988
Szczegóły |
Tytuł |
988 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
988 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 988 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
988 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
John Steinbeck
Grona gniewu
Widzia�em przyj�cie Pana: p�aszcz chwa�y go odziewa� I z takiej szed� winnicy, co rodzi grona gniewu. (Ze starej pie�ni robotnik�w na plantacjach)
Rozdzia� pierwszy Na czerwone pola i na cz�� szarych p�l Oklahomy ostatnie deszcze sp�yn�y �agodnie, nie naruszaj�c bruzd. P�ugi po wielekro� przeora�y �lady strumyk�w. Dzi�ki tym deszczom wzesz�a szybko kukurydza, a po obu stronach dr�g wyros�y k�py bujnych chwast�w i trawy - i oto ziemia szara i ziemia ciemnoczerwona zacz�y stopniowo nikn�� pod kobiercem zieleni. W ko�cu maja niebo sta�o si� bledsze i rozproszy�y si� wiosenne, k��biaste chmury, kt�re tak d�ugo wisia�y nad ziemi�. Dzie� po dniu s�o�ce zia�o �arem na kie�kuj�ce zbo�e znacz�c smug� kraw�d� ka�dego zielonego p�du. Raz po raz pojawia�y si� jeszcze i znika�y chmury, a� wreszcie nie pr�bowa�y si� ju� nawet ukazywa�. Chwasty w obronie przed susz� przybra�y ciemniejsz� zielon� barw� i przesta�y si� rozrasta�. Ziemi� pokry�a cienka, twarda skorupa, a w miar� jak blad�o niebo, blad�a te� barwa p�l: czerwone por�owia�y, a szare sta�y si� niemal bia�e. W wy��obionych wod� bruzdach ziemia osypywa�a si� suchymi stru�kami py�u. Krety i mr�wki str�ca�y miniaturowe lawiny. Pod ostrym s�o�cem, kt�re dzie� po dniu pali�o �arem, �d�b�a m�odej kukurydzy wiotcza�y coraz bardziej. Trac�c sw� sztywno�� gi�y si� zrazu w �uk, a potem - w miar� s�abni�cia podtrzymuj�cych je zielonych �eberek - chyli�y ku ziemi. Nadszed� czerwiec i s�o�ce rozsro�y�o si� jeszcze bardziej. Brunatne smugi, znacz�ce brzegi listk�w, rozszerza�y si� ku �y�kom �rodkowym. Chwasty wi�d�y cofaj�c si� jak gdyby ku w�asnym korzeniom. Na drogach, kt�rymi jecha�y zaprz�gi na ziemi, kt�r� me��y ko�a i bi�y ko�skie kopyta, skorupa zesch�ego b�ota p�ka�a wzbijaj�c obfity kurz. Wzbija�o go zreszt� wszystko, co by�o w ruchu: cz�owiek id�cy zwyk�ym krokiem wznosi� rzadk�, si�gaj�c� mu do piersi warstw� py�u, zaprz�g konny kurzy� na wysoko�� parkanu, za samochodem k��bi�a si� istna chmura. Kurz nie opadaj�c wisia� d�ugo w powietrzu. Gdy min�a po�owa czerwca, od strony Teksasu i zatoki nap�yn�y ci�kie, nabrzmia�e deszczem chmury. Ludzie w polu spogl�dali w g�r�, w�sz�c i podnosz�c zwil�one �lin� palce, by rozpozna� kierunek wiatru. Chmury wisia�y czas jaki� wprawiaj�c konie w stan nerwowego niepokoju i bryzn�wszy sk�pymi kroplami deszczu po�pieszy�y w inne okolice. Pozosta�o po nich blade jak przedtem niebo i �arz�ce si� o�lepiaj�cym blaskiem s�o�ce. Krople deszczu utworzy�y w kurzu ma�e kratery, sp�uka�y tu i �wdzie zbo�e - i to wszystko. Wietrzyk �agodny nadbieg� w �lad za chmurami p�dz�c je ku p�nocy i szeleszcz�c z lekka schn�cymi �anami kukurydzy. Dzie� mija� i wiatr wzmaga� si� stopniowo, nieustannie, bez nag�ych podmuch�w. Z dr�g uni�s� si� kurz, rozsnu� si� na wszystkie strony, zasypa� przydro�ne chwasty i skraje p�l. Wiatr przybra� teraz na sile dm�c coraz mocniej w zeskorupia�e po deszczu pola. Wiruj�cy py� zaciemnia� z wolna niebo, gdy nagle wicher run�� na ziemi�, wznieci� tuman kurzu i poni�s� go dalej. Wiatr wzm�g� si� jeszcze bardziej. Zbita, twarda powierzchnia ziemi rozsypa�a si� w proch; z p�l wznios�a si� kurzawa tworz�c siwe pi�ropusze niby ospa�e k��by dymu. A najdrobniejszy py� nie opada� ju� na d�, lecz rozwiewa� si� na tle ciemniej�cego nieba. Wicher wzmaga� si� nieustannie, wciska� pod kamienie, porywa� �d�b�a s�omy, zesch�e li�cie, a nawet grudki ziemi, znacz�c sw�j bieg przez pola. Powietrze i niebo zasnuwa� coraz g�stszy mrok, przez kt�ry k�saj�ce dokuczliwym �arem s�o�ce sia�o czerwonawe b�yski. Noc� wiatr gna� nad ziemi� jeszcze szybciej, wdziera� si� podst�pnie pod korzonki kukurydzy, kt�rej s�abn�ce listeczki opiera�y si� jego podmuchom, a� w ko�cu natr�tny wicher wyrwa� �d�b�a z korzeniami i wszystkie ro�linki pok�ad�y si�, wyczerpane, na ziemi wskazuj�c kierunek wiatru. Nadszed� �wit, dzie� jednak nie wstawa�. Na szarym niebie ukaza�o si� czerwone s�o�ce - zamglona, krwawa tarcza, s�cz�ca sk�pe, przy�mione jak o zmierzchu �wiat�o. W miar� jak dzie� up�ywa�, zmierzch zapada� z powrotem w ciemno��, a nad powalonym zbo�em wci�� zawodzi� i skomli� wiatr. Ludzie kryli si� po domach, a wychodz�c os�aniali nosy chusteczkami, oczy za� okularami ochronnymi. Nadesz�a noc, noc o nieprzeniknionym mroku, gwiazdy bowiem nie mog�y przebi� kurzawy nad ziemi�, a �wiat�a padaj�ce z okien nie przedostawa�y si� nawet poza dziedzi�ce domostw. Py� tak pomiesza� si� z powietrzem, �e by�a to jak gdyby emulsja powietrza i kurzu. Domy zamkni�to szczelnie, drzwi i okna poobtykano szmatami, do wn�trz wdziera� si� jednak kurz drobny, niedostrzegalny w powietrzu i niby kwietny py�ek osiada� na sto�kach, sto�ach, naczyniach. Ludzie raz po raz strzepywali go z ramion, na progach k�ad� si� on cienk� warstw�. O p�nocy wiatr usta� pozostawiaj�c ziemi� w spokoju. Nasycone py�em powietrze t�umi�o wszelkie odg�osy bardziej, ni� t�umi je mg�a. Ludzie le��c w ��kach us�yszeli, �e wiatr ucich�. Obudzili si�, gdy wyj�ca wichura pogna�a dalej. Le�eli bez ruchu, ws�uchani w g��bok� cisz�. Po pewnym czasie odezwa�y si� koguty, ale g�osy ich by�y st�umione. Ludzie przewracali si� niespokojnie w ��kach nie mog�c doczeka� si� ranka. Wiedzieli, �e up�ynie sporo czasu, zanim kurz opadnie na ziemi�. Rano wisia� w powietrzu niby mg�a, a s�o�ce czerwieni�o si� jak �wie�a krew. Z nieba przez ca�y ten dzie� i nast�pny spada� na ziemi� jak przesiany przez sito py� pokrywaj�c j� r�wn� warstw�. Osiada� na kukurydzy, na s�upach ogrodze�, na drutach, zasypa� dachy, chwasty i drzewa. Ludzie wyszli z dom�w wdychaj�c k�saj�ce �arem powietrze i os�aniaj�c nosy. Wysz�y z dom�w i dzieci, nie biega�y jednak i nie pokrzykiwa�y jak zwykle po deszczu. M�czy�ni zatrzymali si� u p�ot�w patrz�c na zniszczon� kukurydz�, schn�c� w ich oczach, i na nieliczne plamy zieleni przeb�yskuj�ce tu i �wdzie spod pow�oki kurzu. Patrzyli w milczeniu, nie ruszaj�c si� prawie z miejsca. Wysz�y z dom�w i kobiety, by stan�� u boku swych m�czyzn i wyczu�, czy si� tym razem nie