8549
Szczegóły |
Tytuł |
8549 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8549 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8549 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8549 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
md�o�ci - jean-paul sartre
Md�o�ci (La Nausee, 1938) s� jednym z pierwszysch utwor�w J.-P. Sartre'a i - jak
pisze we wst�pie J. Trznadel - "stanowi� punkt wyj�cia wielu p�niejszych
koncepcji autora. Rozbudowa� on i poprowadzi� dalej "prowizorycznie" tylko
postawione w tej ksi��ce pytania, szukaj�c dla nich odpowiedzi ju� to w
fenomenologii egzystencjalistycznej, ju� to w teoriach kultury, a wreszcie
odpowiedzi socjologicznych i psychologicznych (...) Uwa�ny czytelnik dostrze�e w
Md�o�ciach nie tylko pierwsze formu�y egzystencjalizmu sartre'owskiego, ale i
zal��ki linii rozwojowych tych problem�w i ich przewarto�ciowa�."
Jean-Paul Sartre
Md�o�ci
Prze�o�y� i wst�pem poprzedzi�
Jacek Trznadel
WOLNO�� NIEZB�DNA I PRZEKL�TA
Rytm t�umacze� posiada swoje kaprysy. W Polsce ukaza�o si� wiele ksi��ek
Sartre'a, ale pierwsza jego powie��, La Nausee czyli Md�o�ci, znana dot�d tylko
"wtajemniczonym", ukazuje si� dopiero w trzydzie�ci sze�� lat po wydaniu
francuskim. Od tego czasu wydarzy�o si� wiele w pisarstwie Sartre'a i w
literaturze europejskiej. Komentarze do La Nausee licz� spor� bibliografi�,
naros�y te� literackie echa ksi��ki i polemiki. Oczywi�cie, na tym polega
tajemnica dzie� wybitnych, �e dotykaj� one pal�cych problem�w postaw ludzkich,
problem�w kultury. Czytelnik polski otrzymuj�c Md�o�ci po S�owach, jednej z
ostatnich ksi��ek Sartre'a, nie powinien jednak zapomina�, �e Md�o�ci
poprzedzaj� wszystkie inne ksi��ki, �e stanowi� punkt wyj�cia wielu p�niejszych
koncepcji autora. Rozbu dowa� on i poprowadzi� da1ej "prowizorycznie" tylko po
stawione w tej ksi��ce pytania, szukaj�c d1a nich odpo wiedzi ju� to w
fenomenologii egzystencjalistycznej, ju� to w teoriach kultury, a wreszcie
odpowiedzi socjologicznych i psychologicznych. Problemy jawi� si� p�niej jako
siat ka powi�za�, w kt�rej tkwi� same w sobie fenomeny.
Oczywi�cie uwa�ny czytelnik dostrze�e i w samej powie�ci nie tylko pierwsze
formu�y egzystencjalizmu sartre'owskiego, ale i zal��ki linii rozwojowych tych
problem�w i ich przewarto�ciowa�. Podnosi to zreszt� rang� sa mo�wiadomo�ci
dzie�a i tego� dzie�a znaczenie.
Przypomnienie, �e ksi��ka ta nale�y ju� do historii literatury, uruchamia
perspektyw� czasow�, dzi�ki kt�rej jako cz�� potrafimy Md�o�ci dzisiaj trafniej
ocenia�, i procesu literackiego, gdy� mo�na j� zestawi� z p�niej ju�
rozwini�tymi poj�ciami, i jako odniesienie do p�niejszych dzie� literackich,
zw�aszcza w nurcie egzystencjalistycznym. Oczywi�cie mog� tutaj tylko wybra�
niesystematycznie niekt�re elementy tak filozoficzne, jak i elementy kontekst�w
literackich. Najcz�ciej chodzi i o jedno, i o drugie. Md�o�ci napisane s�
przecie� na fali rosn�cej popularno�ci prozy otwieraj�cej si� wyra�nie w wymiar
filozoficzny. Jednym z takich kontekst�w, pozwalaj�cych lepiej rozumie� Md�o�ci,
jest na pewno wydany we Francji kilka lat p�niej Obcy (L'Etranger) Alberta
Camus (i tutaj odmienna kolejno�� t�umaczenia polskiego). Wiele tu analogii i
szczeg�lne przeciwie�stwa.
Przypomnijmy chronologi�: Md�o�ci, pierwsza i kto wie, czy nie najlepsza powie��
Sartre'a, ukazuj� si� w roku 1938, czyli w tym samym roku, w kt�rym powstaja
pierwsze szkice do Obcego, wydane niezbyt dawno jako brulion powie�ciowy pod
tytu�em Szcz�liwa �mier� (La mort heureuse). Obcy b�dzie jednak zupe�nie inn�
ksi��k� i uka�e sie dopiero w roku 1942. To op�nienie, te zmiany - czy nie pod
wp�ywem Sartre'a? Kiedy por�wnuj� te powie�ci, jeszcze nie w ich
egzystencjalistycznej problematyce, lecz w samej aurze obraz�w, kiedy widz�
Mersaulta w Algierze, id�cego brzegiem o�lepiaj�cego blaskiem morza po�udniowego
- i Antoine Roquentina przechadzaj�cego si� nad ch�odnym, zamglonym Atlantykiem,
r�wnie� mieszka�ca nadmorskiego miasta (fikcyjne Bouville ma pewne cechy Le
Havre, gdzie Sartre przebywa� kilka lat, i Rouen, gdzie przebywa�a Simone de
Beauvoir) - usi�uj� sobie zda� spraw� z tych podobie�stw i przeciwie�stw.
Widz� wtedy zawsze dwu ludzi kultury �aci�skiej, dwu zhellenizowanych "Rzymian",
z kt�rych jeden osiad� gdzie� za Kartagin�, na s�onecznym brzegu Afryki, drugi
na kra�cach Galii, gdzie si�gaj� rzymskie drogi, mo�e w Le Havre, mo�e w Rouen,
obok kt�rego i dzi� mo�na ogl�da� zachowan� rzymsk� aren�. Jak reagowaliby ci
ludzie ze �rodka imperium, z centrum my�li �r�dziemnomorskiej - rzuceni na
kra�ce? Jeden w mg�� i surowo�� p�nocy, wydany wodzie, drugi rzucony w ogie�
po�udnia? Mitologia �r�dziemnomorska zna te dwa niebezpiecze�stwa jako
archetypy. To Ikar i Faeton zgubieni przez s�o�ce, to Deucalion i Pyrra
zagro�eni �ywio�em wody, kt�ry poch�on�� reszt� �yj�cych. Te archetypy
przypomnia� T. S. Eliot w Ziemi ja�owej (1923): to pustynia i �mier� w wodzie,
Tamiza i pustynia. U Sartre'a i Camusa te dwa wspomniane wy�ej kra�ce
geograficzne s� wariantami postaw, zwi�zanymi z pokrewn� wypraw� duchow�,
egzystencjalistycznym podbojem nowych teren�w filozoficznych i literackich,
je�li porzuci� wzgl�dnie umiarkowane okolice klasycznej harmonii
�r�dziemnomorskiej.
Obie powie�ci uruchamiaj� dwa zasadnicze dla siebie poj�cia, jednocze�nie
kluczowe poj�cia egzystencjalizmu literackiego. Te poj�cia to przede wszystkim
poj�cie obco�ci i absurdu. Obaj bohaterowie czuj�, �e s� obcy, �e naprawd�
pochodz� sk�din�d. Nie chc� tu opisywa� filozofii egzystencjalistycznej, jej
powstawania dla Francji w dzie�ach Sartre'a, a tak�e Camusa, czy zdawa� spraw� z
dwudziestowiecznych i wcze�niejszych korzeni tej filozofii. Sk�din�d nowe
narodziny tej postawy mia�y wszelkie cechy autentyzmu, by�y jej odnalezieniem
jakby po raz pierwszy. Zreszt� i opinia wsp�czesna nie zdawa�a sobie sprawy z
wielkich, bli�szych i dalszych, antenat�w i wi�za�a egzystencjalizm przede
wszystkim z nazwiskiem Sartre'a. Wybuch�o to zreszt� troch� p�niej, po wydaniu
przez niego opas�ego tomu Bytu i nico�ci (l'Etre et le Neant, 1943), a naprawd�
w pierwszych latach powojennych.
