8004

Szczegóły
Tytuł 8004
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8004 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8004 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8004 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KIR BU�YCZOW POLE BITWY Z LOTU PTAKA PIERWSZA POWIE�� Z CYKLU TEATR CIENI Prze�o�y�a Ewa Sk�rska Tytu� orygina�u: WID NA BITWU S WYSOTY Copyright � by Kir Buty czow, 1998 Ali nghts reserved Projekt ok�adki: Zombie Sputnik Corporation Ilustracja na ok�adce: Piotr �ukaszewski Redaktor prowadz�cy seri�: Dorota Malinowska Redakcja: �ucja Grudzi�ska Miejska Biblioteka Publiczna Redakcja techniczna: �\\ , ' 61,1 - WROC�AW 4 000137867 . Szew El�bieta Urba�ska Korekta: Wies�awa Partyka �amanie: Liwia Drubkowska ISBN 83-7337-116-8 Warszawa 2002 Wydawca: Pr�szy�ski i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Gara�owa 7 Druk i oprawa: OPOLGRAF Sp�ka Akcyjna 45-085 Opole, ul. Niedzia�kowskiego 8-12 Jak pi�eczka, goniona przez okrutny los, P�dzisz ci�gle do przodu, wprost pod top�r, na cios; Biegu gry ju� nie zmienisz, pr�no modlisz si� w g�os, A regu�y zna ten, kto ci� rzuci� na stos. Omar Chajjam Prolog W pokoju by�o duszno, mia�em ochot� zrobi� przeci�g, ale Mana- na przez ca�y czas zamyka�a okno - cierpia�a na chroniczny bronchit. - Napi�bym si� piwa - odezwa� si� Krogius. By�o tak gor�co, �e spotnia�y mu okulary. Nie podj��em tematu. - Katrin czeka na m�j telefon - odpar�em. Tylko zaprzysi�g�y masochista m�g� p�j�� na spotkanie o sz�stej wieczorem w upa�, jakiego nie pami�taj� nawet najstarsi synoptycy. - Przy by�ym pomniku Swierd�owa postawili stoliki - oznajmi� Krogius. Wykr�ci�em numer. Dobrze by by�o, gdyby Katrin nie zgodzi�a si� ze mn� spotka� - bo na przyk�ad ma niezaplanowane zebranie. Jej laboratorium za- mierza og�osi� g�od�wk�, ��daj�c wyp�acenia pensji za luty. Odebra�a od razu, jakby siedzia�a przy telefonie i czeka�a, a� za- dzwoni�. Nie jestem wart takiego oddania. Przede wszystkim powiedzia�a, �e mog�em zadzwoni� wcze- �niej. W taki upa� nawet najczulsze dziewcz�ta staj� si� k��tliwe. Krogius sta� nade mn�, spogl�daj�c �a�o�nie. Obok telefonu po�o- �y� siatk� z cukrem - pewnie Swieta czeka na niego, �eby pojecha� na dacz�, gdzie trwa�y przygotowania do sma�enia wi�niowych konfitur. Katrin m�wi�a tak cicho, �e nic nie mog�em zrozumie�. - M�w do s�uchawki! - za��da�em. - I tak ju� krzycz� - odpar�a Katrin. - Garik! - j�kn�� b�agalnie Krogius. - Zapomnia�em na �mier�! Swietka zaraz wyjdzie z pracy! - Przez p� godziny telefon by� wolny. Musia�e� czeka�, a� we- zm� s�uchawk�? - Ale znasz Swietk�! - Czy ty mnie w og�le s�uchasz? - spyta�a w s�uchawce Katrin. - Bardzo uwa�nie. - W takim razie powt�rz, co przed chwil� powiedzia�am. - Spotykamy si� za dwadzie�cia pi�� minut. Tam gdzie zawsze. - A mnie si� wydawa�o, �e nie s�uchasz. - Prosz� - powiedzia�em do Krogiusa, nacisn��em wide�ki i po- da�em mu s�uchawk�. Przed wej�ciem do laboratorium wpad�em na Soni� z biblioteki. Nie wiedzie� czemu zapragn�a porozmawia� ze mn� tu� przed ko�- cem dnia pracy. Oznajmi�a, �e mam wstrzymany abonament, bo nie odda�em sze�ciu ksi��ek. Zupe�nie zapomnia�em o tych ksi��kach. Przynajmniej dwie z nich wzi�� Hamlet. A Hamlet wyjecha� do domu, do Armenii, kt�ra akurat wtedy sta�a si� pa�stwem niepodleg�ym. Gdy ju� Sonieczka sko�czy�a m�wi� nieprzyjemne rzeczy, sp�- dzi�a z twarzy surowo�� i czule zapyta�a: - B�dzie pan wyst�powa� na posiedzeniu? A mo�e wcale nie mia�a na imi� Sonieczka? Mo�e Rozoczka? Albo Rozalinda? - Niestety, wyje�d�am w podr� s�u�bow� - odpar�em i u�miechn��em si� u�miechem znanego francuskiego aktora. Sonieczka pozna�a we mnie Jeana-Paula Belmondo i powiedzia- �a, �e mam dar przeistaczania si�. �e marnuje si� we mnie wielki ar- tysta. Sam wiedzia�em, �e mam dar przeistaczania si�. Ale czy mar- nuje si� we mnie wielki artysta? - Jaka szkoda, �e si� pan nie uczy! - Ja i tak wszystko umiem. - Z pana to �artowni�! - Wcale nie �artowa�em. - Ciekawy z pana cz�owiek. Dobry. - Myli si� pani - zaprotestowa�em. - Tylko udaj� dobrego. A w rzeczywisto�ci... Ugryz�em si� w j�zyk: omal nie pokaza�em dziecku g�odnego krokodyla. I �miertelnie bym j� przestraszy�. Na zewn�trz by�o jeszcze gorzej ni� w naszej suterenie. �eby za- bi� czas, poszed�em pieszo. Przed przej�ciem podziemnym sprzeda- wano przywi�d�e r�e. Pomy�la�em, �e je�li je kupi� i p�jdziemy gdzie� z Katrin, b�d� wygl�da� jak nieudany narzeczony. Z podziemia wyszed�em przy pomniku Puszkina. Pod monu- mentem le�a� bukiecik wyblak�ych b�awatk�w. Ow�adn�o mn� dziw- ne uczucie, jak gdyby to wszystko ju� kiedy� si� zdarzy�o. Ten dusz- ny dzie�. I b�awatki. I fotograf przy przeno�nym stendzie. Podszed�em do p�okr�g�ej marmurowej �awki w cieniu niedaw- no rozkwit�ych lip. Katrin si� sp�nia�a. Usiad�em. Na �awkach po- cili si� tury�ci z zakupami, tu i �wdzie siedzieli tacy kawalerowie jak ja i staruszkowie ze zwini�tymi plakatami, oczekuj�cy na rozpocz�- cie demonstracji albo mityngu. Katrin nie przysz�a sama. Za ni�, troch� z boku, szed� wysoki bar- czysty m�czyzna z kilkudniow� br�dk� nieumiej�tnie przyklejon� do podbr�dka i policzk�w. Nadawa�o mu to wygl�d oszusta. Mia� na g�o- wie bia�y kaszkiet. Gdyby by�o ch�odniej, w�o�y�by lu�n� marynark�. Przygl�da�em mu si�, bo na Katrin nie musia�em patrze�. Nie zmieni�a si� od wczoraj. Przypomina ma�ego doga - r�ce i nogi ma za du�e i jest ich za du�o, ale na tym w�a�nie polega jej urok. Zobaczy�a mnie z daleka, podesz�a do �awki i usiad�a. M�czyzna siad� r�wnie�, odsuwaj�c roze�lonego weterana z komsomolskim znaczkiem w klapie czarnej marynarki. Katrin uda�a, �e mnie nie zna, ja te� nie patrzy�em w jej stron�. M�czyzna powiedzia� ra�nym tonem: - Co za skwar! Mo�na dosta� pora�enia s�onecznego. Katrin, skamienia�a, patrzy�a prosto przed siebie, a on podziwia� jej profil. Chcia� dotkn�� jej r�ki, ale nie mia� �mia�o�ci i jego palce mimo woli zawis�y nad jej d�oni�. Mia� mokr� twarz, na czubku nosa zawis�a kropla potu. Katrin odwr�ci�a si� od niego, zabra�a swoj� r�k� z kolana i pa- trz�c na mnie, wyszepta�a: - Zamie� si� w paj�ka! Przestrasz go na �mier�. Tylko tak, �e- bym tego nie