostrzegac, ze wspol noty, ktore z nami granicza, przyjmuja nasze prawa i niektore doktryny. -Jakie? Manson wzruszyl ramionami. -Poznal juz pan wiele z nich. Likwidujemy pewne prawa wynikajace z Pierw szej Poprawki do Konstytucji. Panuje wolnosc wyznania. Wolnosc slowa - no, coz, moze w nieco mniejszym stopniu. A prasa? Nalezy do nas. Ograniczamy Czwarta Poprawke. Kontrolujemy wywlaszczanie i konfiskate dobr. Wprowadzilismy ogra niczenia do Szostej Poprawki; nie mozna juz popelniac przestepstw i kupowac wol nosci dzieki jakiemus sprzedajnemu prawnikowi. I wie pan co, profesorze? -Tak? -Ludzie rezygnuja z nich bez zgrzytania zebow. Sa gotowi oddac te prawa, aby w zamian mieszkac w kraju, w ktorym nie musza zamykac drzwi na klucz, kiedy ida spac. My tutaj przyjmujemy zaklady, ze poza granicami tego stanu jest wielu, ktorzy mysla podobnie. I ze nasze wartosci zostana z czasem przyjete przez caly narod. -Jak jakas infekcja? -Raczej jak przebudzenie. Narod zbudzony z dlugiego snu. Po prostu my wsta lismy nieco wczesniej niz reszta. -W pana ustach rzecz wyglada atrakcyjnie. -Bo jest atrakcyjna, profesorze. Pan pozwoli, ze zapytam, kiedy pan osobiscie korzystal z tych konstytucyjnych praw? Kiedy pan powiedzial: no, teraz moge zasto sowac Pierwsza Poprawke? -Nie przypominam sobie. Ale uwazam, ze sa potrzebne. Nie wiem zbyt duzo na temat rezygnacji z fundamentalnych swobod... -Ale jesli zniewalaja one pana, czy nie lepiej byloby sie wyzwolic z pod ich jarzma? -Trudne pytanie. -Ludzie pozwalaja na wiezienie samych siebie. Mieszkaja we wspolnotach otoczonych ogrodzeniami, bramami. Korzystaja z uslug ochroniarzy. Nie rozstaja sie z bronia. Spoleczenstwo w znacznej mierze zyje za murami i w wiezieniach. Zeby oddalic zlo, trzeba zamykac sie na klucz. Czy to wolnosc, profesorze? Tutaj jest inaczej. Czy wiedzial pan, ze jestesmy jedynym stanem w kraju, ktoremu z po wodzeniem udalo sie przejac kontrole nad posiadaniem broni? Co wiecej, zaden 12 Stan umyslu 177 domniemany mysliwy nie posiada tu strzelby. Czy wiedzial pan, ze nienawidza nas militarysci i nalezacy do nich lobbysci ze Starego Waszyngtonu? - Nie.-No wlasnie. Kiedy mowie, ze odebralismy prawa konstytucyjne, sadzi pan pewnie, ze jestem jakims prawicowym konserwatysta. Wprost przeciwnie. Nie opowiadam sie za zadnym ugrupowaniem politycznym, poniewaz moge osiagac to, co konieczne z kazdej strony politycznego spektrum. Tu, w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie, Druga Poprawka do Konstytucji oznacza to, co stwierdza - nie to, czego chce jakis lobbysta z glebokimi kieszeniami. Moglbym mnozyc przyklady, profesorze. Nie mau nas jakichkolwiek ustaw ograniczajacych prawa kobiet do rodzenia dzieci, ale sprawa ta wzbudza ostre spory. W konsekwencji stan kontroluje dostep do aborcji, wytycza ramy w tej kwestii, kierujac sie rozsadkiem. Dzieki temu udaje sie utrzymac te kontrowersje w stanie rownowagi. Nie tylko chronimy macierzynstwo, ale takze lekarzy, ktorzy wykonuja zabiegi. -Jest pan rowniez filozofem, panie Manson. -Nie. Pragmatykiem, profesorze. I mysle, ze reprezentuje przyszlosc. -Moze ma pan racje. Manson usmiechnal sie. -A teraz widzi pan, jaka grozba jest panski ojciec, zabojca? -Wlasnie mi pan to uswiadamia - odparl Jeffrey. -To proste. On wykorzystuje fundamentalne zasady, na ktorych nasz stan opiera swoje istnienie, aby szerzyc zlo. Szydzi z tego, za czym sie opowiadamy. Robi z nas bezsilnych hipokrytow. Godzi nie tylko w te dzieci, ale w nasze idealy. Wykorzystu je nas przeciwko nam samym. To tak, jakbysmy wstali pewnego ranka i odkryli zlo sliwego raka w plucach tej krainy. -Czy sadzi pan, ze jeden czlowiek moze stanowic az takie zagrozenie? -Alez, panie profesorze, nie tylko sadze. Ja to wiem. Historia to potwierdza. Tak jak podpowiedziala panskiemu ojcu, historykowi. Jeden czlowiek, dzialajac na wet w pojedynke, posiadajac oryginalna choc wypaczona wizje oraz determinacje, moze spowodowac upadek wielkich imperiow. W historii bylo wielu zabojcow, kto rzy z powodzeniem zmieniali jej bieg. Nasza wlasna historia pelna jest Boothow, Oswaldow i Sirhanow, ktorych strzaly zabily nie tylko okreslonych ludzi, lecz row niez idealy. Musi pan powstrzymac ojca, zanim przeobrazi sie w takie monstrum. Jesli tego nie zrobimy, on zabije nasza wizje. Jak dotad dopisywalo nam szczescie. Udawalo nam sie ukrywac prawde o jego poczynaniach... -Myslalem, ze prawda czyni ludzi wolnymi. Manson usmiechnal sie i pokrecil przeczaco glowa. -To osobliwe, przestarzale podejscie. W tym przypadku prawda generuje wie cej nieszczescia. -To dlatego jest tu scisle kontrolowana? -Oczywiscie. Nie wedlug orwellowskiej idei karmienia mas nieprawdziwymi in formacjami. My, no coz, dokonujemy... selekcji. Oczywiscie, ludzie wciaz gadaja. Pogloska moze byc o wiele gorsza niz prawda. Na razie prawdopodobnie udawalo nam sie utrzymac w tajemnicy poczynania panskiego ojca. To jednak nie potrwa dlugo, nawet tutaj, gdzie stan kontroluje informacje lepiej niz gdziekolwiek w kraju. Ale, jak 178 juz powiedzialem, jestem pragmatykiem. Zaden sekret nigdy nie jest naprawde bezpieczny, dopoki nie jest martwy i zagrzebany. Dopoki nie przejdzie do historii.-Bezpieczenstwo jest niezwykle kruche. Manson westchnal gleboko. -Jestem zadowolony z tego spotkania, profesorze. Mam inne sprawy, ktorym musze poswiecac czas, chociaz zadna z nich nie jest az tak pilna. Niech pan znajdzie swego ojca. Wiele zalezy od panskiego powodzenia. Jeffrey skinal glowa. -Zrobie co w mojej mocy. -Nie, profesorze. Panu sie musi udac. Za wszelka cene. -Sprobuje. -Nie. Panu sie uda. Ja o tym wiem. -Skad ta pewnosc? -Poniewaz mowimy o wielu sprawach, odslaniamy warstwa po warstwie praw de i intrygi, lecz co do jednej sprawy jestem absolutnie pewny. -To znaczy? -Ze ojcowie i synowie zawsze walcza o te sama nagrode. To panska walka. Zawsze nia byla. Moja, byc moze, jest inna. Ale panska... no coz, siega do rdzenia pana jestestwa, prawda? Jeffrey oddychal ciezko. -Nadszedl czas. Czy sadzil pan, ze moglby przejsc przez zycie nie stoczywszy walki ze swym ojcem? Glos Jeffreya stal sie nagle chrapliwy. -Spodziewalem sie konfrontacji czysto psychologicznej. Walki ze wspomnie niem. Sadzilem, ze on nie zyje. -Ale sie to nie sprawdza, prawda, profesorze? -Nie. - JefFrey poczul, ze jezyk odmawia mu posluszenstwa. -A wiec walka nabiera nieco innego wymiaru? -Tak to wyglada. -Ojcowie i synowie. - Manson mowil miekkim glosem z lekkim odcieniem roz bawienia. - Sa zawsze czesciami tej samej ukladanki, jak dwa podobne kawalki, ktore wlozono w nie pasujace miejsce. Syn stara sie zdystansowac ojca. Ojciec stara sie ograniczac syna. -Moze mi byc potrzebna pomoc - wyrzucil z siebie Jeffrey. -Prosze? -Sajeszcze dwie czesci tej samej maszynerii, panie Manson. Moja siostra i mo ja matka. Dyrektor usmiechnal sie. -To prawda. Chociaz podejrzewam, ze one rowniez musza stoczyc wlasne bi twy. Ale, profesorze, prosze robic, co pan musi. Jesli potrzebuje pan wsparcia, pro sze bardzo. W tej walce ma pan calkowita swobode decyzji. Jeffrey przyjal to klamstwo bez zmruzenia oczu. 179 Martin nie pytal Jeffreya o przebieg rozmowy. W milczeniu udali sie w kierunku biura. Kiedy zblizali sie do gabinetu, z windy wynurzyla sie sekretarka z duza koperta w reku. Ominela grupe czterolatkow polaczonych ze soba pomaranczowa tasma odblaskowa, pomachala dzieciom na pozegnanie, po czym podeszla do Martina.-To dla pana. - Wreczyla mu koperte. - Przeslane w pospiechu. Pare interesuja cych szczegolow. Nie wiem, czy pomoze to panu w sledztwie, ale z pewnoscia odby lo dluga wedrowke po naszym laboratorium. Podziekowal skinieniem glowy. -Nie ma sprawy. - Rzuciwszy krotkie spojrzenie na Jeffreya, odwrocila sie i ru szyla z powrotem do windy. -Wstepny raport z laboratorium dotyczacy przenosnego komputera, z domu przy Cottonwood. - Detektyw rozerwal koperte. - Cholera by to wziela - wymamrotal. -Co takiego? -Brak dostrzegalnych odciskow palcow. Brak wlosow. Gdyby dotykal tego gowna spoconymi lapskami, moglibysmy okreslic DNA. Niestety ominelo nas to szczescie. Cholerstwo bylo czyste jak lza. -Nie jest glupi. -Tak, wiem. Juz nam to raz powiedzial, pamietasz? Jeffrey pamietal. -Co jeszcze? Martin przebiegal oczami po raporcie. -Tu cos jest - odezwal sie po chwili. - Moze twoj stary nie jest az tak doskona lym zabojca. -Co takiego? -Zostawil numer seryjny laptopa. Facetom z laboratorium udalo sie pojsc tym sladem. -I? -Komputer musial byc kupiony gdzies na poludniowym wschodzie. To juz cos. Najwidoczniej twoj stary nie pomyslal o gwarancji. -Wiedzial, ze nie pobawi sie nim zbyt dlugo. Agent pokrecil glowa. -Prawdopodobnie zaplacil gotowka. -Tak podejrzewam. Martin zlozyl raport na pol i klapnal nim o udo. -Chcialbym, zebysmy doszli chociaz do tej jednej rzeczy, nic wiecej. Szczego lu, o ktorym twoj pieprzony staruszek najwyrazniej zapomnial. Stali przed drzwiami biura. Martin ponownie rozlozyl raport. -Jak myslisz, dlaczego ten skurczybyk zadal sobie tyle trudu i pojechal na polu dniowa Floryde, zeby kupic ten komputer? Przeciez jest wiele blizszych miejsc, a my i tak mielibysmy takie same klopoty z odnalezieniem punktu sprzedazy. Myslisz, ze pojechal tam na wakacje? W interesach? To juz cos daje, nie? -Gdzie? - zapytal raptownie Jeffrey. -Poludniowa Floryda. Tam wypuszczono te komputery. Przynajmniej wedlug danych od producenta. Jest chyba ze sto sklepow w tamtym rejonie, do ktorych moglby 180 zostac dostarczony. Wiekszosc ponizej Miami. Homestead. Upper Keys. Dlaczego? Widzisz w tym jakis sens?Widzial. Istnial tylko jeden powod, dla ktorego ojciec kupil komputer wlasnie tam, a nastepnie rozmyslnie zostawil numer seryjny. Zostawic slad, aby syn dowiedzial sie, czego dokonal jego stary. Oznaczalo to, ze po tych wszystkich latach, wreszcie je odnalazl. Ojciec, od ktorego uciekli, zmarly, jak sadzili, sprowadzil syna pod wlasne drzwi i dowiedzial sie, gdzie ukryly sie jego byla zona i corka. Przepelniony nagla gleboka rozpacza, zastanowil sie przez chwile, czy pozostaly jeszcze jakies tajemnice. Minal Martina ignorujac zadane mu pytania i skierowal sie wprost do telefonu. Musial ostrzec matke. Oczywiscie nie mogl wiedziec, ze siedziala teraz w kuchni swego niewielkiego domu, ktory kiedys mial byc baza nowego zycia i ostoja bezpie-czenstwa dla niej i dzieci. Nie wiedzial rowniez, ze obserwuje, jak stolarz naprawia potrzaskana framuge i ze za wszelka cene chce go ostrzec przed tym samym, przed czym on zamierza ostrzec ja teraz. Rozdzial pietnasty CO ZOSTALO SKRADZIONE Susan Clayton zastanawiala sie, ile czasu zajmie tajemniczemu nieznajomemu odszyfrowanie zagadki. Sadzila, ze po nadaniu ostatniej zakodowanej wiadomosci zyska odrobine odpoczynku i czasu na podjecie decyzji co do najblizszej przyszlosci. Mylila sie jednak; oczekiwanie na odpowiedz jedynie wzmoglo wewnetrzny niepokoj. Czasopismo znajdzie sie w kioskach pod koniec tygodnia, mniej wiecej w tym samym czasie bedzie dostepne dla posiadaczy subskrypcji komputerowej. Pytania, ktore przeslala w formie lamiglowki, nie byly zbyt trudne - rozszyfrowanie i ocena zajmie facetowi dzien, moze dwa. Potem wymysli odpowiedz.Najwieksza zagadka byl dla niej sposob, w jaki otrzyma odpowiedz. Zatopila sie gleboko w fotelu, bacznie nasluchujac, czy ktos sie nie zbliza. Uprzedzila ochrone budynku i recepcjonistow, ze kazdego, kto bedzie o nia pytal, maja zarejestrowac na kamerach, a wszelkie dokumenty pokazywane przez pytajace o nia osoby, falszywe czy prawdziwe, maja zostac zatrzymane. Kiedy dali wyraz swemu zdziwieniu pytajac, o co w tym wszystkim chodzi, odpowiedziala, ze ma problemy z bylym facetem; bardzo wygodne klamstwo. Wmawiala sobie, ze strach dziala jak pulapka: im bardziej obawiala sie tego mezczyzny, tym wieksza mial nad nia przewage. Czego od niej chcial? Konkretnie. Znajac odpowiedz moglaby zaczac dzialac. Albo przynajmniej podjac jakies kroki w kierunku uzyskania przewagi. Nieznajomosc regul gry nie pozwalala na podjecie wlasciwej decyzji. Nie potrafila przeskoczyc tej bariery. Co wiecej, uswiadomila sobie, ze nie zna stawki tej szczegolnej gry. Pomyslala o swoim pseudonimie. Mata Hari wiedziala, czym ryzykuje. Jesli przegrasz, bedzie tylko jeden mozliwy rezultat. Smierc. A ona prowadzila gre i przegrywala. Przyszla jej do glowy mysl, aby zmienic pseudonim. Penelopa, pomyslala. Osaczala konkurentow fortelami i podstepami, az do dnia, w ktorym Odyseusz powrocil do domu. Alter ego mogloby wyjsc tylko na dobre. Zblizalo sie poludnie. Odwrocila sie i wyjrzala oknem. Ulice centrum Miami wypelnialy sie korzystajacymi z przerwy urzednikami. Przypomniala sobie film 182 dokumentalny o pewnej afrykanskiej rzece podczas pory suchej; poziom wody znacznie opadl, pragnienie przycmilo instynkt samozachowawczy u zwierzat, ktore podchodzily niebezpiecznie blisko czyhajacych w mule krokodyli. Film ukazywal rownowage miedzy potrzeba a smiercia, swiat ryzyka. Fascynowal ja zwiazek pomiedzy zabojcami a ofiarami.Teraz, kiedy wygladala oknem uderzylo ja, ze zlo bylo blizej niz kiedykolwiek wczesniej. Urzednicy kierowali sie ku srodmiejskim restauracjom wystawiajac sie na niebezpieczenstwa, jakie niosla ulica za dnia. Wychodzili wprost w promienie sloneczne, radowali sie delikatnymi podmuchami wiatru, ignorowali bezdomnych i zebrakow przycupnietych pod zimnymi, betonowymi murami. Nie mysl tylko, ze wpadlas w obled, powiedziala sobie w duchu. Nie mysl, ze jakis uliczny gang przekrada sie sasiednia boczna uliczka. W poludnie swiat nalezy do slonca i wladz. Wyjsc na lunch? Czemu nie? Oczywiscie, co jakis czas ktos szedl na lunch i ginal. Tak jak te zwierzeta pragnace ugasic pragnienie niebezpiecznie blisko szczek drapieznikow. Naturalna selekcja, pomyslala. Natura czyni nas silniejszymi trzebiac slabych i glupich. Jak u zwierzat. W biurze znajdowalo sie juz sporo osob. Slyszala podniesione glosy. Chinszczy-zna czy salatki? Dla jakiego dania byliby zdolni zaryzykowac zycie? Nagly impuls kazal jej do nich dolaczyc, lecz zrezygnowala po chwili. Siegnela do torebki i namacala pistolet; bebenek pelen naboi, odbezpieczony. Wystarczylo tylko lekko ruszyc kciukiem, pociagnac za cyngiel i bron wypali. Dwa dni temu za pomoca srubokreta i jubilerskiej pincetki wyregulowala naciag w calym arsenale broni, jaki posiadala, lacznie z karabinem maszynowym, wiszacym w szafie. Teraz wystarczylo tylko musnac spust. W tym swiecie nie ma juz czasu na zastanawianie sie nad slusznoscia czynu, stwierdzila pesymistycznie. Trzeba strzelac. Podniesione glosy przeniosly sie w strone windy. Susan odczekala jeszcze chwile, po czym przewiesiwszy torebke przez ramie, by z latwoscia wyjac pistolet, wstala i wyszla. Sama. Zdawala sobie sprawe, ze ryzykuje, ale w swiecie ciaglych i przypadkowych zagrozen rozwinela w sobie osobliwa odpornosc. Istnialo tylko jedno zagrozenie, ktore cokolwiek dla niej znaczylo. Spiekota, niczym oddech pijaka, uderzyla w nia, kiedy wyszla z biurowca. Zatrzymala sie na chwile obserwujac drgajace fale goracego powietrza nad betonowym chodnikiem. Wtopila sie w tlum nie zwalniajac uscisku na kolbie rewolweru. Dostrzegla policjantow stojacych w pozornie niefrasobliwych pozach na kazdym rogu, ukrytych za czarnymi helmami i lustrzanymi okularami; leniwie muskali palcami automatyczna bron. Ochrona pracownikow oddajacych sie codziennej rutynie swego zycia. Kiedy mijala policjantow uslyszala, jak ich radiotelefon zaskrzypial glosem dyspozytora informujacego o sytuacji w poszczegolnych czesciach miasta. Zatrzymala sie zachwycona eksplozja promieni slonecznych odbijajacych sie od szklanej fasady jednego z budynkow. Zyjemy w strefie wojny, pomyslala. Albo na 183 okupowanym terytorium. Gdzies w oddali rozbrzmialy policyjne syreny, by cichnac w miare oddalania sie.Szesc przecznic od budynku znajdowal sie niewielki sklepik z kanapkami. Ruszyla w tym kierunku zastanawiajac sie po drodze, czy rzeczywiscie jest glodna, czy najzwyczajniej potrzebuje samotnosci w tlumie. Wmawiala sobie glod, potrzebe zjedzenia czegos, podczas gdy naprawde pragnela wyrwac sie z malej, zamknietej przestrzeni gabinetu i to bez wzgledu na ryzyko. Zdawala sobie sprawe z tej wewnetrznej skazy, lecz nie miala zamiaru czegokolwiek zmieniac. Belkotliwe glosy zebrakow probujacych ukryc sie przed zarem poludniowego slonca w slabym cieniu wysokich scian przykuly jej uwage. -Da pani drobniaka? Choc cwierc dolara? Wspomoz biednego! Ignorowala ich jak inni przechodnie. Kiedys budowano schroniska, opracowywano programy pomocy, lecz z biegiem lat idealy poszly w zapomnienie. Policja zrezygnowala z "zamiatania" ulic; wiele wysilku, malo korzysci, przepelnione areszty. Ludzie ci stanowili rowniez zagrozenie. Byli nosicielami chorob zakaznych, chorob z brudu, a nadal wszystko choroby rozpaczy. Prawie kazda aglomeracja miala teraz swoj cien - miasto bezdomnych. W Nowym Jorku te funkcje pelnily nie uzywane odcinki metra. Podobnie w Bostonie. Los Angeles i Miami korzystaly ze sprzyjajacego klimatu; w Miami zajeto tunele ciagnace sie pod autostradami. W Los Angeles akwedukty przypominaly obozy uchodzcow. Niektore z miast-cieni istnialy od dziesiatkow lat i powoli przeistoczyly sie w dzikie osiedla, oznaczane nawet na mapach. Zostaly otoczone murami, posiadaly osobne bramy wjazdowe. Getta. Zaczepil ja bosy mezczyzna w brazowym zimowym plaszczu, najwidoczniej nieczuly na dotkliwa spiekote. Poprosil o drobne. Susan odskoczyla jak oparzona. Wyciagnal drzaca dlon. -Prosze - odezwal sie. - Moze mi pani cos dac? Spojrzala na niego. Widziala ropiejace rany pod warstwa brudu na stopach. -Jeszcze krok, a odstrzele ci dupe - warknela. -Nie chce pani skrzywdzic - powiedzial. - Chce cos... - zawahal sie przez moment -...do zjedzenia. -Chyba do picia. Odpieprz sie - odpowiedziala. Nie odwrocila sie tylem do kryjacego sie w cieniu budynku zebraka, jakby wyjscie na oslonecznionaczesc chod nika rownalo sie opuszczeniu bezpiecznej kryjowki. -Potrzebuje pomocy - powiedzial mezczyzna. -Wszyscy jej potrzebujemy - odparla Susan. Lewa reka wskazala na sciane. - Siadaj - rozkazala sciskajac w prawej dloni bron. Swiadomosc, ze potok urzedni kow beznamietnie omijal ja z obu stron, budzila w niej obrzydzenie. Bezdomny podniosl reke do brudnego czerwonego nosa. Poruszal sie jak pijany, czolo lsnilo od potu, ktory przyklejal do czaszki pasma siwych wlosow. -Nie chce pani obrazic - wymamrotal. - Czyz nie jestesmy wszyscy dziecmi Boga pod jego rozleglym dachem? Jesli teraz pani mi pomoze, Bog udzieli laski, kiedy pani bedzie w potrzebie. Wskazal na niebo. Susan nie spuszczala go z oka. 184 -Moze tak - odparla szorstko. - A moze nie.Zebrak zignorowal sarkazm i ciagnal dalej rytmicznym, plynnym glosem, jakby radowaly go mysli klebiace sie w oblakanej glowie. -Czy Jezus nie czeka za tymi chmurami na nas wszystkich? Czy nie wszyscy pic bedziemy z Jego kielicha, a wtedy poznamy prawdziwa radosc i wszystkie ziemskie bole rozprosza sie w jednej chwili? Nie odzywala sie. -Czyz nie maja nadejsc wszystkie Jego cuda? Czyz nie powroci pewnego dnia na ziemie, zeby poprowadzic swoje dzieci do bram raju? Usmiechnal sie do niej ukazujac gnijace zeby. Skrzyzowal rece na piersiach, jakby tulil dziecko kolyszac je lekko w przod i w tyl. -Nadejdzie taki czas. Dla mnie. Dla ciebie. Dla wszystkich na ziemi. Wiem, ze to prawda. Kierowal slowa ku niebu. Glos jego stracil chrapliwosc, swiadczaca o chorobie i rozpaczy, a wypelnil sie radosnym przejawem wiary. No, coz, pomyslala Susan, jesli mnie oklamuje, to trzeba przyznac, ze robi to lagodnie i nieszkodliwie. Ostroznie siegnela lewa reka do torebki i wyluskala z dna kilka monet. Rzucila je w strone nedzarza. Monety upadly z brzekiem na chodnik i potoczyly sie kawalek. Natychmiast oderwal oczy od blekitu nieba i przypadl do ziemi. -Dzieki ci, dzieki ci - powtarzal zbierajac drobne. - Niech Bog cie blogoslawi. Ruszyla szybkim krokiem zostawiajac za soba jego spiewny glos. Uszla zaled wie kilka krokow, kiedy uslyszala: -Susan, ty rowniez zaznasz niebianskiego spokoju. Na dzwiek swego imienia odwrocila sie raptownie. -Co takiego? - zawolala. - Skad znasz... Biedak oparl sie plecami o mur, osunal na kolana i kolysal sie w dziwny, nieokreslony sposob. -Skad znasz moje imie? - zazadala. Wpatrywal sie przed siebie, jak slepiec, nie przestajac mamrotac pod nosem. Wytezyla sluch i z trudem rozroznila slowa: -Suma dobrych uczynkow i przewinien. Wkrotce wszyscy znajdziemy sie na autostradzie do bram niebios. Zawahala sie przez chwile, po czym odwrocila wzrok od nieszczesliwego. Susan, suma... Moze po prostu sie przeslyszala. Odeszla pelna watpliwosci. Obejrzala sie za siebie, ale zebraka juz nie bylo. Zawrocila szybko do miejsca, w ktorym go przed chwila widziala, lustrujac bacznie ulice. Nie dostrzegla nic procz nieprzerwanego potoku przechodniow. Przez chwile stala nie mogac ruszyc z miejsca, czujac jak wypelniaja nieokreslony strach. Otrzasnela sie z nieprzyjemnego uczucia jak pies i powlokla na lunch, choc wlasciwie odeszla jej ochota. Kiedy sprzedawca zapytal czego sobie zyczy, pomyslala o jogurcie i owocach, potem zmienila zdanie i poprosila o bulke z szynka i serem szwajcarskim z dodatkiem 185 majonezu. Byl nieco zaskoczony, wiec dodala szybko: - Hej, raz sie zyje, no nie? - Usmiechnal sie i szybko zrobil kanapke wkladajac ja wraz z butelka wody mineralnej do torebki.Przeszla kolejne szesc przecznic az dotarla do niewielkiego parku, sasiadujacego z centrum handlowym przy zatoce. Wejscia strzeglo dwoch konnych policjantow. Bacznie obserwowali wchodzacych. Jeden z nich, nieco pochylony do przodu, oparl 0 siodlo karabin maszynowy; wygladal jak postac ze starego westernu. Oczekiwala uprzejmego pozdrowienia, lecz zlustrowal ja zza przyciemnionych okularow podob nie jak innych. Postanowila wejsc do parku i zjesc kanapke blisko miejsca, gdzie wody zatoki obmywaly delikatnie drewniane pale. W ciagu dnia nie wpuszczano tam wloczegow ani bezdomnych. W nocy bylo prawdopodobnie inaczej. Po zapadnieciu zmroku wejscie samotnej kobiety do parku graniczyloby z samobojstwem. Rzucaja ce przyjemny cien drzewa i drewniane lawki, ktore zapraszaly podczas goracego dnia, po zachodzie slonca zmienialy siew kryjowki. Osobliwy dualizm, pomyslala. To, co bylo bezpieczne w poludnie, stawalo sie grozne kilka godzin pozniej. Tak jak z przy plywami w Upper Keys, ktore tak dobrze znala. W jednej chwili pochlanialy wode z plycizny tworzac bezpieczne przejscie, by w nastepnej wrocic, niszczac je. Z ludz mi, pomyslala, jest prawdopodobnie tak samo. Znalazla lawke i odrobine samotnosci. Jedzac kanapke wpatrywala sie w lekko zmarszczona powierzchnie zatoki. Przyjemny wiaterek pobudzal do zycia zielono-blekitne wody. W oddali dwa tankowce majestatycznie wyplywaly z portu w Miami. Potezne statki o olbrzymiej wypornosci radzily sobie doskonale w zatloczonych kanalach. Wyjela z torebki butelke wody, ktora pod wplywem slonca niemal natychmiast stala sie ciepla. Odniosla wrazenie, ze moglaby tu siedziec, nie myslac o tym, kim byla 1 co sie z nia dzialo. Spokojny nastroj zmacily dobiegajace z oddali syreny i uporczy wy warkot wiszacego nisko helikoptera. Dwoch nastolatkow pedzilo rownolegle do brzegu. Policjanci na koniach odcinali im droge. Aresztowanie odbylo sie szybko i sprawnie. Helikopter wisial nad woda, a funkcjonariusze na koniach dopadli uciekinierow. Nawet jesli chlopcy mieli przy sobie bron, nie uzyli jej. Zatrzymali sie z wysoko podniesionymi rekami. Dostrzegla usmiechy na ich twarzach, jakby poscig i aresztowanie byly dla nich czyms zwyczajnym. Na koszuli i spodniach jednego z nich widnialy czerwonobrazowe slady krwi. Gdzies lezy i umiera wlasciciel tej krwi, przeszlo jej przez mysl. Albo przynajmniej jest ranny. Wrzucila resztki kanapki do kosza, strzepnela okruszki z ubrania i rozejrzala sie po parku. Kilkanascie osob spacerowalo alejkami jedzac i rozmawiajac; wszyscy cierpliwie i spokojnie obserwowali zajscie za ogrodzeniem, jakby byl to pokaz majacy dostarczyc im rozrywki. Wstala i przyjrzala sie uwazniej aresztowanym. Zupelnie niespodziewanie, nie wiadomo skad, pojawilo sie kilka radiowozow. Z jednego wysiadlo dwoch policjantow z silnym owczarkiem niemieckim na smyczy. Pies warczal groznie, obnazajac kly. Helikopter wzniosl sie raptownie i wykonujac wdzieczny hak odlecial prosto w objecia slonca. Lomot wirnikow ucichl szybko, podobnie jak ujadanie psa. 186 Szla w kierunku biura okrezna droga wzdluz zatoki, a potem zaglebila sie w ruchliwe miasto. Znalazla sie na niewielkiej, bocznej uliczce; miejscu najwidoczniej zignorowanym przez projektantow, ktorzy wypelnili wieksza czesc centrum przeroznymi drapaczami chmur, kompleksami hotelowymi, malujac krajobraz betonowymi ksztaltami tak, ze kilka nietknietych ulic zostalo otoczonych jakby wysoka murowana sciana. W powietrzu unosila sie kwasna won srodkow dezynfekujacych wymieszana ze slonym wiatrem wiejacym od zatoki. Wiezienna ekipa remontowa polewala wlasnie mur pokryty graffiti jakims rozpuszczalnikiem, ktory tryskal pod wysokim cisnieniem z gumowego weza. Syzyfowa praca; sciana klujaca w oczy czystoscia, stawala sie bardziej atrakcyjna dla sprayowcow, ktorzy z nieziemska uciecha wyprowadzali w pole straz miejska. Byli nadzwyczaj skuteczni.Zatrzymala sie w polowie przecznicy przed wyraznie mniejszym, starszym budynkiem, prawie domkiem, wcisnietym miedzy tyl kompleksu hotelowego a wysoki biurowiec. Dystyngowany ksztalt w starym stylu z Miami, reminiscencja okresu, gdy bylo tu bagniste miasteczko z szybko rosnacym zaludnieniem i zbyt wieloma komarami, a nie nowoczesna metropolia. Budynek stal za niewielkim, zadbanym trawnikiem. Waska sciezka wsrod szpaleru kwiatow prowadzila do wejscia. Przez cala dlugosc budynku biegla szeroka weranda. Imponujace podwojne drzwi byly, jak przypuszczala, recznie rzezbione z jakiegos pradawnego gatunku sosny z hrabstwa Dade -preferowany material budowlany w poprzednim stuleciu; drewno po wyschnieciu nabieralo twardosci granitu, opierajac sie atakom nawet najbardziej agresywnych termitow. Okiennice pelnily podwojna funkcje, zabezpieczajac wnetrze przed huraganami i przed zbyt natarczywym sloncem. Czerwona dachowka lsnila w poludniowym swietle. Susan wpatrywala sie w ten osobliwy dom, ktory wsrod betonu i stali sprawial wrazenie antyku. Nie komponowal sie z otoczeniem, byl nie na miejscu, a zarazem urzekal pieknem starosci, w swiecie preferujace supernowoczesne i blyskawicznie realizowane projekty budowlane. Zdala sobie sprawe, ze rzadko widywala rzeczy naprawde stare, jakby istnialo niepisane prawo, ze nie moga one istniec dluzej niz sto lat. Postapila krok naprzod, zaciekawiona kto moze mieszkac w tym domu i dojrzala niewielka miedziana tabliczke: OSTATNIE MIEJSCE. RECEPCJONISTA W SRODKU. Zawahala sie, po czym powoli otworzyla podwojne drzwi. W zacienionym wnetrzu panowal przyjemny chlod. Wiatrak zawieszony pod wysokim sufitem niestrudzenie mieszal powietrze para drewnianych lopatek. Biale sciany wylozone byly do polowy ciemnobrazowa boazeria, a politurowana drewniana podloga miala kolor lisci klonu w listopadzie. Szerokie schody po prawej prowadzily na pietro. Po lewej stalo mahoniowe biurko z antyczna lampa w jednym koncu i komputerem w drugim. Kobieta w srednim wieku z kedzierzawymi wlosami, poprzetykanymi srebrnymi pasemkami siwizny, podniosla wzrok. -Witaj, moja droga - odezwala sie. Glos rozbrzmial echem. Jak w bibliotece, pomyslala Susan. Rozejrzala sie ponownie zastanawiajac sie, gdzie podziala sie ochrona. Nie dostrzegla zadnych kamer 187 zawieszonych w rogach pod sufitem, zadnych elektronicznych czujnikow, detektorow ruchu czy ciepla, systemow alarmowych czy automatycznej broni. Panowal tu kojacy spokoj, lecz ogolna harmonie zaklocaly odlegle dzwieki muzyki symfonicznej.-Witaj - odpowiedziala. Kobieta skinieniem reki przywolala ja do siebie. Susan podeszla stapajac po blekitno-czerwonym, orientalnym dywanie. -Czy to pani potrzebuje naszych uslug, czy mysli pani o kims innym? -Przepraszam... -Czy to pani umiera, czy ktos bliski? Susan zatrzymala sie po srodku mysli. -Nie, nie ja - wyrzucila z siebie. -Och - kobieta usmiechnela sie slodko. - Ciesze sie. Wygladasz, skarbie, tak mlodo, a kiedy weszlas, od razu pomyslalam sobie, ze byloby bardzo niesprawiedli wie, gdyby ktos tak mlody musial tu przychodzic. Podejrzewam, iz ma pani w sobie mnostwo zycia. Nie mowie, ze nie obslugujemy tu ludzi mlodych; robimy to. I choc bardzo sie staramy, uwazaja, ze zostali oszukani, bez wzgledu na to jak bardzo ula twiamy im ostatnia droge. Mysle, ze wszystkim zainteresowanym jest lzej, kiedy odchodzaca osoba jest starsza. -Czy to hospicjum? - spytala Susan. Kobieta skinela glowa. -A pani myslala, ze co to jest? Susan wzruszyla ramionami. -Nie wiedzialam. Budynek wydawal sie tak odmienny z zewnatrz. Wydawal sie stary. Cos z przeszlosci, nie z przyszlosci. -Umieranie wiaze sie z przeszloscia - odparla kobieta. - Ze wspomnieniami. Docenianiem chwil, ktore przeminely - westchnela. - Wie pani, jest coraz trudniej. -Co? -Umierac w spokoju. Umierac z zadowoleniem, z godnoscia, miloscia, uczu ciem i szacunkiem. Obecnie zdaje sie, ze ludzie umieraja wylacznie ze zlych powo dow. - Kobieta potrzasnela glowa i ponownie westchnela. - Smierc wydaje sie tak szybka i twarda - dodala. - Niedelikatna. Chyba ze trafi sie tutaj. My czynimy ja... coz, latwiejsza. Susan zgodzila sie z ta opinia. -To ma sens. Kobieta znow sie usmiechnela. -Chcialaby sie pani rozejrzec? Mamy teraz tylko kilku klientow. Jest kilka pu stych lozek. A do wieczora powinno zwolnic sie jedno. - Przechylila glowe ku odle glym dzwiekom muzyki. -"Symfonia Pastoralna" - powiedziala. - Lecz "Koncerty Brandenburskie" tez dobrze robia. W zeszlym tygodniu mielismy tu kobiete, ktora ciagle sluchala Cros- by'ego, Stillsa i Nasha. Pamieta ich pani? Grali zanim sie pani urodzila. Starzy rock- meni glownie z lat szescdziesiatych i siedemdziesiatych. "Judy Blue Eyes" i "Krzyz Poludnia". - Usmiechala sie jeszcze szerzej. -Nie chcialabym nikomu przeszkadzac - baknela pod nosem Susan. 188 -A moze zostanie pani i obejrzy pare filmow? Dzis wieczorem pokazujemy kilka komedii braci Manc. Susan pokrecila przeczaco glowa. Kobiecie najwyrazniej sie nie spieszylo. -Jak pani chce - powiedziala. - Jest pani pewna, ze nie ma nikogo... -Moja mama umiera - wyrzucila z siebie Susan. Kobieta za biurkiem w milczeniu pokiwala glowa. -Ma raka. Znow milczenie. -Nie nadaje sie do operacji. Chemioterapia niewiele pomogla. Polepszylo jej sie troche, lecz teraz wrocil i zabija ja ponownie. Kobieta milczala. Susan czula jak oczy wypelniaja sie lzami. -Nie chce, zeby umarla - wysapala. - Zawsze ze mna byla i nie mam juz niko go. Poza moim bratem, lecz on wyjechal. Jestem tylko ja... -I? -Zostane sama. Zawsze bylysmy razem, a teraz to sie skonczy... Susan stala niezdarnie przed biurkiem. Kobieta wskazala krzeslo. Po krotkim wahaniu, Susan opadla na nie ciezko i biorac gleboki oddech, calkowicie poddala sie lzom. Lkala niepohamowanie przez kilka minut, podczas gdy kedzierzawa kobieta podtykala jej chusteczki. -Niech sie pani nie spieszy. -Przepraszam - wybuchnela Susan. -Nie ma za co przepraszac - odparla kobieta. -Nigdy tego nie robie - zaszlochala Susan. - Nie placze. Przepraszam. -Jest pani twarda? Mysli pani, ze to ma znaczenie? -Nie, po prostu, nie wiem... -Nikt juz nie pokazuje prawdziwych uczuc. Czy wraca pani czasem w nocy samochodem do domu i mysli sobie, ze wszyscy przyzwyczailismy sie do bolu i roz paczy? Ze spoleczenstwo uznaje jedynie sukces? Susan skinela glowa. Kobieta usmiechnela sie ponownie; w kacikach jej ust tworzyl sie dziwny grymas. -Za bardzo przecenia sie twardosc. Bycie zimnym to nie to samo co sila. -Kiedy ludzie przychodza...? - Susan wskazala na schody. -Blisko konca. Czasami na trzy, cztery miesiace przed odejsciem. Lecz zwykle dwa do czterech tygodni. Akurat dosc czasu, aby uspokoic sie wewnetrznie. Zaleca my, zeby sprawy doczesne zalatwic wczesniej. -Doczesne? -Testamenty i prawnikow. Nieruchomosci i spadki. Tutaj bardziej interesuja sie tym, co zostawia ze swej duszy. Nie mysla o rzeczach materialnych. Brzmi to bardziej religijnie, nizbym chciala, ale tak sie rzeczy maja. Pani matka... ile jeszcze? -Szesc miesiecy. Nie, to zbyt krotko. Moze rok. Moze troche dluzej. Nie lubi, jak rozmawiam z lekarzami. Denerwuje ja to. Trudno jest od nich wydobyc konkret na odpowiedz. 189 -Moze dlatego, ze sami nie sa pewni.-Przypuszczam, ze tak. -Czasami spodziewamy sie, ze smierc powinna byc punktualna i dokladna, jako ze jest ostateczna, lecz mylimy sie - usmiechnela sie. - Moze byc niekonsekwentna i kaprysna. I okrutna. Ale nie ma kontroli nad naszym zyciem, tylko nad umieraniem i dlatego tu jestesmy. -Mama nie chce rozmawiac o tym, co sie z nia dzieje - wyjasnila Susan. - Wspomina tylko o bolu. Mysle, ze chce byc sama. Odsunac mnie od siebie, ponie waz uwaza, ze tak bedzie dla mnie lepiej. -O Boze, nie wiem, czy to madre. Najlepiej stawic czolo smierci w stanie ukoje nia, wsrod rodziny i przyjaciol. Zachecam, by bardziej aktywnie zainteresowala sie pani matka i przekonala ja, ze musicie byc razem, gdy Pan wezwie ja do siebie. A z tego co mowisz, dziecinko, jeszcze nie nadszedl czas. -Co powinnam zrobic? -Uporzadkowac sprawy. Potem, kiedy smierc sie zblizy, sprowadzic ja tutaj. Tutaj obie bedziecie mogly doswiadczyc smierci. Powiedziec, co musi zostac powie dziane. Pamietac, o czym nalezy pamietac. Susan skinela glowa. Kobieta otworzyla ciemna szuflade, wyjela wizytowke i lsniaca broszure. -To powinno odpowiedziec na niektore z pani pytan. Czy jest jakies miejsce, do ktorego pani matka chce pojechac, miejsce albo cos szczegolnego i waznego, co chcia laby zrobic? Zacznijcie juz teraz, zanim oslabnie i choroba zmoze ja ostatecznie. Wy cieczka, doswiadczenie, jakies osiagniecie moga czasem ulatwic odejscie. -Bede o tym pamietac - zapewnila Susan. - Wycieczka. Doswiadczenie. Osia gniecie. Gdy jeszcze ma sile. -Brzmi troche jak mantra, nieprawdaz? - Kobieta rozesmiala sie krotko. -Ale ma sens. Cos, na czym... -Mozna sie skupic, oprocz bolu, straty i strachu przed nieznanym. -Wycieczka. Doswiadczenie. Osiagniecie. - Susan podrapala sie palcem po brodzie. - Powiem jej. -Dobrze. Z niecierpliwoscia bede oczekiwac kolejnej rozmowy z pania. Kiedy sie zblizy. Bedzie pani wiedziala kiedy - dodala. - Wrazliwi ludzie, a wyglada pani na taka osobe, zawsze rozpoznaja ten moment. -Dziekuje. - Susan wstala. - Ciesze sie, ze tu weszlam. - Zawahala sie. - Za uwazylam, ze w drzwiach nie ma nawet zamka... Kobieta pokrecila glowa. -Tutaj nie boimy sie smierci. Kiedy wyszla z zacienionej werandy, promienie slonca oslepily ja na chwile. Przylozyla reke do czola jak zeglarz, wypatrujacy brzegu na horyzoncie i nagle ujrzala zebraka, z ktorym rozmawiala wczesniej, drepczacego nerwowo po chodniku przed hospicjum. Najwidoczniej czekal na nia. Rozpostarl szeroko ramiona i wyszczerzyl w usmiechu pozostalosci zebow. 190 -Witaj! Oto jestes! Badz pozdrowiona! - zawolal przybierajac postac Chrystusa, radujacego sie z ukrzyzowania. Zatrzymala sie w milczeniu. Czula ciezar pistoletu w torebce. -Pewnego dnia wszyscy wejdziemy po schodach do nieba - wrzasnal w jej kie runku. -Led Zeppelin. Album bez tytulu. 1971 - wymamrotala do siebie. Powoli zeszla schodkami nie spuszczajac z niego wzroku. Glosniej dodala: -Nie uwazasz, ze powinienes sprobowac jakiegos bardziej oryginalnego oszu stwa? Przeciez nie chcesz byc az tak bezbarwny. Wloczega odrzucil glowe do tylu. Brazowy plaszcz prawie dotknal ziemi. Dostrzegla, ze jego spodnie wisza na zniszczonym wielobarwnym kawalku materialu. -Jezus zbawi nas wszystkich... -Jak bedzie mial czas. I ochote. W co czasami watpie... -Siegnie po kazdego z nas... -Jesli nie bedzie mial nic przeciwko zabrudzeniu sobie rak. -...i posle Slowo do naszych oczekujacych uszu. -Pod warunkiem, ze bedziemy mieli ochote sluchac. Na to rowniez bym nie liczyla. Raptownie rece mezczyzny opadly po bokach. Glowe wysunal w przod i Susan dostrzegla w jego oczach blysk, typowy dla lagodnej postaci obledu. -Jego slowo jest prawda. Powiedzial mi to. -Ciesze sie - rzekla wchodzac na ulice. -Ale On tu jest! - zakrzyknal wloczega. -Oczywiscie - odparla Susan rzucajac slowa przez ramie. - Oczywiscie, ze tu jest. Jezus postanowil, ze Miami jest idealnym miejscem na Drugie Przyjscie. To mi odpowiada - rzucila z sarkazmem. -Ale on tu jest i przekazal mi wiadomosc tylko dla ciebie! Zatrzymala sie nagle i odwrocila. -Dla mnie? -Tak, tak, tak! To wlasnie probowalem ci przekazac! - Smial sie ukazujac po czerniale, zepsute zeby. - Jezus kazal ci powiedziec, ze nigdy nie bedziesz sama i ze On zawsze bedzie z toba, by cie chronic! Mowil, ze od wielu lat bladzilas w strasz nych ciemnosciach nie znajac Go, ale teraz ma sie to zmienic, alleluja! Susan poczula wewnatrz siebie lodowata ciemnosc. Czy ty mnie uratowales? Czego ode mnie chcesz? Dwa pytania, zakodowane pytania, na ktore odpowiedzial sledzacy ja wloczega. Potrzasnela glowa. -Jezus ci to powiedzial? Kiedy? -Dokladnie kilka minut temu. Pojawil sie w wielkiej lunie bialego swiatla. By lem zaslepiony wspanialoscia jego obecnosci i przerazony, i odwrocilem wzrok, lecz on wyciagnal ku mnie reke i dokladnie w tej sekundzie zaznalem spokoju. Wielkiego i calkowitego spokoju. Dal mi zadanie, ktore, jak powiedzial, jest najwyzszej wagi, a ktore ulatwi Jego ponowne przyjscie na ziemie. Przygotuje droge, powiedzial mi. 191 Oczysci droga. Sprowadzil mnie do tego miejsca i powiedzial, abym stal sie jego glosem. Potem dal mi troche pieniedzy. Dwadziescia dolcow!-Co ci powiedzial? -Zebym odszukal jego wyjatkowe dziecie i odpowiedzial na dwa pytania. Chciala krzyczec, ale slowa wychodzace z jej ust przypominaly bardziej szept, natychmiast ulatniajacy siew powietrzu, wysuszonym spiekota. -Czy jeszcze cos mowil? Cokolwiek? -Tak, mowil! - Nedzarz objal sie ramionami w radosnej ekstazie. - Uczynil mnie swoim poslancem, tu na ziemi! Och, jaka radosc! - Wloczega zaszural nogami w parodii tanca. Starala sie za wszelka cene zachowac zimna krew. -Jaka byla ta wiadomosc, ktora miales mi przekazac? -Ech, Susan - odezwal sie mezczyzna, tym razem nieomylnie uzywajac jej imie nia. - Czasami Jego wiadomosci sa tajemnicze i dziwne! -Mimo to, co powiedzial? Zebrak uspokoil sie i pochylil glowe do przodu jakby zamyslil sie nagle gleboko. -Nie zrozumialem, wiec kazal mi ciagle powtarzac, az sie nauczylem. -Co powiedzial? - z trudem ukrywala panike. -Kazal mi powiedziec: "Chce tego, co zostalo mi skradzione". Przerwal poruszajac niemo ustami. -Tak - usmiechnal sie znowu. - Dobrze to powiedzialem. Jestem pewien. Nie chcialbym czegos pomylic. Mogloby to oznaczac, ze juz drugim razem mnie nie wybierze. -Jeszcze cos? - zapytala drzacym glosem. -Czego tu jeszcze trzeba? - odparl smiejac sie z satysfakcja. Odwrocil sie i ru szyl przed siebie ulica potykajac sie, to znowu biegnac truchtem jak dziecko, zmie rzajac w kierunku satynowoblekitnych wod zatoki. Spiewal wlasny hymn chwalacy ponowne przyjscie czlowieka z niebios. Chciala usiasc i chlodno przeanalizowac to, co uslyszala, lecz zlapala sie na tym, ze idzie szybko przed siebie. Odwrocila sie, szukajac wzrokiem zebraka, ktory ja sledzil, lecz zobaczyla tylko opustoszala ulice. W oddali widziala zwykly ruch uliczny, policje, ludzi. Pobiegla ku falszywemu bez pieczenstwu, jakie zapewnic moze anonimowy tlum. Rozdzial szesnasty CZLOWIEK, KTORY UKRYL KLAMSTWO Kiedy Diana Clayton uslyszala w sluchawce glos syna, owladnely niajednocze-snie rozkosz i strach - typowe uczucie matki wobec dziecka zyjacego z dala od niej, oraz niepokoj, dlugo spychany na dno swiadomosci. Eksplodowal teraz nagle. U jego korzeni lezala swiadomosc, ze staneli u progu wielkich zmian.-Mamo - odezwal sie Jeffrey. -Synu! Dzieki Bogu. Caly czas probowalam sie z toba skontaktowac. -Naprawde? -Tak. Zostawilam mnostwo wiadomosci na uczelni i w domu, na sekretarce. Nie przekazano ci ich? -Nie. Ani jednej. Zaciekawilo go to. Szybko doszedl do wniosku, ze Sluzby Specjalne Piecdziesiatego Pierwszego Stanu dzialaja skutecznie. Uruchomil wideofon i po kilku sekundach twarz matki pojawila sie na ekranie. Wygladala na wymizerowana i zmartwiona. Musiala dostrzec jego reakcje, bo powiedziala: -Schudlam. To nieuniknione. Poza tym wszystko w porzadku. Pokrecil glowa. -Przepraszam. Wygladasz calkiem dobrze. Oboje zaakceptowali to male klamstwo. -Bardzo cie boli? Co mowia lekarze? -Ech, pieprzyc tych lapiduchow. Na niczym sie nie znaja - odparla Diana. - A co z tego, ze troche poboli? Nie jest gorzej niz wtedy, kiedy latem zlamalam noge. Miales wtedy czternascie lat. Spadlam z tego piekielnego dachu. Pamietasz? Pamietal. Dach przeciekal i weszla tam z wiadrem smoly, by go zalatac. Poslizgnela sie. Upadek z pierwszego pietra mogl sie jednak skonczyc duzo gorzej. Zawiozl jana pogotowie, mimo ze brakowalo mu dwoch lat do otrzymania prawa jazdy. -Oczywiscie, ze pamietam. Rowniez tego doktora, ktory po zalozeniu gipsu zapytal, jak wrocisz do domu, a to ja mialem kluczyki do samochodu. Rozesmieli sie na to wspomnienie. -Chyba stwierdzil, ze nie przejedziemy nawet jednej przecznicy, a rozwale ten samochod i natychmiast wrocimy na pogotowie. 13-Sun umyslu 193 -Zawsze byles dobrym kierowca.Pokrecil przeczaco glowa. -Bezpiecznie i rowno. Nie tak jak Susan. Ona to potrafi radzic sobie z maszynami. Ale jezdzi za szybko. -Taki ma styl. Diana skinela glowa. -Masz racje. Musi byc cierpliwa, myslaca, ostrozna i dokladna. Czasami to strasz liwie nudne. To dlatego dodaje predkosci do swego zycia. Szuka zmiany. Jeffrey utkwil wzrok w twarzy matki na ekranie. Pozalowal, ze nie poswiecal jej wiecej czasu. Patrzyli na siebie w milczeniu, po czym odezwal sie: -Chyba mam problem. Mamy problem. Uniosla brwi. Wziela gleboki oddech i powiedziala to, czego, jak miala nadzieje, nigdy nie bedzie musiala powiedziec: -On nie umarl. I znalazl nas. -Czy... -zaczal. -On tu byl. Byl w domu, gdy spalam. Sledzi Susan i wysyla jej slowne szarady i zagadki. Ona odpowiada. Nie wiem, czego dokladnie chce, ale bawi sie z nami... Zawahala sie, a nastepnie dodala: -Boje sie. Twoja siostra jest twardsza niz ja. Ale ona chyba tez sie boi. Jeszcze nic nie wie. To znaczy z poczatku ja rowniez mialam nadzieje, ze to nie on. Po prostu nie moglam uwierzyc... po tylu latach. Ale teraz jestem pewna... Urwala wpatrujac sie w twarz syna. -Jak sie dowiedziales? - spytala raptownie, ochryplym, wysokim glosem. - Myslalam, ze to tylko ja... Myslalam... to znaczy... on sie z toba tez skontaktowal? Jeffrey skinal powoli glowa. -Tak. -Ale jak? -Popelnil kilka zbrodni i zaproponowano mi, bym pomogl go schwytac. Ja row niez nie wierzylem, ze to on. Podobnie jak ty. To tak, jakby przez te wszystkie lata pozwolono mi wierzyc w klamstwo. -Jakie zbrodnie? -Takie, o ktorych nigdy nie chcialabys slyszec. Zamknela na chwile oczy, jakby starala sie odpedzic koszmar towarzyszacy ich rozmowie. -A teraz mam go odszukac dla tutejszych wladz - kontynuowal. - Ale on mnie uprzedzil. Znalazl mnie pierwszy. -Znalazl cie. O moj Boze! Jestes bezpieczny? Jestes w domu? -Nie. Na zachodzie. -Gdzie? -Piecdziesiaty Pierwszy Stan. W Nowym Waszyngtonie. To tutaj popelnia te zbrodnie. -Ale myslalam... -Tak, wiem. To nie powinno sie tu dziac. Dlatego mnie wynajeli. Przynajmniej tak myslalem, kiedy mnie sprowadzili. Teraz nie jestem pewien. 194 -Jeffrey, co ty mowisz? - spytala.Zawahal sie. -Mysle - zaczal ostroznie odmierzajac slowa, - ze to on mnie tu sprowadzil. Ze wszystko zaaranzowal, aby dostarczyc mnie dokladnie do progu jego domu. Jak pacz ke. Wiedzial, co zrobic, by zmobilizowac wladze do odnalezienia mnie i sciagniecia tutaj. Czuje, ze uczestnicze w grze, ktorej reguly dopiero zaczynam rozumiec. Wstrzymala na chwile oddech, po czym ze swistem wypuscila powietrze z pluc. -On bawi sie w Smierc - powiedziala nagle. Za plecami uslyszala chrobot klucza w zamku, a nastepnie kroki i wolanie: -Mamo! -Twoja siostra wrocila - wyjasnila. - Wczesnie. Susan weszla do kuchni i dostrzegla twarz brata na monitorze. Jak zawsze targnely nia mieszane uczucia. -Czesc, Jeffrey! - powitala go. -Czesc, Susan! - odparl. - Wszystko w porzadku? -Nie sadze - odpowiedziala. -O co chodzi? - zapytala Diana. -On tu jest. Znowu. Kontaktowal sie ze mna. Czlowiek, ktory wysyla wiado mosci... -To nie jakis tam czlowiek - przerwala ostro Diana. - Wiem, kto to jest. -A zatem... -To nie jakis tam czlowiek - powtorzyla matka. - Nigdy nim nie byl. To twoj ojciec. Wszyscy umilkli. Susan usiadla ciezko przy kuchennym stole, kiwajac glowa, oddychajac szybko jak strazak przedostajacy sie przez wypelnione dymem pomieszczenie. -Wiedzialas i nic nie powiedzialas? - spytala z wyrzutem. Z jej glosu przebijala rosnaca powoli wscieklosc. - Sadzilas, ze to moze byc on i zdecydowalas, ze nie powinnam tego wiedziec? Lzy poplynely po policzkach Diany. -Nie bylam pewna. Nie na sto procent. Swiecie wierzylam, ze on nie zyje. My slalam, ze jestesmy bezpieczni. -Ale on nie umarl, a my nie jestesmy - odparla gorzko Susan. - Przypuszczam, ze nigdy nie bylismy. -Powstaje pytanie - wtracil Jeffrey - czego on chce? Po co wlasnie teraz nas odnalazl? Czego oczekuje? Czemu nie zyje wlasnym zyciem... -Wiem, czego chce - odezwala sie raptownie Susan. - Powiedzial mi. W nie wielu slowach, ale... -Czego? -Chce tego, co mu skradziono. -Czego chce? -Tego, co mu skradziono. Taka jest jego ostatnia wiadomosc. Ponownie umilkli zastanawiajac sie nad tymi slowami. Jeffrey pierwszy przerwal cisze. -Do diabla, co to znaczy? Co dokladnie zostalo mu skradzione? 195 Diana zbladla wyraznie i starala sie. ukryc drzenie glosu.-To proste - powiedziala. - Co mu zabrano? Ciebie i twoja siostre. Kim byl zlodziej? Ja. Z czego go ograbilam? Z zycia. A przynajmniej zycia, ktore sobie wy kreowal. A wiec zostal zmuszony do stworzenia nowego. Tak przypuszczam. -Ale co wedlug ciebie to oznacza? - spytala Susan. -Najkrocej mowiac - zemste. -Nie szalej. Zemsta na Jeffreyu i na mnie? Co takiego zrobilismy... -Nie, to sie nie trzyma kupy - przerwal brat. - Ale ma sens w przypadku mamy. To wlasnie jej grozi wielkie niebezpieczenstwo. Mysle, ze nam obojgu tez, kazdemu w inny sposob i z innych przyczyn. -Chce tego, co mi skradziono - powiedziala cicho Susan. - Jeffrey, masz racje. Jego zwiazek, jesli to odpowiednie slowo, z kazdym z nas jest szczegolny. Odmien ny. To znaczy dla niego matka to jedna sprawa, ty inna, a ja jeszcze inna. Umilkla i podniosla wzrok, by zobaczyc, jak jej brat kiwa potakujaco glowa. -Mozemy rozumiec to w jeden sposob - kontynuowala. - Wyobrazcie sobie, ze wszyscy jestesmy czescia ukladanki, psychologicznej ukladanki. A kiedy wszystkie elementy dopasuje sie do siebie, stworzymy jeden, spojny obrazek. Teraz musimy domyslic sie, jak wyglada ten obrazek. I domyslic sie, jakie jest w nim nasze miej sce... Wziela gleboki oddech. -...zanim sam nam te miejsca wyznaczy. Jeffrey przesunal reka po czole i usmiechnal sie. -Susan, przypomnij mi, zebym nigdy nie gral z toba w karty. Ani w szachy. Nawet w warcaby. Mysle, ze masz absolutna racje. Diana otarla lzy. W jej glosie ponownie zagoscil spokoj, gdy powtarzala wlasne slowa. -Bawi sie w Smierc. Prowadzi gre. A my jestesmy pionkami. Prawda tego stwierdzenia byla oczywista dla calej trojki. Jeffrey przemowil podniesionym glosem jak wykladowca zadajacy pytanie swoim studentom. -W obecnej sytuacji nie ma chyba sensu sie ukrywac. Byc moze, gdybysmy sie rozdzielili i udali w trzech roznych kierunkach, udaloby sie nam... -To jest, do cholery, malo prawdopodobne - wyrzucila z siebie Susan. -Susan ma racje - poparla ja Diana zwracajac sie do ekranu. - Nie sadze, ze to by cos dalo. Musimy wymyslic cos innego, to co powinnam zrobic dwadziescia piec lat temu. -To znaczy? - zapytala Susan. -Przechytrzyc go - odparla matka. Na twarzy Susan pojawil sie usmiech, nie przypominajacy rozbawienia ani przyjemnosci, lecz determinacje. -To ma sens. W porzadku. Skoro nie zamierzamy sie chowac, to gdzie dojdzie do konfrontacji? Tutaj? A moze w New Jersey? Ponownie zapadla cisza. -Jeffrey, ty jestes ekspertem od tego rodzaju pytan - przemowila Susan. 196 Zawahal sie.-Walka z wlasnym ojcem to nie to samo, co z morderca. Nawet jesli mamy do czynienia z tym samym czlowiekiem. Powinnismy zdecydowac, kto to jest? Ojciec czy morderca? Nie doczekawszy sie odpowiedzi dodal z nuta pewnosci w glosie: -Jama Grendela. Diana sprawiala wrazenie zdezorientowanej. -Nie bardzo rozumiem... Twarz Susan wykrzywila sie w zlosliwym polusmiechu. Klasnela. -Chodzi mu o to, ze jesli chcesz zniszczyc potwora, musisz zaczekac az wyj dzie do ciebie, a potem schwytac go i nie wypuscic, bez wzgledu na to, co sie stanie. Nawet jesli cie bedzie wciagal do swojego podziemnego swiata, poniewaz to wlasnie tam twoja walka z nim rozpocznie sie i zakonczy. Przez kilka chwil milczeli; Susan podniosla reke niesmialo, jak uczennica nie do konca pewna odpowiedzi, lecz nie chcaca stracic okazji. -Mam jeszcze tylko jedno pytanie - zaczela drzacym glosem. - A wiec, wszy scy w trojke podazymy jego tropem i odnajdziemy go, zanim on znajdzie nas. Wtedy dojdzie do walki. Z morderca albo ojcem. Jaki dokladnie jest nasz cel? To znaczy, co zrobimy podczas tego spotkania? Zadne z nich nie znalo odpowiedzi. Susan i Diana postanowily, ze poleca pierwszym samolotem na zachod. Odlatywaly z Miami nazajutrz. Tymczasem Jeffrey poprosil matke, aby przeslala mu elektronicznie kopie listu od adwokata wraz z nekrologami, zamieszczonymi w Biuletynie Akademii Swietego Tomasza More'a. Powiedzial im tylko, ze spotkaja sie na lotnisku w Nowym Waszyngtonie i ze zalatwi im mieszkanie. Zorganizowanie tych spraw zlecil natychmiast Martinowi. -W porzadku. - Olbrzymi detektyw usmiechnal sie z przekasem. - Co ty zro bisz, jak przestane byc twoja sekretarka? -Wyjezdzam na dzien. Moze dwa. Zrob wszystko, zeby moja matka i siostra byly bezpieczne. Ich przyjazd musi byc utrzymany w tajemnicy. Maja falszywe na zwiska, a ty przemycisz je przez swoje punkty imigracyjne. Zalatwisz im tymczaso we paszporty. Zadnych rejestracji w komputerze. Absolutnie nic takiego. Nie chce, zeby nasz obiekt dowiedzial sie o ich przybyciu. Rozpoznalby wiek, pochodzenie, sam rozumiesz i zdystansowalby nas, zanim jeszcze zdazylibysmy obmyslic plan ataku. Detektyw chrzaknal z aprobata. Nie tryskal radoscia, ale akceptowal przemyslenia partnera. Jeffrey pomyslal, ze Robert Martin nie sprzeciwia sie, poniewaz potrafil rachowac i doszedl do wniosku, iz trzy przynety to wiecej niz jedna. A poza tym opracowany plan prawdopodobnie przekonal rowniez jego. -Moja siostra bedzie uzbrojona. Dobrze uzbrojona. Z tym rowniez nie moze byc problemu. -Moja przyszla sekretarka. -Nie sadze. 197 -A ty, profesorze, gdzie sie wybierasz?-W podroz sentymentalna. -Swiatlo ksiezyca i nastrojowa muzyka? W tle dzwieki gitary? Dokad cie to zaprowadzi? -Musze wpasc do domu - wyjasnil Jeffrey. - Nie na dlugo. -Nie chcesz chyba wrocic do tej obskurnej rudery, ktora nazywasz uniwersyte tem - odezwal sie obcesowo Martin. - Nie taka byla umowa. Masz tu pozostac przez pewien okreslony czas, profesorku. Jeffrey odpowiedzial lagodnie, lecz stanowczo. -Nie. Tam pracuje i spie. Wracam do domu. -No coz, tak czy owak - Martin wzruszyl ramionami, jakby nie sprawialo mu to roznicy - powinienes wziac ze soba przyjaciela. - Siegnal do szuflady biurka i wyjal dziewieciomilimetrowy, polautomatyczny pistolet. Rzucil go Jeffreyowi usmiecha jac sie lekko. W koncu udalo mu sie usnac. Co jakis czas budzily go obrazy, przeradzajace sie w koszmary. Samolot zaczal znizac lot obierajac kurs na Miedzynarodowe Lotnisko w Newark. W budzacym sie poranku dostrzegl smutek polnocno-wschodniej zimy, ktora czaila sie, aby zawladnac ta czescia swiata na nastepnych kilka tygodni. Nad miastem wisiala ciemnoszara chmura smogu, skutecznie powstrzymujac promienie porannego slonca, usilujacego dotrzec do ziemi. Z tej wysokosci swiat wygladal jak skupisko betonu otoczonego stala i cegla, zardzewialymi lancuchami i drutem kolczastym. Kiedy samolot zataczal kolo kierujac sie ku pomocnej czesci miasta, dostrzegl slady rozruchow w postaci ogromnych, zrujnowanych blokow czekajacych na wyburzenie. Udalo mu sie rozroznic bariery, wzniesione przez policje i Gwardie Narodowa, powstrzymujace fale podpalen i grabiezy. Patrzyl na pobojowisko, ktore pozostawiono na pastwe losu. Kiedy kola samolotu dotknely plyty lotniska, zatesknil, nieoczekiwanie dla samego siebie, za otwartymi przestrzeniami i czysta architektura Piecdziesiatego Pierwszego Stanu. Odrzucil te mysl przecierajac oczy, aby oczyscic je z polsnu i poruszyl plecami, jakby rozgrzewal sie przed oczekujacym na zewnatrz chlodem. Na lotnisku wynajal samochod i wtopil sie w dlugi sznur pojazdow poruszajacych sie przez chwile, aby za moment znowu stanac. Jechal tak az do wjazdu na autostrade, a potem, rowniez z przymusowymi przystankami, pokonal kolejne trzydziesci kilometrow. Dotarl do Trenton, stolicy stanu, akurat w czasie porannych godzin szczytu. Zjechal z autostrady ulica Perry, obok gmachu "Timesa". Po bokach duzego, starego budynku splywaly czarne smugi sadzy rozszerzajace sie tuz nad rampa, gdzie podniszczone, granatowo-zolte ciezarowki staly rzedem w oczekiwaniu na poranna prase. Kilku kierowcow przestepowalo z nogi na noge przy ognisku w starej metalowej beczce, czekajac na sygnal do rozpoczecia zaladunku. Skrecil i przejechal kilka przecznic w kierunku Kapitolu na tyle blisko, ze widzial zlota kopule dachu polyskujaca w sloncu. Policjant zza barykady zamachal zezwalajac 198 na wjazd; drut kolczasty i sterta workow z piachem oddzielaly teren miejskiej zarazy i wypalonych, rozpadajacych sie budynkow od wyremontowanych domow. Wszedzie krecili sie policjanci, pilnujacy, by fale frustracji nie przelaly sie przez ulice tej czesci aglomeracji. Znalazl miejsce do parkowania i dalej ruszyl pieszo.Kancelaria adwokacka miescila sie w budynku, ktory z zewnatrz zachowal staroswiecka elegancje. Przy wejsciu z podwojnymi drzwiami siedzial wyraznie znudzony straznik. -Jest pan umowiony? - zapytal sprawdzajac na liscie. -Przyszedlem zobaczyc sie z panem Smithem - odparl Jeffrey. -Jest pan umowiony? - powtorzyl straznik. -Tak - sklamal Jeffrey. - Jeffrey Clayton. Dziewiata rano. Straznik przesunal palcem po nazwiskach. -Nie mam tu pana. - Bez ostrzezenia wyjal rewolwer duzego kalibru i wymie rzyl w Jeffreya, ktory jednak zignorowal bron. -Niewatpliwie zaszla pomylka - odezwal sie. -Nie popelniam bledow - odpowiedzial straznik. - Powinien pan teraz odejsc. -A moze zadzwoni pan do sekretarki pana Smitha? Niech pan to zrobi, dobrze? -Dlaczego mialbym pana sluchac? Nie ma pana na liscie. Jeffrey usmiechnal sie siegajac powoli do wewnetrznej kieszeni kurtki i wyjal tymczasowa przepustke Sluzb Specjalnych Piecdziesiatego Pierwszego Stanu. Liczyl na to, ze mezczyzna nie zauwazy terminu waznosci na stemplach, zwracajac jedynie uwage na odznake i symbol zlotego orla. -Oto powod, dla ktorego powinien pan zrobic to, o co prosze - odezwal sie podajac dokument. - Jesli nie, wroce tu z nakazem aresztowania, grupa dochodze niowa i brygada antyterrorystyczna i potraktujemy buldozerem biuro panskiego sze fa. Szybko zrozumie, ze tym, kto tak paskudnie spieprzyl sprawe, byl jakis dupek przy drzwiach. Czy taki powod wystarczy? Straznik podniosl sluchawke. -Mam tu kogos, chyba z policji. Chce sie widziec z panem Smithem, ale nie byl umowiony. Moze pani przyjsc i porozmawiac z tym panem? Odwiesil sluchawke. -Zaraz tu bedzie sekretarka. - Nie przestawal celowac prosto w piers Jeffreya. - Jest pan uzbrojony, SS? - Kiedy Jeffrey pokrecil przeczaco glowa, jako ze zostawil bron w samochodzie, straznik wskazal, zeby podszedl do wykrywacza metalu. -Przekonamy sie. - Sprawial wrazenie rozczarowanego, gdy przybysz okazal sie czysty. - Moze ma pan jeden z tych plastykowych pistoletow nowej generacji - spytal, lecz zanim Jeffrey zdazyl odpowiedziec, z biura wynurzyla sie kobieta. Byla mloda, oficjalna, ubrana w biala koszule zapieta pod sama szyje, w meskim stylu. Jeffry pomyslal, ze nosi sie tak, poniewaz jest kochanka prawnika, oszukujacego zone, uzalezniona od przesiadywania w klubach. Konserwatywne, nieseksowne ubra nia zostaly prawdopodobnie zaprojektowane po to, by ukryc prawdziwa profesje ich wlascicielki. Usmiechnal sie pewny swego spostrzezenia. -Pan...? -Clayton. Jeffrey Clayton. 