mdłości - jean-paul sartre Mdłości (La Nausee, 1938) są jednym z pierwszysch utworów J.-P. Sartre'a i - jak pisze we wstępie J. Trznadel - "stanowią punkt wyjścia wielu późniejszych koncepcji autora. Rozbudował on i poprowadził dalej "prowizorycznie" tylko postawione w tej książce pytania, szukając dla nich odpowiedzi już to w fenomenologii egzystencjalistycznej, już to w teoriach kultury, a wreszcie odpowiedzi socjologicznych i psychologicznych (...) Uważny czytelnik dostrzeże w Mdłościach nie tylko pierwsze formuły egzystencjalizmu sartre'owskiego, ale i zalążki linii rozwojowych tych problemów i ich przewartościowań." Jean-Paul Sartre Mdłości Przełożył i wstępem poprzedził Jacek Trznadel WOLNOŚĆ NIEZBĘDNA I PRZEKLĘTA Rytm tłumaczeń posiada swoje kaprysy. W Polsce ukazało się wiele książek Sartre'a, ale pierwsza jego powieść, La Nausee czyli Mdłości, znana dotąd tylko "wtajemniczonym", ukazuje się dopiero w trzydzieści sześć lat po wydaniu francuskim. Od tego czasu wydarzyło się wiele w pisarstwie Sartre'a i w literaturze europejskiej. Komentarze do La Nausee liczą sporą bibliografię, narosły też literackie echa książki i polemiki. Oczywiście, na tym polega tajemnica dzieł wybitnych, że dotykają one palących problemów postaw ludzkich, problemów kultury. Czytelnik polski otrzymując Mdłości po Słowach, jednej z ostatnich książek Sartre'a, nie powinien jednak zapominać, że Mdłości poprzedzają wszystkie inne książki, że stanowią punkt wyjścia wielu późniejszych koncepcji autora. Rozbu dował on i poprowadził da1ej "prowizorycznie" tylko po stawione w tej książce pytania, szukając d1a nich odpo wiedzi już to w fenomenologii egzystencjalistycznej, już to w teoriach kultury, a wreszcie odpowiedzi socjologicznych i psychologicznych. Problemy jawią się później jako siat ka powiązań, w której tkwią same w sobie fenomeny. Oczywiście uważny czytelnik dostrzeże i w samej powieści nie tylko pierwsze formuły egzystencjalizmu sartre'owskiego, ale i zalążki linii rozwojowych tych problemów i ich przewartościowań. Podnosi to zresztą rangę sa moświadomości dzieła i tegoż dzieła znaczenie. Przypomnienie, że książka ta należy już do historii literatury, uruchamia perspektywę czasową, dzięki której jako część potrafimy Mdłości dzisiaj trafniej oceniać, i procesu literackiego, gdyż można ją zestawić z później już rozwiniętymi pojęciami, i jako odniesienie do późniejszych dzieł literackich, zwłaszcza w nurcie egzystencjalistycznym. Oczywiście mogę tutaj tylko wybrać niesystematycznie niektóre elementy tak filozoficzne, jak i elementy kontekstów literackich. Najczęściej chodzi i o jedno, i o drugie. Mdłości napisane są przecież na fali rosnącej popularności prozy otwierającej się wyraźnie w wymiar filozoficzny. Jednym z takich kontekstów, pozwalających lepiej rozumieć Mdłości, jest na pewno wydany we Francji kilka lat później Obcy (L'Etranger) Alberta Camus (i tutaj odmienna kolejność tłumaczenia polskiego). Wiele tu analogii i szczególne przeciwieństwa. Przypomnijmy chronologię: Mdłości, pierwsza i kto wie, czy nie najlepsza powieść Sartre'a, ukazują się w roku 1938, czyli w tym samym roku, w którym powstaja pierwsze szkice do Obcego, wydane niezbyt dawno jako brulion powieściowy pod tytułem Szczęśliwa śmierć (La mort heureuse). Obcy będzie jednak zupełnie inną książką i ukaże sie dopiero w roku 1942. To opóźnienie, te zmiany - czy nie pod wpływem Sartre'a? Kiedy porównuję te powieści, jeszcze nie w ich egzystencjalistycznej problematyce, lecz w samej aurze obrazów, kiedy widzę Mersaulta w Algierze, idącego brzegiem oślepiającego blaskiem morza południowego - i Antoine Roquentina