9418

Szczegóły
Tytuł 9418
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9418 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9418 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9418 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tomasz Pacy�ski KOMU WYJE PIES 1. Dziewka s�u�ebna siedzia�a pod �cian�. D�o� zaciska�a na drewnianej r�koje�ci kuchennego tasaka, lecz d�ugie na p� �okcia, l�ni�ce ostrze, do kt�rego przywiera�y jeszcze w��kna wieprzowego mi�sa spoczywa�o nieruchomo na podo�ku. Spogl�da�a spokojnie szeroko otwartymi b��kitnymi oczyma, w kt�rych zastyg�o bezbrze�ne zdumienie. Cz�owiek obok niej wygl�da� na starego �o�nierza. Te� by� uzbrojony, w kr�tki, jednosieczny kord, podniszczony solidnie, z kling� pocienia�a od ostrzenia i wy�lizganymi, prawie czarnymi ok�adzinami r�koje�ci, w kt�re nieraz wsi�ka�y pot i krew. Ale trzyma� sw�j or� jak, nie przymierzaj�c, ch�op drzewce wide� do przerzucania gnoju, bez niedba�ej nonszalancji starych wojak�w. Zupe�nie jakby kto� w�o�y� bro� w martw� d�o�, zamkn�� przemoc� palce. Blady, czarnow�osy m�czyzna podni�s� si�, popatrzy� krytycznie na swe dzie�o. Prawie dobrze, oceni�, tak powinno by�. Siedz� i patrz�. I cho� s� ju� martwi, widz� wszystko. Pozostali dwoje te�. Jeszcze dzieci, cho� paniczowi w�s ju� si� nie�le sypa�. Oni nie mieli broni, zreszt� po c� bro� niedorostkowi, a tym bardziej o�mioletniej dziewczynce. Zw�aszcza tutaj, w komnacie sypialnej nad wielk� izb� sto�pu, za murami zamku, kt�rego wszak nikt przecie� nie oblega�. Nie, jeszcze nie jest dobrze. Policzek czarnow�osego drgn�� nerwowo, m�czyzna zn�w przykucn��. T�po chrupn�� wy�amywany palec. Teraz lepiej. Kord nie wypadnie z gar�ci, zbrojny trzyma go jak nale�y. Na d�wi�k �amanej ko�ci od szerokiego �o�a dobieg�o westchnienie. Tylko tyle, mo�e zreszt� to jedynie odg�os spazmatycznego oddechu. Twarz bladolicego �ci�gn�a si�, wargi wykrzywi� grymas, ods�aniaj�c z�by. D�o� si�gn�a do r�koje�ci sejmitara wystaj�cej znad ramienia. M�czyzna odwr�ci� si� powoli. Popatrzy na �o�e, na nag�, rozkrzy�owan� kobiet�, kt�rej zaci�ni�te mocno rzemienie rani�y bole�nie kostki i nadgarstki. Nie walczy�a, nie krzycza�a. Nawet nie b�aga�a o lito��. Oddycha�a tylko coraz szybciej i coraz g�o�niej, jakby zdawa�a sobie spraw�, �e ka�dy oddech mo�e by� ostatnim. Nie broni�a si� te� wcze�niej, cho� przecie� mog�a. Rysy zab�jcy drgn�y nagle, zmi�k�y. Tak bywa cz�sto. Nie broni� si�, cho� mog�. Nie pr�buj�. Tylko czekaj�, jakby w poddaniu si� dostrzegali ostatni�, cienk� ni� nadziei. Zaci�ni�te na r�koje�ci sejmitara palce pobiela�y. Klinga nawet nie zgrzytn�a, tak powolny by� ruch. Nad pochw� pokaza� si� cal jasnej stali. M�czyzna wpi� wzrok w twarz le��cej. Tak znan�, tak blisk�. Teraz martw� i nieruchom� jak maska, zastyg�� w przeczuciu bliskiego ko�ca. W wargi, spuchni�te i rozbite. Wydawa�o si�, �e jego r�ka �yje w�asnym �yciem, wbrew woli w�a�ciciela. Ostrze wy�oni�o si� na kolejny cal, potem nast�pny. Zacisn�� usta. Zdawa�o si�, �e jego blada ju� twarz sta�a si� zupe�nie bezkrwista, niczym u marmurowej rze�by. Na skroniach nabrzmia�y niebieskawe �y�y. Cicho zgrzytn�a klinga, wpychana przemoc� z powrotem do pochwy. Oczy skr�powanej ofiary zaszkli�y �zy szalonej nadziei. Wstrzyma�a oddech, nie chwyta�a ju� konwulsyjnie powietrza. I wtedy przez oblicze zab�jcy przebieg� nag�y skurcz. Pod jego czaszk� rozbrzmia�o wycie bestii. A� skuli� si� raptownie, i w tej samej chwili zasycza� dobywany sejmitar. R�ka nie da�a si� ju� powstrzyma�. Zdawa�o mu si�, �e widzi psa, jak wyje d�ugo, wznosi ostry, wilczy pysk ku pochmurnemu niebu. Wychudzone boki, pokryte sko�tunion� sier�ci� zapadaj� si�, po czym stercz�ca klatka �eber zn�w si� wznosi, a przejmuj�cy odg�os milknie, by za chwil� ponownie rozbrzmie� pe�n� moc�. Nie widzia� ju� niczego poza sw� wizj�. Komnaty o bielonych �cianach, szerokiego lo�a, upiornej widowni pod �cian�. Tylko psa. Jego skowyt, natarczywy i przenikliwy wype�nia� ca�y umys�. Przyzywa� i nakazywa�. Wargi bladolicego �ci�gn�y si� jeszcze bardziej, z gard�a, do wt�ru, doby� si� g�uchy charkot. M�czyzna spieszy� na wezwanie bestii. Stawa� si� ni�. Szerokie, zadane na o�lep ci�cie trafi�o bezb��dnie, samym pi�rem klingi. Wachlarzyk ma�ych, karminowych kropel splami� odsuni�te na boki zas�ony, zwisaj�ce z baldachimu wielkiego �o�a. Ci�kie, niegdy� jasne, b�yszcz�ce z�otem haft�w, teraz pociemnia�e od dymu z wielkiego komina i kopcia woskowych �wiec. Pani nigdy nie pozwala�a �wieci� w sypialnej �uczywem, w�a�nie ze wzgl�du na kotary. Kosztowa�y maj�tek, nikt inny nie mia� takich, mo�e sam kr�l albo kt�ry� z biskup�w. Teraz troska i ostro�no�� nie na wiele si� zda�y. Krew bryzn�a na tkanin�, o�ywi�a wype�z�e hafty �wie�� czerwieni�. Rzemienie napi�y si� do granic mo�liwo�ci, zdawa�o si�, �e pop�kaj�, zawibrowa�y jak napi�te ci�ciwy. Ale wytrzyma�y, kiedy bose pi�ty b�bni�y chwil� w mi�kk� sk�r�. Coraz s�abiej, w miar� jak gas� upiorny skrzek, kt�ry mia� by� wo�aniem o lito��, i milk� po�wist powietrza w przeci�tej tchawicy. Wycie te� zamar�o, urwane na najwy�szej nucie. Cisza uderzy�a nagle, a� og�uszaj�ca. Dzwoni�a w uszach, kt�re zab�jca przed chwil� jeszcze chcia� zakry� d�o�mi. Zdawa�a si� sp�ywa� g�st� mg�� w g��b czaszki, t�umi� mi�kko ko�acz�ce si� wspomnienie psiego zawodzenia. Cisza. Pies opu�ci� pysk ociekaj�cy �lin�, zwisaj�c� srebrnymi nitkami spomi�dzy po��k�ych k��w. Dysza� ci�ko, a jego czerwony j�zyk drga� w takt oddechu niczym skrawek mi�sa. M�czyzna przeciera� ostrze krzywego sejmitara lnian� szmatk� - krew nie powinna zasycha� w pochwie, pokrywa� rdzawymi w�erami wykutej w Damaszku klingi. Skupi� si� na tej czynno�ci, odurzony jeszcze nag�ym milczeniem, zdaj�cym si� napiera� zewsz�d. I zamar� nagle wp� ruchu, kiedy przez mg��, w kt�rej b��dzi�y my�li, przedar� si� cichy skowyt. W gardzieli bestii narasta�o bulgotliwe warczenie. Nie zaspokoi�a jeszcze g�odu. Damasce�skie ostrze spad�o z brz�kiem na kamienn� posadzk�. Do zab�jcy dotar�o, �e zabrak�o perfekcji. Nie zauwa�y�, kiedy czo�o panicza sk�oni�o si� ku piersi. Wida� by�o tylko jasn�, zlepion� krwi� i