492
Szczegóły |
Tytuł |
492 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
492 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 492 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
492 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Czysta Gra
(Fair Game)
Autor - Philip K. Dick
HTML : Artrus
Profesor Anthony Douglas z ulg� opad� na obity czerwon� sk�r� fotel i westchn��.
G��bokiemu westchnieniu towarzyszy�o mozolne zdejmowanie but�w przy wt�rze
licznych st�kni�� poprzedzaj�cych rzucenie ich w k�t. Spl�t�szy r�ce na poka�nym
brzuchu, m�czyzna z przymkni�tymi oczami odchyli� si� do ty�u?
- Zm�czony? - zapyta�a Laura Douglas, odwracaj�c si� na chwil� od kuchennego
pieca ze wsp�czuciem w ciemnych oczach.
- �eby� wiedzia�a. - Douglas popatrzy� na le��c� na tapczanie wieczorn� gazet� i
stwierdzi�, �e szkoda zachodu. Poszpera� w kieszeni w poszukiwaniu papieros�w i
zapali� jednego leniwie. - Jeszcze jak zm�czony. Rozpoczynamy ca�kiem nowy
kierunek bada�. Dzisiaj zjawi�o si� stadko m�odych inteligent�w z Waszyngtonu,
uzbrojonych w teczki i suwaki logarytmiczne.
- Czy oni...
- Ach, w dalszym ci�gu nad wszystkim panuj�. - Profesor Douglas u�miechn�� si�
szeroko. - Nie zaprz�taj sobie tym g�owy. - Osnu� go jasnoszary ob�ok dymu. -
Up�ynie kolejnych par� lat, nim zdo�aj� mnie prze�cign��. B�d� musieli jeszcze
troch� naostrzy� swoje przyrz�dy...
�ona z u�miechem wr�ci�a do szykowania kolacji. By� mo�e wp�ywa�a na to
atmosfera ma�ego miasteczka w Kolorado. Wznios�e, nieruchome g�ry wok� nich,
lodowate, rozrzedzone powietrze i spokojni mieszka�cy. Tak czy inaczej, jej m��
wydawa� si� oboj�tny na wszelkiego rodzaju napi�cia i niepokoje n�kaj�ce
�rodowisko jego profesji. Szeregi przedstawicieli fizyki j�drowej zasila� sta�y
dop�yw agresywnych nowicjuszy. Stara gwardia chwia�a si� na swoich pozycjach,
ogarni�ta nag�ym poczuciem zagro�enia. Na ka�dej uczelni, ka�dym wydziale fizyki
pojawia� si� zesp� m�odej, utalentowanej kadry. Nawet w tutejszym Bryant
College, odleg�ym od g��wnego nurtu wydarze�.
Lecz nawet je�li Anthony'emu Douglasowi le�a�o to na sercu, nigdy nie da�
niczego po sobie pozna�. Beztrosko odpoczywa� w fotelu, z zamkni�tymi oczami i
b�ogim u�miechem na twarzy. By� zm�czony, ale spokojny. Ponownie westchn��,
bardziej jednak z zadowoleniem ni� z trosk�.
- Prawd� m�wi�c - wymamrota� leniwie - mogliby by� moimi dzie�mi, ale w gruncie
rzeczy przerastam ich o g�ow�. Rzecz jasna, mia�em okazj� gruntowniej zg��bi�
tajniki zawodu.
- I stosunk�w, do kt�rych w razie potrzeby mo�na si� odwo�a�.
- To r�wnie�. Tak czy inaczej, chyba od��cz� si� od prowadzonego obecnie...
Nie doko�czy� zdania.
- Co si� sta�o? - zapyta�a Laura.
Douglas na wp� uni�s� si� z fotela. Jego twarz zbiela�a jak �ciana. Ze zgroz�
utkwi� przed siebie wzrok i kurczowo przytrzymuj�c si� fotela, na przemian
otwiera� i zamyka� usta.
W oknie tkwi�o oko. Zajrza�o w g��b pokoju i popatrzy�o na niego uwa�nie.
Wype�nia�o ca�e okno.
- Chryste! - wykrzykn��.
Oko si� wycofa�o. Za oknem wida� by�o jedynie pogr��one w wieczornym p�mroku
wzg�rza, drzewa i ulic�. Douglas powoli opad� na fotel.
- Co to mia�o znaczy�? - zapyta�a ostro Laura. - Co tam widzia�e�? Czy kto� tam
by�?
Douglas zaciska� i rozwiera� d�onie. Usta wykrzywia� mu mimowolny grymas.
- M�wi� prawd�, Bill. Widzia�em je na w�asne oczy. By�o jak najprawdziwsze.
Inaczej przecie� nie gada�bym bzdur, dobrze wiesz. Nie wierzysz mi?
- Czy ktokolwiek jeszcze je dojrza�? - zapyta� profesor William Henderson, z
namys�em gryz�c koniec o��wka. Odsun�� na bok przygotowany do kolacji talerz i
po�o�y� przed sob� notatnik. - Czy Laura je widzia�a?
- Nie. Sta�a odwr�cona plecami.
- Kiedy to si� sta�o?
- P� godziny temu. W�a�nie wr�ci�em do domu. By�o oko�o wp� do si�dmej.
Zdj��em buty, usiad�em w fotelu. - Douglas dr��c� r�k� otar� czo�o.