przechadzającego się nad chłodnym, zamglonym Atlantykiem, również mieszkańca nadmorskiego miasta (fikcyjne Bouville ma pewne cechy Le Havre, gdzie Sartre przebywał kilka lat, i Rouen, gdzie przebywała Simone de Beauvoir) - usiłuję sobie zdać sprawę z tych podobieństw i przeciwieństw. Widzę wtedy zawsze dwu ludzi kultury łacińskiej, dwu zhellenizowanych "Rzymian", z których jeden osiadł gdzieś za Kartaginą, na słonecznym brzegu Afryki, drugi na krańcach Galii, gdzie sięgają rzymskie drogi, może w Le Havre, może w Rouen, obok którego i dziś można oglądać zachowaną rzymską arenę. Jak reagowaliby ci ludzie ze środka imperium, z centrum myśli śródziemnomorskiej - rzuceni na krańce? Jeden w mgłę i surowość północy, wydany wodzie, drugi rzucony w ogień południa? Mitologia śródziemnomorska zna te dwa niebezpieczeństwa jako archetypy. To Ikar i Faeton zgubieni przez słońce, to Deucalion i Pyrra zagrożeni żywiołem wody, który pochłonął resztę żyjących. Te archetypy przypomniał T. S. Eliot w Ziemi jałowej (1923): to pustynia i śmierć w wodzie, Tamiza i pustynia. U Sartre'a i Camusa te dwa wspomniane wyżej krańce geograficzne są wariantami postaw, związanymi z pokrewną wyprawą duchową, egzystencjalistycznym podbojem nowych terenów filozoficznych i literackich, jeśli porzucić względnie umiarkowane okolice klasycznej harmonii śródziemnomorskiej. Obie powieści uruchamiają dwa zasadnicze dla siebie pojęcia, jednocześnie kluczowe pojęcia egzystencjalizmu literackiego. Te pojęcia to przede wszystkim pojęcie obcości i absurdu. Obaj bohaterowie czują, że są obcy, że naprawdę pochodzą skądinąd. Nie chcę tu opisywać filozofii egzystencjalistycznej, jej powstawania dla Francji w dziełach Sartre'a, a także Camusa, czy zdawać sprawę z dwudziestowiecznych i wcześniejszych korzeni tej filozofii. Skądinąd nowe narodziny tej postawy miały wszelkie cechy autentyzmu, były jej odnalezieniem jakby po raz pierwszy. Zresztą i opinia współczesna nie zdawała sobie sprawy z wielkich, bliższych i dalszych, antenatów i wiązała egzystencjalizm przede wszystkim z nazwiskiem Sartre'a. Wybuchło to zresztą trochę później, po wydaniu przez niego opasłego tomu Bytu i nicości (l'Etre et le Neant, 1943), a naprawdę w pierwszych latach powojennych. Trzeba jednak pamiętać, że filozofia ta rodzi się już na kartach La Nausee, którą od biedy można przetłumaczyć na Mdłości. Pisze - od bledy. Demon Sartre'a jest bowiem według słownika rodzaju żeńskiego, występuje w liczbie pojedynczej, jest słowem pospolitym i staje się pod jego piórem personifikacją, więzy etymologiczne łączą to słowo z morzem (greckie: nautia, łacińskie: na'usea), a więc ryzykiem, podróżą, eksploracją, wstrząsającą somatycznie, utratą trwałego gruntu pod nogami. (Nie zapominajmy, że w myśl widzenia archetypów u Junga - woda to symbol matki i pierwotnej nieświadomości, słońce to symbol ojca, hierarchii, ale i kary. Te stwierdzenia prowadziłyby nas do psychoanalitycznego ujęcia wspomnianych powieści, włączenia elementów biografii autorów, ale sygnalizując te możliwości, ominiemy je tutaj). Więc właśnie: obcość, absurd. To przede wszystkim wspólna obu powieściom obcość wobec społeczeństwa (społeczeństwo to zresztą nakreślone jest nieabstrakcyjnie, jako konkretne, mieszczańskie społeczeństwo). Obcość głębiej uświadomiona myślowo u Roquentina, bardziej odruchowa u Mersaulta. Mersault to właściwie prostaczek wobec intelektualisty Roquentina. Myśli swoje zaledwie ośmiela się formułować. Chodzi jednak w obu przypadkach także o postawę i typ uczuć, nie tylko o myśli. Pozornie posłuszny codziennemu rytmowi społecznemu, bardziej nawet niż Roquentin, który