m�zgiem czupryn�. Dwoma krokami dopad� �ciany, chwyci� cia�o ch�opaka za rami�. Potrz�sn��, a� g�owa zako�ysa�a si� bezw�adnie. Teraz to na nic, refleksja przedar�a si� przez odr�twia�y umys�, za p�no. Zapiek�y oczy, �zy w�ciek�o�ci sp�yn�y po policzkach, rozprysn�y si� na kamieniach, znacz�c je ciemnymi plamami. Wszystko na nic. Szarpn�� za w�osy, sztywne od krwi. Popatrzy� w szeroko otwarte oczy. Nie wyra�a�y nic, ani strachu, ani zdziwienia. By�y puste, jakby spogl�da� w przygas�y b��kit wczesnojesiennego nieba. Szkli�y si� spokojem �mierci. Za p�no, poj�� zab�jca. On ju� nie dost�pi o�wiecenia. A bestia nie odejdzie, nadal szarpana �aknieniem. Dosta�a zbyt ma�o, zaledwie marny och�ap, niczym dla kundla na go�ci�cu. Dla demona �mier� jest niczym. Wyznawcy wszystkim, nawet martwi. Zw�aszcza martwi, bo tylko tacy stan� si� chciwymi wyznawcami. Za�mia� si� zgrzytliwie. Te� jestem trupem, przypomnia� sobie. Umar�em ju� dawno, niewiele pozosta�o z tego, kim by�em kiedy�. Ale wci�� mog� zabija�. Poczu� szalon� ch��, by obudzi� ch�opaka, wyrwa� ze snu �nionego z otwartymi oczyma. Spr�bowa� jeszcze raz, cho� jaka� racjonalna jeszcze cz�� umys�u, resztki cz�owiecze�stwa krzycza�y g�o�no, �e to niemo�liwe. Bez trudu st�umi� ten krzyk, zepchn�� go na dno �wiadomo�ci. Ale nie zrobi� nic. Wpatrywa� si� tylko d�ug� chwil� w twarz, na kt�rej �mier� po�o�y�a si� cieniem i wyostrzy�a rysy, dodaj�c wieku i powagi. To nie by�o ju� oblicze niedorostka, straci�o ch�opi�c� mi�kko�� i niewinno��. Nale�a�o do m�odzie�ca, kt�ry ju� nigdy nie stanie si� m�czyzn�. Ale by�o obce. Nie budzi�o wspomnie� ani uczu�. Pr�cz z�o�ci. Rozwar� palce wczepione we w�osy i pchn�� mocno, otwart� d�oni�, a� czaszka uderzy�a z g�uchym trzaskiem o �cian�. Wsta�, s�ysz�c w uszach narastaj�cy skowyt, coraz bardziej natarczywy. Bestia j�cza�a z �alu i niedosytu. Wzdrygn�� si�, kiedy w jej g�osie doszuka� si� gro�by. Z trudem powstrzyma� odruch, by zatka� uszy. Zdawa� sobie spraw�, �e to nic nie pomo�e. Jest tylko jeden spos�b, by demon zamilk�. Dok�dkolwiek by ruszy�, bestia pobie�y za nim. B�dzie sz�a krok w krok, wci�� b�dzie czu� na plecach jej oddech, s�ysza� bolesny j�k, upiorne wezwanie. Nigdy nie zdo�a jej nasyci�, p�onne s� wszelkie nadzieje. Nie ma na �wiecie tyle cierpienia. Wci�� b�dzie g�odna. I wkr�tce skowyt zn�w zamieni si� w wycie i nie ucichnie, dop�ki bestia nie dostanie zn�w jad�a. Wtedy zamilknie. Na kr�tko. Podni�s� sejmitar, machinalnie obejrza� ostrze, czy nie dozna�o szwanku od uderzenia o tward� posadzk�. Ostro�nie powi�d� opuszk� palca po l�ni�cej kraw�dzi i odetchn�� z ulg�, gdy nie wyczu� �adnej, nawet male�kiej szczerby. Teraz wyjd�, my�la� mozolnie. Zejd� po drewnianych, w�skich schodach do s�onecznej izby. Potem na podw�rzec. Pewnie kto� zast�pi mi drog�... U�miechn�� si�. Samym koniuszkiem j�zyka przejecha� powoli po g�rnej wardze. Niech tylko, kurwa, spr�buje... *** P�omyki wystrzeli�y wy�ej, zata�czy�y nad such� ga��zk�. W jasny dzie� pod warstw� szarego popio�u nie by�o wida� �arz�cych si� w�gli. Ale od ma�ego ogniska promieniowa� �ar, a co wa�niejsze, snu�y si� z niego smu�ki dymu. Nie pomaga�o to jednak za wiele. Claymore Ramirez zakl��, po czym klepn�� si� z rozmachem po karku. Jak zwykle za p�no, skonstatowa� spojrzawszy z obrzydzeniem na umazane krwi� wn�trze d�oni. Wytar� r�k� o spodnie, powstrzymuj�c si� ze wszystkich si� od drapania pok�utej szyi. Me�� pod nosem przekle�stwa na my�l o potencjalnym zleceniodawcy, kt�ry upar� si�, by spotka� si� w�a�nie tutaj, z dala od miasta, na pieprzonej polance pod pieprzonym d�bem, pe�nej pieprzonych komar�w. Dym zg�stnia�, owion�� skulonego przy ognisku Walijczyka. Brz�cz�ca chmura unios�a si� wy�ej, za to Claymore pocz�� krztusi� si� i kas�a�. Przetar� za�zawione oczy, nieledwie wsp�czu� owadom, kt�re pobzykiwa�y w�ciekle w bezpiecznej odleg�o�ci. Ga��zka dopali�a si� szybko, ale na szcz�cie w zasi�gu r�ki mia� spory zapas. Ramirez mia� nadziej�, �e nie zbraknie ich do czasu, a� tajemniczy szlachcic wreszcie nadjedzie. Zapewne z ca�ym pocztem, tacy nie zapuszczaj� si� do lasu samopas czy nawet samo wt�r, z wiernym giermkiem jeno. Wyd�� wargi z pogardliw� z�o�ci�. Dlaczego mamy spotyka� si� w�a�nie tutaj, pomy�la� po raz kt�ry� z rz�du, skoro i tak g�wno z dyskrecji. Czelad� niechybnie rozgada. Nie znosi� pa�skich fanaberii. O wiele lepiej wsp�pracowa�o si� z kupcami, oni rozumieli wszystko. A nawet i obiadem potrafili podj��, co by�o istotn� rzecz� w ci�kich czasach. Cho� mieli te� wady, byli sk�pi i liczyli si� z ka�dym pensem. Tu szlachta rzeczywi�cie mia�a przewag�, zw�aszcza je�li chodzi�o o tak dziwne i nieuchwytne sprawy jak honor. Claymore ju� dawno odkry�, jak wysoko to w�a�nie ceni� dobrze urodzeni. I jak�e �atwo zazwyczaj przeliczaj� na srebro. P�omyki ta�czy�y nad zwijaj�cymi si� w ogniu, czerniej�cymi ga��zkami, a Claymore kas�a� i przeciera� oczy. Komary mimo dymu pr�bowa�y k�sa�, co wi�cej, nie by�y to bynajmniej pr�by bezskuteczne. Dorzuci� nast�pn� ga��zk�. Ju� nie kl�� nawet. My�la� tylko melancholijnie, �e je�li szlachcic si� sp�ni, zastanie tylko suchy, wys�czony z krwi zew�ok. I zn�w ludziska b�d� baja� o wampirach z puszczy Sherwood. *** Nie�atwo by�o zaskoczy� Ramireza. Ale szlachcicowi si� uda�o. Przyby� sam. Claymore zdo�a� jako� ukry� zdziwienie. Kiedy przybysz zeskoczy� z konia najemnik wci�� grzeba� patykiem w popiele, wzbijaj�c r�j iskierek, kt�re wzlatywa�y w ciemniej�ce ju� niebo. Nie okaza� te� zniecierpliwienia, mimo i� musia� czeka� ca�e popo�udnie. Wierzchowiec odszed� spokojnie, kiedy tylko je�dziec pu�ci� wodze. Dobry, wyszkolony bojowy ko�, zauwa�y� mimochodem Walijczyk. Musia� kosztowa� maj�tek, co najmniej dobr� wie�. Pot�ne zwierz� nie p�oszy�o si� na widok obcego, nie przeszkadza� mu dym z ogniska, kt�ry pocz�� s�a� si� nisko, nad sam� polan�. Tylko g�adka, kasztanowa sk�ra drga�a lekko na zadzie, kiedy pot�ny ogier smaga� si� ogonem, odganiaj�c natarczywe gzy i b�ki. Szlachcic nie odzywa� si�, mierzy� tylko Claymore'a badawczym spojrzeniem, skrzywiony lekko, jakby spodziewa� si� zasta� kogo� innego. Ramirez bez trudu