- Twierdzisz, �e stanowi�o niezale�ny element? Poza nim nie by�o nic wi�cej?
Tylko samo... oko?
- Tylko oko. Jedno wpatrzone we mnie ogromne oko. Rejestruj�ce ka�dy szczeg�.
Jak gdyby...
- Jak gdyby co?
- Jak gdyby spogl�da�o w mikroskop.
Cisza.
G�os zabra�a siedz�ca po drugiej stronie sto�u rudow�osa �ona Hendersona.
- Zawsze by�e� empiryst�, Doug. Nie dawa�e� si� z�apa� na �adne bzdury. Ale
to... Szkoda, �e nikt wi�cej tego nie widzia�.
- Oczywi�cie, �e nikt wi�cej tego nie widzia�!
- Co masz na my�li?
- To monstrum patrzy�o na mnie. To ja zosta�em poddany ogl�dzinom. - Douglas
histerycznie podni�s� g�os. - My�licie, �e jak si� czuj� - ogl�dany przez oko
wielkie jak fortepian! Bo�e, gdybym nie by� taki opanowany, to chyba bym si�
za�ama�!
Henderson i jego �ona wymienili spojrzenia. Przystojny, ciemnow�osy Bill, o
dziesi�� lat m�odszy od Douglasa. �ywio�owa Jean Henderson, wyk�adowca
psychologii dzieci�cej, o faluj�cym pod nylonow� bluzk� bujnym biu�cie.
- Co o tym s�dzisz? - zapyta� j� Bill. - To bli�ej twojej dzia�ki.
- W�a�nie �e twojej - rzuci� Douglas. - Nie pr�buj spycha� tego do rangi
patologicznych omam�w. Przyszed�em do ciebie, poniewa� jeste� g�ow� wydzia�u
biologii.
- My�lisz, �e to by�o zwierz�? Co� w rodzaju gigantycznego leniwca?
- To musia�o by� zwierz�.
- A mo�e to po prostu kawa� - podsun�a Jean. - Albo plansza reklamowa jakiego�
okulisty. Kto� m�g� przenosi� j� pod oknem.
Douglas opanowa� si� wysi�kiem woli.
- Ono �y�o. Patrzy�o na mnie. Obejrza�o mnie od st�p do g��w, po czym znik�o.
Tak jakby odsun�o si� od soczewek mikroskopu. - Zadr�a�.
- Przecie� m�wi� wam, by�em obserwowany!
- Tylko ty?
- Ja. Nikt inny.
- Jeste� �wi�cie przekonany, �e spogl�da�o na ciebie z g�ry - powiedzia�a Jean.
- Tak, z g�ry. Prosto na mnie. Zgadza si�. - Przez twarz Douglasa przemkn��
dziwny wyraz. - Dobrze to uj�a�, Jean. Pochodzi�o stamt�d. - Machn�� do g�ry
r�k�.
- Mo�e to B�g - rzuci� w zamy�leniu Bill Douglas nie odpowiedzia�. Jego twarz
przybra�a barw� popio�u. Zaszcz�ka� z�bami.
- Bzdura - zaoponowa�a Jean. - B�g jest psychologicznym symbolem
transcendentalnym wyra�aj�cym nie�wiadome moce.
- Czy spogl�da�o na ciebie oskar�ycielsko? - dopytywa� si� Bill. - Tak jakby�
zrobi� co� z�ego?
- Nie. Raczej z ciekawo�ci�. Wyra�n� ciekawo�ci�. - Douglas wsta�. - Na mnie ju�
czas. Laura uwa�a, �e dosta�em jakiego� ataku. Nic jej nie powiedzia�em, rzecz
jasna. Brakuje jej dyscypliny naukowej. Nie poradzi�aby sobie z podobnym
zagadnieniem.
- I nam przysparza ono pewnych trudno�ci - dorzuci� Bill.
Douglas nerwowo ruszy� w kierunku drzwi.
- Nie przychodzi ci do g�owy �adne wyt�umaczenie? Na przyk�ad stworzenie dawno
uznane za wymar�e, do tej pory szwendaj�ce si� po okolicy?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Gdybym o czym� us�ysza�...
- Powiedzia�e�, �e spogl�da�o w d� - przerwa�a Jean - a nie pochyla�o si�, by
rzuci� na ciebie okiem. Zatem �adne zwierz� b�d� inne ziemskie stworzenie nie
wchodzi w rachub�. - Zastanowi�a si� g��boko. - Mo�e jeste�my obserwowani.
- Wy nie - wtr�ci� �a�o�nie Douglas. - Tylko ja.
- Przez przedstawicieli innego gatunku - dorzuci� Bill. - S�dzisz, �e...
- Mo�e to oko z Marsa.
Douglas ostro�nie uchyli� drzwi i wyjrza� na zewn�trz. Noc by�a czarna. Lekki
wiatr poruszy� drzewami i pomkn�� dalej ulic�. Na tle wzg�rz rysowa� si�
niewyra�ny, kwadratowy zarys jego samochodu.
- Je�eli przyjdzie wam co� do g�owy, dajcie mi zna�.
- Przed p�j�ciem spa� za�yj kilka pastylek nasennych - poradzi�a mu Jean. - I
we� si� w gar��.
Douglas wyszed� na ganek.