za�ami�. Bada�y ukradkiem wyraz ich twarzy, mniejsza bowiem o zbo�e, byle pozosta�o co� innego, o wiele wa�niejszego. Nie opodal sta�y dzieci rysuj�c w kurzu palcami bosych st�p i r�wnie� staraj�c si� przenikn�� dziecinn� intuicj�, czy ich rodzice za�ami� si�, czy nie. Od czasu do czasu przygl�da�y si� ukradkiem twarzom m�czyzn i kobiet i znowu rysowa�y palcami st�p r�wne linie w kurzu. Konie podesz�y do koryt z wod� i zanurzy�y w niej pyski, odgarniaj�c szary nalot, kt�ry osiad� na powierzchni. Po chwili z twarzy zapatrzonych przed siebie m�czyzn znik� wyraz t�pego os�upienia ust�puj�c miejsca twardej, upartej zaciek�o�ci. Teraz kobiety wiedzia�y, �e s� bezpieczne i �e m�czy�ni ju� si� nie za�ami�. I wtedy spyta�y: "C� poczniemy?" Odpowied� ka�dego z m�czyzn brzmia�a "Nie wiem." Mimo to wszystko by�o ju� dobrze. Wiedzia�y o tym kobiety, wiedzia�y i obserwuj�ce doros�ych dzieci. I kobiety, i dzieci czu�y w g��bi duszy, �e nie z�amie ich �adne nieszcz�cie, skoro m�czy�ni wzi�li si� w gar��. Kobiety wr�ci�y do dom�w, do swoich zaj��, dzieci zacz�y si� bawi�, nieco onie�mielone z pocz�tku. W miar� jak dzie� mija�, s�o�ce traci�o sw� krwawoczerwon� barw�, zion�c wci�� o�lepiaj�cym �arem na zasypan� lotnym piaskiem ziemi�. W progach domostw zasiedli m�czy�ni przek�adaj�c bezwiednie z r�ki do r�ki patyczki i ma�e kamyki. Rozmy�laj�c i obliczaj�c siedzieli tak w milczeniu. Rozdzia� drugi Przed ma�� przydro�n� restauracyjk� sta� wielki samoch�d ci�arowy. Z pionowej rury wydechowej dochodzi� st�umiony odg�os, a nad jej wylotem unosi� si� niemal niewidoczny siny ob�oczek dymu. W�z by� nowy, l�ni�cego czerwonego koloru, zaopatrzony z bok�w w napis z dwunastocalowych liter: "Towarzystwo transportowe miasta Oklahoma". Nowe by�y r�wnie� bli�niacze opony; u skobla na tylnych drzwiach stercza�a mosi�na k��dka. Zza siatek os�aniaj�cych okna restauracji dochodzi�y tony nadawanej przez radio spokojnej tanecznej melodii, przyciszonej jak zwykle, gdy nikt w�a�ciwie nie s�ucha. Ma�y wentylator obraca� si� bezszelestnie w okr�g�ym otworze nad wej�ciem, muchy brz�cza�y t�uk�c si� gor�czkowo u siatki u drzwi i okien. W lokalu siedzia� na sto�ku jedyny go��, kierowca ci�ar�wki, wspieraj�c si� �okciami o kontuar i patrz�c sponad fili�anki z kaw� na samotn�, chud� kelnerk�. M�wi� do niej szorstk�, niedba�� gwar� tamtejszych go�ci�c�w. - Spotka�em go jakie� trzy miesi�ce temu. Po operacji. Co� mu tam wyci�li. Zapomnia�em co. Na to kelnerka: - Nie ma chyba tygodnia, jak go widzia�am. Wygl�da� ju� dobrze. Jak nie jedzie od niego w�d� - do rany go przy�o�y�. U siatki os�aniaj�cej drzwi bzyka�y raz po raz muchy. Z maszynki do kawy buchn�� strumie� pary, kelnerka nie odwracaj�c si� si�gn�a poza siebie i wy��czy�a kontakt. M�czyzna id�cy brzegiem szosy przeszed� na drug� stron� i zbli�y� si� do ci�ar�wki. Wolnym krokiem podszed� od przodu, po�o�y� r�k� na l�ni�cym b�otniku, rzucaj�c okiem na napis na szybie: "Pasa�er�w nie zabieramy". Przez chwil� mia� zamiar ruszy� w dalsz� drog�, rozmy�li� si� jednak i usiad� na stopniu, os�oni�ty wozem od strony restauracji. Wygl�da� najwy�ej na lat trzydzie�ci. Oczy mia� ciemnopiwne, ga�ki oczne z lekka zabarwione br�zowym pigmentem, ko�ci policzkowe szerokie i wydatne. G��bokie bruzdy przecina�y mu policzki za�amuj�c si� �ukiem przy ustach. G�rna warga by�a d�uga, wystaj�ce jednak z�by sprawia�y, �e stale zwarte usta m�czyzny musia�y by� napi�te. R�ce mia� twarde i spracowane, palce grube o paznokciach szerokich i porysowanych jak muszle ma�ych skorupiak�w. D�onie w miejscu mi�dzy kciukiem a palcem wskazuj�cym pokryte by�y l�ni�cymi odciskami. M�czyzna mia� na sobie nowe ubranie - wszystko, co nosi�, by�o nowe i tanie. Daszek nowiutkiej szarej czapki by� wci�� jeszcze sztywny, a jej guzik na swoim miejscu, nie wygl�da�a wi�c na zdefasonowane, wypchane nakrycie g�owy, kt�rym cz�owiek pos�uguje si� najrozmaiciej - jako torb� na zakupy, r�cznikiem, chustk� do nosa. Nowy by� r�wnie� garnitur z szarej, lichej tkaniny, o czym �wiadczy�y kanty zaprasowanych spodni. Niebieska perkalowa nakrochmalona koszula zachowa�a sw� sztywno�� i g�adko��. Marynarka by�a za obszerna, spodnie na tak wysokiego m�czyzn� - przykr�tkie. Mimo zbyt szerokiej marynarki zbyt kr�tkie by�y r�wnie� jej r�kawy, chocia� prz�d zwisa� lu�no z brzucha. Na nogach m�czyzna mia� nowe, ��te trzewiki w rodzaju kamaszy wojskowych z niewyprawionej sk�ry, o podeszwach nabijanych stalowymi �wiekami i podk�wkami chroni�cymi obcasy. Siad�szy na stopniu zdj�� czapk� i otar� ni� twarz. W�o�y� czapk� z powrotem i poci�gn�� za daszek daj�c pocz�tek jego ruinie. Potem przyjrza� si� bacznie swym stopom, nachyli� si�, rozlu�ni� sznurowad�a i ju� ich nie zawi�za�. Nad jego g�ow� unosi�y si� ob�oczki niebieskawego dymu, a z rury wydechowej silnika Diesla dochodzi� szmer gaz�w. P�yn�ca z restauracji muzyka ucich�a, z g�o�nika rozleg� si� m�ski g�os, kelnerka nie wy��czy�a jednak radia - nie zauwa�y�a, �e sko�czy�a si� melodia taneczna. Jej b��dz�ce po omacku palce wyczu�y za uchem jak�� obrzmia�o��. Usi�owa�a j� dojrze� w lustrze za kontuarem, nie chc�c za�, by dostrzeg� to kierowca, udawa�a, �e poprawia w�osy. - W Shawnee by�a wielka zabawa taneczna. Podobno zakatrupiono tam kogo�. Nic pani o tym nie s�ysza�a? - spyta� kierowca. - Nie - odpowiedzia�a kelnerka dotykaj�c troskliwie guza za uchem. M�czyzna siedz�cy na stopniu wsta�, wyjrza� znad maski samochodu i przez chwil� obserwowa� uwa�nie restauracj�. Usiad� znowu, wyj�� z bocznej kieszeni woreczek tytoniu i bibu�ki. Powoli, z wpraw� skr�ci� papierosa, obejrza� go uwa�nie, wyg�adzi�. Zapaliwszy wreszcie, wepchn�� p�on�c� zapa�k� w piasek pod nogami. Zbli�a�o si� po�udnie, s�o�ce wdziera�o si� coraz bardziej w cie� wozu. Kierowca w restauracji zap�aci� rachunek, otrzyman� za� reszt� - dwie monety pi�ciocentowe - wsun�� w szczelin� automatu. Obracaj�ce si� walce nie wyrzuci�y nic w zamian. - Tak je zawsze ustawi�, �e cz�owiek nie mo�e nic wygra� - sarkn�� pod adresem kelnerki. Kelnerka obruszy�a si�: - Nie ma nawet dw�ch godzin, jak go�� wygra� stawk�. Trzy osiemdziesi�t! A pan kiedy b�dzie t�dy wraca�? Uchylaj�c os�oni�te siatk� drzwi odpowiedzia�: - Za jaki� tydzie�, dziesi�� dni. Musz� jecha� do Tulsy, a tam zawsze cz�owiek zmarudzi d�u�ej, ni� my�li. Kelnerka