199 Straznik podal jej identyfikator z Piecdziesiatego Pierwszego Stanu.-A ma pan sprawe tutaj, tak daleko od nowego, wspanialego swiata na zacho dzie? - Sarkazm kobiety nie budzil watpliwosci. -Kilka lat temu pan Smith reprezentowal czlowieka, ktory obecnie jest glow nym podejrzanym w bardzo waznym sledztwie na naszym terytorium. -Wszelkie kontakty miedzy panem Smithem a jego klientami sa scisle tajne. -Oczywiscie, rozumiem. -A wiec nie sadze, bym mogla panu pomoc. - Oddala Jeffreyowi identyfikator. -Jak pani sobie zyczy - powiedzial. - Ale z drugiej strony uwazam, ze prawnik sam chcialby podjac taka decyzje. Chyba ze wolalby zobaczyc swoje nazwisko na akcie oskarzenia albo na pierwszej stronie lokalnej gazety, bez wczesniejszego ostrze zenia. No coz, to juz zalezy od pani. W pewien sposob Jeffrey dobrze sie bawil. Blefowanie nie lezalo w jego naturze i nie musial uciekac sie do niego zbyt czesto. Sekretarka obdarzyla go jadowitym spojrzeniem, jakby szukala oszustwa w grymasie ust. -Prosze za mna- powiedziala krotko. - Zobacze, czy moze panu poswiecic dwie minutki. - Obrocila sie na piecie dodajac: - Sto dwadziescia sekund. Nie wiecej. Wprowadzila go do malej poczekalni, pelnej drogich i wygodnych mebli w stylu wiktorianskim. Na podlodze lezal orientalny, recznie tkany dywan. W kacie tykal glosno antyczny zegar. Nie chodzil zbyt dobrze. Sekretarka wskazala sofe o sztywnym oparciu, a sama usiadla za biurkiem dystansujac sie od Jeffreya. Podniosla sluchawke i powiedziala cos bardzo szybko zaslaniajac dlonia usta, po czym rozlaczyla sie bez slowa. Po chwili duze drewniane drzwi zostaly otwarte od wewnatrz i stanal w nich niesamowicie chudy prawnik. Siwe wlosy zebrane w kucyk opadaly do tylu na blekitna, uszyta na miare, koszule. Prazkowane spodnie przytrzymywane przez skorzane szelki rowniez ujawnialy reke dobrego krawca. Wloskie, lsniace buty byly idealnie wypolerowane. Wyciagnal duza koscista i niezwykle silna dlon na powitanie. -Jakiego to klopotu by mi pan przysporzyl, panie Clayton? - odezwal sie przez scisniete usta. -To zalezy - odparl Jeffrey. -Od czego? -Od tego, co pan zrobil. Prawnik usmiechnal sie. -A zatem nie mam sie czym martwic. Prosze pytac, panie Clayton. Jeffrey wreczyl mu list, ktory dostal od matki. -Kojarzy pan? Prawnik zapoznal sie z trescia. -Jest bardzo stary. Przypominam sobie te sprawe, jak przez mgle... Straszny wypadek samochodowy, tak jak tu napisane. Cialo tak spalone, ze nie mozna bylo rozpoznac. Tragiczna strata... -On nie umarl. Prawnik zawahal sie zanim powiedzial: 200 -O tym tu nie napisano.-On nie umarl. A juz na pewno nie w samobojczym wypadku samochodowym. Adwokat wzruszyl ramionami. -Przykro mi, ale nie pamietam. To zadziwiajace. Sadzi pan, ze ten czlowiek w jakis sposob nie umarl, mimo ze bylem na jego pogrzebie? Przynajmniej tak wyni ka z tego, co napisalem. Czy mysli pan, ze mam zwyczaj chodzenia na falszywe pogrzeby? -Ten czlowiek, jak pan mowi, byl moim ojcem. Prawnik uniosl cienkie, siwe brwi. -Doprawdy? Mimo wszystko umieranie za mlodu nie jest zbrodnia. -To prawda. Lecz to, co on robi, jest. -To znaczy? -Morduje. Prawnik ponownie umilkl. -Nieboszczyk, zamieszany w morderstwo. Intrygujace. Pokrecil glowa. -Nie sadze, zebym mial dla pana jakies dodatkowe informacje, panie Clayton. Wszystkie byly zastrzezone. Mozliwe, ze to zastrzezenie zdezaktualizowalo sie po smierci mojego klienta. Mozna sie o to spierac, ale jesli on zyje, jak pan twierdzi, wowczas oczywiscie nadal bedzie aktualne, nawet po tak wielu latach. Tak czy owak, to stara historia, bardzo stara historia. Watpie, zebym w ogole mial jeszcze doku mentacje. Obecnie moja kancelaria zajmuje sie szerszym wachlarzem spraw niz wte dy, gdy pisalem list do panskiej matki. A wiec sadze, ze znajduje sie pan w bledzie, a co za tym idzie, nie moge panu pomoc. Zycze milego dnia, panie Clayton i powo dzenia. Joyce, odprowadz pana. Sekretarka niezwykle ochoczo wykonala polecenie. Teren Akademii Swietego Tomasza More'a otaczalo wysokie na cztery metry, zelazne ogrodzenie, ktore mogloby od biedy uchodzic za ozdobne, gdyby nie znaki, ostrzegajace przed wysokim napieciem. Jeffrey przypuszczal, ze plot siegal gleboko pod ziemie. Straznik przy bramie odprowadzil go do glownego budynku. Szli alejka wijaca sie miedzy rzedami drzew i budynkami z czerwonej cegly. Jeffrey pomyslal, ze wiosna gesty, zielony bluszcz pokryje sciany budynkow, lecz teraz, u progu zimy, po ceglach pelzaly jedynie brazowe lodygi, niczym upiorne macki. Ze schodkow budynku administracyjnego zobaczyl szerokie polacie monotonnych zielonych boisk, z brazowymi plackami ziemi w miejscach szczegolnie uczeszczanych. Eskortujacy go mezczyzna mial na sobie blekitny blezer i czerwony, szkolny krawat. Jeffrey dostrzegl zarys broni automatycznej pod jego ubraniem. Kiedy rozbrzmialy dzwieki koscielnego dzwonu sygnalizujace koniec zajec, posepny ochroniarz popchnal lekko Jeffreya przez szerokie szklane drzwi. Z klas wysypywali sie studenci, wypelniajac opustoszale korytarze gwarem i masa cial. Zastepca dyrektora, starsza kobieta, z imponujacym helmem siwych wlosow i okularach w rogowej oprawie na koncu nosa, byla przyjazna, lecz bardzo oficjalna. 201 Jeffrey pomyslal, ze wszelkim zmianom najdluzej opieraly sie stare szkoly. Nie wiedzial, czy to dobrze, czy zle.-Profesor Jeffrey Mitchell, moj Boze, od wielu lat nie slyszalam tutaj tego na zwiska. Od dziesiecioleci. A pan twierdzi, ze byl panskim ojcem? Moj Boze, nie sadzilam, ze byl zonaty. -Tak. Probuje znalezc kogos, kto go znal i kto pamieta jego smierc. Niestety nigdy tak naprawde go nie znalem. Wczesny rozwod. -Aha - westchnela kobieta. - Bardzo czesto sie tak dzieje. A teraz pan... -Po prostu staram sie zapelnic kilka luk we wlasnym zyciorysie - wyjasnil Jef frey. - Przepraszam, ze nachodze pania bez zapowiedzi... Kobieta popatrzyla na niego mniej wiecej w ten sam sposob, w jaki spogladalaby na studenta, ktory nie zaliczyl jakiegos testu z powodu grypy. Ze zrozumieniem, dalekim jednakze od wspolczucia. -Ja sama nie do konca pamietam - powiedziala. - Przypominam sobie mlode go, obiecujacego nauczyciela. Przystojnego, bardzo dobrze zapowiadajacego sie. Wielki intelekt. Historia, o ile dobrze pamietam, byla jego specjalnoscia. -Tak, mysle, ze tak. -Niestety, niewielu z nas bedzie moglo cokolwiek sobie przypomniec. A panski ojciec pracowal tu tylko kilka lat, jesli dobrze pamietam. Znalam go tylko przez kilka tygodni, zanim zrezygnowal. Jego odejscie zbieglo sie z moim przyjazdem. Ja bylam tutaj w administracji, a on byl wykladowca, a teraz... dwadziescia piec lat to szmat czasu nawet w takiej szkole jak ta... -Ale... - Jeffrey wychwycil wahanie w jej glosie. -Przypuszczam, ze powinien sie pan spotkac ze starym panem Maynardem. Wlasciwie jest juz na emeryturze, ale wciaz wyklada historie Ameryki. Pamiec mi podpowiada, ze w owym czasie byl kierownikiem katedry. Pelnil te funkcje przez ponad trzydziesci lat, a wiec moze cos wiedziec na temat panskiego ojca. Kiedy Jeffrey zapukal i wszedl do niewielkiej sali, nauczyciel historii siedzial za biurkiem wygladajac przez okno na jedno z boisk. Maynard byl starym czlowiekiem o siwych wlosach i brodzie, bokserskim nosie, dwukrotnie zlamanym, splaszczonym 0znieksztalconym. Mial wyglad gnoma i gdy Jeffrey wszedl do srodka, obracal sie na fotelu jak dziecko, bawiace sie na siedzeniu doroslego. Spostrzeglszy, ze nowo przyby ly nie jest studentem usmiechnal sie, a na jego twarzy pojawil sie rumieniec wstydu. -Wie pan, czasami wygladam przez okno na boiska i przypominam sobie kon kretne mecze. Widze graczy tak, jak wygladali kiedys. Slysze odglosy gry, gwizdy i radosne okrzyki. Starosc jest straszna. Wspomnienia wypieraja rzeczywistosc. Sa jednak tylko kiepskim srodkiem zastepczym. Awiec... - spojrzal bacznie na Jef- freya -...wydaje mi sie pan znajomy, ale nie jestem pewien. Zwykle pamietam wszyst kich bylych studentow, pana jednak nie potrafie umiejscowic. -Nie bylem pana studentem. -Nie? A wiec w czym moge pomoc? -Nazywam sie Jeffrey Clayton. Szukam pewnych informacji... 202 -Aha. - Nauczyciel pokiwal glowa. - To dobrze. Tak juz ich niewielu...-Slucham? -Tych co poszukuja informacji. W dzisiejszych czasach ludzie, szczegolnie mlodzi, po prostu akceptujato, co im sie powie. Takjakby wiedza dla niej samej byla przestarzala, bezuzyteczna sztuka. Chca tylko wiedziec to, co pomoze im w jakims standardowym tescie. Zapewni miejsce w prestizowym college'u. Umozliwi dobra prace., gdzie nie beda musieli zbytnio sie przemeczac. Zalatwi im pieniadze, sukces i piekny dom w bezpiecznym miejscu oraz duzy samochod i luksusy. Nikt nie chce sie uczyc, poniewaz uczenie odurza. Ale pan moze jest inny, mlody czlowieku? Jeffrey usmiechnal sie wzruszajac ramionami. -Nigdy tak naprawde nie wiazalem wiedzy z sukcesem. -Ale mimo to przychodzi pan tu szukac informacji. To wyjatkowe. Jakiego ro dzaju informacji? -O czlowieku, ktorego pan kiedys znal. -Kto to byl? -Jeffrey Mitchell. Byly wykladowca w panskiej katedrze. Maynard kolysal sie na fotelu z oczyma utkwionymi w swym rozmowcy. -Nadzwyczaj ciekawe - powiedzial. - Lecz niezupelnie niespodziewane. Na wet po tak wielu latach. -Czy pamieta go pan? -Istotnie, pamietam. - Nie przestawal wpatrywac sie w Jeffreya. Po chwili dodal: -A pan jest, jak podejrzewam, krewnym pana Mitchella? -Tak. Byl moim ojcem. -Aha. Powinienem byl sie tego domyslic. Widze wyrazne podobienstwo twarzy oraz ogolnego wygladu. Byl wysoki i chudy, tak jak pan. Krotko ostrzyzony i dobrze zbudowany. Taki typ cwiczacy zarowno umysl jak i cialo. Czy pan rowniez gra na skrzypcach? Nie? Och, wielka szkoda. Byl naprawde utalentowany. Jakiej to infor macji pan poszukuje? -On umarl... -Tak mi mowiono. Czytalem o tym. -Prawde mowiac on nie umarl. -Interesujace. Czy jeszcze zyje? -Tak. -A pan? -Nie widzialem go od dziecinstwa. Mialem wtedy dziewiec lat. Dwadziescia piec lat temu. -I jak sierota albo inaczej, dziecko ze lzami w oczach oddane do adopcji, poszukuje pan czlowieka, ktory pana opuscil. -Opuszczenie to moze nie najlepsze slowo. Ale w pewnym sensie tak. Historyk obrocil sie z fotelem i na kilka chwil zapatrzyl sie w jakis szczegol za oknem, po czym zwrocil sie do Jeffreya. -Mlody czlowieku, nie jest to podroz, ktora bym panu polecal. Jeffrey stal przed biurkiem probujac przezwyciezyc ogarniajace go watpliwosci. -A dlaczego nie? 203 -Spodziewa sie pan czegos po tych informacjach? Maja wypelnic jakas lukew panskim zyciu? Jeffrey stwierdzil, ze przynajmniej po czesci slowa starego nauczyciela byly prawdziwe. Pomyslal, ze powinien sie w koncu okreslic, czego naprawde chce sie dowiedziec. -Pamieta go pan? -Oczywiscie. Wywarl na mnie szczegolne wrazenie. -To znaczy? -Byl niebezpiecznym czlowiekiem. Odpowiedz zamknela Jeffreyowi usta na chwile. -Jak to? -Byl najbardziej niezwyklym historykiem, jakiego znalem. -Dlaczego pan tak mowi? -Poniewaz wiekszosc z nas intryguja wybryki historii. Dlaczego cos sie zdarzy lo? To gra, widzi pan, tak jak czytanie mapy przez zbyt gruby papier. -Ale on byl inny? -Tak, przynajmniej takie odnioslem wrazenie... -I? Stary belfer zawahal sie, po czym wzruszyl ramionami. -Uwielbial historie, poniewaz - i to jest tylko moje odczucie - zamierzal ja wykorzystywac. Do wlasnych celow. -Nie rozumiem. -Historia jest czesto kompilacja pomylek czlowieka. Czulem, ze panski ojciec pragnal sie uczyc, poniewaz nie chcial popelniac tych samych bledow. -Rozumiem... - zaczal Jeffrey. -Alez nie rozumie pan. Panski ojciec wykladal historie Europy, lecz nie byla to jego ulubiona dziedzina. -A co nia bylo? Maynard usmiechnal sie ponownie. -To tylko opinia. Odczucie. Zaden dowod - urwal z westchnieniem. - Starzeje sie i teraz mam tylko jedna klase. Najstarszych. Nie zwracaja uwagi na moj styl. Sa obcesowi. Walczacy. Prowokujacy. Kwestionuja teorie. Konwencje. To problem w przypadku historyka. Nie bardzo podoba mi sie ten nowoczesny swiat. Tesknie za dawnymi czasami. -Mowil pan... jego ulubiona dziedzina? -Co pan wie na temat wlasnego ojca, panie Clayton? -To, co wiem, nie podoba mi sie. -Rozsadnie powiedziane. Bedzie sie panu to wydawalo dosc ostre, panie Clay ton, lecz ucieszylem sie, kiedy panski ojciec zakomunikowal mi o swoim odejsciu. I nie dlatego, ze byl zlym nauczycielem. Wprost przeciwnie - byl dobry. Prawdopo dobnie jeden z najlepszych, z jakimi mialem okazje wspolpracowac. Studenci go lubili. Ale stracilismy juz jedna studentke. Nieszczesliwa, mloda kobieta. Porwana z kam- pusu i potraktowana najbrutalniej jak tylko mozna sobie wyobrazic. Nie chcialem, zeby zdarzyl sie drugi taki wypadek. 204 -Sadzi pan, ze mial z tym cos wspolnego?-Co pan wie, panie Clayton? -Wiem, ze przesluchiwala go policja. Stary czlowiek potrzasnal glowa. -Policja! - zachnal sie. - Nie wiedzieli, czego szukac. Widzi pan, historyk to wie. Wie, ze wszystkie zdarzenia sa kombinacja wielu czynnikow. Umyslu, serca, polityki i ekonomii, wypadku i zbiegu okolicznosci. Kaprysnych mocy swiata. Wie pan o tym, panie Clayton? -Patrzac z punktu widzenia, jaki nakazuje mi moj zawod, to prawda. -A jaki jest panski zawod, jesli moge byc tak bezposredni? -Jestem profesorem w dziedzinie psychologii przestepcow. Na uniwersytecie w Massachusetts. -Och, to intrygujace. Zajmuje sie pan zatem... -Zajmuje sie zabojstwami. Na pomarszczonej twarzy pojawil sie usmiech. -Tak jak panski ojciec. Jeffrey pochylil sie w przod zadajac pytanie jezykiem ciala. Historyk zakolysal sie na fotelu. -Naprawde zastanawialem sie, dlaczego przez te wszystkie lata nikt nigdy nie przyszedl do mnie w poszukiwaniu odpowiedzi na temat Jeffreya Mitchella - kontynu owal Maynard. - Z biegiem lat, czasami myslalem, ze ten slynny wypadek samochodo wy naprawde mial miejsce i ze ten swiat zdolal w ten sposob wymierzyc sprawiedli wosc. To oczywiscie frazes. Nie powinienem sobie na to pozwalac. Nawet teraz, kiedy jestem stary. Historyk powinien byc zawsze pelen watpliwosci. Watpic w latwe odpo wiedzi. Watpic w to, ze glupi, slepy przypadek jest zrzadzeniem losu, poniewaz rzadko sie tak dzieje. Watpic we wszystko. Poniewaz tylko poprzez zwatpienie i odrobine sceptycyzmu mozna zachowac nadzieje, ze zglebi sie prawdy historii... -Moj ojciec... -Czy chcial pan poznac tajemnice smierci? Czy byl pan ciekaw zabijania? Tor tur? Czasow, gdy ujawnila sie ciemna strona ludzkiej natury? Trzeba bylo widziec tego czlowieka. Byl encyklopedia zla: inkwizycja, Vlad Falownik, chrzescijanie w ka- takumbach, Tamerlan Zdobywca, palenie heretykow podczas wojny stuletniej. O tym wiedzial wszystko. Jaka czesc kobiecej nerki Kuba Rozpruwacz dostarczyl wladzom w jego slynnym wyzwaniu? Panski ojciec wiedzial. Ulubiona bron Billy'ego Kida? Colt kaliber.44, podobny do Charter Arms Bulldog 44, ktorej uzywal David Berko- witz, syn Sama. Dokladny wzor na cyklon B? Panski ojciec mogl go rowniez podac, podobnie jak temperature w piecach w Oswiecimiu. Wiedzial, ile uderzen knuta po trzeba, aby zabic czlowieka, zeslanego na katorge w przedrewolucyjnej Rosji. Wie dzial, jak dlugo spada ostrze gilotyny i powiedzialby panu z tym swoim lekkim usmieszkiem, ze monsieur Guillotin, wynalazca tego urzadzenia, calkowicie i o- bludnie zapewnial wladze francuskie, kiedy po raz pierwszy rozwazaly wykorzysta nie jego konstrukcji, ze nieszczesne ofiary tej diabelskiej maszyny nie beda czuly nic wiecej ponad "niewielkie swedzenie karku". Mogl panu opowiedziec o kazdej z tych rzeczy i wielu, wielu innych. 205 Stary czlowiek zakaslal.-Jesli chce pan poznac ojca, musi pan poznac smierc. Jeffrey machnal lekko reka, jakby chcial odpedzic nieprzyjemne wspomnienie. -Przerazal pana? -Oczywiscie. Kiedys chwalil mi sie, ze tylko historia pokazuje, jak latwo jest zabijac. -Czy powiedzial pan to policji? Zaprzeczyl ruchem glowy. -Co mialem im powiedziec? Ze ich podejrzany zna historyczne szczegoly zycia i smierci kazdego wiekszego i mniejszego zabojcy we wspolczesnym swiecie? Cze go to dowodzi? -Prawdopodobnie mogliby wykorzystac taka informacje. -Ta dziewczyna zostala zabita. Przesluchiwano wiele osob, miedzy innymi pan skiego ojca. Nie tylko jego. Kilku innych nauczycieli, woznego, zaopatrzeniowca, trenera juniorek hokeja na trawie. Podobnie jak pozostalych, zwolnili go z braku dowodow. Tylko podejrzenia. Wkrotce potem niespodziewanie zrezygnowal z pra cy. Kilka tygodni pozniej pojawily sie plotki o jego smierci. Domniemanej smierci, jak raczy pan twierdzic. Ale jakkolwiek by na to patrzec, takie byly wiesci. Lekki szok. Chwilowe zaskoczenie. Byc moze odrobina ciekawosci, z uwagi na niezwykly czas. Niewiele jednak zadawano pytan, a udzielono jeszcze mniej odpowiedzi. Zycie toczylo sie dalej. Zawsze tak jest w szkolach takich jak ta. Bez wzgledu na to, co dzieje sie na swiecie, zycie szkolne toczy sie dalej, tak jak poprzednio, tak jak bedzie sie toczylo w przyszlosci. Jeffrey dostrzegal coraz wiecej podobienstw miedzy ta szkola a stanem, dla ktorego pracowal. W obu miejscach uwazano, ze rozwoj nie jest zalezny od reszty swiata. Jednak i tu i tam pojawialy sie podobne trudnosci z zachowaniem tej iluzji. -Czy przypadkiem pamieta pan, co mowil kiedy odchodzil z pracy? Stary pan Maynard skinal glowa i pochylil sie do przodu. -Mielismy dwa spotkania. Pamietam je. Mimo uplywu czasu. Historyk musi byc taki, panie Clayton. Musi miec dziennikarskie oko do szczegolow. -A wiec? -Spotkalismy sie dwukrotnie. Za pierwszym razem, wkrotce po policyjnym prze sluchaniu, spotkalem panskiego ojca w sklepie. Robilismy jakies zakupy. Papierosy, gazety, mleko, woda mineralna, zywnosc, wie pan taka niezjadliwa... -Rozumiem. -Pokusil sie o kilka zartow. Najpierw o loterii panstwowej, potem o policji. Zdawalo sie, ze nic sobie z nich nie robi. Czy wiedzial pan, panie Clayton, ze panski ojciec mial taki swobodny styl bycia? Ukrywal w ten sposob swoja prawdziwa natu re. Niewatpliwie udalo mu sie zachowac w tajemnicy sklonnosci do precyzji i do kladnosci w dzialaniu. Typ naukowca. Wydaje sie zabawny, niesmialy, a pod ta sko rupa jest zimny i wyrachowany. Czy pan tez jest taki, panie Clayton? Jeffrey nie odpowiedzial. -Byl przerazajacym czlowiekiem. Mial w sobie luz i lubieznosc. Podobny do rekina. Przypominam sobie, ze rozmowa, ktora przeprowadzilismy tamtego wieczoru, przyprawila mnie o gesia skorke. To bylo jak pogawedka z wyglodnialym lisem przy wejsciu do kurnika, ktory mowil, ze nie ma sie czego obawiac. Tydzien pozniej zjawil sie nagle w moim gabinecie. Zupelnie niespodziewanie. Po krotkim powitaniu oswiadczyl, ze wyjezdza w przyszlym tygodniu. Zadnego wytlumaczenia, oprocz tego, ze odziedziczyl jakis spadek. Spytalem o policje, lecz rozesmial sie tylko i powiedzial, ze nie ma sie czym przejmowac. Spytalem, co zamierza zrobic. Odpowiedzial - a to pamietam dokladnie - ze musi odszukac pewnych ludzi. To jego slowa. Ludzie, ktorych musi odnalezc. Mial oko mysliwego. Zaczalem wypytywac o szczegoly, ale on odwrocil sie na piecie i wyszedl. Kiedy poszedlem go szukac, zdazyl juz wyjsc. Pozbieral swoje rzeczy z szafek i polek. Zadzwonilem do niego do domu, lecz telefon nie odpowiadal. Chyba nastepnego dnia pojechalem tam, ale dom swiecil pustkami, a wejscie zdobila tabliczka NA SPRZEDAZ. Nie bylo go. Nie zdazylem jeszcze uswiadomic sobie tego znikniecia, kiedy dotarla do nas wiesc o jego smierci. -Kiedy to mialo miejsce? -No coz, z tego co sobie przypominam, mielismy wielkie szczescie, poniewaz wydarzylo sie to zaledwie tydzien przed przerwa swiateczna na Boze Narodzenie i musielismy znalezc zastepstwo na niektore z jego zajec. Przesluchiwalismy kandy datow, kiedy nadeszla wiadomosc o wypadku. W sylwestra. Alkohol i nadmierna predkosc. Niestety, dosc powszechne. Tamtej nocy na calym wschodnim wybrzezu padal nieprzyjemny, marznacy deszcz, ktory byl powodem wielu wypadkow, miedzy innymi panskiego ojca. Przynajmniej w to nam kazano uwierzyc. -W jaki sposob dowiedzial sie pan o tym wypadku? -Aha, doskonale pytanie. Byc moze prawnik odpowie? Moja pamiec bywa juz zawodna. Jeffrey skinal glowa. To brzmialo sensownie. Wiedzial, ktory prawnik wykonal ten telefon. -A pogrzeb? -To bylo dziwne. Nikt, kogo znalem, nie otrzymal nawet najbardziej lakonicz nej informacji o czasie i miejscu. Dlatego nikt nie przyszedl. Moze pan udac sie do biblioteki z mikrofilmami "Timesa" i tam sprawdzic. -Tak wlasnie zrobie. Czy przypomina pan sobie cos jeszcze, co mogloby mi pomoc? Grymas pojawil sie na twarzy starego nauczyciela. -Alez, moj biedny panie Clayton, watpie czy powiedzialem panu cos, co moze pomoc. Pewne rzeczy moga zmienic panskie sny w koszmary, niepokoic dzisiaj, ju tro, a moze nawet o wiele, wiele dluzej. Ale pomoc? Nie, nie sadze, zeby tego rodza ju wiedza komukolwiek pomogla. Szczegolnie dziecku. Nie bylby pan o wiele ma drzejszy i mialby pan o wiele wiecej szczescia, gdyby nigdy nie zadal mi tych pytan. Rzadko sie tak dzieje, lecz czasami nawet tak straszliwa luka w wiedzy jest znacznie lepsza od prawdy. -Moze ma pan racje - odparl chlodno Jeffrey - aleja nie mialem wyboru Jeffrey wyczul intensywna won dymu, lecz nie potrafil okreslic zrodla. Na poludniu niebo gestnialo szarobrazowym baldachimem mgly i smogu, a to, co plonelo, dodawalo tylko posepnosci otaczajacemu swiatu. Zatrzymal woz kilka przecznic od domu, w ktorym spedzil pierwsze dziewiec lat zycia, na malej ulicy niewielkiego miasteczka, slynacego niegdys z jednej zbrodni. Jako absolwent poswiecil niemalo czasu wertujac w bibliotece uniwersyteckiej tuziny ksiazek, w poszukiwaniu wiadomosci na temat tego porwania i starych zdjec rodzinnego miasta. Wiele dziesiatek lat temu bylo to nieslychanie spokojne miejsce; obszar farm i prywatnosci, mikrokosmos lagodnego, tradycyjnego swiata malych miasteczek Ameryki. Prawdopodobnie ten spokoj przyciagnal do Hopewell slynnego wtedy na calym swiecie pilota. Miejsce to stanowilo dla niego azyl, nie odsuwajac jednoczesnie od nurtu politycznego, do ktorego przynalezal. Byl niezwyklym czlowiekiem; wydawalo sie, ze rownoczesnie przeszkadza mu i sprawia przyjemnosc uwaga, jaka poswiecano mu z powodu transatlantyckiego wyczynu*. Oczywiscie, porwanie jego dziecka zmienilo wszystko. Spowodowala to glownie inwazja prasy opisujacej ten przypadek i szalony, cyrkowy proces, ktory odbyl sie w sasiednim miescie Flemington; Hopewell stracilo w ten sposob reputacje z powodu pojedynczego, nikczemnego aktu. Przypominalo to nierozpuszczalna farbe w wodzie, cos, czego miasteczko nigdy nie mialo sie pozbyc, bez wzgledu na to jak idyllicznym miejscem bylo kiedys. Z biegiem lat ulegl rowniez zmianie charakter miasta. Rolnicy sprzedawali ziemie agencjom, ktore dzielily ja tworzac luksusowe osiedla mieszkaniowe dla biznesmenow z Filadelfii i Nowego Jorku, uciekajacych od wielkomiejskiego zycia, ale nie za daleko. Miasteczko ucierpialo z uwagi na bliskosc obu wielkich aglomeracji. Jefrrey pomyslal, ze istnieje niewiele przyczyn dewastacji ziemi dzialajacych bardziej skutecznie niz fakt, ze jest komus przydatna. Jego dom pochodzil z zamierzchlej epoki; stanowil odnowiony relikt z czasow znanego na caly swiat kidnapingu. Usytuowany byl przy bocznej ulicy blisko centrum. Posiadlosc lotnika znajdowala sie kilkanascie kilometrow za miastem. Pamietal, ze ich dom byl duzy, przestronny, pelen ciemnych katow i zaskakujacych swiatlocieni. On zajmowal frontowa sypialnie na pietrze, o wiktorianskim, polkolistym ksztalcie. Probowal przypomniec sobie ten pokoj: lozko, polki na ksiazki oraz skamielina jakiegos prehistorycznego skorupiaka, ktora znalazl niedaleko rzeki; zapomnial o niej podczas pospiesznej przeprowadzki i przez lata zalowal. Chlodzila w dotyku i to go fascynowalo. Lubil muskac ja palcami oczekujac, ze ozyje od ciepla dloni. Ruszyl wmawiajac sobie, ze jedzie tam tylko po informacje. Ta wycieczka do domu, z ktorego kiedys uciekli, byla jak sztylet w ciemnosci. Jechal swoja ulica nieustannie odpychajac wspomnienia. Nie zrobiles niczego zlego. Dziwne skojarzenie, pomyslal i ruszyl w kierunku domu. Dwadziescia piec lat to klopotliwy filtr pamieci. Dom wydawal mu sie mniejszy i, mimo slabego slonca, jasniejszy. Pomalowano go. Pamietal bladoszara farbe na -Charles Lindbergh, pierwszy na swiecie samotnie dokonal przelotu nad Atlantykiem z USA do Europy bez ladowania, w 1927 r. (przyp. red.). 208 zewnatrz i czarne okiennice, a teraz dominowala biel, otoczona ciemnozielonymi obramowkami. Kiedys w ogrodku rosl duzy dab zacieniajacy caly front domu, lecz po drzewie pozostalo jedynie wspomnienie.Przy domu stala tablica z napisem NA SPRZEDAZ. Nieopodal dostrzegl zgietego wpol czlowieka z grabiami, pielegnujacego krzaki przy schodkach. Na odglos zamykanej furtki odwrocil glowe i siegnal po cos, co moglo byc jedynie bronia. Jef-frey podszedl powoli. Krepy, czterdziestopiecioletni z wygladu mezczyzna mial klopoty z nadwaga, co uwidocznial pokazny brzuch. Nosil dzinsy i staromodna kurtke lotnicza z futrzanym kolnierzem. -Moge panu w czyms pomoc? - spytal na powitanie. -Prawdopodobnie nie - odpowiedzial Jeffrey. - Mieszkalem tu dosc krotko w dziecinstwie, a teraz przejezdzalem przypadkiem i przyszlo mi do glowy, ze rzuce okiem na stare katy. Mezczyzna skinal glowa z wyrazna ulga, ze nic mu nie grozi. -Chce pan kupic ten dom? Zrobi pan dobry interes. Jefrrey pokrecil przeczaco glowa. -Mieszkal pan tu? Kiedy? -Jakies dwadziescia piec lat temu. A pan? -Nie tak dawno. Kupilismy ten dom trzy lata temu od ludzi, ktorzy mieszkali tu tylko dwa, moze trzy lata. Oni od jakichs innych ludzi, ktorzy tez sie przeprowadzali. To miejsce wielokrotnie zmienialo wlascicieli. -Naprawde? Jak pan sadzi, dlaczego? Wzruszyl ramionami. -Nie wiem. Chyba jakies fatum. Jeffrey spojrzal na niego pytajaco. Brzuchacz ponownie wzruszyl ramionami. -Prawda jest taka, ze nikt, kogo znalem, nie zaznal tu szczescia. Co do mnie, wlasnie zostalem przeniesiony. Do pieprzonej Omahy. Jezu Chryste! Musze pako wac dzieciaki, zone, psa, kota i wyprowadzac sie, Bog wie w jakie warunki. -Przykro mi. -Ten facet przede mna dostal raka, a wczesniej dziecko rodziny potracil samo chod, tutaj, na ulicy. Slyszalem, ze ktos pamietal o jakims morderstwie, ktore zdarzy lo sie w tym domu, ale nikt o tym tak naprawde nie wiedzial. Przejrzalem nawet stare gazety, nic jednak nie znalazlem. Dom mial po prostu pecha. Mnie to jakos ominelo, nie wylali z roboty, a to bylby dopiero pech. Jeffrey przyjrzal sie baczniej rozmowcy. -Morderstwo? -Albo cos w ten desen. Kto wie? Jak juz mowilem, nikt naprawde nic nie wie dzial. Chcialby sie pan rozejrzec? -Moze na chwile. -Ten dom prawdopodobnie odnawiano ze trzy albo cztery razy od czasu jak pan tu mieszkal. -Chyba tak. Poprowadzil Jeffreya przez drzwi wejsciowe do malego korytarza, a nastepnie kuchni, dobudowanego pokoju rodzinnego, goscinnego i niewielkiego pomieszczenia, jak przypomnial sobie Jeffrey, pracowni ojca, teraz wypelnionego sprzetem muzycznym i telewizorem nieco tylko mniejszym od jednej ze scian. Wszystko dokola wydawalo mu sie bardziej sterylne, niz pamietal. Jasniejsze. -Moja zona - odezwal sie mezczyzna - lubi sztuke nowoczesna i pastele. Ktory pokoj byl panski? -Na gorze, po prawej stronie. Polkolista sciana. -Tak, moj gabinet. Wbudowalem tam polki na ksiazki i na komputer. Chce pan zobaczyc? Jeffrey przypomnial sobie, jak ukrywal sie w swoim pokoju, przykladajac glowe do poduszki. Otrzasnal sie. -Nie - odparl. - To nie takie wazne. -Jak pan sobie zyczy. - Wlasciciel wzruszyl ramionami. - Do diabla, ciagle oprowadzam wycieczki agentow nieruchomosci i ich klientow i nabieram coraz wiek szej wprawy w sprzedazy. - Usmiechnal sie i poprowadzil Jeffreya z powrotem do wyjscia. -Do diabla, musi sie pan tu dziwnie czuc po tylu latach. Wszystko wyglada inaczej. -Troche dziwnie. Wydaje mi sie mniejszy, niz pamietam. -To normalne. Pan byl wtedy mniejszy. Jeffrey skinal glowa. -Przypuszczam, ze nie zmieniony zostal jedynie ten pokoj w suterenie. Nikt nigdy do niego nie dotarl. -Slucham? -Ten smieszny, maly pokoik tuz za bojlerem w piwnicy. Do diabla, zaloze sie, ze polowa mieszkancow tej chalupy nie miala o nim zielonego pojecia. Wiemy o nim, poniewaz wezwalismy speca od likwidacji termitow i to on go znalazl, bo obstukiwal sciany. Prawie nie widac drzwi. Szczerze mowiac, kiedy znalazl ten pokoj, nie bylo tam zadnych cholernych drzwi. Wejscie bylo zamurowane. Ale kiedy ten facet od robali stuknal mocniej, uslyszelismy gluchy odglos i przez ciekawosc dobralismy sie do tego. Jerrrey zatrzymal sie. -Cos jak ukryty pokoj? - zapytal. Grubas rozlozyl rece. -Nie wiem. Moze kryjowka? Chce pan rzucic okiem? Jeffrey skinal glowa. -W porzadku. Nie jest tam za czysto. Nie przeszkadza to panu? -Nie. Za schodami znajdowaly sie niewielkie drzwi, ktore, jak pamietal Jerrrey, prowadzily do piwnicy. Nie przypominal sobie, zeby spedzal na dole zbyt duzo czasu. Brudne, ciemne, odpychajace miejsce dla dziewieciolatka. Zatrzymal sie na szczycie schodow, podczas gdy wlasciciel schodzil robiac duzo halasu. Cos jeszcze, przypomnial sobie. Zasuwa na drzwiach, utrudniajaca otwarcie. Uderzylo go wspomnienie z dziecinstwa: slabe dzwieki skrzypiec, stlumione, zanikajace. 210 -Czy to jedyne zejscie na dol? - spytal.-Nie, bylo tez wejscie z zewnatrz, z boku. Drzwi i szyb. Kiedys ludzie dostawali sie w ten sposob do weglowni. Oczywiscie juz dawno tego nie ma. Zapalil swiatlo i Jeffrey dostrzegl sterty pudel i starego konia na biegunach. -Nie da sie tego inaczej wykorzystac jak na magazynowanie takich rupieci - usprawiedliwil sie wlasciciel. -Gdzie te drzwi? -Tam. Za grzejnikiem olejowym. Jeffrey musial przecisnac sie obok grzejnika. Drzwi byly w istocie zabite deskami od podlogi do poziomu jego oczu. -Skladuje tu drewno - odezwal sie wlasciciel. - Jak mowilem, kiedys byly za murowane. Wygladalo jak sciana. Moze byl tu kiedys magazyn na wegiel. Duzo sta rych domow mialo takie schowki. Potem je zamykano, jak kopalnie. Jeffrey odsunal deski na bok i pochylil sie. Wzial latarke, zmiotl reka pajeczyny oplatajace wejscie, po czym zgial sie lekko i wszedl do pomieszczenia. Mialo w przyblizeniu dwa na trzy metry. Sufit pokrywal material dzwiekosz-czelny. Posrodku znajdowalo sie pojedyncze, puste gniazdko elektryczne. Zadnych okien, jak w grobowcu. Zatechle powietrze rowniez przywodzilo na mysl wnetrze krypty. Sciany pomalowane gruba warstwa bialej farby odbijaly swiatlo latarki. Szary beton stanowil podloge. Nie bylo zadnych sprzetow. -Teraz pan rozumie? - odezwal sie wlasciciel. - Do czego, do diabla, moze sluzyc takie miejsce. Moze kiedys byla tu piwnica z winem? Calkiem mozliwe. Na pewno jest tu zimno. Ktos to kiedys do czegos wykorzystywal. Rozpoznaje pan cos? Do diabla, mnie przypomina to cele w Alcatraz, z tym wyjatkiem, ze tam pewnie mieli okno, zeby sobie powygladac. Jeffrey powoli przesunal swiatlo latarki po scianach. Trzy byly nienaruszone. Na jednej dostrzegl dwa niewielkie pierscienie o srednicy osmu centymetrow. Skierowal na nie swiatlo. -Ciekawe, do czego mogly byc uzywane? - spytal. - Wie pan moze, kto je zainstalowal? -Zauwazylem je, kiedy po raz pierwszy przyszedlem tu z tym gosciem od termi- tow. Nie mam zielonego pojecia, przyjacielu. A panu cos przychodzi na mysl? Przychodzilo mu, ale nie wypowiedzial tego na glos. Domyslal sie, do czego ich uzywano. Gdy ktos zwisal z tych obreczy, wygladal na tle bialej sciany jak sniezny aniol. Podszedl blizej i przesunal palcami po gladkiej farbie tuz obok pierscieni. Zastanowil sie, czy znajdzie naciecia i wyzlobienia, zapelnione cementem, a potem zamalowane. Slady, jakie mogly zostawic chocby paznokcie czlowieka w stanie paniki i desperacji. Nie sadzil, zeby przetrwaly i nadawaly sie do analizy laboratoryjnej. Wtedy, dwadziescia piec lat temu niewatpliwie byly tam mikroskopijne czastecz-ki ludzkiego ciala, ale agent Martin nie znalazl dosc dowodow, by otrzymac od sedziow nakaz przeszukania domu. Cwierc wieku pozniej facet od termitow odkryl to pomieszczenie, nie zdajac sobie sprawy, ze znalazl cos niezwyklego. Jeffrey nie wiedzial, czy policja stanowa New Jersey okazalaby sie rownie bystra. Watpil w to. Prawdopodobnie w ogole nie mieli pojecia, czego szukaja. 211 Pochylil sie i przesunal palcami po zimnej cementowej podlodze. Swiatlo nie wylowilo z ciemnosci zadnych plam. Jak mu sie udalo? Powinna tu byc wszedzie krew i wszystko, co wiaze sie ze smiercia. Plastykowa plachta, odpowiedzial sobie sam. Folia, dostepna w kazdym sklepie z narzedziami. Latwo sie jej pozbyc. Wciagnal nosem powietrze poszukujac woni detergentow, lecz nie mogla przetrwac tak dlugo.Odwrocil sie powoli, nie przestajac taksowac wzrokiem malego pomieszczenia. Niezbyt wiele, pomyslal, zdajac sobie sprawe, ze tego nalezalo oczekiwac. Kiedy ukleknal, przypomnial sobie glos ojca, ktory po kolacji, glosem nie znoszacym sprzeciwu kazal mu zaniesc swoj talerz i sztucce do kuchni, przeplukac je i wlozyc do zmywarki. Zawsze po sobie sprzataj. Tego rodzaju uwagi wszyscy rodzice kieruja do swoich dzieci. Jednak dla jego ojca znaczylo to o wiele wiecej. Jeffrey wyprostowal sie. Z tego, co zobaczyl, nie potrafil wywnioskowac, czy malenkie pomieszczenie bylo swiadkiem jednego horroru, czy stu. Podejrzewal to pierwsze, lecz nie mogl wykluczyc drugiego. Nagle przyszlo mu do glowy nazwisko czlowieka, ktory, oprocz jego ojca, mogl odpowiedziec na to pytanie. Kiedy zbieral sie do wyjscia, poczul nagly dreszcz, jakby lada chwila miala go powalic goraczka, potem bol w brzuchu, jakby zbieralo mu sie na mdlosci. Uswiadomil sobie, ze dowiedzial sie bardzo duzo w bardzo malym miejscu i nienawidzil w tym momencie siebie za to, ze potrafil to zrozumiec. Biblioteka "Timesa" w Trenton bardzo roznila sie od skomputeryzowanego archiwum "New Washington Post". Miescila sie w zagraconym pomieszczeniu, nieco na uboczu, niedaleko niskiego, przypominajacego jaskinie pokoju, pelnego starych metalowych biurek i chwiejnych krzesel. Przeciwlegla sciane zajmowaly okna; gruba warstwa brudu na szybach sprawiala, ze wewnatrz zawsze panowal polmrok. Rzedy metalowych szafek, dwa przestarzale komputery i urzadzenia do mikrofilmow uzupelnialy wyposazenie. Mlody pracownik o dziobatej twarzy bez slowa podal mu stary mikrofilm. Jeffrey przeczytal uwaznie artykul o morderstwie mlodej kobiety z Akademii Swietego Tomasza More'a. Znalazl w nim dokladnie to, czego sie spodziewal: tragiczne szczegoly odkrycia ciala w lesie, nie obejmujace jednak detali, ktore zgromadzila grupa dochodzeniowa. W artykule byly wypowiedzi policjantow, wsrod nich mlodego detektywa Martina, sugerujacych istnienie wielu obiecujacych poszlak, co w policyjnym zargonie oznaczalo brak jakichkolwiek konkretnych ustalen. Nie wymieniono nazwiska jego ojca. Informacja na temat ofiary zawierala stwierdzenia i obserwacje kolezanek i kolegow ze szkoly, ze byla cicha, niepozorna dziewczyna, przyjaznie nastawiona do wszystkich, a co za tym idzie bez wrogow. Jakby facet, ktory ja dopadl, byl przepelniony szczegolym rodzajem nienawisci, pomyslal. Nazajutrz probowal znalezc artykul o wypadku samochodowym. "Times" z Trenton przypominal Jeffreyowi gazete typu hybrydy: na tyle znaczaca, aby przekazywac 212 wazne informacje ze swiata, zwlaszcza te, ktorymi interesowala sie. publicznosc stanu, jednoczesnie tak prowincjonalna, ze moglaby zignorowac wypadek, w ktorym poniosl smierc czlowiek z tego stanu. Tym bardziej ze tragedia na drodze zostala dodatkowo urozmaicona spektakularnym pozarem samochodu.Bezskutecznie jednak wertowal kolejne numery. Wreszcie dostrzegl krotka notatke w rubryce zgonow: Jeffrey Mitchell, 37, byly nauczyciel historii -w Akademii Swietego Tomasza More'a w Lawrenceville, zginal pierwszego stycznia w wypadku samochodowym w Havre de Grace, w stanie Maryland. Wedlug danych, uzyskanych od tamtejszej policji, poniosl smierc na miejscu. Informacje na temat pogrzebu dostepne sa w Domu Pogrzebowym O 'Malley Brothers, w Aberdeen, Maryland. Wiadomosc ukazala sie trzy dni po wydarzeniu. Przeczytal ja kilkakrotnie. Nie mial pojecia co robil jego ojciec w sylwestrowa noc w malym miasteczku w Marylandzie. Havre de Grace. Bezpieczny port. Zadumal sie. Staral sie myslec jak przeciazony praca redaktor, ktorego personel chce spedzic swieta z rodzina. Majac taka informacje pomysli, ze moze byc to material na artykul. Czy jednak warto jechac sto szescdziesiat kilometrow na poludnie nie majac pewnosci, ze sprawa jest warta zachodu? Pewnie nie. Przejrzal kolejne wydania gazety szukajac jakiegos artykulu, ktory kontynuowalby te historie, lecz niczego takiego nie znalazl. Odchylil sie na krzesle. Czul niechec na sama mysl o czekajacej go wycieczce do Marylandu w poszukiwaniu domu pogrzebowego, ktory byc moze juz dawno temu przestal istniec, o zmudnych poszukiwaniach raportu policji, ktory rowniez mogl zostac zjedzony przez czas. Bezpieczny Port. Watpil, zeby to miasteczko mialo wlasna gazete, co pomogloby uzyskac potrzebna informacje. Aberdeen bylo wieksze i prawdopodobnie wydawano tam dziennik, lecz do jakiego stopnia to moglo okazac sie pomocne? Przesunal jezykiem po spieczonych wargach i pomyslal o czlowieku oddalonym zaledwie kilka przecznic od niego, w prestizowej kancelarii prawniczej. On mogl odpowiedziec na te pytania. Wlasnie mial zamiar skonczyc, gdy jego wzrok padl na prawy dolny rog kolumny. Krotki artykul natychmiast przykul jego uwage. Naglowek glosil: PRAWNIK ZADA WYGRANEJ. Przekrecil galke, przyblizajac mikrofilm i przeczytal kilka akapitow: ...pojawil sie anonimowy zwyciezca trzeciej, najwiekszej w kraju loterii Lotto. Po wygrana wyslal swego prawnika z Trenton, H. Kennetha Smitha, ktory pojawil sie w siedzibie zarzadu Lotto, aby w imieniu klienta odebrac niebotyczna sume 32,4 miliona dolarow. Mecenas Smith powiedzial reporterom, ze zwyciezca wyrazil zyczenie zachowania anonimowosci. Urzednikow loterii Lotto obowiazuje prawnie usankcjonowany zakaz ujawniania nazwiska zwyciezcy bez zgody osoby zainteresowanej. Nagroda bedzie czek, wystawiany raz w roku przez kolejne dwadziescia lat, na sume ponad 1,3 miliona dolarow, po odliczeniu podatku stanowego i federalnego. Pan Smith odmowil jakichkolwiek komentarzy. Powiedzial tylko, ze zwyciezca jest 213 mloda kobieta, ktora bardzo sobie ceni prywatnosc i ktora obawia sie oblezenia ze strony pozbawionych skrupulow konkurentow.Urzednicy Lotto szacuja, ze w przyszlym tygodniu nagroda wyniesie ponad dwa miliony dolarow. Jeffrey pochylil sie nad ekranem. Oto odpowiedz! Usmiechnal sie. Jakze latwym klamstwem musialo byc dla prawnika uzycie rodzaju zenskiego, kiedy odmowil zidentyfikowania zwyciezcy. Niewielkie, nieszkodliwe oszustwo, w tak istotny sposob zmieniajace istote sprawy. Jakie jeszcze byly tam klamstwa? Wypadek samochodowy poza miastem. Dom pogrzebowy, ktory prawdopodobnie w ogole nie istnial. Jeffrey byl pewien, ze moglby znalezc jakies slady prawdy w splocie tych wydarzen, lecz calosc, jako taka, jawila sie w sposob oczywisty. Byla znakomita furtka dla Jef-freya Mitchella; umozliwiala narodziny zupelnie nowego czlowieka, posiadajacego wystarczajace fundusze, aby mogl folgowac swoim nikczemnym zadzom w taki sposob, jaki bedzie mu sie podobal. Jeffrey przypomnial sobie slowa starego nauczyciela historii. Powiedzial, ze odziedziczyl jakis spadek... Byl to spadek innego rodzaju. Nie mial pojecia, ilu ludzi zginelo z rak ojca, lecz uderzyla go osobliwa ironia, ze to stan New Jersey subsydiowal kazda z tych smierci. Syn mordercy rozesmial sie glosno, co sprawilo, ze ospowaty mlodzieniec spojrzal wymownie i krzyknal cos w jego kierunku. Jeffrey wstal i wyszedl z biblioteki nie wylaczajac maszyny. Stwierdzil, ze jeszcze raz porozmawia z adwokatem, lecz tym razem postapi rozsadniej. Kilka zaniedbanych wiazow stalo w ponurym szeregu na ulicy, na ktorej miescila sie kancelaria prawnika. Ciemnosci powoli wkradaly sie miedzy ich nagie konary. Zolta sodowa lampa zahuczala krotko i puscila przybierajacy na sile snop swiatla na srodek przecznicy. Stojace rzedem domy z piaskowca zmienione na budynki biurowe pograzaly sie w mroku w miare, jak wypluwaly ze swego wnetrza grupy pracownikow. Od czasu do czasu uzbrojeni ochroniarze eskortowali personel do pobliskich parkingow; jak owczarki, pilnujace stada. Siedzial w wynajetym wozie muskajac palcem cyngiel dziewieciomilimetrowe-go pistoletu. Nie sadzil, by musial dlugo czekac. Pragnal, zeby ten arogancki cwaniak wynurzyl sie z budynku sam, ale watpil, czy tak sie stanie. Smithowi nie udaloby sie dojsc do obecnej pozycji, gdyby nie zachowywal wyjatkowej ostroznosci. Jeffrey poczul narastajacy strach, kiedy uswiadomil sobie, ze to, co zamierzal zrobic, upodobni go w jakims stopniu do ojca. Zorientowanie sie, co prawnik robi po pracy, nie zajelo mu duzo czasu. Godzine temu odbyl szybka piesza wedrowke, namierzajac odrebny parking pelen najnowoczesniejszych, luksusowych samochodow. Napis na duzej tablicy glosil: WYLACZNIE ABONAMENT MIESIECZNY. Otoczony imponujacym ogrodzeniem wysokosci czterech metrow i zwienczony drutem kolczastym. Nie bylo straznikow; wjazdu strzegla jedynie sterowana elektronicznie, uchylna bramka. W murze znajdowaly sie rowniez waskie drzwiczki, otwierane kluczem na podczerwien. 214 Jeffrey nie mial watpliwosci, ze woz prawnika znajduje sie na tym parkingu. Cala sztuka polegala na tym, aby zaskoczyc go w miejscu, gdzie bedzie najbardziej bezbronny, a trudno bylo takie znalezc. Istnialo duze prawdopodobienstwo, ze do obowiazkow barczystego ochroniarza nalezy odprowadzanie pracodawcy do wozu. Jeffrey byl pewien, ze straznik nie zawaha sie i zastrzeli kazdego, kto moglby stanowic potencjalne zagrozenie, szczegolnie na trasie miedzy biurem a samochodem. Na parkingu ochraniac ich bedzie ogrodzenie i znajda sie poza jego zasiegiem. Odbezpieczyl bron. Postanowil ruszyc ulica zanim adwokat dojdzie do wozu. Istniala duza szansa, ze w ten sposob nie zostanie dostrzezony. Zdawal sobie sprawe z licznych wad tego planu, ale nie potrafil szybko wymyslic nic lepszego.W razie koniecznosci potraktuje ochroniarza tak, jak zrobilby to agent Martin: jako przeszkode na drodze do uzyskania potrzebnej informacji. Nie byl pewien, czy moglby z zimna krwia zastrzelic czlowieka, ale bardzo potrzebowal wspolpracy Smitha, a ta mogla miec wysoka cene. Poza swiadomym postanowieniem uzycia broni co, jak wiedzial, w istotny sposob roznilo sie od zwyklego pociagniecia za spust, nie mial innego planu. Liczyl na zaskoczenie. Czul niepokoj i gniew. Pokrecil glowai nerwowo zanucil pod nosem jakas stara melodie, nie spuszczajac oka z frontowych drzwi kancelarii. Zmierzch zagoscil na dobre. Zaledwie przecznice dalej rozbrzmialy syreny policyjne. W tym wlasnie momencie ujrzal, jak straznik wychodzi z budynku i lustruje ulice. Kiedy odwrocil sie, Jeffrey wysiadl z samochodu i ukryl sie w cieniu, na skraju chodnika. Parkujace samochody, drzewo i ciemnosci stanowily wysmienita kryjowke. Przyciskajac do uda pistolet, trzymany w prawej rece, dostrzegl wylaniajacych sie z budynku, prawnika, ochroniarza i sekretarke. Noc byla chlodna. Cala trojka postawila kolnierze plaszczy i szybkim krokiem podazyla pod wiatr, ktory podrywal i rozrzucal po okolicy lezace na chodniku smieci. Jeffrey podziekowal paskudnej pogodzie, gdyz dzieki niej zwracali mniejsza uwage na to, co dzialo sie za ich plecami, skupiajac sie na celu, do ktorego zmierzali. Nie pomylil sie co do parkingu. Szli szybko, nieswiadomi jego obecnosci. Staral sie isc spokojnie zachowujac odpowiedni dystans tak, aby nie rzucic sie od razu w oczy, gdyby ktores z nich odwrocilo sie nagle. Lekko przyspieszyl kroku w obawie, ze zbytnio sie od nich oddalil. Przyszlo mu na mysl, ze agent Martin prawdopodobnie wiedzialby, jaka odleglosc zachowac - dosc daleko, zeby nie zostac spostrzezonym i na tyle blisko, zeby w krytycznym momencie zblizyc sie niepostrzezenie i zadzialac skutecznie. Pomyslal, ze ojciec rowniez musial znac te technike. Kiedy prawnik z ochroniarzem i sekretarka znajdowali sie w poblizu parkingu, Jeffrey zorientowal sie, dokad zmierzali; ostatnie trzy pojazdy staly obok siebie. Pierwsza polciezarowka z napedem na cztery kola, o grubych oponach. Obok skromniejszy sedan, a na koncu europejski, luksusowy czarny woz. Jeffrey przecial ulice przed nimi trzymajac sie skraju cienia. Odbezpieczyl pistolet. Slyszal wlasny oddech, krotki i urywany, po ktorym kleby pary wydobywaly sie, niczym dym, z jego ust. Scisnal mocno bron czujac, jak miesnie naprezaja mu sie 215 od podekscytowania i strachu. Ponownie przyspieszyl kroku, aby zmniejszyc dystans dzielacy go od trojki.Zaskoczyl go glos z boku. -Hej, czlowieku. Po co ten pospiech? Jeffrey odwrocil sie blyskawicznie, z trudem zachowujac rownowage. Podniosl bron przygotowana do strzalu. -Kim jestes? - rzucil do postaci w cieniu. Po chwili wahania padla odpowiedz: -Nikim, czlowieku. Nikim. -Czego chcesz? -Niczego, czlowieku. -Wyjdz tak, zebym cie mogl zobaczyc. Murzyn, ubrany w ciemne spodnie i czarna skorzana kurtke, ktora lezala na nim tak jakby byla druga skora, wyszedl z cienia. Rozlozyl szeroko rece. -Nie mam zlych zamiarow - odezwal sie. -Juz ja wiem, cholera - odparl Jeffrey dotykajac lufa jego piersi. - Gdzie masz bron? Moze noz? Gadaj, zanim strace cierpliwosc. Mezczyzna cofnal sie o krok. -Nie wiem, o czym ty gadasz, czlowieku. - Wyszczerzyl zeby w usmiechu, jak by bawilo go to klamstwo. Jeffrey utkwil oczy w nieznajomym, kiedy ten, trzymajac rece w gorze, zwiekszal dystans miedzy nimi. - To dla ciebie szczesliwa nocka, sze- funiu - dodal, rytmicznie wypowiadajac slowa. - Dzisiaj nie oberwiesz. Lepiej uwa zaj na swoja dupe jutro i pojutrze, szefuniu. Ale dzisiaj to szczesliwa nocka, czlo wieku. Pozyjesz jeszcze i zobaczysz dzionek. Rozesmial sie, powoli siegnal do kieszeni skorzanej kurtki i wyjal duzy noz sprezynowy. Ostrze wystrzelilo z niego odbijajac refleksy swiatla latarni. Ponownie wyszczerzyl zeby i jednym sprawnym ruchem przecial nocne powietrze, po czym odwrocil sie i odszedl szybko, najwyrazniej zawiedziony, ze tym razem stracil okazje. Lecz swiat nie konczyl sie przeciez na tej jednej. Jeffrey celowal w jego plecy; reka drzala mu wyraznie. Przypomnial sobie swoje rozterki, wiec tym bardziej docenil szczescie, poniewaz wahanie zwykle oznaczalo smierc. Kiedy mezczyzna zniknal w ciemnosciach, odwrocil sie ponownie w kierunku prawnika, sekretarki i straznika. Znikneli mu z oczu, wiec popedzil przed siebie przeklinajac stracone sekundy. Znajdowal sie moze trzydziesci metrow od parkingu, kiedy nagle jednoczesnie zaplonely przednie reflektory wszystkich trzech wozow. Zwolnil usuwajac sie w cien, lecz nie przestajac isc naprzod. Zgarbil sie i spuscil brode na piersi. Nie chcial, zeby go rozpoznano ani tez nie mial zamiaru sciagac na siebie uwagi podejrzanym zachowaniem. Postanowil minac parking pocieszajac sie, ze ranek przyniesie kolejna okazje. Patrzyl jak odjezdza polciezarowka straznika. Woz zawahal sie na moment, gdy elektroniczne oko otwieralo brame. Samochod pojechal dalej, zatrzymal sie przed chodnikiem i z piskiem opon wyjechal na ulice. Jeffrey spodziewal sie, ze pozostale dwa pojazdy rusza tuz po nim, lecz tak sie nie stalo. 216 Swiatla samochodu sekretarki zgasly. W chwile pozniej wysiadla i powiodla wzrokiem dookola, a nastepnie podeszla do wozu adwokata od strony pasazera. Drzwiczki otworzyly sie i wslizgnela sie do srodka.W tym samym momencie Jeffrey, wiedziony naglym instynktem, dal nura w zamykajaca sie brame. Przytulil sie plecami do muru z czerwonej cegly nie bedac pewien, czy zostal spostrzezony, czy tez nie. Widzial niewyrazny zarys dwoch postaci w samochodzie obejmujacych sie czule. Zrozumial, ze nadarza sie doskonala okazja, wiec puscil sie pedem wkladajac w to cala energie. Kiedy dobiegl do wozu zastal kobiete i mezczyzne w tej samej pozie. Natychmiast zdali sobie sprawe z jego obecnosci i zaskoczeni odskoczyli od siebie. Wykorzystal ten moment i kolba pistoletu uderzyl w przednia szybe; kawalki szkla zasypaly oboje kochankow. Kobieta wrzasnela, a prawnik wydal z siebie jakis niezrozumialy okrzyk, siegajac do dzwigni zmiany biegow. -Ani sie waz - rozkazal Jeffrey. Reka zawisla. Adwokat zaczal mowic wysokim, drzacym z zaskoczenia glosem. -Czego chcesz? - Sekretarka wcisnela glowe miedzy ramiona odsuwajac sie od lufy pistoletu, jakby kazdy centymetr mogl okazac sie istotny. - Czego chcesz? - Tym razem bylo to blaganie, nie zadanie. -Czego chce? - odparl powoli Jeffrey. - Czul, jak adrenalina tetni mu w uszach. Strach, ktory dostrzegl na poprzednio pelnej arogancji twarzy adwokata oraz panika sekretarki wywieraly na nim wprost upajajace wrazenie. Pomyslal, ze w tej chwili mial wieksza kontrole nad swoim zyciem niz kiedykolwiek wczesniej. -Chce tego, co mogles mi dostarczyc w znacznie mniej klopotliwy sposob, w bar dziej kulturalnych warunkach kilka godzin wczesniej - odezwal sie chlodno. Wejscie do kancelarii krylo drugi, ukryty system alarmowy. Wyczuwal druciany czujnik tuz pod niewielkim wybrzuszeniem farby; cichy alarm polaczony albo z policja w Trenton, albo, jesli nie mozna bylo na nich do konca liczyc, z jakas firma ochroniarska. Zwrocil sie do sekretarki i prawnika. -Rozlaczcie to. -Nie bardzo wiem jak - odpowiedziala sekretarka. Jeffrey potrzasnal glowa. Odwrocil sie i spojrzal leniwie na pistolet, jakby sprawdzal, czy to iluzja, czy prawdziwa bron. -Poszaleliscie? - zapytal. - Myslicie, ze go nie uzyje? -Nie - odparl adwokat. - Wydaje sie pan rozsadnym czlowiekiem, panie Clay- ton. Pracuje pan dla agencji rzadowej. Nie podobaloby im sie, gdyby pan uzyl broni zamiast nakazu rewizji. Prawnik i sekretarka trzymali rece za glowa. Clayton dostrzegl, jak wymieniali szybkie spojrzenie. Poczatkowy szok minal. Odzyskiwali spokoj umyslu, a wraz z nim opanowanie i kontrole nad sytuacja. Jeffrey zastanowil sie chwile. -Prosze sie rozebrac - rozkazal. 217 -Co takiego?-Dokladnie to, co powiedzialem. Zdejmijcie ubranie i to juz! Dla lepszego uwydatnienia slow wycelowal w przerazona kobiete. -Pod zadnym pozorem nie... Jeffrey podniosl reke uciszajac mezczyzne. -Do diabla, panie Smith, to mniej wiecej zamierzaliscie robic, kiedy nietaktow nie wam przeszkodzilem. Zmienily sie tylko okolicznosci i miejsce. No i moze za klocilem zwiazana z tym przyjemnosc. -Nie. -Zrobi pan to i ona rowniez. W przeciwnym razie przestrzele stope twojej se kretarki. Zostanie kaleka i bedzie ja bardzo bolalo. Ale nie umrze. -Nie zrobisz tego. -Och, co za niedowiarek. - Postapil krok do przodu. - Nienawidze, gdy kwe stionuje sie moja wiarygodnosc. - Wycelowal bron, po czym zatrzymal sie i spojrzal prosto w wypelnione strachem oczy. - A moze wolalabys, zebym zajal sie jego noga? Dla mnie bez roznicy... -Tak, jego - rzucila szybko. -Moze zalatwic jego i twoja? -Nie, jego. -Zaraz, zaraz! - Adwokat nie odrywal oblakanego wzroku od metalowej lufy. - W porzadku - odezwal sie, po czym poluzowal krawat. Po chwili wahania sekretarka zaczela rozpinac bluzke. Przestali sie rozbierac, gdy pozostala tylko bielizna. -To powinno wystarczyc - powiedzial prawnik. - Jezeli naprawde potrzebuje pan informacji, nie powinien pan pozbawiac nas godnosci. -Godnosci? Martwisz sie utrata godnosci? Chyba kpisz, frajerze. Dobry zart - powiedzial Jeffrey. - Nagosc, o ile pamietam, sprawia, ze ludzie czuja sie podatni na ciosy, bezbronni, prawda? Golas nie robi tyle problemow, co ubrany czlowiek. To podstawa psychologii, mecenasie. Aja juz ci powiedzialem, kim jest moj ojciec, wiec nawet jesli wiem tylko polowe tego, co on na temat dominacji nad drugim czlo wiekiem, to i tak sporo. W milczeniu wpatrywal sie, jak prawnik i jego sekretarka zrzucali na podloge reszte ubrania. -No, dobrze - powiedzial. - A teraz, jak sie rozlacza ten alarm? Sekretarka odruchowo zaslonila reka krocze, druga trzymajac za glowa. -Za obrazem na scianie jest taki pstryczek - odezwala sie ponuro piorunujac wzrokiem najpierw Jeffreya, a pozniej kochanka. -To juz jakis postep. - Jeffrey usmiechnal sie. Znalezienie odpowiedniej dokumentacji w recznie rzezbionej debowej szafce, stojacej w rogu gabinetu, zajelo jej zaledwie kilka minut. Przyniosla dokumenty idac po miekkim dywanie, rzucila je na biurko i usiadla na krzesle pod sciana, gdzie skulila sie w klebek. Prawnik siegnal do teczki; nagie cialo zaskrzypialo w zetknieciu ze skorzanym fotelem. Sprawial wrazenie mniej zaklopotanego niz mloda kobieta. Otworzyl teczke, ktora, ku rozczarowaniu Jeffreya, zawierala niewiele dokumentow. 