- Dobry pomys�. Dzi�ki. - Potrz�sn�� g�ow�. - Mo�e jednak zwariowa�em. Chryste.
C�, do zobaczenia.
Zszed� po schodach, kurczowo �ciskaj�c por�cz.
- Dobranoc! - zawo�a� Bill. Zamkni�to drzwi i lampa o�wietlaj�ca ganek zgas�a.
Douglas czujnie ruszy� w stron� samochodu. Wyci�gn�� r�k�, po omacku szukaj�c
klamki. Jeden krok. Dwa kroki. C� za nonsens. Doros�y m�czyzna, w�a�ciwie w
sile wieku, u schy�ku drugiego tysi�clecia.
Trzy kroki.
Otworzy� drzwi i w�lizgn�� si� do �rodka, blokuj�c zamek. Odm�wi� cich� modlitw�
dzi�kczynn�, po czym uruchomi� silnik i w��czy� �wiat�a. Co za g�upota.
Gigantyczne oko. Zwyczajny kawa�, ot co. Starannie rozwa�y� wszystko w my�lach.
Studenci? �artownisie? Komuni�ci? Spisek, maj�cy na celu wytr�cenie go z
r�wnowagi? By� wa�n� osobisto�ci�. Kto wie, mo�e nawet najznamienitszym fizykiem
j�drowym w kraju. A ten nowy projekt...
Powoli wjecha� na pogr��on� w ciszy jezdni�. Kiedy samoch�d nabiera� pr�dko�ci,
bacznie lustrowa� ka�dy krzak i drzewo. Spisek komunistyczny. Cz�� student�w
nale�a�a do lewicowego ugrupowania. Co� w rodzaju marksistowskiego zgromadzenia
badawczego. Mo�e to ich sprawka...
Co� zal�ni�o w �wietle reflektor�w. Blask dochodzi� z pobocza jezdni.
Zbity z tropu Douglas popatrzy� w tamtym kierunku. W�r�d chwast�w, u st�p drzew
spoczywa� pod�u�ny, prostok�tny przedmiot. Migota� i l�ni�. Douglas zmniejszy�
pr�dko��, ile tylko m�g�.
Na skraju drogi le�a�a sztabka z�ota.
Co� niesamowitego. Profesor Douglas powoli opu�ci� szyb� i wyjrza�. Czy to
rzeczywi�cie z�oto? Za�mia� si� nerwowo. Na pewno nie.
Naturalnie cz�sto widywa� z�oto. To wygl�da�o jak z�oto. Lecz mo�e by�o zwyk��,
poz�acan� sztab� o�owiu.
Ale... dlaczego?
�art. Psota student�w college'u. Musieli zobaczy�, jak jego samoch�d zmierza w
kierunku domu Henderson�w, i wiedzieli, �e wkr�tce b�dzie wraca� t� sam� drog�.
Albo... albo naprawd� to z�oto. By� mo�e przeje�d�a� t�dy strze�ony samoch�d.
Zbyt gwa�townie wszed� w zakr�t, w wyniku czego sztaba ze�lizgn�a si� i upad�a
w zaro�la. W takim razie na pogr��onym w ciemno�ci poboczu szosy spoczywa�a
wcale poka�na fortunka.
Jednak�e posiadanie z�ota by�o nielegalne. Musia�by zwr�ci� je rz�dowi. Ale czy
nie m�g�by odpi�owa� sobie cho�by kawa�eczka? Poza tym, gdyby je odda�, bez
w�tpienia otrzyma�by jak�� nagrod�. Mo�e kilka tysi�cy dolar�w.
Przez g�ow� przemkn�� mu szalony plan. Zabra� sztab�, ukry� j�, polecie� do
Meksyku, poza granic� pa�stwa. Eric Barnes by� w�a�cicielem Klubu Kobziarza. Bez
trudu dosta�by si� do Meksyku i sprzeda� z�oto.
Przeszed�by na emerytur� i w spokoju sp�dzi� reszt� �ycia. Profesor Douglas
prychn�� ze z�o�ci�. Jego obowi�zkiem by�o odda� sztab�. Zadzwoni� do mennicy w
Denver i powiadomi� ich o znalezisku. Albo zg�osi� je na policj�. Wrzuci�
wsteczny bieg i cofn�� samoch�d, a� wreszcie zr�wna� si� ze sztab�. Wy��czy�
silnik i wysiad� z samochodu. Mia� zadanie do spe�nienia. Jako lojalny obywatel,
a - B�g mu �wiadkiem -pi��dziesi�t test�w wykaza�o, �e by� lojalny, musia� je
wykona�. Zajrza� z powrotem do samochodu i pogrzeba� w skrytce w poszukiwaniu
latarki.
Skoro kto� zgubi� sztab� z�ota, od niego zale�a�o, czy...
Sztab� z�ota. Istne nieprawdopodobie�stwo. Przej�� go dreszcz, ogarniaj�c mu
serce lodowatym ch�odem. W jego umy�le zad�wi�cza� wyra�ny, racjonalny g�os: Kto
przepu�ci�by tak� okazj�?
Co� tutaj by�o nie tak.
Ow�adn�� nim l�k. Sta� jak wro�ni�ty w ziemi�, trz�s�c si� ze strachu. Mroczna,
wyludniona ulica. Pogr��one w ciszy g�ry. By� sam. Jak na d�oni. Gdyby chcieli
go dosta�...