widzia�a. - Pani co� m�wi�a? - zapyta� m�czyzna i jednak musn�� jej �o- kie�. Jego palce zamar�y od dotyku ch�odnej sk�ry. Pochyli�em si� do przodu i on drgn��, zaskoczony. Musia�em spotka� jego wzrok. A potem przeistoczy�em si� w ogromnego paj�ka. Mia�em okr�g�e cia�o p�metrowej �rednicy i metrowe kosmate odn�a. Wymy�li�em sobie szcz�koczu�ki podobne do krzywych pi�, wymazane ��tym �miertelnym jadem. M�czyzna nie od razu poj��, co si� sta�o. Zmru�y� oczy, ale nie zabra� r�ki z �okcia Katrin. Wtedy by�em zmuszony przeistoczy� Katrin w paj�czyc� i zmu- si�em go, �eby poczu� pod palcami ch��d chitynowego pancerza. M�czyzna przycisn�� rozcapierzone palce do piersi, drug� r�k� zas�oni� oczy. - Do diab�a! - wykrztusi�. Wydawa�o mu si�, �e zas�ab�, lecz naj- widoczniej, jak wielu takich du�ych m�czyzn, by� nieufny. Jednak wierz�c w zdrowy rozs�dek, zmusi� si�, �eby jeszcze raz spojrze� w moj� stron�. Wtedy wyci�gn��em do niego przednie odn�a z pazurami. Uciek�. Wstyd mu by�o ucieka�, ale nie m�g� opanowa� strachu. Tury�ci rzucili si� do toreb z zakupami. Staruszkowie zacz�li wstawa�, s�- dz�c, �e nadesz�a pora gniewu narodowego. Katrin roze�mia�a si� zara�liwie, odsun�a z twarzy ci�ki kasz- tanowy lok. - Dzi�kuj�. Dobrze ci to wychodzi. Gdybym nie wiedzia�a, na pewno bym si� przestraszy�a. Ale nie zrozumia�am, co wymy�li�e� tym razem. - Zamieni�em ci� w paj�czyc� odpowiedniego rozmiaru. - Jak ci nie wstyd! - Dok�d p�jdziemy? - spyta�em. - Dok�d zechcesz, m�j w�adco. - Chc� pi� piwo w parku i le�e� na trawie. - S�ysza�am, �e Moskwie powsta�a policja obyczajowa - zauwa- �y�a Katrin. - Postaram si� skromnie le�e� na trawie i z godno�ci� pi� piwo. - Mnie si� to nie uda. Zreszt� tam na pewno jest mn�stwo ludzi. - Wszyscy, kt�rzy maj� odpowiednie �rodki lub dzia�k�, gniot� si� teraz w podmiejskich poci�gach. W mie�cie zostali tylko kloszardzi. - No to chod�my do metra. - Mo�e z�apiemy taks�wk�? - zapyta�em. - Lubisz zadawa� szyku, m�j adoratorze, ale r�b to beze mnie. Metrem b�d� trzy razy szybciej. Chcia�em podj�� wyzwanie, lecz wtedy by�bym pozbawiony to- warzystwa Katrin. A tego nie chcia�em. W wagonie by�a ciasnota, co drugi pasa�er wi�z� jakie� ostro za- ko�czone dzia�kowe narz�dzia, a inni mieli walizki i torby na k�- kach. Ale na stacji �Komsomolska" wszystkich tych strasznych spo- conych ludzi wycisn�o z wagon�w jak past� z tubki. Zrobi�o si� lu�niej i nawet mo�na by�o si���. - Szkoda - odezwa�em si�. - Szkoda, �e zrobi�o si� tak lu�no. - Masochista! - wykrzykn�a szeptem Katrin. - Nie, lubie�nik - zaprotestowa�em. - T�um tak s�odko przyci- ska� mnie do twoich piersi. Katrin si� lekko stropi�a. Rozgniewa� si� na mnie, czy znale�� godn� odpowied�? Wybra�a drugi wariant. - I jak znajdujesz moje piersi? - wyszepta�a. - S� boskie. Mo�esz �mia�o wej�� w trzecie tysi�clecie z jego wolno�ci� seksualn� i absolutn� emancypacj�. - Odrobin� przesadzi�e� w swojej m�skiej zarozumia�o�ci - wes- tchn�a Katrin. -1 ja sobie to zapami�tam. �artuj�c, by�a powa�na. Zgodzi�em si� z ni�. Je�li przesadzi�e�, umiej si� do tego przyzna�. Pod wielkimi drzewami przy wej�ciu do parku �Sokolniki" by�o ch�odno, ale wyprzedzili nas inni mi�o�nicy piwa. Siedzieli na �awecz- kach i s�czyli piwo z butelek. Nikt nie pi� z puszki. Wygl�da�o na to, �e zebrali si� tu ludzie powa�ni, koneserzy i patrioci. Kupi�em w budce cztery puszki budweisera. Przed nami, za okr�g�ym basenem, wznosi�a si� srebrzysta pla- stikowa kopu�a kolejnej wystawy. Przyda�aby si� nam taka kopu�a w czasie ekspedycji - by�oby lu�no i nie tak gor�co. Pod jedn� tak� kopu�� mo�na by by�o urz�dzi� laboratorium polowe, magazyn, sto- ��wk� i sal� taneczn�. Chocia� nie, nie da rady, przyjd� wyg�odzeni, ale dumni Kozacy, potn� kopu�� na kawa�ki i wykorzystaj� w gospo- darstwie domowym. Je�li chcesz, by ekspedycja archeologiczna prze- trwa�a na Kubaniu, musisz by� skromny i niezauwa�alny, p�aci� ro- botnikom dobrze, ale niezbyt du�o. - O czym my�lisz? - spyta�a Katrin. By�a mojego wzrostu - metr osiemdziesi�t. Nasze oczy podczas rozmowy znalaz�y si� bardzo blisko. - Masz na my�li proces my�lenia? - sprecyzowa�em. - Ot� to. Mam wra�enie, �e ci� straci�am. - Wkr�tce wyruszamy na ekspedycj�. - Dlaczego nagle o tym pomy�la�e�? - Zobaczy�em srebrzysty namiot. - Wskaza�em r�k� kopu��. - Chod�my bardziej w lewo - powiedzia�a Katrin, jakby nie chcia�a, �ebym my�la� o ekspedycji. Poszli�my. ...No prosz�, niby dlaczego mamy by� uzale�nieni od jakiego� Nieczyporienki, kt�ry nawet nie widzia� na oczy prawdziwego kom- putera? Krogius przysi�ga, �e obliczy�by koraliki na kalkulatorze szybciej ni� Nieczyporienko ze swoimi leniuchami. A tak chcieli�my otrzyma� dane przed latem, �eby zd��y� postawi� tezy przed sezo- nem polowym, wtedy na wrze�niowej konferencji mogliby�my zrobi� nasz ma�y przewr�t w ojczystej archeologii. Pewnie, �e nam nie uwie- rz� i nawet nie b�d� si� na nas powo�ywa�, takich przewrot�w doko- nywano nie po raz pierwszy! A Wiatycze* nadal tam s�! Gdy si� otrz�sn��em od tych my�li, spostrzeg�em, �e Katrin idzie kilka krok�w z ty�u i patrzy spode �ba. - My�la�em o czym innym - zacz��em si� usprawiedliwia�. - My�la�em o komputerach i koralikach. W lesie, poprzecinanym �cie�kami i prawie nie za�mieconym, Katrin roz�o�y�a na trawie gazet�. Postawi�em na gazecie puszki piwa i dwie otworzy�em. By�y ciep�e i plu�y pian�. S�o�ce �wieci�o na nas przez m�ode, ostro pachn�ce brzozowe listki. Zapragn��em napi� si� brzozowego soku, ale sp�nili�my si� - skoro rozwin�y si� li�cie, sok nie pop�ynie. - W domu dziecka pisa�em wiersze - powiedzia�em. - M�wili na mnie Lermontow. - Dlaczego nie Puszkin? - Poniewa� by�em na tyle bezczelny, �e powiedzia�em, �e bar- dziej lubi� Lermontowa. - A teraz? - Teraz te�. - Powiedz wiersz. - Jaki? * Wiatycze - plemi� wschodniosfowia�skie, w ko�cu I tysi�clecia n.e. zajmowa- �o ziemie nad Ok�; grodek Wiatycz�w stanowi! zal��ek Moskwy (wszystkie przypisy t�umaczki). - Ten, kt�ry sobie przypomnia�e�. - Jaka� ty przenikliwa, Katrin. - M�czyzna powinien my�le�, �e jest wolny w swoich decy- zjach... i kaprysach. - To nie powiem. - I tak masz ochot�. - Zapomnia�em. - Jak sobie chcesz... - Tylko ostatni� zwrotk�: Kropla za kropl�, sok brzozowy, Wiosenny ranek, kruchy �wit, I coraz bardziej kryszta�owy, Pluszcz�cy w kubku brzozy �yk. - To nie Lermontow. To ty. Katrin otworzy�a jeszcze jedn� puszk� i zdmuchn�a pian�. Wy- ci�gn��em si� na trawie i mru��c oczy, patrzy�em na chmury. - Ziemia nie jest zimna? - zapyta�a Katrin. - Jestem zahartowany, jak ka�dy wychowanek domu dziecka. - Dla mnie to anachronizm. Domy dziecka by�y sto lat temu. Zawiadywa� nimi pisarz Makarenko. - I �elazny Feliks. - Je�li si� przezi�bisz, zrywam znajomo�� - oznajmi�a Katrin. Mia�em ochot� j� poca�owa�, ale si� odwr�ci�a. - Chcia�aby� lata�? - zapyta�em. - Samolotem? - Sama. - Bez skrzyde�? - Bez skrzyde�. - To si� nazywa lewitacja - odpar�a rozs�dnie Katrin. - A lewi- tacja nie istnieje. To mistyka. - Dla pierwotnych Ziemian - owszem. Ale nie dla istoty wy�sze- go rz�du... Katrin nachyli�a si� nade mn� i popatrzy�a mi prosto w oczy. - Zgadnij moje my�li! - za��da�a. - Nie umiem. - W takim razie poczuj! - Nie m�cz mnie. I tak si� nie przyznam, nie chc� oberwa� po g�bie. - Twoje milczenie jest r�wnie obra�liwe. Zrobi�a zamach d�oni� i dotkn�a mojego policzka. D�o� by�a sucha i gor�ca. - Okropnie gor�co. A wszystko przez to, �e nie pozwalasz mi spina� w�os�w. - Nie pomyli�a� mnie z kim�? - Z nikim ci� nie pomyli�am. Tydzie� temu powiedzia�e�, �e lu- bisz, gdy mam rozpuszczone w�osy. - Podobasz mi si� zawsze. - Ale z rozpuszczonymi w�osami bardziej. - Z rozpuszczonymi bardziej. Przyj��em jej ofiar�. Siedzia�a wsparta d�oni� o traw�. Mia�a szczup�� i siln� r�k�. - Wyjd� za mnie - powiedzia�em. - Kocham ci�. - Nie kochasz - odpar�a Katrin. Przekr�ci�em si� na bok, przysun��em usta do jej r�ki i poca�o- wa�em po kolei wszystkie d�ugie opalone palce. - Je�li za mnie wyjdziesz, zawsze b�d� dla ciebie pi�kny. Jak amant filmowy. - Zm�czysz si� - uzna�a Katrin. -1 ja si� zm�cz�. - Spr�bujmy. - Zwariowa�e�. Jeste� obcym. Niebezpieczn� istot�. - Jak agent CIA? - Gorzej, przybysz z kosmosu. - Nikt opr�cz ciebie tak nie my�li - stwierdzi�em. - Od dzieci�- stwa umiem hipnotyzowa� g�upc�w, wi�c ciebie mi si� nie uda. - A sk�d ja mam wiedzie�? Mo�e siedz� tu z tob�, bo zosta�am zahipnotyzowana? M�wi�a to jakby �artem, a jednak powa�nie. Wyprostowa�a si� i odebra�a mi swoje palce. - Nie - powiedzia�am. - Pozwoli�em sobie zrobi� to tylko je- den raz. - Wiem. Gdy na placu Czerwonym rozbola� mnie z�b, prawda? - I nawet mi wtedy nie podzi�kowa�a�. Z lasu wysz�a kl�pa. Mia�a smutny wielb��dzi pysk. Mo�e dlate- go �e czu�a si� niedowarto�ciowana bez rog�w. Nas jakby nie widzia- �a. Pow�cha�a puszki po piwie, g��boko westchn�a i posz�a w las, po- woli przestawiaj�c nogi, jakby uczy�a si� chodzi�. - Wi�cej nic mi nie wmawia�e�? - zapyta�a Katrin. By�a tak pogr��ona w swoich my�lach, �e nie zauwa�y�a wizyty samicy �osia. Nie odpowiedzia�em, poniewa� kl�pa odwr�ci�a si� od g�stych krzew�w, w kt�rych chcia�a si� skry�, i popatrzy�a mi w oczy. - Nie wierz� ci - rzek�a Katrin. Dopili�my piwo, zawin�li�my puste puszki w gazet� i w�o�yli�my do mojej dyplomatki. Byli�my bojownikami o czysto�� przyrody. Po raz pierwszy zobaczy�em Katrin na mityngu Green Peace na placu Puszkina. By�a tam aktywistk�, a ja przechodzi�em obok i zapatrzy�em si� na ni�. Wyszli�my z parku, gdy zabrz�cza�y pierwsze komary, otrz�saj�c ze skrzyde�ek upa�, a przed wej�ciem zap�on�y latarnie, ��te w gra- natowym powietrzu. Odprowadzi�em Katrin pod jej dom. Nie chcia�a mnie poca�o- wa� na po�egnanie. Czym� j� urazi�em, ale czym - nie wiedzia�em. Poszed�em do domu pieszo. By�o mi tak smutno, �e wymy�li�em perpetuum mobile, a potem udowodni�em, �e i tak nie b�dzie dzia�a�. Dow�d oraz kontrdow�d okaza� si� bardzo trudny i niemal�e zapo- mnia�em o Katrin. I nagle zrozumia�em, �e gdy przyjd� do domu, zadzwoni telefon i zdenerwowany Krogius, kt�ry pok��ci� si� ze Swietk� i nie pojecha� na dacz�, powie, �e nic z naszego odkrycia nie wyjdzie. Mo�e z powo- du nieudolnego Nieczyporienki, a mo�e dlatego �e i ja, i Krogius je- ste�my g�upcami. Nie chcia�o mi si� obchodzi� d�ugiego gazonu obsadzonego ja- kimi� k�uj�cymi, kiepsko kwitn�cymi i brzydko pachn�cymi kwiat- kami, i postanowi�em nad nim przelecie�. Latanie by�o trudne, co chwil� traci�em r�wnowag�, odbija�em si� od ziemi r�k�, �eby znowu wzlecie� i wszystko si� powtarza�o. Rozczarowany, wszed�em na trzecie pi�tro po schodach. Niech sobie winda odpoczywa. Gdy wchodzi�em do mieszkania, uzmys�owi�em sobie, �e w ciemnym pokoju siedzi kto� obcy. Zamkn��em za sob� drzwi. Potem zapali�em �wiat�o w przedpo- koju. Stara�em si� zachowywa� tak, jakbym si� niczego nie domy�la�. Cz�owiek, kt�ry siedzia� w ciemno�ci, wiedzia�, �e go wyczu- wam, ale si� nie poruszy�. - Dlaczego siedzi pan po ciemku? - zapyta�em. - Zdrzemn��em si� - odpar� go��. - D�ugo pana nie by�o. Wszed�em do pokoju, pstrykn��em w��cznikiem. - Mo�e zrobi� kawy? - Nie, chyba �e dla siebie. Ja dzi�kuj�. Wsta� z kanapy. Wygl�da� zwyczajnie i sprawia� wra�enie po- wa�nego cz�owieka. �eby si� nie czul wyobcowany, przybra�em wy- gl�d urz�dnika do zada� specjalnych. U�miechn�� si� i powiedzia�: - Prosz� si� nie wysila�, lepiej niech pan zrobi kaw�. Poszed� za mn� do kuchni i zapali� gaz. Ja w tym czasie nalewa- �em wody do czajnika. - Naprawd� pije pan rozpuszczaln�? - zapyta� tonem prokuratora. Poczu�em si� jak przest�pca przy�apany na gor�cym uczynku. - Naprawd� - wzruszy�em ramionami. - Nigdy bym pana o to nie podejrzewa�. Patrzy�, jak sypi� kaw�, lej� wrz�tek, mieszam. Gdy ju� si� prze- kona�, �e mam swoj� kaw�, wr�ci� do pokoju. Pos�usznie ruszy�em za nim. - Nie czuje si� pan samotny? - spyta�, siadaj�c na kanapie. Po- rusza� si� niezbyt pewnie, jakby by� pod wp�ywem alkoholu lub ma- rynarka cisn�a go pod pachami. - Nie mam czasu czu� si� samotny - odpar�em i zdumia�em si�, �e tak spokojnie odnosz� si� do przybysza, kt�ry wtargn�� samowol- nie do mojego mieszkania, w dodatku p�nym wieczorem. - Nawet dzisiaj? - A powinienem? - Dlaczego si� pan do tej pory nie o�eni�? - Trzyma� si� w cieniu i nie widzia�em, jakiego koloru s� jego oczy. - Dziewcz�ta mnie nie kochaj�. - A mo�e si� pan przyzwyczai� do samotno�ci i woli �y� sam? - Bardzo