8004
Szczegóły |
Tytuł |
8004 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8004 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8004 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8004 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KIR BU�YCZOW
POLE BITWY Z LOTU PTAKA
PIERWSZA POWIE�� Z CYKLU
TEATR CIENI
Prze�o�y�a Ewa Sk�rska
Tytu� orygina�u:
WID NA BITWU S WYSOTY
Copyright � by Kir Buty czow, 1998
Ali nghts reserved
Projekt ok�adki:
Zombie Sputnik Corporation
Ilustracja na ok�adce:
Piotr �ukaszewski
Redaktor prowadz�cy seri�:
Dorota Malinowska
Redakcja:
�ucja Grudzi�ska
Miejska Biblioteka Publiczna Redakcja techniczna: �\\ , ' 61,1 -
WROC�AW
4 000137867
. Szew
El�bieta Urba�ska
Korekta:
Wies�awa Partyka
�amanie:
Liwia Drubkowska
ISBN 83-7337-116-8
Warszawa 2002
Wydawca:
Pr�szy�ski i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Gara�owa 7
Druk i oprawa:
OPOLGRAF Sp�ka Akcyjna
45-085 Opole, ul. Niedzia�kowskiego 8-12
Jak pi�eczka, goniona przez okrutny los,
P�dzisz ci�gle do przodu, wprost pod top�r, na cios;
Biegu gry ju� nie zmienisz, pr�no modlisz si� w g�os,
A regu�y zna ten, kto ci� rzuci� na stos.
Omar Chajjam
Prolog
W pokoju by�o duszno, mia�em ochot� zrobi� przeci�g, ale Mana-
na przez ca�y czas zamyka�a okno - cierpia�a na chroniczny bronchit.
- Napi�bym si� piwa - odezwa� si� Krogius. By�o tak gor�co, �e
spotnia�y mu okulary.
Nie podj��em tematu.
- Katrin czeka na m�j telefon - odpar�em.
Tylko zaprzysi�g�y masochista m�g� p�j�� na spotkanie o sz�stej
wieczorem w upa�, jakiego nie pami�taj� nawet najstarsi synoptycy.
- Przy by�ym pomniku Swierd�owa postawili stoliki - oznajmi�
Krogius.
Wykr�ci�em numer.
Dobrze by by�o, gdyby Katrin nie zgodzi�a si� ze mn� spotka� -
bo na przyk�ad ma niezaplanowane zebranie. Jej laboratorium za-
mierza og�osi� g�od�wk�, ��daj�c wyp�acenia pensji za luty.
Odebra�a od razu, jakby siedzia�a przy telefonie i czeka�a, a� za-
dzwoni�. Nie jestem wart takiego oddania.
Przede wszystkim powiedzia�a, �e mog�em zadzwoni� wcze-
�niej. W taki upa� nawet najczulsze dziewcz�ta staj� si� k��tliwe.
Krogius sta� nade mn�, spogl�daj�c �a�o�nie. Obok telefonu po�o-
�y� siatk� z cukrem - pewnie Swieta czeka na niego, �eby pojecha�
na dacz�, gdzie trwa�y przygotowania do sma�enia wi�niowych
konfitur.
Katrin m�wi�a tak cicho, �e nic nie mog�em zrozumie�.
- M�w do s�uchawki! - za��da�em.
- I tak ju� krzycz� - odpar�a Katrin.
- Garik! - j�kn�� b�agalnie Krogius. - Zapomnia�em na �mier�!
Swietka zaraz wyjdzie z pracy!
- Przez p� godziny telefon by� wolny. Musia�e� czeka�, a� we-
zm� s�uchawk�?
- Ale znasz Swietk�!
- Czy ty mnie w og�le s�uchasz? - spyta�a w s�uchawce Katrin.
- Bardzo uwa�nie.
- W takim razie powt�rz, co przed chwil� powiedzia�am.
- Spotykamy si� za dwadzie�cia pi�� minut. Tam gdzie zawsze.
- A mnie si� wydawa�o, �e nie s�uchasz.
- Prosz� - powiedzia�em do Krogiusa, nacisn��em wide�ki i po-
da�em mu s�uchawk�.
Przed wej�ciem do laboratorium wpad�em na Soni� z biblioteki.
Nie wiedzie� czemu zapragn�a porozmawia� ze mn� tu� przed ko�-
cem dnia pracy. Oznajmi�a, �e mam wstrzymany abonament, bo nie
odda�em sze�ciu ksi��ek. Zupe�nie zapomnia�em o tych ksi��kach.
Przynajmniej dwie z nich wzi�� Hamlet. A Hamlet wyjecha� do domu,
do Armenii, kt�ra akurat wtedy sta�a si� pa�stwem niepodleg�ym.
Gdy ju� Sonieczka sko�czy�a m�wi� nieprzyjemne rzeczy, sp�-
dzi�a z twarzy surowo�� i czule zapyta�a:
- B�dzie pan wyst�powa� na posiedzeniu?
A mo�e wcale nie mia�a na imi� Sonieczka? Mo�e Rozoczka?
Albo Rozalinda?
- Niestety, wyje�d�am w podr� s�u�bow� - odpar�em
i u�miechn��em si� u�miechem znanego francuskiego aktora.
Sonieczka pozna�a we mnie Jeana-Paula Belmondo i powiedzia-
�a, �e mam dar przeistaczania si�. �e marnuje si� we mnie wielki ar-
tysta. Sam wiedzia�em, �e mam dar przeistaczania si�. Ale czy mar-
nuje si� we mnie wielki artysta?
- Jaka szkoda, �e si� pan nie uczy!
- Ja i tak wszystko umiem.
- Z pana to �artowni�!
- Wcale nie �artowa�em.
- Ciekawy z pana cz�owiek. Dobry.
- Myli si� pani - zaprotestowa�em. - Tylko udaj� dobrego.
A w rzeczywisto�ci...
Ugryz�em si� w j�zyk: omal nie pokaza�em dziecku g�odnego
krokodyla. I �miertelnie bym j� przestraszy�.
Na zewn�trz by�o jeszcze gorzej ni� w naszej suterenie. �eby za-
bi� czas, poszed�em pieszo. Przed przej�ciem podziemnym sprzeda-
wano przywi�d�e r�e. Pomy�la�em, �e je�li je kupi� i p�jdziemy
gdzie� z Katrin, b�d� wygl�da� jak nieudany narzeczony.
Z podziemia wyszed�em przy pomniku Puszkina. Pod monu-
mentem le�a� bukiecik wyblak�ych b�awatk�w. Ow�adn�o mn� dziw-
ne uczucie, jak gdyby to wszystko ju� kiedy� si� zdarzy�o. Ten dusz-
ny dzie�. I b�awatki. I fotograf przy przeno�nym stendzie.
Podszed�em do p�okr�g�ej marmurowej �awki w cieniu niedaw-
no rozkwit�ych lip. Katrin si� sp�nia�a. Usiad�em. Na �awkach po-
cili si� tury�ci z zakupami, tu i �wdzie siedzieli tacy kawalerowie jak
ja i staruszkowie ze zwini�tymi plakatami, oczekuj�cy na rozpocz�-
cie demonstracji albo mityngu.
Katrin nie przysz�a sama. Za ni�, troch� z boku, szed� wysoki bar-
czysty m�czyzna z kilkudniow� br�dk� nieumiej�tnie przyklejon� do
podbr�dka i policzk�w. Nadawa�o mu to wygl�d oszusta. Mia� na g�o-
wie bia�y kaszkiet. Gdyby by�o ch�odniej, w�o�y�by lu�n� marynark�.
Przygl�da�em mu si�, bo na Katrin nie musia�em patrze�. Nie
zmieni�a si� od wczoraj. Przypomina ma�ego doga - r�ce i nogi ma za
du�e i jest ich za du�o, ale na tym w�a�nie polega jej urok.
Zobaczy�a mnie z daleka, podesz�a do �awki i usiad�a. M�czyzna
siad� r�wnie�, odsuwaj�c roze�lonego weterana z komsomolskim
znaczkiem w klapie czarnej marynarki. Katrin uda�a, �e mnie nie zna,
ja te� nie patrzy�em w jej stron�. M�czyzna powiedzia� ra�nym tonem:
- Co za skwar! Mo�na dosta� pora�enia s�onecznego.
Katrin, skamienia�a, patrzy�a prosto przed siebie, a on podziwia�
jej profil. Chcia� dotkn�� jej r�ki, ale nie mia� �mia�o�ci i jego palce
mimo woli zawis�y nad jej d�oni�.
Mia� mokr� twarz, na czubku nosa zawis�a kropla potu.
Katrin odwr�ci�a si� od niego, zabra�a swoj� r�k� z kolana i pa-
trz�c na mnie, wyszepta�a:
- Zamie� si� w paj�ka! Przestrasz go na �mier�. Tylko tak, �e-
bym tego nie widzia�a.
- Pani co� m�wi�a? - zapyta� m�czyzna i jednak musn�� jej �o-
kie�. Jego palce zamar�y od dotyku ch�odnej sk�ry.
Pochyli�em si� do przodu i on drgn��, zaskoczony.