Oni?
Kto?
Rozejrza� si� doko�a. Najpewniej chowaj� si� za drzewami. Czekaj� na niego.
Czekaj�, a� przekroczy ulic�, zejdzie na pobocze i wkroczy do lasu. Pochyli si�,
chc�c podnie�� sztab�. Jeden pospieszny cios od ty�u doko�czy spraw�.
Douglas wsiad� do samochodu i zapu�ci� silnik. Zwi�kszy� obroty i zwolni�
hamulec. Samoch�d skoczy� do przodu i nabra� szybko�ci. Z roztrz�sionymi r�kami
Douglas pochyli� si� nad kierownic�. Musi uciec. Uciec - nim go dopadn�,
kimkolwiek byli.
Gdy doje�d�a� do autostrady, jeszcze raz wyjrza� przez otwarte okno i popatrzy�
za siebie. Sztaba wci�� tam tkwi�a, spomi�dzy zaro�li na zaciemnionym skraju
pobocza nadal dociera� jej niezmienny blask.
Jednak�e cechowa�a j� osobliwa mglisto��, jak gdyby zosta�a otoczona warstw�
rozedrganego powietrza. Naraz sztaba zblad�a i znik�a. Jej blask rozp�yn�� si� w
ciemno�ci. Podni�s�szy g�ow�, Douglas ze zgroz� chwyci� powietrze w p�uca.
Widoczne na niebosk�onie gwiazdy znikn�y przys�oni�te ogromnym kszta�tem,
kt�rego rozmiary zapar�y mu dech w piersi. Kszta�t poruszy� si�, pozbawiony
rdzenia zwiastun czyjej� obecno�ci tu� nad jego g�ow�.
By�a to twarz. Gigantyczna twarz, ze spojrzeniem utkwionym w d�. Niczym ogromny
ksi�yc, przys�aniaj�cy sob� wszystko inne. Skierowana ku niemu - ku miejscu,
kt�re dopiero opu�ci� - twarz zamar�a na chwil�, po czym rozp�yn�a si� w mroku
w �lad za sztab� z�ota.
Gwiazdy wr�ci�y na swoje miejsce. Ponownie zosta� sam.
Douglas wcisn�� si� w fotel. Samoch�d z ob��ka�cz� pr�dko�ci� mkn�� po
autostradzie. D�onie ze�lizgn�y mu si� z kierownicy i bezsilnie opad�y na d�.
Opami�ta� si� w sam� por� i chwyci� za kierownic�. Ostatnie w�tpliwo�ci rozwia�y
si� bezpowrotnie. Kto� zastawia� na niego sid�a. Lecz nie byli to komuni�ci,
studenci czy zwykli kawalarze.
Ani bestia stanowi�ca relikt zamierzch�ej przesz�o�ci. Cokolwiek... ktokolwiek
to by�, nie pochodzi� z Ziemi, ale z innego �wiata. Przyby� tutaj, aby go
schwyta�.
W�a�nie jego.
Tylko... dlaczego?
Pete Berg s�ucha� uwa�nie.
- M�w dalej - powiedzia�, kiedy Douglas umilk�.
- To ca�a historia. - Douglas popatrzy� na Billa Hendersona. - Nie pr�buj mi
wmawia�, �e zwariowa�em. Naprawd� j� widzia�em. Spogl�da�a prosto na mnie. Tym
razem ca�a twarz, nie tylko jedno oko.
- S�dzisz, �e to twarz, do kt�rej nale�a�o tamto oko? - zapyta�a Jean Henderson.
- Jestem o tym przekonany. Twarz mia�a ten sam badawczy wyraz co oko.
- Musimy zawiadomi� policj� - powiedzia�a cicho Laura Douglas. - To nie mo�e
dalej trwa�. Je�eli kto� zawzi�� si�, aby go schwyta�...
- Policja nic tu nie wsk�ra. - Bill Henderson spacerowa� tam i z powrotem. By�o
p�no, min�a p�noc. W domu Douglas�w pali�y si� wszystkie �wiat�a. W rogu,
bacznie nadstawiaj�c uszu, siedzia� stary Milton Erick, g�owa wydzia�u
matematycznego, z pozbawion� wyrazu pomarszczon� twarz�.
- Mo�emy za�o�y� - wtr�ci� spokojnie profesor Erick, wyci�gaj�c z po��k�ych
z�b�w swoj� fajk� - �e stanowi� ras� pozaziemsk�. Ich rozmiary i po�o�enie
dowodz�, �e nie s� w �adnym stopniu zwi�zani z Ziemi�.
- Ale� oni nie mog� tak po prostu sta� sobie na niebie! - wybuchn�a Jean. -
Przecie� nic tam nie ma!
- W gr� wchodzi prawdopodobie�stwo istnienia skupisk materii niepo��czonej b�d�
niezwi�zanej z nasz�. Niesko�czonej lub wielokrotnej koegzystencji uk�ad�w,
le��cych na p�aszczy�nie wsp�czynnik�w ca�kowicie niewyt�umaczalnych w naszych
warunkach. Dzi�ki jakiemu� pojedynczemu zestawieniu stycznych, mamy obecnie do
czynienia z jedn� z owych pozosta�ych konfiguracji.