sobie ceni� samotno��, ale nie s�dz�, by zrozumia� pan pow�d. - Niech pan spr�buje wyja�ni�. - Sp�dzi�em wiele lat w domu dziecka, gdzie poj�cie samotno�ci nie istnieje. Pierwsze, co zrobi�em, gdy dosta�em to mieszkanie, to ro- zebra�em si� do naga i przez kilka godzin tak chodzi�em. - Ma pan racj�, to uczucie jest mi obce. Teraz przysz�a kolej na mnie, mog�em zada� kilka pyta�. Skwa- pliwie skorzysta�em z okazji. - Jak pan tu wszed�? Wzruszy� ramionami. - Przylecia�em - odpar� zgodnie z moim przypuszczeniem. - Okno by�o otwarte. Patrzy� na mnie, przechylaj�c na bok g�ow�, jakby czeka�, a� wy- ra�� zdumienie. Ale ja si� nie zdumia�em - przecie� omal nie zrobi- �em tego samego, tylko nie umia�em utrzyma� r�wnowagi. To trud- niejsze ni� samo oderwanie si� od ziemi. Go�� pokr�ci� g�ow�. Wtedy zauwa�y�em, �e ma okulary - sta- re, w grubej plastikowej oprawie. Czy mia� je wcze�niej? - Mia�em - domy�li� si� go��. - Cz�owiek w okularach wygl�- da niegro�nie. Zapewne dlatego �e okulary mo�na rozbi� jednym ciosem. Z niezadowoleniem patrzy�, jak pij� kaw�. By�o duszno, a ja pi- �em kaw�. Odwr�ci� si� ode mnie i przeszed� wzd�u� rega��w z ksi��kami, czytaj�c tytu�y. - Wiele niepotrzebnych rzeczy - zawyrokowa�. - Wszystkiego nie spos�b przeczyta�. A je�li nawet by pan przeczyta�, i tak pan nic z nich nie wyniesie. Czytanie jest nieproduktywne. Wkr�tce sam pan to zrozumie. Nie mia�em ochoty nic rozumie�. By�em zm�czony i senny. Chy- ba mog� by� senny po dniu pracy? - A wi�c - powiedzia� go��, parodiuj�c lekarza - zapewne nieraz zadawa� pan sobie pytanie: Dlaczego nie jestem taki jak inni? Ju� od wczesnego dzieci�stwa przywyk� pan oszukiwa�, kr�ci� i ukrywa� si�, poniewa� pokazanie, �e jest si� innym, m�drzejszym, bardziej �mia�ym w dzieci�cym stadzie r�wna�oby si� samob�jstwu. Niesiesz przyjacio�om sw�j talent, a przyjaciele odwracaj� si� ze wstr�tem al- bo rzucaj� w ciebie kamieniami. - Jestem taki sam jak inni! - odpowiedzia�em. Wywo�a�o to u�miech wsp�czucia na jego nijakiej twarzy. - Jak s�dz�, ju� w m�odszych klasach uczy�e� si� lepiej od r�wie- �nik�w. Przychodzi�o ci to bez trudu... - niezauwa�alnie dla mnie przeszed� na ty. B�g z nim, i tak jest wyra�nie starszy. - Gdy ci� szu- ka�em, Garik - ci�gn�� - zapozna�em si� nie tylko z twoimi charak- terystykami i anonimowymi listami. Upewni�em si�, �e wraz z up�y- wem lat umia�e� coraz lepiej udawa�. - G�upota! - A kto popsu� model samolotu, kt�ry m�g� lata� szybciej ni� prawdziwy samolot? - Pi�tka �ukin niechc�cy na niego nadepn��! - Ale ty Pi�tk� popchn��e�. Jest o tym przekonany do tej pory. - Rozmawia� pan z nim? - Nie tylko z nim. - Wie pan o mnie... - Wi�cej ni� ty sam. I wiem, jak ci�ko jest m�odemu cz�owieko- wi, ch�opcu, zmusi� si� do ukrywania, unika� s�awy, wiedz�c, �e za b�yskiem s�awy nast�pi ciemno�� pogardy, zawi�ci, nienawi�ci... - A druga nagroda w rejonowej olimpiadzie matematycznej? - zapyta�em, jakbym nie zgadza� si� z go�ciem. - Druga! A dlaczego nie pierwsza w miejskiej olimpiadzie? A specjalnego stypendium na wydziale fizyki nie m�g�by� przypad- kiem zdoby�? Wzruszy�em ramionami. Do czego prowadzi�a ta presja? - �e te� ci� podkusi�o, �eby p�j�� na histori�! Zrozumia�em, �e on m�wi, nie otwieraj�c ust. A ja go s�ysz�. Czy�by by� telepat�? - Nie zbaczaj z tematu! - za��da� go��. - Odpowiedz mi uczci- wie. Dlaczego, do licha, poszed�e� na histori�, t� �lep� uliczk� pseu- donauki? - Poniewa� kocham histori�. Poniewa� urodzi�em si� archeolo- giem. Poniewa� przywr�ci� do �ycia przesz�o��, to znaczy da� nowe �ycie ludziom, kt�rzy licz�c na nie�miertelno��, zostali zapomniani. To moje osobiste porachunki z wieczno�ci�. - Przesta�! Jednostka �wiadoma nie mo�e si� interesowa� prze- sz�o�ci�! Liczy si� tylko przysz�o��. Dlatego rozum powinien ku niej d��y�. - Najwyra�niej inaczej patrzymy na wszech�wiat. - Nie mo�emy inaczej patrzy� na wszech�wiat - powiedzia� go�� - gdy� ca�a wasza historia to wybuchy m�odej energii, biegn�ce doni- k�d ga��zie rosn�cej �wiadomo�ci. - I ja b�d� taki jak pan? - Ot� to - ucieszy� si� go��. - Jeste�my jednej krwi. - Nie rozumiem. - Zaraz zrozumiesz. Zastan�wmy si� nad twoimi zdolno�ciami, kt�rych pozbawieni s� twoi przyjaciele i znajomi. Na przyk�ad si�a przekonywania. Mo�esz wm�wi� normalnemu cz�owiekowi diabli wiedz� co! - W tym momencie przeistoczy� si� w niewielkiego ka- miennego sfinksa. - Mam nadziej�, �e nie jeste� zaskoczony? - A sk�d�e - odpar�em, zmieniaj�c si� wielb��da. Sfinks pewnie czu�by si� samotnie bez normalnego wielb��da obok. Gdyby zoba- czy�a nas Katrin, wsiad�aby na wielb��da i zacz�a je�dzi� wok� sfinksa. - Wspaniale! - pochwali� mnie go��. - Ale to tylko szczyt g�ry lodowej. Wiele umiej�tno�ci nadal w tobie drzemie. Odkrycie ich masz dopiero przed sob�. - A co jeszcze umiem robi�? - Wkr�tce nauczysz si� lata�. Na niedu�ych wysoko�ciach i b�- dzie ci� to kosztowa�o sporo wysi�ku duchowego, ale na pewno si� nauczysz. Ju� chcia�by� wznie�� si� w powietrze. - I nie s�dzi pan, �e to podwa�a prawa fizyki? - Zale�y kt�re - warkn�� go��. - Przecie� nie znasz wsp�czesnej fizyki. - I czego jeszcze nie znam? Wsp�czesnej chemii? Wsp�czesnej biologii? - Ale to nie jest sprawa beznadziejna. Wr��my do twoich zdol- no�ci. Szybko czytasz? - Jako tako. - Wystarczy, �e spojrzysz na kartk�, a zapami�tasz jej tre��. W klasie starannie ukrywa�e� ten talent, by nie wywo�a� zawi�ci przy- jaci�. Dodajesz, mno�ysz, wyci�gasz pierwiastki z tak� �atwo�ci� i szybko�ci�, �e m�g�by� z powodzeniem wyst�powa� na estradzie. Mo�esz nie spa� przez kilka dni, nie je�� r�wnie�. - Nigdy nie zdarzy�o mi si� nie je�� przez kilka dni. - Spr�buj. Ciebie, jako istot� o szczeg�lnych zdolno�ciach, po- dobne zdolno�ci u innych nie dziwi�. Przecie� nie zdumia�o ci� moje pojawienie si� w zamkni�tym mieszkaniu i o�wiadczenie, �e wlecia- �em na trzecie pi�tro. - Zdumia�o, zdumia�o! Nie s�ucha�. Jego g�os wibrowa� emfaz�. - Wed�ug tutejszych norm jeste� potencjalnym geniuszem! Ale wielu zdolno�ci nie umiesz wykorzysta�, a istnienia wi�kszo�ci nawet nie podejrzewasz. - To znaczy, �e chwali� Boga, nie jestem geniuszem! - przerwa- �em mu. - Nie ma czego� takiego jak �po