zirytowa�a si� nagle: -Nie wpuszczaj pan much! Jedno z dwojga albo pan wchodzi, albo wychodzi. - Do zobaczenia! - po�egna� si� kierowca i pchn�� drzwi. Zamkn�y si� za nim z trzaskiem. Stan�� w s�o�cu odwijaj�c z opakowania gum� do �ucia. By� to m�czyzna ci�ki, o szerokich barach i wydatnym brzuchu. Twarz mia� czerwon�, niebieskie oczy dalekowidza by�y w�skie jak szparki od ci�g�ego mru�enia ich w ostrym �wietle. Ubrany by� w wojskowe spodnie i wysokie, sznurowane buty. Przytrzymuj�c gum� wargami zawo�a� przez siatk�: - A niech pani nie zmaluje tu czego�, bo mi ludzie powiedz� i b�dzie pani �a�owa�a. Kelnerka sta�a ty�em do niego przegl�daj�c si� w lustrze. W odpowiedzi mrukn�a co� pod nosem. Kierowca �u� z wolna gum�, raz po raz rozwieraj�c szeroko szcz�ki i mlaskaj�c wargami. Id�c ku wielkiej, czerwonej ci�ar�wce ugniata� gum� z�bami i obraca� j� na wszystkie strony pod j�zykiem. Amator jazdy "na �ebka" podni�s� si� ze stopnia, spogl�daj�c przez szyby samochodu. - Podwiezie mnie pan kawa�ek, panie mechanik? Kierowca obejrza� si� szybko, rzucaj�c okiem na restauracj�. - Nie widzia�e�, bracie, napisu: "Pasa�er�w nie zabieramy"? - Ano, �lepy nie jestem. Czasem jednak trafi si� r�wny ch�op, co podwiezie, cho�by mu nawet jaki� dra� kaza� wywiesza� plakat z napisem. Gramol�c si� z wolna do wozu kierowca rozwa�a� tre�� tej odpowiedzi. Je�li odm�wi, nie b�dzie r�wnym ch�opem, a nadto musi jeszcze obwozi� napis, �e nie wolno mu zabiera� do wozu nikogo. Je�eli natomiast we�mie "�ebka", stanie si� automatycznie r�wnym ch�opem, kt�rego �aden bogaty dra� za nos nie wodzi. Kierowca czu�, �e jest w pu�apce, z kt�rej nie ma wyj�cia. A bardzo chcia� uchodzi� za r�wnego ch�opa. Zerkn�� znowu na restauracj�. - Kucnij, bracie, na stopniu, p�ki nie miniemy zakr�tu! - zdecydowa� w ko�cu. Podr�ny przycupn�� i uczepiony klamki od drzwi stara� si� by� mo�liwie niewidoczny. Rozleg� si� szum, zgrzyt w��czanych bieg�w i wielki samoch�d ruszy� naprz�d - pierwszym biegiem, drugim biegiem, trzecim biegiem, a� wreszcie zawy�y ko�a z�bate, by przej�� na ostatni czwarty bieg. Przed oczyma uczepionego wozu cz�owieka miga�a szosa jak w zawrotnie kr�c�cym si� kalejdoskopie. Do pierwszego zakr�tu by�o oko�o mili. Tu ci�ar�wka zwolni�a. Pasa�er na gap� wyprostowa� si�, otworzy� drzwiczki i w�lizn�� si� do kabiny. Kierowca przyjrza� mu si� znru�onymi oczyma, nie przestaj�c �u�, jak gdyby ruchy szcz�k porz�dkowa�y i uk�ada�y jego my�li, zanim uszereguj� si� one w m�zgu. Oczy kierowcy zatrzyma�y si� na nowej czapce, po czym ze�lizn�y si� na nowe ubranie i trzewiki. Tymczasem pasa�er rozsiad� si� wygodnie, zdj�� czapk� i otar� ni� spocone czo�o i brod�. - Dzi�kuj�, bracie! - odezwa� si�. - N�g ju� nie czu�em. - To nowe buciska - powiedzia� kierowca. W g�osie jego by�a ta sama dyskretna poufa�o��, co w wyrazie oczu. - Nie trzeba wychodzi� na spacer w nowych butach w taki upa�. Pasa�er spojrza� na swoje zakurzone ��te trzewiki. - Nie mam innych - wyja�ni�. - Cz�owiek nosi to, co ma. Kierowca zerkn�� uwa�nie przed siebie i zwi�kszy� nieco szybko�� wozu. - Daleko pan jedziesz? - Ech, doszed�bym i na piechot�, ale nie mog�em ju� rusza� nogami. W pytaniach kierowcy by� jaki� subtelnie badawczy ton. Zdawa� si� z ich pomoc� rozsnuwa� sieci, zastawia� pu�apk�. - Szukasz pan roboty- zapyta� znowu. - Nie, m�j stary ma kawa�ek gruntu, czterdzie�ci akr�w. Dzier�awi go tylko, ale siedzimy tam od dawna. Kierowca spojrza� znacz�co na rozci�gaj�ce si� wzd�u� drogi pola; le�a�a tam powalona, przysypana warstw� py�u kukurydza. Z ziemi stercza�y drobne krzemienie. - Dzier�awi ch�op g�upie czterdzie�ci akr�w i patrzcie - nie da� mu rady kurz i nie wypar�y go ci�gniki. - No, nie bardzo wiem, co si� tam dzia�o w ostatnich czasach. - To� pan tu chyba dawno nie by� - stwierdzi� kierowca. Do kabiny kierowcy wpad�a pszczo�a i brz�cz�c t�uk�a si� o przedni� szyb�. Kierowca wyci�gn�� r�k� i ostro�nie skierowa� j� w strumie� powietrza, kt�ry wyrzuci� owada przez okno. - Teraz dzier�awcy wyka�czaj� si� szybko - zauwa�y�. - Taki jeden ci�gnik potrafi wyrzuci� z ziemi dziesi�� rodzin. Ci�gnik�w jest wsz�dzie do diab�a i troch�! Roz�a�� si� po gospodarstwach i wyp�dzaj� dzier�awc�w. Jakim cudem utrzyma� si� pana stary? Znowu pu�ci� w ruch j�zyk i szcz�ki, obracaj�c i �uj�c zapomnian� na chwil� gum�. W otwieraj�cych si� raz po raz ustach wida� by�o j�zyk, kt�ry obrabia� ci�gliw� mas�. - Ano, ostatnio nic o nim nie s�ysza�em. Nigdy nie mia�em drygu do pisania, a m�j stary to samo - powiedzia� pasa�er i doda� po�piesznie: - Ale obaj, jak trzeba, umiemy si� wypisa�. - Mia�e� pan gdzie� robot�? Zn�w ten ton dyskretnej, pozornie oboj�tnej ciekawo�ci. Kierowca rozejrza� si� po polach, rzuci� okiem na drgaj�ce w upale powietrze i wypychaj�c gum� policzek, splun�� przez okno. - Pewnie, �e mia�em - odpowiedzia� pasa�er. - Tak te� my�la�em. Przyjrza�em si� pana r�kom. Musia� pan niezgorzej pracowa� kilofem, siekier� czy m�otem. Wida� to zaraz. Mam na takie rzeczy oko. Czym jak czym, ale tym mog� si� pochwali�. Pasa�er utkwi� wzrok w twarzy kierowcy. Opony ci�ar�wki po�piewywa�y na szosie. - A mo�e chcia�by� pan wiedzie� co� wi�cej? Wygarn� panu wszystko. Nie b�dziesz pan musia� zgadywa�. - Nie b�d� pan taki obra�liwy! Ani mi si� �ni wtyka� nosa w nie swoje sprawy. - Jazda, powiem panu wszystko. Nie ma co ukrywa�. - Tylko bez urazy! Taki ju� jestem, �e lubi� przyuwa�y� to i owo. Tak sobie, �eby si� czas nie d�u�y�. - Ano, jak wszystko, to wszystko! Nazywam si� Joad, Tom Joad. Tak samo jak m�j ojciec, stary Tom Joad. Wpatrywa� si� pos�pnie w kierowc�. - Powiadam panu, �e nie ma si� o co obra�a�. Nie my�la�em nic z�ego. - Ja te� nie - odpowiedzia� Joad. - Ot, staram si� �y� tak, �eby nikomu wody nie m�ci�. Zamilk� i spojrza� na spalone susz� pola i na k�py uschni�tych drzew, stercz�cych sztywno w upale. Z bocznej kieszeni wydoby� tyto� i bibu�ki. Skr�ci� papierosa trzymaj�c go mi�dzy kolanami, tam bowiem nie dociera� p�d powietrza. Tymczasem kierowa �u� w zamy�leniu swoj� gum� rytmicznie jak krowa. Czeka�, a� opadnie i zostanie zapomniane napi�cie wywo�ane poprzednim starciem. Gdy wyda�o mu si�, �e atmosfera roz�adowa�a si�, powiedzia�: - Taki, co nigdy nie by� kierowc�, nie wie, jak to jest. W�a�ciciele nie pozwol� nikogo