powstrzyma� kpi�cy u�miech. Zawsze tak by�o. Potrzebowali jego us�ug. Cz�sto zdarza�o si�, �e nawet o nie b�agali. Nie od razu, naturalnie. Ale przychodzi�a taka chwila. Pr�dzej czy p�niej. Najpierw by�a wy�szo��, zabarwiona odrobin� pogardy. Nawet kupcy nie potrafili si� powstrzyma�, by nie spogl�da� z g�ry na kogo�, kto by� przecie� tylko najemnikiem. A nawet gorzej, ima� si� spraw, kt�rych nie ruszyliby szanuj�cy si� cottereaux. A c� dopiero szlachta. Ci okazywali pogard� szybciej. Dawali do zrozumienia, �e s� niesko�czenie lepsi, �e nie ubrudz� sobie przecie� r�k. Claymore wsta� niespiesznie, by zajrze� przyby�emu prosto w twarz, zimnym, wypraktykowanym przez lata spojrzeniem. Zazwyczaj skutkowa�o natychmiast. Ale nie tym razem. Szlachcic, posuni�ty ju� nie�le w latach, nie uciek� wzrokiem w bok, nie maskowa� zdenerwowania odruchowym zacieraniem r�k. Pokryta zmarszczkami jak suszone jab�ko twarz pozosta�a niewzruszona. - Sko�czy�e�? Ramirez drgn��, zaskoczony. S�dzi�, �e to on pierwszy b�dzie musia� si� odezwa�. - Co niby sko�czy�em? - stara� si� nada� swemu pytaniu jak najbardziej oboj�tne brzmienie. Szlachcic przymru�y� wyblak�e, b�yszcz�ce starczymi �zami oczy. Jak topniej�ce bry�ki lodu, nasun�o si� Walijczykowi natr�tne skojarzenie. - Wiem, kim jeste� - odpar� stary sucho. - Wiem, ile bierzesz, wi�c oszcz�d� sobie tych sztuczek, nie robi� na mnie wra�enia. Do rzeczy, Ramirez. Claymore uzna�, �e najlepszy b�dzie nieznaczny u�miech. Niezbyt wyzywaj�cy, ot, �yczliwe zainteresowanie, dow�d sympatii, mo�e wsp�czucia z powodu k�opot�w tego niem�odego ju� cz�eka. Cho� niem�ody, szlachcic trzyma� si� prosto, wysoki i chudy jak maszt, siwy jak popi�. W�a�nie, jak popi�, pomy�la� Claymore, kr�tko przyci�te w�osy rycerza nie mia�y odcienia mlecznej bieli czy po�yskliwego srebra. Mia�y barw� zmatowia�ej szaro�ci. Nie ma przy sobie broni, spostrzeg� Walijczyk. Zerkn�� nieznacznie na wierzchowca, kt�ry oddala� si� powoli, poskubuj�c traw�. Zauwa�y� przytroczon� do siod�a pochw�, stercz�c� r�koje�� p�torar�cznego miecza. Poczu� respekt dla starego. Cz�owiek, kt�ry wyrusza do puszczy samopas, z mieczem jeno, zas�uguje na szacunek. Jest odwa�ny, przemkn�o mu przez my�l, albo g�upi, co jak�e cz�sto idzie ze sob� w parze. Ale raczej nie w tym wypadku. Idioci nie do�ywaj� tak podesz�ego wieku. By�a jeszcze trzecia mo�liwo�� i pomy�lawszy o niej, Claymore opu�ci� na moment powieki, by ukry� b�ysk w oku. Szlachcic albo jest odwa�ny, albo zdesperowany. Pozwoli� sobie na jeszcze jedno taksuj�ce spojrzenie. Nie chcia� przeci�ga� struny, ale intrygowa� go ten cz�owiek. I niepokoi�. �miech starego by� zgrzytliwy i nieprzyjemny, rozbrzmiewa�y w nim �wiszcz�ce tony, gdy rycerz zaczerpywa� powietrza mi�dzy kolejnymi paroksyzmami. Odrzuci� g�ow� i �mia� si� na ca�e gard�o, a� wreszcie zani�s� si� suchym, rz꿹cym kaszlem. Niewzruszona dot�d twarz poczerwienia�a, �zy pociek�y po pobru�d�onych policzkach. Ramirez bezwiednie odetchn�� z ulg�. Oto wreszcie pojawi�a si� pierwsza rysa. Pierwsza s�abo��, kt�r� b�dzie mo�na wykorzysta�. I wykorzysta� j� bezwzgl�dnie. - Do rzeczy, panie - rzuci� z burkliw� arogancj�, zanim jeszcze stary przesta� si� d�awi�. - Nie b�dziemy tak sta� po pr�nicy. Kaszel przeszed� w rz꿹cy chichot. Jest szalony, zrozumia� nagle Claymore, szalony jak marcowy zaj�c. Nie boi si� niczego i nikogo, nawet w�asnej, bliskiej �mierci, kt�r� cz�ek w jego latach winien ju� mie� na uwadze. Ch�odny dreszcz przebieg� Walijczykowi po krzy�u, kiedy tak sta� i s�ucha�, jak uspokaja si� �wiszcz�cy i p�ytki oddech. To nie jest zwyk�a sprawa, u�wiadomi� sobie, ten cz�owiek nic chce pomsty na nieuczciwym d�u�niku, nie chce si� wyr�czy� cudzymi r�koma, �eby w�asnych nie zbruka�. To nawet nie rodowa wr�da czy zatarg z niemi�ym s�siadem, kt�rego miejsce nie na kasztelu, ale w ziemi, na g��boko�� sztychu. To co� wi�cej, pomy�la�, czuj�c jak mr�wki spaceruj� mu wzd�u� krzy�a. Ale zaraz z�e przeczucia odesz�y, zast�pi�a je ciekawo��. Jak zwykle, kiedy Claymore stawa� naprzeciw tajemnicy. Szlachcic charkn��, splun�� na mech g�st� flegm�. Roztar� j� butem. - Nie roz�mieszajcie mnie, panie Ramirez - mrukn�� g�osem wprawdzie jeszcze nieco chrypliwym, ale brzmi�cym ju� prawie normalnie. - Bo jeszcze zajad�w dostan�, A pr�dzej mo�e si� zdarzy�, po prawdzie, �e zatchn� si� przedwcze�nie. Zmora na piersi leg�a i dusi... Splun�� ponownie i jeszcze szybciej roztar� plwocin�. Ale nie do�� szybko, by nie mo�na by�o dostrzec w niej czarnych nitek zakrzep�ej krwi. Zosta�o mu niewiele czasu, zrozumia� Walijczyk. Bardzo niewiele. - Ano nie roz�mieszajcie - stary rzuci� mu szybkie spojrzenie. - Bo wierzcie mi, panie Ramirez, nie op�aci wam si� to. Moi spadkobiercy g�wno wam zap�ac�. Uk�ad taki. Otar� ostatni� �z� sp�ywaj�c� po policzku. Oddycha� ju� normalnie, wyprostowa� si� nawet. Zn�w g�rowa� nad Walijczykiem, zn�w roztacza� aur� pewno�ci i si�y. - Jedziemy rzuci� kr�tko, kiedy Claymore sta� w milczeniu, pewien ju�, �e za chwil� dowie si�, o co tak naprawd� chodzi. - Nie b�dziemy tak stercze� na tej zasranej polance. Stuli� usta jak do gwizdni�cia, ale spomi�dzy cienkich, sinych warg wydoby� si� jedynie cichy syk. Wystarczy�o, by skubi�cy traw� ko� zastrzyg� uszami i powoli ruszy� do swego w�a�ciciela. - Nie b�dziemy stercze� - mamrota� szlachcic pod nosem, poklepuj�c szyj� wierzchowca. - Bo ci� komary ze�r�, panie Ramirez. Mnie, uwa�asz, nie ruszaj�... Claymore drapa� si� po sw�dz�cym od uk�sze� karku, czu� pod palcami nabrzmiewaj�ce b�ble. Niewa�ne dok�d pojedziemy, przemkn�o mu przez g�ow�, wsz�dzie b�dzie lepiej ni� tutaj. C� za pomys�, spotyka� si� w puszczy, zw�aszcza w deszczowe lato. No w�a�nie, nagle dotar�o do niego z ca�� jasno�ci�, c� za pomys�. Przecie� by�o tyle miejsc zapewniaj�cych dyskrecj�, z dala od ciekawskich oczu. Ma�o to karczem przy traktach, ma�o wiosek, gdzie kmiecie cho� piwskiem podejm� cz�owieka? A i nie chlapn� nic, bo wiedz�, co ich za to mo�e spotka�. Nic przyjemnego przecie�, kiedy si� p�on�ca strzecha za ko�nierz sypie. Co wi�cej, jak u�wiadomi� sobie w�a�nie Claymore, nie zna� tego cz�owieka. By�o to tym