prostu geniusz". Geniusz to szczeg�lne rozwini�cie talentu. Konkretnego talentu. - Nie sprzeczajmy si� o drobiazgi! - �adne mi drobiazgi! Przychodzi do mnie nieznajomy, oznaj- mia, �e jestem geniuszem, i zaraz o�wiadcza, �e nic nie mog� i nie umiem. A pan umie? Go�� bez s�owa rozp�yn�� si� w powietrzu i pojawi� si� za moimi plecami, w drzwiach. Bez po�piechu wr�ci� do rega�u i pokaza� inn� sztuczk� - wyj�� ksi��k� i rzuci� przed siebie. Zastyg�a w powietrzu. Wsp�czu�em tej biednej ksi��ce, zapragn��em, �eby spad�a i przesta- �a si� tak m�czy�. Po chwili go��, z pewnym wysi�kiem, krzywi�c usta, wzrokiem postawi� j� na p�ce. - I to wszystko mnie czeka? - zapyta�em bez specjalnego entu- zjazmu. - To jeszcze nie wszystko! - Go�� m�wi� pompatycznym tonem, jakby sprzedawa� mi Britannik�, a ja, g�upiec, nie potrafi�em doceni� wspania�o�ci tom�w encyklopedii. - Dla mnie wystarczy. - Nie pr�buj udawa� g�upszego, ni� jeste�. W odr�nieniu od twoich przyjaci� z domu dziecka, widz� ci� na wylot. Kornie pochyli�em g�ow�. Nie mog� powiedzie�, �ebym nie by� zaintrygowany. Ma�o tego, wcale nie my�la�em, �e m�j go�� to sztukmistrz czy oszust. Mia� w sobie pora�aj�c� szczero��, granicz�c� z nud�. Tacy ludzie nie ma- j� poczucia humoru. - Jednak musz� uprzedzi� - oznajmi� - �e wykorzysta� w pe�ni swoje zdolno�ci zdo�asz jedynie wtedy, gdy znajdziesz si� w otoczeniu istot takich jak ty. - Chce pan przez to powiedzie�, �e jestem mutantem? - wes- tchn��em. - Potworem genetycznym? Ale nie jestem osamotniony w swoim nieszcz�ciu? - Nie - zaprzeczy� powa�nie go��. - Po prostu jeste� tu obcy. - Gdzie - tu? - Na Ziemi. _�------------------------------------ - Nie! - broni�em si� jak lew. - Urodzi�em si� w osadzie Dwor- cy, okr�gu Wo�ogodzkiego. Moi rodzice zgin�li podczas po�aru lasu. Najprawdopodobniej byli turystami. Nic po nich nie zosta�o. Zna- le�li mnie stra�acy i przynie�li do osiedla. - Pami�tasz to? - Tak jest w dokumentach. Gdy zabrali mnie do domu dziecka, wszystko to spisano. - Sam nie jeste� pewien tego, co m�wisz. - Przecie� by�em ma�y! Taki malutki! - W takim razie pos�uchaj, jaka by�a prawda. I nie zaprzeczaj, mimo �e wyda ci si� nieprawdopodobna. Zgubili ci�. Zgubili i my�le- li, �e zgin��e� razem z rodzicami. - Ot� to - powiedzia�em. - Nie przerywaj. Twoi rodzice znajdowali si� na statku kosmicz- nym. Zwiadowczym statku kosmicznym. Statek zgin��. Zd��yli ci� wyrzuci� w kapsule ratunkowej. P�on�� las. Stra�acy bardzo si� zdzi- wili, �e nie ucierpia�e�. A ciebie otacza�o pole si�owe, dop�ki twojemu �yciu zagra�a�o niebezpiecze�stwo. S�ucha�em go i wewn�trznie si� zgadza�em. By� powa�ny i rze- czowy jak listonosz, kt�ry przyni�s� wezwanie do s�du. Jego sprawa - dostarczy�. Nasza - stawi� si�. Ale m�czy�o mnie co� zupe�nie in- nego. - Za��my, �e ma pan racj� - powiedzia�em. - W takim razie jak powinienem wygl�da�... Jak ja naprawd� wygl�dam? - Mniej wi�cej tak, jak widzisz si� w lustrze. - To znaczy, �e jestem cz�owiekiem? - Nie�cis�e okre�lenie. Ale je�li s�ysza�e� o panspermii... - Tak. Wed�ug tej teorii wszyscy ludzie w Galaktyce pochodz� od jednego ziarna. Wszyscy s� lud�mi. - W�a�nie! Rozumiesz chyba, �e nie jeste�my wszechmocni. Jak mogliby�my zaprogramowa� ci� wiele lat temu? - Chwa�a Bogu! - oznajmi�em z ulg�. - Ju� si� ba�em, �e jestem rozumnym paj�kiem w ludzkim ciele. - Co za bzdury! - Genetycznie te� jestem cz�owiekiem? - To zrozumia�e. M�g�by� si� tu o�eni�, mie� dzieci... Ale do te- go nie dojdzie. - Tak? A dlaczego? - S�dzisz, �e stracili�my tyle lat i niewiarygodnych wysi�k�w, �e- by wys�ucha� twojej nierozs�dnej odmowy? - Niewykluczone. - Nie uwierzy�e� mi? - Uwierzy�em. Nie umie pan k�ama�! - Ot� to! - Po raz pierwszy w jego g�osie zabrzmia�o uczucie. By� dumny ze swojej szczero�ci. - A ja si� nauczy�em. - Oduczysz si�. Nie b�dziesz musia� wi�cej k�ama� i udawa�. - Czy mam rozumie�, �e zaprasza mnie pan w go�ci? - Proponuj� ci powr�t do domu. - W takim razie musz� zadzwoni� do Krogiusa. Razem pracuje- my. Nie mog� go zawie��. - Nie ma potrzeby. Krogius pocieszy si� za tydzie�. To, co ra- zem zrobili�cie, na razie nie jest Ziemi potrzebne. Nie zrozumiej� was. Akademicy by was wy�miali. I tak jestem zdziwiony, �e w og�- le uda�o ci si� sprawi�, �eby Krogius uwierzy� w t� fantazj�. - A jeszcze przed chwil� tak dobrze pan m�wi� o moich zdolno- �ciach. Podnios�em s�uchawk�. - Prosi�em, �eby� nie dzwoni� do Krogiusa. - Dobrze - odpowiedzia�em. I wykr�ci�em numer Katrin. Go�� nacisn�� palcem na wide�ki. - To ju� sko�czone - powiedzia�. - Twoja samotno�� po�r�d osobnik�w nie dor�wnuj�cych ci pod tyloma wzgl�dami. Przysz�a pora, by cz�owiek odszed� ze stada goryli. Zrozum, zgin��by� tu, gdy- bym ci� nie znalaz�. Nie zdo�a�by� si� zrealizowa�. Wraz z up�ywem lat coraz bardziej rezygnowa�by� ze swojego �ja". I sta�by� si� naczel- nym, niczym te pawiany, kt�re ci� otaczaj�. Pomy�la�em, �e w pewnych kwestiach musz� si� z nim zgodzi�. W�r�d moich znajomych zdarza�y si� pawiany. I inne zwierz�ta. Ale czasem mo�na spotka� bardzo mi�ego australopiteka. - Musimy si� spieszy� - ci�gn�� m�j go��. - Statek na nas czeka. Nasze statki rzadko tu bywaj�... Zamknij mieszkanie, nie od razu si� zorientuj�, �e ci� nie ma. Waha�em si�. Nadrabia�em min�. Uczucie, przypominaj�ce jednocze�nie za- chwyt i rozpacz, trzyma�o mnie swoich szponach. Nie potrafi�em rozs�dnie my�le�. Z kilku powod�w. Przede wszystkim by�em oszo- �omiony faktem, �e po�r�d nas, ludzi, zdarzaj� si� kosmici. A ja je- stem jednym z nich. Mo�e istota wyj�tkowa, a mo�e zwyczajna jak psi grzyb. Dla mnie to nie mia�o znaczenia. Sam dla siebie, jednostki niepowtarzalnej, by�em wyj�tkowy. Niezwyk�a sytuacja - pojawia si� nieproszony go��, kt�ry wle- ciecia� do mnie na trzecie pi�tro i zna szczeg�y mojej przesz�o�ci. �a- twiej i spokojniej by�oby zaszeregowa� t� histori� do sn�w lub halu- cynacji. Ale w�a�nie tego go�� nie pozwala� mi zrobi�. ��da� ode mnie dzia�ania, decyzji, kt�r�, jak si� okaza�o, ju� za mnie podj��. Dlatego pr�bowa�em �artowa� - tylko w ten spos�b m�zg m�g� poradzi� sobie z szale�stwem. - Musimy si� spieszy� - powt�rzy� go��. Zdj�� okulary, kt�re znik�y w jego r�ku. - Ka�da