Trzeba jednak pami�ta�, �e filozofia ta rodzi si� ju� na kartach La Nausee,
kt�r� od biedy mo�na przet�umaczy� na Md�o�ci. Pisze - od bledy. Demon Sartre'a
jest bowiem wed�ug s�ownika rodzaju �e�skiego, wyst�puje w liczbie pojedynczej,
jest s�owem pospolitym i staje si� pod jego pi�rem personifikacj�, wi�zy
etymologiczne ��cz� to s�owo z morzem (greckie: nautia, �aci�skie: na'usea), a
wi�c ryzykiem, podr�, eksploracj�, wstrz�saj�c� somatycznie, utrat� trwa�ego
gruntu pod nogami. (Nie zapominajmy, �e w my�l widzenia archetyp�w u Junga -
woda to symbol matki i pierwotnej nie�wiadomo�ci, s�o�ce to symbol ojca,
hierarchii, ale i kary. Te stwierdzenia prowadzi�yby nas do psychoanalitycznego
uj�cia wspomnianych powie�ci, w��czenia element�w biografii autor�w, ale
sygnalizuj�c te mo�liwo�ci, ominiemy je tutaj).
Wi�c w�a�nie: obco��, absurd. To przede wszystkim wsp�lna obu powie�ciom obco��
wobec spo�ecze�stwa (spo�ecze�stwo to zreszt� nakre�lone jest nieabstrakcyjnie,
jako konkretne, mieszcza�skie spo�ecze�stwo). Obco�� g��biej u�wiadomiona
my�lowo u Roquentina, bardziej odruchowa u Mersaulta. Mersault to w�a�ciwie
prostaczek wobec intelektualisty Roquentina. My�li swoje zaledwie o�miela si�
formu�owa�. Chodzi jednak w obu przypadkach tak�e o postaw� i typ uczu�, nie
tylko o my�li. Pozornie pos�uszny codziennemu rytmowi spo�ecznemu, bardziej
nawet ni� Roquentin, kt�ry nie pracuje i powie, �e przyzwyczajenia wyk�pa�y go i
ogoli�y - Mersault oddzielony jest od spo�ecze�stwa schizofreniczn� wr�cz
oboj�tno�ci� i obco�ci�. Mit kariery, mit wielkiej mi�o�ci, podr�y, kwituje
kr�tkim: "Jest mi wszystko jedno". (Podobne to przecie� do wyzna� Anny z
Md�o�ci: "Sko�czy�am si�".) Mersault nie zauwa�a jednak tej obco�ci, p�ki - jak
Md�o�ci u Roquentina - nie wybuchnie ona, w �arze s�o�ca, k�ad�c mu palec na
cynglu rewolweru. A w wi�zieniu zrozumie, �e by� wolny i zagro�ony wolno�ci� tak
bardzo, �e teraz zagro�ony jest Jej brakiem. Roquentin przesta� wierzy� w
spo�eczne mity, jest samotny do tego stopnia, �e dziwi si�, kiedy rozmawia z
drugim cz�owiekiem, �ywi pogard� dla otaczaj�cych go spo�ecznych warto�ci i
hierarchii.
Sytuacja wygl�da jednak nieco inaczej, je�li chodzi o stosunek tych bohater�w do
samej materii egzystencji, do �wiata, do rzeczy, kamienia, papieru, klamki.
Jak�e obce jest na przyk�ad dla Roquentina to morze, kt�re dla Mersaulta by�o
�r�d�em rado�ci i o�ywienia. Roquentin widzi tylko cienk� pow�ok�, pod kt�r�
czai si� potw�r - niewiadome, natura, posiadaj�ca - jak powiada - tylko
przyzwyczajenia i mog�ca je zmieni� ("dobre odczucia" niedzielnego popo�udnia,
gdzie nawiasem m�wi�c akceptuje si� s�o�ce, ale nieostre, zostaj� raczej wzi�te
w nawias).
Mersault, jak Roquentin, neguje spo�eczny system warto�ci i prze�wiadcze�. Zdaje
si� na tkwi�ce w nim samym potrzeby i bezwiedne prawie odruchy, ale odruchy
szczere, spontaniczne, nie wytresowane. Ta oboj�tno��, apatia psychologiczna i
filozoficzna, b�d�ce rodzajem nie�wiadomego buntu, skazuj� go w jego
prawdom�wno�ci na �mier�. Nie mie�ci si� w siatce poj�� spo�ecze�stwa, wymiaru
sprawiedliwo�ci. Ale jednocze�nie wobec tej oczekuj�cej go �mierci jeszcze raz
potwierdzi warto�� istnienia, oddechu morza, wieczoru, kobiety, warto�� �ycia.
Jest to co� - jak s�dzi - co powinno by� sta�� szans� wobec �mierci. Zagro�enie
zbudzi�o jego my�li, uzasadniaj�ce potrzeb� istnienia, �ycia. Oczywi�cie, natura
�ycia jest dwojaka albo te� cz�owiek mo�e nagle od��czy� si�, przesta� rozumie�.
Wtedy zjawia si� obco��, nie do zniesienia, jak �ar s�o�ca, jak zalewaj�cy oczy
s�ony pot, negatywna warto��, nie rze�wo��, lecz s�l. To "s�o�ce" nie neguje
jednak dla Mersaulta warto�ci dozna� �wiata w tym stopniu, co "md�o�ci" dla
Roquentina. Cela wi�zienia otwiera si� ku morzu lub niebu.
Roquentin ucieka nie tylko od s�o�ca (gdy jest to s�o�ce jakby w g��bi wody,
przez mg��, "wlewa si�" do pokoju), ale i od mg�y, wody, ciemno�ci, ch�odu,
pejza�u miejskiego, pejza�u naturalnego (doznania obco�ci pejza�u w Md�o�ciach,
zreszt� tak�e w kilku miejscach Obcego - "nie ludzki pejza�" my�li Mersault -
przypominaj� prze�ycia psychologiczne i opisy dokonywane przez schizofrenik�w.
Dodajmy, �e Roquentin my�li te�: "nieludzka twarz", o swoim odbiciu. Ale
Mersault w wi�zieniu my�l� odtwarza rzeczywisto��, my�l Roquentina kapituluje
wobec odtwarzania wspomnie�, pragnie by� prawie solipsystyczna, ograniczona do
siebie. My�l�, �e my�l�. My�l�, wi�c istniej�. Ale istniej� przez my�li o
rzeczywisto�ci. I tylko. Nie chc� my�le� o rzeczywisto�ci, wi�c istnie�.
Istniej�, poniewa� my�l�, �e istniej�. Cz�owiek Camusa ucieka na zewn�trz,
rozprasza si� w naturze, mie�cie, cz�owiek Sartre'a ucieka w my�l, do �rodka, do
baru, kawiarni, domu, biblioteki, zwija si� jak �limak i chce zredukowa� siebie
do my�lenia, my�lenie do atomu my�lenia i wreszcie mo�e do znikni�cia tego
atomu. S� to przeciwstawienia nie tylko obrazowe, ale i r�nicuj�ce �wiat
warto�ci obu autor�w. Oczywi�cie Sartre powie fenomenologicznie, �e "my�lenie
jest na zewn�trz", "W �wiecie", ale dla Roquentina by� to tylko fakt, a nie
wyraz akceptacji i ch�ci.
Tak jak w epoce odkry� nowej fizyki, fizyki kwantowej, m�wi�o si�, �e "materia
znik�a", tak dla fenomenologa egzystencjalistycznego, jakim jest Roquentin i
m�ody Sartre - znika "dusza", okre�lana te� jako psychizm, jako co� w cz�owieku,
le Moi. Ja�� to tylko �wiadomo�� natr�tna rzeczywisto�ci (rozmy�lania Roquentina
przed wyjazdem z Bouville). Ja�� przestaje istnie� bez �wiata, istnieje o tyle,
o ile konstytuuj� j� rzeczy otaczaj�ce, egzystencja.
Bunt i przera�enie sartre'owskiego Roquentina wobec istnienia s� bardziej
totalne ni� u Camusa. Rzeczywisto�� nie tylko dlatego jest obca, �e cz�owiek do
niej nie nale�y jako byt pusty, ale i dlatego, �e w�a�nie nale�y do niej
wy��cznie, bo wszystko jest na zewn�trz: s�o�ce, morze, ludzie i wreszcie on
sam. Zmiana "optyki", obco�� wywo�uje u Roquentina pot�n� porcj� "md�o�ci". A
natura nie tylko mo�e by� zdradliwa dla cz�owieka, nie tylko jest inna, je�li
cz�owiek ukonstytuuje si� odr�bnie w swojej my�li w�a�nie (ale ontologia nie
tyle solipsystyczna, ile in potentia - antropologiczna - jest w�a�nie
kwestionowana), ale i poch�aniaj�ca, je�li cz�owiek si� z ni� uto�sami. Tu jest
pogrzebana padlina absurdu: cz�owiek nie powinien si� uto�sami� i nie mo�e si�
nie uto�sami�. I chodzi te� o to, �e dla Roquentina wszelkie istnienie jest
zb�dne, jest nieuzasadnione, jest nadmierne, zbyteczne. Istnienie swoje
nale�a�oby uzasadni�, aby w og�le m�c istnie� nie od czuwaj�c jej - Nausee -
czyli ich, Md�o�ci. Ale o tym za chwil�.