Musia�em spotka� jego wzrok.
A potem przeistoczy�em si� w ogromnego paj�ka.
Mia�em okr�g�e cia�o p�metrowej �rednicy i metrowe kosmate
odn�a. Wymy�li�em sobie szcz�koczu�ki podobne do krzywych pi�,
wymazane ��tym �miertelnym jadem.
M�czyzna nie od razu poj��, co si� sta�o.
Zmru�y� oczy, ale nie zabra� r�ki z �okcia Katrin.
Wtedy by�em zmuszony przeistoczy� Katrin w paj�czyc� i zmu-
si�em go, �eby poczu� pod palcami ch��d chitynowego pancerza.
M�czyzna przycisn�� rozcapierzone palce do piersi, drug� r�k�
zas�oni� oczy.
- Do diab�a! - wykrztusi�. Wydawa�o mu si�, �e zas�ab�, lecz naj-
widoczniej, jak wielu takich du�ych m�czyzn, by� nieufny. Jednak
wierz�c w zdrowy rozs�dek, zmusi� si�, �eby jeszcze raz spojrze�
w moj� stron�.
Wtedy wyci�gn��em do niego przednie odn�a z pazurami.
Uciek�.
Wstyd mu by�o ucieka�, ale nie m�g� opanowa� strachu. Tury�ci
rzucili si� do toreb z zakupami. Staruszkowie zacz�li wstawa�, s�-
dz�c, �e nadesz�a pora gniewu narodowego.
Katrin roze�mia�a si� zara�liwie, odsun�a z twarzy ci�ki kasz-
tanowy lok.
- Dzi�kuj�. Dobrze ci to wychodzi. Gdybym nie wiedzia�a, na
pewno bym si� przestraszy�a. Ale nie zrozumia�am, co wymy�li�e�
tym razem.
- Zamieni�em ci� w paj�czyc� odpowiedniego rozmiaru.
- Jak ci nie wstyd!
- Dok�d p�jdziemy? - spyta�em.
- Dok�d zechcesz, m�j w�adco.
- Chc� pi� piwo w parku i le�e� na trawie.
- S�ysza�am, �e Moskwie powsta�a policja obyczajowa - zauwa-
�y�a Katrin.
- Postaram si� skromnie le�e� na trawie i z godno�ci� pi� piwo.
- Mnie si� to nie uda. Zreszt� tam na pewno jest mn�stwo ludzi.
- Wszyscy, kt�rzy maj� odpowiednie �rodki lub dzia�k�, gniot�
si� teraz w podmiejskich poci�gach. W mie�cie zostali tylko kloszardzi.
- No to chod�my do metra.
- Mo�e z�apiemy taks�wk�? - zapyta�em.
- Lubisz zadawa� szyku, m�j adoratorze, ale r�b to beze mnie.
Metrem b�d� trzy razy szybciej.
Chcia�em podj�� wyzwanie, lecz wtedy by�bym pozbawiony to-
warzystwa Katrin. A tego nie chcia�em.
W wagonie by�a ciasnota, co drugi pasa�er wi�z� jakie� ostro za-
ko�czone dzia�kowe narz�dzia, a inni mieli walizki i torby na k�-
kach. Ale na stacji �Komsomolska" wszystkich tych strasznych spo-
conych ludzi wycisn�o z wagon�w jak past� z tubki. Zrobi�o si�
lu�niej i nawet mo�na by�o si���.
- Szkoda - odezwa�em si�. - Szkoda, �e zrobi�o si� tak lu�no.
- Masochista! - wykrzykn�a szeptem Katrin.
- Nie, lubie�nik - zaprotestowa�em. - T�um tak s�odko przyci-
ska� mnie do twoich piersi.
Katrin si� lekko stropi�a. Rozgniewa� si� na mnie, czy znale��
godn� odpowied�? Wybra�a drugi wariant.
- I jak znajdujesz moje piersi? - wyszepta�a.
- S� boskie. Mo�esz �mia�o wej�� w trzecie tysi�clecie z jego
wolno�ci� seksualn� i absolutn� emancypacj�.
- Odrobin� przesadzi�e� w swojej m�skiej zarozumia�o�ci - wes-
tchn�a Katrin. -1 ja sobie to zapami�tam.
�artuj�c, by�a powa�na. Zgodzi�em si� z ni�. Je�li przesadzi�e�,
umiej si� do tego przyzna�.
Pod wielkimi drzewami przy wej�ciu do parku �Sokolniki" by�o
ch�odno, ale wyprzedzili nas inni mi�o�nicy piwa. Siedzieli na �awecz-
kach i s�czyli piwo z butelek. Nikt nie pi� z puszki. Wygl�da�o na to,
�e zebrali si� tu ludzie powa�ni, koneserzy i patrioci.
Kupi�em w budce cztery puszki budweisera.
Przed nami, za okr�g�ym basenem, wznosi�a si� srebrzysta pla-
stikowa kopu�a kolejnej wystawy. Przyda�aby si� nam taka kopu�a
w czasie ekspedycji - by�oby lu�no i nie tak gor�co. Pod jedn� tak�
kopu�� mo�na by by�o urz�dzi� laboratorium polowe, magazyn, sto-
��wk� i sal� taneczn�. Chocia� nie, nie da rady, przyjd� wyg�odzeni,
ale dumni Kozacy, potn� kopu�� na kawa�ki i wykorzystaj� w gospo-
darstwie domowym. Je�li chcesz, by ekspedycja archeologiczna prze-
trwa�a na Kubaniu, musisz by� skromny i niezauwa�alny, p�aci� ro-
botnikom dobrze, ale niezbyt du�o.
- O czym my�lisz? - spyta�a Katrin.
By�a mojego wzrostu - metr osiemdziesi�t. Nasze oczy podczas
rozmowy znalaz�y si� bardzo blisko.
- Masz na my�li proces my�lenia? - sprecyzowa�em.
- Ot� to. Mam wra�enie, �e ci� straci�am.
- Wkr�tce wyruszamy na ekspedycj�.
- Dlaczego nagle o tym pomy�la�e�?
- Zobaczy�em srebrzysty namiot. - Wskaza�em r�k� kopu��.
- Chod�my bardziej w lewo - powiedzia�a Katrin, jakby nie
chcia�a, �ebym my�la� o ekspedycji.
Poszli�my.
...No prosz�, niby dlaczego mamy by� uzale�nieni od jakiego�
Nieczyporienki, kt�ry nawet nie widzia� na oczy prawdziwego kom-
putera? Krogius przysi�ga, �e obliczy�by koraliki na kalkulatorze
szybciej ni� Nieczyporienko ze swoimi leniuchami. A tak chcieli�my
otrzyma� dane przed latem, �eby zd��y� postawi� tezy przed sezo-
nem polowym, wtedy na wrze�niowej konferencji mogliby�my zrobi�
nasz ma�y przewr�t w ojczystej archeologii. Pewnie, �e nam nie uwie-
rz� i nawet nie b�d� si� na nas powo�ywa�, takich przewrot�w doko-
nywano nie po raz pierwszy! A Wiatycze* nadal tam s�!
Gdy si� otrz�sn��em od tych my�li, spostrzeg�em, �e Katrin idzie
kilka krok�w z ty�u i patrzy spode �ba.
- My�la�em o czym innym - zacz��em si� usprawiedliwia�. -
My�la�em o komputerach i koralikach.
W lesie, poprzecinanym �cie�kami i prawie nie za�mieconym,
Katrin roz�o�y�a na trawie gazet�. Postawi�em na gazecie puszki piwa
i dwie otworzy�em. By�y ciep�e i plu�y pian�. S�o�ce �wieci�o na nas
przez m�ode, ostro pachn�ce brzozowe listki. Zapragn��em napi� si�
brzozowego soku, ale sp�nili�my si� - skoro rozwin�y si� li�cie, sok
nie pop�ynie.
- W domu dziecka pisa�em wiersze - powiedzia�em. - M�wili na
mnie Lermontow.
- Dlaczego nie Puszkin?
- Poniewa� by�em na tyle bezczelny, �e powiedzia�em, �e bar-
dziej lubi� Lermontowa.
- A teraz?
- Teraz te�.
- Powiedz wiersz.
- Jaki?
* Wiatycze - plemi� wschodniosfowia�skie, w ko�cu I tysi�clecia n.e. zajmowa-
�o ziemie nad Ok�; grodek Wiatycz�w stanowi! zal��ek Moskwy (wszystkie przypisy
t�umaczki).
- Ten, kt�ry sobie przypomnia�e�.
- Jaka� ty przenikliwa, Katrin.
- M�czyzna powinien my�le�, �e jest wolny w swoich decy-
zjach... i kaprysach.
- To nie powiem.
- I tak masz ochot�.
- Zapomnia�em.
- Jak sobie chcesz...
- Tylko ostatni� zwrotk�:
Kropla za kropl�, sok brzozowy,
Wiosenny ranek, kruchy �wit,
I coraz bardziej kryszta�owy,
Pluszcz�cy w kubku brzozy �yk.
- To nie Lermontow. To ty.