dziwniejsze, i� zdawa� sobie spraw�, �e to bez w�tpienia kto� znaczny. A jednak dot�d go nie spotka�, cho� kr�ci� si� ju� od d�u�szego czasu w okolicy, wyj�tkowo, jak si� okazuje, sprzyjaj�cej interesom. Zawsze tak jest w hrabstwach spustoszonych wojn�, nawet niewielk� i ca�kiem prywatn�. Nigdy nie zapomina� twarzy. Ale m�g� przysi�c, �e to wychud�e, pobru�d�one zmarszczkami oblicze z g��boko zapadni�tymi, zimnymi oczyma widzi po raz pierwszy. Dziwne, skrzywi� si� nieznacznie. - I co Lak frasujecie, panie Ramirez? - Stary szlachcic oderwa� si� na chwil� od doci�gania popr�gu. - Sprowad�cie swojego wierzchowca, macic chyba jakiego�? Na piechot� tu nie przyle�li�cie przecie�? Za�mia� si�, ale po chwili umilk�, kiedy chichot si� niepokoj�co za�ama�. Odkaszln�� i wr�ci� do sprawdzania uprz�y, powoli i systematycznie doci�gaj�c rzemienie. Claymore u�miechn�� si� pod nosem. Te machinalne, rutynowe czynno�ci wiele m�wi�y o starym. Nawet teraz, kiedy czeka ich tylko przeja�d�ka, sprawdza wszystko jak przed pojedynkiem. Ale u�miech Walijczyka maskowa� te� irytacj�. Dal sobie wytr�ci� z r�ki inicjatyw� i musia� ze z�o�ci� przyzna�, �e szlachcic ma przewag�. Nie doczeka� si� skaml�cych pr�b ani pr�b podbijania ceny. Nie us�ysza� wyrzucanej z siebie w gor�czkowym po�piechu historii, z tych niezbyt prawdziwych, ale kryj�cych gdzie� sedno sprawy, kt�r� mia�by za zleceniodawc� za�atwi�. Zazwyczaj tak by�o, wystarczy�o odrzuci� ozdobniki, niepotrzebne i nieproszone usprawiedliwienia. �aden z klient�w nic zdawa� sobie do ko�ca sprawy, �e nie maj� one najmniejszego znaczenia. Ale wszyscy starali si� przedstawi� siebie w jak najlepszym �wietle. Ten by� inny. Claymore przy�apa� si� na my�li, �e to w�a�ciwie stary szlachcic czyni mu zaszczyt, chc�c wtajemniczy� w swe sekrety. I a� zme�� pod nosem przekle�stwo. Jak na razie wcale nie wtajemniczy�. - Co tam mruczycie pod nosem, panie Ramirez? - burcza� stary. Wszystko by�o w porz�dku, bo poklepywa� ju� wierzchowca po l�ni�cej szyi. - Zbierajcie si�, a nie zapomnijcie ogniska zasika�. Ramirez zacisn�� bezwiednie pi�ci. Musia� przyzna�, �e rycerz potrafi wyprowadzi� go z r�wnowagi. Odetchn�� g��boko. Bo te� zdawa� sobie spraw�, �e szlachcic czyni to celowo. - Zaraz zasikamy - odpar� powoli, staraj�c si� panowa� nad g�osem. - A i po konia p�jdziemy, istotnie, prawi�cie, panie. Nie przyle�li�my tu na piechot�. Stary zaci�� w�skie wargi, daj�c tym Claymore'owi okazj� do przelotnej satysfakcji. Jednak mo�na ci� trafi�, staruchu, pomy�la� Walijczyk. Kolejna my�l nie by�a ju� jednak Lak optymistyczna. O ciekawo�ci, kt�ra kiedy� mo�e przywie�� do zguby. *** Odstawiony kubek uderzy� o blat z nieheblowanych desek mocniej ni� Claymore zamierza�. Resztki wina chlusn�y, wsi�k�y w drewno. Walijczyk pokr�ci� g�ow�. - Nic z tego - powiedzia� zdecydowanie. Zapad�a cisza, s�ycha� by�o tylko potrzaskiwanie polan na palenisku i niewyra�ne przekle�stwa, dochodz�ce zza �cian z grubych poczernia�ych bali. Mieli dla siebie ca�� karczm�, a raczej pod�y, przydro�ny zajazd. I tak nie by�o �adnych go�ci. Claymore zastanawia� si�, z czego w�a�ciwie �yje w�a�ciciel, ma�y, szczurowaty osobnik z wystaj�cymi, �miesznymi siekaczami. Zw�aszcza teraz, kiedy rozs�dni ludzie nadal szerokim �ukiem omijaj� puszcz�, cho� rebelia zako�czy�a si� ju� ca�e lata temu. Ale wci�� nikt nie odbudowa� puszcza�skich przysi�k�w, osadnicy nic kwapili si� do karczowania por�b czy cho�by do obsiania le��cych od�ogiem poletek nieopodal zr�b�w spalonych sadyb. Karczma, spora i przysadzista, kryta zapadni�tym dachem z pozielenia�ych od mch�w gont�w, sta�a pusta. Niedaleko wprawdzie od traktu, ale i go�ciniec porasta� chwastami, pieni�y si� na nim ju� ca�kiem spore brz�zki. Wida� niewielu je�dzi�o t�dy, a i kolein w�a�ciwie nie by�o ju� wida�, znaczy �aden w�z nie przeby� tej drogi od niepami�tnych czas�w. K��tnia za �cian� dobiega�a coraz g�o�niej. Nad basowe pohukiwanie karczmarza wybija� si� wyra�niej kobiecy jazgot. Szlachcic odchyli� si� na swym zydlu, przymkn�� oczy. Ale Claymore widzia�, �e spod spuszczonych powiek �ledzi go wci�� uwa�ne spojrzenie. Stary nawet si� nie skrzywi�, us�yszawszy zdecydowan� odmow�. Jego twarz, martwa niczym maska wyrze�biona ze stoczonego przez czerwie drewna, nawet nie drgn�a. - Nic z tego - powt�rzy� Ramirez ju� ciszej. Milczenie si� przed�u�a�o i poczyna� si� niepokoi�. Aby zaj�� czym� r�ce, uni�s� ponownie kubek do ust, poci�gn�� �yk z samego dna. Wino ju� wystyg�o, splun�� po chwili czym�, co mog�o by� go�dzikiem albo rozmoczonym karaluchem. W ka�dym razie po smaku nie spos�b by�o stwierdzi�. Stary mia� jednak wyj�tkowy dar do wyprowadzania go z r�wnowagi. Jazgot za �cian� osi�gn�� najwy�sz� nut� i urwa� si� , nagle jak uci�ty no�em, kiedy rozleg�o si� dono�ne kla�ni�cie. Po twarzy szlachcica przemkn�� cie� u�miechu. - Baba to jak przy�bica... - mrukn��. Rozci�gn�� szerzej bezkrwiste wargi na widok zdziwienia towarzysza. W �wietle paleniska b�ysn�y ��tawo z�by. - Jak nie trzasn��, to si� nie zamknie - wyja�ni�. Claymore parskn�� resztk� wina. - Nie zaplujcie si�, panie Ramirez tamten nie przepu�ci� okazji. Walijczyk by� zdziwiony. Spodziewa� si� wszystkiego, tylko nie leniwej, przyjaznej pogaw�dki, wprawdzie przeplatanej z�o�liwo�ciami. Jakby dw�ch przyjaci� gwarzy�o sobie przy kominie. A przecie� w�a�nie przed chwil� odm�wi� i oczekiwa�, w najlepszym razie, wynios�ego i gniewnego spojrzenia, mo�e nawet przekle�stw i wyzwisk. Chyba jednak wyzwisk, bo stary zd��y� ju� da� do zrozumienia jak wielka przepa�� dzieli jego, szlachetnie urodzonego, leciwego rycerza od yeomana, kt�ry w dodatku zajmuje si� podejrzanymi sprawkami. - Wybaczcie, panie... - zacz�� wbrew sobie, przed chwil� jeszcze nie przypuszcza� nawet, �e posunie si� do przeprosin. - Ale nie. - Zamknij si�, Claymore - przerwa� mu bezceremonialnie szlachcic. - Twoje ekskuzy potrzebne mi s� jak, nie przymierzaj�c, druga dziura w dupie. Ju� nie mru�y� oczu, utkwi� w Walijczyku ci�kie spojrzenie. Co� by�o w tym wzroku takiego, �e tamten zamilk� natychmiast. - Ale wyja�nienia, i owszem. Jeste� mi to winien, Claymore. Ju� nie �panie Ramirez�. Claymore