nie pracuje i powie, że przyzwyczajenia wykąpały go i ogoliły - Mersault oddzielony jest od społeczeństwa schizofreniczną wręcz obojętnością i obcością. Mit kariery, mit wielkiej miłości, podróży, kwituje krótkim: "Jest mi wszystko jedno". (Podobne to przecież do wyznań Anny z Mdłości: "Skończyłam się".) Mersault nie zauważa jednak tej obcości, póki - jak Mdłości u Roquentina - nie wybuchnie ona, w żarze słońca, kładąc mu palec na cynglu rewolweru. A w więzieniu zrozumie, że był wolny i zagrożony wolnością tak bardzo, że teraz zagrożony jest Jej brakiem. Roquentin przestał wierzyć w społeczne mity, jest samotny do tego stopnia, że dziwi się, kiedy rozmawia z drugim człowiekiem, żywi pogardę dla otaczających go społecznych wartości i hierarchii. Sytuacja wygląda jednak nieco inaczej, jeśli chodzi o stosunek tych bohaterów do samej materii egzystencji, do świata, do rzeczy, kamienia, papieru, klamki. Jakże obce jest na przykład dla Roquentina to morze, które dla Mersaulta było źródłem radości i ożywienia. Roquentin widzi tylko cienką powłokę, pod którą czai się potwór - niewiadome, natura, posiadająca - jak powiada - tylko przyzwyczajenia i mogąca je zmienić ("dobre odczucia" niedzielnego popołudnia, gdzie nawiasem mówiąc akceptuje się słońce, ale nieostre, zostają raczej wzięte w nawias). Mersault, jak Roquentin, neguje społeczny system wartości i przeświadczeń. Zdaje się na tkwiące w nim samym potrzeby i bezwiedne prawie odruchy, ale odruchy szczere, spontaniczne, nie wytresowane. Ta obojętność, apatia psychologiczna i filozoficzna, będące rodzajem nieświadomego buntu, skazują go w jego prawdomówności na śmierć. Nie mieści się w siatce pojęć społeczeństwa, wymiaru sprawiedliwości. Ale jednocześnie wobec tej oczekującej go śmierci jeszcze raz potwierdzi wartość istnienia, oddechu morza, wieczoru, kobiety, wartość życia. Jest to coś - jak sądzi - co powinno być stałą szansą wobec śmierci. Zagrożenie zbudziło jego myśli, uzasadniające potrzebę istnienia, życia. Oczywiście, natura życia jest dwojaka albo też człowiek może nagle odłączyć się, przestać rozumieć. Wtedy zjawia się obcość, nie do zniesienia, jak żar słońca, jak zalewający oczy słony pot, negatywna wartość, nie rzeźwość, lecz sól. To "słońce" nie neguje jednak dla Mersaulta wartości doznań świata w tym stopniu, co "mdłości" dla Roquentina. Cela więzienia otwiera się ku morzu lub niebu. Roquentin ucieka nie tylko od słońca (gdy jest to słońce jakby w głębi wody, przez mgłę, "wlewa się" do pokoju), ale i od mgły, wody, ciemności, chłodu, pejzażu miejskiego, pejzażu naturalnego (doznania obcości pejzażu w Mdłościach, zresztą także w kilku miejscach Obcego - "nie ludzki pejzaż" myśli Mersault - przypominają przeżycia psychologiczne i opisy dokonywane przez schizofreników. Dodajmy, że Roquentin myśli też: "nieludzka twarz", o swoim odbiciu. Ale Mersault w więzieniu myślą odtwarza rzeczywistość, myśl Roquentina kapituluje wobec odtwarzania wspomnień, pragnie być prawie solipsystyczna, ograniczona do siebie. Myślę, że myślę. Myślę, więc istnieję. Ale istnieję przez myśli o rzeczywistości. I tylko. Nie chcę myśleć o rzeczywistości, więc istnieć. Istnieję, ponieważ myślę, że istnieję. Człowiek Camusa ucieka na zewnątrz, rozprasza się w naturze, mieście, człowiek Sartre'a ucieka w myśl, do środka, do baru, kawiarni, domu, biblioteki, zwija się jak ślimak i chce zredukować siebie do myślenia, myślenie do atomu myślenia i wreszcie może do zniknięcia tego atomu. Są to przeciwstawienia nie tylko obrazowe, ale i różnicujące świat wartości obu autorów. Oczywiście Sartre powie fenomenologicznie, że "myślenie jest