Katrin otworzy�a jeszcze jedn� puszk� i zdmuchn�a pian�. Wy-
ci�gn��em si� na trawie i mru��c oczy, patrzy�em na chmury.
- Ziemia nie jest zimna? - zapyta�a Katrin.
- Jestem zahartowany, jak ka�dy wychowanek domu dziecka.
- Dla mnie to anachronizm. Domy dziecka by�y sto lat temu.
Zawiadywa� nimi pisarz Makarenko.
- I �elazny Feliks.
- Je�li si� przezi�bisz, zrywam znajomo�� - oznajmi�a Katrin.
Mia�em ochot� j� poca�owa�, ale si� odwr�ci�a.
- Chcia�aby� lata�? - zapyta�em.
- Samolotem?
- Sama.
- Bez skrzyde�?
- Bez skrzyde�.
- To si� nazywa lewitacja - odpar�a rozs�dnie Katrin. - A lewi-
tacja nie istnieje. To mistyka.
- Dla pierwotnych Ziemian - owszem. Ale nie dla istoty wy�sze-
go rz�du...
Katrin nachyli�a si� nade mn� i popatrzy�a mi prosto w oczy.
- Zgadnij moje my�li! - za��da�a.
- Nie umiem.
- W takim razie poczuj!
- Nie m�cz mnie. I tak si� nie przyznam, nie chc� oberwa� po
g�bie.
- Twoje milczenie jest r�wnie obra�liwe.
Zrobi�a zamach d�oni� i dotkn�a mojego policzka. D�o� by�a
sucha i gor�ca.
- Okropnie gor�co. A wszystko przez to, �e nie pozwalasz mi
spina� w�os�w.
- Nie pomyli�a� mnie z kim�?
- Z nikim ci� nie pomyli�am. Tydzie� temu powiedzia�e�, �e lu-
bisz, gdy mam rozpuszczone w�osy.
- Podobasz mi si� zawsze.
- Ale z rozpuszczonymi w�osami bardziej.
- Z rozpuszczonymi bardziej.
Przyj��em jej ofiar�.
Siedzia�a wsparta d�oni� o traw�. Mia�a szczup�� i siln� r�k�.
- Wyjd� za mnie - powiedzia�em. - Kocham ci�.
- Nie kochasz - odpar�a Katrin.
Przekr�ci�em si� na bok, przysun��em usta do jej r�ki i poca�o-
wa�em po kolei wszystkie d�ugie opalone palce.
- Je�li za mnie wyjdziesz, zawsze b�d� dla ciebie pi�kny. Jak
amant filmowy.
- Zm�czysz si� - uzna�a Katrin. -1 ja si� zm�cz�.
- Spr�bujmy.
- Zwariowa�e�. Jeste� obcym. Niebezpieczn� istot�.
- Jak agent CIA?
- Gorzej, przybysz z kosmosu.
- Nikt opr�cz ciebie tak nie my�li - stwierdzi�em. - Od dzieci�-
stwa umiem hipnotyzowa� g�upc�w, wi�c ciebie mi si� nie uda.
- A sk�d ja mam wiedzie�? Mo�e siedz� tu z tob�, bo zosta�am
zahipnotyzowana?
M�wi�a to jakby �artem, a jednak powa�nie. Wyprostowa�a si�
i odebra�a mi swoje palce.
- Nie - powiedzia�am. - Pozwoli�em sobie zrobi� to tylko je-
den raz.
- Wiem. Gdy na placu Czerwonym rozbola� mnie z�b, prawda?
- I nawet mi wtedy nie podzi�kowa�a�.
Z lasu wysz�a kl�pa. Mia�a smutny wielb��dzi pysk. Mo�e dlate-
go �e czu�a si� niedowarto�ciowana bez rog�w. Nas jakby nie widzia-
�a. Pow�cha�a puszki po piwie, g��boko westchn�a i posz�a w las, po-
woli przestawiaj�c nogi, jakby uczy�a si� chodzi�.
- Wi�cej nic mi nie wmawia�e�? - zapyta�a Katrin.
By�a tak pogr��ona w swoich my�lach, �e nie zauwa�y�a wizyty
samicy �osia.
Nie odpowiedzia�em, poniewa� kl�pa odwr�ci�a si� od g�stych
krzew�w, w kt�rych chcia�a si� skry�, i popatrzy�a mi w oczy.
- Nie wierz� ci - rzek�a Katrin.
Dopili�my piwo, zawin�li�my puste puszki w gazet� i w�o�yli�my do
mojej dyplomatki. Byli�my bojownikami o czysto�� przyrody. Po raz
pierwszy zobaczy�em Katrin na mityngu Green Peace na placu Puszkina.
By�a tam aktywistk�, a ja przechodzi�em obok i zapatrzy�em si� na ni�.
Wyszli�my z parku, gdy zabrz�cza�y pierwsze komary, otrz�saj�c
ze skrzyde�ek upa�, a przed wej�ciem zap�on�y latarnie, ��te w gra-
natowym powietrzu.
Odprowadzi�em Katrin pod jej dom. Nie chcia�a mnie poca�o-
wa� na po�egnanie. Czym� j� urazi�em, ale czym - nie wiedzia�em.
Poszed�em do domu pieszo. By�o mi tak smutno, �e wymy�li�em
perpetuum mobile, a potem udowodni�em, �e i tak nie b�dzie dzia�a�.
Dow�d oraz kontrdow�d okaza� si� bardzo trudny i niemal�e zapo-
mnia�em o Katrin.
I nagle zrozumia�em, �e gdy przyjd� do domu, zadzwoni telefon
i zdenerwowany Krogius, kt�ry pok��ci� si� ze Swietk� i nie pojecha�
na dacz�, powie, �e nic z naszego odkrycia nie wyjdzie. Mo�e z powo-
du nieudolnego Nieczyporienki, a mo�e dlatego �e i ja, i Krogius je-
ste�my g�upcami.
Nie chcia�o mi si� obchodzi� d�ugiego gazonu obsadzonego ja-
kimi� k�uj�cymi, kiepsko kwitn�cymi i brzydko pachn�cymi kwiat-
kami, i postanowi�em nad nim przelecie�. Latanie by�o trudne, co
chwil� traci�em r�wnowag�, odbija�em si� od ziemi r�k�, �eby znowu
wzlecie� i wszystko si� powtarza�o.
Rozczarowany, wszed�em na trzecie pi�tro po schodach. Niech
sobie winda odpoczywa.
Gdy wchodzi�em do mieszkania, uzmys�owi�em sobie, �e
w ciemnym pokoju siedzi kto� obcy.
Zamkn��em za sob� drzwi. Potem zapali�em �wiat�o w przedpo-
koju. Stara�em si� zachowywa� tak, jakbym si� niczego nie domy�la�.
Cz�owiek, kt�ry siedzia� w ciemno�ci, wiedzia�, �e go wyczu-
wam, ale si� nie poruszy�.
- Dlaczego siedzi pan po ciemku? - zapyta�em.
- Zdrzemn��em si� - odpar� go��. - D�ugo pana nie by�o.
Wszed�em do pokoju, pstrykn��em w��cznikiem.
- Mo�e zrobi� kawy?
- Nie, chyba �e dla siebie. Ja dzi�kuj�.
Wsta� z kanapy. Wygl�da� zwyczajnie i sprawia� wra�enie po-
wa�nego cz�owieka. �eby si� nie czul wyobcowany, przybra�em wy-
gl�d urz�dnika do zada� specjalnych. U�miechn�� si� i powiedzia�:
- Prosz� si� nie wysila�, lepiej niech pan zrobi kaw�.
Poszed� za mn� do kuchni i zapali� gaz. Ja w tym czasie nalewa-
�em wody do czajnika.
- Naprawd� pije pan rozpuszczaln�? - zapyta� tonem prokuratora.
Poczu�em si� jak przest�pca przy�apany na gor�cym uczynku.
- Naprawd� - wzruszy�em ramionami.
- Nigdy bym pana o to nie podejrzewa�.
Patrzy�, jak sypi� kaw�, lej� wrz�tek, mieszam. Gdy ju� si� prze-
kona�, �e mam swoj� kaw�, wr�ci� do pokoju. Pos�usznie ruszy�em za
nim.
- Nie czuje si� pan samotny? - spyta�, siadaj�c na kanapie. Po-
rusza� si� niezbyt pewnie, jakby by� pod wp�ywem alkoholu lub ma-
rynarka cisn�a go pod pachami.
- Nie mam czasu czu� si� samotny - odpar�em i zdumia�em si�,
�e tak spokojnie odnosz� si� do przybysza, kt�ry wtargn�� samowol-
nie do mojego mieszkania, w dodatku p�nym wieczorem.
- Nawet dzisiaj?
- A powinienem?
- Dlaczego si� pan do tej pory nie o�eni�? - Trzyma� si� w cieniu
i nie widzia�em, jakiego koloru s� jego oczy.
- Dziewcz�ta mnie nie kochaj�.
- A mo�e si� pan przyzwyczai� do samotno�ci i woli �y� sam?
- Bardzo sobie ceni� samotno��, ale nie s�dz�, by zrozumia� pan
pow�d.