bezwiednie pokr�ci� g�ow�. W g�osie starego nie wyczuwa� teraz kpiny. Tylko zniecierpliwienie. I chyba starannie maskowany zaw�d, Postukiwa� palcami o brzeg glinianego kubka, zajrza� do�, jakby pr�cz rozmi�k�ych korzeni spodziewa� si� znale�� w nim co� jeszcze. Nic nie by�o, podobnie jak w dzbanie. Z irytacj� odstawi� naczynie. - Wiecie, panie, nic obra�cie si� - zacz�� powoli, starannie dobieraj�c s�owa. Co� przestrzega�o go przed robieniem sobie wroga ze starego cz�owieka, kt�ry cho� stal nad grobem, potrafi� budzi� respekt. I szacunek. Nie obra�cie si� - powt�rzy�. - Znam spraw�. Zamilk� na chwil�. Nie wiedzia�, jak kontynuowa�, pozbiera� rozbiegane my�li. I zastyg� z otwartymi ustami, widz�c, jak stary u�miecha si�, ju� nie wilczym wyszczerzeniem z�b�w, ale zupe�nie normalnie. G�wno wiesz, przyjacielu - zaskoczy�o go. - Ale nie kr�puj si�, ch�tnie us�ysz� twoj� wersj�. A potem, owszem, twoje przeprosiny r�wnie�. Kiedy ju� zrozumiesz, jakim jeste� g�upcem. Claymore pokiwa� g�ow�. Ju� zaczyna� co nieco rozumie�. *** - Nie, panie - powt�rzy� Walijczyk po raz kt�ry� z rz�du, wci�� nie wywo�uj�c �adnej �ywszej reakcji, - Nie do mnie z tak� spraw�. Zastanawia� si�, ile z tego, co m�wi, trafia do starego rycerza. Bo te� nie dawa� on po sobie nic pozna�, zn�w przymkn�� oczy, jakby drzema�, ju� nawet spod opuszczonych powiek nie wida� by�o b�ysku spojrzenia. Wielkie, ko�ciste �apska, poznaczone starczymi plamami spoczywa�y w bezruchu na r�koje�ci trzymanego mi�dzy kolanami miecza. Ciekawe, jak szybko potrafi�by obna�y� ostrze, przemkn�o Walijczykowi przez g�ow�. Prze�kn�� �lin�. Doprawdy wola�by nie sprawdza�. - Nic do mnie - powt�rzy� ju� bardziej do siebie. - To, jakby wam to, panie, powiedzie�, rodzinna sprawa. Rodzinna zemsta. Nie mieszam si� w takie rzeczy. - K�amiesz - us�ysza� cichy szept. Rycerz nawet nie uchyli� powiek. Claymore parskn�� �miechem, mia� nadziej�, �e nie zabrzmia� on zbyt nerwowo. Dostrzeg�, �e kostki zaci�ni�tych na r�koje�ci d�oni lekko zbiela�y. - Nie k�ami� - zapewni� solennie. Powstrzyma� si� od spojrzenia przez rami�, pami�ta�, �e tam jest tylko �ciana, z wielk� stert� �mierdz�cych, niegarbowanych jeszcze sk�r, co wyja�nia�o poniek�d, z czego utrzymuje si� karczmarz i jego rodzina na tym puszcza�skim zadupiu. Zastanawia� si�, czy w razie czego zd��y rzuci� si� na plecy, zanim ostrze rozr�bie st�, a przy okazji i jego samego. Mia� w�tpliwo�ci. - Nie k�ami� - powt�rzy�. Odetchn�� g��boko, staraj�c si� nie m�wi� coraz szybciej. - Owszem, mieszam si�, przyznaj�, ale nie w takie. - A co w tej jest niezwyk�ego? - szept zabrzmia� jak syk. Claymore przetar� oczy. Zaczyna�y mu �zawi�, zupe�nie jak staremu. Izba pe�na by�a dymu, wt�aczanego przez dymniki porywami wiatru. - Proponowano mi ju� - powiedzia� ostro. Zaczyna�o go to wszystko denerwowa�. - Odm�wi�em, bo nie m�j interes, zap�aty niewart. Bo nigdy nie wiadomo... Pi�� uderzy�a o st�. Stary pochyli� si�, otworzy� wreszcie oczy. Doszed�e� do sedna, przyjacielu - powiedzia� sucho. - I po co by�o tak kr�ci�? Pieprzy� o zasadach? Boisz si�, i tyle. Burcza� co� jeszcze pod nosem. Zaciska� i otwiera� na przemian ko�cist� d�o�. Claymore poczerwienia�. Bardziej ze z�o�ci na w�asn� reakcj� ni� ze wstydu. - Owszem, boj� si� - uci��. - Z do�wiadczenia. Bo rodzinne wa�nie maj� to do siebie, �e obracaj� si� przeciw obcym. Albo te� trwaj� w niesko�czono��. I wierzcie mi, panie, nic op�aca si�. Za marn� zap�at�, bo ona zawsze okazuje si� marna. Przeci�gn�� si�, a� trzasn�o w stawach. Zydle by�y niewygodne. Do�� tego, pomy�la�, stary chyba si� nie w�cieknie. A i tak trzeba si� jako� wykr�ci�. Domy�la� si� kim jest siwy jak popi� szlachcic. Skoro s�udzy nie dali rady, musia� si� sam pofatygowa�. Odm�wi�em ju� raz - powiedzia� twardo, spogl�daj�c wprost w za�zawione oczy. - Nie podaj�c przyczyn, bo przecie� nie musz�, prawda? Ale skoro sam si� trudzi�e�, panie, to winienem ci wyja�nienie. Rycerz prawic niedostrzegalnie kiwn�� g�ow�. Oczy zab�ys�y mu w mroku i Claymore ze zdziwieniem stwierdzi�, �e tli si� w nich co� na kszta�t weso�o�ci. - �mia�o - pad�o jedno kr�tkie s�owo. Ni to zach�ty, ni to przyzwolenia. - Nie, zaczekaj. Claymore zd��y� tylko zaczerpn�� oddechu, szykuj�c si� do d�u�szej przemowy. Nie dane mu by�o nawet zacz��. - Powiesz, co� sobie wykoncypowa� za�mia� si� stary zgrzytliwie. Pochyli� si� nad sto�em, chc�c zbli�y� si� jak najbardziej do rozm�wcy. - Powiesz wszystko. A potem... Lubisz ryzykowa�, Claymore? - spyta� znienacka. Ramirez odsun�� si� nieznacznie. Owion�� go oddech, nawet niespecjalnie smrodliwy. Ale m�g� w nim wyczu� trawi�c� rycerza gor�czk�, niepochwytny zapach bliskiej �mierci. Wstrz�sn�� nim dreszcz. - Nie lubi� - odpar� powoli i z namys�em. Zn�w by� zaintrygowany. - Ale mog�. - Mo�esz, powiadasz? - b�ysk w bladych oczach zn�w skry� si� szybko pod powiekami. - No to mam propozycj�. Powiesz, co wiesz, a potem, je�li si� mylisz, to wys�uchasz mnie jeszcze raz. Uwa�nie. I przychylniej ni� dot�d. - Tylko tyle? - roze�mia� si� Claymore. - Tylko takie warunki? - Tak - w g�osie rycerza zabrzmia�a powaga. - Tylko takie. Albo a� takie. A dlaczego, to si� sam przekonasz. Walijczyk milcza� chwil�, postukuj�c pustym kubkiem w zalany winem, poplamiony starym t�uszczem blat. Spodziewa� si� czego� innego. Zwyk�ej pr�by wytargowania - nie zgadniesz, mniejsza zap�ata. Albo w og�le bez zap�aty, tak te� si� zdarza�o. Nigdy nie dawa� si� nabiera� na takie uk�ady. Ale tym razem postanowi� zaryzykowa�. Usiad� wygodniej - W porz�dku - zacz��. - Pewien mo�ny pan wr�ci� z Palestyny. Samowt�r, z jednym zbrojnym jeno, tak przynajmniej powiadaj�. Bo do swego kasztelu dotar� ju� sam. Urwa�, rzuci� spojrzenie na starego szlachcica. Ten zdawa� si� drzema�. Tylko ko�ciste palce drga�y ledwie widocznie, wybija�y rytm na pociemnia�ym drewnie sto�u. - Dotar� wi�c i jako to bywa, nie mieszkaj�c do ma��onki swej si� uda�. Kt�ra, dziwnym trafem, na murach nie sta�a ukochanego m�a wypatrywa�, a w sto�pie si� zamkn�a, w izbie sypialnej. Tedy nasz rycerz, widno st�skniony, z konia zeskoczy�, wodze jeno s�u�bie cisn�� i do niej pod��y�. Po czym ma��once swej