Istnieje trudno wymierna r�nica mi�dzy "powie�ciowym" odczuwaniem absurdu u
Sartre'a i Camusa. U obu absurd to brak uzasadnienia egzystencji i warto�ci
transcendentnej, ale u Sartre'a ��czy si� to - sp�jrzmy na Roquentina - z
wi�ksz� jeszcze niech�ci�, wstr�tem, na egzystencjalnym poziomie dozna�, z
poczuciem zbyteczno�ci istnienia, jakby z ch�ci� usuni�cia tego istnienia. Dla
Mersaulta istnienie jest odpychaj�ce tylko w buncie cia�a przeciw s�o�cu (to
tak�e symbol niszcz�cy dla Orientu), a absurdalne wobec �mierci i braku
uzasadnie� tak �mierci, jak i �ycia. Sam Sartre pisa� w eseju wyja�nienie
"Obcego". "Pozostaje spokojny w�r�d bez�adu; uparte za�lepienie natury dra�ni go
bez w�tpienia, lecz i upewnia, jego irracjonalno�� jest tylko negatywem:
cz�owiek absurdalny jest humanist�, zna tylko dobra tego �wiata." Dla Roquentina
tylko nico�� nie budzi�aby zdziwienia i poczucia zbyteczno�ci. Ale i ona
powsta�a jako poj�cie - z egzystencji. Tyle, �e my�li Roquentina nie s�
statyczne - poznajemy je tu w u�amku procesu. To nam przypomina, �e w roku 1946
Sartre odczu� potrzeb� zatytu�owania swego dzie�ka filozoficznego:
Egzystencjalizm jest humanizmem (L'existentialisme est un humanisme).
Kiedy� istnienie jednostki pr�bowa� uzasadni� - zdawa�oby si� - w kra�cowym ju�
ge�cie Lafcadio z Loch�w watykanu Andre Gide'a przez czyn "bezinteresowny", za
b�jstwo bez celu, "acte gratuit", zbrodni� pocz�t� mo�e z ducha filozofii
Markiza de Sade - kra�cowej wolno�ci bezcelowego czynienia z�a, jakby przeciw
istnieniu, kt�re jest z�e. Czyn "bezinteresowny" wymyka�by si� prawu
przyczynowo�ci, a wi�c nie nale�a�by do natury, nie by�by te� gestem przypadku.
Tak, to wiele. Ale Roquentin wie, �e istnienie nie jest z�e, jest bezcelowe,
jest wielkim kosmicznym czynem bez celu, kosmicznym "acte gratuit".
Na c� wi�c zda�oby si� powtarza� ten gest w zmniejszonej skali? Owszem, jest w
Md�o�ciach taki pomniejszony, celowo �mieszny "acte gratuit", kiedy Roquentin w
restauracji zabija much� *). Bezp�atny i darowany czyn staje si� tu jednak czym
innym - rodzajem eutanazji. Mucha nie wie o swojej zb�dno�ci, o istnieniu
zbytecznym, bezcelowym, o konieczno�ci wyzwolenia istnienia od istnienia.
To akt dobroczynny, filantropijny. Przez "ukosmicznienie" problemu "gratuite" -
czego� bezzasadnego, Sartre uniewa�nia czyn Lafcadia - wszystko jest absurdem.
To ca�ego istnienia "nie mo�na wywnioskowa�", uzasadni�. "Wszystko jest
bezzasadne" (Tout est gratuit).
Pascal mniema� jeszcze, �e "cz�owiek jest w naturze �rodkiem pomi�dzy wszystkim
i niczym" (L'homme dans la nature est un milieu entre rien et tout.) Sartre
pisze:
"Zrozumia�em, �e nie ma �rodka pomi�dzy nieistnieniem, a t� omdla�� obfito�ci�."
Je�li cz�owiek nie jest bytem osobnym, a przej�cie jest p�ynne, to sens dla
Roquentina znika i pojawia si� absurd. Nie ma przecie� absolutu, Boga, do
kt�rego mo�na dotrze�, transcendowa�. Albo raczej, jeszcze gorzej: absurd jest
absolutem, prawd� ostateczn� ("l'absolu ou l'absurde"). Na to r�wnanie
zaproponowane przez Sartre'a w La Nausee powo�a si� p�niej Elsa Triolet,
uznaj�c to nawet za podnios�e moralnie, gdy pisze o Obcym Camusa: "Odmawia
sobie, jak nikczemno�ci, prawa do obarczania Boga ci�arem, kt�ry jemu jest
przeznaczony, i dochodzi do kresu my�li m�wi�c: "Oto absurd", ale nie "oto
B�g"." O, gdyby� Roquentin uzna� cz�owieka. Ale on, na naszych oczach cz�owieka
rozproszy� w �wiecie, zabi� jako o�rodek sensu. Zamiast archetypu
"pokawa�kowanego cia�a" uruchomi� niesubstancjaln� psychik�, sk�adaj�c� si� ze
szcz�tk�w czy fragment�w �wiata. To w�a�ciwie zn�w -
*) Dopiero w S�owach Sartre ods�oni� niejako, ile w formie samej dozna�
Roquentina, uderzaj�cych pierwotn� emocjonalno�ci� - wra�e� jego w�asnego
dzieci�stwa, wi���cych si� zw�aszcza z lekturami. Odnajdzie je czytelnik tych
obu ksi��ek (np. takie motywy jak: "potw�r na dnie", "wszystko mo�e si�
wydarzy�", "zab�jstwo muchy", urzeczenie "drzewem", studium "kanapki"). A w
postaciach bohater�w mo�na widzie� cz�sto - te� za S�owami - r�ne etapy i
warianty przemy�le� autora, rozbite na odr�bne g�osy. W por�wnaniu ze S�owami
szczeg�y o �r�d�ach tw�rczych Md�o�ci, podawane przez Simone de Beauvoir w jej
ksi��ce w sile wieku, wydaj� si� daleko mniej wa�ne.
w kra�cowo�ci - model otwieraj�cy si� na dezintegracj� psychiki schizofrenicznej
Roquentin zdaje si� tego nie widzie�? A Sartre? Pokazuje jednak socjologiczne
zaplecze takiego my�lenia Roquentina, cho� jest ono tyle� wynikiem, co wyborem.
Wi�c brak wi�zi interpersonalnej, brak "sytuacji" osadzonej w uczuciu mi�o�ci,
interakcji. Czy to przypadek, �e pierwsze my�li Roquentina o sensie, pod koniec
ksi��ki, pojawiaj� si� po pr�bie kontaktu z Anny, pomocy udzielonej Samoukowi?
Oczywi�cie, "psychiki w �wiecie" Sartre nie wymy�li�.
Wyszed� od zasady "intencjonalno�ci" psychiki u Husserla, ojca fenomenologii, od
tego �e "ka�da �wiadomo�� jest �wiadomo�ci� jakiej� rzeczy". Tylko �e poszed�
dalej: wyprowadzi� z tego wnioski o ca�ym cz�owieku i kosmosie.
I tak przeszed� do fenomenologii egzystencjalistycznej. Jednocze�nie dokona�
redukcji pozytywizmu - zastosowa� taktyk� uzasadniania do skali kosmicznej, do
rzeczy, kt�rymi pozytywizm si� nie zajmowa�. Wynik znamy - bezzasadno��. Ale ju�
troch� poni�ej poziomu absurdu? Co wtedy? Wydaje si�, �e duch analizy
pozytywistycznej, wygnany drzwiami, powraca kominem i widzi... �e cz�owieka nie
ma. Bo przecie� fenomenologia i Husserl tego nie zamierzyli. Ju� La Nausee
ukazuje pewn� niesp�jno�� sartre'owskiego egzystencjalizmu. Z intuicj�
bergsonowsk�, kt�ra wp�yn�a na fenomenologiczn� intuicj� oczywisto�ci ogl�du
rzeczy (przek�ada Sartre t� intuicj� na uczucie obco�ci w�a�nie), sprzymierza
si� bowiem charakterystyczny dla Sartre'a duch analizy. I ta analiza cz�sto
zalatuje zapachem znienawidzonego pozytywizmu. Te sprzeczno�ci filozofia
Sartre'a w swoim rozwoju b�dzie usi�owa�a likwidowa�, jak w�� zjadaj�cy g�owy, z
kt�rych si� sk�ada.