- On ma na my�li - pospieszy� z wyja�nieniem Bill Henderson - �e ci, kt�rym
zale�y na schwytaniu Douga, nie nale�� do naszego wszech�wiata. Pochodz� z
zupe�nie innego wymiaru.
- Twarz zafalowa�a - wymamrota� Douglas. - Twarz i z�oto zafalowa�y i znik�y.
- Wycofa�y si� - u�ci�li� Erick. - Powr�ci�y do swojego uk�adu. Dysponuj�
przej�ciem, czym� w rodzaju szczeliny, kt�ra umo�liwia im dowolne przechodzenie
na nasz� stron� oraz powr�t.
- Szkoda - wtr�ci�a Jean - �e s� tak cholernie ogromni. Gdyby byli mniejsi...
- Rozmiar gra na ich korzy�� - przyzna� Erick. - To rzeczywi�cie niefortunna
okoliczno��.
- Dajcie spok�j tym uczonym wywodom! - krzykn�a Laura. - Siedzimy tu,
wymy�laj�c teorie, a tymczasem oni na niego poluj�!
- To wyja�nia�oby kwesti� b�stw - powiedzia� nagle Bill.
- B�stw?
Bill kiwn�� g�ow�.
- Nie rozumiecie? W przesz�o�ci te istoty zagl�da�y w g��b naszego wszech�wiata.
Mo�e nawet sk�ada�y nam wizyt�. Prymitywne ludy zauwa�a�y ich obecno��, lecz nie
potrafi�y jej wyja�ni�, tote� stworzy�y zwi�zane z nimi religie. Oddawa�y im
cze��.
- G�ra Olimp - rzek�a Jean. - Ale� tak. Moj�esz spotka� Boga na szczycie g�ry
Synaj. My znajdujemy si� wysoko w G�rach Skalistych.
Kto wie, mo�e kontakt nast�puje jedynie w wy�ej po�o�onych regionach.
Na przyk�ad w takich g�rach jak nasze.
- Mnisi tybeta�scy zamieszkuj� najwy�sze tereny na �wiecie - dorzuci� Bill. -
Jego najwy�sz� i najstarsz� cz��. Wszystkie wielkie religie objawi�y si� w
g�rach. Zosta�y sprowadzone przez ludzi, kt�rzy widzieli Boga i znie�li na d�
S�owo.
- Nie rozumiem jedynie - wtr�ci�a Laura - dlaczego zale�y im w�a�nie na nim. -
Bezradnie roz�o�y�a r�ce. - Dlaczego nie zainteresuj� si� kim� innym? Dlaczego
musieli wybra� w�a�nie jego?
Rysy Billa stwardnia�y.
- To chyba dosy� jasne.
- Wyt�umacz to wi�c - mrukn�� Erick.
- Kim jest Doug? To najwybitniejszy fizyk j�drowy na �wiecie. Bierze udzia� w
�ci�le tajnych, zaawansowanych badaniach nad rozszczepieniem atomu. Rz�d
podpisuje si� pod wszelk� dzia�alno�ci� Bryant College jedynie z uwagi na udzia�
Douglasa.
-No i?
- Zale�y im na nim ze wzgl�du na jego umiej�tno�ci. On si� zna na rzeczy. Dzi�ki
swoim rozmiarom mog� podda� nas tak gruntownym ogl�dzinom, jakim my poddajemy w
swoich laboratoriach kultur�, dajmy na to, Sarcina pulmonum. Nie znaczy to
jednak, �e znajduj� si� w stadium cywilizacyjnym bardziej zaawansowanym ni� my.
- No jasne! - wykrzykn�� Pete Berg. - Chc� Douga ze wzgl�du na jego wiedz�. Chc�
go porwa� i wykorzysta� na u�ytek w�asnej cywilizacji.
- Paso�yty! - rzuci�a Jean. - Pewnie zawsze rozwijali si� naszym kosztem. Nie
rozumiecie? W przesz�o�ci ludzie gin�li, wysysani przez te kreatury. - Zadr�a�a.
- Pewnie traktuj� nas jako co� w rodzaju poligonu, gdzie dla ich korzy�ci z
trudem zdobywa si� do�wiadczenia i wiedz�.
Douglas bezskutecznie usi�owa� odpowiedzie�. Siedzia� sztywno na krze�le, z
przechylon� na bok g�ow�. Na zewn�trz, w otaczaj�cej dom ciemno�ci, co� wo�a�o
jego imi�. Wsta� i skierowa� si� ku drzwiom. Wszyscy zwr�cili na niego zdumione
spojrzenia.
- Co si� sta�o? - zapyta� Bill. - O co chodzi, Doug?
Laura chwyci�a go za r�k�.
- Czy co� si� sta�o? �le si� czujesz? Powiedz co�! Doug!
Profesor Douglas wyszarpn�� r�k� i otworzy� frontowe drzwi. Wyszed� na ganek. Z
g�ry wyjrza� ku niemu blady ksi�yc. Wszystko opromienia�a �agodna po�wiata.
- Profesorze Douglas! -Ponownie da� si� s�ysze� �wie�y, dziewcz�cy g�os.
U st�p wiod�cych na ganek schod�w, o�wietlona blaskiem ksi�yca sta�a
dziewczyna. Jasnow�osa, mniej wi�cej dwudziestoletnia. Mia�a na sobie sp�dnic� w
kratk�, jasny sweterek z angory i jedwabn� apaszk�. Z l�kiem kiwa�a na� r�k�, z
b�agalnym wyrazem na drobnej twarzy.