218 -Nie znalem go dobrze - wyjasnil. - Spotkalismy sie raz czy dwa. Potem chybajakies telefony, i to wszystko przez ten caly czas. Przez ostatnie piec lat cisza. Ale to przeciez zrozumiale... -Dlaczego? -Bo piec lat temu panstwo przestalo splacac dlug loterii. Wyczerpal juz swoja wygrana. Nie mam pojecia, jak zainwestowal te pieniadze. Domyslam sie jednak, ze madrze nimi dysponowal. Uderzylo mnie, ze panski ojciec to ostrozny, opanowany czlowiek. Mial plan i przeprowadzal go z dbaloscia o najmniejszy szczegol. -Plan? -Ja odbieralem naleznosci z LOTTO. Odliczalem oczywiscie swoje wynagro dzenie i reszte przekazywalem na jego konto, a nastepnie, na podstawie przywileju tajemnicy miedzy prawnikiem a klientem, przelewalem je do kilku bankow na Kara ibach. Co sie z nimi pozniej dzialo, tego nie wiem. Prawdopodobnie, jak to zwykle bywa z praniem pieniedzy, po zaplaceniu oplaty za transakcje, byly one ponownie przysylane na inne konto fikcyjnej osoby czy korporacji. W koncu ladowaly z po wrotem w Stanach, ale wtedy powiazanie z poczatkowym zrodlem bylo juz bardzo niewyrazne. Ja tylko rozpoczynalem kazda taka operacje. Gdzie sie konczyla, na prawde nie mam pojecia. -Dobrze ci za to placil? -Kiedy jest sie mlodym i nie ma sie zbyt duzo srodkow do zycia, a jakis czlo wiek mowi, ze da ci sto tysiecy dolarow co rok za wykonywanie transakcji banko wych, ktore w najlepszym razie zabiora jakas godzine pracy... - Prawnik wzruszyl nagimi ramionami. - No, coz, to byl dobry interes. -Bylo cos jeszcze, jego smierc. -Miala miejsce wylacznie na papierze. -Co chcesz przez to powiedziec? -Nie bylo zadnego wypadku. Byl jednak raport o nim. Bylo ubezpieczenie. Oplacona kremacja. Wyslanie informacji do gazet i do jego dawnej szkoly. Jak naj wiecej szczegolow swiadczacych o jego smierci. Ich kopie sa w dokumentach. Ale smierci nie bylo. -A ty to dla niego zrobiles? Adwokat wzruszyl ramionami. -Powiedzial, ze zamierza zaczac zycie na nowo. -Blizej. -Nigdy nie przyszedl do mnie i nie powiedzial wprost, ze zamierza stac sie kims innym. A ja bylem na tyle ostrozny, by nie zadawac pytan, chociaz kazdy glupiec zorientowalby sie, ze o to wlasnie chodzi. No wie pan, sprawdzilem co nieco i jak sie okazalo, nie byl notowany w policji, a juz na pewno jego dane nie znajdowaly sie w zadnym komputerze. A wiec, niech mi pan powie, panie Clayton, co mialem ro bic? Odrzucic pieniadze? Czlowiek szanowany w pracy, nie kierujacy sie zadnymi oczywistymi potrzebami spolecznymi ani przestepczymi, chce odejsc od jednego zycia i stworzyc nowe, zupelnie gdzies indziej. Co wiecej, ma ochote zaplacic za pomoc bajecznie duza sume. Kim jestem, zebym mial w tym przeszkodzic? -Nie pytales go o to? 219 -Podczas krotkiego spotkania z panskim ojcem towarzyszylo mi pewne nie-sprecyzowane wrazenie, ze nie powinienem go pytac o motywy. Kiedy wspomnial byla zone i zostawil dla niej list, podnioslem te sprawe, lecz przerwal mi i poprosil, zebym robil tylko to, za co mi placil, a ja nie protestowalem. Powiodl reka po pokoju. -Pieniadze od panskiego ojca pomogly mi stworzyc to wszystko. Umozliwily mi dobry start. Jestem jego dluznikiem. -Chcialbym wiedziec, kim zostal. -Niemozliwe - prawnik pokrecil glowa. -Dlaczego? -Poniewaz te pieniadze nie byly brudne! Ustanowil system prania czystych fun duszy! Poniewaz on nie probowal chronic forsy, lecz siebie! Rozumie pan te roznice? -Ale Urzad Skarbowy z pewnoscia... -Ja zaplacilem podatki. Stanowe i federalne. Z prawnego punktu widzenia nie mieli sie do czego przyczepic. Co sie na koniec dzialo z tymi pieniedzmi, na jakie cele je przeznaczano, gdzies daleko stad, o tym nie mam najmniejszego pojecia. Szcze rze mowiac, od dwudziestu lat nie mialem kontaktu z panskim ojcem. Poprosil mnie tylko o jedna rzecz. -Co? -Zebym pojechal do Zachodniej Wirginii, do tamtejszego wiezienia stanowego. Mialem reprezentowac pewna osobe. Chodzilo o warunkowe zwolnienie. Zrobilem to i udalo sie. -Ta osoba. Jak sie nazywala? -Elizabeth Wilson. Ale nie bedzie mogla panu pomoc. -Dlaczego nie? -Poniewaz nie zyje. -Jak umarla? -Szesc miesiecy po zwolnieniu w niewielkim, podlesnym miasteczku, w kto rym mieszkala, upila sie w barze i dala sie podwiezc jakims degeneratom. Czesc z jej ubran znaleziono w lesie. Ze sladami krwi. Chyba majtki. Nie wiem, dlaczego panski ojciec chcial jej pomoc, ale bez wzgledu na powod, nie udalo mu sie. Adwokat sprawial wrazenie, jakby zapomnial o nagosci. Wstal i obszedl biurko podnoszac palec do gory dla zwiekszania wagi swoich slow. -Czasami mu zazdroscilem - powiedzial. - Byl jedynym naprawde wolnym czlowiekiem, jakiego znalem. Mogl zrobic wszystko. Byc kazdym, kimkolwiek by zechcial. Czasami myslalem, ze swiat do niego nalezal. -Czy przychodzi ci do glowy, z czego sie skladal ten swiat? Prawnik zatrzymal sie po srodku pokoju. -Nie. -Z koszmarow - powiedzial Jeffrey. Smith zawahal sie. Popatrzyl w dol, na pistolet w rece Jeffreya. -A wiec - powiedzial powoli -jaki ojciec, taki syn? Rozdzial siedemnasty PIERWSZE OTWARTE DRZWI Diana i Susan Clayton zeszly ze schodkow samolotu niosac reczny bagaz, spora ilosc lekarstw, kilka rodzajow broni, ktora, ku ich zdumieniu, przeszla przez kontrole. Od poczatku podrozy nie opuszczal ich niepokoj. Diana rozejrzala sie po tlumie elegancko ubranych biznesmenow, zdezorientowana najnowsza technologia lotniska. Uswiadomila sobie, ze to jej pierwszy wyjazd z Florydy od ponad dwudziestu czterech lat. Nie odwiedzala syna w Massachusetts. Nigdy zreszta nie zostala zaproszona. A poniewaz tak skutecznie odseparowala sie od reszty rodziny, nie miala wlasciwie kogo odwiedzac. Susan rowniez nie byla zbyt doswiadczonym podroznikiem. W ostatnich latach idealna wymowka byla choroba matki. W rzeczywistosci jednak rozkoszowala sie podrozami w swiecie lamiglowek umyslowych, ktore tworzyla, czy samotnych wycieczkach skifem. Kazdy rejs traktowala jako wyjatkowa przygode. Nawet kiedy plywala po znanych wodach, za kazdym razem przytrafialo jej sie cos innego i niezwyklego. Podobnie podchodzila do wynalazkow jej nowego wcielenia, Maty Hari.Weszly na poklad samolotu w Miami czujac, ze zblizaja sie do konca historii, ktora, czego nigdy im nie powiedziano, dotyczyla ich bezposrednio, zdominowala ich zycie w nieokreslony do konca sposob. Szczegolnie Susan od czasu gdy dowiedziala sie, ze przesladujacy ja czlowiek jest ojcem, odczuwala dziwne podniecenie sieroty, ktore usunelo wiekszosc jej lekow. Teraz dowiem sie, dlaczego jestem tym, kim jestem. Kiedy odrzutowiec podchodzil do ladowania, ufnosc, jaka daje fascynacja, rozproszyla sie jak poranna mgla, a gdy samolot kolowal na plycie lotniska pod Nowym Waszyngtonem, obie pograzyly sie w ciszy, dreczone watpliwosciami. Wiedza to niebezpieczna rzecz, pomyslala Susan. Wiedza o sobie moze byc zarowno bolesna, jak i pomocna. Chociaz nie podzielily sie obawami, byly swiadome narastajacego w nich napiecia. Szczegolnie Diana, doswiadczajaca typowo matczynego niepokoju, czula, ze ich zycie stalo sie nagle niestale i rozchwiane. Zamknela oczy, gdy kola wysunely sie z podwozia z gluchym odglosem, i zapragnela przypomniec sobie chwile, kiedy Jef-frey i Susan byli mlodzi i mieszkali tylko w trojke. Biedni, ale bezpieczni, ukryci w swoim malym domku, przed koszmarem, od ktorego uciekli. Chciala myslec o zwyklych dniach, wypelnionych jedynie mijajacymi godzinami, nie zauwazonymi 221 i nieszczegolnymi. Takie wspomnienie wydawalo sie jednak ulotne i niemozliwe do uchwycenia.Agent Martin oderwal sie od przeciwleglej sciany korytarza; opieral sie o duzy znak, ktory glosil radosnie: WITAJCIE W NAJLEPSZYM MIEJSCU NA ZIEMI. Ponizej widnialy strzalki kierujace ku KONTROLI PASZPORTOWEJ. Zblizyl sie do niezdecydowanych kobiet trzema duzymi krokami, kryjac pod szerokim usmiechem frustracje z powodu robienia czegos, co uwazal za prace szofera. -Witam - rzucil na powitanie. - Poproszono mnie, bym panie odebral z lotniska. Susan spojrzala na niego zmeczonym wzrokiem i poprosila o legitymacje. De tektyw stwierdzil, ze sprawdzala ja o sekunde czy dwie za dlugo. -Gdzie Jeffrey? - spytala Diana. Martin usmiechnal sie falszywie, co Susan natychmiast dostrzegla. -No coz, szczerze mowiac, mialem nadzieje, ze panie mi powiedza. Podobno pojechal do domu. -Do New Jersey - stwierdzila Diana. - Ciekawa jestem, czego szukal. -Jest pani pewna, ze nie wie? - spytal Martin. -Tam oboje przyszlismy na swiat - poinformowala Susan. - Tam zaczynalismy. Tam rozpoczelo sie wiele rzeczy. Pojechal szukac pewnego sladu na szlaku, ktory wskazuje, gdzie te rzeczy maja swoj kres. Sadzilam, ze to bedzie dosc oczywiste, szczegolnie dla policjanta. Agent zmarszczyl brwi. -To pani wymysla gry, tak? -Odrobil pan prace domowa. Tak. To ja. -To nie jest gra. Susan usmiechnela sie smutno. -Oczywiscie, ze jest - odparla. - Niezbyt przyjemna gra - dodala zlosliwie. Detektyw nie odpowiedzial. Po chwili spytala: -A teraz, zabierze nas pan gdzies? -Tak - wskazal biznesmenow formujacych kolejki do kontroli paszportowej. - Poczynilem pewne przygotowania i mozemy pominac cala te papierkowa robote. Zabiore panie w bezpieczne miejsce. Rozesmiala sie cynicznie. -Wspaniale! Zawsze chcialam zobaczyc takie miejsce. Jesli w ogole istnieje. Detektyw wzruszyl ramionami i podniosl jedna z toreb Diany. Siegnal rowniez po rzeczy Susan, lecz podziekowala machnieciem reki. -Sama nosze swoje rzeczy. Zawsze to robilam. Westchnal, usmiechnal sie i powiedzial z jeszcze bardziej falszywa radoscia: -Jak pani uwaza. Susan nie robila na nim najlepszego wrazenia. Wiedzial juz, ze nie lubi jej brata i podejrzewal, ze nie bedzie mial zadnego zdania na temat Diany Clayton, chociaz ciekawilo go, jaka kobieta mogla poslubic zabojce. Zona mordercy. Dzieci mordercy. Z jednej strony nie mial z nich zbyt duzego pozytku, ale z drugiej, byli niezbedni do osiagniecia celu. Wskazal reka w strone wyjscia przypominajac sobie, ze kiedy wszystko zostanie juz powiedziane i zrobione, bedzie mu wszystko jedno, czy rodzina 222 Claytonow umrze, czy nie, podczas rozwiazywania problemu, trawiacego Piecdziesiaty Pierwszy Stan jak zaraza.Urzadzil obu kobietom blyskawiczna wycieczke po Nowym Waszyngtonie. Pokazal stanowe biurowce, nie wprowadzajac ich jednak do srodka, szczegolnie do biura, ktore dzielil z Jefrreyem. Opowiadal o miescie kiedy jezdzili ulicami, bulwarami i wzdluz parku. Obwiozl je po kilku blizszych osiedlach mieszkaniowych trzymajac sie terenow zielonych, az wreszcie skonczyl na odizolowanym rzedzie domow, na skraju drozszych przedmiesc, spory kawalek od centrum. Wedlug zalozen architektow nasladowac mialy szeregowki z dzielnic San Francisco z barokowymi ozdobami i kwiecistymi bluszczami. Znajdowaly sie na slepej uliczce u podnoza gor. Po przeciwnej stronie ulicy byl basen, korty tenisowe, a takze niewielki plac zabaw z przyrzadami dla dzieci. Za domami widnialy malenkie ogrodki -wystarczylo miejsca akurat na stolik, kilka krzesel, grill i hamak. Kazda dzialke odgradzal od pozostalych solidny, drewniany, wysoki na trzy metry plot, mniej ze wzgledow bezpieczenstwa, bardziej, aby zapobiec wpadaniu maluchow do stromego rowu za ogrodkami. Za tym swoistym wawozem rozposcieralo sie krolestwo krzewow, chwastow i sekatych, starych drzew. Ostatnie domki byly wlasnoscia stanu. Martin zatrzymal woz na niewielkim parkingu. -Jestesmy na miejscu - oswiadczyl. - Mam nadzieje, ze bedzie tu paniom wy godnie. - Obszedl samochod i wyjal torby Diany, pozostawiajac otwarty bagaznik dla Susan. Ruszyl krotkim chodnikiem w kierunku domu, kiedy uslyszal pytanie: -Nie zamyka pan? Odwrocil sie i potrzasnal glowa. -Pani bratu mowilem to samo. Nie trzeba tu zamykac samochodu na klucz. Nie trzeba ryglowac drzwi, zakladac dzieciom elektronicznych czujnikow. Nie trzeba wlaczac systemu alarmowego, kiedy wychodzi sie z domu. W tym cala rzecz. Na tym polega piekno tego miejsca. Susan zatrzymala sie lustrujac uwaznie okolice. -My musimy. - Jej slowa wydaly sie zupelnie nie na miejscu posrod odglosu odbijania pileczek tenisowych dochodzacych z kortow i odleglych wrzaskow bawia cych sie dzieci. Oprowadzanie po domu nie zajelo detektywowi zbyt duzo czasu. Kuchnia z aneksem jadalnym sasiadowala z niewielkim salonikiem. Obok znajdowal sie pokoj z komputerem, sprzetem stereo i telewizorem. W kuchni stal jeszcze jeden komputer i trzeci w jednej z trzech sypialni na gorze. Caly dom umeblowany byl w spokojnym, nie rzucajacym sie oczy stylu, nieco lepiej niz w dobrym hotelu, lecz nieco gorzej niz u przecietnej rodziny. Wyjasnil, ze jest przeznaczony dla biznesmenow preferujacych takie mieszkania, a nie pokoje hotelowe. -Mozecie zalatwic wszystko, co chcecie, przez komputer - zwrocil sie do Susan. -Zamawiac zakupy. Filmy. Pizze. Cokolwiek. Prosze sie nie martwic o koszty. Beda pokrywane z rachunku Sluzb Stanowych. 223 Wlaczyl jeden z komputerow.-Oto wasze haslo - powiedzial naciskajac kilka klawiszy. - 2BETA. Wszystko, co zamowicie, bedzie dostarczone pod te drzwi. - Radosc w jego glosie maskowala skrzetnie klamstwo. Cofnal sie obserwujac reakcje Susan, lecz jej twarz pozostala niewzruszona. -No dobrze - odezwal sie po chwili. - Teraz panie opuszcze. Moze sie pani ze mna kontaktowac bezposrednio przez komputer. Z pani bratem rowniez, kiedy wro ci, ale podejrzewam, ze wczesniej sam sie odezwie. Spotkamy sie wtedy i obmysli my kolejne posuniecia. Cofnal sie o krok. Diana stala obok komputera. Wlaczyla go, aby przejrzec oferte sklepu spozywczego. Ekran zajasnial napisem: WITAMY W AP! Elektroniczny wozek ruszyl pomiedzy polkami ze swiezymi warzywami i owocami. Susan przygladala sie wnikliwie Martinowi. Tej nie ufaj, pomyslal. -Poradzimy sobie - zapewnila. Wychodzac uslyszal za soba zapomniany dzwiek zamykanych kluczem drzwi. Ogladala nowy dom, podczas gdy matka zamowila za pomoca komputera troche zywnosci. Z radoscia uslyszala, jak prosi o produkty, ktore juz dawno zostaly wyeliminowane z jej diety; ser brie, piwo, wino, stek. Susan ogladala maly domek jak general przygotowujacy sie do bitwy. Chciala poznac mozliwe pole walki, zorientowac sie w slabych i silnych punktach budynku, wymyslic odpowiednia strategie obrony. Zauwazywszy co robi Susan, Diana postanowila rowniez poczynic pewne przygotowania. Na zakonczenie komputerowego zamowienia wypytala dostawcow o wyglad osoby, ktora zamierzali wyslac z zywnoscia. Zapytala tez o marke i typ samochodu dostawczego. Kiedy rozlaczyla sie, poczula ogromne wyczerpanie, ktore opanowalo ja jeszcze w czasie lotu. Do tego dolaczylo sie silne napiecie, zwiazane z sytuacja, w jakiej sie znalazly. Usiadla ciezko i patrzyla, jak corka powoli spaceruje po domu. Susan ocenila, ze jedyne zamki w oknach na parterze byly przestarzale i prawdopodobnie nieskuteczne. Drzwi wejsciowe zaopatrzono w jedna zasuwe, ktorej nie wspieral zaden lancuch. Nie bylo systemu alarmowego. Na tylach znajdowaly sie uchylne drzwi. Zatrzaskiwaly sie same, wiec faktycznie nie chronily przed wlamaniem. W magazynku znalazla miotle, oparla ja o sciane, po czym zwinnym kopnieciem odlamala kij. Wetknela go we framuge drzwi, skutecznie je unieruchamiajac. Jesli ktos probowalby wejsc od tej strony, musialby stluc szybe. Na pietrze prawdopodobnie jest bezpiecznie, pomyslala. Na pierwszy rzut oka nie mozna bylo nawet marzyc o wejsciu przez okno bez drabiny. Na tylach domu znajdowala sie wprawdzie niewielka drabinka, ale utrzymywala pnacza; siegala do balkonu jednej sypialni. Watpila, zeby delikatna konstrukcja utrzymala doroslego czlowieka, a w dodatku roze wokol drewnianych kratek mialy ostre kolce. Obawiala sie, ze ktos moglby przejsc po dachach, lecz wiedziala, ze przed tym praktycznie nie 224 ma obrony. Na szczescie dach byl stromy, wiec kazdy, kto probowalby sie wlamac, najpierw skorzystalby z bardziej dogodnego dojscia.Wyjela z torby podroznej trzy rodzaje broni, jakie zabrala ze soba: dwa pistolety -magnum.357 o krotkiej lufie, ktory uwazala za niezwykle skuteczna bron bliskiego zasiegu, oraz lekkiego, polautomatycznego rugera.380, z dziewiecioma pociskami w magazynku i jednym w komorze. Miala rowniez uzi. Otrzymala go od emerytowanego handlarza narkotykow, ktory lubil wymieniac sie z nia wiadomosciami na temat lowienia ryb i nigdy sie nie poddawal, kiedy niemal rutynowo odrzucala jego propozycje umowienia sie na randke. Niestrudzony konkurent podarowal jej uzi mniej wiecej w taki sposob, w jak zalotnicy w poprzednim stuleciu obdarowaliby ja kwiatami czy czekoladkami. Powiesila go na pasku, w szafie na ubrania w sypialni i przykryla bluza. W korytarzu na pietrze stala szafka, do ktorej wlozyla odbezpieczonego rugera. Magnum ukryla w kuchni, za rzedem ksiazek kucharskich. Na zakonczenie pokazala matce, gdzie umiescila bron. -Czy zauwazylas - odezwala sie Diana ze zdziwieniem - ze nie ma tu uzbrojo nych straznikow? U nas wszedzie kreci sie ktos taki. Tu nie. Nie odpowiedziala. Poszly do saloniku i usiadly naprzeciwko siebie. Napiecie i zmeczenie podroza splynelo teraz na Susan. Diana czula dolegliwosci choroby. Przez jakis czas nowotwor nie dawal o sobie znac. Teraz jednak postanowil przypomniec o swojej obecnosci. Zaatakowal ja przenikliwy bol. Jeknela glosno. Susan podniosla wzrok. -Dobrze sie czujesz? -Tak. Nic mi nie jest - sklamala. -Powinnas odpoczac. Wez tabletke. Na pewno nic ci nie jest? -Zaraz przejdzie. Wezme jedna albo dwie. Susan wstala z krzesla, kucnela przy kolanach matki i zaczela gladzic jej dlon. -Boli, prawda? Co moge dla ciebie zrobic? -Chyba nic. -Moze nie powinnysmy tu przyjezdzac. Diana rozesmiala sie. -A gdzie powinnysmy byc? Czekac na niego w domu? Teraz, kiedy nas znalazl? Jestesmy we wlasciwym miejscu. Boli czy nie boli. Poza tym, Jeffrey powiedzial, ze nas potrzebuje. Wszyscy potrzebujemy sie nawzajem. I musimy doprowadzic spra we do konca. Bez wzgledu na wynik. Pokrecila powoli glowa. -Wiesz, kochanie, w pewnym sensie czekalam na ten dzien dwadziescia piec lat. Teraz nie chcialabym sie juz oszukiwac. -Nigdy nie opowiadalas o ojcu. Nie pamietam, zebysmy kiedykolwiek o nim rozmawialy. -Oj, rozmawialysmy - odparla z usmiechem. - Bardzo czesto. Za kazdym ra zem, kiedy mialas jakis problem czy cos ci sie stalo, gdy zadalas pytanie, rozmawia lysmy o twoim ojcu. Tylko nie bylas tego swiadoma. 15- Stan umyslu 225 Susan zawahala sie, po czym zapytala:-Dlaczego? To znaczy, z jakiego powodu od niego odeszlas? Diana wzruszyla ramionami. -Niestety, nie potrafie ci odpowiedziec. Nie bylo jakiegos szczegolnego momen tu. Chodzilo o brzmienie jego glosu, o to, jak mowil. O to, jak na mnie patrzyl, co dziennie rano. Jak znikal, a potem znajdowalam go przy umywalce, gdzie z obsesja myl rece. Albo przy kuchence, gdy wygotowywal noz mysliwski w garnku. Ten dziwny wyraz jego oczu. Szorstkosc slow. Kiedys znalazlam obrzydliwe, perwersyjne zdjecia pornograficzne. Zaczal na mnie wrzeszczec, zebym nigdy nie grzebala w jego rze czach. Ten jego zapach. Mozna wyczuc won zla. Wiedzialas o tym, ze czlowiek, ktory zidentyfikowal naziste Eichmanna byl niewidomy, ale pamietal zapach wody kolon- skiej tego demona smierci? W pewien sposob ja czulam tak samo. Nie bylo niczego szczegolnego, a zarazem bylo wszystko. Ucieczka od niego okazala sie najtrudniejsza, a jednoczesnie najlatwiejsza rzecza, jaka kiedykolwiek zrobilam. -Dlaczego cie nie powstrzymal? -Chyba nie wierzyl, ze mi sie uda. Nie sadzil, ze zabiore mu ciebie i twojego brata. Chyba byl pewien, ze na koncu przecznicy zawrocimy. A moze na obrzezach miasta. A juz na pewno zanim dotre do banku i wyciagne troche pieniedzy. Nigdy nie wyobrazal sobie, ze jestem w stanie jechac przed siebie i nawet sie nie odwrocic. Arogancja nie pozwalala mu uwierzyc, ze stac mnie na cos takiego. -Ale zrobilas to. -Zrobilam. Stawka byla wysoka. -Stawka? -Ty i twoj brat. Twarz Diany rozjasnil blady usmiech, jakby bylo to dla niej oczywiste. Siegnela do kieszeni i wyjela fiolke z tabletkami. Wytrzasnela dwie na dlon i polknela bez popicia. -Chyba poloze sie na chwile - wysapala. Ze wszystkich sil starala sie zachowac rownowage, gdy szla przez pokoj i potem wspinala sie po schodach. Susan sluchala, jak zamykaja sie drzwi do sypialni. Odchylila glowe do tylu, zamknela oczy i sprobowala wyobrazic sobie czlowieka, ktory je przesladowal. Siwe wlosy, zamiast brazowych? Pamietala usmiech - szyderczy grymas, ktory ja przerazal. Co on nam zrobil? Cos. Ale co? Przeklinala mglistosc wlasnych wspomnien, poniewaz wiedziala, ze cos sie wydarzylo, cos zostalo okryte wieloma latami zaprzeczen. Wyobrazila sobie siebie jako mala dziewczynke z kucykiem z tylu glowy, brudnymi paznokciami, w dzinsach, biegnaca przez duzy dom. Tam byl gabinet, przypomniala sobie. To tam go znajdzie. W wyobrazni byla malutka. Stala przed drzwiami do gabinetu. Probowala zmusic sila wyobrazni te mala istote z przeszlosci do otwarcia drzwi i spojrzenia na mezczyzne znajdujacego sie wewnatrz, lecz nie udawalo siejej. Otworzyla nagle oczy, dyszac ciezko, jakby przez jakis czas wstrzymywala oddech pod woda. Zlapala haust powietrza i poczula, jak serce lomocze jej w piersiach. Nie poruszyla sie, dopoki sie nie uspokoilo. Siedziala nieruchomo przez kilka minut, az zadzwonil telefon. Wstala szybko, jednym susem przemierzyla pokoj i podniosla sluchawke. 226 -Susan? - Uslyszala glos swego brata.-Jeffrey! Gdzie jestes? -Bylem w New Jersey. Wracam. Musze sie jeszcze zobaczyc z jednym facetem z Teksasu. Jezeli on bedzie sie chcial ze mna spotkac, a tego nie jestem pewny. Wszyst ko dobrze z toba i z mama? Lot minal spokojnie? Susan wcisnela klawisz na polaczeniu komputerowym i twarz Jeffreya wypelnila niewielki ekran. Sprawial wrazenie rozentuzjazmowanego, co ja zdziwilo. -Lot byl w porzadku - odpowiedziala. - Bardziej interesuje mnie, czego ty sie dowiedziales. -Doszedlem do wniosku, ze znalezienie ojca zwyklymi metodami jest niemoz liwe. Kiedy sie zobaczymy, wyjasnie to szczegolowo. Pozostaja nam jedynie metody niekonwencjonalne. To, co sugerowaly tamtejsze wladze, kiedy zaprosily mnie do wspolpracy. Pewnie nie wiedza co to konkretnie znaczy, ale tak jest. Umilkl, po czym zapytal -Jak widzisz przyszlosc? Wzruszyla ramionami. -Trzeba sie bedzie przyzwyczaic. W tym stanie jest tak nieskazitelnie czysto i poprawnie, ze zastanawiam sie, co by sie stalo, gdybym beknela w miejscu publicz nym. Chyba wlepiliby mi mandat. A moze nawet aresztowali. Skora mi cierpnie na sama mysl. Ludziom sie to podoba? -O tak. Zdziwilabys sie, do jakich poswiecen sa gotowi dla czegos, co tylko odrobine wykracza poza zludzenie bezpieczenstwa. Zdziwilabys sie tez, jak szybko mozna sie do tego przyzwyczaic. Czy Martin pomogl wam? -Ten chodzacy kawal miecha? Skad go wytrzasnales? -Szczerze mowiac, to on mnie znalazl. -No coz, pokazal nam okolice, a potem przywiozl do tego domu i kazal czekac na ciebie. Skad ma te rany na szyi? -Nie wiem. -Prawdopodobnie kryje sie za tym ciekawa historia. -Nie jestem pewien, czy chcialbym go o to pytac. Rozesmiala sie. Jeffreyowi przyszlo na mysl, ze po raz pierwszy od wielu lat slyszy jej smiech. -Robi wrazenie supertwardziela. -Jest niebezpieczny, Susie. Nie ufaj mu. Bedziemy z nim mieli do czynienia, jest drugi w kolejnosci. Nie, przepraszam, trzeci. Z tych najbardziej niebezpiecz nych. Zanim wroce, zamierzam spotkac sie z tym drugim. -Ktoz to taki? -Ktos, kto moze mi pomoc. Nie wiem jednak, czy zechce. -Jeffrey... - Zawahala sie. - Musze cos wiedziec. Czego sie dowiedziales o na szym... - umilkla na moment -...o naszym tacie? To nie brzmi dobrze. Naszym ojcu? Najdrozszym ojczulku? Jezu, Jeffrey, jak powinnismy o nim myslec? -Przestan myslec, ze lacza cie wiezy krwi. Mysl, ze mamy sie z nim rozprawic i posiadamy ku temu wyjatkowe predyspozycje. Susan zakaslala. 227 -A to ciekawe. Ale czego sie dowiedziales?-Ze jest wyksztalcony, elegancki, nieslychanie bogaty i absolutnie bez serca. Wiek szosc zabojcow nalezy do ostatniej kategorii. Kilkoro - do dwoch. Nigdy nie slyszalem o mordercy, ktory pasuje do trzech, a juz na pewno nie do wszystkich czterech. Poczula suchosc w gardle i pomyslala, ze powinna zadac jakies bystre pytanie albo powiedziec cos madrego, lecz nie potrafila znalezc odpowiednich slow. Poczula ulge, kiedy Jeffrey zapytal: -Jak sie czuje mama? -Jak na razie trzyma sie calkiem dobrze. Boli ja, ale odzyskala nieco wigoru, co stanowi dosc dziwna sprzecznosc. Mysle, ze ta sytuacja w osobliwy sposob dodala jej sil. Jeffrey, czy wiesz, jak bardzo jest chora? Teraz brat umilkl na jakis czas. Myslal o kilku odpowiedziach, lecz wybral najbardziej oczywista: -Wiem. -To juz niedlugo, Jeffrey. Milczeli starajac sie oswoic z tymi slowami. Przeszlosc ojca jawila sie Jeffreyowi jak historia o mokrym cemencie, ktory zostal idealnie wygladzony i twardnial z biegiem lat. O przeszlosci matki myslal jak o plotnie, pozolklym, z plamami jasnych barw. I taka, stwierdzil, byla miedzy nimi roznica. Susan krecila glowa. -Ona chce tu byc. Szczerze mowiac, wydaje sie jakby to wszystko dodawalo jej energii. Przez cala podroz byla wyraznie ozywiona. Milczal. Przyszlo mu cos do glowy. -Czy sadzisz, ze matka moglaby zostac jakis czas sama? - zapytal. - Niedlugo. Jeden dzien. Odpowiedziala po chwili. -O co chodzi? -Moze chcialabys mi towarzyszyc podczas pewnej rozmowy. Da ci to lepszy obraz tego, z czym mamy do czynienia. Zorientujesz sie przy okazji, jak zarabiam na zycie. Uniosla brwi zaintrygowana. -Brzmi ciekawie. Ale nie wiem, co z mama... - Uslyszala za soba jakis halas 1 odwrociwszy sie ujrzala matke, patrzaca na nia i na obraz Jeffreya na ekranie. Dia na odpowiedziala na pytanie za nich oboje. -Witaj, Jeffrey. Slyszalam twoj glos i sadzilam, ze snie, ale uswiadomilam so bie, ze nie, wiec zeszlam na dol. Nie moge sie juz doczekac, kiedy bedziemy znowu razem. Zwrocila sie do corki myslac o wszystkich sprzeczkach, jakie Susan i Jeffrey toczyli w minionych latach i wydalo jej sie prawie zabawne, ze ta wiez moze sie teraz odnowic za sprawa czlowieka, od ktorego uciekli wiele lat temu. -Jedz - rzucila krotko. - Poradze sobie przez jeden dzien. Podejde do tego bez obaw. Moze pojde na spacer? Moze poprosze kogos, zeby mi pokazal okolice. Poza tym, chyba mi sie tu podoba. Jest bardzo czysto i spokojnie. Przypomina mi troche dziecinstwo. 228 Te slowa zdumialy Susan.-Naprawde? Diana potwierdzila skinieniem glowy. -W porzadku. Jesli jestes pewna... Co mam zrobic? - spytala brata. -Rano wroc na lotnisko i kup bilet na pierwszy samolot do Dallas w Teksasie. Dalej polec do Huntsville. Odloty sa co godzine. Tam sie spotkamy. Kod komputero wy rachunku, ktory podal ci agent Martin, powinien pokryc wszystkie koszty. Nie bierz za duzo rzeczy. A zwlaszcza broni. -W porzadku. Co jest w Huntsville? -Czlowiek, ktorego kiedys pomoglem aresztowac. -Siedzi w wiezieniu? -W celi smierci. -No coz - odezwala sie po chwili namyslu - przypuszczam, ze przynajmniej jego przyszlosc jest przesadzona. W swoim biurze Martin ponownie przesluchal zarejestrowana na tasmie rozmowe miedzy bratem a siostra. Wpatrywal sie w twarz Jeffreya na ekranie, szukajac w niej oznak swiadczacych, ze profesor uzyskal informacje, ktore moglyby doprowadzic ich do celu. Doszedl do wniosku, ze tak. Stlumil w sobie pragnienie zdobycia ich za wszelka cene. To co trzeba, samo przyjdzie, pomyslal. Wystarczy tylko bacznie sluchac i obserwowac. Nastawil komputer, aby duplikowal wszystkie polaczenia z komputerami w domu zajmowanym przez matke i corke. Podejrzewal, ze wkrotce dokonaja rezerwacji na samolot. Kilka minut pozniej zobaczyl, ze Susan zamowila samochod na wczesny ranek. Mial mozliwosc podsluchiwania rozmow w domu, ale zrezygnowal po krotkim namysle. Odchylil sie na fotelu. Kawal miecha, pomyslal zirytowany. Zlapal sie na tym, ze dotyka palcami blizny na szyi. Nigdy nie przestawaly bolec. Jakis psycholog tlumaczyl mu, podajac przyklad czlowieka, ktoremu amputowano noge, a ktory wciaz czuje bol w brakujacej konczynie, ze odczucie pieczenia w bliznach miescilo sie w tej samej kategorii. Rana nie byla juz fizyczna, lecz bol pozostal. Myslal, ze zniknie, kiedy brat, ktory ja spowodowal, wylewajac mu na szyje wrzacy tluszcz, zostal zabity na dziedzincu wiezienia ponad dziesiec lat temu. Blizny jednak wciaz bolaly. Z biegiem lat przyzwyczail sie do tego i do mysli, ze nosi na skorze wspomnienie, ktore napelnia go jednoczesnie nienawiscia i cierpieniem. Utkwil wzrok w twarzy Jeffreya Claytona na ekranie komputera. Prawie masz racje, profesorku. Jestem najbardziej niebezpiecznym czlowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkales. Jestem na samym szczycie twojej listy. I szybkim krokiem nadchodzi dzien, kiedy to udowodnie. Tobie i twojemu pieprzonemu ojczulkowi. Usmiechnal sie. Jedyna roznica miedzy zmarlym bratem a nim polegala na tym, ze to on posiadal odznake, ktora stawiala jego pociag do przemocy na zupelnie innym peronie. 229 Odsunal sie od komputera. Zanotowal czas podstawienia samochodu i pomyslal, ze powinien obserwowac odjazd Susan Clayton.Wystukal haslo uprawniajace stan do oplacania wszelkich zlecen sygnowanych przez 2BETA. Podkreslil to identyfikujac 2BETA jako Diane i Susan Clayton z Florydy. Kopie zostaly elektronicznie przeslane szefom ze Sluzb Specjalnych, Urzedowi Imigracyj-nemu i Kontroli Paszportowej. To pozwoli kobietom poruszac sie swobodnie po Piecdziesiatym Pierwszym Stanie, jak rowniez wyjezdzac i wracac. Usmiechnal sie. Ten zapis byl dokladnym zaprzeczeniem tego, o co prosil Jefrrey. Nie wiedzial ile czasu zajmie czlowiekowi, na ktorego polowal, odkrycie, ze jego zona i corka mieszkaja w domu, bedacym wlasnoscia stanu. Mozliwe, ze juz wiedzial, pomyslal. Watpil jednak, by nawet tak wprawny morderca jak ojciec Jef-freya byl az tak czujny. Pomyslal ze zabojca bedzie potrzebowal dwudziestu czterech do czterdziestu osmiu godzin. Jak sie tego dowie, myslal Martin, i podslucha komputerowe rozmowy, wciaz bedzie ostrozny, ale takze ciekawy. I ta ciekawosc powoli, lecz konsekwentnie zawladnie nim. Ale sama informacja z komputera nie wystarczy. Nie oprze sie, by je zobaczyc. A wiec zacznie je szpiegowac. Jednak i to mu nie wystarczy. Zechce z nimi porozmawiac. Twarza w twarz. A potem moze nawet bedzie musial je dotknac. Kiedy to zrobi, ja bede na miejscu. Bede czekal. Wstal gwaltownie. Zastanowil sie, czy koziol pozostawiony w lesie zaczyna beczec ze strachu, gdy nadchodzi tygrys, czy z frustracji, poniewaz wie, ze jego marne zycie zostanie poswiecone w ofierze, by ukryty w dzungli mysliwy mogl oddac pewny strzal. Wyszedl z biura czujac, ze po raz pierwszy od wielu tygodni zdobyl przewage nad swoim rywalem. Jeszcze o zmroku wyszedl z domu i skierowal sie na przedmiescie, gdzie przebywaly Diana i Susan. O tej porze panowal niewielki ruch - zycie w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie toczylo sie nieco wolniejszym trybem niz w innych czesciach kraju. Bez przeszkod przejechal przez miasto, mijajac uspione budynki. Do switu bylo jeszcze daleko, co najmniej poltorej godziny. Powoli skrecil w slepa uliczke. Dokonal starannego wyboru. Stan posiadal na wlasnosc wiele posesji w roznych dzielnicach, ale nie w kazdej zalozono tak doskonaly podsluch i nie wszystkie posiadaly takie polozenie. Stromy spadek na tylach osiedla i wysokie ogrodzenie na skraju wawozu skutecznie chronily je od tej strony. Watpil, czy czlowiek, ktorego szuka, moglby nadejsc tedy; wymagalaby to od niego olbrzymiej sprawnosci fizycznej. Nie zgadzaloby sie rowniez z technika zabojcy; ojciec Jeffreya nie bral swych ofiar sila. Wszystko wskazywalo, ze wykorzystuje do tego swoj niezwykle bystry umysl i niezawodne metody uwodzenia. Kiedy ofiary uswiadamialy sobie, ze czlowiek, ktoremu patrza w oczy zamierza wyrzadzic im krzywde, bylo juz zbyt pozno. Powoli zblizal sie do podnoza stoku. O maly wlos nie przeoczyl bitej drogi, ktorej wypatrywal. Nacisnal ostro na hamulec i raptownie skrecil. Jego nie oznakowany 230 samochod podskoczyl, gdy opony trafily na kamienie i zuzel. Z tylu podniosl sie tuman kurzu, ktory po chwili rozproszyl sie w ciemnosciach.Silne ulewy sprawily, ze droga byla pelna dziur i wyzlobien, wiec detektyw zwolnil, klnac pod nosem. Duzy zajac umknal spod kol i zniknal w przydroznych krzakach. Dwa jelenie na moment podniosly trwozliwie glowy, oslepione swiatlami, wpatrujac sie czerwonymi oczami w samochod, by po chwili blyskawicznie uskoczyc w zarosla. Nie sadzil, by zbyt wiele osob wiedzialo o istnieniu tej drogi, jesli w ogole ktokolwiek zawedrowal az tutaj w ciagu ostatnich lat. Moze tylko ornitolodzy, czy inni przyjaciele zwierzat lub posiadacze rowerow gorskich. Nie bylo wlasciwie powodow, aby ktos mial tu przyjezdzac. Droga wiodla przecinka przez na pol dzika roslinnosc. Dawno temu rozwazano mozliwosc budowy w tej okolicy nowego osiedla, ale zrezygnowano z tego pomyslu. Trudno byloby podciagnac wodociag, nie mowiac o dowiezieniu materialow budowlanych na wyzej polozone tereny. Widoki nie wydaly sie na tyle atrakcyjne, zeby przyciagnac wieksza liczbe chetnych, by tu mieszkac. Kola zachrzescily na piaszczystym podlozu. Zatrzymal woz i wylaczyl silnik. Siedzial przez chwile pozwalajac oczom przyzwyczaic sie do ciemnosci. Mial ze soba dwie lornetki: zwykla, uzywana w swietle dnia i wojskowa z noktowizorem. Zawiesil je na szyi. Wziawszy niewielka latarke swiecaca czerwonym swiatlem, torebke z ciastkiem owocowym i termosem kawy, ruszyl powoli przed siebie. Wlaczyl latarke glownie po to, zeby nie nadepnac na spiacego grzechotnika. Miejsce, do ktorego zmierzal, znajdowalo sie zaledwie sto metrow od samochodu, lecz teren byl pagorkowaty, z glazami i piaszczystymi lachami, sliskimi jak lod. Potykal sie wielokrotnie, odzyskiwal rownowage i szedl dalej. Wspinajac sie i zsuwajac po sliskich haldach Martin dotarl do celu po pietnastu minutach. Stanal na skraju sporego urwiska, z ktorego rozciagal sie widok na basen i korty tenisowe. Widzial jak na dloni caly rzad pietrowych budynkow, a co wazniejsze, mial idealny widok na ostatni z nich. Z tej wysokosci mogl nawet dostrzec czesc tylnego patio. Oparl sie plecami o potezny, plaski glaz i podniosl do oczu lornetke z noktowizorem. Szybko zlustrowal okolice, nadaremnie szukajac sladow ruchu na biegnacej ponizej uliczce. Opuscil lornetke, odkrecil termos i nalal kawy do nakretki. Plyn byl czarny jak noc; mial wrazenie, ze pije ciemne powietrze, z ta tylko roznica, ze gorzkie cieplo rozchodzilo sie wewnatrz ciala. Panowal chlod, wiec objal dlonmi goraca nakretke z plynem. Siorbal kawe i nucil pod nosem. Najpierw znane melodie z musicali, ktorych zreszta nigdy nie widzial. Potem, z uplywem czasu, nieokreslone dzwieki, ukladajace sie w osobliwa melodie, niknaca w ciemnosciach. Chlod i wczesna pora najwyrazniej uknuly spisek nie pozwalajac mu skoncentrowac sie, ale wzial sie w garsc. Noc zyla przeroznymi dzwiekami; szelesty w chwastach i krzewach, nagle grzechotanie kamieni. Od czasu do czasu przytykal lornetke do oczu i rozgladal sie uwaznie po okolicy, a szczegolnie do tylu. Dostrzegl szopa pracza i oposa. Nocne zwierzeta skwapliwie wykorzystywaly ostatnie chwile przed nadejsciem dnia. 231 Siegnal prawa reka pod kurtke i dotknal polautomatycznego pistoletu. To, ze byl na miejscu, dodalo mu otuchy. Czul sie nieswojo. Nie lubil wiejskich, nie zagospodarowanych terenow. W miescie nie bal sie ciemnosci. Tutaj zaledwie sto metrow od cywilizacji wzdrygal sie na kazdy szelest.Spojrzal na wschodni horyzont. -Cholera, kiedy przyjdzie ten swit. Juz najwyzszy czas - wyszeptal. Nie wierzyl, by lup wpadl mu w rece juz pierwszej nocy. Zbyt wiele szczescia, pomyslal. Nie sadzil jednak, ze ojciec Jeffreya kaze na siebie dlugo czekac. Myslal o wielu mozliwosciach, szukajac punktu zaczepienia. Porwania mialy miejsce zarowno w ciagu dnia jak i noca, bez wzgledu na pogode. Wszystkie zbrodnie cechowal pewien schemat, ktory dotyczyl jednak samej smierci, a nie ataku na ofiary. Nie znalazl nic, co mogloby mu pomoc. Zdal sie na wyczucie. Postanowil w razie koniecznosci spedzic rowniez nastepna noc na urwisku i czekac od polnocy do switu. Oczywiscie, nie zamierzal mowic tego Jeffreyowi. Skulil sie z zimna i pomyslal, ze jutro wezmie cieplejsza kurtke i spiwor. I zdecydowanie wiecej zarcia. Cos mniej lepkiego niz ciastko owocowe, bo palce pobrudzone galaretka kleily sie niemilosiernie, mimo ze dokladnie je oblizal. Wytarl rece w chusteczke higieniczna i wyrzucil ja na bok. Poczul, jak twardy glaz uciska mu plecy. Zerknal na zegarek; prawie piata trzydziesci. Samochod mial podjechac za dziesiec szosta. W korytarzu zapalilo sie swiatlo. Prawie rownoczesnie swit wpelzl leniwie na wzgorze. Martin odlozyl lornetke z noktowizorem i przystawil do oczu zwykla. Widzial szary, pozbawiony wyrazu swiat. Byl to ten nieprzyjemny moment, chwila miedzy swiatlem dnia a noca, kiedy ani noktowizor, ani normalne, dzienne szkla nie spelnialy nalezycie swej funkcji. Wydawalo sie, ze samochod podjechal dokladnie z nadejsciem poranka. Wytezyl wzrok. Susan Clayton z mala torba w reku wylonila sie z domu dokladnie w chwili, gdy podjechal przed dom. Spojrzal na zegarek; piec minut przed czasem! Zerwal sie na rowne nogi. Przycisnal lornetke do oczu. -Nie! - prawie krzyknal, po czym wyszeptal z nagla, przerazajaca pewnoscia w glosie. -To on. Znajdowal sie zbyt daleko, zeby ostrzec ja krzykiem, ale nie byl pewien, czyby sie na to zdobyl. Staral sie uporzadkowac mysli. Nie spodziewal sie, ze okazja nadarzy sie az tak szybko, lecz po zastanowieniu wydawalo mu sie oczywiste, ze sprawy przybraly taki wlasnie obrot. Samochod zostal zamowiony za pomoca komputera. Morderca nie mogl przepuscic takiej okazji. Dziewczyna wsiadzie nie zdajac sobie sprawy z zagrozenia. Nie zwroci uwagi na kierowce. Patrzyl jak pojazd zwalnia i zatrzymuje sie. Susan Clayton siega reka do drzwiczek. Kierowca wychyla sie. Bejsbolowka zaslania mu twarz. Martin zaklal wkurzony na szarowke, ktora zamazywala obraz, przetarl oczy piescia i ponownie spojrzal przez lornetke. Barczysty szofer sprawial wrazenie silnego i, co najwazniejsze, 232 detektywowi zdawalo sie, ze spod czapki wystaja mu siwe wlosy. Kierowca zawahal sie jakby nie wiedzac, czy Susan potrzebuje pomocy przy wlozeniu torby, czy powinien obejsc samochod i otworzyc jej drzwi. Oczywiscie nie oczekiwala ani jednego ani drugiego. Wskoczyl do srodka, lecz to co Martin zdolal zobaczyc, zmrozilo go. Odpowiedni wiek, wyglad, czas.To on. Rzucil ostatnie spojrzenie starajac sie zapamietac kolor i marke wozu. Patrzyl, jak samochod zawraca, i zanotowal w pamieci numer rejestracyjny. Odwrocil sie na piecie i popedzil do swojego wozu. Biegl na oslep nie zwazajac na zarosla ani uskakujace mu spod nog male zwierzeta. Dwadziescia metrow od samochodu sciezka lekko wyrownywala sie, wiec przyspieszyl machajac rownomiernie rekami, z twarza czerwona z wysilku. Mysli klebily sie w glowie. Zastanawial sie ktoredy ten woz pojedzie, w ktorym momencie zboczy z trasy na lotnisko. Powie jej, ze to skrot, a ona zbyt malo wie, zeby wyczuc klamstwo. Wiedzial, ze musi ich dogonic, zanim morderca zdecyduje sie na ostateczny ruch. Musi tam byc, sledzic ich w momencie, kiedy ojciec Jeffreya postanowi zadac cios. Z trudem lapal powietrze, slyszal walenie serca. Samochod zamajaczyl mu przed oczami; zamglony ksztalt w bladym swietle poranka. Przyspieszyl tylko po to, aby z impetem wpasc na kamien i wylozyc sie, jak dlugi, na ziemie. -Kurwa mac! - Zerwal sie na nogi czujac w ustach smak piasku. Przenikliwy bol w kostce wykrzywil mu twarz. Przez rozdarte spodnie krew zaczela saczyc sie z rany na kolanie. Pognal nie zwazajac na bol. Nawet sie nie otrzepal z kurzu, nie chcac tracic drogocennych sekund. Schwycil klamke, otworzyl drzwi jednym szarpnieciem i wpadl do srodka, rzucil lornetke na siedzenie pasazera, jednoczesnie usilujac wlozyc kluczyk do stacyjki. -Cholera by to wziela! - zaklal, nie mogac trafic. -Po co ten pospiech, detektywie? - rozlegl sie niski szept tuz za prawym uchem. Robert Martin wrzasnal w naglym przyplywie strachu. Wyprezyl sie. Nie widzial postaci za plecami, ale natychmiast zrozumial, z kim ma do czynienia. Upuscil kluczyki i siegnal po rewolwer. Reka zdazyla przebyc polowe drogi do kabury, kiedy znow uslyszal ten sam glos. -Zginiesz, jak tylko dotkniesz broni. Reka detektywa zawisla w powietrzu. Wtedy poczul ostrze na gardle. Za jego plecami mezczyzna zaczal mowic jakby odpowiadal na nie wypowiedziane pytanie. -To staromodna brzytwa o prostym ostrzu, rzezbionej raczce z kosci sloniowej, detektywie, ktora kupilem niezbyt dawno w sklepie z antykami. Watpie, zeby sprze dawca domyslal sie, jak zamierzam ja wykorzystac. Znamienita bron, wie pan? Nie wielka, wygodna w uchwycie. I ostra. Hmm, niezwykle ostra. Jednym skretem nad garstka moge otworzyc ci gardlo, a jest to, jak powiadaja eksperci, niezbyt przyjemna smierc. Tego rodzaju bron stwarza interesujace mozliwosci. Jest na tyle wyszukana, ze jej popularnosc nie zanikla przez cale wieki. Nie ulepszano jej od lat. Nie ma w niej krzty nowosci, a moze zrobic swieza rane w twoim gardle. A wiec musisz zadac sobie 233 pytanie: czy tak wlasnie chce umrzec, teraz, w tej chwili, gdy zaszedlem tak daleko w swoich poszukiwaniach? Nie uzyskujac odpowiedzi na dreczace pytania? Umilkl.-Czy tego chcesz, detektywie? Martin poczul suchosc w gardle. Odpowiedzial chrapliwym glosem: -Nie. -Rozumiem. A teraz nie ruszaj sie, a ja zabiore ci bron. Martin poczul, jak reka zza jego plecow siega po pistolet. Brzytwa nieustannie chlodzila jego szyje. Intruz mocowal sie przez chwile z kabura, po czym oproznil ja. Detektyw zerknal w lusterko wsteczne probujac zobaczyc siedzacego za nim czlowieka, lecz bylo ono przekrecone do gory. Staral sie wyczuc jego posture, tez bez skutku. Slyszal tylko glos, spokojny i obojetny. -Kim jestes? - zapytal Martin. Uslyszal krotki wybuch smiechu. -Tak jak stara zabawa dziecieca w dwadziescia pytan. Jestes zwierzeciem, ro slina czy mineralem? Jestes wiekszy od pojemnika na chleb? Mniej szy niz samochod osobowy? Detektywie, powinienes zadawac pytania, na ktore nie znasz odpowiedzi. Tak czy inaczej, jestem tym, na ktorego od wielu miesiecy polujesz. A teraz mnie znalazles. Ale nie tak, jak sobie wyobrazales. Martin staral sie rozluznic. Za wszelka cene chcial zobaczyc twarz mezczyzny, lecz nawet najmniejsza zmiana pozycji ciala zwiekszala nacisk brzytwy na gardlo. Opuscil rece na kolana, lecz odleglosc miedzy palcami a zapasowym rewolwerem w kaburze, za kostka u nogi, zdawala sie zbyt ogromna. -Skad wiedziales, ze tu jestem? - wycharczal. -Myslisz, ze udaloby mi sie dotrzec az do tego momentu, gdybym byl glupi, detektywie? - odpowiedzial glos pytaniem na pytanie. -Nie - odparl Martin. -No wlasnie. Skad wiedzialem, ze tu jestes? Sa dwie odpowiedzi na to pytanie. Pierwsza jest prosta: poniewaz bylem w poblizu, kiedy spotkales sie na lotnisku z moja corka i zona. Pojechalem za wami na wycieczke po naszym sprawiedliwym miescie. Wiedzialem, ze nie zostana bez twojej opieki, zeby osamotnione czekaly na mnie. I moglem sensownie przewidziec twoje ruchy. Oczywiscie, nie sadzilem, ze dopisze mi az takie szczescie, ze ty sam dostarczysz siebie dokladnie w takie miejsce, jakie ja wybralbym na nasze spotkanie, gdybym o tym decydowal. Mile, opustoszale, spo kojne i zapomniane. Mam szczescie. Ale czyz szczesliwy traf nie jest pasierbem do brego planu? Wierze, ze tak. To tylko czesc odpowiedzi na twoje pytanie. Reszta jest bardziej zlozona. A brzmi nastepujaco: spedzilem cale swoje dorosle zycie na zasta wianiu pulapek na ludzi tak, zeby w nie wpadali bez ostrzezenia. Czy myslales, ze nie rozpoznalbym takiej samej pulapki, zastawionej na mnie? Ostrze drapalo w gardlo. Martin wycharczal odpowiedz: -Tak myslalem. -Ale okazalo sie, ze byles w bledzie, detektywie. Martin chrzaknal probujac zmienic pozycje. -Chcialbys zobaczyc moja twarz? 234 Plecy Martina byly sztywne.-Czy nawiedzalo cie w snach nasze pierwsze i ostatnie jak dotad spotkanie, wiele lat temu? Probowales sobie wyobrazic, jak sie zmienilem od czasu tej krotkiej pogawedki? -Tak. -Nie odwracaj sie, detektywie. Pomysl o sobie. Byles wtedy szczuply, mlod szy i lepiej zbudowany. Czy minione lata mogly mnie potraktowac inaczej? Moze mam mniej wlosow, jestem grubszy w pasie. Takich zmian nalezaloby oczekiwac, prawda? -Tak. -A szukales jakiejs starej fotografii u mojego dawnego pracodawcy albo zdjecia z prawa jazdy? Moglbys zastosowac komputerowa technike, ktora pomoglaby ci zobaczyc, jak wygladam obecnie. -Nie bylo zadnych zdjec. Przynajmniej ja nie moglem zadnego znalezc. -Och, coz za brak szczescia. Ale twoja ciekawosc jest innej natury. Myslisz sobie: byla jakas operacja. Zgadza, sie? -Tak. -I masz calkowita racje. Oczywiscie, prawdziwa proba dopiero nastapi. Sa trzy osoby, ktore powinny mnie poznac, gdy im sie pokaze. W momencie kiedy poczuja moj zapach, kiedy mnie uslysza. Ale czy tak sie stanie? Czy uda im sie to po tylu latach, po szczegolnych zabiegach chirurgicznych? Czy dostrzega zmiany brody, kosci policzkowych, nosa? Co zostalo w mnie takie samo jak poprzednio? Co sie zmienilo? Czy zdolaja dostrzec to, co nie zostalo zmienione, zamiast tego, co uleglo zmianie? To ciekawe pytanie. To gra, ktora czeka na swoj final. Martin oddychal. Czul suchosc w gardle, napiecie w miesniach i mrowienie w dloniach. Stalowe ostrze na gardle sprawialo, ze mial wrazenie jakby zwiazano go mocna, niewidzialna lina. Glos mordercy byl rytmiczny i miekki; slyszal slowa wypowiadane przez wyksztalconego czlowieka, ktory byl morderca o niezaspokojonej zadzy zabijania. Wiedzial, ze owa miekkosc, plynnosc slow, wykorzystywal on czesto w przeszlosci, jakby dodajac otuchy ofiarom w obliczu przerazajacej rzeczywistosci. Spokojna pewnosc jego glosu dzialala dezorientujaco; nie pasowala do przemocy, ktora miala zaraz potem nastapic; lecz wzbudzala inne odczucia i oczekiwania, tak rozne od tego, co naprawde mialo sie stac. Spokoj zabojcy byl jedynie maska, zaslaniajaca jego makabryczny plan. Martin toczyl wewnetrzna walke ze strachem; przyszlo mu na mysl, ze sam jest czlowiekiem czynu i przemocy, zbudowanym z tej samej gliny co mezczyzna, ktory teraz przyciskal mu brzytwe do gardla. Przypomnial sobie, ze sam jest niebezpieczny. Jestes zabojca w tym samym stopniu, co on. Postanowil nie poddac sie bez walki. On da ci okazje. Nie przegap jej. Zebral sie w sobie. Zastygl. Jaki ruch moglby wykonac w tych okolicznosciach? I kiedy? Wydawalo sie to niemozliwe do okreslenia. -Boisz sie smierci, detektywie? - Glos byl zimny jak ostrze brzytwy. -Nie - odparl Martin. 235 -Doprawdy? Ja rowniez nie. To ciekawe, nie sadzisz? Czlowiek tak spoufalonyze smiercia jak ja, wciaz ma pytania. To dosyc osobliwe. Kazdy na swoj sposob walczy z procesem starzenia, detektywie. Niektorzy szukajapomocy w chirurgii pla stycznej. Poznalem ich podczas wlasnych operacji. Oczywiscie moj cel byl odmien ny. Inni inwestuja w wycieczki do drogich uzdrowisk, gdzie zazywaja blotnych ka pieli i poddaja sie bolesnym masazom, cwicza albo stosuja diete, albo w ogole nic nie jedza z wyjatkiem morskich alg i ziarenek kawy, czy tym podobnych glupstw. Jeszcze inni zapuszczaja wlosy i kupuja motocykle. Nie mozemy pogodzic sie z tym, co sie z nami dzieje. Nienawidzimy nieuchronnosci tego wszystkiego. -Tak - odparl Martin. -Czy wiesz, jak mnie sie udaje zachowac mlodosc, detektywie? -Nie. -Zabijam. Glos byl zimny a zarazem ozywiony. Ostry, a jednoczesnie uwodzicielski. Intruz umilkl, jakby zastanawial sie nad znaczeniem swych slow, po czym dodal: -Pociag do zabijania oslabl chyba z uplywem czasu, ale umiejetnosci wzrosly. Potrzeba jest mniejsza, lecz zadanie latwiejsze... Ponownie zawahal sie, zanim zaczal mowic dalej: -Ten swiat jest ciekawym miejscem, detektywie. Pelnym roznego rodzaju oso bliwosci i sprzecznosci. Martin zdjal reke z kolana przesuwajac janieco nizej, kilka centymetrow blizej broni umieszczonej nad prawa stopa. Odtworzyl w pamieci budowe kabury. Pojedynczy skorzany pasek podtrzymywal rewolwer. Byl tez zatrzask, ktory czasem sie zacinal, kiedy zapomnial go naoliwic. Bedzie musial otworzyc zatrzask, zanim chwyci kolbe. Staral sie sobie przypomniec, czy jest odbezpieczony, ale bez skutku. Na moment zmruzyl oczy wytezajac umysl, lecz ten istotny szczegol pozostawal poza jego swiadomoscia, za co przeklinal sie w duchu. Brzytwa nieustannie napinala skore na szyi i zdal sobie sprawe, ze jesli szarpnie sie w przod, siegajac po rewolwer, sam podetnie sobie gardlo. -Chcialbys mnie zabic, prawda, detektywie? Martin lekko wzruszyl ramionami zanim odpowiedzial. -Oczywiscie. Zabojca rozesmial sie. -Miales plan. Jeffrey znalazlby mnie, lecz zawahalby sie. Mialby watpliwosci, poniewaz mimo wszystko jestem jego ojcem. A wiec nie podjalby dzialania, przy najmniej nie od razu. Nie w rozstrzygajacym momencie. Ale ty bylbys na miejscu, zeby wykorzystac jego wahanie. Wykonczylbys mnie bez mrugniecia okiem, bez watpliwosci, bez najmniejszego uczucia zalu... Glos umilkl, po czym rozbrzmial ponownie: -Nigdy nie mialo byc zadnego aresztowania. Zadnych oskarzen, prawnikow, procesow, prawda? A w szczegolnosci publiki. Po prostu zamierzales usunac pro blem stanu natychmiastowo i skutecznie, tak? Martin nie zamierzal odpowiadac. Oblizal usta, lecz czul, jakby cala wilgoc jego ciala zostala wyssana przez chlod zabojcy. Brzytwa poruszyla sie lekko i poczul uklucie bolu. -Zgadza sie? - spytal zabojca. -Tak - wychrypial Martin. Znowu zapadla cisza. -Mozna sie bylo spodziewac takiej odpowiedzi. Ale powiedz mi, rozmawiales z nim. Osmielam sie twierdzic, ze troche go poznales. Czy Jeffirey rowniez chce mnie zabic? -Nie wiem. Nigdy nie zamierzalem pozostawic decyzji w jego rekach. Mezczyzna z brzytwa przez kilka sekund rozwazal te slowa. -To jest uczciwa odpowiedz. Doceniam to. Tobie miala przypasc rola morder cy. Rola Jeffreya byla szczegolna, ale ograniczona. Mam racje? Martin pomyslal, ze klamiac popelnilby duzy blad. -Oczywiscie. -Nie jestes tak naprawde policjantem. To znaczy moze kiedys nim byles, ale teraz juz nie. Teraz jestes zwyklym zabojca, oplacanym przez stan. Sprzatasz bala gan. Cos jak wyspecjalizowany wozny. Agent nie odpowiedzial. -Czytalem twoje akta, detektywie. -A zatem nie powinienes mnie pytac o takie rzeczy. Glos zarechotal suchym smiechem. -A moja zona i corka? Jak to sie dzieje, ze pasujado tego rownania? Zaskoczyl mnie ich wyjazd z Florydy. To tam chcialem urzadzic wieczorek zapoznawczy. -To twoj syn wpadl na ten pomysl. Nie wiem, jakie ma plany. -Czy wiesz, jak bardzo za nimi tesknilem przez ostatnie lata? Jak bardzo chcia lem, zebysmy byli razem? Nawet taki zly gosc jak ja potrzebuje ciepla swojej rodzi ny, kiedy sie zestarzeje. Martin potrzasnal lekko glowa, na ile pozwalala mu na to brzytwa. -Nie karm mnie tym sentymentalnym gownem. Nie uwierze w to. Zabojca ponownie sie rozesmial. -Coz, detektywie, przynajmniej nie jestes glupi. To znaczy, troche glupi jestes, bo przyjechales tu nie zwracajac uwagi na sledzacy cie samochod. A juz na pewno niemadry, ze nie zamknales drzwiczek na kluczyk. Dlaczego? -Nigdy tego nie robie. Tutaj swiat jest bezpieczny. -Juz nie. Brzytwa mocniej wcisnela mu sie w szyje. Poczul cieniutka struzke krwi, splywajaca na kolnierzyk koszuli. -Nie rozumiesz tego, detektywie. Nigdy nie rozumiales. -Czego? -Wielu ludzi zabija. To nierozerwalny element dzisiejszego zycia. Zabija bez karnie, kiedy chce. Popelniasz morderstwo i upiecze ci sie. O to nietrudno. To nic takiego, prawda? -Twoj syn powiedzial mi kiedys cos bardzo podobnego. -Naprawde? Bystry chlopak. Sprobuj postawic sie w mojej sytuacji - to nie powinno byc trudne, przeciez wlasnie to robia poczciwi policjanci. Regula numer 237 jeden: naucz sie myslec jak zabojca, staraj sie przewidziec przyplywy jego emocji. Zrozum pobudki mordercy, a uda ci sie go znalezc. Zgadza sie? Czyz nie tego was ucza na kazdym kursie? I czy nie jest to nauka, jaka emerytowany detektyw przekazuje kazdemu adeptowi, ktory zasila wasze szeregi?