Pr�no pyta�, czy si� to uda�o. Niesp�jno�� egzystencjalizmu sartre'owskiego
polega przecie� na pr�bie po��czenia czystej metafizyki i intuicji z duchem
analizy.
Md�o�ci to ju� ukazuj�. Wnioski og�lne Roquentina, i proces laboratoryjny.
"Trzeba powiedzie�, jak widz� st�, ulic� ludzi, paczk� tytoniu..." Tak si� mia�
zacz�� system. Powo�ajmy si� zn�w na tekst eseistyczny, p�niejszy, Sartre'a:
"Przede wszystkim trzeba powr�ci� do tej naiwnej postawy, drogiej wszystkim
radykalizmom filozoficznym: Kartezjuszowi, Bergsonowi, Husserlowi: "Udajmy, �e
nie wiem nic"". I czy nie jest troch� tak, jakby Roquentin my�la�: "Udajmy, �e
nic nie ma sensu"? Absolut lub absurd. Absurd to absolut. Przed Roquentinem
otwiera si� w�a�ciwie ta sama pr�nia, kt�r� znali mistycy, tyle �e ta
dwudziestowieczna sartre'owska pr�nia by�aby zdziwiona, gdyby m�wi� o
mistycyzmie.. Bo nie jest to pr�nia �wiata, rzeczy. Dlatego samob�jstwo nie ma
sensu, w ko�cu, my�li Roquentin, zosta�by trup. Jest to pr�nia sensu, od kt�rej
si� tu zaczyna, rozpaczliwie poszukuj�c warto�ci. Jest bowiem La Nausee pytaniem
o warto�� �ycia.
Roquentin czuje, jeszcze po omacku, �e w pytaniu tym istotne jest poj�cie
wolno�ci. Dlatego wyrzeka si� jakichkolwiek zwi�zk�w ustalonych: �ona, dzieci,
praca (pomini�cie �r�d�a dochod�w rentiera jest drobnym szczeg�em).
Ale wolno�� i tak przecie� jest dana w skali kosmicznej, skoro sensu i
uzasadnie� nie ma. Wolno�� od warto�ci, nie wolno�� od egzystencji, istnienia.
Dlatego Roquentin odrzuca my�l o samob�jstwie, wielkie marzenie o nico�ci, kt�re
leg�o u podstawy kultu Dalekiego Wschodu. W kulturze �r�dziemnomorskiej istnieje
ono jako pokusa, alternatywa. Ale samob�jstwo uwolni�oby od cierpienia
istnienia, powoduj�cego Md�o�ci, nie zape�ni�oby pr�ni warto�ci. No tak, ju�
Kierkegaard napisa�, �e jest to najwy�szy akt wolno�ci, tyle �e obdarzony
znakiem ujemnym. Wida� szwy ��cz�ce Sartre'a z tymi pocz�tkami egzystencjalizmu.
Ale z samob�jstwa nic nie wynika, poza usuni�ciem jednego zb�dnego istnienia.
Pojedynczy stru� zakopa� g�ow� w nico�ci. Roquentin my�li o czynie Wertera u
Goethego:
"Idioci wyobra�aj� sobie, �e ich cierpienia staj� si� muzyk�, jak cierpienia
m�odego Wertera. Wyci�gn�� z tego wnioski Mickiewicz, u�miercaj�c Gustawa tylko
symbolicznie, S�owacki te� wskrzesi samob�jczego Kordiana, zn�w odnajdziemy go w
londy�skim parku. Ogrody inspiruj�!
W�a�nie w parku prze�yje Roquentin ol�nienie: istnienie rozci�ga si� wsz�dzie,
nie ma szczeliny, nie mo�na mu
przeciwstawi� nieistnienia. Ten sam problem przemy�la� kilka lat wcze�niej inny
pisarz, innego egzystencjalizmu, Le�mian: Budda w jego poemacie nie znajduje
nicosci, napotyka wsz�dzie tylko istnienie.
No c�, gra zaczyna by� prostsza i Sartre sobie to u�wiadamia, cho� w Md�o�ciach
nie jest to jeszcze takie jasne, o wiele ja�niejsze jest w Obcym Camusa, i
oczywi�cie w p�niejszych formu�ach sartre'owskich. Ta powojenna z Situations;
gdzie pisze: "...je�li kochamy kobiet�, to dlatego, �e jest poci�gaj�ca. Oto
wyswobodzenie od Prousta [...] poniewa� ostatecznie wszystko jest na zewn�trz,
wszystko, z nami w��cznie: na zewn�trz, w �wiecie, pomi�dzy lud�mi." Ta sama
niby formu�a fenomenologicznej intencjonalno�ci, zewn�trzno�ci �wiadomo�ci. Ale
zamiast og�lnikowego istnienia, zamiast rzeczy, pojawia si� formu�a "pomi�dzy
lud�mi". A co z t� wolno�ci� niepotrzebn�, po nic, absurdem zamiast warto�ci? Ta
rzecz ledwo szkicuje si� w Md�o�ciach.
P�niej. Sartre sformu�uje to wyra�nie:
to cz�� wolno�ci, wolno�� "od" - od sensu. Istnieje jeszcze inna wolno��:
wolno�� "do". W t� nie zostali�my wrzuceni, t� mo�na wybiera�, poszukiwa� jej.
Camus sformu�uje to humanistycznie w D�umie, a w jednej z nowel nazwie
alternatyw�: samotno�� - solidarno�� (solitaire - solidaire). Stosunek do
w�asnego istnienia liczy si� jako wyb�r, przes�anka stosunku do istnienia
innych. Dlatego tak wa�nym dla Camusa stanie si� problem kary �mierci. Zmiana
postawy u tego m�odego pisarza - od �mierci szcz�liwej, gdzie bohater zabija,
bez skrupu��w, dla zysku - do Obcego, gdzie zab�jstwo Araba jest absurdalnie
przypadkowe, a ko�c�wka Mersaulta staje si� walk� przeciw karze �mierci. Nie
m�wi� ju� o D�umie. W Md�o�ciach te� obserwujemy ma�e, mikroskopijne
przesuni�cia: od zab�jstwa muchy, sprawdzenia "usuwania istnienia" na tak
marionetkowej, �miesznej scenie, przez odrzucenie przez Roquentina fantazm�w
obsesyjnych o zabiciu czy zranieniu Samouka, jako czynno�ci zb�dnej, a� po ch��
niesienia mu pomocy i przej�cie si� jego dol�.
Pr�bie okre�lenia mo�liwo�ci, jakie daje wolno�� "do" zrobienia czego�, po�wi�ca
Roquentin sporo uwagi. Je�li nie jest wyj�ciem usuwanie istnienia, jako
niemo�liwe, to jest nim mo�e pomna�anie istnienia? Z jakim jednak niesmakiem
my�li Roquentin o biologicznej p�odno�ci, i zreszt� natura robi to sama: mno�y
byty nieuzasadnione i nadmierne. Istnienia nie mo�na wi�c pomna�a�, ale
nale�a�oby to, co powsta�o bez naszej woli i przyczyny (Heidegger nazywa to
"wrzuceniem w �wiat") siebie samego - uzasadni�, nada� temu "wy�sz�" sankcj�.
Roquentin pokazuje w swoim pami�tniku, jak r�nie pr�buj� tego bohaterowie
Md�o�ci: Samouk, Anny i on sam.
Samouk �yje z�udzeniem og�lnikowego humanizmu i mitem kultury, polegaj�cym na
kulturze jako wiedzy (idea� pozytywistyczny). I to wiedzy jako inwentarza.
Wiedza jest tu koron� cz�owiecze�stwa. Kszta�ci si�, aby "nic, co ludzkie, nie
by�o mu obce", i w tym celu czyta ksi��ki w miejskiej bibliotece, pracowicie, w
ci�gu wielu lat, poczynaj�c od litery "A " czyta wszystko, po kolei. Bez wyboru.
Nietrudno zauwa�y�, �e zamiar taki ��czy si� z koncepcj� takiego humanizmu,
kt�ry - jak s�dzi Roquentin - mie�ci w sobie wszystkie sprzeczne jego tendencje,
ale nie na zasadzie sprz�enia dialektycznego, lecz sk�adu, magazynu, biblioteki
zawieraj�cej wszystko w�a�nie.