podwie��. Wolno ci tylko siedzie� i jecha� przed siebie, bo inaczej wylecisz. Ot, cho�by i przez pana mog� straci� robot�. - My�li pan, �e nie rozumiem - powiedzia� Joad. - Tote� zna�em takich kierowc�w, kt�rzy podczas jazdy odstawiali rozmaite kawa�ki. Pami�tam takiego, co za kierownic� uk�ada� wiersze. Czas jako� pr�dzej mu schodzi�. Zerkn�� ukradkiem na Joada, aby przekona� si�, czy go zaciekawi� lub zdziwi�. Joad milcza� wpatrzony w uciekaj�c� w dal drog�, bia�� drog�, kt�ra wznosi�a si� i opada�a �agodnie niby rozfalowane morze. A kierowca po chwili m�wi� dalej: - Pami�tam jeden taki wierszyk, kt�ry ten szofer u�o�y�. By�o tam o nim i o jeszcze paru ch�opakach, co to w�drowali po �wiecie, popijali sobie, wyprawiali rozmaite hece. Szkoda, �e nie mog� sobie przypomnie�, jak to wszystko sz�o po kolei. Go�� u�ywa� takich s��w, �e diabe� by si� w tym nie wyzna�. W jednym miejscu by�o tak jako�: "�cigali�my tam Murzyna, z palcem na cynglu karabina wi�kszym ni�li ogon konia, wi�kszym od proboscis s�onia". Ten proboscis to niby nos. A proboscis s�onia to jego tr�ba. Ten go�� pokaza� mi to czarno na bia�ym w s�owniku. Obwozi� si� z nim po ca�ym �wiecie. Wczytywa� si� w niego nawet przy kawie z plackiem. Kierowca zamilk� czuj�c si� osamotniony w tej przyd�ugiej gadaninie. Zerkn�� ukradkiem na swego pasa�era. Joad trwa� w milczeniu. Kierowca usi�owa� nerwowo wci�gn�� go w rozmow�: - A pan zna�e� mo�e kogo, co u�ywa� takich uczonych wyraz�w? - By� taki jeden kaznodzieja. - Diabli cz�owieka bior�, kiedy s�ucha, jak si� komu� g�ba od uczonego gadania nie zamyka. Takiemu kaznodziei to jeszcze wolno, bo kto by si� tam do niego wtr�ca�. Ale tamten bubek by� paradny. Nie zd��y� cz�owiek zakl��, a ten ju� wyje�d�a z takim s�owem, �e po prostu zatyka. I to tak sobie - dla kawa�u. A przecie� ch�op nie chcia� z nikogo wariata robi�. Kierowca odzyska� ju� pewno�� siebie. Wiedzia� przynajmniej tyle, �e Joad s�ucha. Skr�ci� tak gwa�townie, a� zgrzytn�y opony. - Jak m�wi�em panu przed chwil� - ci�gn�� - kierowca ci�ar�wki rozmaite kawa�y odstawia. Musi odstawia�, bo inaczej nie mo�e. Skapcania�by do reszty od tego siedzenia nad drog�, co mu spod k� umyka. M�wi�, �e kierowcy ob�eraj� si�, �e stale przesiaduj� w przydro�nych knajpach. - No, wygl�da na to, jakby w nich mieszkali - stwierdzi� Joad. - To prawda, zatrzymuj� si� po szynkach, ale nie dla �arcia. Nawet rzadko kiedy s� g�odni. Po prostu rzyga� im si� chce od tej jazdy, maj� jej wy�ej uszu. Knajpa to jedyne miejsce, gdzie mo�na rozprostowa� ko�ci, a jak ju� cz�owiek wst�pi, musi co� kupi�, a przy okazji po�artuje sobie z kobietk� zza kontuaru. Dostaje fili�ank� kawy i kawa�ek placka. Niby nic, a troch� odsapnie. Prze�uwa� powoli gum� obracaj�c j� j�zykiem. - To musi by� ci�kie �ycie - zauwa�y� Joad bez przekonania. Kierowca spojrza� na niego szybko, podejrzewaj�c go o kpiny. - No, lekkie to ono nie jest, cholera! - rzuci� z rozdra�nieniem. - Wydaje si�, �e �atwo tak sobie tu siedzie�, dop�ki nie wyci�gniesz swoich o�miu, je�li nie dziesi�ciu czy czternastu godzin. Ale droga w ko�cu dokuczy. Cz�owiek musi si� czym� zaj��. Jeden �piewa, inny gwi�d�e. Sp�ka nie pozwala mie� radia. Niejeden zabiera ze sob� �wiartk�, ale taki d�ugo nie poci�gnie. - Doda� z przechwa�k�: - Ja nigdy na s�u�bie nie zagl�dam do kieliszka. - Tak? - zapyta� Tom przeci�gle. - A tak. Cz�owiek musi i�� naprz�d. Chc� nawet zapisa� si� na jaki� kurs korespondencyjny. Na kurs techniczny. To nie trudne. Trzeba tylko przerobi� w domu par� �atwych lekcji. Wci�� o tym my�l�. A wtedy, bywaj zdrowa, ci�ar�wko! Niech inni troch� poje�d��. Joad wyci�gn�� z bocznej kieszeni marynarki p�litrow� butelk� w�dki. - No to na pewno nie chce pan goln��? W g�osie jego przebija�a lekka drwina. - Nie, jak Boga kocham, nie tkn� w�dki. Cz�owiek nie mo�e pi�, kiedy chce si� uczy�, jak ja postanowi�em. Joad odkorkowa� butelk�, poci�gn�� szybko dwa �yki, potem zakorkowa� j� z powrotem i schowa� do kieszeni. Ostry korzenny zapach wype�ni� kabin�. - A to si� pan zawzi��! - zdziwi� si� Joad. - O co chodzi, masz pan mo�e dziewczyn�? - No, pewnie. Ale i bez tego chcia�bym si� jako� wybi�. Diabli wiedz�, jak d�ugo ju� �wicz� pami��. W�dka zdawa�a si� rozkrochmala� Joada. Skr�ci� jeszcze jednego papierosa i zapali� go. - Mnie tam nic nie pili, �eby si� pcha� w g�r� - oznajmi�. Kierowca podj�� natychmiast: - A mnie nie trzeba pogania�. Wci�� �wicz� m�j m�zg. Dwa lata temu przerobi�em nawet taki specjalny kurs. - Poklepa� praw� r�k� ko�o kierownicy. - Mijam, przypu��my, jakiego� go�cia na drodze. Przyjrz� mu si�, a p�niej staram si� przypomnie� sobie o nim wszystko: jakie mia� ubranie, buty, kapelusz, jak facet chodzi, jaki ma wzrost, ile mo�e wa�y� i jakie ma znaki szczeg�lne. Wy�wiczy�em si� w tym jak cholera. Jakbym mia� obraz cz�owieka w g�owie. Czasem my�l�, �e powinien bym sko�czy� kurs dla spec�w od odcisk�w palc�w. Pan sobie nawet nie wyobra�a, ile cz�owiek mo�e zapami�ta�. Joad szybko �ykn�� z flaszki. Zaci�gn�� si� po raz ostatni wypalonym ju� prawie papierosem i zgasi� jego �arz�cy si� koniec pomi�dzy stwardnia�ym kciukiem a palcem wskazuj�cym. Zgni�t� niedopa�ek na miazg� i wysun�� r�k� za okno pozwalaj�c wiatrowi unie�� go z palc�w. Grube opony, sun�ce po asfalcie, �piewa�y cienko. W spokojnych, ciemnych, wpatrzonych w szos� oczach Joada pojawi� si� wyraz ubawienia. Kierowca spogl�da� na niego wyczekuj�co, z zak�opotaniem. Wreszcie g�rna warga Joada unios�a si� ukazuj�c z�by i zachichota� cicho, trz�s�c si� z t�umionego �miechu. - Zmarnowa� pan cholernie du�o czasu, �eby doj�� do tego, bracie! Kierowca nie podnosz�c oczu zapyta�: - Doj�� do czego? Co panu strzeli�o do g�owy? Joad zacisn�� na chwil� wargi os�aniaj�c d�ugie z�by, a potem obliza� si� jak pies, dwukrotnie, na obie strony. G�os jego sta� si� ostry: - Wiesz, bracie o co mi chodzi. Przygl�dasz mi si� od samego pocz�tku, jak tylko wsiad�em. Ju� ja to przyuwa�y�em. Kierowca patrzy� prosto przed siebie, zaciskaj�c r�ce na kole kierownicy tak mocno, a� poduszki d�oni nabrzmia�y mu, a wierzch ich zbiela�. Joad ci�gn�� dalej: - Wiesz, sk�d wracam. Kierowca milcza�. - Mo�e nie? - nastawa� Joad. - No, pewnie. To znaczy - mo�e. Ale to nie moja rzecz. Nie wtr�cam si� w cudze sprawy. Nic mnie to nie obchodzi. - Pl�ta� si� w