- Profesorze, czy ma pan chwilk� czasu? Co� z�ego sta�o si� z... - Jej g�os
przycich�, kiedy nerwowo odst�pi�a od domu, wtapiaj�c si� w mrok.
- Co si� sta�o? - krzykn��.
Cichn�cy g�os dziewczyny wskazywa�, �e oddala�a si� od domu.
Douglas waha� si� przez chwil�, po czym niecierpliwie ruszy� w jej �lady. Sz�a
przed nim, za�amuj�c r�ce i rozpaczliwie krzywi�c pe�ne wargi. Sweter na jej
piersiach falowa�, unoszony spazmatycznym oddechem.
- O co chodzi? - zawo�a� Douglas. - Co si� sta�o? - Ze z�o�ci� spieszy� za ni�.
- Na mi�o�� bosk�, prosz� stan��!
Dziewczyna ustawicznie oddala�a si� od niego, odci�gaj�c go coraz bardziej od
domu w kierunku rozleg�ej, zielonej p�achty trawnika, wyznaczaj�cej pocz�tek
miasteczka uniwersyteckiego. Douglas poczu� przyp�yw niepohamowanej irytacji. A
niech�e j� licho! Dlaczego nie mog�a na niego poczeka�?
- Prosz� si� zatrzyma�! - krzykn��, biegn�c za ni�. Zdyszany ze zm�czenia wszed�
na trawnik. - Kim pani jest? Co pani do cholery...
B�ysk. Promie� o�lepiaj�cego �wiat�a przemkn�� obok niego, wypalaj�c w
odleg�o�ci kilku st�p dziur� w trawniku.
Douglas stan�� jak wryty. Drugie uderzenie nast�pi�o tu� na wprost niego. Fala
gor�ca odrzuci�a go w ty�. Potkn�� si� i prawie upad�.
Dziewczyna znieruchomia�a raptownie, z twarz� pozbawion� wyrazu. Sta�a w miejscu
na podobie�stwo figury woskowej.
Jednak�e nie mia� czasu zaprz�ta� sobie tym g�owy. Odwr�ci� si� i pop�dzi� z
powrotem w kierunku domu. Waln�o tu� przed nim. Skr�ci� w prawo i rzuci� si� w
rosn�ce u st�p muru zaro�la. Zziajany przywar� ze wszystkich si� do betonowej
�ciany domu. Rozgwie�d�one niebo nad nim zamigota�o. Nast�pnie zapad�a cisza.
Zosta� sam. Uderzenia usta�y. I...
Dziewczyna r�wnie� znikn�a.
Przyn�ta. Sprytna imitacja, maj�ca na celu wyprowadzi� go z dala od domu, na
otwart� przestrze�, gdzie stanowi� �atwy cel.
Chwiejnie wsta� i okr��y� dom. Bill Henderson, Laura i Berg znajdowali si� na
ganku, rozprawiaj�c nerwowo i rozgl�daj�c si� wok�. Na podje�dzie sta� jego
samoch�d. Gdyby zdo�a� do niego dotrze�...
Popatrzy� na niebo. Dostrzeg� jedynie gwiazdy. Po tamtych nie zosta�o ani �ladu.
Gdyby zdo�a� dotrze� do samochodu i odjecha� autostrad� z dala od g�r, w
kierunku Denver, na ni�ej po�o�one tereny, mo�e przesta�oby mu zagra�a�
niebezpiecze�stwo.
Chwyci� g��boki oddech. Od samochodu dzieli�o go zaledwie dziesi�� jard�w.
Trzydzie�ci st�p. Jak tylko si� przy nim znajdzie...
Rzuci� si� przed siebie. Biegiem przeby� �cie�k� i ruszy� wzd�u� podjazdu.
Szarpni�ciem otworzy� drzwiczki i wskoczy� do �rodka. Szybko zwolni� hamulec.
Samoch�d potoczy� si� po podje�dzie. Silnik si� zakrztusi�. Douglas desperacko
doda� gazu. W�z skoczy� do przodu. Stoj�ca na ganku Laura krzykn�a i zacz�a
zbiega� po schodach. Jej krzyki i zdumione wo�anie Billa zgin�y w ryku silnika.
Chwil� potem wjecha� na autostrad� i d�ug�, kr�t� drog� pomkn�� w kierunku
Denver.
Zatelefonuje do Laury z Denver. B�dzie mog�a do niego do��czy�. Pojechaliby
poci�giem na wsch�d. Do diab�a z Bryant College. Nad jego �yciem zawis�o
�miertelne niebezpiecze�stwo. Jecha� noc� bez wytchnienia, nie zatrzymuj�c si�
ani na chwil�. S�o�ce wsta�o i powoli w�drowa�o po niebie. Na ulicy pojawi�o si�
wi�cej samochod�w. Wymin�� kilka z wolna pod��aj�cych przed siebie ci�ar�wek.
Odczu� nieznaczn� popraw� samopoczucia. G�ry zosta�y daleko w tyle. Dziel�ca go
od nich odleg�o�� zwi�ksza�a si� coraz bardziej...