- Niech pan spr�buje wyja�ni�.
- Sp�dzi�em wiele lat w domu dziecka, gdzie poj�cie samotno�ci
nie istnieje. Pierwsze, co zrobi�em, gdy dosta�em to mieszkanie, to ro-
zebra�em si� do naga i przez kilka godzin tak chodzi�em.
- Ma pan racj�, to uczucie jest mi obce.
Teraz przysz�a kolej na mnie, mog�em zada� kilka pyta�. Skwa-
pliwie skorzysta�em z okazji.
- Jak pan tu wszed�?
Wzruszy� ramionami.
- Przylecia�em - odpar� zgodnie z moim przypuszczeniem. -
Okno by�o otwarte.
Patrzy� na mnie, przechylaj�c na bok g�ow�, jakby czeka�, a� wy-
ra�� zdumienie. Ale ja si� nie zdumia�em - przecie� omal nie zrobi-
�em tego samego, tylko nie umia�em utrzyma� r�wnowagi. To trud-
niejsze ni� samo oderwanie si� od ziemi.
Go�� pokr�ci� g�ow�. Wtedy zauwa�y�em, �e ma okulary - sta-
re, w grubej plastikowej oprawie. Czy mia� je wcze�niej?
- Mia�em - domy�li� si� go��. - Cz�owiek w okularach wygl�-
da niegro�nie. Zapewne dlatego �e okulary mo�na rozbi� jednym
ciosem.
Z niezadowoleniem patrzy�, jak pij� kaw�. By�o duszno, a ja pi-
�em kaw�.
Odwr�ci� si� ode mnie i przeszed� wzd�u� rega��w z ksi��kami,
czytaj�c tytu�y.
- Wiele niepotrzebnych rzeczy - zawyrokowa�. - Wszystkiego
nie spos�b przeczyta�. A je�li nawet by pan przeczyta�, i tak pan nic
z nich nie wyniesie. Czytanie jest nieproduktywne. Wkr�tce sam pan
to zrozumie.
Nie mia�em ochoty nic rozumie�. By�em zm�czony i senny. Chy-
ba mog� by� senny po dniu pracy?
- A wi�c - powiedzia� go��, parodiuj�c lekarza - zapewne nieraz
zadawa� pan sobie pytanie: Dlaczego nie jestem taki jak inni? Ju� od
wczesnego dzieci�stwa przywyk� pan oszukiwa�, kr�ci� i ukrywa�
si�, poniewa� pokazanie, �e jest si� innym, m�drzejszym, bardziej
�mia�ym w dzieci�cym stadzie r�wna�oby si� samob�jstwu. Niesiesz
przyjacio�om sw�j talent, a przyjaciele odwracaj� si� ze wstr�tem al-
bo rzucaj� w ciebie kamieniami.
- Jestem taki sam jak inni! - odpowiedzia�em. Wywo�a�o to
u�miech wsp�czucia na jego nijakiej twarzy.
- Jak s�dz�, ju� w m�odszych klasach uczy�e� si� lepiej od r�wie-
�nik�w. Przychodzi�o ci to bez trudu... - niezauwa�alnie dla mnie
przeszed� na ty. B�g z nim, i tak jest wyra�nie starszy. - Gdy ci� szu-
ka�em, Garik - ci�gn�� - zapozna�em si� nie tylko z twoimi charak-
terystykami i anonimowymi listami. Upewni�em si�, �e wraz z up�y-
wem lat umia�e� coraz lepiej udawa�.
- G�upota!
- A kto popsu� model samolotu, kt�ry m�g� lata� szybciej ni�
prawdziwy samolot?
- Pi�tka �ukin niechc�cy na niego nadepn��!
- Ale ty Pi�tk� popchn��e�. Jest o tym przekonany do tej pory.
- Rozmawia� pan z nim?
- Nie tylko z nim.
- Wie pan o mnie...
- Wi�cej ni� ty sam. I wiem, jak ci�ko jest m�odemu cz�owieko-
wi, ch�opcu, zmusi� si� do ukrywania, unika� s�awy, wiedz�c, �e za
b�yskiem s�awy nast�pi ciemno�� pogardy, zawi�ci, nienawi�ci...
- A druga nagroda w rejonowej olimpiadzie matematycznej? -
zapyta�em, jakbym nie zgadza� si� z go�ciem.
- Druga! A dlaczego nie pierwsza w miejskiej olimpiadzie?
A specjalnego stypendium na wydziale fizyki nie m�g�by� przypad-
kiem zdoby�?
Wzruszy�em ramionami. Do czego prowadzi�a ta presja?
- �e te� ci� podkusi�o, �eby p�j�� na histori�!
Zrozumia�em, �e on m�wi, nie otwieraj�c ust. A ja go s�ysz�.
Czy�by by� telepat�?
- Nie zbaczaj z tematu! - za��da� go��. - Odpowiedz mi uczci-
wie. Dlaczego, do licha, poszed�e� na histori�, t� �lep� uliczk� pseu-
donauki?
- Poniewa� kocham histori�. Poniewa� urodzi�em si� archeolo-
giem. Poniewa� przywr�ci� do �ycia przesz�o��, to znaczy da� nowe
�ycie ludziom, kt�rzy licz�c na nie�miertelno��, zostali zapomniani.
To moje osobiste porachunki z wieczno�ci�.
- Przesta�! Jednostka �wiadoma nie mo�e si� interesowa� prze-
sz�o�ci�! Liczy si� tylko przysz�o��. Dlatego rozum powinien ku niej
d��y�.
- Najwyra�niej inaczej patrzymy na wszech�wiat.
- Nie mo�emy inaczej patrzy� na wszech�wiat - powiedzia� go��
- gdy� ca�a wasza historia to wybuchy m�odej energii, biegn�ce doni-
k�d ga��zie rosn�cej �wiadomo�ci.
- I ja b�d� taki jak pan?
- Ot� to - ucieszy� si� go��. - Jeste�my jednej krwi.
- Nie rozumiem.
- Zaraz zrozumiesz. Zastan�wmy si� nad twoimi zdolno�ciami,
kt�rych pozbawieni s� twoi przyjaciele i znajomi. Na przyk�ad si�a
przekonywania. Mo�esz wm�wi� normalnemu cz�owiekowi diabli
wiedz� co! - W tym momencie przeistoczy� si� w niewielkiego ka-
miennego sfinksa. - Mam nadziej�, �e nie jeste� zaskoczony?
- A sk�d�e - odpar�em, zmieniaj�c si� wielb��da. Sfinks pewnie
czu�by si� samotnie bez normalnego wielb��da obok. Gdyby zoba-
czy�a nas Katrin, wsiad�aby na wielb��da i zacz�a je�dzi� wok�
sfinksa.
- Wspaniale! - pochwali� mnie go��. - Ale to tylko szczyt g�ry
lodowej. Wiele umiej�tno�ci nadal w tobie drzemie. Odkrycie ich
masz dopiero przed sob�.
- A co jeszcze umiem robi�?
- Wkr�tce nauczysz si� lata�. Na niedu�ych wysoko�ciach i b�-
dzie ci� to kosztowa�o sporo wysi�ku duchowego, ale na pewno si�
nauczysz. Ju� chcia�by� wznie�� si� w powietrze.
- I nie s�dzi pan, �e to podwa�a prawa fizyki?
- Zale�y kt�re - warkn�� go��. - Przecie� nie znasz wsp�czesnej
fizyki.
- I czego jeszcze nie znam? Wsp�czesnej chemii? Wsp�czesnej
biologii?
- Ale to nie jest sprawa beznadziejna. Wr��my do twoich zdol-
no�ci. Szybko czytasz?
- Jako tako.
- Wystarczy, �e spojrzysz na kartk�, a zapami�tasz jej tre��.
W klasie starannie ukrywa�e� ten talent, by nie wywo�a� zawi�ci przy-
jaci�. Dodajesz, mno�ysz, wyci�gasz pierwiastki z tak� �atwo�ci�
i szybko�ci�, �e m�g�by� z powodzeniem wyst�powa� na estradzie.
Mo�esz nie spa� przez kilka dni, nie je�� r�wnie�.
- Nigdy nie zdarzy�o mi si� nie je�� przez kilka dni.
- Spr�buj. Ciebie, jako istot� o szczeg�lnych zdolno�ciach, po-
dobne zdolno�ci u innych nie dziwi�. Przecie� nie zdumia�o ci� moje
pojawienie si� w zamkni�tym mieszkaniu i o�wiadczenie, �e wlecia-
�em na trzecie pi�tro.
- Zdumia�o, zdumia�o!
Nie s�ucha�. Jego g�os wibrowa� emfaz�.
- Wed�ug tutejszych norm jeste� potencjalnym geniuszem! Ale
wielu zdolno�ci nie umiesz wykorzysta�, a istnienia wi�kszo�ci nawet
nie podejrzewasz.
- To znaczy, �e chwali� Boga, nie jestem geniuszem! - przerwa-
�em mu. - Nie ma czego� takiego jak �po prostu geniusz". Geniusz to
szczeg�lne rozwini�cie talentu. Konkretnego talentu.