�e biblioteka jest niekompletna, to Samoukowi nie przysz�oby do g�owy. Jest to
w�a�ciwie ten sam model, na kt�rym chce zgodzi� sprzeczno�ci kosmosu i kultury
Jorge Luis Borges w noweli Biblioteka Babel. Widzenie kultury Samouka polega na
wiedzy i klasyfikacji. Ale brak jej zasady.
Wiedza ma tu by� si�� integracyjn� ludzko�ci. To - wiem wszystko o wszystkich -
jest gwarantem porozumienia.
Samouk reprezentuje niew�tpliwie mit wiedzy pozytywistycznej, tak silnie
skojarzonej z okre�lon� formacj� mieszcza�stwa, krytykowan� w Md�o�ciach. Ta
wiedza oparta jest na niewzruszonych podstawach przyrodniczych niezmiennej
natury Mit klasyfikacji, mit ka�dego dzieci�stwa, mit encyklopedii Larousse'a we
wspomnieniach o dzieci�stwie Sartre'a. Nawet pojmowanie sztuki jawi si� tu tylko
jako pewien rodzaj wiedzy.
Po c� jednak Sartre pod koniec lat trzydziestych wyci�ga z szafy szkielet
pozytywizmu, by odkurzaj�c go, jednocze�nie przeklina�? Rozmach
neopozytywistycznego renesansu w filozofii i dzisiejszym �yciu, rozw�j
technokratycznej wiedzy w strukturalizmie, podawanej jako wiedza o �yciu,
potwierdzaj� jednak jego racje. I pod tym wzgl�dem Md�o�ci dotykaj� spraw
aktualnych. F~nomenologiczna intuicja "oczywisto�ci", prostego "uchwytu"
zjawiska, spokrewniona w pewnym sensie z bergsonowskim buntem przeciw
pozytywizmowi, zdaje si� i dzi� jeszcze, poprzez egzy'stencjalizm po�wiadcza�
koncepcj� cz�owieka, kt�rego nie da si� sprowadzi� do wiedzy przedmiotowej.
Sprzeczno�ci egzystencjalizmu w tej mierze, o kt�rych wcze�niej m�wi�em, s� mo�e
tak�e sprzeczno�ciami naszej kultury w szerszym znaczeniu.
Mit Samouka zostaje �a�o�nie rozbity. Jego w�asna psychiczna czy biologiczna
natura stawia go w konflikcie ze spo�ecznymi normami w scenie z m�odymi
ch�opcami w bibliotece, jego wra�liwo�� i wykszta�cenie pozostawiaj� go jednak
niemym wo bec dzie� sztuki, jego, kt�ry wierzy�, �e prawdziwe s� tylko te my�li,
co stanowi� w�asno�� wiedzy (zapisywanie maksym!). Ciekawe, �e w samym tek�cie
swej maksymy wyrazi paradoksalnie zasad� obco�ci i odr�bno�ci...
Mit Anny i Roquentina ma pewne cechy wsp�lne. To mit przygody i chwili
doskona�ej. Nic to innego ni� mit sacrum, chwili sacrum w �yciu, a wi�c sensu.
Mit przygody przemienia chwile w chwile niezwyk�e i uzasadnione t� nieprzeci�tn�
jako�ci�. Ale Roquentin dostrzega, �e jest to mo�liwe tylko wtedy, kiedy patrzy
si� na �ycie jako na co� opowiedzianego, czyli w�a�ciwie w odniesieniu do
przesz�o�ci, w tera�niejszo~ci dzieje si� tak tylko wtedy , gdy "podrzuca si�"
jej znaczenie jeszcze me istniej�ce, domniemane, mo�liwe. Jest to, zrozumia�e u
Sartre'a, intelektualne niszczenie sacrum, sakralnego elementu nadziei jako mitu
pustego. Podobnie Anny, kt�ra wierzy�a, �e istniej� sytuacje uprzywilejowane,
prowadz�ce nas do doskona�ych chwil, rozczarowuje si� - nie ma sytuacji
uprzywilejowanych, nie ma wi�c doskona�ych chwil (m� wi�c nawiasem i ona
znalaz�a ten mit w przesz�o�ci: jej "bibli�" jest Historia Francji Micheleta). A
kiedy traci z oczu cel, mo�e tylko powiedzie�: "Sko�czy�am si�".
Jest to tylko kra�cowe i brutalne wyci�gni�cie wniosk�w z desakralizacji
rzeczywisto�ci. Istnienie samo w sobie nie posiada "czas�w s�abych", ale - nie
mo�e wtedy posiada� tak�e "czas�w mocnych". Nie mo�na wprowadzi� w �ycie
przygody, nie mo�na prze�y� chwili doskona�ej.
Anny i Roquentin widza tu porz�dki sprzeczne.
Ale czy rzeczywi�cie ksi��ka Sartre'a wymyka si� sacrum? Czym jest w takim razie
powracaj�ca przez ca�� ksi��k� prosta melodia rag-time, kilka nut jazzu,
wybawiaj�ca bohatera od Md�o�ci? Roquentin utrzymuje, �e muzyka to co� spoza
porz�dku istnienia - co� "ponad istnieniem", w pewnym sensie niezniszczalne i
nie mog�ce nale�e� do porz�dku rzeczywisto�ci. W takim w�a�nie sensie b�dzie
my�la� o ksi��ce, kt�ra mog�aby uzasadni� jego istnienie, opisuj�c co�, co nie
mo�e si� wydarzy�. Czy to porz�dek sztuki? Jakiej? Sztuki odr�bnego pi�kna, mo�e
moralnego nakazu, odkrycia, a nie potwierdzenia? To, co nazywamy dzi� programem
sztuki kreacyjnej? Metafizycznej? Ale czy sztuka mo�e by� poza istnieniem? Czy
samo �ycie nie mo�e zawrze� elementu kreacyjnego? Tymi ostatnimi pytaniami
wychodz� ju� w�a�ciwie poza ksia�k� Sartre'a, cho� to ona kiedy� do nich
prowokowa�a, i zachowuje pod tym wzgl�dem walor wsp�czesny. W ka�dym razie to
studium atrofii, narcyzmu, osamotniajacego buntu, jakim jest atak Md�o�ci,
studium nerwicy �wiatopogl�dowej (nie zapominajmy jednak, �e nerwica wyostrza
to, co istniej�ce) przynosi pod koniec elementy nadziei wi���cej si� by�o nie
by�o z odej�ciem od samotno�ci, z pr�ba po�redniej mo�e przez sztuk� - ale
interakcji mi�dzy lud�mi. I proponuje wniesienie w �ycie porz�dku: "cierpie� do
taktu". Tak wi�c ten antytranscendentalista postuluje jaka� transcendencj�, gdy
powie o ksia�ce: "Historia, jaka nie mo�e si� zdarzy�, przygoda. Musi by� pi�kna
i twarda jak stal, i zawstydza� ludzi z powodu ich istnienia", my�li Roquentin.
Md�o�ci przynosz� krytyk� pewnych postaw intelektualnych i filozoficznych, ale
tak�e krytyk� pewnego typu prozy. Nie jest to ksi��ka, w kt�rej chodzi o
odtworzenie prawdy historycznej. To, jak udowadnia Roquentin, porzucaj�c pisanie
ksi��ki o markizie de Rollebon, jest niemo�liwe. Brak nam wiedzy. I przeciwnie:
przesz�o��, podobnie jak opowiadanie przygody, dana jest w pewnym fa�szu, kt�rym
jest jej znajomo��. Nie jest to ju� czas otwarty ku niewiadomej, jest to
zamkni�ty czas wiedzy. W tym znaczeniu wszelka opowie�� o �yciu, to opowie��
historyczna i jako taka chybiona. Nie znaczy to, �e Md�o�ci nie dziej� si� mimo
wszystko w czasie historycznym, konkretnym. Ale Sartre'a interesuje stosunek
mi�dzy histori� a filozofi�, schodz�c� na poziom "egzystencjalny". Md�o�ci
opowiad�j� przygod� filozoficzn�: jak dany jest �wiat i jaki �wiat mianowicie.
W jaki spos�b wi��� si� zamiary autora z sam� form� tej prozy? Jest to przecie�
powie�� wychodz�ca od tezy, ale jednocze�nie jakby konstruuj�ca dow�d tej tezy.