sekunda przebywania statku na niskiej orbicie kosztuje miliony jednostek energii potrzebnej do innych ce- l�w. Ale nigdy nie porzucamy w biedzie naszych rodak�w, nawet je- �li oni tego nie podejrzewaj�. - Powinienem zadzwoni�, wyja�ni�... - Nic nikomu nie jeste� winien - powiedzia� go��. - Jutro o tobie zapomn�. No, to ju� przesada! - chcia�em si� oburzy�, ale milcza�em. Co tego m�dral� obchodz� moje osobiste problemy i zwi�zki z innymi lud�mi? - Czemu zwlekasz? - Trudno to wyja�ni�. Go�� wzi�� mnie za �okie� i powl�k� do otwartych drzwi balko- nowych. - Mo�e wyjdziemy przez drzwi? - zaproponowa�em. - Po co? �eby nas zobaczono, �eby powsta�y niepotrzebne plotki? - A co nas to obchodzi? - przedrze�nia�em go�cia, ale jemu obce by�y uczucia i zignorowa� moje s�owa. �eby chocia� przys�ali kogo� odrobin� weselszego! A mo�e tam u nich... u nas wszyscy s� tacy? - Przynajmniej pomy�l o nowych doznaniach, nowych odkry- ciach, nowych dokonaniach! - namawia� go��, wchodz�c na balkon i ci�gn�c mnie za sob�. - Naprawd� ca�kiem ugrz�z�e� w tym bagnie? Poniewa� nie ugrz�z�em w tym bagnie, to nadal b�d�c w stanie szoku, wyszed�em na balkon i zatrzyma�em si� przy balustradzie. Na dole, na podw�rku, na �awce po topolami, Wala spod sz�st- ki gra� na gitarze. Nieudolnie, lecz bardzo si� staraj�c, udawa� Elvi- sa Presleya. Jak zwykle otacza�y go zachwycone dziewczyny. - Tylko si� nie b�j - rzek� go��. - Trzymaj mnie za r�k�, nie upadniesz. To nawet przyjemne. - D�o� mia� ciep�� i pewn�. Wtedy zadzwoni� telefon. Szarpn��em si� z powrotem. Go�� trzyma� mnie mocno. - To Krogius? - Krogius - potwierdzi� go��. - Jest zdenerwowany, rozczarowa- ny, niepewny i ma zamiar p�aka� ci w kamizelk� przez najbli�sz� go- dzin�. Jutro o wszystkim zapomni. - Tak, ma pan racj� - zgodzi�em si�. - To Krogius. Lot naprawd� by� przyjemny. Wcale si� nie ba�em. Mo�e dlate- go �e by�a ciep�a noc. Szybko dolecieli�my do statku. Wisia� nad Setuni�, nad ogrodami i zaro�lami pokrzyw. By� nie- mal niewidoczny, domy�li�em si� jego obecno�ci tylko dlatego, �e na rozgwie�d�onym niebie zobaczy�em czarn� dziur�. Odwr�ci�em si� w stron� o�wietlonych okien nad zboczem. - Postaraj si� przezwyci�y� smutek - poradzi� mi go��. - Rodzi si� wewn�trz, wynika ze strachu przed przysz�o�ci�. Przesz�o�� ci� ju� nie interesuje. Jutro tylko si� u�miechniesz na my�l o ma�ych ra- do�ciach i ma�ych troskach, kt�re otacza�y ci� tutaj. W czarnej przepa�ci statku otworzy� si� luk, kr�g �wietlikowego �wiat�a. Go�� mnie pchn�� i wpad�em g�ow� w co� mi�kkiego, spr�- �ystego. Przerwa�em t� zas�onk� i znalaz�em si� we wn�trzu statku, kt�ry bynajmniej nie przypomina� statk�w kosmicznych znanych nam z film�w SF. By�o to puste pomieszczenie, jego g�adkie �ciany i okr�g�y sufit �wiadczy�y o powa�nych zamiarach i przyzwyczaje- niach przebywaj�cych w nim os�b. Nawet guzik�w, w takiej obfito- �ci wyst�puj�cych w filmach fantastycznych, na tym statku nie by�o. Na m�j widok z pod�ogi wy�oni�o si� niskie mi�kkie siedzisko. A mo- �e katowski pieniek. Nie wspomina�em o tym skojarzeniu mojemu go�ciowi, m�g�by nie zrozumie�. - No c� - powiedzia�. - �egnaj swe dzieci�stwo. Pora doro- sn��. Poczu�em, jak statek zacz�� si� powoli wznosi�. Przez p�prze- �roczyst� pod�og� prze�wieca�y �wiat�a latarni, okien, jad�cych sa- mochod�w... - �eby� nie mia� ju� �adnych w�tpliwo�ci - rzek� go�� - pozwo- l� ci pos�ucha� prawdziwej muzyki. Muzyki twojego �wiata. Muzyka przysz�a z zewn�trz, wp�yn�a do statku, mi�kko po- chwyci�a moje uczucia i pop�yn�a do gwiazd. By�a doskona�a, tak jak doskona�e jest rozgwie�d�one niebo. To by� ten idea�, do kt�rego ci�gn�o mnie w puste noce, w chwilach zm�czenia i rozdra�nienia. Przez muzyk� dobieg� mnie d�wi�k telefonu. Telefon dzwoni� w moim mieszkaniu, co do tego nie mia�em w�tpliwo�ci. W opusz- czonym, nie posprz�tanym mieszkaniu. S�uchawka by�a owini�ta ta- �m� izolacyjn� - jeden z moich przyjaci� kiedy� zrzuci� aparat ze sto�u, �eby zrobi� miejsce dla szachownicy. Zachcia�o mu si� gra� w szachy po trzech piwach! - Wracam - zdecydowa�em. - Dok�d? - zdumia� si�. Przecie� m�g� zajrze� mi w dusz� i zo- baczy�, jaki w niej bajzel. By� chyba po prostu zbyt pewny siebie, a to cecha, kt�ra zgubi�a wielu s�ynnych przyw�dc�w. - Wracam do mojego starego domu. Do tego, kt�ry grozi mi sa- motno�ci� i degradacj�. - Za p�no na powr�t! Powr�t do przesz�o�ci jest niemo�liwy. W tej dalekiej mrocznej przesz�o�ci nie masz nic do roboty. - Do widzenia, dzi�kuj� za lekcj�. - Jak� lekcj�! Wszystko to robili�my dla ciebie! Ratujemy ci�! - Prosz� powiedzie� tam u siebie, �e nie m�g� mnie pan odnale��. - Nie umiem k�ama�! - A ja umiem. Przeszed�em przez luk - wiedzia�em ju�, jak si� to robi - i pole- cia�em w stron� Ziemi. By�o bardzo zimno, brakowa�o tlenu. Musia- �em wy��czy� oddychanie. Ale�my zalecieli! Tutaj nie dofrun��by na- wet orze�! - Skazujesz si� na �ycie pe�ne poni�e� i oszustw - bulgota� mi w uszach g�os go�cia. - Ju� nigdy nie b�dziemy mogli po ciebie przy- lecie�! Przez ca�e �ycie b�dziesz pragn�� do nas wr�ci�, ale b�dzie ju� za p�no. Przyspieszy�em i omal nie r�bn��em o ziemi�. Je�li co� jeszcze m�wi�, nie s�ysza�em. Zbyt by�em zaj�ty kwesti� hamowania. Drzwi na balkon by�y otwarte na o�cie�. Telefon ju� nie dzwoni�. Wymaca�em go, nie zapalaj�c �wiat�a. Zadzwoni�em do Katrin i za- pyta�em: - Dzwoni�a� do mnie, Katiusza? - Przez ca�y czas by�o zaj�te. Pewnie dzwoni� tw�j stukni�ty Krogius! Po ca�ym mie�cie ci� szuka, �eby oznajmi�, jake�cie si� r�b- n�li ze swoimi Wiatyczami. Szkoda ci tego przynajmniej? Podszed�em do w��cznika, ca�y czas trzymaj�c w r�ku aparat, i w��czy�em g�rne �wiat�o. - A ty nie dzwoni�a�? - Obawiam si�, �e obudzisz wszystkich s�siad�w. Pierwsza go- dzina. - Wi�c dzwoni�a�? - Po co mia�abym do ciebie dzwoni�? - �eby powiedzie�, jak za mn� szalejesz. - Garik, czasem podejrzewam, �e nie jeste� jednym z nas. �e je- ste� kosmit�, a w dodatku potworem moralnym, kt�ry mo�e mi wm�wi�, co zechce. Nie mog� si� z tob� przyja�ni�, bo nie wiem, kie- dy ca�uj� ciebie, a kiedy Jeana-Paula Belmondo. - Powiesz� si�! - Kosmici si� nie wieszaj�. - Mamy gilotyny - przypomnia�em sobie. - Mi�kkie gilotyny. Puchowe