s�owach. - Nie tkam nosa do cudzego prosa. Nagle zamilk�, jak gdyby wyczekuj�c. R�ce jego, zaci�ni�te na kole kierownicy, by�y wci�� bia�e. Konik polny wpad� przez okno i wyl�dowa� na szczycie tablicy rozdzielczej, gdzie usadowi� si� czyszcz�c skrzyde�ka kanciastymi tylnymi n�kami. Joad si�gn�� przed siebie, zmia�d�y� w palcach tward� g��wk� owada i wyrzuci� go w strumie� powietrza za okno. Za�mia� si� znowu, �cieraj�c z czubk�w palc�w szcz�tki pasikonika. - Oszuka�e� si� na mnie, bratku - powiedzia�. - A ja nie ukrywam niczego. Pewnie, �e siedzia�em w McAlester. Trzymali mnie tam cztery lata. Pewnie, �e to ubranie dali mi przy zwolnieniu. Ale guzik mnie obchodzi, czy si� kto o tym dowie. I wracam do mojego starego, tote� nie musz� �ga�, �eby dosta� robot�. Kierowca odpar�: - Pi�knie, ale to nie moja sprawa. Nie jestem w�cibski. - Niech ci� diabli, je�eli nie jeste� - zawo�a� Joad. - Ten ciekawski nochal sterczy ci z pyska na osiem mil. Obw�cha�e� mnie ze wszystkich stron jak owca grz�dk� warzyw. Twarz kierowcy st�a�a. - �le mnie zrozumia�e�... - zacz�� niepewnie. Joad roze�mia� mu si� w nos. - Wiem, �e� r�wny ch�op. Podwioz�e� mnie przecie. Psiakrew! Odsiedzia�em swoje i co z tego? Chcesz wiedzie�, za co mnie zamkn�li, co? - Nic mnie to nie obchodzi. - Nic ci� nie obchodzi pr�cz twojej roboty przy tej budzie, ale to ci� w�a�nie najmniej zajmuje. Widzisz t� drog� przed nami? - Widz�. - Ja tam wysiadam. Wiem, �e nasika�e� w portki z ciekawo�ci, co te� zmalowa�em. Ale ja ci� nie b�d� m�czy�. Wysoki pomruk silnika �cich� nagle, a �piew opon urwa� si� na najwy�szej nucie. Joad wydoby� swoj� p�litr�wk� i raz jeszcze z niej poci�gn��. Samoch�d zatrzyma� si� w miejscu, gdzie droga polna przecina�a szos� pod k�tem prostym. Joad wysiad� i stan�� przy oknie kabiny. Pionowa rura wydechowa s�a�a w g�r� ledwo widoczny b��kitny dymek. Joad pochyli� si� ku kierowcy. - Zab�jstwo - powiedzia� szybko. - Wielkie s�owo, to znaczy, �e zabi�em jednego go�cia. Siedem lat. Pu�cili mnie po czterech, bo grzecznie si� sprawowa�em. Oczy kierowcy prze�lizn�y si� po twarzy Joada chc�c utrwali� j� w pami�ci. - Wcale ci� o to nie pyta�em - podkre�li�. - Pilnuj� w�asnego nosa. - Mo�esz rozpowiada� o tym w ka�dej knajpie st�d a� do Texoli. - U�miechn�� si�. - Do zobaczenia, bracie! Porz�dny z ciebie ch�op, ale widzisz, kiedy si� troch� by�o pod wozem, to potem od razu czuje si� pismo nosem. Wygada�e� si� od razu, ledwie otworzy�e� g�b�. - Poklepa� d�oni� metalowe drzwiczki. - Dzi�kuj� za podwiezienie. Bywaj! Odwr�ci� si� i ruszy� boczn� drog�. Przez chwil� kierowca spogl�da� za nim, a potem zawo�a�: - Powodzenia! Joad pokiwa� r�k� nie ogl�daj�c si�. Rozleg� si� ryk silnika, zgrzytn�y kolejno biegi i wielki czerwony samoch�d potoczy� si� ci�ko w dalsz� drog�. Rozdzia� trzeci Asfaltowa szosa obrze�ona by�a g�stw� spl�tanej, po�amanej, uschni�tej trawy, kt�rej �d�b�a ugina�y si� pod ci�arem kolczastych kulek �opianu czepiaj�cych si� psiej sier�ci, wyczy�c�w czyhaj�cych na ko�skie p�ciny i ost�w wpijaj�cych si� w we�n� owcz�. U�pione �ycie czekaj�ce na to, by rozprzestrzeni� si� i rozsia�, ka�de nasionko zbrojne w narz�dy s�u��ce do rozsiewania, w skr�cone ��d�a i baldaszki unoszone wiatrem, w miniaturowe dziryty i kulki drobniutkich kolc�w - wszystko to czeka�o na zwierz�ta, na wiatr, na mankiet m�skich spodni lub r�bek kobiecej sp�dnicy, bierne, lecz zbrojne w �rodki aktywno�ci, nieruchome, a przecie� kryj�ce w sobie elementy ruchu. S�o�ce k�ad�o ciep�e blaski na trawie, a w jej cieniu roi�y si� owady: mr�wki i czyhaj�ce na nie mr�wkolwy koniki polne, raz po raz wyskakuj�ce w g�r� i b�yskaj�ce na sekund� ��tymi skrzyde�kami, stonogi, podobne do miniaturowych pancernik�w, przebieraj�ce niezmordowanie niezliczonymi, s�abymi n�kami. Wy�ej, brzegiem drogi, pe�zn�� ��w zbaczaj�c od czasu do czasu bez przyczyny i ci�gn�c po trawie sw� wypuk�� skorup�. Jego twarde �apki o ��tych pazurkach przedziera�y si� powoli przez ro�linny g�szcz, nie tyle posuwaj�c si�, co d�wigaj�c z trudem i wlok�c za sob� pancerz. Kulki �opianu ze�lizgiwa�y si� z jego grzbietu, puszki ostu spada�y na� i stacza�y si� na ziemi�. Zrogowacia�y pyszczek, podobny do dzioba, by� p�otwarty, a srogie, zabawne oczka pod brwiami w kszta�cie paznokci patrzy�y prosto przed siebie. Przedziera� si� przez traw� zostawiaj�c za sob� wygnieciony �lad, a� wyros�o przed nim wzg�rze - skarpa szosy.Zatrzyma� si� na chwil� z podniesion� g�ow�. Mruga� i mierzy� wzrokiem przeszkod�. Wreszcie zacz�� si� wspina� na wzniesienie. Przednie, zbrojne w pazurki �apki wysun�y si� do przodu, ale nie znalaz�y oparcia. Tylne popycha�y naprz�d kr�tkimi wierzgni�ciami skorup�, kt�ra ociera�a si� z chrz�stem o traw� i �wir. Im bardziej stroma stawa�a si� pochy�o��, tym zapami�talsze by�y wysi�ki ��wia. Wspinaj�c si� w g�r� napi�te �apki ze�lizgiwa�y si� pod ci�arem skorupy,zrogowacia�y �ebek wysuwa� si� tak daleko, na ile mog�a wyci�gn�� si� szyja. Wreszcie ��w wczo�ga� si� na skarp�, lecz nagle szlak marszu przeci�� mu twardy brzeg szosy, wysoki na cztery cale. Tylne �apki dzia�aj�c samorzutnie, popchn�y skorup� ku asfaltowej �ciance. G��wka podnios�a si� i zajrza�a ponad ni� na rozleg��, g�adk� r�wnin�. Teraz przednie �apki, uczepione brzegu szosy, napi�y si� i d�wign�y, skorupa podnios�a si� wolno i prz�d jej spocz�� na asfalcie. Przez chwil� ��w odpoczywa�. Czerwona mr�wka wbieg�a mu pod pancerz na mi�kk� sk�r� i raptem g�owa i �apki cofn�y si� pod skorup�, a opancerzony ogon podkuli� si� uko�nym ruchem. Mr�wka zosta�a zmia�d�ona pomi�dzy tu�owiem a �apkami. Wraz z przedni� n�k� dosta� si� pod pancerz k�os dzikiego owsa. Przez d�u�sz� chwil� ��w le�a� nieruchomo.Potem wysun�a si� szyja, starcze, �mieszne, pos�pne oczka rozejrza�y si� woko�o, �apki i ogon ukaza�y si� znowu spod skorupy. Tylne n�ki wr�ci�y do pracy nat�aj�c si� jak nogi s�onia, skorupa nachyli�a si� pod takim k�tem, �e przednie �apki nie mog�y dosi�gn�� asfaltowej p�aszczyzny. Lecz tylne coraz wy�ej d�wiga�y pancerz, a� wreszcie r�wnowaga zosta�a osi�gni�ta, prz�d cia�a ��wia opad�, przednie �apki zazgrzyta�y po asfalcie i zwierz�tko znalaz�o si� na szosie. K�os dzikiego owsa owin�� mu si� jednak wok� przednich �apek. Teraz w�dr�wka by�a �atwa, pracowa�y wszystkie cztery n�ki