-Tak. -Czy nigdy nie przyszlo ci do glowy, ze mozliwa jest sytuacja odwrotna? Kazdy naprawde skuteczny i wprawny zabojca musi jedynie nauczyc sie myslec jak poli cjant. Czy kiedykolwiek na to wpadles, detektywie? -Nie. -Nie ma sprawy. Nie jestes osamotniony w tej szczegolnej slepocie. Ale mnie przyszlo to do glowy. Wiele lat temu. Brzytwa drgnela niedostrzegalnie. -I miales racje. Wtedy, dawno temu. Istotnie, wygotowalem kajdanki po tym jak uzylem ich na tej mlodej kobiecie. Miesnie Roberta Martina naprezyly sie. Samochod wypelnial sie swiatlem poranka, a on wciaz nie mogl dostrzec twarzy mordercy. Czul natomiast jego oddech na karku. -Czy zalujesz, ze nie przylozyles sie bardziej do scigania mnie dwadziescia piec lat temu? -Tak. Wiedzialem, ze to ty. Ale nie mialem na ciebie haka. -Wiedzialem, ze ty wiesz. Roznica miedzy mna a innymi, podobnymi do mnie polega na tym, ze we mnie nie bylo strachu. Nigdy. Zawsze posiadalem mnostwo cech odmiennych od typowego mordercy, detektywie. Jestem bialy, zonaty, wyksztal cony, elokwentny, inteligentny. Jestem nauczycielem akademickim. Moja rodzina przesadzila sprawe, jak pamietasz. Uzupelnila kamuflaz. Tworzyla aure normalno sci. Ludzi mozna sklonic, aby uwierzyli we wszystko o samotnym mezczyznie - na wet w prawde. Ale mezczyzna z kochajaca i oddana rodzina? Och, takiemu moze sie upiec nawet morderstwo. Kilkanascie morderstw... Zakaslal. -... jak, oczywiscie, mnie sie upieklo. Umilkl. Martin zdal sobie sprawe, ze zabojca najwyrazniej dobrze sie bawi. Ironia sytuacji prowokowala go do smiechu. Ojciec Jefrreya zachowywal sie jak prawdziwy wykladowca, uwielbiajacy dziedzine wiedzy, w ktorej byl ekspertem. Klopot, oczywiscie, polegal na tym, ze jego ulubionym przedmiotem byla smierc. Niespodziewanie gorycz pojawila sie w slowach zabojcy. Martin wyczul wyrazne gniewne tony tuz za uchem. -Pieprzyc jej oczy. Niech idzie na wieki do piekla! Skradla moja oslone, to, co stworzylem! Perfekcje mojego zycia! Wtedy, po raz pierwszy i ostatni sie balem, wiesz? Musialem tlumaczyc sie przed toba z ich odejscia. Myslalem przez kilka mi nut, ze dojdziesz prawdy. Ale tak sie nie stalo. Nie byles dosc bystry. Detektyw poczul nagly chlod. Zadrzal, zanim odpowiedzial: -Ja o tym wiedzialem. Po prostu nie zareagowalem. -Okaleczony przez system, zgadza sie, detektywie? Prawa. Reguly. Konwencje. -Tak. 238 -Ale tutaj jest zupelnie inaczej.-Tak. -Taki jest cel swiata, jaki tu tworzycie. -Tak. -I moj cel rowniez. -Nie rozumiem. -Pozwol sobie wyjasnic. Nie jest to zbyt skomplikowane. Swiat pelen jest mor dercow. Mordercow wszelkich wymiarow i stylow. Szukajacych dreszczyku emocji, niezaspokojonych seksualnie, kontraktowych - sam wiesz. Codzienna, ciezka harowka smierci - nie na dniowki, ale na godziny... a wlasciwie minuty. Sekunda po sekundzie. Brutalna smierc jest czyms zwyczajnym, rutynowym. Juz nas nie szokuje. Deprawa cja? Bzdet. Sadyzm? Nic nowego. W istocie traktujemy przemoc i smierc jako rozryw ke. Podniete. To nasze kino, literatura, sztuka, historia, nasze dusze... to - zakonczyl biorac gleboki oddech - nasz prawdziwy wklad w ten swiat. Martin lekko poruszyl sie na siedzeniu zastanawiajac sie, czy ten akademicki ton, jaki przybral zabojca, umozliwi mu wyciagniecie rewolweru. Prawie w odpowiedzi na te mysl, ostrze brzytwy mocniej przycisnelo sie do szyi, a zabojca pochylil do przodu tak, ze detektyw czul na karku gorace slowa. -Widzisz, agencie Martin, kiedy pojde do piekla, chce slyszec aplauz i wiwaty. Chce, zeby gwardia zabojcow - rozpruwaczy, rzeznikow i maniakow - stala na bacz nosc, oddajac mi honory. Chce zajac miejsce w historii obok nich... Nie zostane - wyszeptal chlodno - zapomniany! -Jak chcesz to osiagnac? - zapytal Martin. -Ten stan - odpowiedzial powoli. - Ten proponowany, Piecdziesiaty Pierwszy Stan w kraju najwiekszego zjednoczenia, jakie znala historia. Czym jest w istocie? Posiada okreslone polozenie geograficzne, lecz jego prawdziwe granice maja cha rakter filozoficzny, prawda? -Tak. -Dowod potwierdzajacy to stwierdzenie znajduje sie dokladnie tutaj. To my. Ty i ja i otwarte drzwi, ktore pozwolily mi zaczaic mi sie na ciebie. Zgodzisz sie ze mna? -Zgodze. -A wiec, detektywie, powiedz mi. Kogo historia zapamieta? Politykow i biz nesmenow, ktorzy dali poczatek temu swiatu, temu miejscu, ktore rzekomo ma byc nasza przyszloscia, czy tez... Martin wyczuwal, ze intruz szczerzy zeby w szerokim usmiechu. -...czlowieka, ktory to zniszczyl? Martin zakaslal na znak protestu. -Nie uda ci sie - wykrztusil i natychmiast przeszlo mu przez glowe, ze za brzmialo to patetycznie. -Alez tak, detektywie. Idea bezpieczenstwa jednostki jest nadzwyczaj krucha. Szczerze mowiac, juz dawno odnioslbym sukces na calej linii, lecz wasze wysilki, majace na celu zniweczenie moich dzialan przybraly ogromna skale. Swoja droga, absurdalne wymysly. Dzikie psy? Ale to, z kolei, sklonilo mnie do zmiany regul gry, 239 ktora wymagala obecnosci mojego syna. Prawie slawnego syna. Znanego i szanowanego. Jesli chodzi o nasza prywatna wojne, czy naprawde sadzisz, zejest to historia, jaka zignorowalyby media w pozostalych piecdziesieciu stanach? Czyz nie jest to rywalizacja, ktora pobudza w nas cos prymitywnego, pradawnego, a zarazem tak niezwykle powszechnego? Ojciec przeciwko synowi. To wlasnie dlatego sprowokowalem cie, zebys go tu sprowadzil, detektywie. Ojciec Jefrreya wzial gleboki oddech.-Czekalem cierpliwie, az go znajdziesz. I dziekuje ci, ze zrobiles dokladnie to, co przewidywalem. Martin z trudem lapal oddech. Spojrzal przez przednia szybe i spostrzegl, zejest juz dzien. Kazda skalka, krzak, najmniejsza bruzda czy pagorek, ktore wydawaly sie tak zdradzieckie kiedy tu przyjechal, teraz skapane w promieniach slonca, jawily sie jako lagodne i przyjazne. -Czego ode mnie chcesz? - zapytal przesuwajac reke mozliwie najblizej kostki. Lekko uniosl do gory kolano starajac sie zmniejszyc odleglosc miedzy reka a bronia. Pomyslal, ze kiedy wykona ten blyskawiczny ruch, lewa reka schwyci brzytwe. Spo dziewal sie, ze nie obejdzie sie bez krwi, ale jesli bedzie dostatecznie szybki, to wykorzystujac przewage zaskoczenia uniknie smiertelnego ciecia. Przesunal palce i naprezyl miesnie przygotowujac sie do ataku. -Czego od ciebie chce, detektywie? Zebys przekazal pewna wiadomosc. Martin zawahal sie. -Co takiego? -Chce, zebys przekazal wiadomosc mojemu synowi. I mojej corce. I mojej by lej zonie. Czy mozesz to zrobic, detektywie? Martin byl kompletnie zaskoczony. Poczul bol w sercu. On pozwoli mi zyc! - Chcesz... -Jestes jedyna osoba, jakiej moge zaufac, detektywie. Czy jestes do tego zdolny? -Przekazac wiadomosc? Oczywiscie. -Dobrze. Swietnie. Podnies zatem lewa reke. Wykonal polecenie. Ujrzal przed soba duza, biala koperte. -Wez ja - rozkazal morderca. - Dobrze. Teraz mocno zacisnij palce. Martin wykonal polecenie. Trzymal koperte i czekal na kolejne instrukcje. Mi nelo kilka sekund i z tylu dolecial go znajomy odglos przeladowywanej broni. -Czy te wiadomosc mam przekazac? - zapytal. -Czesc wiadomosci - odparl zabojca. - Oto czesc druga. Rozdzial osiemnasty PORANNY SPACER Diane zbudzily odglosy krzatajacej sie corki, ktora wstala przed switem: szumiaca woda z prysznica, otwierane szafki w kuchni oraz zamykanie drzwi. Przez kilka sekund zastanawiala sie, czy wstac i odprowadzic Susan, lecz sen necil, wiec westchnela tylko i przelozyla sie na drugi bok. Wyrwala chorobie kilka dodatkowych godzin. Snila o swoim dziecinstwie.Wysunela nogi poza lozko i przeciagnela sie, po czym zarzucila sobie koc na ramiona i wyszla boso na niewielki balkon. Przez chwile wdychala poranne, ostre powietrze. Chlod przenikal przez cienki material nocnej koszuli i powodowal gesia skorke. Wschodzace, zimowe slonce dalo otaczajacemu swiatu przejrzystosc i klarownosc, jakiej brakowalo w wilgotnym swiecie Florydy. Wyczuwala gory w oddali i widziala wielkie, biale kumulusy zawieszone wysoko na niebie, podrozujace na wschod, w leniwym poszukiwaniu pokrytego sniegiem szczytu, na ktorym moglyby spoczac. Przeszedl ja silny dreszcz. Moglabym nalezec do tego skrawka swiata, pomyslala. Polykala powietrze, jakby bylo kojacym lekiem. Powiodla oczami po okolicy. Dom byl zbyt niski, by mozna bylo z niego ogladac miasto. Spostrzegla natomiast wawoz za ogrodzeniem, brazowy, poprzetykany kepkami krzewow. Wytezyla sluch i odroznila glosy i rytmiczne uderzenia pilek tenisowych. Wchlaniajac krystalicznie czyste powietrze i nasluchujac, Diana zdziwila sie, ze okolica byla cicha i spokojna. Nawet na wyspach zawsze panowal halas; ciezarowki na autostradzie, liscie drzew palmowych chloszczace wiatr, niczym zielone miecze gladiatorow. Doszla do wniosku, ze wszedzie panowal halas. Oczywiscie Miami i inne wielkie miasta nieodmiennie kojarzyly sie z hukiem, warkotem i gwarem: ruch uliczny, syreny, huk wystrzalow, gniew i frustracja zamieniajace sie w szal. W nowoczesnym swiecie, pomyslala, dzwiek rownal sie przemocy. Tego ranka nie uslyszala normalnych odglosow dnia, co uznala za optymistyczne doswiadczenie pobytu w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie. Obawiala sie, ze owa normalnosc moze byc dla niej banalem czy irytacja, lecz stalo sie inaczej. Dodawala otuchy. Gdyby kilka dni wczesniej towarzyszyla corce w przypadkowej wizycie w hospicjum, odkrylaby, ze cisza tamtego miejsca przypominala te, w ktora sie wsluchiwala teraz. I6 - Stan umyslu 241 Wrocila do sypialni nie zamykajac drzwi balkonowych, jakby zapraszala swieze powietrze do wnetrza; nie zrobilaby czegos takiego u siebie w domu. Ubrala sie szybko i zeszla do kuchni.Susan zostawila w ekspresie troche kawy, ktora wlala do filizanki dodajac mleka i cukru, aby zneutralizowaly charakterystyczna gorycz. Nie byla glodna i choc wiedziala, ze powinna jesc, postanowila odlozyc ten obowiazek na pozniej. Zanoszac kawe do salonu zobaczyla koperte, wystajaca ze skrzynki na listy w drzwiach wejsciowych. Uznala to za dosc dziwne i siegnela po list. Na bialej kopercie z gladkiego papieru nie widnial zaden adres. Zawahala sie. Po raz pierwszy od przebudzenia przypomniala sobie, dlaczego sie tu znalazla. Rowniez po raz pierwszy w tym dniu przypomniala sobie, ze spedzi go sama. Rozerwala koperte. W srodku znalazla pojedyncza, biala kartke. Rozlozyla ja i przeczytala: Dzien dobry, Pani Clayton, Przykro mi, ze nie moge osobiscie zabrac Pani na wycieczke po Nowym Waszyngtonie, lecz nasze wspolne zadanie wymaga mojej obecnosci w innym miejscu. Pani czas, oczywiscie, nalezy tylko do Pani, lecz goraco polecam, by zazyla Pani naszego zachodniego powietrza udajac sie na krotki spacer. Podaje najciekawsza trase: Gdy wyjdzie Pani z domu i skreci w lewo, po prawej rece zobaczy Pani basen i korty tenisowe. Prosze isc do konca ulicy. Nastepnie skrecic wprawo, w Bulwar Donnerow. Prosze przejsc w tym kierunku okolo kilometra. Uliczka konczy sie. U wylotu Bulwaru zobaczy Pani bita droge odchodzaca na prawo. Prosze pojsc ta droga. Niech pani przejdzie rowniez okolo kilometra. Teren bedzie sie wznosil, ale Pani upor zostanie wynagrodzony. Widok ze wzniesienia okaze sie rewelacyjny. A jak juz sie Pani tam znajdzie, zobaczy Pani cos, co Pani syn, Jeffrey, uwazalby za szczegolnie intrygujace. Zpowazaniem Robert Martin, Agent Sluzb Specjalnych List zostal napisany na komputerze. Odrecznego podpisu nie bylo. Pomyslala, ze poranny spacer moglaby potraktowac jako cwiczenie. Przyszlo jej rowniez do glowy, ze list, ktory trzymala w dloniach, nie byl propozycja, ale rozkazem. Nie miala jednak pewnosci co do implikacji tego rozkazu. Dezorientowalo ja ostatnie zdanie i starala sie zgadnac, jaki to widok mogla dostrzec ze wzniesienia nad domami, ktorym mogl interesowac sie Jefrrey. Nic sensownego nie przychodzilo jej do glowy. Przeczytala list ponownie, po czym zerknela na telefon, zastanawiajac sie, czy skontaktowac sie z agentem Martinem i spytac go, co dokladnie mial na mysli. Raz jeszcze przypomniala sobie cel pobytu w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie i kto tutaj przebywal. 242 Wrocila do kuchni i wlozyla filizanke do zlewu. Bez wahania podeszla do szafki, w ktorej Susan ukryla pistolet. Wyjela go z kryjowki, otworzyla bebenek, by upewnic sie, ze bron jest zaladowana, po czym wrocila, by wlozyc odpowiednie buty.Blisko dwa lata minely od czasu, gdy czula dotyk brata. Jego glos, w polaczeniu z obrazem na wideofonie, sprawil, ze czas ten wydawal sie malo wazny. Az do chwili, kiedy niewielki samolot wysunal podwozie. Zdala sobie sprawe, ze Jeffrey czeka na nia. Owladnely nia zle przeczucia. Usilowala przypomniec sobie co ich rozdzielilo, ale bez skutku. Nigdy nie doszlo miedzy nimi do klotni, sprzeczki, krzykow, lez, czegokolwiek, co mogloby stworzyc dystans. Doszla do wniosku, ze byl to dlugotrwaly proces niczym budowa muru, przy ktorej zaprawa bylo zwatpienie, a ceglami samotnosc. Sadzila, ze ostatecznie zostawil ja sama, zdana na wlasne sily, nadwatlone opieka nad matka. Kiedy kola samolotu dotknely plyty lotniska, postanowila, ze jej stosunki z bratem nie beda mialy wplywu na to, co mialo nastapic w ciagu najblizszych dni. Postanowila nie okazywac uczuc. Jak na kobiete, ktora potrafila rozpoznac subtelnosci najbardziej skomplikowanych lamiglowek, byl to wniosek zadziwiajaco prosty. Jeffrey oczekiwal przy wyjsciu z lotniska. Towarzyszyl mu barczysty Straznik Teksasu wygladajacy jak doskonala karykatura przedstawiciela tej formacji. Mial lustrzane okulary przeciwsloneczne, kowbojski kapelusz z szerokim rondem i ozdobne wysokie buty ze spiczastymi czubkami. Byl uzbrojony w bron automatyczna, a w ustach trzymal nie zapalonego papierosa. Brat i siostra objeli sie czule, po czym przez dlugi czas przygladali sie sobie z odleglosci wyciagnietych ramion. -Zmieniles sie - odezwala sie Susan. - Pewnie znalazlabym jakis siwy wlos. -Niejeden - odparl Jeffrey szczerzac zeby w usmiechu. - Schudlas? Susan obdarzyla go promiennym usmiechem. -Ani kilograma, do diabla. -A zatem przytylas? - spytal. -Ani kilograma, dzieki Bogu. -Musimy jechac - powiedzial. - Nie mamy duzo czasu, skoro chcemy wrocic po poludniu. Straznik wskazal wyjscie. Jeffrey usprawiedliwil jego obecnosc: -Wladze tego stanu sa mi winne przysluge. Stad ochrona i dobry kierowca. Susan spojrzala na bron. -To ingram? Magazynek miesci dwadziescia dwa pociski kalibru.45. Wywala wszystkie w niecale dwie sekundy. -Zgadza sie, prosze pani - odpowiedzial zdumiony straznik. -Osobiscie wole uzi - oswiadczyla. -Z tym, ze czasami sie zacina - skontrowal. -Mnie sie nie zdarzylo - odparla. - Dlaczego nie pali sie panu papieros? 243 -Coz, nie wie pani, ze palenie jest szkodliwe?Rozesmiala sie i wymierzyla Jeffreyowi kuksanca w ramie. -Ten gosc ma poczucie humoru - stwierdzila. - Chodzmy. Przez jakis czas chlonela wzrokiem krajobraz, po czym zwrocila sie do brata. -Kogoz to jedziemy zobaczyc? -Nazywa sie Hart. Udalo mi sie przypisac mu osiemnascie morderstw. Prawdo podobnie sa inne, o ktorych nie wiem, a on nikomu o nich nie powiedzial. Moze o niektorych zapomnial. Pomoglem go aresztowac. Wlasnie patroszyl ofiare, kiedy przybylismy na miejsce, i nie zareagowal zbyt przyjaznie na nasz widok. Ranil mnie w noge duzym nozem mysliwskim, zanim stracil przytomnosc z uplywu krwi. Jeden z detektywow przed smiercia zdazyl wpakowac mu dwie kule. Pociski pokryte teflo nem, dziewieciomilimetrowe, bardzo szybkie. Sadzilem, ze bylyby w stanie zatrzy mac szarzujacego nosorozca, ale tak sie nie stalo. W kazdym razie zajeli sie nim dosc szybko i wylizal sie z tego, tylko po to, by zamieszkac w celi smierci. -Juz niedlugo, profesorze - wtracil straznik. - Pojutrze gubernator podpisuje wyroki, a stary Hart jest podobno pierwszy w kolejce. Nie ma zadnego prawniczego gowna, o przepraszam pania, ktore mogloby go z tego wyciagnac. -Teksas, tak jak wiele pozostalych stanow, przywrocil kare smierci - wyjasnil Jeffrey. -I dzieki temu kolejka posuwa sie szybciej - wtracil straznik. - Nie jak za dawnych czasow, kiedy tacy zasrancy kiblowali dziesiec lat albo i dluzej. Nawet po zabojstwie gliniarza. -Z drugiej strony, szybko nie zawsze znaczy dobrze, jesli na przyklad ma sie nieodpowiedniego faceta - rzucila powatpiewajaco Susan. -Do diabla, prosze pani, to sie prawie nie zdarza. -A jesli tak? Wzruszyl ramionami i rozesmial sie. -Nikt nie jest doskonaly. Spojrzala na brata, najwyrazniej rozbawionego ta konwersacja. -Dlaczego sadzisz, ze ten facet nam pomoze? - spytala. -Nie jestem tego pewien. Mniej wiecej rok temu udzielil wywiadu reportero wi z "Dallas Morning". Powiedzial wtedy, ze chce mnie zabic. Dziennikarz prze slal mi kopie tasmy wywiadu. Jak sie pewnie domyslasz, ten dzien utkwil mi w pa mieci. -I myslisz, ze moze nam pomoc, poniewaz chce cie zabic? - Tak. -Interesujaca logika. -Dla niego bedzie to mialo sens. -Zobaczymy. A jakie to informacje spodziewasz uzyskac od tego czlowieka? -Pan Hart ma pewna ceche, ktora, jak sadze, ma rowniez nasz... - Jeffrey zawa hal sie szukajac odpowiedniego slowa - obiekt. -A mianowicie? -Stworzyl sobie szczegolne miejsce do zabijania. A mysle, ze czlowiek, ktore go scigamy, uwil sobie identyczne gniazdko. To niezwykle zjawisko, lecz historia 244 zna takie przypadki, choc medycyna sadowa niewiele wie na ten temat. Chce zorientowac sie, czego i jak szukac, a ten facet moze nam to powiedziec. Moze.-Jesli zechce. -Zgadza sie. Diana wlozyla lekka wiatrowke, by ochronic sie przed porannym chlodem, ale wkrotce zorientowala sie, ze slonce niezle juz grzeje. Po przejsciu polowy przecznicy zdjela ja i zawiazala rekawy wokol talii. Niewielka torebke z dokumentami, tabletkami przeciwbolowymi, butelka wody mineralnej i magnum.357 przewiesila sobie przez piersi jak listonosz. W reku trzymala list ze wskazowkami. Po prawej stronie ujrzala gromadke dzieci bawiacych sie na placu zabaw. Stanela, zeby popatrzec na nie przez kilka chwil, po czym poszla dalej. Po lewej, z domu wylonila sie niska kobieta z rakieta tenisowa. Diana ocenila, ze byla w wieku jej corki. Kobieta machnela do niej lekko, jakby ja znala. Nie przerywajac spaceru Diana odpowiedziala podobnym gestem. Skrecila w prawo, trzymajac sie scisle wskazowek. Zobaczyla brazowa tabliczke, ktora upewnila ja, ze istotnie znajduje sie na Bulwarze Donnerow. Wkrotce zorientowala sie, ze za szeregiem domow znajduje sie teren nie zagospodarowany, a bulwar konczy sie slepym zaulkiem. Liczne dziury w asfalcie i popekany chodnik swiadczyly, ze nie dbano o te jezdnie tak, jak o inne w osiedlu. Kontynuowala poranna wyprawe, az dotarla do bitej drogi odchodzacej w prawo od Bulwaru. Przystanela i wypila kilka lykow, po czym ruszyla dalej. Oddychala z trudem, ale bywalo gorzej. Nie odczuwala zmeczenia, a nawet czula sie silna. Na czole wystapily kropelki potu, lecz nic poza tym nie sugerowalo nadchodzacego wyczerpania. Bol brzucha ustapil pozwalajac na rozkoszowanie sie spacerem. Usmiechnela sie i pomyslala: on naprawde sam lubi wybierac czas. Na chwile odwrocila sie cieszac sie samotnoscia i spokojem. Cela smierci w Teksasie, podobnie jak w wiekszosci stanow, nie byla cela w doslownym znaczeniu. Nazwa przetrwala, lecz zmienil sie charakter tego miejsca. Stan zbudowal wiezienie wylacznie dla egzekucji brutalnych przestepcow. Usytuowane na rowninie, daleko od skupisk ludzkich miescilo sie w samotnym, supernowoczesnym budynku, otoczonym trzema oddzielnymi, zelaznymi ogrodzeniami, zwienczonymi drutem kolczastym. W pewnym sensie przypominalo zbiorowa sypialnie albo maly hotel, z tym ze wszystkie okna, osadzone gleboko w murach, nie mialy wiecej niz pietnascie centymetrow szerokosci. Znajdowalo sie tam male boisko, biblioteka, kilka silnie strzezonych pokojow spotkan oraz pare szeregow cel, po dwadziescia w kazdym bloku; wszystkie byly zapelnione. Sasiadowaly z centralnym pomieszczeniem, ktore na pierwszy rzut oka przypominalo sale szpitalna. Posrodku stalo dlugie, waskie lozko na kolkach, zaopatrzone w kajdany i urzadzenie do zabijania. Skazaniec byl do niego przywiazywany, wbijano mu igle strzykawki w zyle lewej reki, podlaczano do niej 245 cieniutka rurke biegnaca po podlodze az do skrzynki, w ktorej znajdowaly sie trzy niewielkie pojemniki z plynem. Tylko jeden zawieral smiertelna substancje. Trzej funkcjonariusze stanu, na sygnal straznika, naciskali przyciski, otwierajace pojemniki. Nikt nie wiedzial, czy to pod jego guzikiem znajdowala sie dawka trucizny. Tak jak w plutonie egzekucyjnym, gdzie jednemu z zolnierzy dawano slepy naboj.Sam proces zabijania rowniez poddano pewnym modyfikacjom. Wszystko przebiegalo nadzwyczaj sprawnie. Zamknac oczy i liczyc od stu do jednego. Smierc nastepowala zwykle przed dziewiecdziesiat szesc. Od czasu do czasu silniejszy fizycznie wiezien zdolal wytrzymac do dziewiecdziesieciu czterech. Zaden nie dotrwal do dziewiecdziesieciu dwoch. Wnetrze wiezienia bylo nowoczesne. Kazdy kat monitorowaly kamery. Podlogi i sciany wypolerowane, antyseptyczne, jakby wchodzilo sie do swiata, w ktorym panuje czystosc, skutecznosc, ale i chlod smierci. Jeffrey i Susan Clayton poszli pod eskorta straznika wieziennego do pokoju przesluchan. Po dwoch stronach metalowego stolu staly dwa, przytwierdzone do podlogi, krzesla. Nic poza tym. Do solidnego blatu przyspawany byl stalowy pierscien. Jeffrey uprzedzil siostre: -On jest bardzo bystry. Raczej wyjatkowy niz przecietny. Przestal chodzic do szkoly w osmej klasie, bo koledzy szydzili z niego, ze ma zdeformowane genitalia. Przez dziesiec lat nie zajmowal sie niczym innym, procz czytania ksiazek. Potem, przez kolejne dziesiec, nie robil nic innego poza zabijaniem. W zadnym razie nie oceniaj go zbyt pochopnie. Boczne drzwi otwarly sie i do pokoju wszedl straznik wraz z zylastym mezczyzna o twarzy fretki, wytatuowanych ramionach i bialych wlosach nad czerwonymi oczami. Albinos. Straznik bez slowa przyczepil lancuch od kajdanek wieznia do pierscienia na stole. Potem wyprostowal sie i powiedzial: -Nalezy do pana, profesorze. - Skinal glowa w strone Susan i wyszedl. Wiezien mial na sobie bialy, jednoczesciowy kombinezon. Byl chudy, z zapadnieta klatka piersiowa i wyjatkowo duzymi dlonmi i palcami przypominajacymi pazury, ktore drzaly lekko, gdy zapalal papierosa. Susan dostrzegla, ze jedno oko bylo metne - prawdopodobnie uszkodzony nerw, pomyslala, natomiast drugie sprawialo wrazenie nadzwyczaj czujnego. Brew nad tym okiem uniosla sie, gdy patrzyl na nia. Przez kilka sekund lustrowal Susan, po czym zwrocil sie do Jeffreya. -Witaj, profesorze. Nie przypuszczalem, ze cie jeszcze kiedys zobacze. Jak sie miewa noga? - Glos mezczyzny byl dziwnie wysoki, jak u dziecka. Pomyslala, ze skutecznie ukrywal wewnetrzny gniew. -Wygoila sie szybko. Nie trafiles w zyle. -Tak mi mowili. To kiepsko. Dzialalem zbyt szybko. Mialem za malo czasu. Usmiechnal sie, wykrzywiajac nerwowo twarz i ponownie odwrocil sie do Susan. -Kim jestes? -Moja asystentka- odpowiedzial szybko Jeffrey. Zabojca zawahal sie wyczuwajac klamstwo w pospiesznej odpowiedzi. -Nie sadze, Jeffrey. Ma twoje oczy. Zimne. Troche takie jak moje, osmielam sie zauwazyc. Na ich widok sam sie wzdrygam, i zwijam w klebek ze strachu. Cos z twojego podbrodka. Ale podbrodek mowi nam tylko o uporze i wytrwalosci, w przeciwienstwie do oczu, ktore zdradzaja, co tkwi w naszej duszy. Och, widze zdecydowane podobienstwo. Oczywiste dla kazdego, kto posiada nawet najskromniejsze umiejetnosci obserwacji. A moje, jak niewatpliwie zdajesz sobie sprawe, profesorze, sa znacznie wieksze od przecietnych. -To moja siostra, Susan, Zabojca usmiechnal sie. -Witaj, Susan. Jestem David Hart. Nie wolno nam uscisnac dloni, gdyz byloby to pogwalceniem zasad, ale mozesz mowic do mnie David. Twoj brat, z drugiej stro ny, ta klamliwa szumowina, musi mowic do mnie - panie Hart. -Witaj, David - powiedziala spokojnie Susan. -Milo cie poznac, Susan - odparl morderca wypowiadajac jej imie z lekkim ak centem. - Susan, Susie, Susanka. Ale ladne imie. Powiedz mi, Susan, jestes dziwka? -Slucham? -Och, no wiesz - kontynuowal podnoszac stopniowo glos - prostytutka, ulicz- nica, kobieta latwego prowadzenia sie. Nierzadnica, ladacznica, kurwa, zdzira. Wiesz, o co mi chodzi - kobieta, ktorej placi sie za to, ze wysysa czystosc z mezczyzn, kradnie ich esencje. Roznoszaca choroby, plugawym smieciem, zarazliwa! obrzydli wa. Pasozytem. Karaluchem. Powiedz mi, Susan, czy jestes taka? -Nie. -A zatem co robisz? -Wymyslam gry. -Jakiego rodzaju gry? -Gry slowne. Zagadki. Anagramy. Krzyzowki. Szarady. Zastanowil sie przez chwile. -To interesujace - powiedzial powoli cedzac slowa. - A wiec nie jestes dziwka? -Nie. -Lubilem zabijac dziwki, wiesz. Kroic je od... - Urwal i usmiechnal sie. - Ale twoj brat pewnie ci to mowil. -Tak. Brew Davida Harta uniosla sie ponownie, a na jego twarzy zagoscil szczegolny, skrzywiony usmiech. -On jest dziwka i jego rowniez chcialbym przekroic na pol. Mialbym z tego wiele satysfakcji. Przerwal, zakaszlal raz, po czym dodal: -Och, do diabla, Susie. Prawdopodobnie ciebie rowniez chcialbym przekroic od krocza, az po brode. Nie ma sie co oklamywac. Krojenie ciebie byloby tez przy jemne. Sama radosc. Zalatwianie twojego brata, hm, to byloby czyms w rodzaju inte resu. Obowiazku. Splacania dlugu. Zwrocil sie do Jeffreya. -A wiec, profesorze, co cie tu sprowadza? -Potrzebuje twojej pomocy. Obydwoje potrzebujemy. Zabojca potrzasnal glowa. -Pierdol sie, profesorku. Wywiad skonczony. Koniec rozmowy. 247 Hart wstal dajac sygnal reka zakuta w kajdanki w strone lustra na scianie. Oczywiscie bylo to tak zwane lustro wloskie, za ktorym znajdowali sie straznicy. Jeffrey nie poruszyl sie z miejsca.-Nie tak dawno powiedziales jednemu z reporterow, ze chcesz mnie zabic, po niewaz to ja cie znalazlem. Powiedziales mu, ze gdyby nie ja, w miescie nie byloby juz zadnej prostytutki. I ze to przeze mnie jest ich tak wiele i robia swoje, a wiec twoja praca nigdy nie zostala ukonczona... Za to, wlasnie za to, ze wkroczylem mie dzy ciebie a twoja zadze, zasluzylem sobie na smierc. - Jeffrey umilkl, patrzac jaki efekt wywarly jego slowa na zabojcy. - No, coz, panie Hart, ma pan jedyna szanse. Zabojca zastygl nad krzeslem. -Moja szansa, zeby cie zabic? - Wysunal skrepowane rece i potrzasnal lancu chami. - Wspanialy pomysl. Ale, powiedz mi w jaki sposob mam to uczynic, profe sorze? -Jest okazja. Morderca milczal. Usmiechnal sie i usiadl. -Slucham - odezwal sie. - Przez kilka sekund. Przez szacunek dla twojej sio stry. Czy aby na pewno nie jestes dziwka, Susan? Nie odpowiedziala, a Hart usmiechnal sie i wzruszyl ramionami. -W porzadku, profesorze. Powiedz mi jak bede mogl cie zabic, pomagajac ci? -To proste, panie Hart. Jesli uda mi sie, z panska pomoca, znalezc czlowieka, ktorego szukam, on bedzie chcial zrobic to, co pan chce mi zrobic. Dorownuje panu inteligencja i jest rownie niebezpieczny. Istnieje oczywiscie mozliwosc, ze ja go do stane zanim on dopadnie mnie. Ale oto pana szansa, panie Hart najlepsza, jaka otrzy malby pan w tak krotkim czasie, jaki panu pozostal. Albo pan wchodzi, albo nie. Zabojca kolysal sie w przod i w tyl na metalowym krzesle rozwazajac propozycje. -Niezwykla oferta, profesorze. Intrygujaca. Zapatrzyl sie w niedopalek papierosa. -Bardzo sprytne. Moge ci pomoc, a tym samym wystawic na ryzyko. Zblizyc cie nieco do plomieni, tak? Wyzwanie, jesli moge byc tak szczery, polega na tym, ze dostarcze dosc informacji, abys jednoczesnie odniosl sukces i porazke. Hart ze swistem zaczerpnal powietrza. Ponownie sie usmiechnal. -W porzadku. Bedzie dalszy ciag rozmowy. Byc moze. Co takiego chcesz wie dziec, co ja wiem? -Wszystkie zbrodnie popelnil pan w jednym miejscu. Sadze, ze czlowiek, kto rego szukam, robi to samo. Chcemy poznac to miejsce zabijania. Czym kierowal sie pan przy wyborze? Co jest w nim istotnego? Jakie sapodstawowe elementy, glowne cechy. Tego wlasnie musimy sie dowiedziec. Zabojca zadumal sie. -Uwazacie, ze jak wam powiem, dlaczego stworzylem to szczegolne miejsce, uda wam sie przetransponowac te informacje w ogolny schemat i w ten sposob zna lezc kryjowke waszego czlowieka? -Zgadza sie. Hart skinal glowa. 248 -Aha, wiec czlowiek, ktorego szukasz, to moja bratnia dusza. Hartowana stal.Zachichotal. -To kalambur, Susan Lamiglowko, prawda? Diana Clayton zdazyla ujsc okolo piecdziesieciu metrow, kiedy potknela sie i z najwiekszym trudem odzyskala rownowage. Zatrzymala sie lapiac oddech i kopnela ziemie brudzac bialy czubek buta. Spojrzala na niebo, rozciagajace sie ponad nia, jakby w bezmiarze blekitu szukala odpowiedzi na jakies pytanie, ktorego jeszcze nie zadala. Silne slonce oslepilo ja na kilka sekund i poczula, ze coraz wiecej kropel potu pokrywa jej czolo. Przetarla je reka i przez chwile przypatrywala sie lsniacej wilgoci na wnetrzu dloni. Przypomniala sobie, ze jest stara. I chora. Zapytala sama siebie, dlaczego kontynuuje ten spacer. Jesli chciala pocwiczyc miesnie, zdazyla juz osiagnac cel. Jakas czesc jej osobowosci sugerowala, ze rozsadniej byloby zawrocic i zapomniec o tym widoku, bez wzgledu na to, jak mogl byc wyjatkowy. Rownie szybko inna czesc jej osobowosci sprzeciwila sie. Siegnela do kieszeni po list, jakby zmeczenie moglo minac po ponownej lekturze, ale powstrzymala sie w ostatnim momencie. Bron w torbie wazyla o wiele wiecej niz sie spodziewala i pozalowala, ze zabrala ja ze soba. Niemalze dojrzala do postanowienia, by polozyc ja na przydroznym glazie i zabrac w drodze powrotnej, lecz w koncu zmienila zdanie. Nie wiedziala dokladnie, dlaczego musi dojsc do miejsca wskazanego przez Martina. Ani tez czemu przykladal tak duza wage do tego, by ujrzala ten widok. Upor i determinacja wziely jednak gore, szla dalej, pokrzepiwszy sie kilkoma lykami wody. Piecdziesiaty Pierwszy Stan byl dla niej nowy, postanowila, ze pierwszego dnia pobytu nie podda sie zmeczeniu, chorobie czy slabosci. Grzaski piach utrudnial poruszanie sie, wiec pozwolila sobie na kilka wiazanek wypelniajac przejrzyste powietrze nieprzyzwoitymi slowami, ktore pomogly jej utrzymac odpowiednie tempo marszu. -Pieprzony piach - krzyknela. - Cholerne kamienie. Zasrana droga. Usmiechnela sie walczac z usuwajacym sie spod nog piachem. Rzadko uzywala takich slow, wiec wypowiadanie ich w takiej sytuacji stwarzalo niemal egzotyczne wrazenie. Potknela sie ponownie, choc nie tak powaznie jak poprzednio. - Kurwa mac! - Zachichotala. Akcentowala kazda sylabe, przeciagajac ja tak dlugo, aby odpowiadala rytmowi j ej krokow. Droga skrecala w lewo wymykajac sie z pola widzenia. -To nie moze byc daleko - powiedziala glosno. - Napisal okolo kilometra. Wyczuwala, ze oddalila sie juz spory kawalek od spokojnej, podmiejskiej ulicy, skad rozpoczela wedrowke. Pochwycila ulotne wspomnienie domu i pomyslala, ze tam nie bylo tak bardzo inaczej. W jednej chwili swiat zabarwil sie na rozowo: eleganckie osiedla mieszkaniowe przy drogach, centra handlowe, sklepy, dalej ocean 249 przypominajacy, ze natura i dzikosc, mimo pospiesznych, pelnych determinacji zabiegow czlowieka, sasiadowaly ze soba. Tutaj bylo podobnie. W powietrzu wyczuwala samotnosc, co dalo jej szczegolne ukojenie. Lubila samotnosc i uwazala, ze jest to jedna z kilku naprawde pozytywnych cech, ktore udalo jej sie zaszczepic corce. Wziela gleboki oddech i zaspiewala kilka slow starej piosenki.-Maszerujemy do Pretorii, Pretorii... Glos, nierowny z wyczerpania, lecz mimo to trafiajacy w odpowiednie nuty, odbil sie od okolicznych glazow powracajac slabym echem. -Kiedy Johnny powroci maszerujac do domu, hura, hura. Kiedy Johnny powro ci maszerujac do domu, hura, hura, hura. Kiedy Johnny powroci maszerujac do domu, powitamy go hucznie i wszyscy bedziemy szczesliwi, kiedy Johnny powroci masze rujac do domu... Przyspieszyla kroku i zaczela wymachiwac rekami. -Idziemy przed siebie w dzikie, niebieskie bezkresy. Wspinamy sie wysoko, wysoko ku niebu... Odrzucila glowe w tyl i wyprostowala plecy. -Szybki marsz - krzyknela. - Odliczamy: raz-dwa-trzy-cztery. Raz-dwa-trzy- -cztery... Skrecila i zatrzymala sie. -Raz-dwa... - urwala nagle. Samochod stal na poboczu drogi, jakies piecdziesiat metrow przed nia. Bialy, czterodrzwiowy rzadowy sedan, ten sam, ktorym agent Martin przyjechal po nia i Susan na lotnisko. Dostrzegla czerwony znaczek pozwalajacy na wjazd w kazde miejsce. Po co przyjezdzalby tu samochodem na spotkanie? Stala w miejscu nie znajdujac odpowiedzi. Poczula, ze ogarnia ja przerazenie. Powolnym ruchem siegnela do torby i wyjela pistolet. Odbezpieczyla go. Powiodla wzrokiem dookola, przypatrujac sie otoczeniu z najwieksza uwaga. Wytezyla sluch starajac sie wylapac jakies dzwieki, lecz slyszala jedynie wlasny, krotki oddech, wiec ruszyla ostroznie do przodu, jakby nagle znalazla sie na skraju bardzo waskiego, sliskiego urwiska. -No dobrze - odezwal sie Hart. - Najpierw opowiedz mi troche o tym czlowie ku, ktorego szukasz. Co o nim wiesz? -Jest starszy od pana - zaczal Jeffrey. - Po szescdziesiatce. Robi to od wielu lat. Morderca pokiwal glowa. -Zapowiada sie interesujaco. Susan podniosla wzrok. Notowala wszystko starajac sie nie tylko zapisywac slowa mordercy, lecz rowniez fleksje i akcenty, ktore, jak sadzila, mogly powiedziec jej znacznie wiecej niz sama tresc. Umocowana na jednej ze scian kamera wideo rejestrowala spotkanie, lecz nie wierzyla, zeby technika mogla uchwycic wszystko, co ona mogla uslyszec siedzac blisko tego czlowieka. -Dlaczego to takie interesujace? - zapytala. 250 Hart wyszczerzyl zeby w szyderczym usmiechu.-Twoj brat wie. Wie, ze starsi mezczyzni nie pasuja do stereotypu seryjnego mordercy, jaki naukowcy, tacy jak on, modyfikuja od lat. Stereotyp ten woli mlod szych facetow, jak ja. Jestesmy silni, pelni poswiecenia. Ludzie czynu. Starsi pano wie maja sklonnosci raczej kontemplacyjne, Susan. Oni wola myslec o zabijaniu. Fantazjowac na temat zabijania. Majamniej energii na dzialanie. A wiec juz na wste pie mozemy powiedziec, ze twoim czlowiekiem kieruja potezne sily. Ogromne pra gnienia. Poniewaz w przeciwnym razie, prawdopodobnie skonczylby z tym dziesiec, moze pietnascie lat temu. Zostalby zlapany i zabity przez tych najwiekszych seryj nych zabojcow - Hart spojrzal na dwustronne okno - albo zabilby sie sam, albo po prostu zrezygnowal i przeszedl na emeryture. Byc czynnym, kiedy inni wycofuja sie, och, tu mamy do czynienia z wytrwaloscia godna wielkich. Siegnal skutymi rekami i wyjal kolejnego papierosa z lezacej na stole paczki. -Ale ty o tym wiesz, profesorze. - Pochylil sie do przodu, wlozyl papierosa w usta i zapalil zapalke. -Paskudny nalog - stwierdzil. - Lubie takie. Jeffrey odezwal sie chlodno nie mogac pozbyc sie wrazenia, ze znajduje sie w ogrodzie zoologicznym i wpatruje sie przez szybe w oczy afrykanskiej mamby. Przebywanie w bliskosci tak smiercionosnego stworzenia dawalo mu dziwne poczucie wewnetrznego spokoju. -Zawsze wybieral mlode ofiary. -Swieze - poprawil zabojca. -Porywane bez swiadkow... -Czlowiek nadzwyczaj ostrozny i opanowany. -Znajdowano je w miejscach odizolowanych, lecz nie ukrytych. Wszystko z gory zaaranzowane. -Aha, zostawia wiadomosci. Chce, zeby widziano i doceniano jego prace. -Nie mozna znalezc ogniwa, laczacego go z miejscem zbrodni. Hart parsknal. -Oczywiscie, ze nie. To jest gra, czy nie, Susan? Smierc zawsze jest gra. Czyz nie bierzemy lekarstw jesli jestesmy chorzy, aby przechytrzyc naszego dreczyciela? Nie zakladamy poduszek powietrznych i pasow bezpieczenstwa w samochodach, sta rajac sie przewidziec, jak moglaby sie na nas zaczaic i zabrac, kiedy bedziemy tego nieswiadomi? Susan skinela glowa. -Ja jestem smiercia- powiedzial spokojnie. - Twoj obiekt jest smiercia. Roze graj te gre. Przeciez dlatego brat cie tu przywiozl. Musisz dostrzec i poznac zasady, a nastepnie ja wygrac. Ponownie zwrocil sie do Jefrreya. -Ty ze mna inteligentnie zagrales, profesorze. Zdejmuje przed toba czapke z glo wy. Przewidzialem wiele: standardowe dzialania policji, zasadzki, pulapki. Nigdy mi jednak nie przyszlo do glowy, ze po prostu wykorzystasz te kobiety jako przynety, zakladajac im urzadzenia naprowadzajace i podsluchowe. Genialne posuniecie, pro fesorze. I tak okrutne, hm, prawie rownie okrutne jak moje metody. Nie mogles sie 251 spodziewac, ze pierwsza zdola uzyc tego elektronicznego gowna. Moze nawet nie trzecia. Albo piata. Zawsze stanowilo to dla mnie szkopul nie do rozgryzienia, profesorze. Ile kobiet postanowiles poswiecic, zanim wreszcie twoja pulapka zamknelaby sie z trzaskiem?Jeffrey zawahal sie przed odpowiedzia: -Tyle, ile byloby konieczne. Zabojca wyszczerzyl zeby. -Sto? -Jesli zaszlaby taka potrzeba. -Nie pozostawilem ci wyboru, co? -Zadnego. David Hart znowu zachichotal. -Podobalo ci sie to zabijanie tak samo jak mnie, nie mam racji, profesorze? -Nie. Pokrecil glowa. -No, dobrze, profesorze. Oczywiscie, ze ci sie nie podobalo. W pokoju zapadla cisza. Susan, nieco zdezorientowana, chciala spojrzec na brata, lecz bala sie, ze gdy odwroci sie od mordercy, przerwie potok slow. On nam powie to, czego chcemy sie dowiedziec, pomyslala. Zabojca podniosl glowe. -Najpierw musicie zrozumiec, ze jest jakis pojazd. -Jakiego rodzaju? - spytala Susan. -Cos w rodzaju mikrobusu. Musi byc dosc duzy, aby pomiescic ofiare. Musi byc na tyle zwyczajny, zeby nie wzbudzac zbytecznej uwagi. Powinien byc niezawodny. Mowiliscie o tych odludnych miejscach, tak? Moze wiec naped na cztery kola? -Bardzo prawdopodobne - odpowiedzial Jeffrey. -Moze posiadac jakies szczegolne detale. Na przyklad przyciemnione szyby. Jeffrey skinal glowa. Nie ciezarowka, stwierdzil w duchu, bo za bardzo rzucalaby sie w oczy w dzikiej okolicy. Nie luksusowy woz terenowy, poniewaz musialby wtedy zostawic cialo na tylnym siedzeniu albo podnosic je wysoko do bagaznika. A zatem jaki najbardziej pasuje? Znal odpowiedz. Produkowano kilka typow mini-furgonetek z napedem na cztery kola. Idealne pojazdy do poruszania sie na terenie podmiejskim. Powszechne na osiedlach, skad rodzice zawsze odwozili grupki dzieci na rozgrywki Malej Ligi. -Prosze dalej - odezwal sie. -Czy policja znalazla kiedykolwiek slady kol? -Slady zidentyfikowano. Ale zawsze byly inne. -Aha, to juz nam cos mowi. -To znaczyl -Czy nigdy nie przyszlo ci do glowy, ze byc moze ten czlowiek za kazdym razem zmienia opony, poniewaz zdaje sobie sprawe, ze w przeciwnym razie mogli byscie dojsc po tych sladach? -To prawda. Zabojca wyszczerzyl zeby. 252 -To pierwszy problem. Transport. Kolejny - to izolacja. Twoj obiekt jest zamozny? -Tak. -Aha, to rowniez nam duzo daje. Ogromnie duzo. - Hart zwrocil sie ponownie do Susan. - Ja nie mialem tego luksusu. Ograniczaly mnie finanse. A co za tym idzie, bylem zmuszony wyszukac naprawde opustoszale miejsce. -Niech pan opowie o tym wyborze - poprosil Jeffrey. -Trzeba byc bardzo ostroznym. Trzeba miec pewnosc, ze nikt cie nie dostrzeze, nie uslyszy. Ze przyjazdy i wyjazdy nie zwroca niczyjej uwagi. Istnieje wiele kryte riow. Ja szukalem swojego miejsca przez wiele tygodni. -A potem? -Ostrozny czlowiek zna wlasny teren. Ja dokonywalem ogledzin i zapamieta lem szczegoly otoczenia. Badalem kazdy centymetr magazynu zanim do niego wsze dlem, nie mowiac juz o narzedziach, jakich uzywalem. -A ochrona? -To miejsce samo w sobie powinno byc bezpieczne. Ale zalozylem niewielkie pulapki i urzadzenia ostrzegawcze, robiace halas -jakis drut tu i tam, puszki z gwoz dziami, tego rodzaju rzeczy. Oczywiscie, sam wiedzialem doskonale, jak je omijac. Ale niezdarny profesor i dwoch potykajacych sie gliniarzy, no coz, wszczeli niesa mowity zamet wchodzac do srodka; drogo ich to kosztowalo, Susan. -Wiem. Hart znow sie rozesmial. -Lubie cie, Susan. Wiesz co, chcialbym przekroic cie na pol i wolalbym aby ktos inny nie zaznal tej wyjatkowej i bardzo slodkiej przyjemnosci. A wiec, Susan, oto male ostrzezenie od twojego wielbiciela. Kiedy znajdziesz swojego faceta, siedz cicho. Milcz i badz bardzo ostrozna. I wychodz z zalozenia, zawsze wychodz z tego zalozenia, Susanko, ze on dybie na twoje zycie. Morderca lekko znizyl glos tak, ze dziecinne tony niespodziewanie ustapily miejsca lodowatym nutom, co zaskoczylo ja bardzo. -A twoj brat moze ci powiedziec z wlasnego doswiadczenia: nie wahaj sie. Na wet przez sekunde. Jesli masz okazje, korzystaj z niej, Susan, poniewaz my wszyscy jestesmy bardzo szybcy jesli chodzi o usmiercanie. Bedziesz o tym pamietac, co? -Tak - odpowiedziala lamiacym sie glosem. Skinal glowa. -To dobrze. Dalem ci niewielka szanse. - Znowu zwrocil sie do Jeffreya. -A co do ciebie, profesorze, pomimo twojej wiedzy ufam, ze zawahasz sie i przy placisz to zyciem. Za bardzo chcesz zobaczyc to na wlasne oczy. Tym sie kierujesz, co? Chcesz widziec, jak to sie odbywa w calej wyjatkowosci i chwale tego wydarzenia. Je stes czlowiekiem obserwacji, nie czynu i kiedy nadejdzie ten moment, wpadniesz w pu lapke wlasnego wahania. A to oznacza smierc. Zrobie ci miejsce w piekle, profesorze. -To ja pana zlapalem. -O, nie. Ty mnie znalazles. A gdyby nie te dwa strzaly zdychajacego gliny i niesz czesny uplyw krwi, to blizna, ktora masz na udzie, znajdowalaby sie w zupelnie in nym miejscu twego ciala. 253 Zabojca wskazal na klatke piersiowa rysujac w powietrzu dluga linie, przypominajacym szpon palcem wskazujacym.Jeffrey instynktownie dotknal nogi, w miejscu, gdzie ugodzil go noz Harta. Przypomnial sobie jak znieruchomial, kiedy zabojca rzucil mysliwskim nozem zadajac mu paskudna rane, zanim padl nieprzytomny u jego stop. Jeffrey mial ochote wstac i wyjsc bez slowa. Przyszla mu do glowy wymowka, jakiej uzylby, tlumaczac sie przed siostra, ale uswiadomil sobie, ze nie dowiedzial sie jeszcze tego najwazniejszego. Czul, ze jest bliski rozwiazania zagadki, wiec poruszyl sie tylko niespokojnie na krzesle i zgromadzil cala wewnetrzna sile, aby nie wybiec z tego pokoju. Morderca nie zwrocil uwagi na krotki oddech Jeffreya, lecz nagla zmiane dostrzegla jego siostra. Zachowala jednak spokoj wiedzac, ze nieodpowiednim gestem zwrocilaby uwage Harta. Szybko przerwala cisze: -A wiec, potrzebujesz ochrony i izolacji. Czegos jeszcze? Hart utkwil w niej przenikliwy wzrok. -Prywatnosci, Susan. Absolutnej prywatnosci. - Usmiechnal sie. - Musisz miec mozliwosc calkowitej koncentracji. Nie ma mowy o najmniejszym rozproszeniu. Cala twoja uwaga, sila, jestestwo sa skierowane w to jedno miejsce. Czyz nie jest tak, profesorze? -Tak jest. -Widzisz, Susan, ta chwila, na ktora czekasz, jest wyjatkowa. Szczegolna. Potez na. Wszechogarniajaca. Miesza wszystko, co w tobie jest i prowadzi do tego nieopisa nego aktu. Nalezy wylacznie do ciebie i do nikogo wiecej. Ale jednoczesnie zdajesz sobie sprawe, ze tak jak z kazdym wielkim osiagnieciem, jakie mialo miejsce w dlugiej historii naszego swiata i to naznaczone jest pietnem niebezpieczenstwa: plyny, odciski palcow, wlokna, wlosy, DNA - wszystkie te szczegoly, ktore stroze prawa z taka pie czolowitoscia zbieraja. A wiec twoje miejsce musi umozliwiac ci kontrolowanie tych spraw. Z drugiej jednak strony nie mozesz z tego przezycia zrobic czegos... hmm... antyseptycznego. Cale podniecenie wzieloby wtedy w leb. Hart przerwal unoszac jedna brew. -Rozumiesz to wszystko, Susan? Czy rozumiesz, co mowie? -Zaczynam. -Potem grasz juz wlasna melodie - powiedzial zabojca. Susan skinela glowa, lecz Jeffrey wstal nagle z miejsca. -Powtorz to jeszcze raz - odezwal sie. Hart zwrocil sie do niego. -Co takiego? -Nie, nie, nic waznego. - Jeffrey wykonal reka gest w kierunku dwustronnego lustra. - Skonczylismy. Dziekuje. -Ja jeszcze nie skonczylem - wycedzil powoli Hart. - Skonczymy, kiedy ja zadecyduje. -Nie - ucial krotko Jeffrey. - Wiem juz to, czego potrzebuje. Koniec rozmowy. Oczy mordercy rozszerzyly sie na mgnienie i Susan prawie cofnela sie, widzac w nich gwaltowna nienawisc. Kajdanki zabrzeczaly w metalowym pierscieniu. Do 254 pokoju weszlo dwoch poteznych straznikow. Gdy spojrzeli na skrzywiona twarz kipiacego gniewem wieznia, jeden z nich podszedl do wbudowanego w sciane interko-mu i obojetnym glosem wezwal "specjalna grupe eskortujaca". Nastepnie zwrocil sie do Claytonow:-Zdaje sie, ze za bardzo sie rozgrzal. Chyba bedzie lepiej, jak wyjdziecie. Susan patrzyla na nabrzmiala zyle na czole zabojcy; miesnie szyi zesztywnialy mu od napiecia. -Co ja takiego powiedzialem, profesorze? - zapytal. - Przeciez uwazam na to, co mowie. -Podsunales mi pewna mysl. -Mysl? - wycedzil Hart prawie nie podnoszac glowy. - Zobaczymy sie w piekle. Jeffrey otoczyl siostre ramieniem popychajac ja w kierunku drzwi. Ujrzala kilku straznikow uzbrojonych w palki, w helmach ochronnych z oslonami na twarze. Stalowe czuby wysokich butow stukaly o wypolerowane linoleum. -Byc moze - odparl Jeffrey zwracajac sie do skazanca. - Ale ty dostaniesz sie tam szybciej niz ja. Hart zasmial sie, lecz tym razem bez cienia radosci. Susan domyslila sie, ze wiele kobiet slyszalo taki sam upiorny chichot, jako ostatni dzwiek w swoim zyciu. -Nie liczylbym na to - powiedzial. - Przypuszczam, ze juz tam zmierzasz. Spiesz sie, profesorze. Spiesz. Straznicy weszli do pokoju. -Chodzmy stad. - Jeffrey chwycil Susan za lokiec, wyprowadzajac ja na kory tarz. Za plecami uslyszeli ryk szalu i kilka ostrych krzykow. Potem kilka przeklenstw. Szuranie butow o podloge i ciezkie sapanie. Kolejny ryk byl swoista mieszanka szalu i bolu. -Spalowali go - odezwal sie Jeffrey. Nagle wrzaski ucichly. Elektronicznie sterowane drzwi otworzyly sie bezszelestnie. Na zewnatrz czekal Straznik Teksasu. Krecil glowa. -Czlowieku, to dopiero chory gosc. Obserwowalem wszystko przez to lustro. Panienko, zachowywalas zimna krew w kilku ostrych momentach. Jakby ci sie kie dys zachcialo rzucic swoja robote i zostac Straznikiem Teksasu, to masz moje popar cie. Absolutnie. -Dziekuje. - Susan zatrzymala sie raptownie. Odwrocila sie i spojrzala bratu prosto w oczy. -Wiedziales, prawda? -Co wiedzialem? -Wiedziales, ze ciebie nawet by nie chcial widziec. No, moze tylko po to, by ewentualnie splunac ci w twarz. Ale wiedziales rowniez, ze nie bedzie mogl sie po wstrzymac, by nie chwalic sie przede mna. To dlatego mnie przyprowadziles. Moja obecnosc rozwiazala mu jezyk - wyrzucila z siebie drzacym glosem. Skinal glowa. -Chyba trafilas. Susan westchnela przeciagle i wyszeptala: -No, dobra. Co on takiego powiedzial? -"Potem grasz juz wlasna melodie". -Tez to slyszalam. Ale co z tego wynika? Szli szybko wieziennym korytarzem tak, jakby kazda chwila byla zarowno niebezpieczna jak i wazna. -Pamietasz jak bylismy mali? Jaka byla regula? Nigdy mu nie przeszkadzac, kiedy cwiczy. W tym pomieszczeniu, w piwnicy. -Tak. Dlaczego akurat tam? Dlaczego nie w gabinecie? Czy pokoju goscin nym? Zabieral te skrzypce do piwnicy i tam na nich gral. - Glos Susan zdradzal olsnienie. - A wiec szukamy... -Jego pokoju muzycznego. Profesor Smierc zagryzl wargi. -Tyle ze nie cwiczy tam gry na skrzypcach. Diana przeszla polowe odleglosci, dzielacej ja od samochodu, kiedy dostrzegla postac siedzaca za kierownica. Przystanela nasluchujac, a potem ostroznie ruszyla naprzod. Krok za krokiem. Zdawalo sie jej, ze slonce operuje ze wzmozona sila i zaslonila oczy przed blaskiem, odbijajacym sie od wypolerowanej karoserii. Czula, jak adrenalina tetni jej w uszach, a serce lomocze w piersi. Otarla pot, zalewajacy oczy. Zmuszala sie do zachowania maksymalnej czujnosci, by nie przegapic najmniejszego ruchu czy odglosu, ale nie mogla oderwac oczu od samochodu. Probowala sobie przypomniec, kiedy widziala ludzkie zwloki, lecz zdala sobie sprawe, ze wszystkie te ofiary wypadkow drogowych lub jakichs pojedynczych aktow przemocy jawily sie w jej pamieci jako ulotne obrazy kawalka ciala wystajacego spod bialego przescieradla czy plastykowego worka. Nigdy wczesniej nie znalazla sie w poblizu trupa, a juz na pewno nie sama. Tylko raz byla swiadkiem brutalnego morderstwa. Starala sie wyobrazic sobie, jak postapilby syn. Bylby ostrozny, powiedziala sobie w duchu. Niczego by nie dotykal, poniewaz moga sie tam znajdowac slady mowiace o tym, co sie zdarzylo. Staralby sie czytac okolice jak mnich starozytny rekopis. Postapila kilka krokow nie czujac sie na silach, by sprostac nieoczekiwanemu zadaniu. Z odleglosci kilku metrow zobaczyla, ze szyba od strony kierowcy jest potluczona, a rozsypane szklo blyszczy na brunatnej ziemi. Purpurowe smugi krwi oraz szare pozostalosci kosci i mozgu znaczyly te jej czesc, ktora nie wypadla z ramki. Nie widziala twarzy wcisnietej w kierownice. Zalowala, ze nie potrafi rozpoznac osoby po ksztalcie plecow czy ubraniu. Uswiadomila sobie, ze musi podejsc znacznie blizej. Mocniej scisnela pistolet. Rozejrzala sie powoli, ponownie lustrujac okolice. Poruszajac sie jak matka w pokoju spiacych dzieci, podeszla z boku do samochodu. Tylne siedzenie bylo puste. Zmusila sie, by spojrzec na zwloki. Prawa reka mezczyzny zwisala bezwladnie z polautomatycznym pistoletem duzego kalibru w dloni. Lewa sciskala zbroczona krwia koperte. 256 Nachylila sie i odskoczyla instynktownie napotykajac otwarte, zmatowiale oczy. Okrzyk przerazenia rozdarl otaczajaca cisze.Cofnela sie raptownie rozpoznajac osobe. Odeszla na miekkich nogach od samochodu i oparla sie ciezko o pobliski glaz nie spuszczajac wzroku z trupa. Nie musiala wyjmowac listu, zeby przypomniec sobie jego tresc. Teraz wiedziala, ze jego autorem byl ktos inny. Swiadomosc paralizowala. Zdawala sobie sprawe, kto jest sprawca tego, co przed soba widziala. Ta mysl wzbudzila kwasny i gorzki smak w ustach, wiec siegnela po butelke wody. Pociagnela dlugi lyk. Napisal, ze zobaczy cos wyjatkowego, przypomniala sobie. W pewnym sensie smierc jest jedyna rzecza jednoczesnie zwyczajna, a zarazem wyjatkowa. Rozdzial dziewietnasty ARCHITEKTURA SMIERCI W popoludniowym powietrzu czuc bylo osobliwa suchosc, zapowiadajaca prze- nikliwy chlod z nadejsciem nocy. Jeffrey i Susan czuli ja wyraznie idac pod eskorta do miejsca, gdzie ich matka znalazla cialo agenta Martina. Na lotnisku czekal na nich agent Sluzb Specjalnych, ktory poinformowal ich tylko, ze zdarzyl sie "wypadek", nie podajac jednak zadnych szczegolow.Susan zauwazyla zakret do ich domu i szepnela o tym bratu. Dalej, w miejscu gdzie ich matka skrecila z Bulwaru Donnerow, staly zaparkowane dwa radiowozy Sluzby Stanowej. Umundurowani policjanci strzegli dostepu do miejsca zbrodni, ale nie mieli zbyt wiele pracy. Nie bylo podekscytowanego tlumu. Eskortujacy ich agent natychmiast otrzymal pozwolenie na przejazd. Milczacy, z ponurym wyrazem twarzy odmawial jakiejkolwiek rozmowy. Zatrzymali sie po przejechaniu kilkuset metrow po wyboistej drodze. W zasiegu wzroku stalo jeszcze kilka samochodow. Jeffrey dostrzegl te same pojazdy, ktore widzial na miejscu, gdzie znaleziono ostatnia ofiare. Rozpoznal wielu specjalistow, jakby nie do konca wiedzacych, co maja robic. Wydawalo sie to dosc niezwykle w tej sytuacji. -Tu sie zatrzymam - odezwal sie agent. - Chca, zebyscie tam poszli. - Wskazal reka przed siebie. -Gdzie jest moja matka? - Ton glosu Susan oscylowal pomiedzy pytaniem a za daniem. -Jest tam. Miala skladac zeznanie, ale z tego co slyszalem, zacznie mowic do piero jak przyjedziecie. Przynajmniej tak sie odgrazala. Cholera - powiedzial agent. - Bob Martin byl moim kolega. Skurwysyn, zabil go. Wysiedli z samochodu. Jefey zatrzymal sie, przykleknal i nabral w garsc sypkiego piasku, ktory przesypywal mu sie przez palce. -To niedobre miejsce - powiedzial. - Sucho, wietrznie. Trudno bedzie o dowo dy. Ciezko trafic na trop. -Gdzie byloby latwiej? -Na podmoklych obszarach. Sa takie miejsca, gdzie ziemia odzwierciedla wszystko, co sie na niej dzieje. Opowiada cala historie. Mozna czytac jak z otwartej ksiegi. 