na zewnątrz", "W świecie", ale dla Roquentina był to tylko fakt, a nie wyraz akceptacji i chęci. Tak jak w epoce odkryć nowej fizyki, fizyki kwantowej, mówiło się, że "materia znikła", tak dla fenomenologa egzystencjalistycznego, jakim jest Roquentin i młody Sartre - znika "dusza", określana też jako psychizm, jako coś w człowieku, le Moi. Jaźń to tylko świadomość natrętna rzeczywistości (rozmyślania Roquentina przed wyjazdem z Bouville). Jaźń przestaje istnieć bez świata, istnieje o tyle, o ile konstytuują ją rzeczy otaczające, egzystencja. Bunt i przerażenie sartre'owskiego Roquentina wobec istnienia są bardziej totalne niż u Camusa. Rzeczywistość nie tylko dlatego jest obca, że człowiek do niej nie należy jako byt pusty, ale i dlatego, że właśnie należy do niej wyłącznie, bo wszystko jest na zewnątrz: słońce, morze, ludzie i wreszcie on sam. Zmiana "optyki", obcość wywołuje u Roquentina potężną porcję "mdłości". A natura nie tylko może być zdradliwa dla człowieka, nie tylko jest inna, jeśli człowiek ukonstytuuje się odrębnie w swojej myśli właśnie (ale ontologia nie tyle solipsystyczna, ile in potentia - antropologiczna - jest właśnie kwestionowana), ale i pochłaniająca, jeśli człowiek się z nią utożsami. Tu jest pogrzebana padlina absurdu: człowiek nie powinien się utożsamić i nie może się nie utożsamić. I chodzi też o to, że dla Roquentina wszelkie istnienie jest zbędne, jest nieuzasadnione, jest nadmierne, zbyteczne. Istnienie swoje należałoby uzasadnić, aby w ogóle móc istnieć nie od czuwając jej - Nausee - czyli ich, Mdłości. Ale o tym za chwilę. Istnieje trudno wymierna różnica między "powieściowym" odczuwaniem absurdu u Sartre'a i Camusa. U obu absurd to brak uzasadnienia egzystencji i wartości transcendentnej, ale u Sartre'a łączy się to - spójrzmy na Roquentina - z większą jeszcze niechęcią, wstrętem, na egzystencjalnym poziomie doznań, z poczuciem zbyteczności istnienia, jakby z chęcią usunięcia tego istnienia. Dla Mersaulta istnienie jest odpychające tylko w buncie ciała przeciw słońcu (to także symbol niszczący dla Orientu), a absurdalne wobec śmierci i braku uzasadnień tak śmierci, jak i życia. Sam Sartre pisał w eseju wyjaśnienie "Obcego". "Pozostaje spokojny wśród bezładu; uparte zaślepienie natury drażni go bez wątpienia, lecz i upewnia, jego irracjonalność jest tylko negatywem: człowiek absurdalny jest humanistą, zna tylko dobra tego świata." Dla Roquentina tylko nicość nie budziłaby zdziwienia i poczucia zbyteczności. Ale i ona powstała jako pojęcie - z egzystencji. Tyle, że myśli Roquentina nie są statyczne - poznajemy je tu w ułamku procesu. To nam przypomina, że w roku 1946 Sartre odczuł potrzebę zatytułowania swego dziełka filozoficznego: Egzystencjalizm jest humanizmem (L'existentialisme est un humanisme). Kiedyś istnienie jednostki próbował uzasadnić - zdawałoby się - w krańcowym już geście Lafcadio z Lochów watykanu Andre Gide'a przez czyn "bezinteresowny", za bójstwo bez celu, "acte gratuit", zbrodnię poczętą może z ducha filozofii Markiza de Sade - krańcowej wolności bezcelowego czynienia zła, jakby przeciw istnieniu, które jest złe. Czyn "bezinteresowny" wymykałby się prawu przyczynowości, a więc nie należałby do natury, nie byłby też gestem przypadku. Tak, to wiele. Ale Roquentin wie, że istnienie nie jest złe, jest bezcelowe, jest wielkim kosmicznym czynem bez celu, kosmicznym "acte gratuit". Na cóż więc zdałoby się powtarzać ten gest w zmniejszonej skali? Owszem, jest w Mdłościach taki pomniejszony, celowo śmieszny "acte gratuit", kiedy Roquentin w restauracji zabija muchę *). Bezpłatny i darowany czyn staje się tu jednak czym