pniaki. - K�ad� si� spa� - powiedzia�a Katrin - bo ci� znienawidz�. - O kt�rej jutro ko�czysz prac�? - Garik, co� si� sta�o? Powiedz! Jakie� nieprzyjemno�ci? Mo�e do ciebie przyjecha�? - Porz�dna ziemska dziewczyna nie je�dzi po nocy do kosmity. - Nie jestem porz�dna. I odpowiadam za ciebie. - Mo�e te� jeste� przybyszem z kosmosu? - Nie. Jestem w tobie zakochana, i to jest katastrofa. - Nie powiedzia�a� mi, o kt�rej jutro ko�czysz prac�. - Nie interesuj si�. Jestem um�wiona. - Jeste� um�wiona ze mn� - powiedzia�em gro�nie. - No dobrze, niech b�dzie z tob�- zgodzi�a si� szybko Katrin. - Ale najpierw zadzwo� do Krogiusa. Zadzwoni�em do Krogiusa i uspokoi�em go. Po�o�y�em si� spa�, staraj�c si� nie my�le� o go�ciu i tajemnicy mojego urodzenia. Nie jestem mi�o�nikiem fantastyki. Potem przy- pomnia�em sobie, �e sko�czy�a mi si� kawa i rano trzeba b�dzie sko- czy� do sklepu za rogiem. - Mia�em straszny sen - powiedzia�em do Katrin. Siedzieli�my na tarasie kawiarni w Sokolnikach i pili�my niemal prawdziwe cap- puccino. Trzy metry od nas chlusta� niespodziewany deszcz, przed kt�rym w ostatniej chwili zd��yli�my si� skry� na tym tarasie. Zrobi- �o si� ch�odniej, niemal zimno, ale za to byli�my tu sami. - Nareszcie przechodzimy w faz� sn�w i wizji - stwierdzi�a Ka- trin. By�a zamy�lona, roztargniona i s�ucha�a mojej spowiedzi bez zdumienia. - Szczerze m�wi�c, nie wiem, czy mi si� nie zdawa�o... Chocia� by�oby to dziwne. Zbyt dok�adnie wszystko pami�tam, ca�� nasz� rozmow�. Gdy si� � nim rozsta�em, spojrza�em na zegarek. Min�a godzina. Co o tym my�lisz? - Wygl�da mi to na fantastyczn� prawd�. Prawd� zrodzon� przez zdrowy rozs�dek. Brak sprzeczno�ci. Rzeczywi�cie znaleziono ci� w p�on�cym lesie? - Nie opowiada�em ci? - Jak widzisz, nie. A ja nie pyta�am. - Przynie�� ci jeszcze kawy? - Przynie�. Przynios�em dwie fili�anki. - I co mam teraz robi�? - spyta�em. - Pewnie nic. A mo�e poczeka�, czy nie wr�ci? - To on mo�e wr�ci�? - Kiedy� �ni� mi si� ci�gle jeden i ten sam sen, co prawda w r�- nych wariantach. Tak mi obrzyd�, �e ba�am si� i�� spa�. - O czym by�? Katrin si� zamy�li�a. Widzia�em, �e walczy ze sob� - czy powie- dzie� mi prawd�, czy sprzeda� jaki� wymys�. - Sen o naszym rozstaniu - zdecydowa�a si� w ko�cu. - Z mojej winy. - Ju� mnie zaintrygowa�a�. - W odr�nieniu od twojego snu, m�j to sama prawda. - M�j te� by� szczer� prawd�. - Nie rozumiesz, �e twoja pod�wiadomo�� walczy z niemo�no- �ci� wyja�nienia za pomoc� teorii Darwina i Timiriaziewa pewnych w�a�ciwo�ci twojego organizmu? - S� takie w�a�ciwo�ci? - Oczywi�cie. - To ju� krok naprz�d. A mo�e za�o�ymy, �e jestem kosmicznym podrzutkiem? - Mo�liwa jest taka wersja - odpowiedzia�a spokojnie. Got�w by�em j� rozszarpa�. Jeszcze tego brakowa�o, �eby i ona okaza�a si� kosmit� gotowym porwa� mnie z Ziemi. - Nie my�l, �e jestem kosmicznym podr�nikiem - rzek�a Ka- trin. - Opowiem ci m�j sen. Tylko boj� si�, �e si� odwr�cisz i wyj- dziesz. A tego bym nie chcia�a. - To nie odpowiadaj. - Musz�. To m�j obowi�zek. - Katiusza, je�li nie chcesz... - Sen jest taki: pracuj� w Instytucie Ekspertyzy... - A to niespodzianka! - A ty nigdy nie spyta�e�, czym si� zajmujemy. - Bo wiem. Teori� kryminalistyki. - Mo�e by� jednak spyta�, zamiast zgadywa�. - To tajemnicza firma. - Na tyle, �eby nie wpuszcza� do �rodka idiot�w, bo zepsuliby cenne zegary. - A wi�c polecono ci zawrze� znajomo�� z kosmicznym potwo- rem? - domy�li�em si�. Zrobi�o mi si� smutno. Szkoda, �e nie odle- cia�em. - Polecono. No i dlaczego nie sk�ama�a! - Mo�esz ju� nic nie m�wi�. Patrzy�a w milczeniu na deszcz, a ja obserwowa�em jej delikatny profil. Widzia�em, �e jej oczy l�ni�, jakby mia�a zamiar si� rozp�aka�. - Z moj� sk�onno�ci� do analizy... - zacz��em. - Z twoj� cholern� sk�onno�ci� do preparowania wszystkiego, jakby� mia� przed sob� nie ludzi, tylko motyle! - Tym razem w roli motyla wyst�puj� ja. I przyznaj�, �e jest mi smutno. Gdyby na twoim miejscu siedzia� obywatel Kokoszkin, od- wr�ci�bym si�, wyszed� i zapomnia� o Kokoszkinie. Skrzywdzi�a� mnie. - S�owo honoru, Garik, nie wiedzia�am, �e tak wyjdzie. Je�li mi pozwolisz, opowiem ci, co wiem. Przynajmniej b�dziesz wiedzia�, ja- ka w tym jest moja rola. - M�j Bo�e - westchn��em. - Cappuccino podaj� bez cukru! - Pomieszaj. - Nie znosz� cappuccino. - To zam�w w�dk�. - Ju� lepiej opowiadaj. Je�li to oczywi�cie sen. - Oczywi�cie, �e sen! - Katrin u�miechn�a si� z ulg�. Najbar- dziej bata si�, gdy traci�em poczucie humoru. Zdarza�o si� to rzadko, ale r�wna�o katastrofie. - Nie m�cz mnie, nie dr�cz, tak pragn� si� dowiedzie�, co o mnie wiecie. To co m�j go��? Czy mniej? - Nic o tobie nie wiemy! - przyzna�a si� Katrin. - Jak my�lisz, przestaje pada�? K�ciki jej pe�nych r�owych warg zadr�a�y. - Tylko bez �ez - powiedzia�em. - Nie boli mnie to, �e jestem ob- serwowany. Puszkina te� obserwowa� Trzeci Wydzia�. Jest mi przy- kro, �e obserwator udaje przy tym uczucie i ca�uje si� ze mn� w bra- mie, co uwa�am za bardziej znacz�cy przejaw mi�o�ci ni� kr�tkie spotkanie w mieszkaniu przyjaci�ki Nel�i. - Nie mam przyjaci�ki Nelli - sprzeciwi�a si� Katrin. - W takim razie opowiedz mi o przyjaci�ce, kt�ra kaza�a ci udawa� uczucie do tak wstr�tnej istoty! - S�owo honoru, naj�wi�tsze s�owo honoru, �e mam do ciebie ta- ki stosunek... taki stosunek, �e jeste� g�upim idiot�, kt�ry nie chce niczego zrozumie�! Gdyby� powiedzia�, �ebym pojecha�a z tob� do przyjaci�ki Nelli... - Tylko nie przeginaj. Wszystko mo�na splugawi�. A sklei� si� nie da. Wi�c pop�aczmy sobie nad skorupami i opowiemy ofierze o pu�apce, w kt�r� da�a si� z�apa�. - O jakiej pu�apce? - O twoich pi�knych niebieskich oczach, szczup�ych �ydkach, wysokiej piersi i pi�knych uszach... - Garik, nie mog� opowiedzie�. Z�ama�abym zasady. - To nie opowiadaj. - Tak, nie opowiem, a ty sobie odlecisz na swoj� planet�. - Wi�c to jednak nie sen? - Mo�e i nie. - Czym zajmuje si� tw�j instytut? - Wszystkim na �wiecie - powiedzia�a Katrin. - Wspania�e wyja�nienie! I co mo�ecie powiedzie� o spadku po- PUlacji leming�w w p�nocnej Norwegii? - Je�li spadek populacji zwi�zany jest z niewyt�umaczalnymi zja- wiskami, nasz instytut wy�le tam ekspedycj�. Albo przynajmniej