258 Tutaj zupelnie co innego. Wiekszosc sladow natychmiast ulatuj e. Do diabla, poszukajmy mamy.Diana opierala sie o ciezarowke, popijajac ciepla kawe z termosu. Odwrocila sie, zobaczyla nadchodzace dzieci. Zamachala podekscytowana. Jeffreya zaskoczyl jej wyglad. Upiorna bladosc rzucala sie natychmiast w oczy. Obraz na monitorze wideo-fonu nie oddawal spustoszenia, jakiego dokonala choroba. Zdawala sie chuda, krucha, jakby cala postac utrzymywaly tylko sciegna. Staral sie ukryc zdumienie. Za pozno. -Och, Jeffrey - powiedziala z sarkazmem w glosie. - Przeciez nie wygladam az tak zle, co? Usmiechnal sie slabo, potrzasajac glowa i rozposcierajac ramiona, by ja przytulic. -Nie, nie, wcale nie. Wygladasz pieknie. Uscisneli sie i Diana wyszeptala prawde wprost do ucha syna. -To tak, jakbym nosila w srodku smierc. Nie wypuszczajac jego dloni, przysunela sie blizej i zajrzala mu prosto w oczy. Czule pogladzila go po policzku. -Moj piekny chlopiec - powiedziala miekko. - Zawsze byles moim pieknym chlopcem. Prawdopodobnie rozsadnie bedzie o tym pamietac w ciagu nadchodza cych dni. Odwrocila sie do Susan, stojacej nieco na uboczu i wyciagnela do niej rece oczekujac uscisku. -I moja wspaniala dziewczynka - wyszeptala ze lzami w oczach. -Och, mamo - powiedziala Susan glosem nastolatki, jakby byla zazenowana tym przyplywem uczuc, ale rozkoszujac sie nimi w skrytosci ducha. Diana zrobila krok w tyl zmuszajac sie do usmiechu i ukrywajac dreczace ja watpliwosci. -Nie moge scierpiec mysli o tym, co nas tu wszystkich sprowadzilo - powie dziala - lecz uwielbiam, jak jestesmy razem. Zamyslili sie przez chwile. -Mam duzo roboty - Jeffrey przerwal przedluzajace sie milczenie. - W jaki sposob... Diana wcisnela synowi do reki list. Susan czytala zerkajac mu przez ramie. -Poszlam wedlug wskazowek. Nic nie budzilo podejrzen, dopoki nie dotarlam tu, na gore. Znalazlam biednego agenta Martina w jego samochodzie. Zastrzelil sie. A przynajmniej tak to wygladalo. Nie podchodzilam zbyt blisko... -Nie widzialas nikogo innego? -Jesli chodzi ci o niego, to nie... - Diana zawahala sie, po czym dodala - ale czulam... jego obecnosc, zapach. Mialam wrazenie, ze obserwuje mnie przez caly czas jak tu bylam, nikogo jednak nie widzialam. Tak czy owak, nic nie moglam pora dzic, wiec wezwalam policje, a potem czekalam az wrocicie. Wszyscy, musze przy znac, byli bardzo mili. Szczegolnie ten przelozony... Jeffrey odwrocil sie trzymajac wciaz list w reku i zobaczyl Mansona wpatrujacego sie w zwloki. Susan czytala list. 259 -To nie styl Martina - odezwala sie cicho. - Ani dobor slow. Zbyt tajemnicze,jest ich tak wiele. - Zamilkla. - Wiemy, kto to napisal. Jeffrey skinal glowa. -Zastanawiam sie, dlaczego chcial, zebym tu przyszla - powiedziala Diana. -Pokazac, do czego jest zdolny - odparla Susan. Jeffrey skinal glowa. -Badzcie w poblizu, Susie, mamo. Moge potrzebowac waszej pomocy - od wrocil sie i poszedl w kierunku samochodu agenta Martina. Manson wpatrywal sie w splamione krwia szklo. Odwrocil sie i obdarzyl Jef-freya konwencjonalnym usmiechem polityka. Siegnal do kieszeni sportowej kurtki, wyjal pare lateksowych rekawiczek i rzucil mu je. -Prosze bardzo. Mam okazje zobaczyc na wlasne oczy, jak slawny Profesor Smierc wykonuje swoja prace. Jeffrey bez slowa naciagnal rekawiczki. -Oczywiscie, oficjalnie nic sie nie stalo. Przynajmniej nic wielkiego - ciagnal Manson. - Przezywal ostatnio trudnosci w pracy, nie mial rodziny, ktora moglaby mu sluzyc wsparciem. Zaufany i oddany pracownik, niestety zdecydowal sie odebrac sobie zycie. Nawet tutaj, gdzie wszystko uklada sie tak dobrze, mozemy niewiele zdzialac w przypadkach depresji. Ten przyklad ma nam jedynie przypominac, jacy sami jestesmy szczesliwi... -On sie nie zabil. Wie pan o tym. Manson potrzasnal glowa. -Czasami, profesorze, konieczne sa dwie rozne interpretacje wydarzen. Oczy wista jest ta, ktora wlasnie przedstawilem. No i jest jeszcze ta mniej oczywista, po wiedzmy, prywatna. Miedzy nami - spojrzal w kierunku technikow. - Oni majajedy- nie zbadac to, co pan uzna za pomocne w swoim dochodzeniu. W kazdym razie to samobojstwo i tak bedzie traktowane przez Sluzbe Stanowa. Tragiczny przypadek. Manson odszedl kilka krokow od samochodu. Lekkim uklonem i zamaszystym ruchem reki poprosil Jeffreya do siebie. -Niech pan powie, co sie wydarzylo, profesorze. Niech pan powie, co pan tu widzi. Tylko mnie. Jeffrey wrocil do samochodu, otworzyl drzwiczki od strony pasazera. Szybko i uwaznie zlustrowal wnetrze. Zauwazyl dwie lornetki na siedzeniu. Nastepnie skupil uwage na denacie. Poczul osobliwy chlod, jakby badal w galerii obraz jakiegos drugorzednego artysty. Im dluzej wpatrywal sie w plotno, tym wiecej widzial niedociagniec. Sila pocisku odrzucila cialo agenta na lewa strone. Mial otwarte oczy i usta, makabryczny wyraz twarzy, jakby smierc kompletnie go zaskoczyla. Rana byla ogromna; pocisk zniszczyl wiekszosc czaszki, co sprawialo, ze zakrwawiona twarz wygladala upiornie. Pochylajac sie nad siedzeniem zobaczyl poplamiona krwia i mozgiem biala koperte w zacisnietej, lewej dloni denata. Prawa reka trzymajaca luzno ogromny dzie-wieciomilimetrowy pistolet opierala sie na fotelu. Podczas dalszych ogledzin dostrzegl rozdarcie na spodniach Martina, tuz przy kolanie; noga byla zadrapana i krwawila przed smiercia. Pochylil sie bardziej i podniosl nogawke spodni ponad 260 kostke. Plaski noz, idealny do rzucania, ktory Martin mial w pamietne popoludnie, kiedy spotkali sie po raz pierwszy na uniwersytecie zostal zastapiony pistoletem, kaliber trzydziesci osiem, o krotkiej lufie, w kaburze przytroczonej do nogi.Opuscil nogawke. Niewielu ludzi zabiera dwa rozne rodzaje broni, zeby popelnic samobojstwo, pomyslal. Popatrzyl ponownie w martwe oczy. Jaka byla twoja ostatnia mysl? - zastanowil sie. Jak wyciagnac bron? Jak odparowac atak? Potrzasnal glowa. Nie miales zadnej szansy. Jeffrey zerknal na Mansona, ktory oddalil sie od miejsca zbrodni. Pomyslal: A wiec teraz zabojca, ktory mial rozwiazac problem gdy wystawie mu mojego ojca, wpadl w zasadzke i zabil sie. Malo inteligentne. Zle pomyslane. Nieskuteczne. Grymas na twarzy Mansona swiadczyl, ze jemu rowniez przyszla do glowy podobna mysl. A teraz musisz zdac sie na kogos, kogo nie potrafisz kontrolowac. I prawdopodobnie wydaje ci sie to zdecydowanie mniej przyjemne. Nie tak nieprzyjemne jak to, co sie stanie, jesli nie znajde mojego ojca. Ale, mimo wszystko, nieprzyjemne. Usmiechnal sie slabo, wyobrazajac sobie implikacje zaistnialej sytuacji. Otrzasnal sie szybko i przeszukal tylne fotele; bez rezultatu. Wiedzial, ze wlasnie tam siedzial jego ojciec. Morderca. Pokusil sie o niewielka nadzieje, ze pozostalo jakies mikroskopijne wlokno z ubrania, czy wlos. Moze odcisk palca. Malo prawdopodobne, pomyslal. Watpil rowniez, pomimo zapewnien Mansona, ze znajdajakis slad, kiedy specjalisci przystapia do szczegolowych ogledzin samochodu. Wstal i siegnal do kieszeni kurtki, skad wyciagnal niewielki skorzany futeral z kilkoma metalowymi przyrzadami. Wzial blyszczaca, srebrzysta pincete i pochylil sie nad siedzeniem pasazera. Delikatnie wyjal koperte z martwych palcow Martina. Uwazajac, zeby jej nie dotknac, odczytal napisane grubymi literami inicjaly J.C. Zaczal otwierac koperte, po czym zatrzymal sie. Odwrocil glowe i skinal na siostre. Spostrzegla gest i odeszla od Diany, wciaz rozgrzewajacej sie goraca kawa. -Co to takiego? - zapytala. Jeffrey spostrzegl, ze stara sie nie zagladac do wnetrza samochodu. Przemogla sie dopiero po kilku sekundach. -Brzydko - stwierdzila prostujac sie. -Byl brzydkim czlowiekiem. -I spotkala go brzydka smierc. Mimo wszystko... -Trzymal to w reku. Jestes ekspertem od slow. Pomyslalem, ze powinnismy to razem przeczytac. Ostroznie obejrzala koperte zatrzymujac wzrok na inicjalach J.C. -No coz - odezwala sie. - Nie sadze, zeby byly watpliwosci, do kogo jest adre sowana, chyba ze nasz drogi tatus mial ochote napisac do Jezusa Chrystusa. Otworz. Uzywajac pincety, Jeffrey delikatnie otworzyl koperte. Byla zaklejona tasma, nie slina. W srodku znajdowala sie zlozona na pol, pojedyncza, biala kartka. Jeffrey rozlozyl papier na masce samochodu. 261 Przez chwile nic nie mowili.-Niech mnie wszyscy diabli - odezwala sie Susan wyrzucajac z siebie cale zdumienie. Papier byl czysty. Jeffrey uniosl brwi. -Nie rozumiem - przyznal spokojnie. Odwrocil kartke na druga strone, lecz ta byla rowniez nie zapisana. Podniosl papier do gory, pod zachodzace slonce szukajac jakichs znakow, chocby z soku cytrynowego czy innej niewidocznej substancji, ktora wylowiloby dopiero swiatlo flu-oroskopu. -Bede musial zabrac to do laboratorium - stwierdzil. - Istnieja techniki wykry wania ukrytych liter. Zastanawiam sie, dlaczego chcial ukryc to, co napisal. Susan pokrecila glowa. -Nie lapiesz, co? -Czego nie lapie? -Tej czystej kartki. To jest wlasnie wiadomosc dla ciebie. -Wytlumacz mi - poprosil. -Nie zapisana kartka mowi rownie duzo jak pelna slow. Moze nawet wiecej. Mowi, ze niczego nie wiesz, nadal go nie znasz. Mowi, zebys uczyl sie z tego, co widzisz, nie z tego, co ci ktos mowi. Czym jest dziecko dla ojca? Zaczynasz od nie zapisanej stronicy, a potem tworzysz osobowosc potomka. Mowi wiele innych rze czy. Biale plotno, oczekujace pierwszych dotkniec pedzla artysty. Pierwsze slowa autora na czystej stronie. Ma przeogromna symbolike. Sila niewypowiedzianego prze rasta to, co moglby napisac. Symbolizm. Symbolika. Symbol. Jeffrey powoli skinal glowa. -Detektyw zajmuje sie konkretami. -Ale morderca zajmuje sie wyobrazeniami. -A profesor, nauczyciel... -Powinien umiejetnie kojarzyc obie te rzeczy - dopowiedziala Susan. Odwrocil sie od samochodu i ruszyl szybko po piaszczystej drodze. Susan zawa hala sie, po czym pobiegla za nim. Po kilkunastu krokach zwolnili tempo; kazde pograzone we wlasnych myslach. Dreszcz przeniknal Susan, gdy patrzyla na brata zmagajacego sie z koszmarem sytuacji. -Cholera, powinnismy zabierac sie stad - wykrztusil zatrzymujac sie raptownie. -Nie. - Pokrecila glowa. - Odnalazl nas. Koniec z ukrywaniem sie. -Co wiec mamy zrobic? Aresztowac go? Zabic? Poprosic, zeby zostawil nas w spokoju? -Nie wiem. -Jest zlem. -To prawda. -I nalezy do nas. A moze to my nalezymy do niego. - I co z tego? -Nie wiem, Susie. 262 Umilkli.Jeffrey wbil wzrok w brudnoszara droge. -Co oni tu, do diabla, robili? - zapytal raptownie. Dostrzegl niewielki, czarny przedmiot zagrzebany do polowy w piachu. Z wygladu przypominal kamien, ale tak idealnej formy nie mogla stworzyc natura. Pochylil sie i podniosl przykrywke na szkielko lornetki. Wytarl ja z piasku l kurzu. Odwrocil sie i spojrzal na samochod, nastepnie poszedl dalej. Susan starala sie dotrzymac mu kroku. Mineli niewielki zakret. -Czego on tu szukal? - zapytal Jeffrey. Zatrzymala sie. Wskazala przed siebie i Jeffrey zobaczyl rozposcierajacy sie przed nim widok na osiedle domkow. -Nas - odpowiedziala. - On nas szpiegowal. Ale dlaczego? Jeffrey zamyslil sie. -Poniewaz spodziewal sie swojego lupu. To dlatego tu przyszedl. Rozejrzal sie uwaznie dokola. W poblizu glazu zobaczyl zmieta celofanowa to rebke po ciastku. -Czekal tu i obserwowal. Potem, z jakiegos powodu, odwrocil sie i ruszyl ta sciezka. Biegl bardzo szybko, poniewaz upadl i skaleczyl sobie kolano. Prawdopo dobnie w miejscu, gdzie znalazlem te przykrywke od soczewek. -Czlowiek pedzacy po wlasna smierc? -Nie. Czlowiek, ktory mysli, ze zobaczyl cos waznego. -Pulapka? -Ten, co zastawia pulapke, jest zwykle pelen falszywej pewnosci siebie, ktora w wiekszosci przypadkow uniemozliwia mu dostrzezenie potrzasku zastawionego przez kogos innego. Pamietasz to stare porzekadlo. Kto pod kim dolki kopie... To calkiem logiczne. Przyszedl tu sam, zeby szpiegowac, ale w istocie mial towarzy stwo. Nasuwa mi sie kilka wnioskow. Probowal uciekac. Nie zdazyl wsiasc do samo chodu. Albo zabojca czekal na niego w srodku. Moze. Tak czy owak, ginie. To zna czy zostaje zabity. Jeden strzal i morderca wciska mu bron do reki. Proste. Wladzom stanu wystarczy to, by publicznie oswiadczyc, ze agent popelnil samobojstwo... Jeffrey zlapal sie na tym, ze mysli o zaginionych, mlodych kobietach, ktore wedlug oficjalnych informacji zostaly zaatakowane przez dzikie psy. Nie wypowiedzial swych mysli na glos. Pomyslal, ze zabijanie w miejscu, gdzie tak usilnie ukrywa sie prawde, musi byc dla zabojcy bajecznym luksusem. Rozejrzal sie raz jeszcze po okolicy, zatrzymujac wzrok na lancuchach gorskich, malowanych zielenia i czerwienia przez resztki dziennego swiatla. Spektakularny, dziewiczy widok. Bezkres swiata w oczekiwaniu na historie, ktora zapisze sie na czystych dotad kartach. Najbezpieczniejsze miejsce do zycia bylo rownoczesnie idealnym miejscem do zabijania. Watpil, zeby Manson docenil te ironie. -Nie musimy wiedziec dokladnie... - Susan powoli odmierzala slowa. - Czasa mi wiadomosc kryje sie w dwoch rownoczesnych wydarzeniach. Dwoch pomyslach. On chce, zebysmy zrozumieli, w jaki sposob kontroluje proces smierci. Jeffrey skinal glowa. 263 -Zastawia wyszukane pulapki. Chce, by wszystko wydawalo sie jasne az do momentu, kiedy stanie sie cos zupelnie innego, a nad czym on ma calkowita kontrole. -Tak. Najlepsze zagadki sa zawsze labiryntami. Zawsze sa w nich wskazowki i slady prowadzace w zlym kierunku. Susan zawahala sie. W jej oczach pojawila sie stanowczosc, jakiej Jeffrey nigdy wczesniej nie widzial. -Jeszcze jedna rzecz przychodzi mi do glowy - odezwala sie. -To znaczy? -Czy nie zauwazyles, w jaki sposob on sie z nami komunikuje? Jeffrey pokrecil przeczaco glowa. -Nie bardzo rozumiem, o co ci chodzi. Glos Susan zdawal sie niknac w chlodnym powietrzu, jakby kazde wypowiadane przez nia slowo bylo natychmiast porywane i unoszone przez wieczorny wiatr. -Ze mna bawil sie w szarady. Slowami. Inaczej mowiac, przemawial do mnie znanym mi jezykiem. Mata Hari. Krolowa zagadek. W stosunku do ciebie postepuje zupelnie inaczej. Komunikuje sie w twoim jezyku: przemoc i morderstwo. Profesor Smierc. Te zagadki sa innego rodzaju, ale mimo to zagadki. Czyz nie postepuje jak rodzic? Dostosowuje sposoby komunikacji do umiejetnosci kazdego dziecka? Jeffrey poczul mdlosci. -Cholera - wyszeptal. -Co takiego? -Siedem lat temu, kiedy zaczalem pracowac na uniwersytecie, zniknela jedna z moich studentek, ktorej praktycznie nie znalem. Po prostu jedna z twarzy na ol brzymiej sali wykladowej. Znaleziono ja ulozona jak dziewczyne, zabita, kiedy jako dzieci opuscilismy New Jersey. I jak pierwsza ofiare tu w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie. Agent Martin wykorzystal wlasnie ten zwiazek, aby mnie tu sprowadzic... -Ale w istocie to nie agent Martin cie tu sprowadzil - powiedziala powoli Su san. - To on. -Czy wiedzial rowniez, ze sciagne ciebie? I mame? Susan milczala przez chwile. -Zalozmy, ze tak. Moze to cel tych wszystkich wiadomosci dla mnie. Nie odzywali sie przez chwile. -Powstaje pytanie - dlaczego? - Susan przerwala cisze. -Nie znam odpowiedzi. Jeszcze nie - rzekl powoli Jeffrey. - Ale wiem jedno. -Co? -Do diabla, musimy znalezc go, zanim nam odpowie. Diana odpoczywala w malej sypialni. Bylo to dla niej dosc trudne i nie tyle chodzilo o bol, ktory wybral akurat ten moment na przypomnienie o sobie. Smierc agenta wzbudzila w niej strach i niepewnosc o los dzieci i jej samej. Strach przed tym, co przyniosa najblizsze dni, czy nawet godziny. Lek wygonil ja z lozka. W sasiednim pokoju dzieci probowaly wymyslic sposob na rozwiazanie dreczacej ich zagadki. Czula sie rozgoryczona, ze nie poproszono jej, by wziela w tym udzial. 264 Brat i siostra siedzieli przed komputerem usilujac wylowic szczegoly, ktore moglyby miec znaczenie.-W planach - powiedzial Jeffrey - bedzie okreslany jako pokoj muzyczny. -A moze aneks? Sala audiowizualna? -Nie. Pokoj muzyczny. Poniewaz chcialby go obic dzwiekoszczelnym materialem. -Sala rowniez tego wymaga. -Racja. Poszukamy jej. -Lokalizacja tego pomieszczenia powinna byc najwazniejsza - dodala Susan. - Gdyby byl, powiedzmy, pianista albo wiolonczelista, potrzebowalby pomieszczenia umieszczonego centralnie. Na parterze, obok pokoju goscinnego czy salonu. Ponie waz nie chcialby ukrywac tego, co robi. Jemu potrzebne jest pomieszczenie dajace poczucie izolacji. Szukajmy czegos takiego. Jeffrey skinal glowa. -Izolacja. Pokoj odseparowany od spraw domowych, ze stosunkowo latwym dostepem. Albo cos w tym stylu. -Myslisz, ze zbudowal domek goscinny? I przeznaczylby go na uprawianie swoich cwiczen muzycznych? - zastanawiala sie. -Nie. Taki domek wzbudzilby zainteresowanie. Pamietasz, co powiedzial twoj dobry znajomy, pan Hart, na temat kontrolowania otoczenia. W Hopewell robil to w piwnicy, na uboczu, ale nie w pelnej separacji. Jest zreszta jeszcze jeden element... -To znaczy? -Psychologia zabijania. Te wszystkie morderstwa sa czescia jego natury. Be dzie chcial przez caly czas przebywac w ich poblizu. -Ale zwloki rozmieszczal w calym stanie... -Ciala to produkt uboczny. Nie maja zwiazku z tym, co dzieje sie w pomiesz czeniu, a co... -Tworzy jego osobowosc, taka, jaka jest- dokonczyla Susan. - Rozumiem. To mniej wiecej staral sie przekazac twoj znajomy, pan Hart. To musi cie bolec - powie dziala cicho. -Co? -Tak doglebne zrozumienie tych rzeczy. Nie odpowiedzial; pomyslala, ze trudno mu sie do tego przyznac, lecz w koncu skinal glowa. -Boje sie, Susie. Strasznie sie boje. -Jego? Jeffrey potrzasnal przeczaco glowa. -Nie. Ze jestem taki jak on. W pierwszym odruchu chciala zaprzeczyc, lecz powstrzymala sie. Jeffrey siegnal do szuflady i wyjal duzy, polautomatyczny pistolet. Wysypal na podloge zaladowany magazynek. Pocisk znajdujacy sie w komorze zatoczyl w powietrzu luk i z brzekiem upadl na blat biurka, a nastepnie potoczyl sie i spadl bezglosnie na dywan. -Mam kilka rodzajow broni - powiedzial. -Wszyscy maja. - Susan wzruszyla ramionami. 265 -Nie. Ja jestem inny. Nie pozwole sobie na oddanie strzalu - powiedzial. -Nigdy jeszcze nie pociagnalem za spust. -Ale brales udzial w tylu aresztowaniach... -Grozilem, co prawda, ale nigdy nie wystrzelilem. -Dlaczego? -Boje sie, ze moglbym to polubic. Milczal przez chwile. Oparl bron o krawedz biurka. -Nigdy nie bawie sie nozami - powiedzial. - Sa zbyt oczywista pokusa. Ciebie to nie niepokoilo? -Nigdy. -I nie mialabys zadnych watpliwosci? Nie zawahalabys sie? -Nie... - odparla. - Ale nigdy nie postrzegalam sprawy w takim kontekscie. Jeffrey skinal glowa. -Dalo ci to do myslenia, co? -Troche. -Susie, jak przyjdzie co do czego, nie wahaj sie. Strzelaj. Nie czekaj na mnie. Nie spodziewaj sie, ze ja bede dzialal. Nie spodziewaj sie, ze sie zdecyduje. To ty zawsze bylas ta pelna energii... -No pewnie - odparla cynicznie. - Ta, ktora zostala w domu z mama, podczas gdy ty odszedles i stales sie... -Zawsze. Nie balas sie ryzyka. Ja bylem tym naukowym trutniem. Panem mo lem ksiazkowym. Nie licz na mnie, kiedy trzeba bedzie dzialac. Wtedy musisz prze jac kontrole, dowodzenie. Rozumiesz, co mowie? Skinela glowa. -Oczywiscie. W duchu jednak gnebily ja watpliwosci. Popadli w milczenie. Jeffrey odwrocil sie raptownie w kierunku ekranu komputera. -No dobrze - odezwal sie z wyrazna determinacja w glosie. - Zobaczmy, czy te wszystkie prawa, zasady, umowy i restrykcje, ktore obowiazuja w nowym swiecie jutra, moga nam rzeczywiscie pomoc w poszukiwaniach. Nacisnal kilka klawiszy i na ekranie rozblysly slowa: ZAAKCEPTOWANE PLANY ARCHITEKTONICZNE/51 STAN. Przeglad projektow okazal sie bardziej mozolna praca, niz mogli przypuszczac. Ograniczali sie jedynie do dzielnic niebieskich, poniewaz zalozyli, ze domy budowane w osiedlach biedniejszych nie zawieraly tego, czego poszukiwali. Jeffrey zorientowal sie, ze zabojca czerpal sporo satysfakcji z faktu ryzykownej bliskosci sasiadow. Literatura na temat morderstw, przypomnial swej siostrze, pelna byla opowiesci o ludziach, ktorzy slyszeli rozdzierajace serce krzyki dochodzace z sasiedniego domu, ale ignorowali je albo przypisywali im bardziej niewinne pochodzenie. Izolacja, jak zauwazyl, mogla byc psychologiczna, niekoniecznie fizyczna. Wycieczka Jeffreya do New Jersey zaowocowala istotna informacja o zamoznosci ojca, wiec uparli sie na bogate domy. 266 Komputer mogl dostarczyc projekt kazdego domu, centrum handlowego, kosciola, szkoly, czy posterunku policji, jaki zostal zbudowany na terenie stanu. Znalezli plany starszych budynkow, ktore poddano przerobce na wyrazne polecenie wladz stanu. Jeffrey nie poswiecal im wiele uwagi, podejrzewal bowiem, ze ojciec przybyl tu z wczesniej nakreslonym planem, poszukujac czegos nowego. To bedzie jakis dom, stwierdzil w duchu, datujacy sie na pierwszy albo drugi rok istnienia Piecdziesiatego Pierwszego Stanu.Problem polegal na tym, ze bylo okolo czterech tysiecy eleganckich domow. Wykluczajac wszystkie, zbudowane po pierwszym zniknieciu mlodej dziewczyny, udalo im sie zredukowac liczbe do siedmiuset. Ironia, pomyslal. To pedantyczny facet, a zarazem spontaniczny. Latwo sie adaptuje, ale jest malo elastyczny. Nie popelnilby tutaj zabojstwa, bez uprzedniego dopracowania najdrobniejszego szczegolu. Musialby najpierw posiasc kompletna wiedze na temat stanu i zasad jego funkcjonowania. Dla takich ludzi, przygotowania do morderstwa moga byc rownie intrygujace jak sam akt zabijania. A kiedy juz to precyzyjnie zrobil, niewatpliwie odczul ogromna radosc. Pomyslal o skrzypcach w rekach ojca; cwiczeniach az do uzyskania idealnego brzmienia - bo dopiero wtedy mogl zagrac caly utwor od poczatku do konca. Na ekranie komputera pojawil sie kolejny zestaw projektow. Sprobowal przywolac z pamieci potomkow kazdego wielkiego muzyka, ktorego dziela przetrwaly wieki, a osiagniecia dziecka dorownaly geniuszowi ojca. Nie przypominal sobie takiego przypadku. Wyobrazil sobie artystow, pisarzy, poetow, aktorow - lecz wciaz nie przychodzil mu do glowy zaden przyklad, gdzie dziecko przescignelo swego rodzica. Czy ze mna jest podobnie? Spojrzal na projekt, wyswietlany na ekranie. Piekny dom, pomyslal. Przestronny, wypelniony wdziecznymi ksztaltami i przestrzeniami, pokojami, ktore optymistycznie zapowiadaly przyszlosc, a nie przeszlosc, tak jak wiele innych w tym stanie. Nie ten. Susan rowniez potrzasala przeczaco glowa. Pracowali dalej. Za kazdym razem, gdy znajdowali plan parteru, z pomieszczeniem pasujacym do ich hipotezy, zostawiali posesje do powtornej analizy; sprawdzali jak byla polozona w stosunku do innych w osiedlu. Nastepnie komputer pokazywal przestrzenny obraz budynku. Jezeli odpowiadal on kryteriom izolacji, ale i latwego dostepu, szukali zamowien wlasciciela, zwlaszcza na materialy dzwiekoszczelne. Tym sposobem wyeliminowali wiekszosc. Odlozyli kilka projektow z pomieszczeniami, ktore mogly byc uzyte do muzyki zbrodni. Kilka godzin po polnocy zdolali zestawic liste czterdziestu szesciu takich obiektow. Susan przeciagnela sie. -A teraz - powiedziala - musimy rozwazyc, nie pukajac po kolei do tych wszystkich drzwi, ktory z nich moglby nalezec do ojca. Co jeszcze pozwoli nam zredukowac te liste? Zanim Jeffrey zdazyl odpowiedziec, uslyszal halas za plecami. Obrocil sie i zobaczyl matke, stojaca w drzwiach. 267 -Powinnas odpoczywac - powiedzial z lekka nagana.-Cos mi wpadlo do glowy. Wlasciwie dwie rzeczy - wyjasnila Diana. Przemie rzyla pokoj, zerkajac z zaciekawieniem na ostatnie projekty na monitorze. -Co takiego? - spytala Susan. -Po pierwsze, jestesmy tutaj, poniewaz on chce, zebysmy go znalezli. Poniewaz dziala w trzech roznych kierunkach. Juz nam to udowodnil. -Mow dalej - zachecil Jeffrey. - Co masz dokladnie na mysli? -Sprobowal mnie juz raz zabic. Jego rozgoryczenie moja postawa najpewniej przybierze postac pojedynczego ataku. Wykradlam przeciez was. A teraz wy spro wadziliscie mnie z powrotem do niego. On mnie zabije i sprawi mu to niewyslowio- na radosc. Zawahala sie. Wizja spotkania z bylym mezem przeszyla ja dreszczem. Pragnie mojej smierci tak samo jak czlowiek spragniony patrzy na szklanke wody w upalny dzien, pomyslala. -A zatem musisz wyjechac - zaopiniowala Susan. - Glupio postapilismy scia gajac ciebie tutaj... Diana potrzasnela glowa. -Nie. Jestem juz tu, z wami i niech tak zostanie. Ale w stosunku do was on ma zupelnie inne plany. Susan, mysle, ze dla ciebie stanowi najmniejsze zagrozenie. -Dlaczego? -Poniewaz to on uratowal cie wtedy w barze. Mozliwe, ze wybawil cie z wielu innych opresji, o ktorych nawet nie wiemy. Corki sa dla wiekszosci mezczyzn kims szczegolnym, bez wzgledu na to, jak straszni moga byc. Ochraniaja je, kochaja na swoj sposob. Chociaz wydaje sie to trudne do zrozumienia, on pragnie twojej milo sci, Susan. Dlatego nie sadze, by chcial cie zabic. Mysle, ze pragnie zjednac. W tym celu wciagnal cie do swojej gry. Susan parsknela z oburzenia, ale nie skomentowala slow matki. -A wiec pozostaje ja - powiedzial Jeffrey. - Jak myslisz, co dla mnie zamysla? -Nie jestem do konca pewna. Ojcowie i synowie walcza ze soba. Jest to od wieczne zmaganie. Ojcowie woleliby udowodnic swoja przewage, tak jak synowie chca zdystansowac ojcow. -Freudowskie bzdety - wtracila Susan. -Ale czy mozemy je ignorowac? - zapytala Diana. Nie odpowiedziala. Diana westchnela. -Mysle, ze jestes tu po to, aby on mogl udowodnic, kto jest lepszy. Ojciec czy syn. Zabojca czy obronca prawa. Oto gra, w ktora zostalismy wplatani. Do tej pory nie mielismy o tym pojecia. - Wyciagnela reke i dotknela ramienia Jeffreya. - Nie wiem tylko, jak sie wygrywa taka rywalizacje. Jeffrey poczul sie jak dziecko; z kazdym slowem matki czul sie coraz mniej wazny, slabszy. Przerazil sie, ze glos moze mu sie lamac i drzec. Z ulga stwierdzil, ze tak nie jest. Rozsadzaly go wscieklosc i gniew, skrywane i tlumione przez cale zycie. Dlugo tlamszona furia zawrzala w nim, poczul napiecie miesni ramion i brzucha. 268 Ona ma racje, pomyslal. W calym moim zyciu jest tylko jedna walka, ktora mam stoczyc. I oto zbliza sie ta chwila. Musze wygrac.-Mowilas, mamo, ze jest cos jeszcze. Co mialas na mysli? - spytal. Diana zmarszczyla brwi. Wskazala koscistym palcem plan domu na ekranie komputera. -Duzy, prawda? -Tak - przytaknela Susan. -A tutaj obowiazuja pewne reguly? -Tak - potwierdzil Jeffrey. -Dom jest za duzy dla samotnego mezczyzny. To po pierwsze. Ten stan nie zezwala na osiedlanie sie samotnych mezczyzn, chyba ze w wyjatkowych okoliczno sciach. To po drugie. A tak naprawde, czym my bylismy dwadziescia piec lat temu? Kamuflazem. Buforem stwarzajacym zludzenie normalnosci. Fikcja szczesliwej ro dziny. Nie rozumiecie, co on tutaj ma? Susan i Jeffrey milczeli. -Rodzine. Taka, jak kiedys nasza. - Mowila niskim, prawie konspiracyjnym tonem. - Tyle ze ta rozni sie od nas pod jednym wzgledem. - Popatrzyla na Jeffreya. - On znalazl rodzine, ktora mu pomaga - zakonczyla dobitnie. Na jej twarzy pojawilo sie zdumienie, jakby zdziwily ja wlasne slowa. -Jeffrey, czy to jest w ogole mozliwe? Profesor Smierc dokonal szybkiej retrospekcji szukajac w myslach slynnych zabojcow. Nazwiska cisnely mu sie do glowy: szewc Kallinger z Filadelfii, ktory zabieral swego trzynastoletniego syna na krwawe orgie; Ian Brady i Myra Hindley oraz zabojcy z wrzosowisk w Anglii; Douglas Clark i jego kochanka Carol Bundy z Kalifornii; Raymond, Fernandez i nieslychana seksualna sadystka, Martha Beck z Hawajow. To odkrycie wstrzasnelo nim. -Tak - powiedzial powoli. - To nie tylko mozliwe. To bardzo prawdopodobne. Rozdzial dwudziesty DZIEWIETNASTE NAZWISKO Poznym rankiem wezwal Jeffreya Manson. Claytonowie spedzili resztki nocy w biurze Jeffreya, pograzeni w niespokojnej drzemce. Caly wysilek skupili na okresleniu czynnikow zawezajacych liczbe mozliwych domow, w ktorych mogl mieszkac ojciec. Uwaga matki, ze jej byly maz mogl zalozyc druga rodzine, sprawila, ze poczuli sie jeszcze bardziej przygnebieni i jednoczesnie zaskoczeni. Szczegolnie Jef-frey zdal sobie sprawe z niebezpieczenstwa, jakie tworzyc mogla ta nowa sytuacja; przesladujacy ich czlowiek, posiadajacy wsparcie, byl jeszcze bardziej grozny. Postrzegal jednoczesnie pewna szanse. Mobilizujac cala swoja wiedzy o seryjnych zabojcach zastanawial sie, czy ci przestepcy, bez wzgledu na to jak liczni, dorownywali jego ojcu zdolnosciami i inteligencja. Byl przekonany, ze nie; on bledow nie popelnial. Natomiast jego nowa zona albo nowe dzieci stanowily niewiadoma.Z takim bagazem mysli szedl do gabinetu dyrektora Sluzb Specjalnych. Co oni oferuja? - pytal samego siebie. Odpowiedz byla znana - bezpieczenstwo. Przestrzeganie zasad Piecdziesiatego Pierwszego Stanu. Iluzje normalnosci, jaka sami kiedys stworzylismy. Przyjal za pewnik, ze ojciec musi byc zdeterminowany, aby nie dopuscic do kolejnej zdrady w swoim otoczeniu. Wiele lat temu zdradzila go Diana. Z tego wynika, ze ci, ktorych teraz zwerbowal, aktywnie uczestnicza w jego perwersjach. Kobieta z odchyleniem, pomyslal, a jednoczesnie zdolna. Sadystka, jak on. Zabojczym, jak on. Ale bez tworczego podejscia, poczucia niezaleznosci. Nie kwestionujaca jego pragnien. Lojalna i oddana. Oto kogo znalazl i sprowadzil tu, aby ulozyc sobie na nowo zycie, skonstatowal Jeffrey. Niczym diabelska para pielgrzymow sprzed czterystu lat przybijajaca do brzegow nowego kraju. Gdzie on taka znalazl? Pytanie zmrozilo go. Jego ojciec, tak jak wielu seryjnych mordercow, posiadal szosty zmysl, ktory pozwalal na wybieranie ofiar z tlumu; pozbawianie ich z szatanska zrecznoscia woli, zdecydowania i sily. Ale wybor partnera - to juz inna sprawa, wymagajaca wnikliwego zbadania. 270 Otworzyl drzwi do obszernego pomieszczenia Departamentu Sluzby Stanowej, i spojrzal na pochlonietych praca ludzi. Przyszlo mu cos do glowy.Przemierzyl szybko pomieszczenie witajac uprzejmie sekretarke, ktora skinela glowa na powitanie. -Czeka na pana od godziny. Prosze wchodzic - powiedziala. Postapil krok do przodu, po czym, jakby po krotkim namysle, odwrocil sie. -Przepraszam bardzo - odezwal sie swobodnie. - Czy moglaby mi pani wy swiadczyc niewielka przysluge? Na spotkanie z dyrektorem potrzebuje pewnego do kumentu, a nie mialem czasu go wydostac. Moglaby pani wydrukowac go na swoim komputerze? -Oczywiscie, panie profesorze. Co to za dokument? -Lista wszystkich pracownikow Sluzby Stanowej z ich adresami domowymi. Spojrzala zdumiona. -Panie Clayton, to blisko dziesiec tysiecy ludzi z calego stanu. Chodzi panu o kazdy podposterunek i biuro? A pracownicy Urzedu Imigracyjnego? Czy ich row niez mam uwzglednic, poniewaz bedzie to jeszcze... -Och - odpowiedzial Jeffrey usprawiedliwiajaco - przepraszam. Chodzi mi tylko o kobiety. I wylacznie te, ktore maja dostep do kodow komputerowych. To powinno skrocic liste. -Ponad czterdziesci procent pracownikow Sluzby Stanowej to kobiety - zauwa zyla sekretarka. - I prawie wszystkie znaja niektore przynajmniej kody komputerowe. -Mimo wszystko poprosze o taka liste. -Nawet na bardzo szybkiej drukarce zajmie to troche czasu... Jeffrey zawahal sie myslac intensywnie. -Ile macie poziomow zabezpieczajacych? To znaczy kiedy idzie sie w gore po drabinie informacyjnej Sluzby Stanowej, ile jest roznych kontroli? -Dwanascie poczawszy od kodow wejsciowych, co umozliwia dostep do ruty nowych informacji w sieci ochrony az na sama gore. Wchodzi sie do wszystkich, lacznie z komputerem mojego szefa. Na dwoch najwyzszych poziomach znajduja sie indywidualne kody i hasla chroniace dostepu do dokumentow poufnych. -No dobrze. Prosze zatem wydrukowac nazwiska kobiet posiadajacych zezwo lenie na dostep do danych trzeciego poziomu tajnosci. Nie, do czwartego. Przypusz czalnie kazdy, kto znajduje sie az tak wysoko w hierarchii, ma swietne rozeznanie w zakresie informacji komputerowej. -Tak. Absolutnie. -To dobrze. Te wlasnie nazwiska beda mi potrzebne. -Mimo wszystko to troche potrwa. Co wiecej, taka prosba przyciagnie uwage. Ludzie, ktorych nazwiska znajda sie na liscie, prawdopodobnie dowiedza sie o tym. Czy to tajemnica? Czy ma to cos wspolnego z panskim przyjazdem do naszego stanu? -Mozliwe. Niech sie pani postara, zeby to wygladalo jak zlecenie rutynowe, dobrze? Skinela glowa otwierajac szeroko oczy, w miare jak doszlo do niej znaczenie jego slow. 271 -Mysli pan, ze ktos ze Sluzby Stanowej... - zaczela, lecz przerwal jej natychmiast. -Nie wiem. Po prostu mam pewne podejrzenia. A to jedno z nich. -Bede musiala powiedziec o tym szefowi. -Niech pani zaczeka az skonczymy spotkanie. -Przypuscmy, ze poprosze o wszystkich mezczyzn i kobiety - zaproponowala. - Moze to wzbudziloby mniej podejrzen? Moge rowniez dodac wyjasnienie, ze Sluzby Specjalne, a w szczegolnosci dyrektor, rozwazaja awansowanie niektorych pracow nikow. Od czasu do czasu to robimy... -Brzmi rozsadnie. Musi wygladac jak najbardziej normalnie. W przeciwnym razie - no coz, lepiej nie myslec, co staloby sie w przeciwnym razie. Bardzo bylbym wdzieczny. I niech to nie wyjdzie poza to biuro. Sekretarka spojrzala na niego jak na szalenca, ktory wyobraza sobie, ze podzielilaby sie taka informacja z kimkolwiek, nawet mezem, kochankiem czy ulubionym zwierzakiem. Potrzasnela glowa, po czym wskazala na drzwi. -On czeka - rzucila szybko. Manson siedzial w obrotowym fotelu wygladajac oknem. -Wie pan, to dziwne, profesorze Clayton - odezwal sie nie odwracajac glowy - ale poeci umilowali swity i zmierzchy. Malarze lubia pozne popoludnie. Kochanko wie noc. Romantyczne pory dnia. Aleja? Ja lubie poludnie. Jasne slonce. Kiedy caly swiat jest pochloniety praca. Kiedy widac wzrost i postep. Cegla za cegla... - Ode rwal wzrok od okna. - Albo idea za idea. Siegnal po szklanke stojaca na tacy i napelnil ja woda z lsniacego, metalowego dzbana. Nie zaproponowal nic Jeffreyowi. -A pan, profesorze? Jaka pore dnia pan lubi najbardziej? -Najglebsza noc. Tuz przed switem. Dyrektor usmiechnal sie. -Dziwny wybor. Dlaczego? -To najspokojniejszy czas. Tajemniczy. Zapowiadajacy wszystkie rzeczy, ktore zaczynaja nabierac klarownosci w swietle poranka. -Aha. - Dyrektor pokiwal ze zrozumieniem glowa. -Powinienem byl sie tego domyslic. Odpowiedz poszukiwacza prawdy. Manson utkwil wzrok w papierze lezacym na biurku. Przycisnal palcem rog kartki, ale nie podzielil sie z Jeffreyem jej trescia. -Niech mi pan powie, panie Poszukiwaczu, jaka jest prawda o smierci agenta Martina? -Prawda? Albo ktos zwabil go w pulapke, albo sledzil go w drodze do tejze pulapki, zastawionej na bazie jego wlasnej zasadzki, ktora, jak sadzil, rozwiazalaby dylemat tego stanu. Byl na urwisku i obserwowal dom, w ktorym umiescil moja mat ke i siostre. Jak wedkarz, obserwujacy splawik. Przypuszczam, ze zlamal nasza umo we, mowiaca o tym, by zachowac w tajemnicy ich obecnosc i miejsce pobytu... -Sluszne przypuszczenie. Ich przyjazd odnotowano w Urzedzie Imigracyjnym i w Sluzbie Stanowej. -W ich bazie danych? 272 -W ten sposob zalatwia sie te sprawy.-Za panskim przyzwoleniem, jak przypuszczam... Dyrektor zawahal sie, a jego milczenie bylo bardziej niz wymowne. -Latwo moglbym sklamac - przyznal mruzac oczy. - Moglbym powiedziec, ze agent Martin dzialal na wlasna reke, co jest bardzo bliskie prawdy. Moglbym row niez powiedziec, ze to on sam byl autorem wszystkich swoich poczynan. To rowniez nie odbiegaloby od prawdy. -Lecz nie oczekiwalby pan, zebym w to calkowicie uwierzyl. -Potrafie byc przekonywajacy. -Agent Martin w ogole nie mial pomagac mi w sledztwie. Jego mozliwosci jako detektywa byly ograniczone. Byl po prostu czlowiekiem, ktory w odpowiednim mo mencie pociagnie za spust. Od pewnego czasu zdawalem sobie z tego sprawe. -Hm! Wiedzialem, ze jego zachowanie moze nasuwac taki wniosek. Lecz jego zdolnosci jako, powiedzmy, likwidatora problemow stanowych byly wyjatkowe. Byl najlepszy w swoim fachu, chociaz, jak przypuszczam, pojecie najlepszy jest w tym przypadku nieco kontrowersyjne. -Teraz panski zabojca zostal zabity. -Tak. - Dyrektor zawahal sie ponownie, lecz tym razem jego twarz rozjasnil usmiech. - Przypuszczam, ze teraz naprawde bedzie musial pan zarobic swoje pie niadze, poniewaz nie posiadam niewyczerpanego zapasu agentow Martinow... -Nie ma wiecej zabojcow? -Tego bym nie powiedzial. Jeffrey utkwil w nim przenikliwy wzrok. -Rozumiem - stwierdzil z ociaganiem. - Chce pan powiedziec, ze Martin nie byl niezastapiony. Polowal, podczas gdy ktos, kogo nie znam, obserwowal mnie. -To rozsadne przypuszczenie. Ale ufam - powiedzial chlodno Manson - ze zaj mie sie pan moim problemem tak, jakby byl to panski, poniewaz w istocie tak juz jest. Dyrektor wypil nieco wody ze szklanki nie spuszczajac wzroku z Claytona. -To ma mila sredniowieczna konotacje. Albo przyniesiesz mi jego glowe, albo powiedz mi, gdzie mam sie udac, zeby ja sobie wziac. Rozumie pan? Mowimy o spra wiedliwosci, ktora funkcjonuje z wieksza sila niz zwykle. Oto co sie dzieje, profeso rze. Niech pan go znajdzie. Niech pan go zabije. A jesli nie potrafi pan tego uczynic, niech pan go przynajmniej odszuka, a my zabijemy go za pana. Oczy mezczyzny ponownie spoczely na kartce papieru. Westchnal, po czym podniosl wzrok i spojrzal na Jeffreya, szorstko, spod przymruzonych powiek. -Czas nas goni. -Mam kilka pomyslow. Kilka drog, po ktorych mozemy dotrzec do niezbed nych wskazowek. -Nie ma juz czasu. -No coz, mysle... Manson uderzyl otwarta dlonia w blat biurka. -Nie! Nie ma juz czasu! Znajdz go natychmiast! Zabij go! Jeffrey wstrzymal oddech. - Ostrzegalem pana - powiedzial frustrujaco chlodnym glosem - ze tego rodzaju sledztwa bywaja zmudne i dlugie... 18- Stanumyshi 273 Manson uniosl gorna warge niczym drapieznik, obnazajacy kly. Sila targajacej nim furii zostala jednak stlumiona w rozmyslnie powolnych slowach. -Mniej wiecej za dwa tygodnie Kongres Stanow Zjednoczonych podejmie de cyzje, czy przyznac nam status stanu. Spodziewamy sie, ze glosowanie wypadnie na nasza korzysc. Mamy olbrzymie poparcie korporacji. Ogromne pieniadze przeszly z rak do rak. Lecz to poparcie, mimo silnego lobby, lapowek oraz wplywow, jakie posiadamy, wciaz wydaje sie kruche. Jednak kongresmani majaudzielic statusu sta nu obszarowi, ktory de facto ogranicza pewne prawa. Niezbywalne prawa, jak na zwali je nasi przodkowie. Odrzucamy je, poniewaz prowadza do anarchii i zbrodni, ktore zarazaja caly narod. Taki dziwny obraz maja przed oczami ci idioci z Kongre su. Niewatpliwie pan to rozumie, profesorze? -Tak. Widze, ze sytuacja jest delikatna. -Nie jestesmy nowym krajem, profesorze. Jestesmy nowa idea w obrebie stare go kraju. -Tak. -A wraz z otrzymaniem statusu stanu, w najbardziej oficjalnym znaczeniu tego slowa, caly narod poczyni krok naprzod. Nieodwracalny krok w szczegolnie waz nym kierunku. To poczatek procesu, dzieki ktoremu oni stana sie tacy sami jak my. A my nie staniemy sie tacy jak oni. Pragne to z najwieksza moca podkreslic, profe sorze! -Tak, rozumiem... -A wiec, prosze sobie wyobrazic, jaki to moze miec wplyw na glosowanie! Rzucil w Jeffreya kartka, lezaca posrodku biurka. Zatrzepotala krotko w nieruchomym powietrzu, lecz zdolal ja schwycic. Byl to list adresowany do dyrektora. Drogi Dyrektorze, W pazdzierniku 1888 roku Kuba Rozpruwacz wyslal George 'owi Luskowi, szefowi Strazy Obywatelskiej w Whitechapel, niewielki upominek -fragment ludzkiej nerki. Przypuszczam, ze ukazalo to jego intencje, bez wzgledu na ich charakter, w sposob raczej dramatyczny. Jako dopelnienie rozrywki, Rozpruwacz przeslal rowniez list do redakcji jednego z najlepszych pism na Fleet Street, obiecujac ucho kolejnej ofiary. Nie dotrzymal tejze obietnicy, chociaz niewatpliwie by to uczynil, gdyby istotnie mial taki zamiar. List do gazety i prezent dla pana Luska odniosly skutek latwy do przewidzenia. Londynskie City wpadlo w poploch i panike. W tamtych dniach mowilo sie wylacznie o Rozpruwaczu i o tym, co dalej zamierza. Interesujace, nie uwaza Pan? A wiec, niech pan sobie wyobrazi, co by sie stalo, gdybym przypadkiem przeslal nastepujace nazwiska i daty do prawdziwego " Washington Post", a nie tej sztucznej namiastki, ktora mamy tu, w Nowym Waszyngtonie, albo do "New York Timesa " czy jakiejs sieci telewizyjnej. To wlasnie zamierzam niebawem zrobic. List ten nie jest grozba, proba wymuszenia czegokolwiek czy szantazu. Nie 274 posiada pan niczego, czym bylbym zainteresowany, czym mozna by mnie przekupic. To tylko sposob, w jaki chce zademonstrowac panska bezsilnosc.Jak pan sobie moze przypomina, nigdy nie ujeto Rozpruwacza. Ale wszyscy o nim pamietaja. Pod tym osobliwym oswiadczeniem widnialo dziewietnascie nazwisk mlodych kobiet, a przy kazdym miesiac, dzien i miejsce. Jedno spojrzenie wystarczylo Jef-freyowi, by sie zorientowac, ze odpowiadaja one datom ich znikniecia oraz miejscom, w ktorym widziano je po raz ostatni. Zanim zdazyl przeczytac cala liste, jego uwage przykulo ostatnie, dwudzieste, napisane grubym drukiem: PROFESOR JEFFREY CLAYTON Z UNIWERSYTETU W MASSACHUSETTS. Oznaczone bylo gwiazdka oraz uszczypliwa notka: DATA I MIEJSCE DO USTALENIA. Manson uwaznie obserwowal twarz Jeffreya. -Mysle, ze ostatnie to dodatkowa podnieta - odezwal sie szybko. Jeffrey nie odpowiedzial. -Wydaje mi sie, ze obydwaj stoimy w obliczu zagrozenia - kontynuowal Man son. - Chociaz w pana przypadku dochodzi element osobisty, ktory sprawia, ze wy zwanie staje sie bardziej prowokujace. Jeffrey otworzyl usta, lecz dyrektor uprzedzil go. -Wiem, co zamierza pan powiedziec. Ponownie chce pan straszyc wyjazdem. Powiedziec, ze to nie warte zachodu. Uciec. Zabrac matke i siostre, i znowu schowac glowe w piasek. Ale trzeba podziwiac panskiego staruszka w takim samym stopniu jak nienawidzic. Podobnie jak z Rozpruwaczem. Dodajac panskie nazwisko do tej listy, bez wzgledu na to, co naprawde zamierza, zasial w panskim sercu ziarno niepo koju. I to na dobre, nieprawdaz? Od tej chwili, bez wzgledu na to, gdzie sie pan ukryje, bedzie dreczyl pana niepokoj, za kazdym razem kiedy przyjdzie poczta, za dzwoni telefon czy ktos zapuka do drzwi? Dyrektor pokrecil glowa i kontynuowal: -To niezwykle proste, ale skuteczne. Jesli on wysle ten list, a pan nie odszuka nadawcy, no coz, panska kariera zawodowa bedzie skonczona. -Tak - odpowiedzial w koncu Jeffrey. - Tak przypuszczam. -Zauwazam jeszcze jedna rzecz - kontynuowal dyrektor. - Panski ojciec lubi szarpac psychologiczne struny. To znaczy, kiedy umieszcza pana na liscie i publikuje ja, w duzej mierze definiuje reszte panskiego zycia. Bez wzgledu na to, gdzie pan sie pojawi i co pan bedzie robil. Kto bedzie nadal uznawal pana za eksperta, profesorze? Ludzie raczej beda pana traktowac jako syna mordercy. I zastanawiac sie, tak jak ja teraz, jaki jest naprawde wplyw genow na osobowosc czlowieka? Kolysal sie w fotelu obserwujac reakcje swego rozmowcy. -Wie pan co - powiedzial powoli. - Gdyby nie to, ze gra toczy sie o tak wysoka stawke - miliardy dolarow, styl zycia, filozofie przyszlosci - traktowalbym to jako fascynujace doswiadczenie. Czy syn moze wymazac polowe siebie zabijajac swego ojca? - Wzruszyl ramionami. - Jakas krwawa grecka tragedia moglaby dac nam odpowiedz na to pytanie albo opowiesc biblijna. 275 Obdarzyl Jeffreya usmiechem bez wyrazu.-Nie znam zbyt dobrze greckich tragedii. A moje czytanie Biblii, powiedzmy sobie szczerze, kulalo ostatnimi czasy. A co z panem, profesorze? -Zrobie, co bede musial. -Nie watpie. Byle szybko. Czyz to nie ciekawe, ze nie wyslal jeszcze tego listu? Przychodzi mi do glowy tylko jedna przyczyna. -A mianowicie? -Chce dac panu szanse. To dla nas i okazja, i klatwa. -Slucham? -Nie rozumie pan, profesorze? Jezeli pan go znajdzie i odniesiemy sukces, uratuje my wszystko, na co tak wielu ludzi ciezko pracowalo. W przeciwnym razie -jesli trzeba bedzie dodac date i miejsce panskiej smierci - artykuly pojawia sie na pierwszych stro nach gazet. I, jak sadze, to postawi panskiego ojca tuz obok Kuby Rozpruwacza. Jeffrey zadumal sie. Jego wyobraznia dzialala intensywnie i szybko jak kalkulator szperajacy posrod zawilosci liczb i wzorow w poszukiwaniu matematycznej formuly wyniku. -Tak - powiedzial. - I taka wlasnie prowadzi on gre. Niszczac nas obu, wejdzie do historii. Manson skinal glowa. -To ambitna gra. Czy podola pan zadaniu? Jeffrey zgial list na pol i wlozyl do kieszeni koszuli. -Dowiemy sie tego - odpowiedzial. Sekretarka cisnela w Jeffreya wydrukiem komputerowym, gdy wylonil sie z gabinetu. Zwazyl pokazna liste w rece i odezwal sie: -Jest tu chyba z tysiac nazwisk. -Tysiac sto dwadziescia dwa. Cztery poziomy. - Wreczyla mu drugi wydruk tych samych rozmiarow. - Tysiac trzysta czterdziesci siedem. Sami mezczyzni. -Jedno szybkie pytanie - rzucil Jeffrey. - Poczta elektroniczna dyrektora. Kto wie, jak przeslac mu wiadomosc? -Dysponuje dwiema roznymi skrytkami. Jedna przeznaczona na ogolne komen tarze i propozycje i druga na bardziej szczegolowe materialy. -Ten list, ktory otrzymal... -Od panskiego obiektu? Ja go odebralam i upewnilam sie, ze dotarl do niego. Nikt inny o tym nie wiedzial. -Do ktorej skrytki? Usmiechnela sie. -Pomogloby, gdyby przyszedl do prywatnej, prawda? Tylko najwyzsze dwa poziomy znaja ten adres. To w znacznej mierze ulatwiloby panu prace. Niestety, przy szedl na skrytke ogolna. Dzis rano o 6.59. Swoja droga to dosc interesujace... -Dlaczego? -Coz, o siodmej rano zawsze siadam za biurkiem, a jedna z pierwszych moich zadan jest sprawdzanie poczty elektronicznej. Zabiera mi to zwykle kilka minut; po 276 prostu kieruje komentarze i propozycje do odpowiedniego kierownika, albo rzecznika praw obywatelskich. W praktyce polega to na nacisnieciu kilku klawiszy. W kazdym razie znalazlam te wiadomosc na pierwszym miejscu przed zwyczajnymi "prosimy o podwyzke" czy "dlaczego Sluzba Stanowa nie moze..."-A wiec - podsumowal Jeffrey. - Ten kto go wyslal, wiedzial, od czego zaczyna pani dzien pracy. -Jestem rannym ptaszkiem - wyjasnila sekretarka. -On tez - odparl Jeffrey. Susan akurat przegladala dokumenty dotyczace spraw porwanych i zamordowanych mlodych kobiet, kiedy jej brat powrocil ze spotkania z dyrektorem. Na podlodze dokola biurka porozkladala zdjecia z miejsc zbrodni, nieswiadomie tworzac makabryczny krag. Diana stala poza nim z ramionami skrzyzowanymi przed soba, jakby starala sie cos w sobie zatrzymac. Obydwie podniosly wzrok na Jeffreya. -Jakies postepy? - spytala szybko Susan. -Byc moze - odparl. - Ale rowniez i klopoty. Rzucil krotkie spojrzenie na Diane, ktora odezwala sie czytajac jego mysli. -Niech ci sie nie wydaje, ze mnie odsuniesz od tego! Cos cie gnebi, Jeffrey, i pierwsze co ci, do cholery, przychodzi do glowy, to jak mnie chronic. Nie ma mowy. -To trudne - zripostowal. -Dla nas wszystkich - dodala Susan. -Mozliwe, ale spojrzcie na to. - Podal kobietom wydruk listu, ktory rano nad szedl do dyrektora. -To moje nazwisko jest na dole, a nie twoje, mamo - stwierdzil. - I cale szcze scie. Nie jestes na tej liscie. Susan uwaznie czytala list. -Cos tu sie nie zgadza - powiedziala. - Moge go zatrzymac? Jeffrey skinal glowa. -A teraz cos dla poprawy nastroju. Przyszedl mi do glowy pewien pomysl. Taka mozliwosc... -Jaka? - spytala Susan podnoszac wzrok. -Myslalem o tym, co powiedziala mama. O nowej zonie naszego drogiego, sta rego taty. Zadalem sobie pytanie: czego on bedzie szukal w kobiecie. -Jezu. Kogos takiego jak on? - krzyknela Susan. Diana milczala. Jeffrey skinal glowa. -W literaturze mowiacej o seryjnych zabojcach wystepuje zauwazalna liczba mordercow dzialajacych w parach. Zwykle to dwoch zboczencow, ktorzy spotkali sie w jakis nieokreslony i zapewne obrzydliwy sposob. Specyficzne osobowosci wzmagaja ich mordercze perwersje... -Przestan gadac jak pieprzony belfer - przerwala mu siostra. - Mow, o co chodzi! -Istnieja takze liczne przypadki par mesko-damskich. -To juz mowiles. Zeszlej nocy. Co z tego wynika? 277 -Sprawa polega na tym, ze prawie bez wyjatku to perwersja mezczyzny dominuje w takim zwiazku. Kobieta jest asystentka. W miare poglebiania sie zazylosci zwieksza sie radosc, jaka czerpie ona z tortur i zabijania i w koncu oboje staja sie partnerami w najglebszym tego slowa znaczeniu. -No i co z tego? Diana wtracila nagle: -Wiem, do czego zmierza - odezwala sie miekko. - Ta kobieta mu pomaga. -Zgadza sie. A jakiej on potrzebuje pomocy? - Jeffrey powiodl reka szerokim gestem wokol siebie. - Informacji. Wiedzy o tym, jak dotrzec do danych w systemie komputerowym. Dzieki temu obserwowal mnie od samego poczatku. Mysle, ze jego nowa zona pracuje dla Sluzby Stanowej. Rzucil na biurko wydruk komputerowy. -Na razie to tylko domysly, a nasz czas jest ograniczony. -Triangulacja - wyszeptala Susan. -Slucham? -Metoda wyznaczania wspolrzednych na ziemi za pomoca ukladu trojkatow, tak zwanej sieci triangulacyjnej, utworzonej przez te punkty. Kiedys w ten sposob odnajdowano pozycje na oceanie dzieki radiolatarni. Jesli ktos znal kierunek trzech roznych linii, mogl okreslic swoja pozycje, wszedzie na powierzchni ziemi. Klu czem jest oczywiscie znajomosc tych trzech sygnalow. W pewnym sensie wlasnie to robimy. Diana wlaczyla sie do rozmowy. -Wiemy, jakiego domu szukac, jakiej przestrzeni potrzebuje do tego, co robi... -I dodamy do tego nazwisko z tej listy - podpowiedzial Jeffrey. Po chwili wahania Susan wyrzucila z siebie: -Pamietasz, co powiedzial Hart w wiezieniu? Odpowiedni rodzaj pojazdu do transportu porwanej ofiary! Minifurgonetka. Przyciemnione szyby. Naped na cztery kola. Czy mozemy dostac rowniez taka liste? -Z tym nie bedzie problemu. Susan siegnela po liste pracownikow Sluzby Stanowej. Zaczela czytac od gory pierwszej strony, po czym przerwala. Odlozyla wydruk i podniosla list, ktory nadszedl tego ranka. Wodzila wzrokiem po zdjeciach martwych kobiet. -Cos tu nie gra - odezwala sie. - Czuje to. Zerknela na matke, potem na brata. -Nigdy sie nie myle - powiedziala. - Tak jak w tych starych grach typu "co nie pasuje na tym obrazku", zamieszczanych kiedys w czasopismach dzieciecych. No wiecie, kiedy pajac mial dwie lewe stopy albo pilkarz trzymal pilke od koszykowki. Ponownie przyjrzala sie zdjeciom. -Nigdy sie nie myle. Jeffrey uderzyl w kilka klawiszy i zaczal drukowac kolejna liste, tym razem samochodow. Po chwili odwrocil sie do siostry. -Co widzisz? - zapytal. -To zagadka, prawda? - odparla. -Kazda zbrodnia jest zagadka. Seryjne morderstwa sa najwieksza z zagadek. 278 d- Polozenie tych cial - powiedziala Susan. - Dlaczego to jest takie wazne?-Nie mam pojecia. Sniezne anioly. Kiedy zabojca tak bardzo dba o sposob, w jaki morduje, niemalze zawsze ma to psychologiczne konotacje. Innymi slowy, to cos znaczy. -Sniezne anioly. Wlasnie te pozycje doprowadzily cie tutaj, czy tak? -Tak. -I to stworzylo pewne spekulacje, tak? Czy nie sklonilo cie to do proby rozszyfrowania, co oznaczaly te wszystkie pozycje? -Tak. Od tego zaczalem. Tym bardziej nie moglem w to uwierzyc... -A wtedy to jedno cialo... -Bylo zupelnym przeciwienstwem poprzednich. Susan zakolysala sie w fotelu wpatrujac sie w zdjecia zamordowanych kobiet. -To nic nie oznacza, a zarazem oznacza wszystko. - Raptownie odwrocila sie w kierunku matki. - Ty go znalas - powiedzial gorzko. - Sniezne anioly? Mlode kobiety rozpostarte tak, jakby je ukrzyzowano? Czy on kiedykolwiek... - Nie potra fila dokonczyc pytania. Diana wiedziala, o co chodzi corce. -Nie, nic takiego nie przychodzi mi na mysl. A kiedy bylismy razem, zawsze bylo bez emocji. I szybko. Jak spelniany obowiazek. Moze bardziej jak odwalana robota. Absolutnie zadnej przyjemnosci. Jeffrey otworzyl usta jakby chcial skomentowac, lecz powstrzymal sie. Podszedl do siostry i spojrzal ponownie na zdjecia. -Moze masz racje. To moze byc tylko oszustwo. Pokrecil przeczaco glowa, jakby probowal zaprzeczyc temu, co myslal. -To byloby bardzo sprytne - odezwal sie powoli. - Nie ma na swiecie detekty wa albo, jak w tym przypadku, psychologa, ktory nie analizuje szczegolowo uloze nia ciala ofiary. Ucza nas tego. To jest zagadka, a my musimy ja rozwiazac. Susan skinela glowa. -Przypuscmy jednak, ze rozwiazanie nie jest zbyt jasne. To, co wydaje sie tak istotne, w rzeczywistosci niczego nie oznacza. -Nienawidze tego - powiedzial powoli Jeffrey. Zamknal oczy. - On po prostu potrzebuje jakiegos przypomnienia. Palce wskazujace ofiar. Dla niego liczy sie dzia lanie. Reszta jest tylko czescia oszustwa. Gwizdnal przeciagle, wyciagnal reke i polozyl ja na ramieniu siostry. -My potrafimy, prawda? -Co potrafimy? - Glos jej zadrzal, bo dokladnie w tym samym momencie zro zumiala to, co jej brat. -Myslec jak on - odparl. Diana jeknela i zaprzeczyla stanowczym ruchem glowy. -Jestescie moi! - krzyknela rozdzierajaco. - Nie jego. Pamietajcie o tym. Jeffrey i Susan odwrocili sie do niej, probujac dodac jej otuchy usmiechami. W ich oczach czaila sie jednak slabosc, ktora zdradzala strach przed tym, czego konsekwentnie dowiadywali sie o sobie. Nie uszlo to uwagi Diany i byla bliska paniki. 279 -Susan! - rzucila ostro. - Odloz te zdjecia! Nie rozmawiajcie juz wiecej o... -urwala uswiadamiajac sobie, ze teraz mogli jedynie rozmawiac o tym, co tak bardzo ja przerazalo.Susan bez pospiechu zaczela wkladac zdjecia zamordowanych kobiet do kopert wraz z dokumentacja. Milczala, wyraznie zmartwiona i zaniepokojona. Siegnela po ostatnie zdjecie i wlozyla do wlasciwej teczki. -No prosze, mamo, koniec. - Nastepnie zwrocila sie do swego brata. Szeroko otwarte oczy i dzikie spojrzenie swiadczyly o leku. Spojrzal na nia i zdjelo go takie samo, nagle uczucie niepokoju. Przez chwile Susan nie ruszala sie z miejsca. Jeffrey niemalze wyczuwal intensywna prace jej umyslu. Odwrocila sie i zaczela liczyc na glos. -Cos tu nie tak, cos sie nie zgadza, och Jeffrey, Jezu Chryste... -jeknela. -Co takiego? -Dwadziescia dwie sprawy. Dwadziescia dwie mlode kobiety nie zyja, badz zniknely. -Zgadza sie. I co z tego? -Dziewietnascie nazwisk na liscie. -Tak. Statystycznie zawsze dziesiec do dwudziestu procent przypadkow smier telnych czy znikniec przypisywalem jakims innym powodom... -Jeffrey! -Przepraszam. Gadam jak nauczyciel. Rozumiem. Co cie gnebi? Susan schwycila lezacy na biurku list. Jeknela glosno. -Numer dziewietnasty - szepnela zginajac sie, jakby ktos wymierzyl jej tegi cios w zoladek. - Nazwisko tuz ponad twoim. Jeffrey spojrzal na nazwisko i zapisany obok numer. -O, nie - wyjakal. Raptownie siegnal po dokumentacje ofiar i zaczal je nerwo wo przegladac. -O co chodzi? - spytala Diana slyszac w swoim glosie takie samo przerazenie, jakie dostrzegla u dzieci. Jeffrey zwrocil sie do matki. Jego glos byl zimny i szorstki. -Tego dziewietnastego nazwiska nie ma w dokumentach. A data -jedenascie lamane na trzynascie. Brakuje roku. To dzisiaj! Trzynasty listopada! Tylko miejsce: ulica Adobe. Wczesniej nie zwrocilem na uwagi na ten szczegol - dodal czujac jak usta drza mu lekko - poniewaz widzialem tylko wlasne nazwisko jako ostatnie na liscie. Rozdzial dwudziesty pierwszy ZAGINIONA Jeffrey i Susan zatrzymali sie na rogu ulicy Adobe, w skromnym osiedlu nazywanym Sierra, poltorej godziny jazdy na polnoc od Nowego Waszyngtonu. Pol przecznicy dalej kierowca Sluzb Specjalnych opieral sie o samochod nie spuszczajac z nich oka, gdy wnikliwie lustrowali okolice. Przez chwile Jeffrey zastanawial sie, czy ten agent jest nowym zabojca podazajacym za nim jak cien, oczekujacym az zdemaskuje ojca. Watpil jednak w to. Nastepca Martina bedzie dzialal skrycie, pomyslal. I anonimowo. Bedzie nas sledzil czekajac na odpowiedni moment. Wlasnie takich umiejetnosci brakowalo policji w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie, choc w pozostalych piecdziesieciu rozwijano je, a nie tlumiono. Policjanci z nowego swiata, sprowadzeni do roli biurokratow, stali sie bardziej urzednikami niz prawdziwymi strozami prawa. To dlatego, jak sie domyslal, strata agenta Martina bolala ich az tak bardzo.Odwrocil sie raptownie, jakby w ktoryms z zaulkow wyczul obecnosc sobowtora olbrzymiego agenta. Nikogo jednak nie zobaczyl i pomyslal, ze powinien sie tego spodziewac. Manson nie nalezal do politykow, popelniajacych dwukrotnie ten sam blad. Obok stali mezczyzna i kobieta w srednim wieku. W milczeniu nerwowo przebierali nogami nie spuszczajac wzroku z Claytonow. Byli to dyrektor i wicedyrektor liceum w Sierra do spraw uczniowskich. Dyrektor stanowil karykature gatunku: niski, o zaokraglonych plecach, lysiejacy, co chwila zacieral rece, jakby bylo mu zimno. Ciagle odchrzakiwal starajac sie zwrocic na siebie uwage, lecz nie odzywal sie. Od czasu do czasu zerkal na tajniaka jak gdyby oczekiwal, ze ten wyjasni mu, dlaczego zostali nagle oderwani od zajec i przywiezieni na te niewielka, boczna uliczke, pol kilometra od szkoly. Sama uliczka byla pasmem zasmieconego asfaltu z dwiema przecznicami. Dziwil juz sam fakt, ze w ogole miala nazwe. Posrodku drugiej przecznicy stal blaszany, bialo-zielony warsztat. Czesc jego dachu zajmowala reklama przedstawiajaca drzewo z ramionami, nogami i twarza z obnazonymi zebami, a ponizej logo WALCZACE JODLY Z LICEUM W SIERRA. Jeffrey i Susan kroczyli wolno ulica rozgladajac sie uwaznie w poszukiwaniu jakiegos szczegolu, mogacego im powiedziec, co wydarzylo sie tego ranka. Slepy 281 zaulek konczyl sie na zoltej metalowej bramie, odgradzajacej waska piaszczysta droge dojazdowa. Nie bylo tam zadnego ogrodzenia ani innych urzadzen, tylko sterty zuzlu i ta brama. Uwage Jeffreya przykula jaskrawa plama obok jednego z betonowych slupow podtrzymujacych brame. Podszedl blizej i pochylil sie nad czerwonym zeszytem w plastykowej okladce. Podnioslszy go zobaczyl kilka zapisanych stronic. Bez slowa pokazal znalezisko siostrze.Oboje zawrocili i przeszukali warsztat rozmiarow boiska do koszykowki, wysokosci okolo poltora pietra. Nie bylo w nim okien, jedynie duze uchylne drzwi zamykane na zasuwe. Obeszli budynek dokola. Jeffrey wodzil oczami po ziemi majac nadzieje, ze znajdzie slady kol, lecz brudna ziemia bylo wymieciona do czysta przez wiatr. Kiedy wylonili sie zza budynku, dyrektor szkoly zrobil kilka nerwowych krokow w ich strone. -W tej szopie trzymamy ciezki sprzet - wyjasnil pospiesznie. - Kilka traktorow, kosiarki do trawy, odsniezarki, z ktorych nigdy nie korzystamy, gumowe weze i spry- skiwacze. Caly sprzet do utrzymania boiska do pilki noznej. Na przyklad maszyny do rysowania linii. Niektorzy trenerzy skladuja tu siatki bramek. -Zamkniecie? -Kilka osob zna kombinacje, szczegolnie personel techniczny. Ten zamek, tak naprawde, ma powstrzymac studentow przed wypozyczeniem ciagnika w jakas upoj na sobotnia noc. Jeffrey odwrocil sie. Piaszczysta droga, odgrodzona brama, prowadzila przez gesty lasek. -A to? - spytal wskazujac reka. -Droga na boiska za szkola. - Dyrektor pocieral rece. - Ta brama jest tu po to, zeby uczniowie nie wjezdzali samochodami. To wszystko. Szczerze mowiac nigdy nie mielismy zadnych problemow, lecz, no wie pan, w przypadku nastolatkow lepiej przewidywac, niz reagowac. -Niewatpliwie - odparl Jeffrey. Wicedyrektor, kobieta w spodniach khaki, niebieskiej bluzie, z okularami na zlotym lancuszku postapila kilka krokow do przodu. Przewyzszala wzrostem swojego szefa o jakies pol glowy, a oficjalny ton jej glosu swiadczyl o wewnetrznej dyscyplinie, jakiej najpewniej wymagala od innych. -Nie wolno im przyjezdzac tedy do szkoly. Nie ma specjalnej reguly, ktora by tego zabraniala, ale... -To skrot, prawda? -Niektorzy uczniowie z brazowego osiedla skracaja sobie w ten sposob droge, choc nie powinni. Zwlaszcza kiedy sa spoznieni. Susan zajrzala do notesu. -Kimberly Lewis? O ktorej godzinie powinna byc dzisiaj w szkole? Wicedyrektor otworzyla tania skorzana teczke i wyjela dziennik, przejrzala go szybko, po czym udzielila zwiezlej odpowiedzi: -Poranny dzwonek jest o 7.20. Miala okienko na nauke wlasna od 7.20 do 8.15. O 8.20 zajecia z historii Ameryki. Nieobecna. Susan skinela glowa. 