- Nie sprzeczajmy si� o drobiazgi!
- �adne mi drobiazgi! Przychodzi do mnie nieznajomy, oznaj-
mia, �e jestem geniuszem, i zaraz o�wiadcza, �e nic nie mog� i nie
umiem. A pan umie?
Go�� bez s�owa rozp�yn�� si� w powietrzu i pojawi� si� za moimi
plecami, w drzwiach. Bez po�piechu wr�ci� do rega�u i pokaza� inn�
sztuczk� - wyj�� ksi��k� i rzuci� przed siebie. Zastyg�a w powietrzu.
Wsp�czu�em tej biednej ksi��ce, zapragn��em, �eby spad�a i przesta-
�a si� tak m�czy�. Po chwili go��, z pewnym wysi�kiem, krzywi�c
usta, wzrokiem postawi� j� na p�ce.
- I to wszystko mnie czeka? - zapyta�em bez specjalnego entu-
zjazmu.
- To jeszcze nie wszystko! - Go�� m�wi� pompatycznym tonem,
jakby sprzedawa� mi Britannik�, a ja, g�upiec, nie potrafi�em doceni�
wspania�o�ci tom�w encyklopedii.
- Dla mnie wystarczy.
- Nie pr�buj udawa� g�upszego, ni� jeste�. W odr�nieniu od
twoich przyjaci� z domu dziecka, widz� ci� na wylot.
Kornie pochyli�em g�ow�.
Nie mog� powiedzie�, �ebym nie by� zaintrygowany. Ma�o tego,
wcale nie my�la�em, �e m�j go�� to sztukmistrz czy oszust. Mia�
w sobie pora�aj�c� szczero��, granicz�c� z nud�. Tacy ludzie nie ma-
j� poczucia humoru.
- Jednak musz� uprzedzi� - oznajmi� - �e wykorzysta� w pe�ni
swoje zdolno�ci zdo�asz jedynie wtedy, gdy znajdziesz si� w otoczeniu
istot takich jak ty.
- Chce pan przez to powiedzie�, �e jestem mutantem? - wes-
tchn��em. - Potworem genetycznym? Ale nie jestem osamotniony
w swoim nieszcz�ciu?
- Nie - zaprzeczy� powa�nie go��. - Po prostu jeste� tu obcy.
- Gdzie - tu?
- Na Ziemi.
_�------------------------------------
- Nie! - broni�em si� jak lew. - Urodzi�em si� w osadzie Dwor-
cy, okr�gu Wo�ogodzkiego. Moi rodzice zgin�li podczas po�aru lasu.
Najprawdopodobniej byli turystami. Nic po nich nie zosta�o. Zna-
le�li mnie stra�acy i przynie�li do osiedla.
- Pami�tasz to?
- Tak jest w dokumentach. Gdy zabrali mnie do domu dziecka,
wszystko to spisano.
- Sam nie jeste� pewien tego, co m�wisz.
- Przecie� by�em ma�y! Taki malutki!
- W takim razie pos�uchaj, jaka by�a prawda. I nie zaprzeczaj,
mimo �e wyda ci si� nieprawdopodobna. Zgubili ci�. Zgubili i my�le-
li, �e zgin��e� razem z rodzicami.
- Ot� to - powiedzia�em.
- Nie przerywaj. Twoi rodzice znajdowali si� na statku kosmicz-
nym. Zwiadowczym statku kosmicznym. Statek zgin��. Zd��yli ci�
wyrzuci� w kapsule ratunkowej. P�on�� las. Stra�acy bardzo si� zdzi-
wili, �e nie ucierpia�e�. A ciebie otacza�o pole si�owe, dop�ki twojemu
�yciu zagra�a�o niebezpiecze�stwo.
S�ucha�em go i wewn�trznie si� zgadza�em. By� powa�ny i rze-
czowy jak listonosz, kt�ry przyni�s� wezwanie do s�du. Jego sprawa
- dostarczy�. Nasza - stawi� si�. Ale m�czy�o mnie co� zupe�nie in-
nego.
- Za��my, �e ma pan racj� - powiedzia�em. - W takim razie jak
powinienem wygl�da�... Jak ja naprawd� wygl�dam?
- Mniej wi�cej tak, jak widzisz si� w lustrze.
- To znaczy, �e jestem cz�owiekiem?
- Nie�cis�e okre�lenie. Ale je�li s�ysza�e� o panspermii...
- Tak. Wed�ug tej teorii wszyscy ludzie w Galaktyce pochodz�
od jednego ziarna. Wszyscy s� lud�mi.
- W�a�nie! Rozumiesz chyba, �e nie jeste�my wszechmocni. Jak
mogliby�my zaprogramowa� ci� wiele lat temu?
- Chwa�a Bogu! - oznajmi�em z ulg�. - Ju� si� ba�em, �e jestem
rozumnym paj�kiem w ludzkim ciele.
- Co za bzdury!
- Genetycznie te� jestem cz�owiekiem?
- To zrozumia�e. M�g�by� si� tu o�eni�, mie� dzieci... Ale do te-
go nie dojdzie.
- Tak? A dlaczego?
- S�dzisz, �e stracili�my tyle lat i niewiarygodnych wysi�k�w, �e-
by wys�ucha� twojej nierozs�dnej odmowy?
- Niewykluczone.
- Nie uwierzy�e� mi?
- Uwierzy�em. Nie umie pan k�ama�!
- Ot� to! - Po raz pierwszy w jego g�osie zabrzmia�o uczucie.
By� dumny ze swojej szczero�ci.
- A ja si� nauczy�em.
- Oduczysz si�. Nie b�dziesz musia� wi�cej k�ama� i udawa�.
- Czy mam rozumie�, �e zaprasza mnie pan w go�ci?
- Proponuj� ci powr�t do domu.
- W takim razie musz� zadzwoni� do Krogiusa. Razem pracuje-
my. Nie mog� go zawie��.
- Nie ma potrzeby. Krogius pocieszy si� za tydzie�. To, co ra-
zem zrobili�cie, na razie nie jest Ziemi potrzebne. Nie zrozumiej�
was. Akademicy by was wy�miali. I tak jestem zdziwiony, �e w og�-
le uda�o ci si� sprawi�, �eby Krogius uwierzy� w t� fantazj�.
- A jeszcze przed chwil� tak dobrze pan m�wi� o moich zdolno-
�ciach.
Podnios�em s�uchawk�.
- Prosi�em, �eby� nie dzwoni� do Krogiusa.
- Dobrze - odpowiedzia�em. I wykr�ci�em numer Katrin.
Go�� nacisn�� palcem na wide�ki.
- To ju� sko�czone - powiedzia�. - Twoja samotno�� po�r�d
osobnik�w nie dor�wnuj�cych ci pod tyloma wzgl�dami. Przysz�a
pora, by cz�owiek odszed� ze stada goryli. Zrozum, zgin��by� tu, gdy-
bym ci� nie znalaz�. Nie zdo�a�by� si� zrealizowa�. Wraz z up�ywem
lat coraz bardziej rezygnowa�by� ze swojego �ja". I sta�by� si� naczel-
nym, niczym te pawiany, kt�re ci� otaczaj�.
Pomy�la�em, �e w pewnych kwestiach musz� si� z nim zgodzi�.
W�r�d moich znajomych zdarza�y si� pawiany. I inne zwierz�ta. Ale
czasem mo�na spotka� bardzo mi�ego australopiteka.
- Musimy si� spieszy� - ci�gn�� m�j go��. - Statek na nas czeka.
Nasze statki rzadko tu bywaj�... Zamknij mieszkanie, nie od razu si�
zorientuj�, �e ci� nie ma.
Waha�em si�.
Nadrabia�em min�. Uczucie, przypominaj�ce jednocze�nie za-
chwyt i rozpacz, trzyma�o mnie swoich szponach. Nie potrafi�em
rozs�dnie my�le�. Z kilku powod�w. Przede wszystkim by�em oszo-
�omiony faktem, �e po�r�d nas, ludzi, zdarzaj� si� kosmici. A ja je-
stem jednym z nich. Mo�e istota wyj�tkowa, a mo�e zwyczajna jak
psi grzyb. Dla mnie to nie mia�o znaczenia. Sam dla siebie, jednostki
niepowtarzalnej, by�em wyj�tkowy.
Niezwyk�a sytuacja - pojawia si� nieproszony go��, kt�ry wle-
ciecia� do mnie na trzecie pi�tro i zna szczeg�y mojej przesz�o�ci. �a-
twiej i spokojniej by�oby zaszeregowa� t� histori� do sn�w lub halu-
cynacji. Ale w�a�nie tego go�� nie pozwala� mi zrobi�. ��da� ode
mnie dzia�ania, decyzji, kt�r�, jak si� okaza�o, ju� za mnie podj��.
Dlatego pr�bowa�em �artowa� - tylko w ten spos�b m�zg m�g�
poradzi� sobie z szale�stwem.