prawej, wyt�sknionej i dziatkom ma�ym gardzio�ka poder�n��. Zdarza si�. Claymore zawiesi� g�os. - M�w dalej - ponagli� stary beznami�tnie. Nawet nie uni�s� powiek, nic zmieni� si� wyraz jego twarzy. O�wietlona md�ym blaskiem paleniska wci�� wygl�da�a jak drewniana maska. - M�w, to wszystko przecie� wiem. No pewnie, �e wiesz, pomy�la� Claymore niech�tnie. W�a�nie zbli�a� si� do mniej bezpiecznych fragment�w swej opowie�ci. I zastanawia� si�, jak rycerz, niew�tpliwie �ywotnie zainteresowany, na nie zareaguje. - Bywa, jak wiecie - mrukn��. - W Ziemi �wi�tej cni si�, a i g�upie my�li przychodz� cz�ekowi do g�owy. Z�e j�zyki plot�, zawistni s�siedzi m�c�. I cz�ek, zamiast li cieszy� si�, �e dajmy na to bia�og�owa potomka powi�a, o czym pos�a�cy donosz�, wzrusza si� wpierw, ale potem kombinowa� zaczyna, �e to ju� trzy lata z ok�adem, jak zamek rodzinny opu�ci�. Zdarza si�. Palce starego zamar�y, d�o� zn�w zacisn�a si� w pi��. - Do rzeczy, Ramirez! - sykn�� rycerz, wci�� nie otwieraj�c oczu. - Nie pieprz i si� nie rozpraszaj. Dobrze wiesz, �e tym razem nie o to posz�o. Walijczyk u�miechn�� si� przepraszaj�co, cho� pewnie rycerz i tak tego nie widzia�. - Owszem - podj�� szybko. - Nic z tych rzeczy. Dzieci podrasta�y ju�, i ich ojcem niew�tpliwie by� nasz mo�ny pan. A je�li nie, to nikt mu rog�w in absentio nie przyprawi�, jeno, �e tak si� wyra��, w przytomno�ci. Dobrze, ju� ko�cz� - uprzedzi� nast�pny sycz�cy szept. Si�gn�� do kubka, jakby spodziewa� si�, �e cudownym zrz�dzeniem przyby�o w nim wina. - Niewa�ne - parskn��. - W ka�dym razie, panie, ludziom odbija. I czasem w�asnej �onie i dziatkom �elazem po gard�ach przejad�. Zdarza si�. I krew o pomst� wo�a� zaczyna, jak to gadaj� panowie Godfrey i Eric. Ludzka to rzecz siostr� pom�ci�, siostrze�ca i siostrzenic�. A i przyk�ad da� ludzka rzecz i chwalebna. Najlepiej nie osobi�cie, cudzymi r�koma. Bo i po co je sobie brudzi�? Pytanie zawis�o w powietrzu. Stary rycerz nie odpowiedzia�. Oddycha� tylko g�o�niej i szybciej. Claymore zaczyna� mie� do��. - Sp�jrz na mnie, cz�owieku! - hukn�� wreszcie. Ca�a sytuacja zaczyna�a by� niezno�na. Stary otworzy� oczy, popatrzy� przeci�gle prosto w twarz Walijczykowi. M�tna, po�yskuj�ca w �wietle w�gli na palenisku �za wezbra�a w k�ciku oka. Milcza�. - Powiem wam, panie de Lisie, to samo, co kaza�em odpowiedzie� waszym synalkom. - Claymore zni�y� g�os do szeptu. - Nie moja to sprawa, za�atwiajcie to sami. Nic w tym wszystkim po mnie, to rodowa zemsta. Za krew waszej c�rki i wnucz�t. Ale zr�bcie to, kurwa, sami. Roze�mia� si� pogardliwie. - Nie, panie de Lisie. Nic z tych rzeczy, nie b�d� wam opowiada� dupereli o honorze. To wasza specjalno��. Ale ja tu nie widz� interesu. Bo przecie� chcecie go dosta�, �eby poczu�, �e umiera, prawda? Nie ustrzeli� z kuszy, bezpiecznie. Nie zacnych cottereawe wynaj��, �eby go na trakcie usiekli. On musi wiedzie�, za co umiera. Chcia�by� zajrze� mu w oczy, �eby zobaczy� strach i b�l, chcesz, �eby krzycza�, jak twoja c�rka. �eby b�aga� o lito��, jak b�aga�a lady Olwyn. Nic z tego, m�j dobry panie. To wasza specjalno��. �za sp�yn�a po pooranym zmarszczkami policzku starego, zab�ys�a ja�niej, kiedy w palenisku strzeli� smolny s�k i drewno zaj�o si� �ywszym p�omieniem. - Nie widz� interesu � m�wi� ju� spokojniej Claymore, - A wr�cz przeciwnie. Imaginuj sobie waszmo��, �e i pan William Hawes mo�e mie� braci. Przyjaci�. I ta wa�� ci�gn�� si� b�dzie przez lata. Nic tu po mnie, nie pcham paluch�w mi�dzy drzwi. Wyszczerzy� si� cynicznie. - Za�atwiam drobne sprawy, panie de Lisie. Zgoda, trudne i paskudne, ale nie mieszam si� do honoru i sprawiedliwo�ci. .Si�gn�� po omacku, zgarn�� swoj� sakw� i pas z mieczem, kt�ry cisn�� przedtem na skrzyni�. - Siadaj - g�os starego szlachcica zabrzmia� cicho, lecz z naciskiem. Claymore �achn�� si�, lecz pos�usznie usiad�. Przecie� powiedzia�em wam, panie, nic tu po mnie - mrukn�� po chwili. - Sam przyznasz, wszystko si� zgadza, wiesz przecie�. Twoim synom te� odm�wi�em. Nawet ich widzie� nic chcia�em. - Stary rycerz za�mia� si� z�o�liwie. - Istotnie, panie Ramirez. Opowiedzia�e� wszystko dok�adnie, nie pomin��e� niczego. I niczym mnie nie zaskoczy�e�. Za to ja ci� zaskocz�. Zawiesi� g�os na chwil�. - Nie nazywam si� de Lisie - doko�czy� wreszcie i zn�w rozkaszla� ze �miechu na widok miny Walijczyka. *** Szczuropodobny karczmarz zmaterializowa� si� b�yskawicznie, Claymore nie musia� nawet zbytnio nadwer�a� gard�a. Wida� �obuz pods�uchiwa�. Wino pojawi�o si� r�wnie szybko, nawet nie najgorsze, jak zauwa�y� Ramirez, kiedy ju� skosztowa�. Nigdy by si� nie spodziewa�, �e na takim zadupiu maj� co� takiego. - Dowiedzia�em si� sporo o tobie, Ramirez. - Stary rycerz umoczy� obwis�e w�sy w swoim kubku. - Jak mo�esz zgadn��, r�wnie wiele z�ego, co i dobrego. A to dobre, to te� takie, khem, mocno kontrowersyjne. Przerwa�, poci�gn�� �yk wina. Skrzywi� si� z obrzydzeniem. - Cienkie - prychn��. - Nie zwyk�em pija� takiego �wi�stwa, wierz mi. Claymore uwierzy�. Wierzy� we wszystko, odk�d us�ysza� imi� starego. Wci�� by� jak og�uszony, zupe�nie nie spodziewa� si� takiego rozwoju sytuacji, Bardzo nie lubi� si� myli�. - Rozmawia�em ze starym towarzyszem, hrabi� Gisbourne. S�dzisz pewnie, �e niewiele powiedzia�? Mylisz si�. Wystarczaj�co. Chocia� nie wchodzi� zbytnio w szczeg�y. Wino jednak nie jest takie z�e, pomy�la� Walijczyk i wzruszy� lekcewa��co ramionami. Guy by� dobrym klientem, zbyt wiele nie gada�. We w�asnym, dobrze pojmowanym interesie. - Niewa�ne zreszt� rycerz tak�e niecierpliwym ruchem r�ki okaza� lekcewa�enie. - Masz racj�, nie powiedzia� du�o. Powiedzia� co� wa�nego, ale o tym p�niej. Zastanawiasz si� zapewne, skoro ju� wiesz, kim jestem, co teraz ci zaproponuj�? Domy�lasz si� ju� i zastanawiasz, jak si� wykr�ci�. To nie by�o pytanie, tylko stwierdzenie. Chwil� trwa�o milczenie. Ramirez siedzia� nieruchomo, wpatrywa� si� z zamy�leniem w powierzchni� trunku w swoim kubku. - Niepotrzebnie - skwitowa� sir Hawes cierpko. - Zn�w si� mylisz. Claymore istotnie zastanawia� si� usilnie, jak si� z wykpi� z ca�ej sprawy. Nie bardzo wiedzia� jak, gdy� okaza�o si�, �e poleci� go