282 -Miala dzisiaj oddac wypracowanie?Nauczycielka spojrzala ze zdumieniem. -Tak. Zanim zdazyla cokolwiek dodac, Susan wskazala zeszyt, ktory Jeffrey znalazl przy bramie. -Temat wypracowania: "Kompromis 1850". A teraz to okienko. Czy musiala tam byc? -Nie. Uczniowie ze starszych klas nie maja takiego obowiazku. -A wiec przybylaby do szkoly nieco pozniej niz reszta? -Tak. Prawie wszyscy mieli zajecia. -A personel techniczny? Kto tu byl? -Dzisiaj malujameskie szatnie. Musielismy rozeslac zawiadomienia, ze szatnie beda zamkniete. Do czasu az wyschnie farba. Wiec nikogo tu nie bedzie. Farby sa przechowywane w szkolnym magazynie. Susan zerknela na brata i zrozumiala, ze kazdy szczegol wbija sie w niego jak sztylet. Zlepek informacji, ktore w nieunikniony sposob dawaly okazje zabojcy. Czula osobliwy chlod, a w miare uswiadamiania sobie prawdy wzrastal w niej gniew. Jakby ponownie patrzyla na zdjecia zamordowanych kobiet. -A zatem - Jeffrey szorstko przerwal konwersacje - co dzieje sie, kiedy uczen nie pojawia sie w szkole? -No coz, zanim zapoznalam sie z raportami o nieobecnosci, byl juz pozny pora nek - odparla wicedyrektor. - Zgodnie z procedura dzwonimy do domu kazdego ucznia, nieobecnego w szkole. Tuz przed poludniem skontaktowalam sie telefonicz nie z panstwem Lewis... -Nikogo nie bylo w domu? -Jej rodzice pracuja, a nie chcialam ich niepokoic w biurze. Spodziewalam sie uslyszec glos Kim. Sadzilam, ze jest chora. Od jakiegos czasu panuje grypa i wielu opuszcza z tego powodu zajecia. Glownie przesypiaja... -Nikogo nie bylo w domu, zgadza sie? - Jeffrey spytal ponownie, tym razem ostrzejszym tonem. Spojrzala na niego ze zloscia. -Zgadza sie. -A potem, co pani zrobila? -No coz, stwierdzilam, ze zadzwonie pozniej. Jak sie obudzi. -Czy powiadomila pani Sluzby Stanowe? Dyrektor postapil krok do przodu. -Prosze zrozumiec, panie Clayton, po co mielibysmy to robic? Absencje nie leza w gestii ochrony. To sprawa dyscypliny. Takie sprawy rozwiazuje sie wewnatrz szkoly. Jeffrey zawahal sie, lecz siostra odpowiedziala za niego. -To zalezy, o jakiego rodzaju absencji mowimy. -No coz - zachnela sie nauczycielka. - Kimberly Lewis nie nalezy do uczniow popadajacych w tarapaty. Jest bardzo dobra uczennica, ogolnie lubiana... -Ma przyjaciol? Chlopaka? - spytala Susan. 283 Wicedyrektor zawahala sie.-Nie. Chlopaka nie ma. Nie w tym roku. Ogolnie mowiac jest dobrym dziec kiem. Prawdopodobnie wybiera sie do renomowanego college'u. -Juz nie - baknela pod nosem Susan tak, zeby slyszal ja tylko brat. -Miala jakiegos chlopaka w ubieglym roku? - Jeffrey przejawil nagle zaintere sowanie. Nauczycielka zawahala sie ponownie. -Tak. W zeszlym roku. Byla w zazylym zwiazku z rodzaju tych, jakich nie po pieramy. Na szczescie ten mlody czlowiek chodzil do wyzszej klasy. Poszedl do college'u i zwiazek, jak przypuszczam, ulegl samorozwiazaniu. -Nie podobal sie pani ten chlopiec? - spytal Jeffrey. Susan odwrocila sie i zapytala cicho: -Co za roznica? Przeciez wiemy, co tu sie stalo, no nie? Jeffrey podniosl reke, powstrzymujac wicedyrektora od odpowiedzi, po czym ujal siostre pod ramie i odprowadzil pare krokow na bok. -Istotnie - powiedzial polglosem - wiemy, co tu sie wydarzylo. Ale kiedy on wybral te dziewczyne? Jak zbieral informacje? Moze chlopak bedzie cos wiedzial. Moze ten zwiazek jeszcze trwa? Tak czy owak, powinnismy te sprawe zbadac blizej. -Jestem niecierpliwa - baknela Susan przepraszajaco. -Nie. Jestes skoncentrowana na jednym. Wrocili do dwojki pedagogow. -Nie podobal sie pani? - powtorzyl Jeffrey. -Trudny, choc niezwykle inteligentny mlody chlopak. Wyjechal na wschod. -Co znaczy trudny? -Okrutny - odpowiedziala. - Manipulujacy wszystkimi dookola. Zawsze mia lam wrazenie, ze szydzi z nas wszystkich. Wcale nie bylam smutna, ze konczy nasza szkole. Wysokie oceny, najlepsze wyniki testow oraz glowny podejrzany w tajemni czym pozarze, jaki zdarzyl sie zeszlej wiosny. Nigdy oczywiscie niczego mu nie udowodniono. Straszne. Kilkanascie zwierzat z laboratorium, glownie swinki mor skie i biale szczury, splonelo zywcem. Na szczescie, juz go wsrod nas nie ma. Praw dopodobnie bedzie mu sie swietnie powodzilo w pozostalych piecdziesieciu stanach. Nie sadze, zeby tu bylo jego miejsce. -Ma pani jeszcze jego dane? Skinela glowa. -Chcialbym je przejrzec. Mozliwe, ze bede chcial z nim porozmawiac. Dyrektor ponownie wtracil sie, nieproszony, do rozmowy. -W celu ujawnienia tych danych bedzie mi potrzebne zezwolenie Sluzby Stano wej - odezwal sie pompatycznie. Jeffrey usmiechnal sie brzydko. -A moze po prostu przysle tu grupe agentow, zeby wzieli te dane? Mogliby wmaszerowac prosto do pana gabinetu. Uczniowie beda mieli o czym plotkowac przez kilka dni. Dyrektor rzucil mu gniewne spojrzenie. Zerknal szybko w kierunku kierowcy, ktory lekko pokiwal glowa. 284 -Zgoda - oswiadczyl nadety jak indor. - Przesle je elektronicznie.-Cala dokumentacje - przypomnial Jeffrey. Skinal glowa zaciskajac wargi, jakby powstrzymywal sie od cisniecia jakiegos przeklenstwa. -No, dobrze, odpowiedzial pan sobie na pytania. Teraz najwyzszy czas, zeby scie nam powiedzieli, co sie tu dzieje. Susan postapila krok naprzod i odezwala sie ostro, co nie bylo w jej stylu, ale jak sadzila, moglo jej sie niebawem przydac. Powiodla reka dokola siebie. -Widzi pan? Prosze sie bardzo dobrze przyjrzec. -Tak - odezwal sie dyrektor rozdraznionym tonem, przecwiczonym dokladnie na uczniach, ktory jednak nie wywarl zadnego wrazenia na Susan. - Co dokladnie mam tu zobaczyc? -Koszmar najgorszy z mozliwych - odparla bez zastanowienia. W drodze powrotnej do Nowego Waszyngtonu nie odzywali sie do siebie. Kierowca przyspieszyl, zdazajac w kierunku autostrady. Susan otworzyla wypracowanie zaginionej nastolatki i przeczytala kilkanascie zdan starajac sie poznac charakter dziewczyny ze sposobu, w jaki pisala, lecz w koncu poddala sie. Pierwsza przerwala milczenie. -No, dobra, Jeffrey, to ty jestes ekspertem. Czy Kimberly Lewis zyje? -Prawdopodobnie nie - odparl posepnie jej brat. -Tak myslalam - wyszeptala pochylajac glowe. - Co teraz? Czekac, az jej cialo gdzies sie pojawi? -Tak. Choc to nielatwe. Musimy wrocic do tego, czym sie zajmujemy. Przycho dzi mi na mysl, ze ta dziewczyna ma jeszcze pewna szanse. -Jaka? -Mozliwe, ze jest czescia gry. Moze nawet nagroda. Zwyciezca bierze wszystko. Mowil niskim glosem swiadczacym o doznanej porazce. -To bolesne. Siedemnascie lat i juz nie zyje, tylko dlatego, ze jemu chce sie po prostu ze mnie zadrwic. Pokazac, ze majac na karku slawnego Profesora Smierc udaje mu sie bez trudu sprzatnac kogos sprzed nosa - i to po uprzedzeniu o swoim zamiarze. Bylem zbyt glupi i zajety soba, zeby to zauwazyc. Potrzasnal glowa i ciagnal dalej -Moze ta dziewczyna siedzi teraz przypieta lancuchami w jakims pomieszcze niu czekajac na smierc i chwyta sie kurczowo nadziei, ze ktos ja jeszcze uratuje. Tymi wybawicielami mozemy byc tylko my, a ja wlasnie siedze i mowie ci, ze musi my dzialac bardzo ostroznie. Bez pospiechu. Moja odwaga wprost mnie przygniata - zakonczyl cynicznie. -Jezu - westchnela Susan. - Co teraz zrobimy? -Czy mozemy zrobic cos ponad to, co juz robimy? - wycedzil Jeffrey spomie dzy zacisnietych zebow. - Wezmiemy liste domow, porownamy jaz kazdym nazwi skiem pracownikow Sluzby Stanowej. Potem poszukamy pojazdow nadajacych sie do przewozenia zwlok. I zobaczymy, co z tego wyniknie. 285 -A robiac to, co do nas nalezy, musimy zalozyc, ze Kimberly Lewis jeszczezyje, prawda? -Ona nie zyje - zaprzeczyl raptownie Jeffrey. - Nie zyla jak tylko wyszla dzisiaj z domu, spozniona i sama, pozostawiajac sobie akurat tyle czasu, zeby pojsc tym skrotem, opustoszala ulica. Jeszcze tego nie wiedziala, ale juz wtedy byla martwa. Susan milczala. Mimo wszystko miala jeszcze niewielka nadzieje, ze brat sie myli. Po chwili powiedziala szybko: -Nie. Mysle, ze powinnismy dzialac. Szybko. Jak tylko zidentyfikujemy ten dom. Bo jesli spoznimy sie nawet minute, nigdy tego sobie nie wybaczymy. Jeffrey wzruszyl ramionami. -Oczywiscie, masz racje. Bedziemy dzialac jak najszybciej. Prawdopodobnie on wlasnie tego od nas oczekuje. Chyba dlatego biedna Kimberly Lewis wpadla w te pulapke. Tym razem chodzilo mu zapewne, zebym zaczal dzialac natychmiast i lek komyslnie. Sadze, ze pod tym wzgledem wygral - dodal z rezygnacja w glosie. Susan przyszla nagle do glowy pewna mysl. -Jeffrey - szepnela. - Skoro on ja uprowadzil, zeby sprowokowac cie do dzia lania, co brzmi sensownie, choc nie mozemy byc tego stuprocentowo pewni, to czy nie wydaje sie logiczne, ze w tym porwaniu jest wskazowka, ktora powinna cie na prowadzic na slad? Jeffrey otworzyl usta, lecz zawahal sie. Na jego twarzy pojawil sie usmiech. -Susie, Susie, krolowa zagadek. Mata Hari. Jesli to przetrwam, musisz dac kilka wykladow w mojej uczelni. Ten Straznik Teksasu mial racje. Bylby z ciebie dosko naly detektyw. Mysle, ze masz absolutna racje. Wyciagnal reke i poklepal siostre po kolanie. -Klopot w tym, ze kazde spostrzezenie, ktore zbliza nas do rozwiazania tej zagadki, niesie zagrozenie wieksze od poprzedniego. - Usmiechnal sie ponownie, lecz tym razem byl to niezwykle smutny usmiech. Pozostala czesc drogi do glownej siedziby Sluzb Specjalnych pokonali w milczeniu. Susan postanowila zabrac z domu caly skrzetnie ukrywany arsenal, przyrzekajac sobie, ze do konca pobytu w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie bedzie miec przy sobie taka sile ognia, by przy nadarzajacej sie sposobnosci, raz na zawsze, rozwiazac wszystkie moralne i psychologiczne zagadki, od dawna spedzajace sen z powiek jej rodziny. Diana Clayton obserwowala syna, przegladajacego w skupieniu liste pracownikow Sluzby Stanowej. Wyczuwala narastajaca w nim frustracje, w miare jak sprawdzal nazwisko po nazwisku. Kobiety posiadajace zezwolenie na dostep do danych byly glownie sekretarkami i urzedniczkami nizszego poziomu. Na liscie znalazlo sie kilku dyspozytorow oraz wielu agentow. Problem JefFreya polegal czesciowo na tym, ze komputer nie podawal dokladnie granic dostepu; wydawalo mu sie, ze osoba z poziomu osmego bedzie miala mozliwosci uzyskania informacji z dziewiatego - systemy biurokratyczne zwykle w taki sposob dzialaly. Uwazal, ze jesli nowa zona ojca jest naprawde inteligentna, 286 pozostalaby na nizszym poziomie, jednoczesnie poznajac sposoby na zapewnienie sobie dojscia do wyzszych.Diana prawie sie nie odzywala. Upierala sie, zeby dzieci powiedzialy jej, co wydarzylo sie w szkole. Spelnili jej prosbe opisujac pokrotce przebieg rozmowy z pedagogami. Nie przedstawila wlasnego zdania. Zauwazyla, ze obawiajasie o niai prawdopodobnie uwazajajaza slabe ogniwo. Zdawala sobie jednak sprawe, ze stanowiac obecnie glowny cel, naraza ich wszystkich na niebezpieczenstwo. Mimo to uczepila sie mysli, ze jest im potrzebna. Przypomniala sobie, jak dwadziescia piec lat temu chcieli, zeby dzialala - nie zawiodla ich. Teraz, pomyslala, zbliza sie czas, gdy moga znow potrzebowac mojej pomocy. Sluzyla wiec rada nie wtracajac sie bez potrzeby w szczegoly i nie wchodzac im w droge, choc nie bylo to dla niej latwe. Nie sprzeciwila sie nawet, gdy Susan oswiadczyla, ze wezmie samochod z kierowca i pojedzie do domu po ubrania, leki i kilka innych rzeczy, ktorych nie nazwala po imieniu; Diana doskonale wiedziala, co ma na mysli. Jeffrey doszedl do litery F podkreslajac na zolto kazde nazwisko, ktoremu odpowiadal adres w zielonej dzielnicy. Nastepnie sprawdzal, czy podkreslone nazwisko figuruje na liscie czterdziestu szesciu wyodrebnionych uprzednio domow. Dopasowal trzynascie nazwisk do adresow i odlozyl je, zeby zajac sie nimi pozniej. Mial pewne watpliwosci co do listy czterdziestu szesciu domow, totez od czasu do czasu wprowadzal jakies nazwisko do komputera i sprawdzal je z lista projektow. W ten sposob chcial upewnic sie, czy nie przegapil jakiejs mozliwosci. To wydluzalo czas pracy. Staral sie nie myslec, ze w ten sposob zmniejsza szanse przezycia przerazonej siedemnastolatce. Pochloniety mozolna praca, dopiero po chwili uslyszal trzy wibrujace dzwieki komputera. -To chyba poczta elektroniczna - zwrocil sie do matki. - Mozesz odebrac? - zapytal nie odrywajac wzroku od wydruku. Diana podeszla do komputera i wystukala haslo na klawiaturze. Przez chwile czytala, po czym spojrzala na syna. -Prosiles o jakies dokumenty z liceum w Sierra? -Tak. Chlopaka uprowadzonej. -Jest tu jakas notka od pana Williamsa, chyba dyrektora. Niezbyt przyjemna. -Co pisze? -Przypomina, ze korzystanie z poufnych dokumentow w bezprawny sposob czy rozpowszechnianie ich w tenze sposob, kwalifikuja sie jako wykroczenie poziomu zoltego i sa karalne. -Co za dupek - westchnal Jeffrey. - Cos jeszcze? -Nie. -No dobrze. Mamo, wydrukuj te dane. Zaraz na nie rzuce okiem. Spelnila prosbe. Przeczytala kilka pierwszych wersow i zauwazyla, kiedy drukarka zaczela buczec: -Ten mlody pan Curtin wydaje sie dosc niezwyklym chlopcem. Jeffrey nie odrywal sie od pracy. 287 -Dlaczego? - zapytal obojetnie.-Coz, zdaje sie, ze mial problemy jako dziecko. Same szostki i problemy dyscy plinarne. Przeszkadza na lekcjach. Robi niesmaczne zarty. Oskarzony o malowanie rasistowskich graffiti, lecz nie udowodniono mu winy. Prawdopodobnie zaaranzo wal napastowanie seksualne jakiegos studenta, ktory jest homoseksualista, znow ni czego mu nie udowodniono. Glowny podejrzany w sprawie pozaru laboratorium. Nie powzieto zadnych krokow. Zawieszony w czynnosciach ucznia za przynoszenie noza do szkoly... Sadzilam, ze takie rzeczy nie moga miec miejsca w tym stanie. Powiedzial koledze, ze w schowku w szatni trzyma rewolwer, lecz rewizja nic nie wykazala. I tak dalej, i tak dalej. -Jak on sie nazywa? -Curtin. -A imie? -Dziwne - stwierdzila Diana. - Takie samo jak twoje, tylko inaczej sie pisze: G-E-O... -Geofrrey Curtin - powiedzial powoli Jeffrey. - Ciekawe...-Jest tu raport szkolnego psychologa, ktory sugeruje, ze chlopak potrzebuje porady specjalisty i powinien zostac poddany testom psychologicznym. Jest tez not ka, ze jego rodzice odmowili zgody na jakiekolwiek badania i tego typu rzeczy... Jeffrey pochylil sie w kierunku matki. -Mozesz przeliterowac nazwisko? -C-U-R-T-I-N. -Czy masz tam imiona rodzicow? Skinela glowa. -Tak. Ojciec... zaraz, zaraz, gdzies tu jest. Tak: Peter. A matka Caril Ann. I-L. To dziwna literowka w tym imieniu. Jeffrey wstal i podszedl do matki. Patrzac na wydruk powoli kiwal glowa. -Zgadza sie - powiedzial ostroznie. - Z tego, co sobie przypominam, tylko raz spotkalem sie z takim imieniem. -Gdzie? -Caril Ann Fugate. Ta mloda kobieta towarzyszyla Charlesowi Starkweathero- wi w morderczej orgii w Nebrasce w 1958 roku. Jedenastu zabitych. Diana spojrzala na syna przerazonym wzrokiem. -A Curtin - powiedzial, znow ostroznie - to zamerykanizowana wersja nie mieckiego Kurten. -Czy to cos oznacza? Ponownie skinal glowa. -W Dusseldorfie, w Niemczech. Mniej wiecej na przelomie wieku. Peter Kur ten. Rzeznik z Diisseldorfu. Zabojca dzieci. Perwersyjny. Gwalciciel. Bezlitosny. Slynny film "M jak morderca" byl wlasnie o nim. Jeffrey wypuscil powoli powietrze z pluc. -Witaj, ojcze - odezwal sie. - Witaj macocho i przyrodni bracie. Rozdzial dwudziesty drugi BRAWURA Jeffrey pracowal ciezko i szybko. Dom Curtinow byl usytuowany przy ulicy Buena J Vista pod numerem 135, na niebieskich przedmiesciach Sierry. Nie bylo jej na zadnej z map czy folderow. Znajdowala sie na terenie gesto zalesionym; niewielki cypel w postaci osiedla mieszkaniowego polozonego w malowniczym, do niedawna dziewiczym zakatku. Na liscie Jeflreya dom figurowal pod numerem trzydziesci dziewiec. Niebawem okazalo sie, ze Caril Ann Curtin byla sekretarka zastepcy dyrektora Kontroli Paszportowej - oddzialu Sluzby Stanowej. Bylo to jej trzecie stanowisko w aparacie rzadowym; za kazdym razem awansowala ze wspanialymi rekomendacjami dotyczacymi etyki pracy i niezwyklego oddania w wypelnianiu obowiazkow. Doszla do poziomu jedenastego. Jej maz, emerytowany inwestor, specjalizujacy sie w nieruchomosciach, przekazal niebagatelna sume do kasy Funduszu Piecdziesiatego Pierwszego Stanu, stanowiacego finansowe ramie stanowego lobby.W rzadowej ksiazce telefonicznej znalazl numer Caril Ann Curtin. Telefon zadzwonil trzy razy zanim go odebrano. -Poprosze z pania Curtin. -Mowi jej zastepca. Przykro mi, ale dzisiaj nie ma jej w pracy. Czy mam cos przekazac? -Nie, dziekuje. Zadzwonie pozniej. Odlozyl sluchawke. Zbyt zajeta, zeby pojsc dzisiaj do pracy. Prawdopodobnie wyjazd sluzbowy, pomyslal z kwasnym usmiechem. Od komputera stanowej Sluzby Bezpieczenstwa zazadal poufnych danych osobowych pani Curtin. Jednoczesnie wszedl do bazy danych Urzedu Komunikacji i uzyskal informacje, ze rodzina Curtinow posiada trzy samochody: dwa drogie, najnowsze modele europejskich sedanow oraz, jak przewidywal, starsza minifurgonetke z napedem na cztery kola. To go jednak zastanowilo; spodziewal sie czterech samochodow, dla ojca, matki oraz nastoletniego syna, jak to zwykle bywa w bogatej rodzinie z klasy wyzszej, mieszkajacej na przedmiesciach. No i oczywiscie czwartego pojazdu szczegolnego przeznaczenia. Zanotowal to w pamieci. Poprosil inny wydzial o liste broni, jaka posiadaja Curtinowie. Zgodnie ze stanowymi prawami, rodzina kwalifikowala sie do grupy kolekcjonerow i rekreacyj- 19-Stan umyslu 289 nych mysliwych - co wydalo sie Jeffreyowi nadzwyczaj ironiczne, a jednoczesnie zaskakujaco prawdziwe. Arsenal ich antycznej i nowoczesnej broni byl wyjatkowo wielki.Skontaktowal sie ponownie z Kontrola Paszportowa i poprosil o zdjecia czlonkow rodziny. Wymagalo to autoryzacji. Powiedziano mu, ze dane zostana dostarczone niebawem, wiec czekal. Nie wiedzial, ktora z licznych wydanych przez niego komend komputerowych zawiera pulapke, ale zdawal sobie sprawe, ze z cala pewnoscia przynajmniej jedna. Byc moze wlasnie ta ostatnia. Caril Ann Curtin na pewno umiescila w systemie komende uruchamiajaca alarm, gdyby ktos poszukiwal informacji o niej lub kims z jej rodziny; rutynowy srodek ostroznosci, szczegolnie gdy mialo sie sporo do ukrycia. Jeffrey uruchomil prawdopodobnie ten system ostrzegawczy, lecz nie widzial mozliwosci unikniecia takiej sytuacji. Lawirowal, w miare mozliwosci pomijal dane osoby zadajacej informacji, ale watpil, by te wysilki odniosly skutek wiekszy niz krotko-trwale opoznienie reakcji. Czasu pozostalo juz niewiele. Wiedzial, ze ojciec nie tylko starannie przygotowal sie na ten dzien, ale rowniez przewidzial go. Zwykla indukcja, pomyslal z gorzkim usmiechem. Nie potrafil inaczej wyjasnic porwania bylej dziewczyny drugiego syna. Wybor Kimberly Lewis byl prowokacja, majaca wymusic uznanie i sklonic do stosownej odpowiedzi. Im dluzej o tym myslal, tym wiekszy ogarnial go niepokoj, poniewaz czesc jego osobowosci wyobrazala sobie to szczegolne porwanie jako rodzaj zbrodni, odartej z anonimowosci i tajemnicy, tak charakterystycznych dla poprzednich przypadkow. Tamte morderstwa byly jak blyskawice w wilgotny, letni wieczor - natychmiastowe i wyjatkowe w swoim rodzaju. Ta miala zupelnie inny wymiar. Jeffrey kolysal sie w fotelu myslac, ze prawdopodobnie nigdy w historii zbrodni scigajacy nie wiedzial wiecej o przestepcy niz on o swym ojcu-zabojcy. Nawet w slynnej sprawie Unabombera w polowie lat dziewiecdziesiatych, gdzie rozpracowano praktycznie kazdy szczegol osobowosci zamachowca, nie zgromadzono tak glebokiej wiedzy, jaka on zdobyl w trakcie tego sledztwa. Wszystkie informacje i proby zrozumienia okazaly sie jednak bezuzyteczne, jako ze morderca -jego ojciec, ukryl jeden podstawowy element: cel swojego dzialania. Dostarczyl dosc dowodow, aby wnioskowac, ze zabojstwa mialy podtekst polityczny - zrujnowanie podwalin nowego stanu. Mogly miec charakter osobisty -przeslania dla syna, profesora. Moze po czesci stanowily rywalizacje. Mogly zawierac wszystkie te przyczyny, jak rowniez nie uwzgledniac zadnej. Istnialy dowody, pozwalajace przypuszczac, ze zabojstwa mialy charakter perwersji. Czy rytualu. Mogly byc produktem zla albo owocem zadzy. Pojedynczymi aktami. Nowatorskimi, a jednoczesnie rownie starymi jak rejestrowana historia przestepstw kryminalnych. Jak symfonia, skomponowana przez nowoczesnego muzyka, myslal Jeffrey. Pobudzaja przeszlosc swym dzwiekiem, dotykajac rownoczesnie przyszlosci. Sa jednoczesnie antyczne i futurologiczne. Co on teraz zrobi, zastanawial sie. 290 Powinienes wiedziec, zbesztal sie w duchu. Znasz go, a zarazem nic o nim nie wiesz. Wyobraznia podsunela mu rozliczne mozliwosci. Przygotuje zasadzke wedlug wlasnego pomyslu. Razem ze swoja wspolniczka lub wspolnikami dokonaja zabojstwa tej dziewczyny. A potem znikna.Najbardziej przerazala go ostatnia ewentualnosc. Nie wypowiedzial tego na glos, ale podjal rozstrzygajaca decyzje. Cokolwiek sie zdarzy w stosunkach miedzy stara a nowa rodzina, zwiazek miedzy nimi przestanie istniec. Ten rozdzial zostanie zamkniety. Wyciagnal reke i podniosl ze stolu pistolet automatyczny. Powoli muskal palcami bezpiecznik wyobrazajac sobie uczucie, jakie pojawia sie w chwili oddania strzalu. Doprowadz to do konca, powtarzal sobie. Ostatni rozdzial. Ostatni wers. Koncowy akord. Problem mogl tkwic w tym, ze zyczenie ojca jest identyczne. Odlozyl pistolet i powrocil do komputera. W kilka sekund przywolal na ekran przestrzenny plan domu Curtinow. Analizowal rysunek w skupieniu, z jakim student wkuwa material do egzaminu. Pokoj "muzyczny", w wykonczonej piwnicy, sasiadujacy z przestronnym salonem nie mial okien. Prowadzily do niego jedne drzwi wewnatrz domu. Ten fakt zdumial Jeffreya. Sprawdzil dokladniej. To bez sensu, pomyslal. Jezeli rzeczywiscie uzywa tego pokoju do swoich celow, to nie ma sensu. Po skonczeniu smiertelnego rytualu nie bedzie przeciez przenosil ciala, nawet starannie zapakowanego, przez caly dom. Postepowanie takie mozna by zdefiniowac jako utrate samokontroli. A przeciez jego ojciec byl zbyt madry. Na planach widnialo nazwisko projektanta. Jeffrey podniosl sluchawke i zadzwonil do biura firmy. Kilka minut pertraktowal z sekretarkami. W koncu polaczyly go z szefem. Bardzo zajetym, przebywajacym w terenie. -O co chodzi? - zazadal tonem czlowieka, ktory spedzil wiekszosc dnia na zalatwianiu licznych spraw z roznymi partaczami i pozostalo mu juz niewiele cier pliwosci, aby wysluchac jeszcze kogos. Jeffrey przedstawil sie jako agent Sluzb Specjalnych, co tylko czesciowo stlumilo zlosc rozmowcy. -Interesuje mnie dom, ktory pan zaprojektowal ponad szesc lat temu, na ulicy Buena Vista, na przedmiesciach Sierry. -I spodziewa sie pan, ze pamietam jakis jeden dom? Zaprojektowany przed szesciu laty? Sluchaj, czlowieku, robimy cale mnostwo projektow, nie tylko domow jednorodzinnych, ale budynkow, biurowcow, szkol i... Jeffrey przerwal mu bezceremonialnie. -Na pewno pamieta pan ten dom. Rodzina nazywa sie Curtin. Byla to wyjatko wa robota. Wysoka cena. -Nie bardzo sobie przypominam. Przykro mi, ze nie bylem w stanie pomoc, ale naprawde mamy tu sporo pracy... -Prosze wysilic pamiec - nie poddawal sie Jeffrey. Kiedy rozmawial, w drzwiach pojawila sie Susan z torebka w reku. Kiedy postawila jana podlodze, cos zabrzeczalo wewnatrz niej. Diana wpatrywala sie w corke blyszczacymi oczami i szepnela tajemniczo: 291 -Znalezlismy ich.Susan krzyknela i wlasnie zamierzala cos powiedziec, kiedy Jeffrey, wyraznie ozywiony, wskazal dlugie jezory papieru wypluwanego przez drukarke. -Czego, do diabla, chce sie pan dowiedziec? - zapytal ostro projektant. -Chce wiedziec, jakich zmian pan tam dokonal. -Co takiego? -Chce wiedziec, jak bardzo realizacja rozni sie od planow, ktore przedstawil pan wladzom do akceptacji. -Posluchaj, czlowieku, nie wiem, o czym mowisz. To wykracza poza przepisy stanu. Moglbym stracic uprawnienia, jakbym tu budowal... Jeffrey dzialal szybko i chlodno. -I tak je stracisz, jezeli nie powiesz mi tego od razu. Jakich poprawek nie uwzgledniles na planach? I tylko nie mow mi, ze nie pamietasz. Taka ewentualnosc z gory wykluczam, poniewaz wiem, ze czlowiek, ktory zbudowal ten dom, przy szedl do ciebie i chcial dokonac w nim pewnych zmian, nie zaznaczajac ich. Praw dopodobnie zaplacil ci za to slono. Masz do wyboru: albo powiesz od razu, a ja uznam to za przysluge i nie wspomne o tej rozmowie Komisji do spraw Upraw nien. Albo, przyrzekam, ze twoja kariera jutro w poludnie bedzie juz tylko slodka przeszloscia. Jeffrey zawahal sie, po czym dodal: -Chyba wyrazam sie jasno. A teraz, czlowieku, masz trzydziesci sekund na od powiedz. Projektant zastanowil sie chwile zanim zaczal mowic. -Nie potrzebuje tych trzydziestu sekund. Pieprze je. Chce pan wiedziec, jakie sa te zmiany? W porzadku. Sa ukryte drzwi wyjsciowe z gabinetu w piwnicy. Prowadza na zewnatrz. Moj czlowiek tego sie nad tym cholerstwem nabiedzil; ciezko je w ogo le zobaczyc. Jest tam tez nieautoryzowany system ochronny, imitujacy klimatyzacje. Wszystkie czesci metalowe zostaly wbudowane w sufit, a na gorze, w gabinecie, sa monitory wideo, ukryte za falszywym regalem na ksiazki. Na zewnatrz rozmieszczo ne sa czujniki z urzadzeniami na podczerwien, wykrywajacymi zrodla ciepla. Musia lem jechac az do Los Angeles, zeby to gowno zorganizowac. To wbrew prawu. Po wiedzialem temu gosciowi, ze takie urzadzenia nie beda mu potrzebne. Chyba przypuszczal, ze to miasto zamieni sie w Dodge City. Wariat. Przeciez wystarczy tylko zamek w drzwiach, ale nie chcial nawet o tym sluchac. Chetnie za wszystko placil. I to dobrze. Do diabla, nikt na poczatku nie wiedzial, czy ten stan bedzie dzialal tak, jak planowalismy, wiec sie zgodzilem. Zaloze sie, ze nie tylko ja zrobi lem na poczatku taki przekret. Co jeszcze? Ach, tego tez nie ma w planach, ale dwie scie metrow od domu znajduje sie mala szopa czy domek dla gosci wielkosci garazu. Dom stoi na niewielkim wzniesieniu, a ta szopa jest nizej, na granicy rezerwatu przy rody. Nie wiem, do czego mu potrzebna. Pies go sral. Polozylismy tam podlogi, zro bilismy konstrukcje, ocieplilismy, wzmocnilismy sciany. Kazal nam tylko uwzgled nic materialy w kosztach domu, co zreszta zrobilem. Powiedzial, ze wykonczy ja sobie wedle wlasnego uznania. -Cos jeszcze? 292 -Nie. Nigdy wiecej nie robilem tego rodzaju zmian. Teraz wladze stanu wysylaja inspektora z planami w reku i on dokladnie oglada dom, zanim rodzina sie wprowadzi. Ale wtedy dopiero zaczynalismy to wszystko rozkrecac, panowal wiek szy luz. Moze tez przeplacil jakiegos inspektorka. Tego nie powinno sie robic, ale kraza na ten temat rozne opowiesci. A wiec to wszystko, czlowieku i trzymam cie za slowo. Jeffrey odlozyl sluchawke. Dowiedzial sie tego, czego potrzebowal. Uslyszal za plecami cichy glos matki: -Jeffrey, Susan, mamy zdjecia. Cala trojka stanela przed drukarka, ktora wyrzucila zdjecie Geoffreya Curtina. Byl to nastolatek sredniego wzrostu o ciemnobrazowych, gleboko osadzonych oczach i burzy ciemnych, potarganych wlosow. Mial plaska twarz, wystajace policzki i podbrodek. Usta wykrzywial dosc sztuczny usmiech. Nosil koziabrodke. Tuz obok zdjecia widnial adres domowy oraz miejsce pobytu poza granicami stanu: Uniwersytet w Cornell, Ithaca, Nowy Jork. Susan wziela zdjecie do reki i utkwila w nim badawczy wzrok. Zanim zdazyla cokolwiek powiedziec, z drukarki wynurzylo sie drugie zdjecie. Caril Ann Curtin. Nieprzyjemnie chuda kobieta o wynedznialej twarzy przekazala synowi wystajace kosci policzkowe. Blond wlosy zaczesane do tylu w dziecinna kitke. Staromodne okulary w drucianych oprawkach. Nie byla ani ladna, ani brzydka. Emanowaly z niej silne uczucia. W niepokojacy sposob. Nie usmiechala sie, co nadawalo jej twarzy oficjalny, urzedowy wyglad. -Kim ty tak naprawde jestes? - zapytala Diana patrzac na zdjecie. Jeffrey wyjal papier z jej rak. Pokiwal glowa. -Wiem kim jest - oswiadczyl. - Powiedzial mi to prawnik z Trenton, ale wtedy nie zalapalem. To kobieta, ktora rzekomo zmarla w Wirginii dwadziescia lat temu, wkrotce po wyjsciu z tamtejszego wiezienia. Alez ja jestem glupi. Mowilby dalej, lecz z drukarki zaczelo wysuwac sie trzecie zdjecie, Petera Curtina. Tym razem odezwala sie Diana. -Witaj, Jeff- powiedziala cicho. - Zmieniles sie. W pierwszych kilku sekundach cala trojka ujrzala cos zupelnie odmiennego, a jednoczesnie to samo. Czy byly to oczy wpatrujace sie przenikliwie, czy tez czolo przechodzace w lysy placek, czy broda, policzki, uszy wienczace owalna twarz, czy usta lekko rozciagniete w szyderczym usmiechu. Wszyscy dostrzegli wspomnienie, ujrzeli ksztalt, ktory wzeral sie przez te wszystkie lata w ich pamiec, obraz, ktory do tej pory lezal zagrzebany gdzies gleboko. Mezczyzna wydawal sie mlodszy niz przecietny szescdziesiecioparolatek. Fakt ten ugodzil mocno w serce Diany i sprawil, ze pomyslala nagle, jak bardzo jest stara i bliska smierci. Jeffrey patrzyl w twarz obawiajac sie, ze zobaczy siebie samego. Susan czula wzbierajacy w niej szal, nienawisc do tego czlowieka za wszystkie jego czyny, ale takze samotnosc i rozpacz. Trudno bylo jej ocenic, ktore z tych uczuc bylo glebsze. 293 Jeffrey zwrocil sie do matki. - Naprawde tak sie zmienil? Skinela glowa.-Tak. Prawie kazdy rys jest inny. Z wyjatkiem oczu. Oczy pozostaly te same. -Rozpoznalabys go? -Tak. - Wziela gleboki oddech. - Nie. Moze. Mysle, ze wlasciwa odpowiedzia bedzie: nie wiem. Mam nadzieje, ze tak. Ale moze sie myle. -Nie wyglada na takiego jakim jest - skomentowala szorstko Susan. -Nigdy tak nie wygladaja - odparl Jeffrey. - Byloby latwiej, gdyby najgorsi ludzie mieli zlo wypisane na twarzach, ale tak nie jest. Nie ma w nich nic szczegolne go, sa zwyczajni, lagodni, niezauwazalni, az do momentu, gdy biora w swoje rece twoje zycie i przynosza smierc. Wtedy staja sie bardzo szczegolni i... inni. Czasami mozna dostrzec niewielkie przeblyski - tak jak z Davidem Hartem w Teksasie. Ale zazwyczaj nie. Mieszaja sie z tlumem. Moze to wlasnie jest takie okropne. Oni wy daja sie tacy sami jak my. -Coz - Susan usmiechnela sie smutno. - Dzieki za wyklad, braciszku. A teraz chodzmy go zalatwic. -Nie musimy tego robic - odezwal sie Jeffrey. - Moge wykonac jeden telefon do dyrektora Sluzb Specjalnych i posla to miejsce do wszystkich diablow. I ludzi, ktorzy sie tam znajduja. My mozemy siedziec i patrzec z bezpiecznej odleglosci. Diana spojrzala na syna i pokrecila glowa. -Nigdy nie bylo bezpiecznej odleglosci. Susan pokiwala glowa przyznajac matce racje. -Dlaczego uwazasz, ze wladze zalatwia te sprawe tak, zebysmy byli zadowole ni? - spytala. - Czy kiedykolwiek jakis rzad cos takiego zrobil? -To juz nasz problem. My mozemy poszukac wlasnego rozwiazania - powie dziala Diana. - Dziwi mnie, ze brales cos takiego pod uwage. Jeffrey, zdezorientowany spojrzal na siostre. -Nie znasz niebezpieczenstwa, jakie sie za tym kryje - odezwal sie. - Do diabla, nie tylko go nie doceniasz, ale w ogole ignorujesz. Myslisz, ze zawaha sie przed zabiciem ktoregokolwiek z nas? -Nie - odpowiedziala. - Chociaz, moze. Ostatecznie, jestesmy jego dziecmi. Zapadla niezreczna cisza, ktora przerwala Susan. -Rozegral swoja gre z kazdym z nas po to, abysmy przyszli pod jego drzwi. Roz poznalismy kazda wskazowke, zinterpretowalismy kazde jego posuniecie, dalismy sie zwabic na przynete, a teraz skladajac wszystko w jedna calosc, wiemy juz kim jest, gdzie mieszka i jaka ma rodzine. Zaszlismy daleko. Czy mozemy teraz ten caly trud oddac wladzom? Nie badz smieszny. To nasza wspolna gra. I powinnismy rozegrac ja do konca. Diana skinela aprobujaco glowa. -Zastanawiam sie, czy przewidzial te rozmowe? - spytala. -Prawdopodobnie tak - odezwal sie ponuro Jeffrey. - Rozumiem, o co ci cho dzi i podziwiam twoja determinacje, ale co zyskamy biorac go wylacznie na siebie? -Wolnosc - odparla bez zastanowienia Diana. 294 Pomyslal, ze matka jest zbyt romantyczna, a siostra za szybka w dzialaniu. W pewnym sensie podziwial te cechy. Lecz dla obu kobiet zrozumienie mozliwosci dawnego Jeffreya Mitchella graniczylo z abstrakcja; w konsekwencji idealizowaly to, czego nie mogly zrozumiec. Jego wiedza byla o wiele bardziej dokladna, tym samym bardziej przerazajaca. Obie kobiety z lekiem ogladaly zdjecia ofiar, ale to nie to samo, co widok swiezo okaleczonego ciala i zrozumienie szalu i zadzy, kryjacych sie za kazdym ciosem noza. Fakt, ze znalazl sobie kobiete, aby wspierala jego straszliwe czyny, komplikowal sprawe jeszcze bardziej. W dodatku wydali na swiat syna, co dodalo wiecej zla do calej mieszanki. Widzial tylko niebezpieczenstwo, do ktorego pedzili bez opamietania, choc rozumial, ze byc moze nie ma innego wyjscia.Ukryl twarz w dloniach czujac przemozne zmeczenie. Zawsze wiedzialem, ze do tego dojdzie, pomyslal. -Nie zapominaj o dodatkowym czynniku - odezwala sie raptownie Susan. - Kimberly Lewis. Duma i radosc zdezorientowanych, nie, sparalizowanych strachem rodzicow, ktorzy zastanawiaja sie teraz, co sie dzieje z ich corka i gdzie ona jest. -Ona nie zyje. A jesli nawet, musimy dzialac tak, jakby byla martwa. -Jeffrey! - krzyknela Diana. -Przykro mi, mamo, ale jesli chodzi o te mloda dame, no coz, czy naprawde dopisalo jej szczescie? Jesli tak, to moze skonczy sie tylko na bliznach, ktore zrujnu- jareszte jej zycia. Ale my musimy zalozyc, ze ona nie zyje. Jesli nawet uslyszycie jak blaga o litosc i krzyczy i poczujecie rozdzierajacy bol serca, nie zmieniajcie tego zalozenia. W przeciwnym razie on zyska nad nami przewage, a na to nie mozemy pozwolic. -Nie wiem, czy potrafie byc az tak cyniczna - odparla matka. -Jesli nie potrafisz, to nie mamy z nim szans. -Rozumiem - powiedziala z udreka. - Ale... Jeffrey przerwal podnoszac reke. Spojrzal stanowczo na matke i siostre. -No dobrze - wyszeptal. - Jezeli chcecie zajac sie rzeczywistoscia, a nie abs trakcja, musicie zrozumiec pewne rzeczy. Pozbywamy sie wszelkich uczuc. Zosta wiamy za soba wszystko, co sprawia, ze jestesmy tymi, kim jestesmy. Zabieramy tylko bron. Idziemy tam, by unicestwic tego czlowieka. Zrozumcie rowniez, ze ta nowa zona i dziecko sajedynie przedluzeniem jego ramienia, stworzonym i uksztal towanym przez niego, na jego podobienstwo. Sa rownie niebezpieczni. Czy mozesz to dla mnie zrobic, mamo? Czy mozesz zapomniec, kim jestes i pobudzic do dziala nia tylko prymitywne uczucia - gniew i nienawisc? One beda nam teraz potrzebne, nic wiecej. Czy mozesz to zrobic bez wahania i najmniejszego sladu zalu, zwatpie nia czy zastanowienia? Poniewaz bedzie nam dana tylko ta jedna sposobnosc. Ni gdy wiecej juz sie nie zdarzy, rozumiesz? A wiec, jesli wkroczymy do jego swiata, musimy byc przygotowani do gry wedlug jego regul i dorownac mu. Czy mozesz to zrobic? Patrzyl na milczaca matke. -Czy mozesz byc taka jak on? - Nagle odwrocil sie i spojrzal na siostre zadajac tej samej odpowiedzi. - A ty, mozesz? 295 Susan nie chciala odpowiadac. Uwazala, ze brat ma calkowita slusznosc. On rozumie, jak jestesmy lekkomyslne, powiedziala do siebie w duchu. Ale czasami lekkomyslnosc jest jedyna alternatywa, jaka daje nam zycie.-Coz - odezwala sie z wymuszonym usmiechem. Oblizala spierzchniete wargi, czujac nagla suchosc w gardle. Zblizyla sie do ekranu komputera majac nadzieje, ze matka i brat nie dostrzega jej zdenerwowania i zaczela przygladac sie uwaznie rozkladowi domu na ulicy Buena Vista. - Zobaczymy, prawda? I to dzis wieczor. Rozdzial dwudziesty trzeci DRUGIE OTWARTE DRZWI Zmierzchalo, kiedy Jeffrey wraz z matka i siostra wyszli z olbrzymiego gmachu State Office Building. Spodziewal sie, ze bedzie to ich ostatnia noc w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie. Tak jak Susan przewiesil przez ramie ciemnoniebieska sportowa torbe. Diana niosla plocienna walizke. Kiedy ogarnely ich ciemnosci, cichaczem polknela kilka tabletek przeciwbolowych majac nadzieje, ze dzieci nie zauwaza. Gwaltownie wciagnela w pluca mrozny powiew nocy i pomyslala, ze ma on dziwny, a zarazem wspanialy smak. Spojrzala szybko przed siebie, odwracajac wzrok od gor wyrastajacych na pomocy. Patrzyla na poludnie. Krolestwo pustyni, pomyslala. Piach, kurz miotany wiatrem, suche trawy, chwasty. I spiekota. Dokuczliwa spiekota. Nie tej nocy; ta byla inna; sprzecznosc wyobrazenia i oczekiwania. Chlod zamiast ciepla.Na opustoszalych parkingach czekaly uspione pojazdy maruderow i spoznialskich. W budynku za nimi w niewielu tylko oknach palily sie swiatla. W przewazajacej czesci pracownicy zdazyli wrocic do domow. Pozny obiad przy rodzinnym stole, krotka rozmowa, a potem jakis film albo program rozrywkowy w telewizji. Moze wspolnie z dziecmi odrabiana praca domowa. Potem sen. I obietnica tej samej rutyny nastepnego dnia. Przed biurowcem panowal necacy spokoj. Jeffrey natychmiast dostrzegl woz z agentem ochrony. Tym samym, ktory towarzyszyl im w drodze na ulice Adobe, gdzie zniknela Kimberly Lewis. Krepy mezczyzna mial wyjatkowo ponure usposobienie, geste wlosy i beznamietne, znudzone spojrzenie, z ktorego Jeffrey z latwoscia wyczytal, ze facet chcialby byc gdzie indziej i robic cos zupelnie innego. Domyslil sie, ze agent otrzymal minimalne informacje o nim i celu jego przybycia do Piecdziesiatego Pierwszego Stanu. Nie opuszczala go mysl, ze gdzies, z tylu, czai sie nastepca agenta Martina, snujacy sie za nimi jak nieodlaczny cien, w oczekiwaniu na moment, kiedy podniosa reke i wskaza mu cel. Na chwile skierowal wzrok ku niebu, jakby spodziewal sie ujrzec tam helikopter. Probowal przewidziec, w jaki sposob sa sledzeni. Spojrzal badawczo na kierowce. Przypuszczal, ze otrzymal on proste rozkazy: nie spuszczac z nich oka i informowac o kazdym posunieciu. Mieli niezbyt skomplikowany plan. Proba wymanewrowania pajaka, ktory zaprasza na swoja pajeczyne, nie wydawala sie posunieciem rozsadnym. Lepiej byloby 297 skorzystac z zaproszenia, majac nadzieje, ze wlasna sila okaze sie wystarczajaca na pajecza pulapke.Kierowca postapil krok w przod. -Powiedziano mi, ze nie mozecie wychodzic w nocy na zewnatrz. Nikt nie wy dal zezwolenia na kolejna wycieczke. -Skoro tak panu powiedziano, to dlaczego pan tu ciagle sterczy? - spytala szyb ko Susan. - Prosze otworzyc bagaznik. Kierowca wykonal polecenie. -Taka procedura - odpowiedzial. - Nim odjade musze dostac zezwolenie. Je dziemy gdzies? -Z powrotem do Sierra - zadecydowal Jeffrey rzucajac swoja torbe. -Musze to zglosic - zaprotestowal agent. - Podac cel i czas. Takie mam roz kazy. -Nie sadze. - Jeffrey usmiechnal sie kacikiem ust. Zwinnym ruchem wyjal z ka bury nie uzywany dotad, dziewieciomilimetrowy pistolet i wycelowal w agenta, kto ry skulil sie w sobie, instynktownie podnoszac rece do gory. -Dzis w nocy improwizujemy. Susan rozesmiala sie glucho. Lekko szturchnela agenta w plecy. -Wskakuj - rzucila. - Ty prowadzisz, panie Agencie. Mamo, na przednie sie dzenie. Nadszedl czas na spotkanie po latach. Jeffrey polozyl pistolet na siedzeniu i zajal sie walizka, ktora niosla matka. Z wewnetrznej kieszeni kurtki wyjal latarke wielkosci dlugopisu, wysylajaca czerwony, mocny strumien swiatla. Wydobyl dwie teczki z dokumentami. Kazda zawierala okolo szesciu kartek. W pierwszej znajdowalo sie poufne dossier Caril Ann Curtin bedace, jak glosily urzedowe pieczecie, wlasnoscia Sluzby Stanowej. Przejrzal je szybko szukajac informacji, jak moglaby zareagowac w obliczu prawdy; akta dotyczyly jednak jej pracy zawodowej. Bardzo dobrze wypadla w testach kwalifikujacych do awansu, pracowala wydajnie, jej stosunki z wspolpracownikami ukladaly sie poprawnie, otrzymywala pochwaly od przelozonych. Niewiele bylo informacji na temat jej zycia towarzyskiego, z wyjatkiem szczegolu, ktory zaniepokoil Jeffreya. Caril Ann Curtin nalezala do zenskiego klubu strzeleckiego i zdobyla kilka nagrod za doskonale obchodzenie sie z bronia. Dossierujawnialo rowniez, ze Ann udziela sie aktywnie w kosciele i organizacjach spolecznych, nalezy do kilku klubow sportowo-rekreacyjnych. Odnotowano, ze w ubieglym roku wziela udzial w czterogodzinnym, dorocznym maratonie o nazwie Wyscig Drogowy w Nowym Waszyngtonie. Dane o jej zyciu przed przybyciem do Piecdziesiatego Pierwszego Stanu byly skape. Pelnila kiedys funkcje asystentki na Wydziale Administracji i Zarzadzania w college'u w Georgii. Przebieg pracy zawodowej wskazywal, ze nabywala umiejetnosci dobrej sekretarki. W dokumentacji znajdowaly sie dwa listy rekomendujace od poprzednich pracodawcow. Jednym z nich byl prawnik w Trenton, ktory zatail ten szczegol podczas rozmowy z Jeffreyem. Drugi, prawdopodobnie sfalszowany, moze 298 kupiony, przedstawil Caril Ann Curtin jako niemal idealnego pracownika, o wysokich kwalifikacjach. Jej maz mial pieniadze i szafowal nimi bez ograniczen. Taki list zapewnial dobry start w tworzacej sie administracji nowego stanu. Kiedy juz wskoczyla w nurt biurokracji, poplynela w gore z determinacja lososia powracajacego do domu.Jeffrey otworzyl druga teczke. Byl w niej wydruk komputerowy z Narodowego Centrum Informacji o Przestepczosci. Z naglowkiem: Elizabeth Wilson. Obiekt Chory. Potrzasnal glowa. Wcale nie chory, pomyslal. Powtornie narodzony. Byla to charakterystyka mlodej kobiety dorastajacej w rolniczej zachodniej Wirginii. Miala bogata historie przestepcza: wlamania, podpalenia, napady oraz prostytucja. Krotki raport Departamentu Zwolnien Warunkowych w hrabstwie Lincoln mowil o istnieniu nie potwierdzonych dowodow, ze byla w dziecinstwie nieustannie molestowana przez ojczyma. Elizabeth Wilson trafila do wiezienia za zabojstwo w wieku dziewietnastu lat. Uzyla brzytwy na pijanym kliencie, ktory nie przejawial ochoty zaplacenia za upojny numerek. Uderzyl ja kilkakrotnie zanim zdal sobie sprawe, ze rozciela go praktycznie od brzucha do bioder. Zostala zwolniona warunkowo po trzyletniej odsiadce w wiezieniu stanowym w Morgantown. Szesc miesiecy od wyjscia z zakladu zatrudnila sie w barze, daleko od miasta. W pierwsza noc wyszla z jakims mezczyzna i nigdy juz potem jej nie widziano. Policja znalazla poszarpane, zakrwawione ubrania w jakims dole; ciala nie odnaleziono. Mialo to miejsce pozna zima, co dodatkowo utrudnialo poszukiwania. Nawet wyszkolone psy nie byly w stanie spenetrowac terenu. Policja przesluchala kilku gosci, ktorzy ponoc z nia rozmawiali. Zatrzymano jednego z nich, poniewaz na siedzeniu jego polciezarowki odkryto slady krwi. Odpowiadala grupie krwi Elizabeth Wilson, a test DNA potwierdzil to. W samochodzie znaleziono takze duzy noz mysliwski, wcisniety pod pekniety dywanik na podlodze. Na ostrzu widnialy slady tej samej krwi. Mimo ze czlowiek ten twierdzil, ze byl pijany i nic nie pamieta, a juz na pewno nie przypomina sobie jakiegokolwiek morderstwa, odbyl sie proces, w ktorym skazano go na dozywocie. Jeffrey pomyslal, ze ojciec mial wtedy niezla zabawe z umieszczeniem przekonywajacych sladow w samochodzie jakiegos frajera. Zwlaszcza noz podzialal jak kamien u szyi. Zastanawial sie, czy poinstruowal Elizabeth Wilson zanim upuscil jej nieco krwi: zwroc na siebie uwage, flirtuj, zacznij rozmowe, a potem wyjdz z pijanym facetem, ktory ledwie stoi i nie bedzie pamietal zadnego szczegolu. A potem zabral te mloda kobiete, ktorej smierc sam wymyslil i stworzyl ja na nowo tak samo, jak wczesniej siebie. Musiala byc tamtej nocy jak niemowle, w poszarpanym ubraniu, splamiona wlasna krwia, drzaca z zimna i strachu. Jeffrey zamknal teczke i pomyslal: bedzie mu dluzna do konca zycia. Zerknal na siostre, potem na matke. Nawet sie nie domyslaja, jak niebezpieczna moze byc ta kobieta, pomyslal. Nie ma w jej zyciu nic, co nie zostaloby wymyslone przez ojca. Jest mu oddana jak pies obronny. Moze nawet bardziej. 299 W dokumentach znajdowalo sie jeszcze zdjecie. Pokazywalo mloda, gniewna twarz o chmurnym spojrzeniu, z duza szpara miedzy zebami i zlamanym nosem, ktory zostal niewlasciwie zoperowany. Twarz otaczaly tluste, posklejane wlosy.W wyobrazni porownal ten wizerunek ze zdjeciem paszportowym CariI Ann Curtin. Trudno bylo uwierzyc, ze ta mloda dziewczyna, pod ktorej zdjeciem znajdowal sie numer identyfikacyjny z posterunku policji, jest ta sama pewna siebie kobieta, tak nieoceniona w wielu dziedzinach pracy urzedowej. Zeby wyrownane, podbrodek wylagodzony. Zlamany nos w nowym ksztalcie. Wyrzezbil ja ekspert, stwierdzil Jeffrey. Fizycznie, emocjonalnie i psychicznie. Eliza Doolittle i Henry Higgins. Tym razem jednak Smiertelny Henry Higgins. Wlozyl obie teczki do plociennej walizki, wciskajac je obok dokumentacji szkolnej Geoffreya Curtina oraz wydruku zdjecia Petera Curtina. W komputerze nie bylo na jego temat zadnych informacji, oprocz malo istotnych wzmianek w dokumentach zony i syna. Wzial sluchawke telefonu samochodowego i wystukal numer. Po trzech probach dodzwonil sie do Ochrony Kampusu na Uniwersytecie w Cornell. Przedstawil sie i poprosil policjanta odpowiedzialnego za ochrone. Po kilku sekundach odezwal sie, a jego glos wydawal sie o wiele blizszy niz mogloby na to wskazywac oddzielajace ich setki kilometrow. -Tu dowodca ochrony, o co chodzi? -Chcialbym sie dowiedziec, czy pewien student przebywa obecnie na terenie uniwersytetu. -Posiadam takie informacje. Dlaczego pan pyta? -Wydarzyl sie tu wypadek samochodowy - sklamal Jeffrey - i ciagle jeszcze ba damy zweglone szczatki. Moze tu chodzic o bliskiego krewnego. Mamy rowniez nie zidentyfikowane zwloki. Bardzo by nam pomoglo wykluczenie choc jednej osoby... -Nazwisko tego studenta? -Geoffrey, "G" na poczatku, Curtin. Przeliteruje panu C-U-R-T-I-N... -Zaraz to sprawdze, panie... -Clayton. Agent specjalny Clayton. -Wie pan, otrzymujemy coraz wiecej podan z Piecdziesiatego Pierwszego Sta nu. Dobrzy studenci. Ale dostaja tu solidny wycisk przez pierwsze kilka tygodni. Tu jest inaczej... Dowodca ochrony odezwal sie po chwili: -Hej, jest pan pewien, ze podal pan dobre nazwisko? -Tak. Geoffrey Curtin. Z Sierra w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie. -Nie mam tu nikogo o takim nazwisku. -Niech pan sprawdzi jeszcze raz. -Sprawdzilem. Nie ma. Mam pelna liste studentow i pracownikow. Nie ma go tutaj. Moze pan sprobuje w Ithaca College. Czasami ludzie sie myla, bo oni sa kawa lek stad, na tej samej ulicy. Jeffrey odlozyl sluchawke i siegnal do raportu ze szkoly. Wsrod dokumentow widniala kopia pisma z Cornell z odreczna notka na gorze: Przeslano poczta. Jeffrey poczul na sobie uwazne spojrzenia obu kobiet. 300 -Jego tam nie ma - oznajmil. - A powinien byc. Co oznacza, ze jest tutaj...Posepny agent mruknal: -Niech pan sprobuje przez Kontrole Paszportowa. Oni beda wiedzieli, czy jest na terenie stanu, czy nie. Jeffrey skinal glowa. Agent ciagnal dalej burczac pod nosem: -Mam wam pomagac, na milosc boska, ale to pan musi pociagnac za spust... Jeffrey zadzwonil. Otrzymal szybka odpowiedz: Geoffrey Curtin, lat osiemnascie, Buena Vista Drive 135, Sierra, opuscil stan czwartego wrzesnia i udal sie do Ithaca w Nowym Jorku. Do tej pory nie wrocil. -W takim razie - odezwala sie Susan -jak myslicie? Tu czy nie tu? -Wedlug mnie, nie. Ale bedziemy ostrozni. -To moje drugie imie - zazartowala Susan. -O, nie - rzucila ponuro Diana. - Nigdy nim nie bylo. Glowna ulica Sierry ciagnal nieprzerwany strumien samochodow trabiacych i migajacych swiatlami. Grupy nastolatkow niczym kiscie winogron zwieszaly sie z tylow polciezarowek albo machaly z otwartych okien. Pelno wrzawy i wystrzalow. Posrodku sporego pasa zieleni palilo sie ognisko strzelajac plomieniami w granatowoczarne niebo. W dyskretnej odleglosci stal woz z kilkoma gotowymi do akcji strazakami. Pod ich nogami zwijal sie dlugi gumowy waz. Z zalozonymi rekami, usmiechnieci obserwowali jak dzieci skacza wesolo dokola ogniska. Wirujace postacie rysowaly sie wyraznie na tle jasniejacych plomieni. Dwa radiowozy Sluzby Stanowej z migajacymi czerwono-niebieskimi kogutami staly poza tlumem, ktory nie skladal sie wylacznie z nastolatkow; widac w nim bylo maluchy, ktore juz dawno powinny lezec w lozkach oraz doroslych, ale rozbawionych i tanczacych. Muzyka rozbrzmiewala z samochodowych odbiornikow stereo. W koncu zostala zagluszona przez orkiestre, ktora wynurzyla sie zza rogu. Lsniace instrumenty blyszczaly w gmatwaninie samochodowych swiatel i ognia. -Footballowe dogrywki w liceum - odezwal sie agent manewrujac uwaznie w tlu mie. - Sierra musiala dzisiaj wygrac. To zapewni im uczestnictwo w stanowym pu charze juniorow. Calkiem niezle. Nacisnal klakson, gdy kabriolet z nastolatkami stanal jak wryty tuz przed nimi. Odwrocily sie smiejac glosno i gestykulujac zawziecie, lecz nie agresywnie. Kabriolet szarpnal nagle, opony zapiszczaly i dziewczyna za kierownica zjechala im z drogi. -Za chwile z tego wyjedziemy. Wyglada, jakby byli tu wszyscy mieszkancy. -Jak dlugo to potrwa? - spytala Susan. -Zdaje sie, ze ognisko zapalono niedawno. Poza tym nie widze tu jeszcze druzyny. Musza na nich zaczekac. I na trenera. I prawdopodobnie na burmistrza, i rade miejska, i licho wie, kogo jeszcze. Beda przemawiac i przemawiac. Mysle, ze to sie dopiero zaczyna rozkrecac. - Agent opuscil okienko i zawolal do grupki dziewczyn: 301 -Hej, mile panie! Jaki wynik?Odwrocily sie patrzac na niego, jakby zobaczyly kosmite. Jedna zakrzyknela: -Dwadziescia cztery, dwadziescia dwa. Przekonywajaco! - Cala grupka wy- buchnela smiechem. -Kto nastepny? -Nastepna ofiara? - wrzasnely chorem dziewczyny. - Nowy Waszyngton! Agent podniosl szybke. -Widzicie? - odezwal sie. - Pewne rzeczy sie nigdy nie zmienia. A na pewno licealne rozgrywki footballowe. Jeffrey pomyslal, ze maja szczescie. Gdyby ktos ich sledzil, byloby mu niezmiernie trudno dotrzymac im kroku. Zjechali z glownej ulicy pod wielkim transparentem, na ktorym widnial napis: 24 LISTOPADA DNIEM, W KTORYM UZYSKAMY STATUS STANU. Jeffrey odwrocil sie sprawdzajac, czy nikt za nimi nie jedzie. Swiatla i halas stopniowo rozpraszaly sie w ciemnosciach. Mineli jeszcze kilka grupek spieszacych w kierunku centrum, a potem wyjechali z Sierra zanurzajac sie w mroki waskiej drogi. Rosnace na poboczu drzewa wpelzaly na asfalt i odnosilo sie wrazenie, ze czarne pnie blokuja przednie swiatla samochodu. W ciagu kilku minut otaczajacy ich swiat wydal sie blizszy, bardziej napiety i zagmatwany. Gdy mineli kilka slabo oswietlonych podjazdow, niknacych gleboko w lesie, Jeffrey przerwal cisze: -Zatrzymaj sie. Teraz. Agent spelnil polecenie. Opony zachrzescily na zuzlu. Jeffrey postukal go bark lufa pistoletu. -Wysiadamy. Agent zawahal sie. Ze wzrokiem utkwionym w pistolecie, odpial pas i wysiadl z samochodu. Jeffrey uczynil to samo. Spojrzal przed siebie na droge, jakby probowal wydrzec wzrokiem kawalek ciemnosci, wyrastajacej murem poza zasiegiem reflektorow. Odwrocil sie. -No, dobrze - odezwal sie. - Dzieki za pomoc. Przepraszam, ze postepuje nie grzecznie. Powiedz mi, jak nas sledza? Agent wzruszyl ramionami. -Mam po prostu powiadamiac specjalna grupe, gdzie pan sie znajduje. -Jaka grupe? -Grupe Sprzataczy. Jak Bob Martin. Jeffrey skinal glowa. -A jesli nie beda miec od ciebie zadnych wiesci? -To wykluczone. -Dobrze. A wiec nadszedl czas, zebys im przekazal wiadomosc. -Stad? Nawet nie wiem, gdzie jestesmy! - krzyknal. - Nie kapuje. -Nie. - Jeffrey zaprzeczyl ruchem glowy. - Nie stad. Umiesz biegac? -Co takiego? -W jakiej jestes formie? Umiesz biegac? -Tak - zacisnal szczeki. - Umiem. 