W miar� up�ywu czasu czu�, jak wraca mu nadzieja. W ca�ym kraju rozsianych by�o
setki uniwersytet�w i pracowni. Bez trudu podejmie swoj� prac� w jakimkolwiek
innym miejscu. Jak tylko wydostanie si� poza obr�b g�r, nigdy go nie dostan�.
Zwolni�. Wska�nik poziomu paliwa opad� prawie do zera.
Po prawej stronie dostrzeg� stacj� benzynow� i niedu�� przydro�n� kawiarenk�.
Widok tej ostatniej przypomnia� mu, �e nie jad� �niadania. �o��dek zaczyna�
dopomina� si� o swoje prawa. Przed kawiarenk� zaparkowanych by�o kilka pojazd�w.
Przy kontuarze siedzia�o kilkoro ludzi.
Zboczy� z autostrady i zajecha� na stacj�.
- Do pe�na! - krzykn�� do pracownika. Wysiad� na pokryt� rozgrzanym �wirem
ziemi�, wrzuciwszy uprzednio wolny bieg. Na my�l o gor�cych nale�nikach, szynce
i paruj�cej kawie do ust nap�yn�a mu �lina.
- Czy mog� go tu zostawi�?
- Samoch�d? - Ubrany na bia�o pracownik odkr�ci� pokryw� baku i przyst�pi� do
tankowania. - O co panu chodzi?
- Niech pan go zatankuje i odstawi na bok. Za kilka minut wr�c�. Chcia�bym zje��
�niadanie.
- �niadanie?
Douglas poczu� przyp�yw irytacji. O co temu cz�owiekowi chodzi�o? Wskaza� r�k�
kawiarenk�. Kierowca ci�ar�wki otworzy� wahad�owe drzwi i sta� na schodkach, w
zamy�leniu d�ubi�c w z�bach. Wewn�trz lokalu kelnerka krz�ta�a si� tam i z
powrotem. Ju� czu� zapach kawy i sma�onego boczku. Dolecia� go cichy, metaliczny
d�wi�k szafy graj�cej. Ciep�y, swojski odg�os.
- Kawiarenka.
Pracownik powoli od�o�y� w�� i z dziwnym wyrazem twarzy zwr�ci� si� do Douglasa.
- Jaka kawiarenka? - zapyta�.
Kawiarnia zafalowa�a i znikn�a. Douglas zd�awi� okrzyk zgrozy.
W miejscu lokalu znajdowa�a si� obecnie pusta przestrze�.
Brunatna trawa o zielonkawym odcieniu. Kilka zardzewia�ych puszek. Butelki.
Gruz. Pochylony p�ot. I zarys g�r w oddali.
Douglas opanowa� si� z wysi�kiem.
- Jestem odrobin� zm�czony - wymamrota�. Chwiejnym krokiem pod��y� w stron�
samochodu. - Ile p�ac�?
- Dopiero zacz��em nape�nia�...
- Prosz�. - Douglas cisn�� mu banknot. - Niech pan zejdzie z drogi.
- Uruchomi� silnik i wyjecha� na szos�, odprowadzany zdziwionym spojrzeniem
pracownika stacji.
Niewiele brakowa�o. Naprawd� niewiele. Przyszykowali zasadzk�. A on omal w ni�
nie wpad�. Jednak najwi�ksz� trwog� nie nape�nia�a go my�l o blisko�ci
niebezpiecze�stwa. Wydosta� si� poza obr�b g�r, a oni wci�� wyprzedzali ka�de
jego posuni�cie. Jego ucieczka nie zda�a si� na nic. Nie by� ani o w�os
bezpieczniejszy ni� zesz�ej nocy. Ich macki si�ga�y wsz�dzie. Samoch�d p�dzi�
autostrad�. Zbli�a� si� do Denver - ale c� z tego? Nie sprawi to najmniejszej
r�nicy. M�g�by wykopa� sobie nor� w Dolinie �mierci, co i tak niewiele by da�o.
�cigali go i nie mieli zamiaru da� za wygran�. To by�o jasne jak s�o�ce.
Desperacko szuka� jakiej� mo�liwo�ci. Musia� co� wymy�li�, znale�� drog�
ucieczki.
Kultura paso�ytnicza. Gatunek, kt�ry �erowa� na ludziach, wykorzystywa� ludzk�
wiedz� i dokonania. Czy� nie tak brzmia�y s�owa Billa? Zale�a�o im na jego
wiadomo�ciach, wyj�tkowych zdolno�ciach oraz znajomo�ci fizyki j�drowej. Wybrano
go, wy�oniono spo�r�d reszty z uwagi na jego nieprzeci�tny talent i
przygotowanie. Nie ustan� w pogoni za nim, dop�ki nie dopn� celu. A co potem?
Ow�adn�� nim strach. Sztaba z�ota. Przyn�ta. Posta� dziewczyny posiada�a
wszelkie znamiona realno�ci. Kawiarnia pe�na ludzi. Nawet zapach jedzenia.
Sma�ony boczek. Paruj�ca kawa.
Bo�e, gdyby tylko by� zwyczajnym cz�owiekiem, pozbawionym szczeg�lnych
umiej�tno�ci. Gdyby tylko...
Rozleg� si� trzask. Samochodem szarpn�o. Douglas zakl��. Z�apa� gum�. Akurat
teraz, Akurat teraz.