i skorupa sun�a szos� ko�ysz�c si� z boku na bok. Nadjecha�a limuzyna kierowana przez kobiet� w �rednim wieku. Dostrzeg�a ona ��wia i skr�ci�a gwa�townie ze �rodka szosy w prawo, a� przenikliwie zapiszcza�y opony i wzni�s� si� tuman kurzu. Dwa ko�a zawis�y na chwil� w powietrzu i opad�y zn�w na ziemi�. Samoch�d w�lizn�� si� z powrotem na drog� pojecha� dalej, ale ju� mniej szybko. ��w schowa� si� na chwil� gwa�townie pod pancerz, teraz jednak znowu po�piesza� naprz�d, bo parzy�a go rozgrzana szosa. Nadjecha�a niedu�a ci�ar�wka i gdy ju� by�a blisko, kierowca dojrza� ��wia i zboczy�, by go potr�ci�. Przednie ko�o uderzy�o w brzeg skorupy, szturchn�o zwierz�tko jak pche�k� w dziecinnej grze, obr�ci�o niby monet� i str�ci�o z jezdni. Ci�ar�wka powr�ci�a na swoj� tras� po prawej stronie drogi. Przez czas d�u�szy ��w le�a� na grzbiecie wypr�ony w swej skorupie. W ko�cu jednak pocz�� przebiera� �apkami w powietrzu szukaj�c oparcia, by si� obr�ci�. Przedni� �apk� uczepi� si� grudki kwarcu i oto z wolna skorupa odwr�ci�a si� d�wigaj�c grzbiet do g�ry. Wypad� z niej k�os dzikiego owsa i trzy ziarnka niby ostrza w��czni utkwi�y w ziemi. Gdy za� ��w poczo�ga� si� w d� skarpy, skorupa jego przykry�a ziarenka ziemi�. ��w wszed� na piaszczyst� �cie�k� posuwaj�c si� naprz�d urywanymi ruchami i rysuj�c w piasku swoj� skorup� falist�, p�ytk� bruzd�. Starcze, �mieszne oczka patrzy�y przed siebie, zrogowacia�y pyszczek by� z lekka rozchylony. ��te pazurki �lizga�y si� nieco w pyle. Rozdzia� czwarty Gdy ci�ar�wka w�r�d zgrzytu zmienianych bieg�w i drga� nawierzchni wstrz�sanej uderzeniami opon ruszy�a w dalsz� drog�, Joad przystan�� i odwr�ci� si� odprowadzaj�c wzrokiem w�z, p�ki nie znikn�� mu z oczu. A i nie widz�c go ju� nawet, spogl�da� wci�� przed siebie, wpatrzony w rozedrgane, b��kitne powietrze. W zamy�leniu wydoby� z kieszeni p�litr�wk�, odkr�ci� metalow� zakr�tk� i ostro�nie poci�gn�� �yk w�dki wsun�wszy j�zyk w szyjk� butelki, a potem oblizuj�c wargi, by nie uroni� ani kropli. Na pr�b� zanuci�: "Wypatrzyli�my tam Murzyna...", i urwa�, dalszego bowiem ci�gu nie pami�ta�. W ko�cu odwr�ci� si� w stron� piaszczystej bocznej drogi biegn�cej pod k�tem prostym od szosy na prze�aj przez pola. S�o�ce przypieka�o coraz mocniej, najl�ejszy powiew nie porusza� rozsianego g�sto w powietrzu py�u. Koleiny, kt�re przecina�y drog�, zasypywa� obsuwaj�cy si� piasek. Ledwie Joad zrobi� kilka krok�w, poruszony py� osiad� na jego nowych ��tych trzewikach pokrywaj�c je siwym nalotem. Schyli� si� i rozwi�za� sznurowad�a, a potem zzu� kolejno oba trzewiki. Z uczuciem ulgi i zadowolenia zanurza� wilgotne stopy w gor�cym, suchym piasku, a� spomi�dzy palc�w wytrys�y smu�ki py�u, a sk�ra n�g skurczy�a si� i wysch�a. Zdj�� marynark�, owin�� ni� trzewiki i wsun�� zawini�tko pod pach�. W ko�cu ruszy� naprz�d wzbijaj�c przed sob� chmur� ci�gn�c� si� za nim tu� nad ziemi�. Po prawej stronie drogi bieg�o ogrodzenie - dwa rz�dy kolczastego drutu rozpi�tego na krzywych, kiepsko ciosanych wierzbowych palikach. Tam gdzie rozwidlony palik znajdowa� si� na w�a�ciwej wysoko�ci, drut by� o niego zaczepiony, gdzie za� rozwidlenia brak�o, przymocowano drut kolczasty do palik�w zwyk�ym, zardzewia�ym drutem. Za p�otem le�a�a kukurydza powalona na ziemi� wichur�, upa�em i posuch�, a wg��bienia u zbiegu jej �odyg z listkami pe�ne by�y piasku. Joad brn�� naprz�d, wlok�c za sob� ob�ok kurzu. Par� krok�w dalej dostrzeg� wypuk�� skorup� ��wia, kt�ry pe�z� wolno w pyle przebieraj�c sztywnymi �apkami. Joad przystan��, by mu si� przyjrze�, i jego cie� pad� na ��wia. Momentalnie g�owa i �apki schowa�y si�, a kr�tki, gruby ogon zwin�� si� bokiem pod skorup�. Joad podni�s� ��wia i odwr�ci�. Grzbiet jego by� br�zowoszary, barwy piasku, lecz czysta i g�adka od spodu skorupa mia�a odcie� ��tokremowy. Joad podrzuci� wy�ej zawini�tko pod pach�, pog�aska� palcem g�adkie podbrzusze i nacisn�� je. By�o mi�ksze od grzbietu. ��w wysun�� tward�, starcz� g�ow�, usi�uj�c dojrze� uciskaj�cy go palec, i wierzga� rozpaczliwie n�kami. Zmoczy� r�k� Joada szamoc�c si� bezskutecznie w powietrzu. Joad odwr�ci� go grzbietem do g�ry i zawin�� wraz z butami w marynark�. Czu�, jak pod pach� ��w rzuca si�, szarpie i szamocze. Ruszy� teraz szybciej naprz�d, pow��cz�c nieco nogami w mia�kim pyle. W dali, przy drodze, w�t�a, zakurzona wierzba rzuca�a na ziemi� c�tkowany cie�. Joad widzia� j� przed sob� - n�dzne ga��zie chyl�ce si� nad drog� i li�cie sk�pe i nastroszone jak pi�rka zmok�ego kurcz�cia. Poci� si� teraz. Niebieska koszula pociemnia�a mu na plecach i pod pachami. Poci�gn�� za tekturowy daszek czapki zginaj�c go po�rodku i �ami�c tak dok�adnie, �e ju� nigdy nie m�g�by uchodzi� za nowy. Szybszym i bardziej zdecydowanym krokiem ruszy� w kierunku do�� jeszcze odleg�ej wierzby. Wiedzia�, �e znajdzie tam cie�, a przynajmniej jedn� g�st� jego smug�, kt�r� rzuca� pie� drzewa, bo s�o�ce min�o ju� zenit. W tej chwili razi�o jego kark wywo�uj�c lekki szum w g�owie. Nie m�g� dojrze� dolnej cz�ci wierzby wyrastaj�cej z kotlinki, gdzie woda trzyma�a si� d�u�ej ni� na miejscach p�askich. W ucieczce przed s�o�cem Joad przy�pieszy� kroku i ruszy� pochy�o�ci� w d�. Zwolni� ostro�nie, gdy� pas cienia by� ju� zaj�ty. Siedzia� tam na ziemi jaki� cz�owiek opieraj�c si� o pie�. Nogi mia� skrzy�owane, a jedna z bosych st�p stercza�a prawie na wysoko�ci jego g�owy. Nie us�ysza� zbli�aj�cego si� Joada, gwizda� bowiem z powag� melodi�: "Tak, panie, to moje dzidzi." Wyci�gni�ta stopa hu�ta�a si� z wolna w takt piosenki. Nie by�o to tempo taneczne. Przesta� gwizda� i za�piewa� swobodnym wysokim tenorem: O tak, to m�j Zbawiciel, To m�j Zbawiciel Je-zus. Mym Zbawc� dzisiaj Je-zus... Ju� os�ab�a z�a moc diab�a, Dzi� mnie zbawi Je-zus. Joad wkroczy� w obr�b sk�pego cienia rzucanego przez rzadkie li�cie wierzby, zanim nieznajomy us�ysza� jego kroki, przerwa� �piew i odwr�ci� g�ow�. By�a to g�owa d�uga, kanciasta, o napi�tej sk�rze, osadzona na szyi �ylastej i umi�nionej jak �odyga selera. Ga�ki oczne m�czyzny by�y ciemne i wypuk�e, powieki - wra�liwe na s�o�ce i zaczerwienione. Br�zowe, nieow�osione policzki l�ni�y, a pe�ne usta zdradza�y humor lub zmys�owo��. Sk�ra na wydatnym, zakrzywionym nosie by�a tak naci�gni�ta, �e a� zbiela�a u nasady. Na twarzy ani nawet