302 -To swietnie. Do miasta jest nie dalej niz szesc kilometrow. Nie powinno cizabrac wiecej niz godzine. Pobiegniesz z tym... Wreczyl walizke. Agent wpatrywal sie w Jeffreya bardziej rozdrazniony niz zly. -Nie moge was zostawic - zaprotestowal. - Takie otrzymalem rozkazy. Bede mial klopoty. -Powiesz im, ze cie zmusilem. Szczerze mowiac, to prawda. - Zamachal pisto letem. - Poza tym beda zbyt zajeci, zeby sie na ciebie wkurzac. -Co mam z tym zrobic? - Agent potrzasnal walizka. -Nie zgubic - poradzil Jeffrey. - Oto co zrobisz, gdy dotrzesz do miasta. Bez wzgledu na to jak bardzo bedziesz zmeczony, ile bedziesz mial pecherzy na nogach, pobiegniesz bezposrednio na miejscowy posterunek. Nie zwracaj uwagi na ognisko i to cale zamieszanie. Kiedy juz tam dotrzesz, zatelefonuj do swojej grupy specjal nej. A potem skontaktuj sie z glownym szefem. Nie dzwon do swojego bezposred niego przelozonego, do dowodcy zmiany, do zony, nie dzwon do nikogo wiecej. Tylko do dyrektora Sluzb Specjalnych. Bez wzgledu na to gdzie jest, co robi, gwa rantuje, ze bedzie chcial z toba rozmawiac. Zaufaj mi. Robiac to uratujesz swoja dupe. Poniewaz przez nastepnych kilka minut bedziesz jedyna osoba na tym swiecie, od ktorej bedzie chcial miec jakies informacje. Rozumiesz? Dobrze. Jak juz bedziesz z nim rozmawial, z nikim innym, powiedz mu dokladnie, co sie wydarzylo dzisiej szej nocy. Powiedz dyrektorowi, ze dalem ci walizke, zawierajaca tozsamosc czlo wieka, ktorego mialem znalezc, jego adres i kilka szczegolow na temat rodziny. Praw dopodobnie zapyta, dokad pojechalismy. Wtedy podaj mu adres. Jest w dossiertego czlowieka i dodaj, ze pojechalismy dalej, poniewaz w tym wlasnie punkcie jego pro blem i nasz zbiegaja sie. Czy nie zapomnisz, zeby przekazac mu dokladnie wszyst ko, co powiedzialem? Nawet w slabej poswiacie Jeffrey widzial, jak oczy agenta rozszerzaja sie. -Zbiegaja sie? To bardzo wazne. Musi miec cos wspolnego z powodem, dla ktorego pan tu przyjechal, prawda? -Odpowiadam twierdzaco na obydwa pytania. A moze przed nadejsciem switu znajdziemy wiele innych odpowiedzi. - Jeffrey staral sie przeniknac wzrokiem otacza jace ich ciemnosci. - Ale istnieje rowniez mozliwosc, ze to odpowiedzi znajda nas. Wskazal lufa rewolweru w kierunku miasta. Agent zawahal sie. Jeffrey ponowil gest i agent ruszyl biegiem, przyciskajac walizke do piersi. Susan stala opierajac sie o otwarte drzwi. -No, coz - odezwala sie krecac glowa. - No, coz. - Nie mowiac nic wiecej wsiadla do srodka. Poczatek Buena Vista znajdowal sie zaledwie pol mili dalej. Na mapie zaznaczone byly tylko trzy domy, usytuowane na dosc duzym obszarze, daleko od siebie, na koncu slepej uliczki. Ten, do ktorego zmierzali, byl ostatni i najbardziej odizolowany od reszty. Jeffrey zalowal, ze wczesniej nie przylecial tu malym samolotem albo helikopterem, by dokonac rozpoznania. Musial polegac na mapach, ktore, jak 303 sadzil, byly tak dokladne jak chcial tego wlasciciel i projektant. W tym akurat przypadku bylo prawdopodobnie wiele rozbieznosci miedzy stanem rzeczywistym a oznaczeniami na mapie. Nie wiedzial, z ktorej strony podejsc, gdzie dokladnie znajduja sie ukryte systemy alarmowe i ten maly domek, nie zaznaczony na zadnej mapie, o ktorym mowil mu gburowaty projektant. Probowal wyobrazic sobie jego polozenie, ale dal za wygrana. Wiedzial, ze ta szopa miala wyjatkowe znaczenie dla ojca, lecz na czym dokladnie polegala jej uzytecznosc, tego nie potrafil wydedukowac.Nie dawalo mu to spokoju. Zjechal na pobocze i wylaczyl swiatla tuz przed skretem w droge dojazdowa oznaczona numerem 135. Jedynie mala drewniana tabliczka z numerem swiadczyla, ze w glebi ciemnego lasu kryje sie jakis dom. Nie bylo zadnego ogrodzenia ani bramy, tylko ta ciemna droga, niknaca w gestwinie. Przez chwile siedzieli w milczeniu otoczeni ze wszystkich stron ciemnosciami. Mieli prosty plan, zbyt prosty, jako ze pozostawial wiele niedopowiedzen. Jeffrey, uzbrojony w automatyczny pistolet, mial pojsc podjazdem w kierunku domu i wejsc do srodka - nawet gdyby wiazalo sie to z pukaniem do drzwi wejsciowych. Zakladal, ze uruchomi alarmy i ze najpierw zobacza go na monitorach, a potem dojdzie do konfrontacji. Chcial sciagnac na siebie calkowita uwage mieszkancow Buena Vista 135. Gdyby jego zamierzenie sie powiodlo i nie zostalby rozbrojony, tym lepiej. Kiedy juz znajdzie sie w srodku, Susan i Diana mialy podazyc jego sladem. Jeffrey uwazal, ze kiedy dojdzie do spotkania z mieszkancami, zapomna oni o czujnosci i przeocza matke z siostra. Kobiety mialy wyjsc na tyly, skad moglyby dzialac przez zaskoczenie. Projektant powiedzial o monitorach na pietrze, wiec Jeffrey zdawal sobie sprawe, ze musi za wszelka cene prowadzic wstepna rozgrywke na parterze. Tylko tyle. Plan ataku na dom opieral sie na bardzo kruchych podstawach psychologicznych. JefFrey uwazal, ze jesli przyjdzie sam, ojciec bedzie myslal, ze stara sie ochraniac matke i siostre, pozostawiwszy je w jakims odleglym i pozornie bezpiecznym miejscu. On mial stanac samotnie do konfrontacji i stawic czolo niebezpieczenstwom, jakie ten czlowiek przedstawial. Istniala niewielka szansa, jak sadzil, ze uda mu sie taki fortel. Oczywiscie prawda byla taka, ze to matka i siostra stanowily zapadke pulapki, on byl jedynie sprezyna. W milczeniu wysiedli z samochodu i staneli przy bagazniku. Ubrani w ciemne dzinsy, bluzy i sportowe buty zlewali sie z otoczeniem. JefFrey otworzyl bagaznik i z pierwszej z dwoch toreb wyjal trzy wzmacniane kamizelki kuloodporne. Wlozyli je pospiesznie, choc Susan musiala pomoc matce, ktora nie miala najmniejszego pojecia, jak sie do tego zabrac. -To skutkuje? - spytala Diana - Bo na pewno jest cholernie niewygodne. -Wystarcza na konwencjonalna amunicje, ale... -Zawsze jest jakies ale - odpowiedziala szybko Diana. - A czy wasz ojciec jest aby konwencjonalny? Pytanie wzbudzilo nerwowy usmiech u Jeffreya. -Postapimy rozsadnie, jesli mimo wszystko je wlozymy. Pomyslcie o tym, jako o pozegnalnym prezencie agenta Martina. Znalazlem to w jego biurze. - Specyficzny 304 humor sprawil, ze wszyscy sie usmiechneli. Siegnal do drugiej torby, rozpial zamek i zaczal wyjmowac bron.Pomogl siostrze zalozyc olstro z pistoletem, a potem sprawdzil wlasne. Obydwoje przewiesili przez ramiona pistolety automatyczne i naciagneli na glowe czarne marynarskie berety. Z dna torby Jeffrey wylowil dwie lornetki z noktowizorami, jedna przewiesil sobie przez szyje, a parciany rzemien drugiej przelozyl przez glowe siostry. Siegnal po raz kolejny do torby i tym razem wyjal dwa male lomy. Jeden wcisnal za pas, drugi podal siostrze. Diana przez chwile patrzyla na nich jak na dwojke malych dzieci, bawiacych sie w gliniarzy i rabusiow. Rozrzewniona drgnela, gdy Jeffrey odwrocil sie gwaltownie, podal jej czarna czapke i pomogl przytroczyc bron, ktora Susan przywiozla z Florydy. Jeffrey zastygl na chwile obejmujac matke. Wydala mu sie mala i krucha, starsza niz kiedykolwiek, oslabiona przez chorobe i ostatnie wydarzenia. Slaby blask ksiezyca pozwolil mu ujrzec zmarszczki zmartwienia na jej czole. Diana miala zupelnie inne odczucia. Wziela gleboki oddech, zachlystujac sie chlodnym powietrzem, myslac, ze nie chcialaby byc teraz gdzie indziej. Po raz pierwszy od wielu tygodni, a moze nawet miesiecy byla w stanie zebrac wszystkie sily i stanowczo zepchnac na dalszy plan chorobe. Cale jej dorosle zycie bylo napietnowane strachem przed mezczyzna, ktorego kiedys nazywala swoim mezem, obawa, ze zapedzi ich w pulapke i pozre. Mysl, ze to ona przerazi go dzisiejszej nocy, ze to ona jest uzbrojona i niebezpieczna, po raz pierwszy w zyciu moze nawet bardziej niebezpieczna niz on, dawala jej ogromna nadzieje i satysfakcje. Odbezpieczyla automatyczny pistolet. Odwrocila sie do Jeffreya. -A zona i syn? -Caril Ann Curtin to zmija. Nie wahaj sie. Diana potrzasnela glowa. -Jest taka sama ofiara jak i my. A nawet z nia jest gorzej. Dlaczego mieliby smy... Jeffrey przerwal jej ostro: -Moze kiedys. Gdyby uciekla tak, jak ty z nami, kiedy po raz pierwszy zdala sobie sprawe, dlaczego jest mu potrzebna i dlaczego uczy ja, jak ma go wspierac. Moze wtedy moglaby sie uratowac. Kobieta, ktorej imie przyjela, Caril Ann Fugate, ostrzegla policjanta w Nebrasce, ktory przypadkowo natknal sie na nia i Charlesa Starkweathera. Ratujac go przed swym kochankiem, prawdopodobnie uniknela szu bienicy. Moze kiedy tam sie znajdziemy, ona postanowi uratowac siebie... Spojrzal ostro na matke. -...ale nie licz na to. - Jego glos byl rownie chlodny jak nocne powietrze. -A Geoffrey? - nalegala Diana. - Twoj imiennik. Jest mlodym chlopcem. Co naprawde o nim wiemy? -Nic pewnego. Mam nadzieje, ze dzis go tu nie ma. Trzy do dwoch dawaloby nam wieksze szanse. Trzy do trzech spowoduje klopoty. Przypuszczam, ze go jednak nie ma, poniewaz Kontrola Paszportowa w tym stanie pracuje perfekcyjnie. 20-Stan umyslu 305 -Ale... - zaczela Susan. Urwala, po czym dokonczyla: - Przypuscmy, ze tu jest.Jest niebezpieczny? Bardziej jak on czy jak my? -No, coz - odezwal sie Jeffrey - to roznica, jaka dostrzezemy niebawem. To sie. nie zdarza ot tak. Trzeba czasu. Jak w eksperymencie naukowym, ktory dopiero po wielu latach zaczyna przynosic owoce. Dodajesz stopniowo odpowiednie elementy - okrucienstwo, tortury, perwersje, wymuszenia - w miare jak dziecko dorasta i robi sie coraz starsze, a w wyniku otrzymujesz cos nikczemnego i wynaturzonego. Mama wykradla nas w chwili, gdy proces ten dopiero sie rozpoczynal. A ten chlopiec? Nie wiem. Byl z nim od samego poczatku. Miejmy nadzieje, ze jest w szkole. -Tak, w szkole. Ale nie w tej, w ktorej powinien byc - dopowiedziala Susan. -Nic nie jest takie, jakie powinno byc - stwierdzil Jeffrey. - Ani ja, ani wy, ani on, ani ten caly stan. Sadze, ze mamy okolo szescdziesiat do dziewiecdziesieciu mi nut zanim zjawi sie tu cala armia Sluzb Specjalnych. Helikoptery, brygada szybkiego reagowania, bron automatyczna i gaz lzawiacy. Otrzymaja jednoznaczne rozkazy zli kwidowania problemu. Postapimy rozsadnie nie wchodzac im wtedy w droge. To, co mamy do zrobienia, musimy zrobic w ciagu najblizszej godziny. Rozumiecie? Matka i corka pokiwaly glowami. -A Kimberly Lewis? Przypuscmy, ze jeszcze zyje - odezwala sie Diana. -Uratujemy ja, jezeli bedzie to mozliwe. Najpierw musimy zalatwic nasza sprawe. Takie podejscie zaniepokoilo Diane. Susan lepiej zrozumiala intencje brata. Zareagowala wzruszeniem ramion. -Postaramy sie - powiedziala. Jeffrey usmiechnal sie slabo, objal ramieniem siostre i przytulil ja mocno. Nastepnie odwrocil sie i krotko przytulil matke; niewylewny i rutynowy przejaw uczucia, jakby udawal sie na zwyczajna wycieczke. -Do zobaczenia wkrotce - rzucil starajac sie nadac glosowi spokojny i zdecy dowany ton. - Pamietajcie, musze miec dostatecznie duzo czasu, zeby skutecznie odwrocic jego uwage. Odwrocil sie i ruszyl truchtem w kierunku podjazdu, trzymajac rece na odbezpieczonym automacie. Po kilku sekundach ciemnosci nocy pochlonely go calkowicie. Minelo kilka sekund nim oczy przyzwyczaily sie do ciemnosci na tyle, by odroznic kreta droge dojazdowa posrod gestwiny drzew, ktore tworzyly istny baldachim ponad waska przecinka, przeslaniajac prawie ksiezyc i gwiazdy. Nasluchiwal odglosow nocy; chrzest tracych sie o siebie galezi poruszanych wiatrem mieszal sie z jego oddechem. Czul w gardle zimowa suchosc i osobliwa o tej porze roku, typowo letnia lepkosc potu, skutek napiecia nerwowego. Posuwal sie naprzod z uczuciem czlowieka, ktoremu kazano obejrzec dokladnie wlasny grobowiec. Podejrzewal, ze system alarmowy wewnatrz domu zarejestrowal juz jego obecnosc. Zdawal sobie sprawe, ze dzisiejszej nocy zaden alarm nie zostanie zlekcewazony obojetnym stwierdzeniem "to jelen czy los". Gdzies, wysoko w koronach drzew, 306 przymocowano kamery z noktowizorami sledzace teraz kazdy jego krok. Mimo to poruszal sie ostroznie, z rozwaga, jakby uparcie wierzyl, ze szczesliwym trafem uda mu sie przejsc niepostrzezenie. To wazne, pomyslal, utrzymywac te iluzje. Niech mysli, ze jestem sam i nie mam pojecia, jak uniknac zasadzki.Podjazd skrecal o dziewiecdziesiat stopni na prawo i Jeffrey przypadl do ostatnich, dajacych oslone drzew, na skraju wypielegnowanego trawnika, u podnoza niewielkiego wzniesienia. Dom stal jakies piecdziesiat metrow dalej, idealnie posrodku lagodnego zbocza. Brak krzewow czy czegokolwiek, co mogloby dac schronienie na tym ostatnim etapie podejscia. Swiatlo ksiezyca malowalo trawe srebrzysta poswiata, jakby byla spokojna tafla przejrzystej wody. Dwupietrowy budynek zaprojektowano w stylu neozachodnim. Nowoczesne, wytworne, zapraszajace patio zdradzalo duze pieniadze, jakie wydano na detale. Budynek tonal w ciemnosciach. Jeffrey stanal na skraju trawnika mruzac oczy i starajac sie przebic mrok. Wyobrazil sobie ten dom jako twierdze, wojskowy cel. Podniosl do oczu lornetke z noktowizorem i zaczal przygladac sie zewnetrznej elewacji. Pod kazdym oknem na parterze rosly krzewy. Na pewno nie sa to zwyczajne rosliny, pomyslal; pelno tam bedzie ostrych jak brzytwy kolcow. Do tego rosna na zwirze, ktory wydaje charakterystyczny chrzest pod ciezarem czlowieka. Dostrzegl sloneczny pokoj o wielkich oknach, ale nawet to przeszklone pomieszczenie otaczaly geste zarosla. Pokrecil glowa. Jedna mozliwosc to drzwi wejsciowe. Druga - tylne wejscie. Trzecia - przedostanie sie ukrytymi drzwiami, prowadzacymi do pokoju, w ktorym Kimberly Lewis doswiadczyla na wlasnej skorze, ze swiat wcale nie jest bezpiecznym i idealnym miejscem, o czym ja zapewne przekonywano. Nie mogl dostrzec tylnych drzwi, lecz z planow pamietal lokalizacje - znajdowaly sie obok kuchni. Zbyt trudne podejscie. Opuscil lornetke, szukajac wejscia innego niz drzwi frontowe lub tylne, zdajac sobie jednoczesnie sprawe, ze trudno bedzie je znalezc. Wzruszyl ramionami i stwierdzil, ze kiedy czlowiek ma stawic czolo jakiemus zlu, byc moze lepiej jest, z psychologicznego punktu widzenia, wejsc frontowymi drzwiami niz starac sie wslizgnac ukradkiem. Mial nadzieje, ze siostra postapi rozwaznie i wejdzie od tylu, jak sie umowili. Niepokoil sie; Susan byla czasem nieprzewidywalna i mogl jej strzelic do glowy inny pomysl. Ze zdumieniem stwierdzil, ze wlasnie na to liczy. Ponownie spojrzal na ciemny dom. To, ze nie widzial zadnych swiatel, o niczym jeszcze nie swiadczylo. Nie sadzil, zeby ojciec uciekl czy udal sie na nocny spoczynek. Wiedzial natomiast, ze nalezal on do ludzi, ktorzy doskonale czuja sie po zmroku i wykazuja niezwykle duzo cierpliwosci oczekujac na zer. Przycisnal pistolet do piersi. Zabral go ze soba glownie na pokaz. Nie spodziewal sie, ze zostanie zmuszony do uzycia broni. Dlugo czail sie na obrzezach trawnika i nadszedl czas, aby wyjsc na otwarta przestrzen. Lekko zgiety wynurzyl sie z mroku i popedzil prosto do glownego wejscia. Nagle przyszla mu do glowy dziwna mysl: przez cale dorosle zycie byl nauczycielem i naukowcem, pograzonym w swiecie planowania, badan i oczekiwan, a w tej 307 chwili dawal nura w zupelnie odmienny swiat calkowitej niepewnosci. Przypomnial sobie, jak raz juz zmierzal do podobnego miejsca w porzuconym magazynie w Gal-veston, tropiac Davida Harta. Wtedy jednak towarzyszylo mu dwoch twardych jak kamienie detektywow, a napiecie, jakie wowczas odczuwal, wydalo mu sie zaledwie cieniem niepokoju. Tym razem, mimo obecnosci siostry i matki, ktore gdzies w ciemnosciach podazaly jego sladem, odbywal te swoista podroz samotnie. Przypomnial sobie, co kilka dni temu powiedzial Susan:-Jezeli chcesz pokonac potwora, musisz byc przygotowana, aby zejsc do pieczary Grendela. - Czul jak palce zaciskaja mu sie na chlodnym metalu. Byly sliskie od potu. Pedzil dyszac ciezko. Wydawalo mu sie, ze odleglosc zamiast malec, zwieksza sie. Stopy klapaly po sliskiej trawie jak po lodowisku nie dajacym stalego oparcia. Chwytal w pluca zimne, nocne powietrze i nagle, zadziwiajaco szybko, zamajaczyly przed nim drzwi frontowe. Przywarl do nich plecami, kurczac sie maksymalnie. Na mgnienie oka zawahal sie. Wlasnie zamierzal siegnac po niewielki lom, lecz powstrzymalo go nieokreslone przeczucie. Przypomnial sobie drzwi do wlasnego mieszkania w Massachusetts, bedace pod napieciem. Ktokolwiek staralby sie wlamac do srodka, pomyslal, powinien najpierw zlapac za klamke. Zamiast forsowania lomem zamka wyciagnal reke i polozyl ja na klamce. Opadla bez oporu. Otwarte. Zagryzl warge. Uslyszal niewielki odglos przesuwania sie mechanizmow zamka. Ostroznie pchnal solidne, drewniane drzwi. Zaproszenie, przeszlo mu przez glowe. Oczekuje mnie. Zawahal sie pozwalajac, aby ta ostatnia mysl napelnila go osobliwa mieszanka fascynacji i przerazenia. Uswiadomil sobie, ze w tym momencie otwiera cos wiecej niz tylko drzwi domu, ale zdziera zaslone, skrywajaca jego wlasne tajemnice. Zgarbiony, wslizgnal sie do srodka. Przez chwile zastanawial sie, czy zostawic za soba otwarte drzwi, lecz wiedzial, ze to nie ma sensu. Zamknal je po cichu odgradzajac sie od natarczywej ksiezycowej poswiaty, pograzajac sie jednoczesnie w calkowitej ciemnosci. Postapil kilka krokow z uniesionym pistoletem. Poruszal sie powoli i ostroznie ciemnym korytarzem. Zmuszal pamiec, by odtwarzala plan pomieszczen. Wejscie prowadzi do pokoju goscinnego, dalej do jadalni i kuchni. Schody na prawo, do sypialni na pietrze, oraz niewielkiego gabinetu - tam wlasnie sa monitory. Za schodami znajduja sie drzwi do piwnicy. Wokol panowal calkowity mrok. Porazil go strach, ze potknie sie o cos, wpadnie na stol badz krzeslo, przewroci lampe czy rozwali wazon i w taki niezreczny sposob zaanonsuje swoja obecnosc. Zatrzymal sie wyciagajac reke w kierunku sciany, starajac sie przebic wzrokiem ciemnosci. Wymacal w kieszeni mala latarke z czerwona lampka, ktorej wczesniej uzywal w samochodzie. Desperacko pragnal ja wlaczyc choc na chwile, zeby zorientowac 308 sie w polozeniu, ale zdal sobie sprawe, ze nawet najslabsze swiatlo zdemaskuje jego obecnosc.Gdzie on moze byc, zapytal siebie w duchu. Na gorze? Na dole? Postapil krok w przod powoli, nasluchujac jakichkolwiek dzwiekow, koncentrujac sie maksymalnie. Niski, szorstki odglos, placz lub jek dochodzacy gdzies z glebi domu, natychmiast stlumiony, zatrzymal go w miejscu. To na pewno ta mloda dziewczyna, na dole, w pokoju muzycznym. Kolejny krok i ponownie wyciagnal przed siebie reke szukajac przeciwleglej sciany. Wtedy zamarl slyszac inny dzwiek, ktory ugodzil go niczym sztylet. Nieglosny szczek metalu tuz za uchem, ktoremu towarzyszylo obrzydliwe, przerazajace uczucie zimnej lufy rewolweru w gornej czesci szyi. A potem glos. Polsyk, polszept: -Jesli drgniesz, umrzesz. Znieruchomial. Drzwi ukrytej szafy otworzyly sie z niesmialym skrzypieniem i ze sciany, o ktora opieral sie kilka sekund temu, wylonil sie niewielki, czarny ksztalt. Sylwetka, glos i lufa wbijajaca mu sie w szyje, wszystko to zdawalo sie byc czescia nocy. Ponownie uslyszal rozkazujacy glos tuz za plecami: -Poloz rece na glowie. Wykonal polecenie. -Dobrze - odezwal sie glos. A nastepnie dodal glosniej: -Mam go! Drugi, glebszy glos dolecial z sasiedniego pokoju. -Wspaniale. Zdejmij okulary. Wszystkie swiatla w domu zapalily sie w jednej chwili porazajac wzrok, niczym goraco, buchajace z otwartych drzwiczek wielkiego pieca. Jeffrey zamrugal niezdarnie. Dopiero po chwili dostrzegl obrazy, meble, dziela sztuki, dywany. Biale sciany zdawaly sie plonac. Poczul zawroty glowy, jakby ktos rabnal go mocno w twarz. Zacisnal na chwile powieki, gdyz jasnosc zadawala fizyczny bol. Kiedy je otworzyl zorientowal sie, ze patrzy prosto w oczy, ktore zdawaly sie byc jego wlasnymi, jakby patrzyl w lustro. -Witaj, Jeffreyu - powiedzial cicho ojciec. - Czekamy na ciebie caly wieczor. Rozdzial dwudziesty czwarty OSTATNI WOLNY CZLOWIEK Nagly wybuch swiatla wewnatrz domu zaskoczyl obie kobiety. Diana jeknela glu-cho, a Susan krzyknela - Jezus Maria! - widzac jak ciemna przestrzen przed ich oczami niespodziewanie eksplodowala jasnoscia. Skulily sie i wycofaly z kregu swiatla, docierajacego az na skraj lasu, wylawiajac je z mroku nocy. Staly niedaleko od miejsca, z ktorego kilka minut wczesniej Jeffrey obserwowal uspiony budynek. Susan zdjela powoli z szyi lornetke z noktowizorem i odrzucila ja na bok.-Nie ma sensu tego targac - mruknela. Czuly unoszaca sie w powietrzu wilgoc i zatechla won zwiednietych lisci i dzikich chaszczy. Dom posrodku polany nie przestawal emanowac, zdawalo sie, nieziemska poswiata. Jakby szydzil z nocy. -Co sie dzieje? - spytala szeptem matka. Susan pokrecila glowa. -Albo Jeffrey uruchomil alarm, ktory wlacza wszystkie swiatla, albo to oni je zapalili, a to oznacza, ze maja go. W kazdym razie jest w srodku. Na szczescie nie slyszalysmy strzelaniny, wiec chyba mozemy zalozyc, ze machina dziejow ruszyla w szybszym tempie... -Musimy dostac sie na tyly - przypomniala Diana. Susan skinela glowa. -Trzymaj sie nisko, przy ziemi. Idziemy. Najciszej jak potrafisz. Ruszyla szybkim krokiem kluczac posrod zarosli. Sciezke oswietlala sztuczna poswiata bijaca od domu, przenikajaca galezie drzew. Przez chwile zaniepokoila sie tym widokiem: luna przycmila swiatlo ksiezyca. Poczula, ze nie sa juz same, obawiala sie, ze zostana dostrzezone. Posuwala sie szybko i zwinnie, zgieta w pol przeskakujac od drzewa do drzewa, niczym nocne zwierze w obawie przed switem, usilujac za wszelka cene pozostac niewidzialna. Matka probowala dotrzymac jej kroku. Rozchylala krzewy klnac siarczyscie, gdy ostre kolce rozdzieraly ubranie; jakas galaz uderzyla ja prosto w twarz. Susan zwolnila kroku widzac zmagania Diany, lecz tylko troche; nie wiedziala ile maja czasu, ale instynkt nakazywal pospiech, choc nie brawure, co stanowilo ogromna roznice, kiedy na szali znajdowalo sie ludzkie zycie. 310 Zatrzymala sie dyszac ciezko, ale nie z wyczerpania. Oparla sie plecami o drzewo. Czekajac na Diane dostrzegla czujnik podczerwieni. Wygladal jak miniaturowy teleskop. Miala szczescie, ze w ogole go zobaczyla. Byc moze juz mnie dostrzegli, pomyslala. Dlatego jej brat mial teraz za zadanie odciagniecie uwagi mieszkancow od drugiej fali ataku.Diana stanela obok i Susan wskazala reka na urzadzenie.. -Myslisz, ze nas zobaczyli? - spytala matka. -Nie. Mysle, ze w tej chwili bardziej interesuje ich Jeffrey. - Nie wyjawila praw dziwych przeczuc: jesli brat mylil sie, ta noc moze okazac sie ich ostatnia. Diana Clayton skinela glowa, po czym wyszeptala: -Niech tylko zlapie oddech... -Dobrze sie czujesz, mamo? Mozesz isc dalej? Diana mocno scisnela dlon corki. -Troche sie starzeje. Te nocne wedrowki po lesie nie sluza mi tak dobrze jak tobie. Ale nie jest najgorzej. Ruszajmy. Susan chciala cos powiedziec, ale nic rozsadnego nie przychodzilo jej do glowy. To, ze jej smiertelnie chora matka przedzierala sie teraz przez gestwina lasu zdecydowana zabic, bylo czyms calkowicie realnym. Probowala rozpoznac sile i wytrzymalosc starej kobiety. Wiedziala, ze nie potrafi; dzieci, male czy dorosle, zawsze maja sklonnosci do przeceniania lub niedoceniania sily i charakteru rodzicow. Musiala zalozyc, ze matka posiada zasoby energii, ktorych byc moze sama sobie nie uswiadamia, i polegac na nich, bez wzgledu na to, jakie sa. Odwrocila sie i spojrzala w kierunku domu ojca. Uderzyla ja mysl, ze jeszcze kilka tygodni temu nie wiedziala, co sadzic o swoim bracie, a teraz stapala po wilgotnym mchu, przedzierajac sie przez ostre krzaki z bronia w reku, podczas gdy on zostal wystawiony na najwieksze niebezpieczenstwo, liczac na ich pomoc. Zagryzla wargi i zdesperowana ruszyla przed siebie. Diana podazala za nia, z trudem pokonujac kolejne przeszkody. Nagle przyszla jej do glowy niezwykla mysl, ze Susan nigdy jeszcze nie wydawala jej sie tak piekna jak teraz. Jakas galaz chlasnela ja w twarz; przemknela dalej mamroczac przeklenstwa. Sciskaly mocno bron, przedzieraly sie powoli, lecz konsekwentnie ku domostwu z nadzieja, ze uwage mieszkancow zaprzata teraz ktos inny. Jeffrey siedzial w duzym salonie, na skraju wspanialej kanapy, obitej ciemna skora. Sciany zapelnione byly mnostwem kosztownych obrazow, co tworzylo szczegolna mieszanine modernistycznych, tetniacych zyciemkolorow z tradycyjna sztuka zachodu. Sporo obrazow utrzymanych bylo w stylu Frederica Remingtona - kowboje, Indianie, osadnicy w romantycznych i dostojnych pozach, na tle pionierskich wozow. Poza tym mnostwo malych dziel sztuki: indianskie wazy i misy; recznie wykonana miedziana lampa z blyszczacym abazurem, autentyczne dywany Indian Nawaho. Same oryginaly. Na szklanym stoliku, obok ogromnej ksiegi o Georgii O'Keeffe lezal, szczerzacy zeby jadowe, wypchany grzechotnik. Pokoj nalezal do bogatego czlowieka i nawetjesli wydawal sie mieszanina stylow, byl urzadzony ze znawstwem i subtelnym smakiem. 311 Jego ojciec zajal miejsce naprzeciwko w drewnianym, obitym skora fotelu. U jego stop lezaly kamizelka kuloodporna, pistolet maszynowy i bron Jeffreya. Caril Ann Curtin stala za mezem opierajac dlon na jego ramieniu. W drugiej sciskala polautomatyczny pistolet kalibru.22 albo.25, z cylindrycznym tlumikiem. Bron zabojcy, pomyslal Jef-frey, usmierca znienacka i bez halasu. Obydwoje byli ubrani na czarno; ojciec mial na sobie dzinsy i kaszmirowy golf, a Caril Ann bryczesy i robiony na drutach, welniany sweter. Ojciec wydawal sie mlodszy niz wskazywalby jego wiek, w swietnej kondycji. Bylo w nim cos kociego, pozorna ociezalosc, kryjaca szybkosc i sile. Czubkiem buta dotknal lezacy na podlodze arsenal, krzywiac sie z niesmakiem.-Przyszedles, zeby mnie zabic, Jeffreyu? Po tych wszystkich latach? Brzmienie glosu ojca przypominalo mu dzwieki sprzed lat, drgnal, jak ktos pora zony zlym wspomnieniem. -Niekoniecznie. Ale rzeczywiscie przyszedlem tu gotowy, aby cie zabic - od powiedzial powoli. Ojciec usmiechnal sie. -Chcesz przez to powiedziec, ze istnialaby szansa, gdybysmy nie dostrzegli twojego, raczej halasliwego, przybycia? -Nie powzialem jeszcze decyzji - przerwal Jeffrey i po chwili dodal: - wciaz jeszcze jej nie podjalem. Mezczyzna znany obecnie jako Peter Curtin, a kiedys Jeffrey Mitchell, majacy prawdopodobnie jeszcze wiele innych nazwisk, pokrecil glowa spogladajac w kierunku swej zony, ktora nie spuszczala z Jeffreya oczu przepelnionych nieskrywana nienawiscia. -Naprawde? Wierzyles w to, ze ta noc moze nadejsc i odejsc nie zebrawszy zniwa w postaci smierci jednego z nas? Trudno mi to sobie wyobrazic. Jeffrey wzruszyl ramionami. -Wierzysz w to, w co chcesz wierzyc. -Doprawdy? Powiedz mi, Jeffreyu, rozumiesz przeciez ten nasz swiat. Czyz nie tracimy czastki wolnosci z kazda minuta, kazdego dnia? Ze probujac utrzymac to, co nam jeszcze z niej pozostalo, skrywamy sie za murami i systemami obronnymi albo ostatecznie przyjezdzamy tu, do nowego stanu, ktory wznosi mury innego rodzaju - reguly, prawa, zasady, ktore, jak widzisz na moim przykladzie, sa smiesznie slabe. Nie. Ich wolnosc jest iluzja. Moja jest rzeczywistoscia. Jego lodowaty glos napelnial salon chlodem. Jeffrey pomyslal, ze powinien odpowiedziec, moze nawet zaczac dyskutowac, lecz milczal. Zaczekal, az zlosliwy usmiech czajacy sie w kacikach ust ojca powoli zmieni sie w naturalny grymas. -Brakuje nam twojej matki i siostry - odezwal sie Peter Curtin po chwili. Jef frey uchwycil melodyjna nute sarkazmu, po czesci szyderstwa. - Oczekiwalem, ze spotkamy sie wszyscy, w komplecie. -Nie spodziewales sie chyba, ze pozwole im przyjsc tutaj razem ze mna? - odparl szybko Jeffrey. -Nie bylem pewien. -Mialem je wystawic na niebezpieczenstwo? Pozwolic, zebys nas zabil trzema kulami? Nie uwazasz, ze byloby rozsadniej utrudnic ci wykonanie trzech egzekucji? 312 Peter Curtin podniosl pistolet Jeffreya. Przez chwile przygladal sie broni, jakby go zaciekawila albo zdumiala, a nastepnie obojetnym ruchem zaladowal i wycelowal wprost w piers syna.-Zastrzel go od razu - syknela Caril Ann Curtin. Dla zachety scisnela ramie meza, az pobielaly jej klykcie kontrastujac mocno z czernia swetra. - Zabij go teraz. -Chcesz mi ulatwic swoja smierc? - spytal ojciec. Jeffrey utkwil oczy w wylocie lufy. Kolataly mu sie po glowie dwie szalone, sprzeczne mysli. Nie zrobi tego. Nie teraz. Jeszcze nie wyciagnal ze mnie tego, czego chce. A po chwili, rownie silnie: juz to ma. Wlasnie teraz umre. Zaczerpnal powietrza i odpowiedzial najbardziej obojetnym tonem, na jaki mogl sie zdobyc, wziawszy pod uwage wyschniete gardlo i spierzchniete usta. -Nie sadzisz, ze gdybym poswiecil tak duzo czasu na zaplanowanie wejscia do twojego domu, ile ty poswiecasz na planowanie swoich morderstw, to ja trzymalbym teraz ten pistolet, a nie ty? - mowil ostroznie, starajac sie opanowac drzenie glosu. Peter Curtin opuscil nieco bron. Jego zona wydala niski, nieartykulowany dzwiek, lecz nie poruszyla sie. Peter Curtin usmiechnal sie ukazujac garnitur rownych, bialych zebow. Wzruszyl ramionami. -Zadajesz pytania jak nauczyciel akademicki, ktorym zreszta jestes. Milym, lekkim tonem, jak zauwazylem. Musi on przynosic efekty w sali wykladowej. Cie kaw jestem, czy twoi studenci sluchaja cie pilnie? A te mlode kobiety, czy ich tetno ulega przyspieszeniu i robi im sie mokro miedzy nogami, kiedy wchodzisz do sali? Zalozylbym sie, ze tak. - Rozesmial sie i poklepal pieszczotliwie zone po rece. Na stepnie chlodno i z wyrachowaniem kontynuowal: -Silisz sie na ocene moich pragnien. Moze nie mam zamiaru zrobic krzywdy ani Dianie, ani Susan. -Doprawdy? - zapytal Jeffrey unoszac brwi. - Nie sadze. -To sie jeszcze okaze - skwitowal ojciec. -Tym razem nie zdolasz ich odnalezc. - Jeffrey polozyl szczegolny nacisk na to klamstwo. -Oczywiscie, ze znajde, jesli bede mial na to ochote i kiedy zechce. Udalo mi sie do tej pory przewidziec wszystkie twoje decyzje, Jeffreyu, kazde posuniecie. Tylko raz bylem niepewny - czy przyjdziesz tu sam, czy pojawicie sie we trojke robiac ogolny zamet i uruchamiajac wszelkie mozliwe alarmy. Problem polegal na tym, ze nie potrafilem przewidziec, jak wielkim naprawde jestes tchorzem. -Przyszedlem przeciez? -Nie miales wyboru. A raczej powinienem powiedziec: nie pozostawilem ci wyboru... -Moglem wezwac policje. -I stracic taka okazje do konfrontacji? Nie, nie sadze. To nie byloby wlasciwe. Dla ciebie, twojej matki i siostry. -Sa bezpieczne. Susan ochrania matke. Przewyzsza cie pod kazdym wzgledem. Nigdy ich nie znajdziesz. Wyslalem je w absolutnie bezpieczne miejsce... Peter Curtin wybuchnal ostrym, przerazliwie zimnym smiechem. 313 -A gdziez takie jest? Ten stan jest podobno ostatnia strefa bezpieczenstwa. A japokazalem wszystkim, jak wielkim klamstwem jest mowienie takich rzeczy. -Nie znajdziesz ich. Sa daleko. Poza twoim zasiegiem. Duzo o tym myslalem. -Sadzilem, ze kilka tygodni temu udowodnilem ci, ze nic nie jest poza moim zasiegiem. Peter Curtin usmiechnal sie. ponownie. Jeffrey skrzywil sie. i zdecydowal na blyskawiczne uderzenie. -Masz o sobie zbyt wysokie mniemanie... - zajaknal sie lekko, co powstrzyma lo go od uzycia slowa "ojcze". Pospiesznie wypelnil pustke dodajac: -To wspolny fenomen mordercow, takich jak ty. Bawi cie oklamywanie samego siebie, tworzenie iluzji, jaki to jestes wyjatkowy. Unikatowy. Niezwykly. Prawda jest calkiem inna. Jestes po prostu jednym z wielu. Standard. Ponury cien przemknal przez oblicze Petera Curtina. Lekko zmruzyl oczy, jakby chcial odczytac mysli Jeffreya. Potem cien zniknal prawie tak szybko jak sie pojawil, przycmiony usmiechem i wesolymi tonami w glosie. -Draznisz mnie. Chcesz mnie zirytowac, zanim naprawde bede wsciekly. Poste pujesz jak dziecko. Probujesz odkryc moja slabosc i wykorzystac ja. Ja jednak zapo mnialem o manierach. Poznales juz swoja macoche, Caril Ann, doswiadczajac jej skutecznosci. Caril Ann, kochanie, przedstawiam ci Jeffreya, o ktorym tak wiele ci opowiadalem... Kobieta nie poruszyla sie ani nie usmiechnela. Wpatrywala sie w Jeffreya Clay-tona z nieukrywana furia. -A moj przyrodni brat? - zapytal. - Gdzie on sie podziewa? -Ach, mysle, ze dowiesz sie za chwile. -Co masz na mysli? -Nie ma go tutaj. Jest... uczy sie. Dwaj mezczyzni pograzyli sie w ciszy, taksujac sie nawzajem wzrokiem. Jeffrey poczul wypieki na twarzy, jakby temperatura jego ciala nagle wzrosla. Mezczyzna siedzacy naprzeciwko byl zarowno obcy jak i znajomy; czlowiek, o ktorym wiedzial wszystko, a zarazem nic. Jako badacz zabojcow, ich tropiciel, jako Profesor Smierc, rozumial duzo; jako dziecko tego czlowieka, znal jedynie tajemnice swoich uczuc. Czul zawrot glowy, gdy zastanawial sie, jakie mieli wspolne cechy, a co ich dzielilo. Po kazdej zmianie modulacji glosu ojca, kazdym jego gescie, Jeffrey odczuwal uklucie strachu, zastanawiajac sie, czy on tez w taki sposob mowil, wygladal, zachowywal sie. Odnosil wrazenie, ze patrzy w krzywe zwierciadlo i staral sie ustalic, gdzie zaczynaly sie, a gdzie konczyly roznice. Jakby oddychal tym samym powietrzem czy pil z tej samej szklanki co czlowiek cierpiacy na zlosliwa i bardzo zarazliwa chorobe. Pozostawal tylko okres inkubacji - dowiedziec sie, czy ten wirus rozwinal sie w nim, czy nie. -Nie zabijesz mnie - rzucil krotko. Ojciec ponownie wyszczerzyl zeby w usmiechu, jakby sie dobrze bawil. -Moze nie - odparl. - A moze tak. Lecz tym razem zle wyraziles swoja mysl, synu. -A jak powinienem? - zazadal Jeffrey. 314 Ojciec uniosl brew jakby zaskoczony tonem odpowiedzi albo faktem, ze Jeffrey jej nie znal.-Powinienes zapytac, czy musze? W pokoju zrobilo sie nagle bardzo goraco. Suchosc w gardle stawala sie nie do zniesienia. Wsluchiwal sie w brzmienie wlasnego glosu, lecz slowa zdawaly sie zupelnie obce, jakby wypowiadal je ktos inny, obcy i daleki. -Tak - odparl. - Mysle, ze musisz. Ojciec ponownie przejawil rozbawienie. -A dlaczegoz to? -Poniewaz nigdy w blizszej lub dalszej przyszlosci nie bylbys pewien, czy nie czaje sie gdzies w poblizu. Nie mozesz funkcjonowac, jesli nie czujesz sie calkowi cie bezpieczny i dobrze chroniony. To integralna czesc twojego kamuflazu. Wie dzac, ze wciaz zyje, ciagle mialbys watpliwosci. Peter Curtin skinal glowa. -Tak - powiedzial - ale moge sie ich pozbyc. -Wjaki sposob? Ojciec milczal przez chwile. Siegnal reka ku stojacemu obok stolikowi i zdjal z niego mieszczace sie w dloni, elektroniczne urzadzenie. Podniosl je tak, zeby Jef-frey mogl zobaczyc. -Zazwyczaj - odezwal sie - te rzeczy sa przeznaczone dla mlodych rodzicow z nowo narodzonymi dziecmi. - Mysle, ze twoja matka korzystala z nich po waszym urodzeniu, lecz nie moge sobie przypomniec dokladnie. Uplynelo tak wiele czasu. Tak czy owak jest niezwykle skuteczne. Peter Curtin uruchomil przycisk i odezwal sie do interkomu. -Kimberly? Jestes tam? Slyszysz mnie? Kimberly, chce zebys wiedziala: przy byla twoja jedyna szansa. W odpowiedzi rozlegl sie cichy, nabrzmialy strachem glos: -Prosze, niech ktos mi pomoze, prosze... Ojciec przerwal polaczenie ucinajac w polowie blagalne prosby. -Ciekaw jestem, czy wyzyje - powiedzial smiejac sie. - Czy mozesz ja urato wac, JefFreyu? Czy potrafisz uratowac ja, siostre, matke i samego siebie? Czy jestes az tak silny i az tak bystry? Rozesmial sie znowu. -Nie sadze, zeby to bylo mozliwe. Nie mozna pomoc wszystkim. Jeffrey nie odpowiedzial. Ojciec nie spuszczal z niego wzroku. -Czy dobrze cie wychowalem? -Nie miales nic wspolnego z moim dziecinstwem. Peter Curtin zaprzeczyl ruchem glowy. -Bardzo duzo. - Ponownie podniosl interkom. -A co ona ma do tego? - zaczal Jeffrey. -Wiele. Umilkli. Caril Ann Curtin szepnela ponownie: -Peter, pozwol mi ich zabic. Prosze cie. Blagam. Mamy jeszcze czas. 315 Peter Curtin odrzucil prosbe nieznacznym ruchem reki.-Zagramy, Jeffrey. W najbardziej niebezpieczna gre. A ta dziewczyna stanowi jej istotny element. Jeffrey milczal. -Stawka jest bardzo wysoka. Twoje zycie przeciw mojemu. Zycie matki i sio stry przeciw mojemu. Twoja przyszlosc i ich przyszlosc przeciwko mojej prze szlosci. -Jakie sa zasady? -Zasady? Nie ma zadnych. -A zatem co to za gra? -Jeffreyu, jestem zaskoczony. Naprawde nie wiesz? To gra zycia i smierci. Naj - bardziej elementarna, jaka kiedykolwiek prowadzil czlowiek -Nie rozumiem. Peter Curtin usmiechnal sie z niesmakiem. -Alez, oczywiscie, ze rozumiesz, profesorze. To gra, jaka sie prowadzi w lodzi ratunkowej albo na zboczu gory, w plonacym budynku, kiedy przybywa helikopter ratunkowy. Bardzo prosta: kto ma przezyc, a kto umrzec? Dokonujesz wyboru zdajac sobie sprawe, co on oznacza dla kogos innego. Czekal przez chwile, aby uslyszec riposte, a nie doczekawszy sie, kontynuowal: -Oto gra na dzisiejsza noc. Zabijesz ja, a wygrasz. Jej smierc za zycie twoje, siostry, matki i moje wlasne, bo bedziesz mogl mi je odebrac wedlug wlasnej woli. Albo, jesli zechcesz, przekazac mnie w rece wladz. Mozesz mnie tez zmusic do obiet nicy, ze juz nigdy nie bede zabijal, a ja podejde do tego honorowo. W ten sposob po zwolisz mi zyc i nie splamisz sie hanba ojcobojcy. Wybor bedzie nalezal do ciebie. Bede do twojej dyspozycji. Wiec jedyne, co musisz zrobic, aby wygrac, to zabic ja... Powietrze w pokoju zdawalo sie dusic. -...zabij ja dla mnie, Jeffreyu. Przerwal starajac sie poznac, jaki wplyw wywarly na synu jego slowa. Podniosl interkom, i na kilka sekund pokoj wypelnil sie rozdzierajacym serce lkaniem przerazonej, mlodej dziewczyny. Otwarta przestrzen miedzy skrajem lasu a tylem domu byla mniejsza w porownaniu z ta od frontu, lecz oswietlona tak jaskrawo, ze wydawala sie nie do przebycia. Susan ocenila zmeczonymi oczami odleglosc, na jaka potrafilaby zarzucic wedke dokladnie tak, aby przyneta opadla pod nos zerujacej ryby. Prawie slyszala swist zylki ponad glowa. W tym byla naprawde dobra - w odmierzaniu sily potrzebnej, aby dostarczyc rybie troche zludzen z piorek, stali i kleju. Mniej byla pewna swoich mozliwosci, jesli chodzi o szybkie przebycie tej otwartej, oswietlonej przestrzeni. Diana podobnie jak corka oceniala ich polozenie. Starala sie uporzadkowac klebiace sie jej w glowie mysli. Stala w bezruchu, spogladajac niepewnie przed siebie, a myslami byla w innym miejscu, innym czasie. Odtwarzala w pamieci najdrobniejszy szczegol wygladu mezczyzny, z ktorym kiedys, cwierc wieku temu dzielila zycie. 316 -Moge przebiec nie zauwazona - szepnela Susan. - Ale pod warunkiem, ze niktnie patrzy. Jesli obserwuja, nie zdaze zrobic nawet pieciu krokow... - urwala. - Chyba jednak nie mam wyboru. Diana dotknela ramienia corki. -Cos tu nie pasuje, Susie. Pomoz mi. -O co chodzi? -Po pierwsze wiemy, ze z tylu sa dwie pary drzwi. Te widoczne, kuchenne, jak zwykle na tylach domu. A wiemy, ze jest jeszcze ukryte wyjscie na zewnatrz, z poko ju muzycznego. Musimy je znalezc. Powinno byc gdzies tam, na lewo, obok garazu. -Dobrze. - Susan skinela glowa. - Sprobujemy tam dotrzec. -Martwi mnie cos jeszcze. Powinnysmy natknac sie na ten oddzielny domek, ktorego nie ma na planie posiadlosci. Musimy go odszukac. -Dlaczego? Jeffrey jest w srodku, wiec... -Poniewaz - przerwala jej Diana -jaki jest sens zakladania systemu alarmowe go? Po co kontrolowac, kto przechodzi przez las czy zbliza sie droga dojazdowa? Po co instalowac ten wymyslny system, nielegalny w tym stanie? - Pokrecila glowa. - Przychodzi mi do glowy tylko jeden powod. Zeby zyskac na czasie, wykorzystac ostrzezenie. Te wszystkie alarmy nie uchronia przed kims obcym, zwlaszcza policja, ale moga dac kilka minut dodatkowego czasu. W jakim celu? Odpowiedz byla oczywista. Susan odezwala sie niskim, pelnym zrozumienia, glosem. -Jest tylko jedna przyczyna. Chcial miec czas na znikniecie. Na ucieczke. Diana pokiwala glowa. -Tak to wlasnie rozumiem. -Droga ucieczki - kontynuowala Susan myslac glosno. - David Hart, czlowiek z Teksasu, powiedzial, ze trzeba oczekiwac czegos takiego. Jakiegos wejscia, jakie gos wyjscia. Diana odwrocila sie, spogladajac w ciemnosci za plecami. -O czym wspominal ten projektant, co mialo byc na tylach tego domu? -Dzicz. Pustka. Tereny nie zamieszkane. Nieuzytki i gory. Rezerwat. Lasy pan stwowe, ciagnace sie daleko... Diana wpatrywala sie w noc. -A moze - odezwala sie cicho - to jest ukryte tylne wyjscie z Piecdziesiatego Pierwszego Stanu. Wycofaly sie do lasu przeszukujac gestwine. Poszycie wydawalo sie tu gestsze, chwytalo je za ubrania niczym niewidzialne kosciste dlonie, drapalo po twarzach. Mimo chlodu, pocily sie obficie, ze zmeczenia, napiecia i strachu. Susan miala uczucie, jakby probowala plynac wplaw w jakims cuchnacym bagnie. Brnela do przodu, agresywnie rozgarniajac galezie jakby walce z przeciwnikami. Blask od domu docieral nawet tutaj utrudniajac im droge, scielac pod stopami istna mozaike cieni. Zaklela pod nosem, postapila krok do przodu, zahaczyla swetrem o kolczasty krzew, stracila rownowage i przewrocila sie z krotkim okrzykiem. Matka gramolac sie tuz za nia zawolala sciszonym: -Susan! Nic ci nie jest? 317 Nie odpowiedziala od razu. Nie mogla dojsc do siebie, zaskoczona upadkiem, czujac rane na policzku i bol w kolanie, a co najwazniejsze, chlod metalu pod reka. Ciemnosci utrudnialy widzenie, lecz podczolgala sie dalej. Nagle poczula ostra koncowke, ktora przeciela jej dlon. Syknela z bolu.-Co tam masz? - spytala Diana. Susan w milczeniu macala ostroznie ostry szpikulec; po chwili znalazla drugi i trzeci, wszystkie skryte pod mchem i igliwiem. -Niech mnie kule bija! Mamo, zobacz. Diana, pozwolila, aby corka poprowadzila jej dlon i wyczula rzad szpikulcow. -Przypuszczasz, ze... -Jasne - potwierdzila Susan. - Wyobraz sobie, ze tedy jedziesz, ale nie chcesz, zeby ktokolwiek cie dogonil. Ta sztuczka swietnie sprawdzi sie na oponach, prawda? Uwazaj, moga tu byc inne pulapki. Kilka metrow dalej napotkala row, mogacy z latwoscia zniszczyc zawieszenie samochodu. Odwrocila sie w kierunku domu, ktory jasnial sto metrow dalej. Z trudem wypatrzyla waska ukryta wsrod zarosli sciezke prowadzaca przez las w jego kierunku. Trzeba dobrze znac ten teren, aby ja znalezc, pomyslala. -Oto jest - odezwala sie nagle Diana. Susan odwrocila sie i zaczekala, az wzrok przyzwyczai sie do mroku. Dopiero wtedy dostrzegla, co pokazuje Diana. Niecale dziesiec metrow od nich, prawie niewidoczny posrod drzew i krzewow stal niski, jednopietrowy domek. Bluszcz i inne pnacza pokrywaly jego sciany az po plaski dach. Ostroznie zblizyly sie do budowli. Duza czesc frontowej sciany zajmowala brama garazowa. Susan wyciagnela reke, lecz zawahala sie. -Moze byc alarm - zadecydowala. - Albo inna pulapka. Nie wiedziala, czy ma racje, ale istnialo duze prawdopodobienstwo, ze tak. A skoro juz wpadla na pomysl, ze mogl tu cos takiego zainstalowac, stwierdzila, ze powinna potraktowac to podejrzenie powaznie. Diana stanela z boku. -Tu jest okno - wyszeptala. Susan pospiesznie dolaczyla do matki. -Widzisz cos? -Bardzo niewyraznie. Susan przycisnela nos do chlodnej szyby i zajrzala do srodka. Westchnela powoli. -Mialas racje, mamo. Dostrzegly zarys nowoczesnego samochodu. Byl zaladowany paczkami, najwyrazniej przygotowany do odjazdu. Diana odeszla od okna. -Tu jest jakas droga - powiedziala. - Kiepska, ale zawsze. Dla ucieczki... -A samoloty albo helikoptery? Diana wzruszyla ramionami. -Gory, kaniony, lasy - kto wie? Na pewno bral pod uwage, ze beda go scigac i przewidzial wszystko. Prawdopodobnie ma jeszcze inny garaz z samochodem kil kanascie kilometrow dalej. A moze jeszcze trzeci, blisko granicy z Oregonem. Albo 318 w kierunku Kalifornii. Latwo tam wmieszac sie w tlum. Niezbyt daleko do Meksyku, gdzie nie zadaja pytan, szczegolnie bogatym. Susan skinela glowa.-Nie potrzebuje czegos doskonalego. Wystarczy mu tylko jakas dobrze ukryta szczelina, przez ktora moglby sie wyslizgnac. Susan odwrocila w strone. -Musze dostac sie tam - oswiadczyla. - Minelo juz wiele czasu i Jeffrey moze byc w powaznych opalach. - Ty zostan tutaj - polecila Dianie stanowczo. - Zacze kaj, az cos sie zacznie dziac. -Powinnam pojsc z toba. -Nie - sprzeciwila sie Susan. - Nie chcemy przeciez, zeby zniknal. Bez wzgledu na to, co sie stanie, nie moze uciec. Co wiecej, poruszam sie szybciej i latwiej przycho dzi mi podejmowanie decyzji, gdy wiem, ze przynajmniej ty jestes bezpieczna. Dianie nie spodobal sie ten pomysl, choc dostrzegla w nim sporo sensu. Susan wskazala waska sciezke w zaroslach. -Obserwuj ja uwaznie. Zapragnela objac matke i powiedziec kilka cieplych i czulych slow, lecz zwalczyla w sobie te chec. -Do szybkiego zobaczenia - odezwala sie z falszywym entuzjazmem, odwroci la sie i ruszyla szybko do miejsca, w ktorym jej brat zostal wystawiony na straszliwe ryzyko. Jeffrey czul suchosc w gardle, jakby uczestniczyl w maratonie w upalny dzien. Oblizal spierzchniete usta, lecz z rownym skutkiem moglby przetrzec je szorstkim papierem. -Przypuscmy, ze odmowie? - odezwal sie ochryple. Ojciec potrzasnal glowa. -Nie sadze. Kiedy przeanalizujesz moja propozycje, przyjmiesz ja. -Nie. Peter Curtin poruszyl sie na fotelu, jakby odpowiedz syna byla nieodpowiednia, niepelna. -To lekkomyslna decyzja. Zastanow sie jeszcze raz. -Nie potrzebuje. Ojciec zmarszczyl brwi. -Alez oczywiscie, ze potrzebujesz - odezwal sie pol szyderczym, pol rozdraznio nym tonem jakby nie byl pewien, ktory jest odpowiedni w tej sytuacji. - Pozostaje mi rada mojej ukochanej zony. Bardzo sie upiera. Zastanow sie dobrze, Jeffreyu. Z bolem poprosilbym ja o rozwiazanie tego problemu za mnie. A wiesz, co ona zrobi. Jeffrey zlowil zimne spojrzenie wyprostowanej sztywno kobiety. Muskajac lekko cyngiel palcem wskazujacym, wpatrywala sie w niego twardym, stanowczym spojrzeniem, z najwiekszym wysilkiem kontrolujac kipiaca w niej zlosc. Pomyslal, ze oczekiwala tego spotkania na rowni z ojcem. Ciekawe, co jej naopowiadal przez te wszystkie lata, znaczone morderstwami, aby przygotowac ja do ostatniego spotkania. 319 Nie spuszczala wzroku z Jeffreya, napinajac miesnie pod swetrem. Niczym pies, czekajacy na komende pana, chciala uslyszec to jedno slowo. Odrzucila wszelkie mysli czy uczucia pozostawiajac w sobie wylacznie szal, skierowany teraz we mnie, pomyslal.-Nadal niechetny? - zapytal ojciec. - Ciagle sie wahasz? -Nie moge tego zrobic. Peter Curtin pokrecil glowa z przesadnym rozczarowaniem. -Nie mozesz tego zrobic? Przezabawne. Kazdy potrafi zabic, jak mu sie da odpowiedni bodziec. Do diabla, Jeffreyu, zolnierze morduja na kaprysne rozkazy oficerow, ktorych nauczyli sie nienawidzic. A ich nagroda jest znacznie mniejsza niz ta, jaka ci teraz proponuje. Abstrahujac od tego, Jeffreyu, co tak naprawde wiesz o tej dziewczynie? -Niewiele. Ostatnia klasa liceum. Laczylo ja cos z twoim drugim synem. Sa dze... -Tak. Dlatego wlasnie ja wybralem; do tego jeszcze miala dogodny plan zajec oraz zwyczaj skracania drogi do szkoly. Szczerze mowiac, zawsze ja lubilem. Ma tro che niezdecydowane poglady na zycie, jak wiekszosc nastolatkow. Jest atrakcyjna, swie za. Wydaje sie inteligentna - nie do konca, no wiesz, nie wyjatkowo, ale w kazdym razie inteligentna. Niewatpliwie wybiera sie do dobrej szkoly. Ciezko przewidziec, jaka czeka ja przyszlosc. No tak. Inne sa madrzejsze, utalentowane, ale Kimberly ma w sobie cos z przygody. Nieco zbuntowana - przypuszczam, ze to wlasnie przyciagne lo do niej twojego przyrodniego brata - co sprawia, ze jest bardziej interesujaca niz wiekszosc tych nudnych, grzecznych konformistek, jakie produkuje ten stan. -Dlaczego mi to mowisz? -O, masz racje. Nie powinienem. To, kim ona jest, nie powinno miec zadnego wplywu na sprawe. Fakt, ze ma zycie, marzenia, nadzieje, pragnienia - cokolwiek, nie jest zbyt istotne, prawda? Co jest takiego w tej mlodej dziewczynie, ze jej zycie jest dla ciebie bardziej wartosciowe niz twoje wlasne, siostry czy matki? I tak wielu innych mlodych kobiet, jakie w przyszlosci moge wybrac? Moja propozycja wska zuje decyzje najprostsza z mozliwych. Jezeli ja zabijesz, uratujesz siebie, i dodatko wo wszystkich pozostalych. Mozesz polozyc kres mojej karierze, nawet memu zyciu. Ma to sens pod wzgledem finansowym, ekonomicznym, estetycznym i emocjonalnym. Jedno stracone zycie. Wiele uratowanych. Sprawiedliwosc. Cena wydaje sie niesly chanie niska. Peter Curtin usmiechnal sie do syna. -Do diabla, Jeffreyu, zabijesz ja, a staniesz sie slawny. Bedziesz bohaterem, w tym nowoczesnym swiecie, w jakim przyszlo nam zyc. Ze skaza, ale i opinia zde cydowanego. Beda cie wyslawiac od wybrzeza do wybrzeza wszyscy, no moze z wy jatkiem krewnych mlodej Kimberly. Ich protesty znikna w tlumie, jesli nawet ktos je uslyszy. A i to jest watpliwe, bo wladze tego stanu skutecznie ukrywaja wszelkie nieprzyjemne zdarzenia. Doprawdy, nie moge sobie wyobrazic, dlaczego sie wahasz. Jeffrey milczal. -Chyba ze - ciagnal powoli ojciec - boisz sie tego, co mozesz odkryc w sobie. To moglby byc prawdziwy problem. Czy jest w glebi ciebie jakies okno, ktorego nie 320 chcesz otworzyc czy chocby uchylic, z obawy przed tym, co moglbys wpuscic? Albo wypuscic...Peter Curtin najwyrazniej dobrze sie bawil. -Och, domyslam sie, ze wtedy cena tej latwej do zapomnienia smierci mlodej damy moglaby byc wyzsza. Jeffrey nie mial ochoty ustosunkowywac sie do tego stwierdzenia. Patrzyl na dziwna pare, porownujac blysk w oczach ojca z lodowatym chlodem spojrzenia jego zony. Wydawali sie dobrani w dosc osobliwy sposob. Kobieta, napieta jak struna, palala checia zabijania. Ojciec natomiast byl wyluzowany, elokwentny, wydawaloby sie beztroski, wrecz uradowany kazda sekunda tej sytuacji. Dla niego zabijanie stanowilo zaledwie deser; glownym daniem byly tortury. Jeffrey bez trudu wyobrazil sobie, jak ciezkie musialy byc ostatnie chwile tych, ktorym odebral zycie. Jasnosc pokoju, przytlaczajace goraco, ciezar slow ojca uderzaly w niego z niszczaca sila. Uswiadomil sobie, ze wpadl w najbardziej podstepna pulapke, a co najgorsze, ze jego ojciec wiedzial, ze tak sie stanie. Chcial zyc. Ale w przeciwienstwie do ojca zalezalo mu tez na innych. Peter Curtin, ktory zniszczyl wiele ludzkich istnien, nie dbal o to, czy przezyje dzisiejsza noc. Punkt odniesienia syna byl zdecydowanie odmienny. Jeffrey staral sie odzyskac spokoj. Czas, przyszlo mu nagle do glowy. Musisz wykrasc mu jak najwiecej czasu. Susan byla gdzies niedaleko, a jej przybycie moglo przechylic szale w tej rozgrywce. Co wiecej, niebawem zjawia sie agenci Sluzb Specjalnych. Z kazda uplywajaca sekunda sytuacja wydawala sie coraz bardziej napieta. Spojrzal na ojca. Zabaw sie z nim w szermierke slowna, pomyslal. -Dlaczego mialbym ci ufac? - zapytal. Curtin usmiechnal sie. -Co? Nie wierzysz wlasnemu ojcu? -Zabojcy. Tym przeciez jestes. O tobie juz wszystko wiem. Teraz pozostalo mi tylko kilka pytan, ktore powinienem zadac sobie. -Czyz to nie samo zycie? - Curtin wykonal nieokreslony ruch reka. - A kto lepiej ode mnie zna gre zycia i smierci? -Byc moze ja - stwierdzil Jeffrey. - I wiem, ze to wcale nie jest gra. -Nie gra? Jeffreyu, zaskakujesz mnie. To najbardziej intrygujaca gra ze wszyst kich, jakie znamy. -A zatem dlaczego dzis w nocy jestes gotow z niej zrezygnowac? Jezeli, jak twierdzisz, musze tylko wpakowac kulke miedzy oczy osobie calkowicie mi niezna- nej, czy wtedy pochylisz przede mna glowe i przyjmiesz to, co dla ciebie wybiore? Nie sadze. Mysle, ze klamiesz. Ze zamierzasz mnie dzisiaj zabic. A poza tym, skad moge miec pewnosc, ze Kimberly Lewis jeszcze zyje? Moze wlaczales tym malym nadajnikiem jakies nagranie. Albo stalo sie z nia to, co z innymi. Porzucona, rozpo starta gdzies w lesie, gdzie nikt jej nie znajdzie... Curtin podniosl raptownie reke. Przez twarz przebiegl mu grymas gniewu. -Nigdy nie byly porzucane! Nigdy nie mialem tego w planie! -W planie? - zachnal sie Jeffrey z sarkazmem. - Twoj plan polegal na czerpa niu radosci z gwalcenia i zabijania jak kazdy, zwyrodnialy i skrzywiony... Curtin wykonal gwaltowny ruch reka. Jeffrey spodziewal sie furii w jego glosie, ale ku swemu zdumieniu, ojciec przemowil do niego zimnym, aroganckim tonem. -Spodziewalem sie po tobie czegos wiecej. Inteligencji. Oglady. - Zlozyl razem opuszki palcow obu dloni i spojrzal wnikliwie na syna. - Co ty o mnie wiesz? - zapytal niespodziewanie. -Ze jestes morderca... -Nic nie wiesz - przerwal Curtin. - Nie potrafisz nawet odpowiednio zachowac sie w obliczu wielkosci. Nie okazujesz szacunku. Niczego nie rozumiesz. To nie ma nic wspolnego ze zwyklym zabijaniem dla zaspokojenia zadzy rozrywki czy jakiej kolwiek innej przyczyny. To najprostsza rzecz pod sloncem, Jeffreyu. Zaledwie od miana w monotonnosci zycia. Jesli przyjrzec sie temu zagadnieniu, to widac, ze praw dziwe wyzwanie lezy w kreowaniu smierci... -Przerwal, a potem dodal -...i dlatego ja jestem kims wyjatkowym. Przez chwile nie spuszczal wzroku z syna jakby w oczekiwaniu, ze powinien doskonale o tym wiedziec. -Bylem odkrywczy, choc byli tez inni. Dziki, ale to nic nowego. Az przyszedl taki dzien, sporo lat temu, kiedy stanalem nad cialem mlodej kobiety wiedzac, ze moge sobie odejsc z tego miejsca i nikt, nigdy, chocby w najmniejszym stopniu, nie zrozumie glebokiego poczucia sukcesu, jakie mi wowczas towarzyszylo. I wtedy uswiadomilem sobie, ze wszystko to bylo zbyt latwe. Zdalem sobie sprawe, ze to, co jest dla mnie racja istnienia, moze okazac sie czyms mialkim, wrecz mdlym. Znala zlem sie o krok od samobojstwa z rozpaczy. Potem pomyslalem o czynach spektaku larnych, szalonych - terroryzmie, masowych morderstwach, zabojstwach politycz nych. Odrzucilem je wszystkie, poniewaz zdawalem sobie sprawe, ze nawet wowczas z czasem popadne w zapomnienie. I na zawsze pozostane niezrozumiany. A moje pragnienia siegaly o niebo wyzej, Jeffreyu. Pragnalem, zeby mnie zapamietano... Usmiechnal sie. -I wtedy dowiedzialem sie o Piecdziesiatym Pierwszym Stanie. Tym nowym terytorium pelnym nadziei i marzen, z prawdziwie amerykanska wizja przyszlosci oparta na tak idealizowanej przeszlosci. Ktoz inny pasowal do niej bardziej niz ja? Jeffrey sluchal w milczeniu. -Kogo sie pamieta, Jeffreyu? Szczegolnie tutaj, na zachodzie. Kim sa bohatero wie? Czy czcimy Billy'ego Kida i jego dwadziescia jeden ofiar, czy raczej jego nie wdziecznego przyjaciela, Pata Garretta, ktory go zastrzelil? Ulozono wiele ballad o Jesse Jamesie, wynaturzonym mordercy, a zadnej o Robercie Fordzie, tym tcho rzu, ktory wpakowal mu kule w plecy. Tak bylo w Ameryce zawsze. Melvin Purvis niewiele nas interesuje. Wydaje sie nudny i zbyt wyrachowany. Ale czyny Johna Dil- lingera zyja w naszej swiadomosci od lat! Czy nie bylo zenujace, kiedy ten dupek Eliot Ness unicestwial Ala Capone, oskarzajac go o nieplacenie podatkow i obraze sadu? Pamietasz, kto dokonal egzekucji Charlesa Mansona? No, dalej, Jeffreyu. Jak sadzisz, czy bardziej wspolczujemy Lindberghowi, ze porwano mu dziecko, czy moze ciekawsze wydaje nam sie udowodnienie, ze nie zrobil tego Bruno Richard 322 Hauptmann? Wiesz o tym, ze w Fall River nadal wyslawiaja Lizzie Borden - morderczynie z siekiera? Moglbym mnozyc przyklady. Jestesmy narodem, ktory uwielbia swoich przestepcow. Sa dla nas romantycznymi bohaterami, ktorych potwornosci lekcewazymy, zastepujac je piesnia i legenda. A nawet jakims swietem, od czasu do czasu, na przyklad dniem D. B. Coopera na Polnocno-Zachodnim Pacyfiku.