nie byle kto, a sam hrabia. Walijczyk zme�� pod nosem kilka serdecznych �ycze� pod adresem de Reno. Ale teraz, kiedy ju� wiedzia�, z kim mia� w�tpliw� przyjemno��, sprawa wygl�da�a gorzej ni� z pocz�tku. Znacznie gorzej. Nie chodzi�o o zemst�. Zapewne o co� wr�cz przeciwnego. Wygl�da�o na to, �e biedny William Hawes, od niedawna wdowiec, nie ma przyjaci�. Ma tylko bogatego i bezwzgl�dnego ojca. A jedynym przyjacielem i ochron� ma sta� si� niejaki Claymore Ramirez, kt�rego mo�na wynaj�� do wszystkiego. Do obrony przed bra�mi de Lisie na przyk�ad, kt�rzy dysz� ��dz� pomsty za siostr�. - Nic z tego, panie - spr�bowa� Ramirez jeszcze raz. - Nie b�d�... Wino chlusn�o na st�, kiedy gliniany kubek trz�s� w pi�ci szlachcica. - B�dziesz, Ramirez - sykn�� Hawes. - B�dziesz... Zrobisz to, co ci ka��, i za co zap�ac�. A wiesz dlaczego? Nie doczeka� si� odpowiedzi. - Bo jeste� ciekawy - podj�� wreszcie ocieraj�c mokre, zalane winem palce o sw�j kubrak, poznaczony rdzawymi odciskami od zbroi. - To mi w�a�nie powiedzia� de Reno: ty chcesz doj�� prawdy. Dlatego jeste� tak skuteczny. Innych zalet, podobno, masz niewiele. Jego oczy zw�zi�y si� z�o�liwie. - Tak, jeste� w sam raz sprawny i okrutny. Bezwzgl�dny i wytrwa�y. Ale, przyznasz sam, takich jest na p�czki. Mo�na ich zbiera� na ka�dym go�ci�cu, a jak chcesz mie� pewno��, to w ka�dym zasranym lochu. Ale ty masz co� wi�cej, cz�owieku... Rycerz nie potrafi� zatai� pogardy, kt�ra d�wi�cza�a w jego g�osie. Ale to akurat Ramirezowi zwisa�o. - Owszem, jeste� jednym z najlepszych. Dlatego kaza�em ci� odszuka�. I dobrze zap�ac�. Tym razem Claymore mia� ju� rzeczywi�cie do��. - Wybacz, panie - powiedzia� twardo i sk�oni� si� uprzejmie. - Ale na nic mi wasza zap�ata, skoro pewnie nie do�yj� dnia, kiedy mi j� wr�czysz. Pan William jest sam i je�li nie poprosi o azyl w jakim� klasztorku, nie pokaja si� przed Bogiem, nie do�yje zimy. A ja razem z nim, je�li stan� po jego stronie. Poszukajcie sobie innego idioty, sir Hawes. Oczekiwa� wybuchu z�o�ci i by� got�w stawi� mu czo�o. Zawi�d� si� po raz kolejny. - Nie musz� szuka�, w�a�nie znalaz�em odpowiedniego - stwierdzi� tylko szlachcic sucho. - Nadajesz si�. A teraz s�uchaj... Claymore postanowi� jednak pos�ucha�. I rzeczywi�cie, musia� si� zgodzi� ze starym szlachcicem. - Nie b�dziesz go chroni�, wr�cz przeciwnie. Odszukasz, co zapewne nie b�dzie �atwe. A potem... Potem zabijesz, szybko i sprawnie, co b�dzie jeszcze trudniejsze. Ogie� zal�ni� krwawym odbiciem w za�zawionych oczach. - Przekl�ty jest on i czyny jego. Ja, kt�ry go z l�d�wi w�asnych na �wiat wyda�em, przeklinam w imi� wszystkiego co �wi�te. Nie b�dzie przebaczenia. Ale... G�os starca za�ama� si�, przez chwil� s�ycha� by�o tylko ci�ki, �wiszcz�cy oddech. Nagle chuda d�o� poznaczona w�trobianymi plamami zacisn�a si� mocno na nadgarstku Ramireza, niczym szpony drapie�nego ptaka. Walijczyk a� sykn�� z zaskoczenia i b�lu, stary cz�owiek mia� �elazny u�cisk. - Ale chc� wiedzie� - ju� tylko szepta�, �wiszcz�cy szept tchn�� wprost w twarz Claymore'a. - Chc� wiedzie�, a tylko ty mo�esz doj�� prawdy. Jaka by ona nie by�a. Nie zabijesz go od razu, musi powiedzie�. Musz� przem�wi� demony, kt�re go uwi�zi�y, bo to przecie� nie m�j syn, nie m�j William... Gor�ca �za kapn�a na nadgarstek Claymore'a. - Musisz mi pom�c. Musisz go... uwolni�... Ramirez ju� wiedzia�, �e pomo�e. Chocia� co� w g��bi duszy ostrzega�o go, �e gorzko tego po�a�uje. *** Stary rycerz odjecha�, dawno ucich�o ju� poparskiwanie wielkiego bojowego rumaka. Ogie� na palenisku dopali� si� ju� prawie, ja�niej�ce w�gle powlek�a warstwa popio�u. Wino smakowa�o niczym ocet. Claymore nie m�g� si� zebra� do drogi. Nie zamierza� nocowa� tu, w tej izbie, na brudnej i zmierzwionej s�omie pod �cianami. Oczyma wyobra�ni widzia� legiony robactwa, kt�re j� niew�tpliwie zamieszkiwa�y. A nie m�g� liczy� nawet na siano w stod�ce, z braku stod�ki. Zosta�y z niej tylko zw�glone zr�by, kto� wida� nieostro�nie obchodzi� si� z �uczywem. Nie robi�o to wielkiej r�nicy w karczmie na uboczu, kt�rej jedynymi go��mi byli zapewne k�usownicy, smolarze i zapijaczeni borowi. Czas nie nagli� zbytnio. Ramirez nigdy nie zaczyna� dzia�a� gor�czkowo, zawsze stara� si� wszystko starannie przemy�le�. Przygotowa� si� jak najlepiej, by pozbawi� przeciwnika wszelkich szans. Ale teraz nawet nie zacz�� snu� plan�w, nie zacz�� analizowa� opowie�ci starego szlachcica, niesk�adnej i przerywanej, wyrywanej zdanie po zdaniu, kiedy rycerz w ko�cu zacz�� odpowiada� na pytania. Gdyby kto� powiedzia� mu jeszcze dzisiejszego ranka, �e podejmie si� takiego zlecenia, Walijczyk popuka�by si� tylko w czo�o. Gdyby �w kto� obstawa� przy swoim, spyta�by tylko uprzejmie, z kim si� na �eb zamieni�. Nawet, je�li pytaj�cym by�by sam hrabia Gisbourne. Gisbourne. Na wspomnienie tego nazwiska Claymore zakl�� g�o�no i plugawi�. Jak spod ziemi pojawi� si� karczmarz. - Wo�ali�cie mnie, panie? - zahucza� basem, kt�ry nijak nie pasowa� do mizernej postury. Wyszczerzy� wystaj�ce z�biska w nieszczerym u�miechu. - Nie, nie wo�a�em ci�, chyba �e nazywasz si�... Ech, niewa�ne - Ramirez roze�mia� si� mimo woli. Ma�y cz�owieczek zerka� rozbieganym wzrokiem. Najwyra�niej mia� nadziej� na dodatkowy zarobek. - Eeeee... - zacz��. - Mo�e co� przek�sicie? Polewki na przyk�ad, znakomita jest. Bo, tego, w komorze pusto, jako to na przedn�wku. A od kiedy to u was, k�usownik�w, przedn�wek?, pomy�la� Claymore. S�dz�c po smrodzie tych sk�r, �wie�ych niew�tpliwie, ob�arli�cie si� mi�sa po dziurki w nosie, i to ca�kiem niedawno. A zreszt�, machn�� r�k�, co mnie obchodz� kr�lewskie jelenie, skoro i szeryf, i borowi maj� to najwyra�niej g��boko w dupie. Zwr�ci� si� wprost do karczmarza, kt�ry sta� w wyczekuj�cej, s�u�alczej pozie. - Spierdalaj, dobry cz�owieku - powiedzia� �agodnie. Dobry cz�owiek pos�ucha� od razu. Zanim drzwi si� za nim domkn�y, z podw�rza, z letniej kuchni, dolecia� zapach polewki. Ramirez a� si� wzdrygn��. Dola� sobie wina, kt�rym wzgardzi� sir Hawes. Zn�w powr�ci�y nieweso�e my�li. Zw�aszcza jedna, ta najgorsza. Wspomnia� starego rycerza, kt�ry wyrzuci� ju� z siebie niesk�adn� opowie��, ca�y