Do notowania "nieska�onych" przebieg�w my�li i spostrze�e� pos�u�y forma
pami�tnika, a w jego obr�bie tak�e forma monologu wewn�trznego jako potoku
my�li, znana ju� pisarzowi z opowiadania Dujardina Wawrzyny ju� �ci�to, a przede
wszystkim z Ulissesa James Joyce'a. Nie chodzi tu o wydobycie jakich�
szczeg�lnych skandalizuj�cych tre�ci na przyk�ad erotycznych, jak to jest tak�e
u Joyce'a, lecz raczej ukazanie nieprzerwanej ci�g�o�ci my�lenia, dziej�cej si�
nawet za cen� nieci�g�o�ci tre�ciowej. Szuka tu Sartre struktury procesu
psychicznego jako zasady ci�g�ej ta�my i nieci�g�ego monta�u. To sformu�owanie
godzi si� z analogiami, jakie ci�gle jeszcze w tamtym czasie odkrywali pisarze
mi�dzy my�leniem a kinem. Zarazem jednak Sartre opiera si� na wypowiedzi
"uschematyzowanej" nie stroni od tradycyjnego zgo�a opisu czy dialogu.
Zamieszczony "prowokacyjnie" jakby - fragment Eugenii Grandet nie odbija tak
bardzo od niekt�rych partii powie�ci.
Jako powie�� z tez� odznaczaj� si� jednocze�nie Md�o�ci du�� przejrzysto�ci�.
Post�ci zdaja si� chwilami alegorycznym prawie uosobieniem postaw, a na czo�ach
maj� wypisan� swoj� �wiadomo��. Tak, to nie Balzac, troch� to ludzie, troch�
filozoficzne marionetki. To ju� pr�dzej Kandyd, ale ten kult konkretnego
opisu... Powie�� �yje tu pewn� sprzeczno�ci�: wyakcentowaniem elementu
analitycznego i syntetycznego zarazem. Kiedy p�niej, pisz�c o Camusie, Sartre
u�yje okre�lenia "powiastka filozoficzna", b�dzie na pewno szuka� echa w�asnych
pr�b. Zreszt� okre�lenie to pojawia si� ju� w tek�cie Md�o�ci, kiedy Roquentin
rozwa�a nad swoim �yciem: "To mog�oby nawet sta� si� powiastk� [apoloque]: by�
kiedy� biedny facet, kt�ry pomyli� �wiaty." Jak przysta�o na powiastk�, jest w
Md�o�ciach i rozwi�zanie, happy-end, los�w dwudziestowiecznego Kandyda
szukaj�cego najlepszego ze �wiat�w, nie pozbawiony niepewno�ci i ironii:
Roquentin zmienia miasto na miasto, ksi��k� na ksi��k�. Ironia, m�wi�, ale
Roquentin nie chce ju� wmawia� siebie w sztuk�, w jej �wiat, raczej pragnie by�
tw�rc� �wiat�w. Nie zostaje wi�c przekre�lone serio tej pr�by. Ma ni� by� sztuka
jako forma szczeg�lnego dzia�ania, tworzenia porz�dku nie b�d�cego porz�dkiem
bezpo�redniej rzeczywisto�ci, wymyka ja cego si� �ywio�owemu istnieniu. To
z�udzenie Roquentina, czy tak�e postulat Sartre'a? Ten motyw powr�ci jednak w
S�owach.
Pozytywnego wywodu o niezniszczalno�ci "porz�dku melodii" autor zdaje si� nie
podwa�a�. Oczywi�cie, �e zniszczenie p�yty nie niszczy istnienia melodii, nie
uszkadza jej.
Ale i ona - chc� zauwa�y� - nie mo�e trwa� d�u�ej ni� trwanie jakiegokolwiek
niezniszczonego zapisu, ni� pami�� wszystkich ludzi. Istnieje jednak inaczej...
na drugim niejako poziomie i to w�a�nie zdaje si� by� pr�b� wyj�cia z dylematu.
Pobrzmiewaj� tu tak�e echa francuskiego symbolizmu, z jego pogl�dami na element
muzyczny sztuki, apoj�ciowy, wyzwolony jakby z rzeczywistego poziomu istnienia
(Mallarme - Bremond). Prawo powtarzania si�:
akcja ksi��kj rozwija si� w "zamkni�tym" kole; ksi��ka, kt�r� Roquentin
postuluje na ko�cu, jest przecie� w�a�nie, czy prawie, t�, w kt�r� wkraczamy,
je�li zaczniemy zn�w czyta� od pocz�tku pami�tnik Roquentina. Marzenie
demiurgiczne o stworzeniu istnienia poza istnieniem.
Zn�w przypomina si� Le�mian i jego Eliasz szukaj�cy "innej jawy ni� jawa
istnienia". W szkicu Co to jest literatura? sam Sartre pisa�: "...nie nale�y
sobie wyobra�a�, �e [poeci] pra gn� rozpoznawa� to, co rzeczywiste, ani je
ukazywa�. Nie chc� tak�e nazywa� �wiata. Naprawd� poeta odrzuci� nagle j�zyk
jako narz�dzie; wybra� raz na zawsze postaw� poetyck�, kt�ra rozpatruje s�owa
jako rzeczy , a nie jako znaki." Ocalenie, jakiego szuka Roquentin, ale i
Samouk, i Anny - sens �ycia, zdaje si� istnie� powy�ej tego, co mo�na by nazwa�
cz�owiecze�stwem. By� cz�owiekiem jest �atwo, od tego nie ma odwrotu, powiada
przecie� Roquen tin, i tego poj�cia nie wi��e Sartre z poj�ciem warto�ci.
�atwo oczywi�cie d1a tego, co nie przejrza� absurdalnej podszewki istnienia, kto
nie zrozumia�, �e tylko istnieje.
Wtedy codzienno�� nie wystarcza, nadchodzi atak Md�o�ci, poczucie obco�ci nie
b�d�ce ju�, jak u Brechta, efektem artystycznego dystansu, lecz uczuciowym
r�wnowa�nikiem poj�cia absurdu �wiata.
Poprzez poj�cie absurdu objawia istnienie cz�owiekowi fundamentaln� cech�
wolno�ci w sensie egzystencjalnym i filozoficznym, jako w pewnym sensie zwi�zan�
z istnieniem, cho� objawia si� ona w�a�nie w momencie zagro�enia: wszelkie
Md�o�ci s� niezno�ne, trzeba z �yciem co� zrobi�, aby od nich si� uwolni�.
Wolno�� skojarzona z istnieniem jawi si� wi�c jako co� dwuznacznego, jako
niezb�dna potrzeba, ale i jako udr�ka, z kt�rej wynika potrzeba wype�nienia
ci�kiego zadania. Md�o�ci to nowa nazwa dla uczucia, kt�re zna� ju� Baudelaire:
jako Ennui - Nud�, co� nie do zniesienia. Perspektywa, w kt�rej owo zadanie do
wype�nienia jawi�oby si� z potrzeby mi�o�ci i solidarno�ci z lud�mi, a nie jako
swoista obrona, w ksi��ce si� nie zarysowuje.
Ksi��ka Sartre'a jest na to zbyt rozumowa, zimna, filozoficzna, a dominuj�cym
uczuciem s� md�o�ci, obrzydzenie, wsp�czynnik nienawi�ci. Mi�o�� dla Roquentina
jawi si� raczej jako co� do otrzymania ni� dania. No i oczywi�cie nie ma mowy o
godz�cej syntezie, skoro �ycie objawia si� jako sprzeczno��, dychotomia cogito i
esse, my�li i bytu. Ta jedna sprzeczno�� ci�gnie za sob�, jak lawina, inne
mi�dzy tera�niejszo�ci� a przesz�o�ci� i przysz�o�ci�, mi�dzy osobnikiem a
spo�ecze�stwem (przecie� Sartre powie p�niej: "piek�o to inni"), indywidualn�
osobowo�ci� a typem. Upodobnienie si� do typu zabija indywidualno�� (postaci
mieszcza�skie w notatkach Roquentina), kra�cowe odosobnienie zabija mo�liwo��
kontaktu (inspektor z "my�lami ma��y" w Ogrodzie Luksemburskim).
Te sprzeczno�ci mog� by� cz�ciowo rozwi�zane, je�li zrozumie� rzeczywisto�� i
jej zjawiska, a tak�e cz�owieka - jako procesy. Trzeba poj�� �ycie jako pewien
typ zadania, nie wynikaj�cego z samej niejako inercyjnej rzeczywisto�ci. O to
chodzi�o Anny, to r�ni�o j� z Roquentinem, on szuka� doskona�o�ci w
oczekuj�cych ju� jakby przygodach. B��d ich polega� tak�e na statyzmie,
zak�adaj�cym niemo�liw� doskona�o�� wynik�w. Dlatego now� sw� ksia�ke Roquentin
zamierza umie�ci� niejako poza �yciem.