Douglas zatrzyma� samoch�d na poboczu. Wy��czy� silnik i zaci�gn�� hamulec
r�czny. Przez chwil� siedzia� w milczeniu. Wreszcie poszpera� w kieszeni i
wyci�gn�� pomi�t� paczk� papieros�w. Zapali�, po czym opu�ci� szyb�, by wpu�ci�
troch� �wie�ego powietrza.
Znalaz� si� w potrzasku, bez dw�ch zda�. Nie m�g� zrobi� absolutnie nic.
Przebita opona najwyra�niej r�wnie� stanowi�a cz�� planu. Podrzucono co� tu�
pod ko�a jego wozu. Pewnie gwo�dzie.
Autostrada �wieci�a pustk�. W zasi�gu wzroku nie by�o �adnego samochodu. Utkn��
sam gdzie� pomi�dzy miastami. Do Denver pozosta�o trzydzie�ci mil. Nie mia�
szans, aby tam dotrze�. Otacza�y go jedynie przera�aj�co p�askie pola i
opuszczone r�wniny.
Nic, tylko po�a� p�askiego gruntu i b��kitne niebo nad g�ow�.
Douglas popatrzy� do g�ry. Nie widzia� ich, niemniej jednak czaili si� tam,
czekaj�c, a� wysi�dzie z samochodu. Jego wiedza i talent zostan� wykorzystane
przez obc� kultur�. Stanie si� narz�dziem w ich r�kach. Przejm� nagromadzone
przez niego wiadomo�ci. Zostanie zepchni�ty do roli niewolnika.
Jednak�e w pewnym sensie czu� si� wyr�niony. Spo�r�d wszystkich ludzi wyb�r
pad� w�a�nie na niego. Jego umiej�tno�ci i wiedza wzi�ty g�r� nad wszystkim
innym. Policzki zabarwi� mu blady rumieniec. Pewnie od jakiego� czasu �ledzili
jego poczynania. Wielkie oko z pewno�ci� cz�sto spogl�da�o w d� przez teleskop,
mikroskop, czy cokolwiek to by�o. Rozpozna�o jego talent i u�wiadomi�o sobie
korzy�ci, jakie przyni�s�by on ich kulturze.
Douglas otworzy� drzwi. Wyszed� na rozgrzany asfalt. Wyrzuci� papierosa i powoli
przydepta� go nog�. G��boko zaczerpn�� tchu, przeci�gn�� si� i ziewn��. Teraz
zobaczy� gwo�dzie, rozsiane na powierzchni jezdni okruchy �wiat�a. Powietrze
usz�o z obu przednich opon.
Co� zamigota�o nad jego g�ow�. Douglas czeka� spokojnie. Teraz, kiedy nadesz�a w
ko�cu ta chwila, nie odczuwa� strachu. Przygl�da� si� czym� w rodzaju ostro�nej
ciekawo�ci. Obiekt osi�ga� coraz wi�ksze rozmiary. Wirowali nad Douglasem,
rosn�c i pot�niej�c. Zawahali si� przez chwil�, nast�pnie opad�.
Kiedy olbrzymia kosmiczna siatka zamyka�a si� wok� niego, Douglas sta� bez
ruchu. W��kna napi�y si� i sie� pow�drowa�a z powrotem do g�ry. Zmierzali w
stron� nieba. Lecz on przyj�� to ze spokojem i bez strachu.
Czeg� mia�by si� ba�? Przecie� b�dzie wykonywa� t� sam� prac� co zawsze.
Naturalnie, b�dzie t�skni� za Laur� i college'em, wsp�pracownikami z bran�y,
bystrymi twarzami student�w. Ale i tam, w g�rze, nie czeka go samotno��. Spotka
tam nowych wsp�pracownik�w. Wyszkolone umys�y, z kt�rymi dojdzie do
porozumienia.
Sie� coraz szybciej mkn�a w g�r�. Ziemia pozosta�a daleko w dole. Z p�askiej
powierzchni Ziemia sta�a si� kul�. Douglas spogl�da� na ni� z zainteresowaniem
naukowca. Nad sob�, pomi�dzy misternymi splotami sieci, dostrzega� zarys innego
wszech�wiata, nowego �wiata, ku kt�remu zmierza�.
Kszta�ty. Dwa gigantyczne, skulone kszta�ty. Dwie niewiarygodnie wielkie,
pochylone sylwetki. Jedna z nich przyci�ga�a do siebie sie�. Druga �ledzi�a jej
ruchy, trzymaj�c w d�oni jaki� przedmiot. Krajobraz. Mgliste zarysy, zbyt du�e
jednak, by m�g� w jakikolwiek spos�b je okre�li�.
Wreszcie, nap�yn�a my�l. Twarda sztuka.
Warto by�o, pomy�la� drugi stw�r.
Ich my�li przenikn�y go na wskro�. Pot�ne, pochodz�ce z ogromnych umys��w.
Mia�em racj�. Jak do tej pory najwi�kszy. Co za zdobycz!
Swoje wa�y!
Nareszcie!
Spok�j opu�ci� Douglasa jak r�k� odj��. Poczu� dreszcz zgrozy.
O czym oni m�wili? Co mieli na my�li?
Naraz wyrzucono go z sieci. Polecia� w d�. Zbli�a� si� do p�askiej, l�ni�cej
powierzchni. Co to mog�o by�?
Ow�adn�a nim zdumiewaj�ca my�l, �e wygl�da�o prawie jak patelnia.