- Musimy si� spieszy� - powt�rzy� go��. Zdj�� okulary, kt�re
znik�y w jego r�ku. - Ka�da sekunda przebywania statku na niskiej
orbicie kosztuje miliony jednostek energii potrzebnej do innych ce-
l�w. Ale nigdy nie porzucamy w biedzie naszych rodak�w, nawet je-
�li oni tego nie podejrzewaj�.
- Powinienem zadzwoni�, wyja�ni�...
- Nic nikomu nie jeste� winien - powiedzia� go��. - Jutro o tobie
zapomn�.
No, to ju� przesada! - chcia�em si� oburzy�, ale milcza�em. Co
tego m�dral� obchodz� moje osobiste problemy i zwi�zki z innymi
lud�mi?
- Czemu zwlekasz?
- Trudno to wyja�ni�.
Go�� wzi�� mnie za �okie� i powl�k� do otwartych drzwi balko-
nowych.
- Mo�e wyjdziemy przez drzwi? - zaproponowa�em.
- Po co? �eby nas zobaczono, �eby powsta�y niepotrzebne plotki?
- A co nas to obchodzi? - przedrze�nia�em go�cia, ale jemu
obce by�y uczucia i zignorowa� moje s�owa. �eby chocia� przys�ali
kogo� odrobin� weselszego! A mo�e tam u nich... u nas wszyscy s�
tacy?
- Przynajmniej pomy�l o nowych doznaniach, nowych odkry-
ciach, nowych dokonaniach! - namawia� go��, wchodz�c na balkon
i ci�gn�c mnie za sob�. - Naprawd� ca�kiem ugrz�z�e� w tym bagnie?
Poniewa� nie ugrz�z�em w tym bagnie, to nadal b�d�c w stanie
szoku, wyszed�em na balkon i zatrzyma�em si� przy balustradzie.
Na dole, na podw�rku, na �awce po topolami, Wala spod sz�st-
ki gra� na gitarze. Nieudolnie, lecz bardzo si� staraj�c, udawa� Elvi-
sa Presleya. Jak zwykle otacza�y go zachwycone dziewczyny.
- Tylko si� nie b�j - rzek� go��. - Trzymaj mnie za r�k�, nie
upadniesz. To nawet przyjemne. - D�o� mia� ciep�� i pewn�.
Wtedy zadzwoni� telefon. Szarpn��em si� z powrotem. Go��
trzyma� mnie mocno.
- To Krogius?
- Krogius - potwierdzi� go��. - Jest zdenerwowany, rozczarowa-
ny, niepewny i ma zamiar p�aka� ci w kamizelk� przez najbli�sz� go-
dzin�. Jutro o wszystkim zapomni.
- Tak, ma pan racj� - zgodzi�em si�. - To Krogius.
Lot naprawd� by� przyjemny. Wcale si� nie ba�em. Mo�e dlate-
go �e by�a ciep�a noc. Szybko dolecieli�my do statku.
Wisia� nad Setuni�, nad ogrodami i zaro�lami pokrzyw. By� nie-
mal niewidoczny, domy�li�em si� jego obecno�ci tylko dlatego, �e na
rozgwie�d�onym niebie zobaczy�em czarn� dziur�.
Odwr�ci�em si� w stron� o�wietlonych okien nad zboczem.
- Postaraj si� przezwyci�y� smutek - poradzi� mi go��. - Rodzi
si� wewn�trz, wynika ze strachu przed przysz�o�ci�. Przesz�o�� ci�
ju� nie interesuje. Jutro tylko si� u�miechniesz na my�l o ma�ych ra-
do�ciach i ma�ych troskach, kt�re otacza�y ci� tutaj.
W czarnej przepa�ci statku otworzy� si� luk, kr�g �wietlikowego
�wiat�a. Go�� mnie pchn�� i wpad�em g�ow� w co� mi�kkiego, spr�-
�ystego. Przerwa�em t� zas�onk� i znalaz�em si� we wn�trzu statku,
kt�ry bynajmniej nie przypomina� statk�w kosmicznych znanych
nam z film�w SF. By�o to puste pomieszczenie, jego g�adkie �ciany
i okr�g�y sufit �wiadczy�y o powa�nych zamiarach i przyzwyczaje-
niach przebywaj�cych w nim os�b. Nawet guzik�w, w takiej obfito-
�ci wyst�puj�cych w filmach fantastycznych, na tym statku nie by�o.
Na m�j widok z pod�ogi wy�oni�o si� niskie mi�kkie siedzisko. A mo-
�e katowski pieniek. Nie wspomina�em o tym skojarzeniu mojemu
go�ciowi, m�g�by nie zrozumie�.
- No c� - powiedzia�. - �egnaj swe dzieci�stwo. Pora doro-
sn��.
Poczu�em, jak statek zacz�� si� powoli wznosi�. Przez p�prze-
�roczyst� pod�og� prze�wieca�y �wiat�a latarni, okien, jad�cych sa-
mochod�w...
- �eby� nie mia� ju� �adnych w�tpliwo�ci - rzek� go�� - pozwo-
l� ci pos�ucha� prawdziwej muzyki. Muzyki twojego �wiata.
Muzyka przysz�a z zewn�trz, wp�yn�a do statku, mi�kko po-
chwyci�a moje uczucia i pop�yn�a do gwiazd. By�a doskona�a, tak
jak doskona�e jest rozgwie�d�one niebo. To by� ten idea�, do kt�rego
ci�gn�o mnie w puste noce, w chwilach zm�czenia i rozdra�nienia.
Przez muzyk� dobieg� mnie d�wi�k telefonu. Telefon dzwoni�
w moim mieszkaniu, co do tego nie mia�em w�tpliwo�ci. W opusz-
czonym, nie posprz�tanym mieszkaniu. S�uchawka by�a owini�ta ta-
�m� izolacyjn� - jeden z moich przyjaci� kiedy� zrzuci� aparat ze
sto�u, �eby zrobi� miejsce dla szachownicy. Zachcia�o mu si� gra�
w szachy po trzech piwach!
- Wracam - zdecydowa�em.
- Dok�d? - zdumia� si�. Przecie� m�g� zajrze� mi w dusz� i zo-
baczy�, jaki w niej bajzel. By� chyba po prostu zbyt pewny siebie, a to
cecha, kt�ra zgubi�a wielu s�ynnych przyw�dc�w.
- Wracam do mojego starego domu. Do tego, kt�ry grozi mi sa-
motno�ci� i degradacj�.
- Za p�no na powr�t! Powr�t do przesz�o�ci jest niemo�liwy.
W tej dalekiej mrocznej przesz�o�ci nie masz nic do roboty.
- Do widzenia, dzi�kuj� za lekcj�.
- Jak� lekcj�! Wszystko to robili�my dla ciebie! Ratujemy ci�!
- Prosz� powiedzie� tam u siebie, �e nie m�g� mnie pan odnale��.
- Nie umiem k�ama�!
- A ja umiem.
Przeszed�em przez luk - wiedzia�em ju�, jak si� to robi - i pole-
cia�em w stron� Ziemi. By�o bardzo zimno, brakowa�o tlenu. Musia-
�em wy��czy� oddychanie. Ale�my zalecieli! Tutaj nie dofrun��by na-
wet orze�!
- Skazujesz si� na �ycie pe�ne poni�e� i oszustw - bulgota� mi
w uszach g�os go�cia. - Ju� nigdy nie b�dziemy mogli po ciebie przy-
lecie�! Przez ca�e �ycie b�dziesz pragn�� do nas wr�ci�, ale b�dzie ju�
za p�no.
Przyspieszy�em i omal nie r�bn��em o ziemi�. Je�li co� jeszcze
m�wi�, nie s�ysza�em. Zbyt by�em zaj�ty kwesti� hamowania.
Drzwi na balkon by�y otwarte na o�cie�. Telefon ju� nie dzwoni�.
Wymaca�em go, nie zapalaj�c �wiat�a. Zadzwoni�em do Katrin i za-
pyta�em:
- Dzwoni�a� do mnie, Katiusza?
- Przez ca�y czas by�o zaj�te. Pewnie dzwoni� tw�j stukni�ty
Krogius! Po ca�ym mie�cie ci� szuka, �eby oznajmi�, jake�cie si� r�b-
n�li ze swoimi Wiatyczami. Szkoda ci tego przynajmniej?
Podszed�em do w��cznika, ca�y czas trzymaj�c w r�ku aparat,
i w��czy�em g�rne �wiat�o.
- A ty nie dzwoni�a�?
- Obawiam si�, �e obudzisz wszystkich s�siad�w. Pierwsza go-
dzina.
- Wi�c dzwoni�a�?
- Po co mia�abym do ciebie dzwoni�?
- �eby powiedzie�, jak za mn� szalejesz.
- Garik, czasem podejrzewam, �e nie jeste� jednym z nas. �e je-
ste� kosmit�, a w dodatku potworem moralnym, kt�ry mo�e mi
wm�wi�, co zechce. Nie mog� si� z tob� przyja�ni�, bo nie wiem, kie-
dy ca�uj� ciebie, a kiedy Jeana-Paula Belmondo.
- Powiesz� si�!
- Kosmici si� nie wieszaj�.
- Mamy gilotyny - przypomnia�em sobie. - Mi�kkie gilotyny.