Imperatyw istnienia ludzkiego bedzie tu rozumiany, za Bergsonem mo�e, jako co�
nowego do stworzenia. Nie jest to jeszcze proces, gdy� Sartre podkre�la
przypadkowo��, uchyla sta�o�� zasad (rozmy�lania Roquentina na wzg�rzu), ale
jego zal��ek, co t�umaczy�oby mo�e p�niejsze przybli�enie si� Sartre'a do
marksizmu, cho� oddala�oby go od niego podkre�lanie pierwiastka tw�rczego w
sensie indeterministycznym. Od pozytywizmu oddala go tak�e rozumienie historii
jako tw�rczej nowo�ci, gdzie nie ma sta�ych zasad, gdzie nie mo�na nowego
t�umaczy� przez stare, gdzie zawodz� analogie (niezasadno�� ci�gu analogicznego:
Cromwell - Robespierre - Lenin, w rozmy�laniach Roquentina). Je�li kultur� i
tradycj� rozumie� jako cogito, a czas wsp�czesny jako esse - wyt�umaczony
stanie si� op�r, jaki stawia to pisarstwo wobec warto�ci tradycji, op�r
zbli�aj�cy Sartre'a do pisarstwa awangardowego, oczywi�cie nie do
ekstremistycznych, nihilistycznych gest�w futuryzmu.
Sartre zdaje si� jakby wyznawa� przekonanie, bliskie i kilku wielkim prozaikom
XX wieku - Kafce, Camusowi, Gombrowiczowi, �eby tylko ich wymieni�: �e albo
rzeczywisto�� staje si� bliska i oswojona, "sympatyczna", ale zarazem fa�szywa i
konwencjonalna, albo prawdziwa i obca. Autentyczno�� jest rwaniem siatek i
struktur, i mit�w. Otwiera nas zn�w na konieczn�, ale trudn� wolno��.
Bo i potok �ycia tw�rczego, otwarcie na tworzon� histori� dzieje si� mi�dzy
trwaniem i katastrof�. Jeszcze jedna sprzeczno��. Md�o�ci nie przynosz�
rozwi�zania tych problem�w, ale stawiaj� je w jakiej� mierze, dotykaj�c
kluczowych spraw spo�ecznych i filozoficznych epoki. Zw�aszcza filozoficznych.
Wielki "kasandryczny" monolog Roquentina stoj�cego na wzg�rzu nad miastem,
pos�pna wizja gro��cej spo�ecze�stwu katastrofy - gro��cej ze strony samej
natury, kt�r� konwencjonalne spo�ecze�stwo mieszcza�skie widzi tylko jako
wiecznie przewidywaln� prawid�owo�� - to monolog filozofa, nie spo�ecznika czy
historyka, historia jawi si� tutaj jako poddana naturze. je�li nie jej cz��.
Wizja ta jest jednocze�nie egotyczna, zimna i przera�aj�ca.
Ale trudno oprze� si� przekonaniu o silnej ��czno�ci tych filozoficznych
przeczu�, wizji i wieszcze�, zawieraj�cych niebezpiecze�stwo zag�ady,
biologicznej mutacji - z sytuacj� spo�eczn� tamtego czasu, ujrzan� zreszt� jako
wszelka sytuacja spo�eczna. Zniewolenie cz�owieka przez �wiat spo�eczny i
gro��ca mu z jego strony zag�ada u Kafki, spo�eczny wyrok �mierci stanowi�cy
alternatyw� pla�y i s�o�ca u Camusa, pop�och ucieczki z wieczn� g�b� w d�oniach
u Gombrowicza, czy zag�ada miasta przez natur� w Md�o�ciach (dokonywanie si� tej
prefiguracji losu Bouyille odnajdzie literatura francuska w D�umie) - wszystko
to sk�adniki przeczucia tej samej rewolucji, katastrofy. Pami�tamy, �e Md�o�ci
ukaza�y si� nieledwie w przededniu drugiej wojny �wiatowej. Ale jednocze�nie
nale�� do szeregu dzie� katastroficznych, ukazuj�cych w og�le krucho��,
niedostosowanie i obco�� kultury w �wiecie ludzkim. Gro�ba jest z obu stron -
natury i kultury. Je�li poj�� kultur� jako co� zastyg�ego (mo�na by to por�wna�
z alienacj� w marksizmie), a nie tw�rcze continuum, w kt�rym bierzemy udzia�.
Md�o�ci s� jakby przeczuciem konieczno�ci takiego udzia�u.
Czy jak Camus w D�umie, odnajdzie go Sartre w Drogach wolno�ci, kiedy Mateusz
przyciska spust karabinu na wie�y ko�cio�a, decyduj�c si� na nier�wn� walk�?
Tak, je�li ten moment, podobnie jak decyzj� Roquentina opuszczenia miasta,
cho�by dla innego miasta - rozumie� jako sta�� periodyczn� - w utwierdzaniu i
poszukiwaniu wolno�ci. I ju� nie jako cechy bytu w og�le, ale w �wiecie ludzkim
- w nim tak�e koniecznej i przekl�tej, jawi�cej si� jako najwy�sza potrzeba i
najwi�ksze zagro�enie jednostki i spo�ecze�stwa. Wolno�ci trzeba do czego� u�y�,
wszystko na tym polega.
Jacek Trznadet
Kastorowi
"To ch�opiec bez znaczenia dla zbiorowo�ci) co najwy�ej jednostka."
L.-F. Celine L'Eglise
DO CZYTELNIKA
Pami�tnik ten znaleziono pomi�dzy papierami Antoine'a Roquentin. Og�aszamy go
bez �adnych zmian.
Pierwsza strona nie jest datowana, mo�na jednak przyj��, �e poprzedza o kilka
tygodni pocz�tek w�a�ciwego dziennika. Zosta�a wi�c napisana nie p�niej ni� na
pocz�tku stycznia 1932 roku.
W owym okresie po podr�ach do Europy Srodkowej, Afryki P�nocnej i na Daleki
Wsch�d Antoine Roquentin mieszka� ju� od trzech lat w Bouville, pragn�c uko�czy�
tam badania historyczne nad markizem de Rollebon.
Wydawcy
KARTKA BEZ DATY
Lepiej by�oby opisywa� wypadki z dnia na dzie�. Pisa� dziennik, �eby widzie�
jasno. Nie pozwala� na umkni�cie niuans�w, drobnych fakt�w, nawet je�li zdaj�
si� nieznacz�ce, a przede wszystkim klasyfikowa� je. Trzeba powiedzie�, jak
widz� ten st�, ulice, ludzi, paczk� tytoniu, poniewa� w�a�nie to uleg�o
zmianie. Nale�y dok�adnie okre�li� zasi�g i istot� tej zmiany.
Na przyk�ad patrz� na tekturowe pude�ko, w kt�rym jest ka�amarz z atramentem.
Trzeba by spr�bowa� okre�li�, jak widzia�em je przedtem i jak ...... (*1) je
obecnie. Jest to wi�c prostopad�o�cian rysuj�cy si� na tle - to g�upie, nie ma o
czym m�wi�. Tego w�a�nie nale�y unika�, nie szuka� dziwno�ci tam, gdzie nie ma
nic.
S�dz�, �e na tym polega niebezpiecze�stwo prowadzenia dziennika: w napi�ciu,
wszystko przesadzone, ci�gle narusza si� prawd�. A przecie� to pewne, �e je�li
chodzi o to pude�ko, jak i ka�dy inny przedmiot, potrafi�bym odnale�� tamto
przedwczorajsze wra�enie. Musz� by� zawsze w pogotowiu, bo znowu przecieknie mi
to mi�dzy palcami. Nie trzeba niczego ...... (*2), ale uwa�nie i jak najbardziej
szczeg�owo notowa� zachodz�ce wypadki.
____
1 Pozostawiono miejsce puste.
2 S�owo przekre�lone (mo�e "narzuca�" lub "wymy�la�"?), inne s�owo, dorzucone w
dopisku, jest nieczytelne.
Oczywi�cie nie potrafi� ju� powiedzie� nic �cis�ego o tych wydarzeniach z soboty
i przedwczoraj, to zbyt odleg�e; mog� tylko powiedzie�, �e ani w jednym, ani
drugim przypadku nie by�o nic takiego, co normalnie mo�na nazwa� jakim�
wydarzeniem. W sobot� ch�opcy puszczali kaczki i tak jak oni chcia�em rzuca�
kamyki w morze. Ale natychmiast zatrzyma�em si�, wypu�ci�em kamyk i odszed�em.
Musia�em chyba mie� dziwny wyraz twarzy, bo ch�opcy �miali si� za moimi plecami.