na wysokim, bladym czole nie by�o �ladu potu. Czo�o to, niezwykle wysokie, pokrywa�a na skroniach siatka b��kitnych �y�ek. Po�owa twarzy znajdowa�a si� ponad oczami. Sztywne, siwe w�osy odgarni�te by�y z czo�a, jak gdyby przed chwil� nieznajomy sczesa� je palcami. Mia� on na sobie kombinezon i niebiesk� koszul�. Kurtka z mosi�nymi guzikami i wyplamiony br�zowy kapelusz, sp�aszczony na placek, le�a�y obok na ziemi. P��cienne pantofle, szare od kurzu, le�a�y r�wnie� opodal, tam gdzie upad�y, zrzucone z n�g jednym ruchem. Nieznajomy d�ugo przygl�da� si� Joadowi. �wiat�o zdawa�o si� przenika� w g��b jego piwnych oczu, wydobywaj�c z�otawe c�tki z t�cz�wek. Splot napi�tych musku��w uwydatnia� si� na karku. Joad sta� nieruchomo w plamach p�cienia. Zdj�� czapk�, otar� ni� wilgotn� twarz i upu�ci� wraz z zawini�tkiem na ziemi�. Obcy, siedz�cy w zupe�nym cieniu, wyprostowa� nogi i palcami st�p grzeba� w piasku. Joad odezwa� si�: - Halo! Gor�co na drodze jak w piekle. Siedz�cy cz�owiek popatrzy� na niego pytaj�co. - Czy wy czasem nie jeste�cie m�ody Tom Joad, syn starego Toma? - Tak - odpowiedzia� Joad. - Ca�e �ycie. Wracam w�a�nie do domu. - Nie pami�tacie mnie chyba - m�wi� nieznajomy. U�miechn�� si� i jego pe�ne wargi ods�oni�y wielkie, ko�skie z�by. - No, nie mo�ecie mnie pami�ta�. Zajmowa�o was jedynie szarpanie za warkocz ma�ych dziewczynek, podczas gdy ja karmi�em was Duchem �wi�tym. Ze sk�ry wy�azili�cie, �eby wyrwa� ten warkocz. Mo�e wysz�o wam to z pami�ci, ale mnie nie. To targanie za w�osy sprawi�o, �e i wy, i ona przyszli�cie razem do Jezusa. Ochrzci�em was w rowie z wod�. Szamotali�cie si� i darli wniebog�osy jak para kot�w. Joad popatrzy� na niego spod spuszczonych powiek i roze�mia� si�. - A to� przecie nasz pastor! Nasz pastor! Nie ma godziny, jak wspomnia�em o was jednemu go�ciowi. - By�em pastorem - o�wiadczy� tamten z powag�. - Wielebny Jim Casy - Krzak Gorej�cy. Wykrzykiwa� imi� Jezusa ku Jego chwale. I sp�dzi� do rowu z wod� tylu skruszonych grzesznik�w, �e a� si� od nich roi�o, a po�owa o ma�o nie uton�a. Ale to si� sko�czy�o - westchn��. - Teraz jestem po prostu Jim Casy. Straci�em powo�anie. Mam du�o grzesznych my�li, ale wydaj� mi si� wcale rozs�dne. Joad zauwa�y�: - Musi si� doj�� do r�nych my�li, kiedy si� cz�owiek zacznie zastanawia� nad tym i owym. Ma si� rozumie�, �e was pami�tam. Fajne by�y te wasze zebrania. Nie zapomn�, jak raz r�bn�li�cie ca�e kazanie chodz�c woko�o na r�kach i wrzeszcz�c na ca�e gard�o. Mama lubi�a was jak nikogo. A babcia mawia�a, �e objawienia ob�a�� was jak wszy. Joad pogrzeba� w zawini�tku i namacawszy kiesze� wydoby� p�litr�wk�. ��w poruszy� �apk�, ale zosta� zawini�ty jeszcze szczelniej. Joad odkr�ci� zakr�tk� i wr�czy� butelk� Casy'emu. - �ykniecie troch�? Casy wzi�� butelk� i patrzy� na ni� w zamy�leniu. - Nie wyg�aszam ju� kaza�. W ludziach nie ma ju� ducha bo�ego. Gorzej, bo i ja go nie czuj� w sobie. Od czasu do czasu co� si� tam jeszcze we mnie odezwie i urz�dz� nabo�e�stwo albo odm�wi� modlitw�, gdy ludzie zaprosz� mnie do sto�u, ale straci�em serce do tych rzeczy. Robi� to tylko dlatego, �e oczekuj� tego po mnie. Joad zn�w otar� czapk� twarz. - Chyba nie taki z was �wi�ty, �eby si� nie napi�, co? - zapyta�. Casy jakby dopiero teraz zauwa�y� butelk�. Przechyli� j� i poci�gn�� trzy du�e �yki. - Dobra w�dka - pochwali�. - No, jasne, - odpar� Joad. - Nie �aden samogon. Kosztuje dolara. Casy �ykn�� jeszcze raz z butelki, zanim zwr�ci� j� Joadowi. - No tak! - powiedzia�. - No tak. Joad wzi�� od niego butelk� i przez grzeczno�� nie otar� szyjki r�kawem, zanim zacz�� pi�. Przykucn�� i opar� flaszk� o zawini�tko. Palce jego natrafi�y na pr�cik, kt�rym m�g� kre�li� na ziemi w�asne my�li. Odgarn�� li�cie, wyg�adzi� piasek i zacz�� rysowa� tr�jk�ty i k�eczka. - Dawno was nie widzia�em - stwierdzi�. - Nikt mnie nie widzia� - odpowiedzia� pastor. - Odszed�em samotnie, siedzia�em i rozmy�la�em. Duch we mnie jest silny, ale nie ten sam. Nie jestem ju� tak pewny wielu rzeczy. Opar� si� mocniej o drzewo. Jego ko�cista r�ka w�lizn�a si� jak wiewi�rka do kieszeni kombinezonu i wyci�gn�a czarn�, nadgryzion� tabliczk� prasowanego tytoniu do �ucia. Star� starannie �d�b�a s�omy i kurz, kt�re przylgn�y do niej w kieszeni, a potem nadgryz� r�g i wepchn�� tyto� w policzek. Na podsuni�t� mu tabliczk� Joad machn�� odmownie pr�cikiem. ��w rzuca� si� w zawini�tku. Casy spojrza� na ruszaj�cy si� pakunek. - Co tam macie, kurczaka? Udusi si�. Joad zwin�� marynark� jeszcze szczelniej. - To ��w. Znalaz�em go na drodze. Stary cwaniak. Pomy�la�em, �e zabior� go dla m�odszego brata. Dzieci lubi� ��wie. Pastor pokiwa� z wolna g�ow�. - ka�de dziecko dostaje ��wia przy tej czy innej okazji. �adne jednak nie potrafi go zatrzyma�. Staraj� si� o to na wszystkie sposoby, ale pewnego dnia ��w odchodzi nie wiadomo dok�d. Tak jak ja. Nie wystarczy�o mi czyta� star�, poczciw� Ewangeli�, co le�a�a pod r�k�. Musia�em grzeba� w niej i zastanawia� si� nad ka�dym s�owem, a� podar�em j� w strz�py. Sp�ywa na mnie czasem jakie� natchnienie, ale nie mam ju� co g�osi�. Czuj� powo�anie do tego, by ludzi prowadzi�, a nie mam ich dok�d wie��. - A prowad�cie ich w k�ko! Ci�gle w k�ko! - poradzi� Joad. - Pchajcie do row�w z wod�. M�wcie, �e b�d� si� sma�y� w piekle, je�li o�miel� si� my�le� inaczej ni� wy. Po kiego licha chcecie ich dok�d� prowadzi�? Prowad�cie ich, i koniec! Prosty cie� pnia wyd�u�y� si� na ziemi, Joad przesun�� si� z ulg� w jego pasmo, przykucn�� i wyg�adzi� nowe miejsce do kre�lenia pr�cikiem swych my�li na piasku. Drog� nadbieg� kud�aty, ��ty owczarek ze spuszczonym �bem i wywieszonym, ociekaj�cym �lin� j�zykiem. Dysza� g�o�no, opu�ciwszy bezw�adnie ogon. Joad gwizdn�� na niego, ale pies spu�ci� tylko troch� ni�ej �eb i pok�usowa� szybko do jakiego� znanego sobie celu. - Spieszy mu si� gdzie� - wyt�umaczy� dotkni�ty nieco Joad. - Mo�e do domu. Pastor nie da� si� oderwa� od swego tematu. - Gdzie� mu si� �pieszy - powt�rzy�. - Racja, dok�d� pod��a. A ja - ja nie wiem, dok�d zmierzam. Wiecie, cz�sto doprowadza�em ludzi do tego, �e skakali, gadali i wykrzykiwali na chwa�� bo��, a potem jeden po drugim przewracali si� na ziemi� bez zmys��w. Niekt�rych chrzci�em, aby przywr�ci� ich do przytomno�ci. A potem... Wiecie, co potem robi�em? Zabiera�em