-Ludzie wyjeci spod prawa zawsze, w pewien sposob, przyciagaja uwage... - ciagnal. - Otoz to. I ja wlasnie jestem takim czlowiekiem, poniewaz podwazam fun dament, najakim ten stan oparl swoje istnienie -bezpieczenstwo. Dlatego beda o mnie pamietac. Westchnal. -W zasadzie juz osiagnalem cel. Bez wzgledu na to, co sie ze mna stanie dzi siejszej nocy. Moge zyc, a moge tez umrzec. Zapewnilem sobie miejsce w historii. Dzieki twojej obecnosci, tej nocy, tutaj, zanim nastanie swit. W pokoju ponownie zalegla chwila ciszy. Zabojca dodal na koniec: -A teraz doszlismy do momentu decyzji, Jeffreyu. Jestes czescia mojego zycia, co do tego nie mam watpliwosci. Teraz musisz tylko siegnac i uchwycic to, co jest dla nas wspolne, a nastepnie dokonac wyboru. Juz czas, Jeffreyu, abys zrozumial prawdziwa nature zabijania. Spojrzal na syna: -Zabijanie, Jeffreyu, uczyni cie wolnym. Curtin wstal sprezyscie. Szybko siegnal do malego stolika i otworzyl szufladke. Wyjal duzy, wojskowy noz. Wypolerowane ostrze odbijalo swiatla pokoju. Rozkoszowal sie widokiem broni gladzac pieszczotliwie tepa krawedz. Odwrocil noz i polozyl palec na ostrzu. Podniosl reke i pokazal Jeffreyowi cieniutka struzke krwi, splywajaca z kciuka. Obserwowal reakcje syna. Jeffrey staral sie zachowac obojetnosc, choc emocje szarpaly nim niczym fala przyplywu. -Co? - odezwal sie Curtin szczerzac zeby. - Myslales, ze pozwole, abys do swiadczyl wznioslych przezyc za pomoca czegos tak aseptycznego jak zwykly pisto let, dzieki czemu moglbys zamknac oczy, odmowic modlitwe i pociagnac za spust? Nie pomogloby ci to odnalezc drogi do prawdziwego poznania. Curtin zamachnal sie blyskawicznie. Swiatlo odbilo sie od stalowego ostrza. Noz wbil sie w dywan tuz przy stopie Jeffreya, rzucajac blyski swiatla. -Nadszedl czas - zakomunikowal ojciec. - Nie mam zamiaru zwlekac dluzej. Rozdzial dwudziesty piaty POKOJ MUZYCZNY Susan ponownie zatrzymala sie na skraju oswietlonej polany przygladajac sie tyl-nej scianie domu. Powiodla wolno wzrokiem od najdalszego rogu, poprzez wi doczne wyraznie tylne drzwi, az dotarla do konca budynku. Podobnie jak Jeffrey, dostrzegla zwir pod oknami oraz zywoplot z kolczastych krzewow. Byly splecione i tworzyly mur nieprzebytej zieleni, z jedna tylko przerwa, dokladnie naprzeciw miej sca, gdzie stala. Natychmiast zrozumiala, ze waska furtka prowadzi do alejki w lesie i zakamuflowanego garazu, przy ktorym czekala matka. Przez chwile przypatrywala sie przerwie w zielonej barierze; jeden krzew wydawal sie zlamany lub wyschniety. Nagle uswiadomila sobie z cala jasnoscia: drugie, tylne wejscie. Nie byla w stanie okreslic ani jego ksztaltu, ani rozmiaru. Na gladkim murze nie dostrzegla zadnej rysy. Gdyby projektant nie powiedzial im o tych drzwiach, nie uwierzylaby, ze tu sa. Nie potrafila zorientowac sie, gdzie ukryta jest klamka czy zamek. Istnialo prawdopodobienstwo, ze nie mozna bylo otworzyc ich z zewnatrz. Przeczucie podpowiadalo, ze znajdowal sie tam jakis ukryty mechanizm. Pozostawalo tylko go znalezc. Co wiecej - otworzyc. Nie ma czasu do stracenia, pomyslala. Zerknela jeszcze raz w kierunku rozswietlonych okien probujac dostrzec brata badz jakikolwiek ruch, cokolwiek, co pozwoliloby jej ocenic sytuacje wewnatrz, ale nie dostrzegla najmniejszych oznak zycia. Napiela miesnie ramion i nog przemawiajac do swego ciala jak do przyjaciela: -Biegnij szybko. Nie wahaj sie. Nie zatrzymuj. Pedz przed siebie bez wzgledu na to, co sie stanie. - Wziela gleboki oddech, scisnela pistolet i popedzila zgieta w pol po oswietlonym trawniku. W tej chwili widziala jedynie ogromna jasnosc. Chlodne, lesne powietrze rozproszylo sie niespodziewanie, ustepujac miejsca parujacemu, astmatycznemu podmuchowi wiatru. Czula jakby miala nogi z olowiu, a za kazdym razem, kiedy poslizgnela sie na mokrej trawie, wydawalo jej sie, ze halas, jaki czynila, obudzilby umarlego. Wyobraznia podsuwala jej rozmaite obrazy i odglosy - alarmujace okrzyki, odglosy syren, echo wielokrotnych wystrzalow. Biegla 324 oscylujac na krawedzi rzeczywistosci i halucynacji. Wyciagnela rece niczym plywak bez tchu, pragnacy uchwycic sie krawedzi basenu, konczac morderczy wyscig z czasem.Rownie szybko jak rozpoczela bieg, znalazla sie na miejscu. Zanurkowala w cien tulac sie do szerokich drewnianych desek, aby stac sie niewidoczna po halasliwym biegu. Piersi unosily sie w ciezkim oddechu, a twarz pulsowala czerwienia, gdy lapala powietrze otwartymi ustami, starajac sie uspokoic. Czekala chwile, az adrenalina powroci do normy, a kleczac na zwirze zaczela obmacywac rekami sciane w poszukiwaniu ukrytych drzwi. Palcami wyczuwala szorstkosc drewna i w koncu znalazla waska szpare pod panelami. Dalsze poszukiwania zaowocowaly odkryciem pary metalowych zawiasow. Zachecona zaczela badac kazdy panel spodziewajac sie, ze pod ktoryms znajdzie klamke. Nie wiedziala co zrobi, gdy drzwi beda zamkniete; miala przy sobie maly lom, lecz watpila, czy okaze sie przydatny. Sprawdzila kazda deske, ale nic nie znalazla. -Cholera - syknela. - Wiem, ze gdzies tu jestes. Nadaremnie przeszukiwala powierzchnie. -Prosze - blagala; pochylila sie bardziej i przebiegla palcami wzdluz miejsca, w ktorym drewniana elewacja domu laczyla sie z betonowymi fundamentami. Wla snie tam, pod drewnem, wyczula metalowy ksztalt przypominajacy nieco cyngiel. Przez chwile piescila go palcami, po czym zamknela oczy, jakby w obawie, ze me chanizm eksploduje przy nacisnieciu. Nie miala jednak wyboru. -Sezamie otworz sie - wyszeptala. Mechanizm zamka szczeknal metalicznie i drzwi uchylily sie lekko. Zawahala sie ponownie, na tyle dlugo, by zaczerpnac powietrza, byc moze, jak sadzila, po raz ostatni wzyciu. Powoli, ostroznie zaczela otwierac drzwi. Przesuwaly sie z okropnym zgrzytem, jakby niewielkie deseczki rozsypywaly sie na wiory. Gdy odchylila je szerzej, zajrzala do srodka. Spogladala w dol w czarna nicosc. Pojedyncza smuga swiatla z podworza wcisnela sie przez szpare. Dostrzegla niewielka drewniana platforme, a nastepnie kilka schodkow prowadzacych ku blyszczacej podlodze przypominajacej plastik. Domyslila sie, ze jest to sliskie, idealnie gladkie tworzywo. Latwe do wyczyszczenia. Sciany pokoju lsnily nieskazitelna biela. SuSan pociagnela drzwi otwierajac je na tyle szeroko, by wslizgnac sie do srodka. Dodatkowy strumien swiatla wkradl sie wraz z nia wylawiajac z mroku odlegle katy pomieszczenia. Uslyszala glos, zaledwie chwile przed tym, jak dostrzegla skulona pod sciana postac. -Blagam - przypominal bardziej skomlenie - nie zabijaj mnie. -Kimberly? - zapytala. - Kimberly Lewis? Twarz wypelniona nagla nadzieja odwrocila sie ku niej. -Tak, tak! Pomoz mi, prosze, pomoz! Na nadgarstkach i kostkach u nog dziewczyny Susan dostrzegla metalowe kajdanki polaczone stalowymi lancuchami z pierscieniem wmurowanym w sciane. Na wysokosci ramion, w pewnej odleglosci od siebie, znajdowaly sie jeszcze dwa. Kimberly 325 byla naga. Kulila sie niczym psiak w obawie przed kolejnym uderzeniem; zebra wyraznie rysowaly sie na naciagnietej skorze.Susan weszla do srodka, na mgnienie oka zaslaniajac slabe swiatlo; szybko odsunela sie od wejscia pozwalajac, aby mizerna poswiata pomogla jej zejsc po schodkach i znalezc sie obok dziewczyny. -Nic ci nie jest? - spytala, niemalze w tej samej chwili uznajac to za wybitnie glupie pytanie. - To znaczy - poprawila sie - nie jestes ranna? Nastolatka probowala schwycic Susan za kolana, lecz lancuch uniemozliwial jej wyciagniecie rak w jakimkolwiek kierunku. Na ciele widnialy slady zakrzeplej krwi i zaschniete fekalia; smierdziala biegunka i strachem. -Ratuj mnie, prosze - powtarzala smiertelnie zatrwozona. Susan trzymala sie poza zasiegiem jej rak. Czasami, stwierdzila, powinno sie podac reke tonacemu. Innym razem trzymaj sie w odpowiedniej odleglosci, poniewaz moze cie wciagnac pod wode. -Jestes ranna? - powtorzyla ostro. Dziewczyna lkajac zaprzeczyla ruchem glowy. -Sprobuje cie uratowac - odezwala sie Susan zdumiona chlodem wlasnego glo su. - Jest tu jakies swiatlo? -Tak, nie. Przelacznik jestw tym drugim pokoju-wskazalaglowaw kierunku drzwi w koncu pomieszczenia. Susan powiodla oczami dokola. Pod sciana lezal duzy zwoj czegos, co wygladalo jak rulon folii oparty o sciane. Sufit pokryty byl materialem dzwie-koszczelnym. Trzy metry od miejsca, gdzie przykuta byla Kimberly, na srodku pomieszczenia, stalo drewniane krzeslo oraz lsniacy metalowy pulpit z zeszytami nutowymi. Susan wolno podeszla do drzwi. Ostroznie polozyla na nich dlon. Bez watpienia prowadzily do glownej czesci domu. Klamka ani drgnela. Dostrzegla pojedynczy zamek, lecz nie bylo klucza, aby go otworzyc. Klucz tkwi z drugiej strony, pomyslala. Z tego pomieszczenia nikt nie moze wyjsc. Nie miala pojecia, dlaczego ojciec nie zamknal ukrytych drzwi prowadzacych na zewnatrz. Zmrozila ja niespodziewanie mysl, ze chcial, by przyszla ta droga. Z trudem powstrzymala sie, aby nie jeknac z przerazenia. On wie, ze tu jestem. Widzial jak bieglam przez polane. Teraz jestem w potrzasku. Tak jak zaplanowal. Odwrocila sie spogladajac tesknie w kierunku wyjscia. Jakis wewnetrzny glos kazal jej uciekac, dopoki jeszcze istniala szansa. Zdusila strach i odzyskala kontrole nad emocjami. Pokrecila glowa. Nie. Wszystko w porzadku. Przebieglas i nikt cie nie zauwazyl. Wciaz jestes bezpieczna. Spojrzala na Kimberly i w tym samym momencie zdala sobie sprawe, ze ucieczka nie wchodzi w rachube. Przemknelo jej przez mysl, ze bierze udzial w ostatniej grze, zaaranzowanej specjalnie dla niej: uratujesz siebie, jesli porzucisz dziewczyne skazujac ja tym samym na smierc; nie zrobisz tego - staniesz w obliczu czajacej sie za zamknietymi drzwiami grozby. Wargi drzaly jej nerwowo. Ponownie zerknela na dziewczyne. Kimberly obserwowala ja szeroko otwartymi oczami. 326 -Nie martw sie - powiedziala Susan zdumiona wlasna pewnoscia siebie. -Wszystko bedzie dobrze. - Mowiac to dostrzegla maly, czarny przedmiot lezacy przy scianie, niedaleko od nog nastolatki, ale poza jej zasiegiem. -Co to jest? - spytala. Dziewczyna obrocila sie z trudem. -Interkom - wyszeptala. - On lubi mnie sluchac. Oczy Susan rozszerzyly sie nagle. -Nie mow nic! - wyszeptala nerwowo. - On nie moze sie dowiedziec, ze tu jestem! Dziewczyna chciala cos powiedziec, ale Susan rozpaczliwie zakryla jej usta dlonia. Zgiela sie wpol, gdy okropny odor wdarl sie w nozdrza wywolujac mdlosci. Syknela prosto w ucho Kimberly: -Zaskoczenie jest moim jedynym atutem. Jesli jeszcze nie odkryli mojej obecnosci, dodala w duchu. Nie oderwala dloni, az dziewczyna pokiwala glowa na znak zrozumienia. Odsunela reke i nachylila sie jej do ucha. -Ilu na gorze? - wyszeptala. Kimberly podniosla dwa palce. Susan pomyslala: dwoje plus Jeffrey. Miala nadzieje, ze brat jeszcze zyje, a ojciec nie sluchal interkomu, kiedy tu wchodzila. Wyobrazala sobie, ze teraz zechce pokazac Jeffreyowi swoja zdobycz, totez pozostawalo jej tylko oczekiwanie. Stojac obok dziewczyny, powtornie zlokalizowala drzwi prowadzace w glab domu. Wspiela sie po schodach liczac stopnie po drodze. Bylo ich szesc. Dotykajac reka sciany ruszyla do wyjscia. Bylo to zbyt wiele dla przerazonej nastolatki. -Nie zostawiaj mnie! - krzyknela. Susan uciszyla dziewczyne spojrzeniem. Wyciagnela reke i zamknela zewnetrzne drzwi. W pomieszczeniu zapanowaly nieprzeniknione ciemnosci. Odwrocila sie ostroznie na platformie ponownie dotykajac sciany. Policzyla stopnie, schodzac w ciemnosc, a nastepnie kroki przemierzajac pokoj. Kimberly Lewis krzyknela z przerazenia, a potem z ulgi, kiedy zrozumiala, ze nie zostanie sama. Susan kucnela tuz obok niej. Oparla sie plecami o sciane. Wazac w dloni pistolet maszynowy zdala sobie sprawe, ze nie wykorzysta go tej nocy. Zostal zaprojektowany na szerokie pole razenia i w tych warunkach byl bezuzyteczny. Chyba zeby chciala zaryzykowac zabicie brata razem z ojcem i kobieta, ktora on teraz nazywal zona. Przez chwile pomyslala, ze warto byloby podjac takie ryzyko, lecz zrozumiala, ze srodze by sie zawiodla, gdyby Jeffrey zrobil to samo w podobnej sytuacji. Polozyla to najbardziej skuteczne narzedzie do zabijania na podlodze obok siebie na tyle blisko, by miec je pod reka w razie koniecznosci. Siegnela pod kamizelke po dziewieciomilimetrowy pistolet. Upal panujacy w pomieszczenie zmusil ja do zdjecia czapki. Wlosy splynely kaskada na plecy. Kimberly przysunela sie do Susan; dyszala ciezko, przerazona, lecz po kilku sekundach rozluznila sie nieco, jakby bliskosc drugiej osoby dodawala otuchy. Susan dotknela ramienia dziewczyny probujac uspokoic nerwy swoje i jej. Odbezpieczyla bron i wycelowala w czarna przestrzen, w strone drzwi. Nagle poczula potworne 327 zmeczenie. Oparla lokcie o kolana, trzymajac pistolet przed soba i zamarla w oczekiwaniu, niczym mysliwy, oczekujacy pojawienia sie zwierzyny. Nakazala sobie cierpliwosc, opanowanie i czujnosc. Byla przekonana, ze postepuje slusznie. Ale w gruncie rzeczy nie miala innej mozliwosci.Jeffrey szedl jak skazaniec. Caril Ann Curtin podazala tuz za nim przyciskajac tlumik automatycznego pistoletu do niewielkiego wglebienia za jego prawym uchem; nacisk skutecznie powstrzymywal go przed proba jakiegokolwiek oporu. Ojciec kroczyl z tylu, jak ksiadz podczas procesji, z tym tylko wyjatkiem, ze zamiast monstrancji niosl wojskowy noz. Naciskiem tlumika Caril Ann wskazywala Jeffreyowi kierunek. Wnetrze domu zamazywalo mu sie przed oczami. Byl przerazony i tracil kontrole nad soba. Za wszelka cene staral sie zachowac zimna krew. Nic nie poszlo po jego mysli. Przewidywal osobista konfrontacje z ojcem, ale stalo sie zupelnie inaczej. Czul sie jak dziecko przerazone pierwszym dniem w szkole, ktoremu odebrano poczucie bezpieczenstwa i wszystko, co do tej pory uwazalo za oczywiste i pewne. Dotarli do drzwi piwnicy. -Schodzimy na dol, synu - odezwal sie Curtin. Zstapienie do piekiel, pomyslal Jeffrey z gorycza. Caril Ann postukala go pistoletem w potylice. -Jest taka znana zgadywanka - kontynuowal Curtin, gdy schodzili po schodach. - "Dama czy Tygrys". Co jest za tymi drzwiami: natychmiastowa smierc czy absolutna rozkosz? Wiedziales, ze ma ona ciag dalszy? Nazywa sie "Zniechecenie wobec wa hania". W ten sposob powinienes odnosic sie do mojej ukochanej zony. Zniechece nie wobec wahania. Jako ze na tym swiecie brak zdecydowania jest surowo karany. Ludzie, ktorzy nie chwytaja okazji, sa szybko odrzucani. Dotarli do nowoczesnie umeblowanej piwnicy. Pod sciana stal telewizor z duzym ekranem, nieco dalej wygodna skorzana kanapa. Ojciec zatrzymal sie i pilotem wlaczyl aparat. Na ekranie pojawily sie nieruchome szaro-biale linie. -Domowe filmy - wyjasnil enigmatycznie. Na ekran wyplynal obraz, a jednoczesnie rozlegl sie dzwiek. Przerazajace widowisko. Jeffrey ujrzal naga, mloda kobiete z rekami w metalowych pierscieniach, wiszaca na scianie. Blagala filmujacego. Zalana lzami twarz wykrzywialo przerazenie i panika. Kamera skoncentrowala sie na jej zmeczonych oczach, pelnych strachu i rozpaczy. Jeffrey poczul dlawienie w gardle, gdy rozpoznal twarz ostatniej ofiary, ktora poznal dopiero po jej smierci. Po chwili obraz znieruchomial. -Wydaje sie takie odlegle, prawda? - zapytal glosem, w ktorym znow dalo sie slyszec rozbawienie. - Odlegle i niemozliwe. A przeciez obaj wiemy, ze w pewnym momencie bylo realne i intensywne. Moze nawet superrealne. Obraz zniknal. Caril Ann przycisnela lufe mocniej do glowy Jeffreya, popychajac go w kierunku drzwi do pokoju muzycznego. 328 Curtin usmiechal sie.-Od tej chwili decyzja nalezy do ciebie. Ty dokonasz wyboru. Posiadasz wszyst kie informacje, cala wiedze o zabojstwie z wyjatkiem pewnego szczegolu: co sie czuje odbierajac komus zycie. Podszedl do drzwi i zapalil swiatlo. Przekrecil klucz w zamku. Niczym asystent chirurga, zlapal Jeffreya za reke i wlozyl w nia rekojesc noza. Caril Ann wiercila mu dziure w glowie tlumikiem. Curtin, rozesmiany, spojrzal na Jeflreya czerpiac bezgraniczna radosc z udreki, ktorej byl sprawca. Twarz jasniala mu pasja zabijania. Jeffrey zdal sobie sprawe, ze wiele lat temu zostal uratowany przez matke, lecz nigdy nie docenil wolnosci i poczucia bezpieczenstwa, jakie dzieki temu zyskal. Przez swoj upor, pech i brak zdecydowania powrocil do czasu, gdy jako dziewiecioletni chlopak spogladal przez ramie na czlowieka stojacego tuz obok. Nigdy nie powinien byl ogladac sie za siebie. Ani razu w ciagu tych dwudziestu pieciu lat. A on wrecz przeciwnie, przez cale zycie to robil, az w koncu przeszlosc dogonila go i teraz przekreslala jego przyszlosc. Chcial odparowac ten niespodziewany atak, lecz nie wiedzial, jak to zrobic. -Caril Ann - rzucil Curtin - zniecheci cie do jakiegokolwiek wahania. Ponownie oczy ojca i syna spotkaly sie penetrujac luke, wypelniona czasem i roz pacza. -Witaj w domu, Jeffreyu - powiedzial otwierajac drzwi pokoju muzycznego. Material dzwiekoszczelny okazal sie skuteczny; ani Susan, ani lkajaca, spanikowana dziewczyna, kulaca sie przy niej, nie slyszaly krokow. Gdy lampa na suficie zapalila sie niespodziewanie, obie jeknely glucho. Susan zdolala stlumic krzyk zagryzajac mocno wargi. Pot zalewal jej oczy, szczypal, lecz opanowala sie, stanela w bezruchu mierzac z pistoletu w strone drzwi. Palec naparl na cyngiel, gdy stanely otworem. Wstrzymala oddech. Uslyszala glos, ktorego brzmienie drzemalo w jej pamieci od dziesiatek lat, ale zobaczyla jedynie brata na chwiejnych nogach, popychanego od tylu, ktory wtaczal sie do pokoju. Ich oczy spotkaly sie. Zorientowala sie w lot, ze tuz za jego plecami byly jeszcze inne osoby i krzyknela w tej samej chwili: -Jeffrey, na prawo! Potem strzelila. Wahanie mozna mierzyc w najmniejszych jednostkach czasu. Mikrosekundach. Jeffrey zareagowal na rozkaz siostry padajac na podloge, poza linie ognia, ale nie dosc szybko, pierwszy pocisk ugodzil go powyzej biodra w okolice talii. Kiedy przekoziolkowal na podlodze sparalizowany przeszywajacym bolem, uswiadomil sobie, ze Caril Ann blyskawicznie sklada sie do strzalu. Na kazdy suchy odglos jej tlumionych wystrzalow odpowiadal huk dziewieciomilimetrowca w miare jak Susan desperacko pociagala za cyngiel. Kule rozniosly w drzazgi framuge a uderzajac w sciane wysylaly w powietrze obloki pylu. Dom wypelnil sie halasem i wrzaskiem. Jeffrey nie potrafil okreslic, skad pochodzil. Po sekundzie ciszy znow wybuchla strzelanina. Ogluszony obrocil sie niezrecznie 329 i wstal tnac nozem w kierunku kleczacej tuz obok kobiety. Ostrze wgryzlo sie w przedramie i nadgarstek. Caril Ann zawyla z bolu i wziela go na cel. Lufa jej broni znajdowala sie zaledwie kilkanascie centymetrow od niego, kiedy pistolet Susan wypalil ostatni raz, zagluszajac wszystkie dzwieki i krzyk przerazenia. Chuda twarz eksplodowala tuz przed jego oczami; grad karmazynowych kropel uderzyl w niego, gdy pocisk, ktory trafil prosto w czolo Caril Ann, odrzucil ja do tylu.W pokoju brzmialo jeszcze echo wystrzalow, a odor prochu, krwi i smierci wypelnil pomieszczenie. Jeffrey cofnal sie wykrzykujac niezrozumiale slowa, wpatrujac sie w cos, co przed chwila bylo twarza kobiety. Odwrocil sie w kierunku siostry; znieruchomiala z wycelowanym rewolwerem, opierajac ramiona na kolanach. Pusty bebenek obracal sie uparcie, gdy nie przestawala pociagac za cyngiel. Widzial krew na scianie i jeszcze wiecej czerwonej posoki, plamiacej bluze. -Susan! Nie odpowiedziala. Powlokl sie przez podloge wyciagajac do niej rece. Ale powstrzymal je jakby z obawy, ze dotyk moglby sprawic jej bol lub krzywde. Wydawalo mu sie, ze kula przeszyla ucho, wyszarpujac duza dziure w scianie, tuz za nia. Inna najwyrazniej trafila w noge - dzinsy raptownie zabarwialy sie na ciemnoczerwony kolor - a trzecia w bark, lecz nie pokonala kamizelki kuloodpornej agenta Martina. Staral sie przemowic do niej z maksymalna skrucha. -Jestes ranna - odezwal sie. - Wszystko bedzie dobrze. Wezwe pomoc. - Bol w boku porazal niczym prad, palac od wewnatrz. Byla blada i przerazona. -Gdzie on jest? - zapytala. -Alez jestem tutaj - dolecial ich glos z tylu. Przykuta do sciany dziewczyna zaczela zawodzic przeciaglym glosem wyrazajacym bezgraniczny strach. Jeffrey odwrocil sie i dostrzegl ojca jak pochyla sie nad cialem Caril Ann Curtin, podnosi jej pistolet z tlumikiem i bierze na cel wszystkich troje, pozostalych jeszcze przy zyciu. Diana uslyszala odglosy strzelaniny i poczula dreszcz strachu. Cisza, jaka nastapila po kilkusekundowej kanonadzie, byla rownie straszna. Zareagowala instynktownie i dopiero po chwili uswiadomila sobie, ze biegnie przez las ile sil w nogach w kierunku rozswietlonego domu. Galezie i krzewy opoznialy bieg. Potknela sie, odzyskala rownowage, ruszyla dalej starajac sie nie myslec o niczym, odpedzajac przerazajace wizje tego, co moglo sie wydarzyc. Odbezpieczyla pistolet, ktory dala jej corka. Dotarla do skraju ciemnosci i stanela jak wryta. Cisza wyrosla przed nia nagle, niczym mur. Peter Curtin patrzyl na dwojke swoich dzieci oraz na naga dziewczyne, ktora lkala drzac na calym ciele. Jego oczy napotkaly wzrok Susan i pokrecil glowa. 330 -Mylilem sie - przyznal wolno wymawiajac slowa. - A wiec okazuje sie, ze totwoja siostra jest zabojczynia. Susan, przytloczona ciezarem ogromnego wyczerpania i napiecia, podniosla rewolwer kladac palec na cynglu. -Zabilabys mnie? - zapytal ojciec. Upuscila bron na podloge. -W szachach - odpowiedziala, z trudem lapiac powietrze - to krolowa ma wla dze i do niej naleza rozstrzygajace posuniecia. Curtin skinal glowa. -Bystre spostrzezenie - ocenil. - Prawdopodobnie poradzilabys sobie z tym na- palencem w toalecie bez mojej pomocy - dodal. - Nie docenialem twoich mozliwosci. Podniosl wyzej pistolet. Jeffrey uswiadomil sobie, ze musi rozpoczac inna walke, bez broni. Doznal naglego olsnienia i w jednej chwili zrozumial, w jaki sposob ujarzmic tego niebezpiecznego czlowieka. Usmiechnal sie mimo ran i bolu. Bylo to cos niespodziewanego. Naglego. Spojrzenie, ktore sprawilo, ze ojciec zawahal sie. -Przegrales - odezwal sie syn. -Tak? - odpowiedzial pytaniem. - A w jaki sposob? -Liczyles? - zazadal ostro Jeffrey. -Liczylem? Co? -Powiedz mi, ojcze, czy w tym pistolecie sajeszcze trzy naboje? Jezeli nie ma, zginiesz. Tutaj w tym pokoju, ktory sam zbudowales. Jestem rozczarowany. Czyzbys zaprojektowal go, majac rowniez na mysli wlasna smierc? To do ciebie nie pasuje! Curtin wahal sie. Jeffrey rozluznil sie wybuchajac smiechem. -Ile strzalow oddala twoja ukochana malzonka i wspoltowarzyszka? Zastanow my sie. W magazynku miesci sie ile? Siedem nabojow? Dziewiec? Mysle, ze siedem. To byla jej bron, wiec moze nie znasz jej dokladnie? Czy zwykle wkladala osmy do komory? Widzisz dziury w scianie? Susan krwawi. Z ilu ran? Ile strzalow oddala twoja zona, zanim Susan zrobila jej dziure w czole? Curtin wzruszyl ramionami. -To nie robi roznicy - odezwal sie. -Och, zapewniam cie, ze robi - zripostowal Jeffrey. - Reguly gry ulegly zmia nie. Ojciec nie odpowiedzial od razu, wiec Jeffrey wskazal uzi, lezace obok Susan. Wystarczylo, by wyciagnal reke. Kimberly Lewis znajdowala sie blizej i Jeffrey dostrzegl w jej przerazonych oczach blysk zrozumienia. Zdawal sobie sprawe, ze jesli ktores z nich wykona taki gest, ojciec pociagnie za spust. -Jestem pewien, ze znasz te bron - kontynuowal Jeffrey glosem stanowczym, zimnym i pewnym. - W rzeczywistosci jest najglupsza, rozwala wszystko wokol. Taki nieszczegolny zabojca, zupelne przeciwienstwo ciebie. Nawet nie musisz tym cholerstwem celowac, tylko podnosisz, kolyszesz w jedna i w druga strone naciskajac 331 spust. Zabija na prawo i lewo. Robi cholerny balagan. - Mial nadzieje, ze mloda dziewczyna zrozumiala jego instrukcje.-Jestem tego swiadom - odparl Curtin. W jego glosie dalo sie slyszec gniewne nuty. - W dalszym ciagu jednak nie rozumiem, w jaki sposob... -Oto i twoj wybor - przerwal Jeffrey szydzac ze slow ojca. - Musisz zadac sobie pytanie: czy zdolam zabic wszystkich? Jesli zostalo ci mniej niz trzy naboje, umrzesz tu za chwile. A kto cie zabije, ojcze? Zastrzelisz mnie - zostanie Susan, ktorej umiejetnosci miales okazje poznac. Zastrzelisz nas dwoje - mala Kimberly schwyci bron z podlogi i zrobi z ciebie miazge. I czyz nie bedzie to parszywy koniec twojej wielkosci? Rozwalony na kawalki przez przerazona nastolatke! Prawdopo dobnie rozbawi to czerede mordercow czekajacych na ciebie w piekle. Juz slysze, jak smieja ci sie w twarz. Teraz decyzja nalezy do ciebie. Kogo zabijesz? Dopiero co bylo tu naprawde ostre strzelanie. Zastanawiam sie, czy w ogole zostaly jeszcze ja kies naboje? Powiedzmy jeden. Moze powinienes go zostawic dla siebie? Jeffrey, Susan i dziewczyna zastygli w bezruchu. -Sterujesz - odezwal sie Curtin. -Jest jeden sposob, aby sie przekonac. Ty jestes historykiem. Kto trzyma asy i osemki? Curtin usmiechnal sie. -Reka nieboszczyka. Bardzo interesujacy pat, Jeffrey. Jestem pod wrazeniem. Spojrzal na pistolet, ktory trzymal w dloni, najwyrazniej starajac sie przeniknac wzrokiem magazynek, wazac w rece bron jak dojrzaly owoc. Jeffrey przesunal dlon w kierunku uzi. Susan zrobila to samo. Curtin spojrzal na syna. -Zabojca znad Zielonej Rzeki - odezwal sie powoli. - Pamietasz go? A potem ten moj stary kumpel, Jack. Niech pomysle... tak, zodiakalny zabojca z San Franci sco. Dalej, lowca glow z Houston. Los Angeles dalo nam Rzeznika z Poludnia... Wiesz, o czym mowie? Jeffrey dokladnie zdawal sobie sprawe ze slow ojca. Byli to mordercy, ktorzy znikneli pozostawiajac policje w stanie kompletnej dezorientacji co do tego, kim byli i dokad uciekli. -Mylisz sie - odparl. - Ja cie znajde. -Nie sadze - odpowiedzial Curtin. Poruszajac sie zdecydowanie, z pewnoscia siebie, mierzac do calej trojki pistoletem, zabojca wszedl po schodkach, zatrzymal sie, wyszczerzyl zeby w usmiechu, po czym bez slowa otworzyl drzwi i wyskoczyl na zewnatrz. Syn i corka jednoczesnie rzucili sie po bron. Jeffrey okazal sie szybszy, lecz zanim zdazyl ja podniesc, morderca wybiegl zatrzasnawszy za soba drzwi. Susan zakaslala slabo, probujac powiedziec "marna", lecz czarne platy zawirowaly jej przed oczami i stracila przytomnosc. Jeffrey zachwial sie czujac zawroty glowy i wyjac z bolu. Blef kosztowal go wiecej energii, niz sadzil. Scisnal bron w dloni i sprobowal stanac na nogi zaniepokojony stanem siostry, przypominajac sobie jednoczesnie, ze matka znajduje sie w poblizu. Powlokl sie w kierunku schodow krokiem pijanego marynarza na pokladzie miotanego sztormem statku. Watpil, zeby udalo mu sie po nich wspiac, lecz nie mial wyboru. Czul dokuczliwe dzwonienie 332 w uszach i ujrzal mroczki przed oczami. Gdzies w glebi duszy mial nadzieje, ze jednak przetrwaja ta straszliwa noc. Osunal sie na sliska podloge i pograzyl w ciemnosci kompletnego wyczerpania.Diana dostrzegla postac mezczyzny wynurzajaca sie z ukrytych drzwi i rozpoznala ja natychmiast po sposobie, w jaki sie poruszal. Ruchy drapiezcy. Poczatkowy szok kazal jej cofnac sie o krok i ukryc pod drzewem. Patrzyla jak jej byly maz zatrzymal sie na srodku trawnika i spojrzal na bron, trzymana w dloni, a nastepnie wyjal magazynek. Rozesmial sie gniewnie rzucajac ja, bezuzyteczna, na ziemie. Nastepnie podniosl glowe jak zwierze weszace wiatr. Diana wyciagnela szyje nieco w przod i w tym samym momencie uslyszala w oddali odglosy syren policyjnych. Zrozumiala, ze kierowca wykonal zadanie. Przylgnela mocniej do drzewa stapiajac sie z mrokiem lasu. Otworzyla oczy szeroko, gdy Peter Curtin odwrocil sie gwaltownie i ruszyl w jej kierunku, szybko, ale bez paniki, jakby wielokrotnie trenowal ten manewr. Nie miala watpliwosci, dokad zmierza. Scisnela bron obiema rekami i przygotowala sie. Slyszala jego kroki, szelest galezi szarpiacych ubranie i przyspieszony oddech; biegl w strone garazu i ukrytego tam pojazdu. Gdy minal ja w odleglosci metra, Diana wyszla z cienia unoszac jednoczesnie pistolet tak, jak uczyla ja Susan, i krzyknela glosno: -Chcesz teraz umrzec, JefF? Sila jej glosu podzialala jak cios w kark niemalze powalajac go na ziemie. Potknal sie, odzyskal rownowage i zahamowal raptownie. Stojac plecami do bylej zony podniosl puste rece do gory, po czym powoli odwrocil sie w jej kierunku. -Witaj, Diano - odezwal sie. - Od dawna nikt tak nie mowil do mnie. Powinienem sie domyslic, ze tu bedziesz, ale sadzilem, ze ukryli cie w bezpiecznym miejscu. -Jestem w takim miejscu - odparla unoszac nieco lufe. - Slyszalam strzaly. Powiedz mi, co sie stalo. I nie oklamuj mnie, Jeff, bo zabije cie, jak zaczniesz krecic. Curtin zawahal sie, jakby zastanawial sie czy rzucic sie do ucieczki, czy raczej zaatakowac byla zone. Zmierzyl wzrokiem pistolet w jej rece i doszedl do wniosku, ze ta druga mozliwosc nie wchodzi w rachube. -Zyja - odezwal sie w koncu. - Wygrali. Milczala. -Wyjda z tego - mowil dalej powtarzajac sie, jakby to bylo bardziej przekony wajace. - Susan zabila moja druga zone. Niesamowicie strzela. Bylem zdumiony. Potrafi zachowac zimna krew w ekstremalnych sytuacjach. Jeffrey rowniez wyko rzystal swoja najmocniejsza bron, inteligencje. Mozesz byc dumna. Mozemy byc dumni. Oboje sa ranni, ale przezyja. Powroca, jak przypuszczam, do nauczania i pi sania zagadek. Niebawem. Aha, jeszcze moj gosc wieczoru, Kimberly. Na razie nic jej nie jest, chociaz, co przyniesie przyszlosc, to sie dopiero zobaczy. Dzisiejszy wieczor byl dla niej wyjatkowo trudny. Diana nie odpowiedziala, a on utkwil wzrok w broni. 333 -To prawda - wzruszyl ramionami i usmiechnal sie. - Oczywiscie, moglbymklamac. Ale nawet gdyby tak bylo, jaka to robi roznice? Diana zdala sobie sprawe z perwersyjnej logiki tkwiacej w tych slowach. Odglos syren wzmogl sie znacznie. -Co zamierzasz zrobic, Diano? - spytal Curtin. - Oddac mnie w rece policji? Zastrzelic? -Nie - odpowiedziala powoli. - Mysle, ze urzadzimy sobie wycieczke. Lufa rewolweru wskazala w kierunku garazu. Usiadla na tylnym siedzeniu przyciskajac lufe rewolweru do szyi bylego meza; prowadzil waska, kreta droga wsrod drzew. Swiatla i syreny zblizajace sie od Buena Vista szybko pozostaly za nimi; zmierzali do bardziej mrocznego, starszego swiata. Reflektory rzezbily osobliwe ksztalty na ziemi i drzewach. Samochod podskakiwal na kamieniach i ocieral sie o galezie. Jechali dzikim szlakiem, czyms, co tylko w niewielkim stopniu przypominalo droge, lecz Diana byla pewna, ze mezczyzna siedzacy za kierownica testowal wczesniej te trase ucieczki. Nerwowo poprosil, aby zabezpieczyla bron obawiajac sie, ze pod wplywem naglego wstrzasu magnum wypali. Odpowiedziala krotkim stwierdzeniem: -Powinienes jechac ostrozniej. Byloby smutno, gdybys stracil zycie przez jakas dziure czy korzen. Curtin otworzyl usta chcac cos powiedziec, lecz powstrzymal sie. Skoncentrowal sie na tym, co wylawialy z mroku swiatla wozu. Jechali dalej, a samochod trzesl sie na nierownym gruncie niczym lodz, zerwana z kotwicy na wzburzonych wodach zatoki. Czas umykal w ciemnosciach. Diana wsluchiwala sie w oddech bylego meza przypominajac sobie ten odglos sprzed wielu lat, kiedy lezala w malzenskim lozku walczac z niezdecydowaniem i lekami. Znala go doskonale. Nawet w obliczu zmian, jakie przyniosly minione lata i ciezaru zla, jakie zadal swiatu, wciaz go rozumiala. -Dokad jedziemy? - zapytal po kilku godzinach. -Na pomoc - odparla zwiezle. -Nieuzytki - powiedzial. - Oto co jest na pomocy. Droga staje sie coraz gorsza. -A dokad ty zamierzasz jechac? -Na poludnie - odparl i uwierzyla mu. -Czy jest jeszcze inny garaz? Czy czeka gdzies inny samochod? Curtin skinal glowa z nieznacznym, nerwowym usmieszkiem. -Oczywiscie. Zawsze bylas bystra - stwierdzil. - Moglismy tworzyc naprawde skuteczna ekipe. -Nie - zaprzeczyla. - To nieprawda. -Masz racje. Mialas w sobie pewna slabosc, ktora zrujnowalaby wszystko. Diana zachnela sie. -To wlasnie zrobilam. Zrujnowalam wszystko. I zajelo mi to dwadziescia piec lat. -Powinienem byl cie zabic, kiedy mialem okazje. Usmiechnela sie w odpowiedzi. 334 -No tak, czyzbym slyszala slaba i tchorzliwa dusze. Lamentowanie nad straconymi mozliwosciami? Przycisnela pistolet mocniej do szyi Curtina. -Jedz - ponaglila przez zacisniete zeby. Zerknela przez okno. Las stawal sie rzadszy, bylo w nim wiecej kamieni i zarosli. Na wschodzie pojawila sie niesmiala zapowiedz switu. Kolo trafilo na jakis wiekszy kamien, zarzucilo tylem i niewiele brakowalo, a pociagnelaby za cyngiel. -Chyba odjechalismy dostatecznie daleko - powiedziala Diana. - Zatrzymaj woz. Wykonal bez slowa polecenie. Gdy wysiedli, otoczyly ich pierwsze szarosci switu; kroczyli powoli: maz z przodu, zona z wycelowana w niego bronia, kilka krokow z tylu. Szlak przed nimi powoli robil sie coraz bardziej wyrazny w pierwszych, slabych promieniach porannego swiatla. Maszerowali w milczeniu, az do plaskiej skaly, wznoszacej sie ponad niewielkim kanionem. Miejsce wydawalo sie opustoszale, pozbawione zycia i zapomniane przez nowoczesny swiat. -Dostatecznie daleko - odezwala sie w zamysleniu. - Powinno wystarczyc. Pamietasz, co zostalo powiedziane, gdy sie pobralismy? Raz napisales to w liscie. Mezczyzna, ktorego znala jako Jeffreya Mitchella, a ktory teraz nazywal siebie Peterem Curtinem, zatrzymal sie i odwrocil twarza do bylej zony. Nie odpowiedzial bezposrednio na jej pytanie: -Dwadziescia piec lat. - Zamiast chytrego usmiechu na jego twarzy pojawil sie tylko brzydki grymas. Postapil krok do przodu rozkladajac szeroko rece, jednocze snie kurczac sie w sobie. -Minelo bardzo duzo czasu. Przeszlismy wiele. Jest o czym porozmawiac. -Nie. Juz nie - odparla krotko. Strzelila mu prosto w piersi. Huk wystrzalu wypelnil pusty kanion, odbijajac sie echem od stromych zboczy, odchodzac wraz z blednacym mrokiem nieba. Czlowiek, ktorego kiedys poslubila, zachwial sie do tylu z szeroko otwartymi oczami wypelnionymi bezbrzeznym zdumieniem. Na piersiach pojawila sie szybko rosnaca plama. Otworzyl usta w niemym protescie. Upadl jak marionetka, ktorej podcieto sznurki, az wreszcie zeslizgnal sie po zboczu. Oderwal sie od skaly, na kilka sekund znikajac jej z oczu. Uslyszala gluchy odglos, gdy bezwladne cialo uderzylo o twarda ziemie gdzies daleko od miejsca, gdzie stala. Usiadla na glazie. Bron wysunela sie ze zmartwialej dloni i potoczyla sie w dol. Znuzenie spadlo olowiem na jej barki. Stara i zmeczona, pomyslala o sobie. I umierajaca. Siegnela do kieszeni i wyjela z niej fiolke z tabletkami. Wpatrywala sie w nie przez chwile zastanawiajac sie ze zdziwieniem, dlaczego od wielu godzin nie odczuwala nawet najslabszego sygnalu zzerajacego ja cierpienia. Pomyslala, ze choroba jest niesmiala, ale rownie zdradziecka jak czlowiek, ktorego wlasnie zabila. Zdecydowanym ruchem wysypala cala zawartosc na dlon, scisnela tabletki mocno najedna chwile, a nastepnie wrzucila wszystkie do ust, odrzucajac glowe w tyl i polykajac je z trudem. 335 Powrocila myslami do swoich dzieci i wiedziala, ze mimo klamstw, jakimi przez wiele lat karmil ja ten mezczyzna., raz powiedzial prawde; zyli i teraz byli calkowicie wolni. Od niego, od niej i jej choroby. Uznala, ze i ona jest wreszcie wolna.Poczula kojace cieplo. Oparla sie o skale, niczym miekkie lozko pelne poduszek. Zaczerpnela gleboko powietrza. Chlodne, przemknelo jej przez mysl, i orzezwiajace jak woda z najzimniejszych, najczystszych potokow gorskich z lat dziecinstwa. Powoli odwrocila twarz ku wschodzacemu sloncu i cierpliwie czekala, az znajdzie ja stary kompan. Smierc. Epilog SPRAWDZIAN SEMESTRALNY Minely niemal dwa tygodnie zanim pilot helikoptera Sluzby Stanowej, podczas dalekiego lotu poszukiwawczego, dostrzegl cialo Diany. Stalo sie. to wczesnym rankiem w dzien, w ktorym Jeffrey i Susan mieli wyjsc ze szpitala w Nowym Waszyngtonie a dwa dni po tym, jak Kongres Stanow Zjednoczonych przytlaczajaca wiekszoscia glosow uchwalil wlaczenie Piecdziesiatego Pierwszego Stanu do Unii.Sfrustrowany, wciaz slaby Jeffrey toczyl ostre, ale skazane na niepowodzenie boje z chirurgami, zadajac wypisu ze szpitala. Chcial towarzyszyc ekipom Sluzby Stanowej, ktore wyruszyly z domu przy Buena Vista 135 w poszukiwaniu informacji na temat finalowego rozstrzygniecia tamtej nocy. Susan, ktora z trudem wstawala z lozka, nie odczuwala takiej potrzeby, jakby wyobraznia podpowiadala jej, co sie zdarzylo po ucieczce ojca, kiedy obydwoje stracili przytomnosc wskutek napiecia, uplywu krwi i szoku. Co ciekawe, ekipa helikoptera bez wiekszego trudu podniosla cialo Diany, ale waska szczelina kanionu uniemozliwila jej zejscie na dno po szczatki Petera Curtina. Zabranie zwlok wymagaloby zespolu wspinaczy wysokogorskich. Na taki wydatek dyrektor Manson nie udzielil jednak zezwolenia. Pojawil sie w szpitaluw dzien wyjscia Jeffreya tryskajac entuzjazmem z uwagi na wynik glosowania, po spotkaniach, na ktorych planowano organizacje stanowych uroczystosci w najblizsza niedziele: petardy, syreny wozow strazackich, orkiestry dete, dziewczyny w kolorowych strojach, parady skautow na glownych ulicach wszystkich nowych miast, pompatyczne przemowy i wzniosle gratulacje. Przyjecia w starym stylu z charakterystycznymi barwami: czerwienia, biela i blekitem, hot dogami i oranzada. -Nie zapraszam was do udzialu w naszych obchodach - oznajmil radosnie oboj gu. - Niestety wasze wizy stracily juz waznosc. Wreczyl im czeki opiewajace na pokazna sume i zwrocil sie do Susan: -Oczywiscie nie bylismy zwiazani umowa jak z pani bratem. Ale podjelismy taka wlasnie decyzje, bo uwazamy, ze trzeba. -Ciche pieniadze - odparla Susan. - Maja mi zamknac buzie na klodke. -Ktore - odparl bez namyslu Manson - wydaje sie rownie latwo jak inne. Moze nawet latwiej. 22 - Stan umyslu 337 -Przypuszczam, ze panna Lewis rowniez otrzyma zadoscuczynienie za doznanecierpienie i... milczenie? -Oplacimy jej cztery lata college'u. A takze leczenie. Przewidujemy tez awans dla jej rodziny, oczywiscie na koszt stanu, z brazowej dzielnicy do zielonej. Nowe stanowisko, z podwyzka dla ojca. To samo w przypadku matki. Dorzucimy tez kilka samochodow, zeby ulatwic im dojazd do nowej pracy w lepszym stylu. Szczerze mowiac, te wozy nalezaly do waszego ojca i tej nikczemnej kobiety. Poza tym jesz cze kilka drobiazgow, przyjetych ze wzruszeniem przez rodzicow i mloda dame. Rozumiecie, im sie tu podoba i naprawde nie chcieliby sie stad wynosic. A juz na pewno mowic czy robic czegos, co mogloby spowodowac zamieszanie. -Ludzie i tak beda gadac - upierala sie Susan. -Czyzby? - odparl Manson. - Nie sadze. Ludzie nie lubia rozmawiac o takich sprawach. Nie dopuszczaja mysli, ze cos podobnego mogloby sie zdarzyc. W szcze golnosci tutaj. Mysle wiec, ze Lewisowie beda siedziec cicho. Moze przysni im sie kilka koszmarow, ale beda milczeli. Manson otworzyl walizke. Wyjal kopie "New Washington Post" sprzed dwoch tygodni i podal Susan. PRACOWNICA SLUZBY STANOWEJ GINIE W NIESZCZESLIWYM WYPADKU PODCZAS POLOWANIA, glosil naglowek. Obok bylo zdjecie Caril Ann Curtin. Susan utkwila w nim wzrok, po czym odwrocila sie do brata. Jeffrey krecil glowa patrzac na czek. -Mysmy tez zaplacili wysoka cene. -Och, macie moje szczere wyrazy wspolczucia. Ale o ile mi wiadomo, waszej matce i tak juz nie zostalo zbyt wiele czasu... -Zgadza sie - ucial Jeffrey. - A jaka bylaby cena szesciu miesiecy? Czy jedne go? A tygodnia? Dnia? Moze minuty? Kazda sekunda jest droga dla dziecka. Manson usmiechnal sie. -Profesorze, panska matka wykazala sie wielka odwaga. Dalsze indagacje jedy nie umniejszaja jej pamiec. Jeffrey zamknal na chwile oczy. Pokiwal glowa. -Jest pan sprytnym czlowiekiem, panie Manson - odezwal sie. - W pewien sposob rownie inteligentnym jak moj ojciec. -Zakladam, ze to komplement - odparl Manson. - Wyjezdzacie niebawem? Dzisiejszy dzien bylby najbardziej odpowiedni. -On nigdy nie przeslal tego listu do gazet, prawda? Tego, ktory napedzil panu tyle strachu i ktory ostatecznie zaprowadzil nas do jego domu. -Nie - odpowiedzial Manson potrzasajac glowa. - Nie zrobil tego. Pod tym wzgledem dopisalo nam prawdziwe szczescie. -Zastanawiam sie, dlaczego tak postapil - powiedziala Susan. -Z pewnoscia mial powody - odparl Jeffrey. - Wszystko ma swoje przyczyny. W tym przypadku po prostu ich nie znamy. -Wie pan, on by wygral - ciagnal Jeffrey. - Mial stuprocentowa racje co do wplywu takiego listu na opinie publiczna. Przez co najmniej pol roku musialby pan tlumaczyc sie i klamac. Nie mowie juz o glosowaniu w Kongresie. Nie wiem, czym by sie skonczylo. 338 -Och - Manson machnal lekko reka. - Wiedzialem o tym od samego poczatku. Opinia publiczna jest zmienna. Mozna cos ukryc, zatuszowac, ale tylko do czasu, gdy prawda wyjdzie na jaw albo, co gorsza, jakas pogloska zdominuje na stroje i poglady ludzi. Wedlug mnie jedno pytanie pozostaje bez odpowiedzi, pro fesorze: dlaczego, skoro zadal sobie tyle trudu, aby sprowadzic tu panstwa i wasza swietej pamieci matke, skoro zrobil tak wiele, zeby przeszkodzic w stworzeniu tego stanu, zawahal sie w ostatnim momencie przed czynem, ktory zagwarantowal by mu sukces. Bez wzgledu na to czy przezylby, czy zginal. To mnie najbardziej intryguje, a pana? -Mnie to martwi - odparl Jeffrey. Manson wstal rozprostowujac kosci. -No, coz - powiedzial - to zmartwienie zabierzecie ze soba. - Skinal glowa w kierunku Susan Clayton i nie podajac im reki obrocil sie na piecie i wyszedl. Nieopodal Lake Placid, gleboko w sercu Gor Adirondack, jest miejsce zwane Bear Pond. Mozna tam dotrzec kajakiem przez Gorne Jezioro Saint Regis, mijajac po drodze wielkie, stare rezydencje z recznie ciosanych bali az do malej, piaszczystej plazy, wcisnietej miedzy rzedy sosen i swierkow. Stamtad biegnie kilometrowy kanal do niewielkiego, bagnistego rozlewiska pelnego powyginanych, szarzejacych szkieletow obumarlych drzew, dlawiacego sie masa lilii wodnych i cisza. To rozlewisko nie ma zadnej nazwy, jest plytkie. Mroczne, ponure miejsce, ktore mija sie jak najszybciej. Potem nastepuje drugie pasmo ladu, pokryte lesna sciolka i bialym puchem pierwszego sniegu, ktory przybywa tu z polnocy, niesiony przez arktyczne wiatry. Wszystkie zimy sa tu ciezkie. W tym miejscu zaczyna sie Bear Pond. Skalisty granitowy brzeg opada do glebokiego lasu, a ten otacza staw z woda gleboka, krystalicznie czysta, pelna teczowych pstragow. Miejsce to jest piekne, a jego chlodna cisze przecina czasem upiorny smiech nura. Rybolowy kraza ponad woda wypatrujac lekkomyslnych pstragow, podplywajacych zbyt blisko powierzchni. To Susan wpadla na pomysl, aby przywiezc tu prochy matki. Odszukali starego przewodnika rybackiego, ktory wyrazil chec towarzyszenia im w tej niecodziennej wyprawie. Poranek byl przejrzysty, lekko mrozny. Jeziora nie zdazyly jeszcze pokryc sie warstwa lodu, chociaz lada dzien siarczysty mroz mogl skuc wode. Podmuchy zimnego wiatru swiadczyly, ze natura zapada w zimowy sen. Bogate siedziby, zbudowane wiek temu przez Rockefellerow i Rooseveltow, milczaly pozabijane deskami. Byli sami. Przewodnik siedzial na rufie, a Jeffrey, blizej dziobu, wioslowal rytmicznie, jakby chcial stawic czolo zimnu. Posrodku czolna Susan, okryta czerwonym kocem, trzymala w dloniach niewielka metalowa puszke z prochami matki. Kiedy dotarli do brzegu Bear Pond odniesli wrazenie, ze wiatr ustal. Dno lodzi otarlo sie o zwir. Susan dostrzegla pierwsze tafle lodu. Przewodnik pozostawil ich samych i poszedl odgarnac mokry snieg na polance, aby przygotowac male ognisko. -Powinnismy cos powiedziec - odezwala sie Susan. -Dlaczego? 339 Pokiwala glowa i bez slowa, zamaszystym ruchem, wyrzucila szary popiol w powietrze.Stali nieruchomo przez kilka minut, patrzac jak powoli opada na przejrzysta wode. -Co teraz zamierzasz? - spytal Jeffrey. -Wroce do domu, gdzie zawsze jest cholernie cieplo, a jak tylko tam dotre, wezme skifa i poplyne na plycizne, gdzie nie ma nikogo. Stane tam i bede wdychac slone powietrze, az zobacze jakiegos morskiego drapieznika, tak zaprzatnietego po szukiwaniem zeru, ze nie zwroci na mnie najmniejszej uwagi. A potem wystawie mu przed samym glupim nosem przynete z kraba i wystrasze go jak cholera, kiedy po czuje haczyk. Chyba to zrobie. Jeffrey usmiechnal sie i wcisnal glowe w ramiona chroniac sie przed przenikliwym zimnem. -Brzmi calkiem sensownie. -A ty? - spytala Susan. -Z powrotem do mojej fabryki. Ustawie sobie grafik. Popracuje nad semestrem wiosennym. Oddam sie dlugim, niewiarygodnie nudnym i w koncu do niczego nie prowadzacym polemikom z kolegami z wydzialu. Popatrze, jak kolejna zgraja niewdziecznych, zepsutych analfabetow zasila szeregi studentow. Wypada to troche blado przy twoich zamierzeniach. -Oto roznica miedzy nami. Tak przynajmniej sadze. Podniosla wzrok na szeroki bezkres blekitnego nieba. -Przejrzyste, czyste niebo - odezwala sie. - Ale wedlug mnie wkrotce zacznie ostro sypac. -Dzis w nocy - zgodzil sie Jeffrey. - Najpozniej jutro. Odwrocili sie od jeziora. -Jestesmy juz sierotami - powiedziala. Na zajecia z wprowadzenia do zachowan dewiacyjnych zapisalo sie stu siedmiu studentow. Odwalil zwyczajowe wyklady na temat perwersyjnych mordercow. Przeznaczyl troche dodatkowego czasu na masowych zabojcow i szalencow. Poswiecil prawie caly wyklad rzeznikowi z Diisseldorfu, Peterowi Kurtenowi, ktory to dal jego ojcu nowe imie i nazwisko w Piecdziesiatym Pierwszym Stanie. Zastanawial sie, dlaczego ojciec zaszczycil tego akurat morderce swoim wyborem. Wynaturzony do granic mozliwosci Kurten byl dzikusem. Perwersyjny, bez zadnych uczuc wobec swoich ofiar. Wyjatkiem byla ostatnia z nich, mloda kobieta, ktora z niewyjasnionych pobudek ominely tortury, gdy zaczela blagac go o zycie obiecujac, ze nie powie nikomu, co jej zrobil. Dlaczego postanowil ja uwolnic - kilkanascie innych niewatpliwie w ten sam sposob prosilo go o darowanie zycia - pozostaje tajemnica. Oczywiscie, poszla od razu na policje, a ta zareagowala blyskawicznie; aresztowala Kurtena wraz z jego cala rodzina. Nie zadal sobie najmniejszego trudu, aby uciekac czy bronic sie podczas procesu sadowego. Kaci dlugo pamietali Petera Kurtena, najwyrazniej ozywionego sama mysla, ze jego wlasna krew trysnie pod uderzeniem gilotyny. Szedl na szafot z usmiechem na twarzy. 340 Moj ojciec, pomyslal Jeffrey, uhonorowal zlo.Sprawdzian z psychologii trwal godzine. Studenci byli posepni i rozgniewani, ze poddaje sie ich jakiemus egzaminowi. Zajmowali opieszale miejsca, a on spogladal na zegarek kontrolujac czas. Patrzyl, jak mlodzi ludzie zapisuja na pierwszych stronach imiona i nazwiska. -No dobrze - powiedzial. - Przestajemy rozmawiac. Jesli potrzebuja panstwo dodatkowa kartke, prosze podniesc reke. Sa pytania? Jakas dziewczynao wlosach nastroszonych jak kolce jezozwierza podniosla reke i zapytala: -Jezeli skonczymy wczesniej, mozemy wyjsc? -Jesli pani zechce. - Przypuszczal, ze ta dziewczyna miala jakies wazne obo wiazki, albo po prostu nie chcialo jej sie uczyc i siedziec nad problemem, ktorego i tak nie byla w stanie rozwiazac. Rozejrzal sie po sali i nie widzac wiecej uniesio nych rak podszedl do tablicy i zaczal pisac. Nie cierpial chwili, gdy byl odwrocony plecami do ponad stu studentow, wscieklych, ze kaze sie im w taki sposob tracic czas, bezbronny, gdyby ktos chcial go zaatakowac. Przynajmniej tego ranka nie wla czyl sie zaden alarm. W najdalszym kacie sali siedzial policjant z kampusu. Jeffrey prosil o to podczas kazdego egzaminu. Uzbrojony po zeby mezczyzna musial przezywac katusze w goracej i dusznej sali, wypelnionej studentami. Miedzy nogami zwisala mu dluga gumowa palka. Przez ramie mial przewieszony pistolet maszynowy. Sprawial wrazenie znudzonego, a Jeffrey piszac na tablicy skinal do niego glowa, starajac sie go sprowokowac do zwracania baczniejszej uwagi na otoczenie. Sprawdzian skladal sie z dwoch czesci. W pierwszej - studenci mieli zidentyfikowac i opisac ludzi, ktorych nazwiska zapisal na tablicy. Byli to roznego rodzaju zabojcy, wszyscy wymienieni we wczesniejszych wykladach. W drugiej nalezalo napisac esej na jeden z wybranych tematow: 1. Charles Manson nie towarzyszyl zabojcom do miejsca przeznaczenia, mimo to zostal oskarzony o morderstwa. Napisz dlaczego i jaki mial wplyw na rzeczywi stych sprawcow zbrodni. Wyjasnij, dlaczego wyroznialo to Mansona sposrod innych omawianych zabojcow. 2. Wyjasnij i porownaj atak Teda Bundy'ego na Dom Chi Omega i zamordowa nie osmiu pielegniarek w Chicago przez Richarda Specka. Czym sie roznily? Jakie podobienstwa mozna dostrzec w tych zbrodniach? Jaki wydzwiek spoleczny miala kazda z nich? Skonczyl pisac na tablicy i czym predzej wrocil za biurko. Gdy studenci pisali, zaczal przegladac poranna gazete. Na samym dole pierwszej strony znalazl przygnebiajaca informacje. Profesor romanistyki z pobliskiego college'u Smith zostal zastrzelony poprzedniej nocy idac przez kampus tuz po zapadnieciu zmroku. Zabojca najwidoczniej szedl za nim, oddal jeden strzal w podstawe czaszki, i zniknal. Zadnych swiadkow. Policja przesluchiwala wielu bylych i obecnych studentow profesora. 341 Szczegolnie tych, ktorzy zrezygnowali z jego kursow. Byl konserwatywny, niesklon-ny rutynowo wystawiac wysokie oceny za kiepskie prace.Sprawdzian powoli zblizal sie ku koncowi. Do niewielkiego plastikowego koszyka studenci wrzucali prace i wychodzili z sali. Od czasu do czasu ktorys zamaru-dzil przy drzwiach i do uszu Jeffreya dolatywala salwa smiechu albo pomruk skargi. Jeszcze przed dzwonkiem sala opustoszala. Zabral prace, podziekowal znudzonemu gliniarzowi i wrocil do gabinetu. Zgodnie ze swoim zwyczajem najpierw policzyl je, by sie upewnic, ze wszyscy oddali. Ze zdumieniem doliczyl do stu osmiu. Zastanowilo go to. Stu siedmiu studentow na kursie. Sto osiem prac. W pierwszej chwili sadzil, ze ma do czynienia z proba sciagania. Nie pierwszy raz studenci imali sie podobnych sposobow. Wiedzial, ze w nowoczesnym szkolnictwie, bardziej niz uczenie sie, poplaca umiejetnosc oszukiwania. Przeliczyl raz jeszcze. Ten sam wynik. Zauwazyl, ze jedna z prac nie zostala podpisana. Westchnal sadzac, ze ktos przypadkowo wrzucil pusta kartke wraz z wypelnionymi i wyjal ja z koszyka. Rozlozyl powoli, zeby sie upewnic. Wewnatrz znalazl recznie napisana notatke: Widzisz, gdyby ktos naprawde chcial zabic profesora, ktory tak wiele skradl studentom, nie byloby to wcale trudne. Mozna ukryc prawdziwy motyw morderstwa. Moglbys to z latwoscia uczynic, powiedzmy, dokonujac - na chybil trafil - egzekucji czlonkow ciala pedagogicznego w pozostalych czterech uniwersytetach i college 'ach. Zabijesz dwoch innych, potem tego wlasciwego, a nastepnie jeszcze dwoch. Prawdopodobnie rozpoznajesz ten schemat, profesorze. Agatha Christie opisala go w ABC morderstwa w 1935 roku, prawie wiek temu. W tej ksiazce bystry Belg zrozumial to dokladnie. Ciekaw jestem, czy ta powiesc wciaz jest wydawana. Interesujace, czy ktorykolwiek z miejscowych policjantow jest rownie bystry jak Hercules Poirot. To jeden z mozliwych pomyslow. Mam tez inne. Nasz ojciec wiele mnie nauczyl. Zawsze powtarzal, ze musze zdobyc solidne wyksztalcenie, zeby skutecznie dobrac sie do Profesora Smierci. Niszczenie nowego swiata, w ktorym sie wychowalem, to chyba mniejsze wyzwanie, a wiec mysle, ze albo jutro, albo w przyszlym roku, a moze juz wkrotce, powroce do domu, do Piecdziesiatego Pierwszego Stanu. Podczas ostatniej naszej wspolnej nocy podzielilismy sie z ojcem pomyslami, dotyczacymi rodzaju terroru, jaki moge zastosowac wobec ich pyszalkowatych instytucji bezpieczenstwa. Powinienes tez wiedziec, ze wroce po Ciebie, kiedy bede gotow. Podpis byl zbedny. Jeffrey Clayton poczul wewnetrzna pustke; nie z powodu strachu w obliczu grozby czy smutku. W tej jednej chwili wiele sie nauczyl; zrozumial, ze przez cale zycie jedynie wiedza byla tym, co oddzielalo go od ojca i innych, podobnych mu osobnikow. 342 Zrozumial, dlaczego ojciec nie wyslal do gazet swojego sensacyjnego listu. Wiedzial, co po sobie zostawia. Spadek zupelnie innego rodzaju: potencjal, potrzebny do wzlotu, wysoko ponad dokonania prekursora. Ojcowie i synowie.Jeffrey przyjal niepokojaca informacje z chlodna, stanowcza determinacja. Zdal sobie sprawe, ze ten zabity profesor z pierwszej strony porannej gazety stanowil rowniez czesc przeslania. Powinien odczuwac trwoge, lecz zamiast tego czul sie osobliwie zaintrygowany i pelen energii. Potrzasnal glowa. Chyba ze ja znajde cie pierwszy, powiedzial cicho do upiornego wyobrazenia swojego przyrodniego brata. WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13,620 81 62 Warszawa 2001. Wydanie II Druk: FINIDR, s.r.o., Cesky Tesin This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-11 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/