jed- nego specjalist�. - Dok�adniej! - A dok�adniej - nasz instytut zajmuje si� zjawiskami, lud�mi i problemami nie maj�cymi logicznego wyt�umaczenia. Wtedy szuka si� takiego wyt�umaczenia. - A co ja mam z tym wsp�lnego? - Po co zadawa� pytanie, na kt�re znasz odpowied�? - Katrin spojrza�a na mnie g��bokimi smutnymi oczami. - Jak� odpowied�? - Nasz instytut otrzyma� sygna�, �e w aspiranturze przy Pa�- stwowym Muzeum Historycznym, w dziale archeologii, pracuje pe- wien m�ody cz�owiek, kt�ry przejawia dziwne zdolno�ci. Na tyle dziwne, �e zosta�y zauwa�one przez jego przyjaci�. Przyjaciele opo- wiedzieli o nich swoim znajomym, znajomi �onom, �ony przyjaci�- kom, a m�� jednej z tych przyjaci�ek pracuje w naszym instytucie... Do tej pory znacz�ca cz�� informacji trafia do nas w ten oto pier- wotny spos�b. - Wys�ano ci�, �eby� mnie pozna�a? - Nie musia�am - powiedzia�a Katrin. - Rzuci�e� si� na mnie biedn� niczym pterodaktyl na pitekantropa. - Nigdy nie widzia�em pterodaktyla rzucaj�cego si� na zdobycz, ale przypominam sobie, �e zobaczy�em ci� na urodzinach Krogiusa... To on doni�s� na mnie, gdzie trzeba? - O ile wiem, tam jeszcze na ciebie nikt nie donosi�. Wszystko przebiega�o na ni�szym, amatorskim poziomie. - Zaufali�cie informacjom otrzymanym t� drog�? - Nie �a�ujemy si� na sprawdzanie. Czasem mo�na si� dowie- dzie� bardzo interesuj�cych rzeczy. - A teraz ju� wiesz, �e badanie dobieg�o ko�ca i wszystko oka- za�o si� banalnym snem o kosmicie. I �egnasz si� z kr�likiem do- �wiadczalnym Jurijem Gagarinem, nazwanym tak w domu dziecka, dlatego �e mia� szcz�cie urodzi� si� w rocznic� dziesi�ciolecia hero- icznego lotu pierwszego kosmonauty. Gdyby moi chrzestni wiedzie- li, jak ironicznie odwr�ci si� ich przeczucie... - Chcia�abym umie� �artowa� jak ty - westchn�a Katrin. - Ale nie umiem. - Tak �le, m�j oficerze �ledczy? - Tak �le, bo ci� straci�am, m�j Gariku. Nie przebaczysz mi tego, �e specjalnie nawi�za�am z tob� znajomo��. �e ci� obserwowa�am. - Obserwowa�a� mnie? - Przez te wszystkie tygodnie. Od marca. - No i co? - Garik, zrozum, jest mi bardzo ci�ko! - Nie p�acz w cappuccino. Kto b�dzie potem pi� t� s�on� brej�? Katrin nachyli�a si� w moj� stron�, ale przeszkodzi� jej stolik - sta� dok�adnie pomi�dzy nami. Nie musia�em si� odsuwa�. - Naprawd� jestem bardzo zdenerwowana. - Katrin pr�bowa�a znale�� przekonuj�ce s�owa, �ebym uwierzy�, �e ona tylko na pocz�t- ku obserwowa�a mnie jak nieznane zwierz�tko, a potem kontaktowa- �a si� ze mn� jak z normalnym cz�owiekiem. Rozumia�em j� i wie- dzia�em, co chce mi powiedzie�. Ale wcale nie by�em na ni� mniej obra�ony. W�a�nie na ni�, a nie na ten idiotyczny Instytut Eksperty- zy, wymy�lony przez jakiego� ob��ka�ca. Instytut nie umie ca�owa�, a Katrin ca�owa�a bajecznie, jak najbardziej nami�tna z uczennic dziesi�tej klasy. - Wi�c na pocz�tku mnie bada�a�, a zainteresowa�a� si� potem? - Mo�esz sobie ze mnie kpi�, ile chcesz... - Trzeba by�o jeszcze troch� poczeka�, mo�e w ko�cu wszystkim by si� to znudzi�o i mog�aby� prosi� o zwolnienie z instytutu... na w�asne �yczenie. - Nie mog�am... - Katrin wyj�a chusteczk� i wysmarka�a si�. To nie by�o estetyczne, ale mnie nie dra�ni�o. Poczerwienia� jej koniuszek nosa, co te� by�o ma�o estetyczne, ale wzruszaj�ce. - Nie mog�am, bo jutro mam ci� przyprowadzi� do instytutu i pozna� z kierowniczk� naszego laboratorium. Z Kaleri� Pietrown�. - Po co? Nie umiem sta� na g�owie. - Zaproponuje ci, �eby� do nas przeszed�. Na gwa�t potrzebuje- my pracownik�w terenowych. - To te� twoja inicjatywa? - Jestem tylko trybikiem w machinie pod nazw� Instytut Eksper- tyzy. Ale naszemu instytutowi potrzebni s� ludzie z niezwyk�ymi zdol- no�ciami. Mamy czasami trudne ekspedycje... i nasi te� czasem... gin�... - To znaczy, �e obserwacja b�dzie trwa�a nadal, zmieni si� tylko obserwator? - To znaczy, �e zostaniesz jednym z nas. - To wszystko jest g�upie, Kat'ka - powiedzia�em. - Deszcz przesta� pada�. Chod�my si� przej��. Dopij sw�j s�ony nap�j i zmy- wamy si�, nie p�ac�c. - Jak? - zainteresowa�a si� Katrin. Moje zasady moralne run�y w gruzy. Co innego by� pe�nopraw- nym cz�onkiem spo�ecze�stwa, m�odym uczonym, z kt�rym wita si� na korytarzu sam dyrektor instytutu Aleksander Iwanowicz Sk�rko, a co innego czu� si� istot� niewiadomego pochodzenia pod nadzo- rem. Sk�d taka istota mo�e mie� zasady i moralno��? Przywo�a�em kelnera, kt�ry mign�� mi w drzwiach, i ukaza�em mu si� w postaci genera�a Lebiedia, znanego ze swej surowo�ci w sto- sunku do cywil�w. W galowym mundurze, z orderami na piersi, w��- czaj�c kozacki krzy� za wojn� w Naddniestrzu, gdzie genera� nie wal- czy�, ale gwarantowa� pok�j po wojnie. - S�uchaj, ch�opcze - powiedzia� Lebied'. - W jakich wojskach s�u�y�e�? - W piechocie, towarzyszu generale - odpar� kelner ucieszony, �e zwr�ci� na niego uwag� sam dow�dca Czternastej Armii. - W sie- demnastej brygadzie strzelc�w zmotoryzowanych. - To zb�dne - powiedzia� genera�. - Zdradzanie informacji woj- skowego charakteru osobom postronnym jest wzbronione. - Przecie� pan nie jest osob� postronn�! - zdumia� si� kelner. - Dobrze, dobrze, nie gniewam si�. - Co, obywatelu generale, zapomnia� pan portfela? - spyta� do- my�lnie kelner. Przenikliwo�� kelnera osadzi�a mnie jako genera�a. Nie wiem, jak zachowa�by si� genera� w takiej sytuacji, aleja rykn��em gro�nie: - To chyba dowcip, �o�nierzu! Szybko zap�aci�em za dwie osoby i jeszcze za��da�em reszty. Po- rz�dek w wojskach strzelc�w zmotoryzowanych musi by�! Katrin wy�mia�a si� w w�skiej alejce. Ga��zie drzew prostowa�y si�, zrzucaj�c na nas deszcz kropli. - Nie gniewasz si� ju�? - spyta�a z nadziej�. - Nie gniewa�em si� - odpar�em. T� odpowied� mo�na by�o po- traktowa� dwojako. Najpr�dzej analogicznie do staro�wieckiego: �B�g ci wybaczy", co oznacza�o: �P�ki nie ma odpowiedniego uka- zu z g�ry, poty nie ma dla ciebie przebaczenia". - Przecie� ci� nie zna�am - t�umaczy�a Katrin, patrz�c pod nogi i omijaj�c ka�u�e, �eby nie zamoczy� but�w. - Powiedziano mi: zapo- znaj si� z danymi, jest jeden niezwyk�y facet, mo�e �czajnik", a mo- �e rzeczywi�cie z naszej dziedziny. - Z waszej dziedziny? - Jakby� nie rozumia�! To znaczy, �e ma