kt�r�� z dziewczyn i pok�ada�em si� z ni� w trawie. I to za ka�dym razem. Sumienie mnie potem gryz�o, modli�em si� i modli�em, ale to nic nie pomaga�o. Kiedy nast�pnym razem zn�w wst�powa� w nie i we mnie duch bo�y, robi�em to samo. Powiedzia�em sobie, �e nie ma ju� dla mnie ratunku i �e ze mnie przekl�ty stary ob�udnik. A przecie� nie chcia�em tego. Joad u�miechn�� si� ods�aniaj�c d�ugie z�by i oblizuj�c wargi. - Nie ma jak takie gor�ce zebranie, nie trudno wtedy o ob�apk�. Sam to robi�em. Casy pochyli� si� naprz�d, podniecony - Widzicie! - zawo�a�. - Jakem to zrozumia� zacz��em rozmy�la�. Porusza� ko�cist� r�k� o grubych stawach z g�ry na d�, jak gdyby g�aska� kogo�. - I tak sobie wymedytowa�em: zazna�e�, cz�owieku, �aski g�oszenia s�owa bo�ego, ale �aska przenika ludzi tak mocno, �e skacz� i dr� si� wniebog�osy. Spa� w trawie z dziewczyn� to pono� diabelska sprawa. A przecie� dziewczyna tym bardziej chce p�j�� na traw�, im wi�cej czuje w sobie �aski bo�ej. I przysz�o mi do g�owy - co, do jasnej cholery... przepraszam!... jakim cudem diabe� mo�e wst�pi� w dziewczyn�, kiedy jest w niej tak pe�no Ducha �wi�tego, �e si� jej wprost uszami i nosem przelewa. My�la�by kto, �e kiedy jak kiedy, ale w takiej chwili wsk�ra on tyle, co kupa �niegu w piekle. A tu masz! Oczy b�yszcza�y mu z podniecenia. Przez chwil� �u� tyto� w z�bach, a potem splun�� w kurz. �lina potoczy�a si� obrastaj�c coraz bardziej py�em, a� nabra�a wygl�du okr�g�ej, suchej kulki. Pastor wyci�gn�� r�k� i wpatrzy� si� w d�o�, jak gdyby czyta� z ksi��ki. - A ja - ci�gn�� cicho - ja, dzier��cy w d�oni dusze tych wszystkich ludzi, odpowiedzialny za nich i �wiadomy tej odpowiedzialno�ci, za ka�dym razem pok�ada�em si� z dziewczyn�. Gdy podni�s� oczy na Joada, twarz jego wyra�a�a bezradno��. Zdawa� si� prosi� o ratunek. Joad wyrysowa� starannie w kurzu sylwetk� nagiej kobiety - piersi, uda, biodra. - Nigdy nie by�em pastorem - powiedzia�. - I nigdy nie marnowa�em okazji, kiedy pcha�a mi si� w r�ce. Po co mia�em �ama� sobie g�ow�, jak mi si� trafi�a gratka. Cieszy�em si� jak cholera, bra�em, i tyle. - Ale nie byli�cie pastorem - upiera� si� przy swoim Casy. - Dziewczyna by�a dla was tylko dziewczyn�. Wy�cie si� nimi wiele nie przejmowali, ale dla mnie one wszystkie by�y naczyniami �wi�to�ci. Pracowa�em nad zbawieniem ich dusz. I d�wigaj�c ca�� t� odpowiedzialno�� doprowadza�em je do tego, �e p�on�y �wi�tym �arem, a potem sz�y ze mn� na traw�. - Kto wie, mo�e powinienem by� zosta� pastorem - zauwa�y� Joad. Wydoby� z kieszeni tyto� i bibu�k� i skr�ci� papierosa. Zapali� go i spogl�daj�c poprzez dym z ukosa na pastora doda�: - Dawno ju� nie mia�em dziewczyny. Trzeba b�dzie to teraz nadrobi�. Casy m�wi� dalej: - M�czy�o mnie to tak, �e spa� po nocach nie mog�em. Mia�em na przyk�ad p�j�� wyg�osi� nauk� i powiadam sobie: "Na mi�o�� bosk�, tym razem tego nie zrobisz." I w�a�nie wtedy, kiedy to m�wi�em, wiedzia�em, �e to zrobi�. - Trzeba si� by�o o�eni� - powiedzia� Joad. - By� u nas kiedy� pastor z �on�. Jehowici. Nocowali na pi�trze. A kazania odbywa�y si� w naszej stodole. My, dzieciaki, pods�uchiwali�my. Po ka�dym kazaniu wieczornym m��ci� swoj� paniusi�, �e nie daj Bo�e. - Dobrze, �e�cie mi o tym powiedzieli - ucieszy� si� Casy. - My�la�em, �e to tak tylko ze mn�. W ko�cu tak mi by�o ci�ko, �e sam wszystko rzuci�em i poszed�em w �wiat. A my�la�em nad tym strasznie d�ugo. - Podkurczy� nogi drapi�c si� pomi�dzy palcami suchych,zakurzonych st�p. -Pyta�em sam siebie: "Co ci� gn�bi? Czy to, �e wy�ciska�e� dziewczyn�?" I odpowiada�em sobie: "Nie, grzech." I znowu pyta�em: "Dlaczego jest tak, �e kiedy cz�owiek, pe�en �aski bo�ej, powinien twardo opiera� si� grzechowi, dlaczego w�a�nie wtedy grzeszy?" - Po�o�y� dwa palce na d�oni poruszaj�c nimi rytmicznie, jak gdyby delikatnie uk�ada� obok siebie s�owa. - M�wi�em sobie: "A mo�e to i nie grzech. Mo�e ju� tacy ludzie s�. Mo�e na darmo wyp�dzamy z siebie diab�a batem." Przypomnia�em sobie, jak niekt�re siostry biczowa�y si� d�ugimi plecionkami z drutu. Przysz�o mi do g�owy, �e mo�e lubi� zadawa� sobie b�l i �e mo�e i ja to lubi�. Le�a�em pod drzewem, g�owi�em si� i g�owi�em, a� w ko�cu usn��em. Spa�em do wieczora, a kiedym si� obudzi�, by�o ju� ciemno. Gdzie� w pobli�u wydziera� si� kujot. I zanim poj��em, co wygaduj�, powiedzia�em na g�os: "Do diab�a z tym wszystkim! Nie ma grzechu i nie ma cnoty. Jest tylko to, co ludzie robi�. I wszystko, co robi�, jest ludzkie. Czasem to, co robi�, jest �adne, czasem jest brzydkie, ale tylko tyle ma si� prawo o tym powiedzie�." Zamilk� i podni�s� oczy znad d�oni, na kt�rej jak gdyby uk�ada� s�owa. Joad u�miechn�� si� do niego, ale baczny jego wzrok zdradza� zaciekawienie. - No i poradzili�cie sobie. Dobrze�cie to wszystko wykalkulowali. Casy podj�� znowu, a w g�osie jego d�wi�cza�y rozterka i b�l: - Pytam siebie: "Co to jest powo�anie, co to jest duch bo�y?" I odpowiadam: "To mi�o��. Kocham ludzi tak mocno,�e czasem ta mi�o�� prawie mnie rozsadza." I pytam znowu: "A czy Jezusa kochasz?" No i g�owi� si� od nowa, a� w ko�cu powiadam: "Nie, nie znam nikogo, komu na imi� Jezus. Znam du�o przypowie�ci, ale kocham tylko ludzi. Czasem kocham ich tak, �e a� mnie rozsadza i chcia�bym im nieba przychyli�, g�osz� wi�c to, co my�l�, �e im da szcz�cie." I tak gadam ze sob� diabli wiedz� jak d�ugo. Dziwicie si� pewno, �e tak sadz� diab�ami. Ano, nie widz� w takich s�owach nic z�ego. U�ywa ich cz�owiek, cho� nie ma nic paskudnego na my�li. Tak czy owak, powiem wam jeszcze co�, co wymy�li�em, a co w ustach pastora jest okropnym blu�nierstwem. I dlatego nie mog� ju� by� pastorem, bo tak w�a�nie my�l� i wierz� w to. - A co to takiego? - zapyta� Joad. Casy spojrza� na niego z zak�opotaniem. - Je�li was to zgorszy, nie obrazicie si� chyba, co? - Nie obra�am si� tak �atwo, chyba �e mi kto nos rozbije - o�wiadczy� Joad. - C�e�cie wymy�lili? - Zastanawia�em si� nad Duchem �wi�tym i Panem Jezusem. I takem sobie my�la�: "Dlaczego to mamy ��czy� Ducha �wi�tego z Bogiem Ojcem czy z Panem Jezusem? A mo�e Duch �wi�ty to wszyscy ludzie, kt�rych kochamy, mo�e Duch �wi�ty a duch cz�owieczy to jedno i to samo. Mo�e ca�a ludzko�� ma jedn� wielk� dusz�, a ka�dy z nas jest jak�� jej cz�stk�." Siedzia�em i rozmy�la�em nad tym, a� nagle zrozumia�em