Na zewn�trz wygl�da�o to w�a�nie tak. To, co dzia�o si� wewn�trz mnie,
przemin�o nie pozostawiaj�c wyra�nych �lad�w. By�o co�, co spostrzeg�em i co
przyprawi�o mnie o niesmak, ale nie wiem ju�, czy patrzy�em na morze, czy na
kamie�. Kamie� by� p�aski, z jednej strony suchy, a z drugiej wilgotny i
zab�ocony. Trzyma�em go za brzeg, szeroko rozstawiaj�c palce, �eby si� nie
pobrudzi�.
Przedwczoraj wszystko by�o jeszcze bardziej niejasne.
Ca�y szereg zupe�nie niezrozumia�ych przypadk�w, pomy�ek. Nie b�d� si� przecie�
bawi� w zapisywanie tego wszystkiego na papierze. W ko�cu pewne jest, �e ba�em
si� lub odczuwa�em co� w tym rodzaju. Gdybym tylko wiedzia�, czego si� ba�em, to
by�by ju� du�y post�p.
Ciekawe, �e wcale nie podejrzewam si� o ob��d, a nawet widz� wyra�nie, �e nie ma
o tym mowy: wszystkie owe zmiany dotycz� tylko przedmiot�w. A przynajmniej
chcia�bym, �eby tak by�o.
GODZINA WPӣ DO JEDENASTEJ (*1)
Mo�e jednak, mimo wszystko, by� to lekki napad ob��du.
Min�� bez �ladu. Moje dziwne odczucia z ubieg�ego tygodnia wydaj� mi si� dzisiaj
bardzo �mieszne: ju� w to nie wnikam. bzi� wieczorem czuj� si� na �wiecie
dobrze, jak mieszczuch. Tutaj jest m�j pok�j wychodz�cy na p�nocny wsch�d. Na
dole ulica des Mutiles i nowy dworzec w budowie. Widz� z okna na rogu bulwaru
Victor-Noir czerwo-
nobia�y odblask baru "Pod Kolejarzem". W�a�nie przyjecha� poci�g z Pary�a.
Ludzie wychodz� ze starego dworca i rozchodz� si� po ulicach. S�.ysz� kroki i
g�osy. Du�o os�b czeka na ostatni tramwaj. Pod moim oknem stoi na pewno taka
sm�tna grupa przy gazowej latarni. No, musz� jeszcze poczeka� kilka minut:
tramwaj przyjedzie dopiero o dziesi�tej czterdzie�ci pi��. Zeby tylko nie
przyszli na noc przejezdni handlowcy. chce mi si� strasznie spa� i musz� odrobi�
zaleg�o�ci. Jedna dobra noc, wystarczy jedna, i wymiecie te wszystkie historie.
________
1 Oczywi�cie wp� do jedenastej wieczorem. Ten fragment jest du�o p�niejszy od
poprzedzaj�cych. Sk�aniamy si� do pogl�du, �e nie m�g� by� napisany wcze�niej
ni� nast�pnego dnia.
Za pi�tna�cie jedenasta: nie ma si� czego obawia�, ju� by tu byli. Chyba �e to
dzie� go�cia z Rouen. Przyje�d�a co tydzie�, rezerwuje si� dla niego pok�j numer
dwa na pierwszym pi�trze, ten z bidetem. Jeszcze mo�e przyj��, cz�sto idzie na
piwo "Pod Kolejarza" przed po�o�eniem si� spa�. Zreszt� niezbyt ha�asuje. Jest
niedu�y i schludny, z czarnym wypomadowanym w�sikiem i peruk�. Oto i on.
No prosz�, kiedy us�ysza�em, �e wchodzi po schodach, a� mi serce podskoczy�o,
tak to by�o uspokajaj�ce: czy mo�na si� czego� obawia�, je�li �wiat jest tak
akuratny?
My�l�, �e wyzdrowia�em.
A oto tramwaj nr 7 "Rze�nie - Wielkie Baseny". Zbli�a si� ze strasznym ha�asem
�elastwa. Odje�d�a. Teraz posuwa si�, za�adowany walizkami i �pi�cymi dzie�mi, w
stron� Wielkich Basen�w, Fabryk, w czarny Wsch�d. To przedostatni tramwaj;
ostatni odjedzie za godzin�.
P�jd� spa�. Wszystko przesz�o, nie ma ju� po co notowa� wra�e� z dnia na dzie�,
jak pensjonarki, w pi�knym nowym zeszycie.
Prowadzenie dziennika mog�oby by� ciekawe tylko w jednym wypadku: a mianowicie
gdyby (*1)
___
1 Na tym urywa si� tekst nie datowanej kartki.
DZIENNIK
Przysz�o
PONIEDZIA�EK, 29 stycznia 1932
CO� mi si� sta�o, teraz nie ma ju� w�tpliwo�ci.
Jakby choroba, nie jak zwyk�a pewno�� i nie jak co� oczywistego. Umie�ci�o si�
podst�pnie, po trochu; poczu�em si� nieco dziwnie, nieco skr�powany, i to
wszystko. Potem, ju� we mnie, przycupn�o, bez ruchu, i mog�em sobie t�umaczy�,
�e nic mi nie jest, po prostu fa�szywy alarm. Ale teraz to znowu post�puje.
Nie s�dz�, aby zaw�d historyka szczeg�lnie sprzyja� analizie psychologicznej. W
naszym fachu mamy do czynienia tylko z og�lnymi uczuciami, kt�rym nadaje si�
nazwy rodzajowe jak Ambicja, Ciekawo��. Je�li jednak posiadam cho�by cie�
znajomo�ci siebie samego, to w�a�nie teraz powinienem si� tym pos�u�y�.
Na przyk�ad w moich r�kach jest co� nowego, pewien spos�b ujmowania fajki albo
widelca. A mo�e to widelec ka�e si� teraz bra� w pewien spos�b, nie wiem. Przed
chwil� stan��em nagle, wchodz�c do pokoju, gdy� poczu�em w d�oni ch�odny
przedmiot zwracaj�cy uwag� pewn� swoisto�ci�. Rozwar�em d�o� i spojrza�em: a to
tylko trzyma�em klamk� od drzwi. Dzi� rano w bibliotece, gdy Samouk (*1)
podszed� si� ze mn� przywita�, pozna�em go do piero po up�ywie dziesi�ciu
sekund. Nieznana twarz, widzia�em tylko jak�� twarz. A jego r�ka by�a jak wielki
Ogier P..., o kt�rym cz�sto b�dzie mowa w tym dzienniku. By� to dependent
komornika. Roquentin pozna� go w roku 1930 w bibliotece w Bouville.
Bia�y robak w mojej r�ce. Pu�ci�em j� natychmiast i r�ka mi�kko opad�a.
Na ulicach tak�e rozlegaj� si� nieraz jakie� podejrzane ha�asy.
A wi�c podczas ostatnich tygodni zasz�a zmiana. Ale gdzie? Jest to zmiana
abstrakcyjna, nigdzie nie umiejscowiona. Czy to ja si� zmieni�em? Je�li nie ja,
to w takim razie ten pok�j, to miasto, ten �wiat; trzeba wybra�.
My�l�, �e to ja si� zmieni�em: najprostsze rozwi�zanie.
Ale najbardziej nieprzyjemne. Musz� w ko�cu przyzna�, �e to ja jestem podmiotem
tych nag�ych przemian. W�a�ciwie to bardzo rzadko si� zastanawiam; tak wi�c masa
ma�ych przemian zbiera si� we mnie uchodz�c mojej uwagi, a potem pewnego dnia
zachodzi prawdziwa rewolucja. To w�a�nie nada�o mojemu �yciu ten nier�wny i
niezborny charakter. Na przyk�ad, kiedy wyjecha�em z Francji, wiele os�b m�wi�o,
�e wyjecha�em jak szalony. A gdy nagle wr�ci�em po sze�ciu latach podr�y, tak�e
mo�na by�o m�wi�, �e to wariactwo. Jak dzi� widz� siebie obok Merciera w biurze
tego francuskiego urz�dnika, kt�ry po aferze Petrou poda� si� w zesz�ym roku do
dymisji. Mercier wyrusza� z wypraw� archeologiczn� do Bengalu. Zawsze mia�em
ch�� pojecha� do Bengalu, a on mnie namawia�, �ebym si� do niego przy��czy�.
Zastanawiam si� dzisiaj, dlaczego. Chyba nie by� pewny Portala i liczy�, �e ja
b�d� go mia� na oku. Nie widzia�em �adnego powodu, �eby odmaw