b�l i rozpacz. I jedno imi�, na d�wi�k kt�rego a� ca�y zesztywnia�. Przymkn�� oczy. Zn�w widzia� sir Hawesa, ju� nie �elaznego starca, trzymaj�cego si� prosto, z lodowatym spojrzeniem. Raczej z�amanego, dobiegaj�cego kresu swych dni cz�owieka, kt�ry straci� wszystko. Syna i wnuki. I teraz chce ju� tylko pozna� prawd�, w nadziei, �e ona go wyzwoli. Z�udnej nadziei. - To nie Gisbourne mnie do ciebie przekona�, Ramirez. To Bertrand de Folville, stary rze�nik. Rycerz m�wi� cicho, ramiona opad�y mu bezradnie. Ale Claymore nie s�ucha� ju� uwa�nie, wystarczy�o to imi�, by wr�ci�y wspomnienia, kt�re stara� si� wyrzuci� z pami�ci. - Folville ci� nienawidzi, Ramirez - s�owa starca dociera�y jak przez grub� zas�on�. - Je�li ci� kiedy� dopadnie, pewnie zabije, znasz go, jest do tego zdolny. To na pewno, przebieg�o przez g�ow� Walijczyka, Zw�aszcza teraz, kiedy jak ludzie m�wi�, sir Bertrand zacz�� zwalcza� z�o w ka�dej postaci. W imi� zasad. - Gardzi tob� - sir Hawes zdawa� si� znajdowa� w tym, co m�wi, jak�� osobliw� przyjemno��. - Powiada, �e takich jak ty trzeba wyrywa� jak chwasty, nie powinna ich �wi�ta ziemia nosi�. Co� ty mu zrobi�, cz�owieku? Claymore otrz�sn�� si�. Odegna� wspomnienia, te dalsze i te bliskie. - Dobre pytanie - mrukn�� pod nosem. Nie odpowiedzia� na nie wtedy i nie zamierza� teraz. Nawet samemu sobie. Ale gdzie� g��boko, zepchni�te z trudem na dno �wiadomo�ci tkwi�y s�owa, kt�rymi Bertrand de Folville, prawy rycerz bez skazy zarekomendowa� jego us�ugi. Ramirez obraca� je w g�owie, a� w ko�cu musia� wypowiedzie� na g�os. - Tylko �wir mo�e z�apa� �wira - mrukn�� kwa�no. Obawia� si�, �e to mo�e by� prawda. 2. Brama by�a zamkni�ta. Claymore wierci� si� w siodle, jego wierzchowiec ta�czy� w miejscu. Pod kopytami cmoka�o b�oto, g��bokie �lady w gliniastej drodze wype�nia�a powoli brudna woda. Deszcz wci�� zacina� ostro niczym jesienna ulewa. Zimne krople siek�y twarz, kiedy uni�s� skraj przemoczonego, ociekaj�cego kaptura, by przez g�ste strugi zobaczy� cokolwiek. Przetar� oczy, przy tym ruchu poczu� ostry zapach nasi�kni�tej sk�ry je�dzieckiej r�kawicy, zesztywnia�ej od wilgoci. Naturalnie zn�w niczego nie zobaczy�. Niczego ani nikogo. Nienawidzi� takich sytuacji. Przesta� ju� nawo�ywa�, by nie zedrze� sobie ca�kiem gard�a, poza tym w�asny g�os brzmia� w jego uszach jak niepowa�ne skrzeczenie, t�umione przez g�o�ny szum deszczu, chlupot ka�u�y pod kopytami niespokojnego wierzchowca i j�k wiatru w za�omach mur�w. Na blankach i krenela�ach nie dostrzeg� nikogo, �adnego zasmarkanego zbrojnego, kt�ry wypatrywa�by nadje�d�aj�cych. A przecie� zamek wygl�da� jak przygotowany do obl�enia, z zamkni�t� bram�, podniesionym na �a�cuchach mostem nad fos�, w kt�rej siwa woda, smagana strugami ulewy i marszczona wichur�, zdawa�a si� wrze�. Zimne strumyki sp�yn�y po szyi, pod sk�rzany kaftan. Claymore wstrz�sn�� si�, opu�ci� kaptur. Zakl�� plugawi�, przekle�stwo te� uton�o w szumie ulewy. To nie by�a burza z piorunami, jakiej mo�na by�o spodziewa� si� na pocz�tku lata. I nic nie zwiastowa�o deszczu ani huraganu, kiedy wyje�d�a� z Nottingham ani p�niej, gdy pod��a� traktem wij�cym si� po obrze�ach puszczy, po�r�d pastwisk poprzekre�lanych niskimi, zrujnowanymi kamiennymi murkami, kt�re w wi�kszo�ci pozarasta�y chwastami i wysok�, wybuja�� traw�. Dopiero gdy dotar� do w�o�ci m�odego pana Hawesa, pocz�o ciemnie�. Jakby znik�d nadci�gn�y chmury, niskie i ci�kie, brzemienne, o barwie o�owiu. Pierwsze podmuchy zaszumia�y w ga��ziach przydro�nych drzew, unios�y z traktu k��by kurzu. Wiatr wzmaga� si� gwa�townie, cisn�� raz i drugi w twarz drobnym piaskiem. W powietrzu mo�na by�o wyczu� zapach nadchodz�cego deszczu, ci�k�, ch�odn� wilgo�, kt�ra po ciep�ym, niemal upalnym dniu przenika�a do szpiku ko�ci. Claymore przyspieszy� wtedy, przynagli� niespokojnego konia do galopu. Chcia� jak najszybciej stan�� pod zamkiem, kt�rego sylwetka majaczy�a ju� w oddali, s�abo jeszcze widoczna, przes�oni�ta wiruj�cym py�em. Deszcz lun�� niespodziewanie. Niepoprzedzony grzmotem ani nawet pomrukiem nadchodz�cej burzy. I wci�� siek� z niepowstrzyman� si��. Ciemne chmury kot�owa�y si� nisko, sprawia�y wra�enie, jakby ich najciemniejsze, najg�stsze centrum znajdowa�o si� dok�adnie nad wie��, kt�rej sylwetka zako�czona spiczastym dachem g�rowa�a nad zamkiem. Okaza�ym i bogatym, ale bez �ywej duszy na murach i w czatowniach, z zamkni�t� na g�ucho bram�. Nieliczne chaty na podgrodziu sprawia�y wra�enie opustosza�ych - �adnych szczekaj�cych ps�w, �adnych pa��taj�cych si� pospo�u z nierogacizn� i r�wnie umorusanych bachor�w. Gdyby Ramirez by� przes�dny pomy�la�by mo�e, �e to znak. Ostrze�enie. Ta ulewa, tak dziwna i niespotykana o tej porze roku, chmury ciemne i z�owieszcze, kt�re nijak nie chc� si� rozwia�, utrzymywane tajemnicz� si�� w jednym miejscu. I pustka. Warownia jak przygotowana do obl�enia, pomy�la� Claymore, ocieraj�c twarz i obwis�e, ociekaj�ce w�sy. Albo wymar�a. Tkwi� tu ju� na tyle d�ugo, by z�o�� przesz�a w rezygnacj�. Przem�k� do cna. I nie widzia� �adnego sposobu, jak zwr�ci� na siebie uwag� kogokolwiek, kto kry� si� za murami z wielkich, ciosanych wapiennych blok�w. Po raz kt�ry� z rz�du, odk�d zgodzi� si� na t� robot�, kl�� cicho pod nosem. Kl�twy pada�y zreszt� wcale nie pod adresem sir Hawesa. Ramirez wci�� nie m�g� si� nadziwi�, �e przyj�� jednak to zlecenie. Co� nagle si� zmieni�o, Walijczyk w pierwszej chwili nie m�g� si� zorientowa�, co w�a�ciwie. Dopiero po d�u�szej chwili dotar�o do niego, �e ulewa s�abnie. Na ka�u�ach i rozlewiskach, kt�re utworzy�y si� na zrytym podkowami i ko�ami woz�w trakcie, pryska�y weso�o b�belki. Krople siek�y coraz rzadziej, coraz s�absze by�y podmuchy zimnego wiatru. Wartkie strumyki wyp�ukiwa�y �wir, sp�ywa�y do fosy, marszczonej teraz drobn� falk�. Claymore pomy�la�, �e mo�e teraz kto� wreszcie poka�e si� na blankach. Bo nadal nie widzia� sensu w nawo�ywaniu, skoro jak dot�d nikt nawet nie kwapi� si� sprawdzi�, kto zacz jest ten, kt�ry przyby� pod mury. Nie krzykn�� wi�c, zaj�ty nieweso�ymi my�lami, siedzia� zgarbiony w siodle, na wierzchowcu, kt�ry uspokoi� si� ju�, nie miesza