Puchowe pniaki.
- K�ad� si� spa� - powiedzia�a Katrin - bo ci� znienawidz�.
- O kt�rej jutro ko�czysz prac�?
- Garik, co� si� sta�o? Powiedz! Jakie� nieprzyjemno�ci? Mo�e
do ciebie przyjecha�?
- Porz�dna ziemska dziewczyna nie je�dzi po nocy do kosmity.
- Nie jestem porz�dna. I odpowiadam za ciebie.
- Mo�e te� jeste� przybyszem z kosmosu?
- Nie. Jestem w tobie zakochana, i to jest katastrofa.
- Nie powiedzia�a� mi, o kt�rej jutro ko�czysz prac�.
- Nie interesuj si�. Jestem um�wiona.
- Jeste� um�wiona ze mn� - powiedzia�em gro�nie.
- No dobrze, niech b�dzie z tob�- zgodzi�a si� szybko Katrin. -
Ale najpierw zadzwo� do Krogiusa.
Zadzwoni�em do Krogiusa i uspokoi�em go.
Po�o�y�em si� spa�, staraj�c si� nie my�le� o go�ciu i tajemnicy
mojego urodzenia. Nie jestem mi�o�nikiem fantastyki. Potem przy-
pomnia�em sobie, �e sko�czy�a mi si� kawa i rano trzeba b�dzie sko-
czy� do sklepu za rogiem.
- Mia�em straszny sen - powiedzia�em do Katrin. Siedzieli�my
na tarasie kawiarni w Sokolnikach i pili�my niemal prawdziwe cap-
puccino. Trzy metry od nas chlusta� niespodziewany deszcz, przed
kt�rym w ostatniej chwili zd��yli�my si� skry� na tym tarasie. Zrobi-
�o si� ch�odniej, niemal zimno, ale za to byli�my tu sami.
- Nareszcie przechodzimy w faz� sn�w i wizji - stwierdzi�a Ka-
trin. By�a zamy�lona, roztargniona i s�ucha�a mojej spowiedzi bez
zdumienia.
- Szczerze m�wi�c, nie wiem, czy mi si� nie zdawa�o... Chocia�
by�oby to dziwne. Zbyt dok�adnie wszystko pami�tam, ca�� nasz�
rozmow�. Gdy si� � nim rozsta�em, spojrza�em na zegarek. Min�a
godzina. Co o tym my�lisz?
- Wygl�da mi to na fantastyczn� prawd�. Prawd� zrodzon�
przez zdrowy rozs�dek. Brak sprzeczno�ci. Rzeczywi�cie znaleziono
ci� w p�on�cym lesie?
- Nie opowiada�em ci?
- Jak widzisz, nie. A ja nie pyta�am.
- Przynie�� ci jeszcze kawy?
- Przynie�.
Przynios�em dwie fili�anki.
- I co mam teraz robi�? - spyta�em.
- Pewnie nic. A mo�e poczeka�, czy nie wr�ci?
- To on mo�e wr�ci�?
- Kiedy� �ni� mi si� ci�gle jeden i ten sam sen, co prawda w r�-
nych wariantach. Tak mi obrzyd�, �e ba�am si� i�� spa�.
- O czym by�?
Katrin si� zamy�li�a. Widzia�em, �e walczy ze sob� - czy powie-
dzie� mi prawd�, czy sprzeda� jaki� wymys�.
- Sen o naszym rozstaniu - zdecydowa�a si� w ko�cu. - Z mojej
winy.
- Ju� mnie zaintrygowa�a�.
- W odr�nieniu od twojego snu, m�j to sama prawda.
- M�j te� by� szczer� prawd�.
- Nie rozumiesz, �e twoja pod�wiadomo�� walczy z niemo�no-
�ci� wyja�nienia za pomoc� teorii Darwina i Timiriaziewa pewnych
w�a�ciwo�ci twojego organizmu?
- S� takie w�a�ciwo�ci?
- Oczywi�cie.
- To ju� krok naprz�d. A mo�e za�o�ymy, �e jestem kosmicznym
podrzutkiem?
- Mo�liwa jest taka wersja - odpowiedzia�a spokojnie.
Got�w by�em j� rozszarpa�. Jeszcze tego brakowa�o, �eby i ona
okaza�a si� kosmit� gotowym porwa� mnie z Ziemi.
- Nie my�l, �e jestem kosmicznym podr�nikiem - rzek�a Ka-
trin. - Opowiem ci m�j sen. Tylko boj� si�, �e si� odwr�cisz i wyj-
dziesz. A tego bym nie chcia�a.
- To nie odpowiadaj.
- Musz�. To m�j obowi�zek.
- Katiusza, je�li nie chcesz...
- Sen jest taki: pracuj� w Instytucie Ekspertyzy...
- A to niespodzianka!
- A ty nigdy nie spyta�e�, czym si� zajmujemy.
- Bo wiem. Teori� kryminalistyki.
- Mo�e by� jednak spyta�, zamiast zgadywa�.
- To tajemnicza firma.
- Na tyle, �eby nie wpuszcza� do �rodka idiot�w, bo zepsuliby
cenne zegary.
- A wi�c polecono ci zawrze� znajomo�� z kosmicznym potwo-
rem? - domy�li�em si�. Zrobi�o mi si� smutno. Szkoda, �e nie odle-
cia�em.
- Polecono.
No i dlaczego nie sk�ama�a!
- Mo�esz ju� nic nie m�wi�.
Patrzy�a w milczeniu na deszcz, a ja obserwowa�em jej delikatny
profil. Widzia�em, �e jej oczy l�ni�, jakby mia�a zamiar si� rozp�aka�.
- Z moj� sk�onno�ci� do analizy... - zacz��em.
- Z twoj� cholern� sk�onno�ci� do preparowania wszystkiego,
jakby� mia� przed sob� nie ludzi, tylko motyle!
- Tym razem w roli motyla wyst�puj� ja. I przyznaj�, �e jest mi
smutno. Gdyby na twoim miejscu siedzia� obywatel Kokoszkin, od-
wr�ci�bym si�, wyszed� i zapomnia� o Kokoszkinie. Skrzywdzi�a� mnie.
- S�owo honoru, Garik, nie wiedzia�am, �e tak wyjdzie. Je�li mi
pozwolisz, opowiem ci, co wiem. Przynajmniej b�dziesz wiedzia�, ja-
ka w tym jest moja rola.
- M�j Bo�e - westchn��em. - Cappuccino podaj� bez cukru!
- Pomieszaj.
- Nie znosz� cappuccino.
- To zam�w w�dk�.
- Ju� lepiej opowiadaj. Je�li to oczywi�cie sen.
- Oczywi�cie, �e sen! - Katrin u�miechn�a si� z ulg�. Najbar-
dziej bata si�, gdy traci�em poczucie humoru. Zdarza�o si� to rzadko,
ale r�wna�o katastrofie.
- Nie m�cz mnie, nie dr�cz, tak pragn� si� dowiedzie�, co o mnie
wiecie. To co m�j go��? Czy mniej?
- Nic o tobie nie wiemy! - przyzna�a si� Katrin. - Jak my�lisz,
przestaje pada�?
K�ciki jej pe�nych r�owych warg zadr�a�y.
- Tylko bez �ez - powiedzia�em. - Nie boli mnie to, �e jestem ob-
serwowany. Puszkina te� obserwowa� Trzeci Wydzia�. Jest mi przy-
kro, �e obserwator udaje przy tym uczucie i ca�uje si� ze mn� w bra-
mie, co uwa�am za bardziej znacz�cy przejaw mi�o�ci ni� kr�tkie
spotkanie w mieszkaniu przyjaci�ki Nel�i.
- Nie mam przyjaci�ki Nelli - sprzeciwi�a si� Katrin.
- W takim razie opowiedz mi o przyjaci�ce, kt�ra kaza�a ci
udawa� uczucie do tak wstr�tnej istoty!
- S�owo honoru, naj�wi�tsze s�owo honoru, �e mam do ciebie ta-
ki stosunek... taki stosunek, �e jeste� g�upim idiot�, kt�ry nie chce
niczego zrozumie�! Gdyby� powiedzia�, �ebym pojecha�a z tob� do
przyjaci�ki Nelli...
- Tylko nie przeginaj. Wszystko mo�na splugawi�. A sklei� si�
nie da. Wi�c pop�aczmy sobie nad skorupami i opowiemy ofierze
o pu�apce, w kt�r� da�a si� z�apa�.
- O jakiej pu�apce?
- O twoich pi�knych niebieskich oczach, szczup�ych �ydkach,
wysokiej piersi i pi�knych uszach...
- Garik, nie mog� opowiedzie�. Z�ama�abym zasady.
- To nie opowiadaj.
- Tak, nie opowiem, a ty sobie odlecisz na swoj� planet�.
- Wi�c to jednak nie sen?
- Mo�e i nie.
- Czym zajmuje si� tw�j instytut?
- Wszystkim na �wiecie - powiedzia�a Katrin.
- Wspania�e wyja�nienie! I co mo�ecie powiedzie� o spadku po-
PUlacji leming�w w p�nocnej Norwegii?
- Je�li spadek populacji zwi�zany jest z niewyt�umaczalnymi zja-
wiskami, nasz instytut wy�le tam ekspedycj�. Albo przynajmniej jed-
nego specjalist�.
- Dok�adniej!
- A dok�adniej - nasz instytut zajmuje si� zjawiskami, lud�mi
i problemami nie maj�cymi logicznego wyt�umaczenia. Wtedy szuka
si� takiego wyt�umaczenia.
- A co ja mam z tym wsp�lnego?
- Po co zadawa� pytanie, na kt�re znasz odpowied�? - Katrin
spojrza�a na mnie g��bokimi smutnymi oczami.
- Jak� odpowied�?
- Nasz instytut otrzyma� sygna�, �e w aspiranturze przy Pa�-
stwowym Muzeum Historycznym, w dziale archeologii, pracuje pe-
wien m�ody cz�owiek, kt�ry przejawia dziwne zdolno�ci. Na tyle
dziwne, �e zosta�y zauwa�one przez jego przyjaci�. Przyjaciele opo-
wiedzieli o nich swoim znajomym, znajomi �onom, �ony przyjaci�-
kom, a m�� jednej z tych przyjaci�ek pracuje w naszym instytucie...
Do tej pory znacz�ca cz�� informacji trafia do nas w ten oto pier-
wotny spos�b.
- Wys�ano ci�, �eby� mnie pozna�a?
- Nie musia�am - powiedzia�a Katrin. - Rzuci�e� si� na mnie
biedn� niczym pterodaktyl na pitekantropa.
- Nigdy nie widzia�em pterodaktyla rzucaj�cego si� na zdobycz,
ale przypominam sobie, �e zobaczy�em ci� na urodzinach Krogiusa...
To on doni�s� na mnie, gdzie trzeba?
- O ile wiem, tam jeszcze na ciebie nikt nie donosi�. Wszystko
przebiega�o na ni�szym, amatorskim poziomie.
- Zaufali�cie informacjom otrzymanym t� drog�?
- Nie �a�ujemy si� na sprawdzanie. Czasem mo�na si� dowie-
dzie� bardzo interesuj�cych rzeczy.
- A teraz ju� wiesz, �e badanie dobieg�o ko�ca i wszystko oka-
za�o si� banalnym snem o kosmicie. I �egnasz si� z kr�likiem do-
�wiadczalnym Jurijem Gagarinem, nazwanym tak w domu dziecka,
dlatego �e mia� szcz�cie urodzi� si� w rocznic� dziesi�ciolecia hero-
icznego lotu pierwszego kosmonauty. Gdyby moi chrzestni wiedzie-
li, jak ironicznie odwr�ci si� ich przeczucie...
- Chcia�abym umie� �artowa� jak ty - westchn�a Katrin. - Ale
nie umiem.
- Tak �le, m�j oficerze �ledczy?
- Tak �le, bo ci� straci�am, m�j Gariku. Nie przebaczysz mi tego,
�e specjalnie nawi�za�am z tob� znajomo��. �e ci� obserwowa�am.
- Obserwowa�a� mnie?
- Przez te wszystkie tygodnie. Od marca.
- No i co?
- Garik, zrozum, jest mi bardzo ci�ko!
- Nie p�acz w cappuccino. Kto b�dzie potem pi� t� s�on� brej�?
Katrin nachyli�a si� w moj� stron�, ale przeszkodzi� jej stolik -
sta� dok�adnie pomi�dzy nami. Nie musia�em si� odsuwa�.
- Naprawd� jestem bardzo zdenerwowana. - Katrin pr�bowa�a
znale�� przekonuj�ce s�owa, �ebym uwierzy�, �e ona tylko na pocz�t-
ku obserwowa�a mnie jak nieznane zwierz�tko, a potem kontaktowa-
�a si� ze mn� jak z normalnym cz�owiekiem. Rozumia�em j� i wie-
dzia�em, co chce mi powiedzie�. Ale wcale nie by�em na ni� mniej
obra�ony. W�a�nie na ni�, a nie na ten idiotyczny Instytut Eksperty-
zy, wymy�lony przez jakiego� ob��ka�ca. Instytut nie umie ca�owa�,
a Katrin ca�owa�a bajecznie, jak najbardziej nami�tna z uczennic
dziesi�tej klasy.
- Wi�c na pocz�tku mnie bada�a�, a zainteresowa�a� si� potem?
- Mo�esz sobie ze mnie kpi�, ile chcesz...
- Trzeba by�o jeszcze troch� poczeka�, mo�e w ko�cu wszystkim
by si� to znudzi�o i mog�aby� prosi� o zwolnienie z instytutu... na
w�asne �yczenie.
- Nie mog�am... - Katrin wyj�a chusteczk� i wysmarka�a si�. To
nie by�o estetyczne, ale mnie nie dra�ni�o. Poczerwienia� jej koniuszek
nosa, co te� by�o ma�o estetyczne, ale wzruszaj�ce. - Nie mog�am, bo
jutro mam ci� przyprowadzi� do instytutu i pozna� z kierowniczk�
naszego laboratorium. Z Kaleri� Pietrown�.
- Po co? Nie umiem sta� na g�owie.
- Zaproponuje ci, �eby� do nas przeszed�. Na gwa�t potrzebuje-
my pracownik�w terenowych.
- To te� twoja inicjatywa?
- Jestem tylko trybikiem w machinie pod nazw� Instytut Eksper-
tyzy. Ale naszemu instytutowi potrzebni s� ludzie z niezwyk�ymi zdol-
no�ciami. Mamy czasami trudne ekspedycje... i nasi te� czasem... gin�...
- To znaczy, �e obserwacja b�dzie trwa�a nadal, zmieni si� tylko
obserwator?
- To znaczy, �e zostaniesz jednym z nas.
- To wszystko jest g�upie, Kat'ka - powiedzia�em. - Deszcz
przesta� pada�. Chod�my si� przej��. Dopij sw�j s�ony nap�j i zmy-
wamy si�, nie p�ac�c.
- Jak? - zainteresowa�a si� Katrin.
Moje zasady moralne run�y w gruzy. Co innego by� pe�nopraw-
nym cz�onkiem spo�ecze�stwa, m�odym uczonym, z kt�rym wita si�
na korytarzu sam dyrektor instytutu Aleksander Iwanowicz Sk�rko,
a co innego czu� si� istot� niewiadomego pochodzenia pod nadzo-
rem. Sk�d taka istota mo�e mie� zasady i moralno��?
Przywo�a�em kelnera, kt�ry mign�� mi w drzwiach, i ukaza�em
mu si� w postaci genera�a Lebiedia, znanego ze swej surowo�ci w sto-
sunku do cywil�w. W galowym mundurze, z orderami na piersi, w��-
czaj�c kozacki krzy� za wojn� w Naddniestrzu, gdzie genera� nie wal-
czy�, ale gwarantowa� pok�j po wojnie.
- S�uchaj, ch�opcze - powiedzia� Lebied'. - W jakich wojskach
s�u�y�e�?
- W piechocie, towarzyszu generale - odpar� kelner ucieszony,
�e zwr�ci� na niego uwag� sam dow�dca Czternastej Armii. - W sie-
demnastej brygadzie strzelc�w zmotoryzowanych.
- To zb�dne - powiedzia� genera�. - Zdradzanie informacji woj-
skowego charakteru osobom postronnym jest wzbronione.
- Przecie� pan nie jest osob� postronn�! - zdumia� si� kelner.
- Dobrze, dobrze, nie gniewam si�.
- Co, obywatelu generale, zapomnia� pan portfela? - spyta� do-
my�lnie kelner.
Przenikliwo�� kelnera osadzi�a mnie jako genera�a. Nie wiem,
jak zachowa�by si� genera� w takiej sytuacji, aleja rykn��em gro�nie:
- To chyba dowcip, �o�nierzu!
Szybko zap�aci�em za dwie osoby i jeszcze za��da�em reszty. Po-
rz�dek w wojskach strzelc�w zmotoryzowanych musi by�!
Katrin wy�mia�a si� w w�skiej alejce. Ga��zie drzew prostowa�y
si�, zrzucaj�c na nas deszcz kropli.
- Nie gniewasz si� ju�? - spyta�a z nadziej�.
- Nie gniewa�em si� - odpar�em. T� odpowied� mo�na by�o po-
traktowa� dwojako. Najpr�dzej analogicznie do staro�wieckiego:
�B�g ci wybaczy", co oznacza�o: �P�ki nie ma odpowiedniego uka-
zu z g�ry, poty nie ma dla ciebie przebaczenia".
- Przecie� ci� nie zna�am - t�umaczy�a Katrin, patrz�c pod nogi
i omijaj�c ka�u�e, �eby nie zamoczy� but�w. - Powiedziano mi: zapo-
znaj si� z danymi, jest jeden niezwyk�y facet, mo�e �czajnik", a mo-
�e rzeczywi�cie z naszej dziedziny.
- Z waszej dziedziny?
- Jakby� nie rozumia�! To znaczy, �e ma