innym - rodzajem eutanazji. Mucha nie wie o swojej zbędności, o istnieniu zbytecznym, bezcelowym, o konieczności wyzwolenia istnienia od istnienia. To akt dobroczynny, filantropijny. Przez "ukosmicznienie" problemu "gratuite" - czegoś bezzasadnego, Sartre unieważnia czyn Lafcadia - wszystko jest absurdem. To całego istnienia "nie można wywnioskować", uzasadnić. "Wszystko jest bezzasadne" (Tout est gratuit). Pascal mniemał jeszcze, że "człowiek jest w naturze środkiem pomiędzy wszystkim i niczym" (L'homme dans la nature est un milieu entre rien et tout.) Sartre pisze: "Zrozumiałem, że nie ma środka pomiędzy nieistnieniem, a tą omdlałą obfitością." JeŚli człowiek nie jest bytem osobnym, a przejście jest płynne, to sens dla Roquentina znika i pojawia się absurd. Nie ma przecież absolutu, Boga, do którego można dotrzeć, transcendować. Albo raczej, jeszcze gorzej: absurd jest absolutem, prawdą ostateczną ("l'absolu ou l'absurde"). Na to równanie zaproponowane przez Sartre'a w La Nausee powoła się później Elsa Triolet, uznając to nawet za podniosłe moralnie, gdy pisze o Obcym Camusa: "Odmawia sobie, jak nikczemności, prawa do obarczania Boga ciężarem, który jemu jest przeznaczony, i dochodzi do kresu myśli mówiąc: "Oto absurd", ale nie "oto Bóg"." O, gdybyż Roquentin uznał człowieka. Ale on, na naszych oczach człowieka rozproszył w świecie, zabił jako ośrodek sensu. Zamiast archetypu "pokawałkowanego ciała" uruchomił niesubstancjalną psychikę, składającą się ze szczątków czy fragmentów świata. To właŚciwie znów - *) Dopiero w Słowach Sartre odsłonił niejako, ile w formie samej doznań Roquentina, uderzających pierwotną emocjonalnością - wrażeń jego własnego dzieciństwa, wiążących się zwłaszcza z lekturami. Odnajdzie je czytelnik tych obu książek (np. takie motywy jak: "potwór na dnie", "wszystko może się wydarzyć", "zabójstwo muchy", urzeczenie "drzewem", studium "kanapki"). A w postaciach bohaterów można widzieć często - też za Słowami - różne etapy i warianty przemyśleń autora, rozbite na odrębne głosy. W porównaniu ze Słowami szczegóły o źródłach twórczych Mdłości, podawane przez Simone de Beauvoir w jej książce w sile wieku, wydają się daleko mniej ważne. w krańcowości - model otwierający się na dezintegrację psychiki schizofrenicznej Roquentin zdaje się tego nie widzieć? A Sartre? Pokazuje jednak socjologiczne zaplecze takiego myślenia Roquentina, choć jest ono tyleż wynikiem, co wyborem. Więc brak więzi interpersonalnej, brak "sytuacji" osadzonej w uczuciu miłości, interakcji. Czy to przypadek, że pierwsze myśli Roquentina o sensie, pod koniec książki, pojawiają się po próbie kontaktu z Anny, pomocy udzielonej Samoukowi? Oczywiście, "psychiki w świecie" Sartre nie wymyślił. Wyszedł od zasady "intencjonalności" psychiki u Husserla, ojca fenomenologii, od tego że "każda świadomość jest świadomością jakiejś rzeczy". Tylko że poszedł dalej: wyprowadził z tego wnioski o całym człowieku i kosmosie. I tak przeszedł do fenomenologii egzystencjalistycznej. Jednocześnie dokonał redukcji pozytywizmu - zastosował taktykę uzasadniania do skali kosmicznej, do rzeczy, którymi pozytywizm się nie zajmował. Wynik znamy - bezzasadność. Ale już trochę poniżej poziomu absurdu? Co wtedy? Wydaje się, że duch analizy pozytywistycznej, wygnany drzwiami, powraca kominem i widzi... że człowieka nie ma. Bo przecież fenomenologia i Husserl tego nie zamierzyli. Już La Nausee ukazuje pewną niespójność sartre'owskiego egzystencjalizmu. Z intuicją bergsonowską, która wpłynęła na fenomenologiczną intuicję oczywistości oglądu rzeczy (przekłada Sartre tę intuicję na uczucie obcości właśnie), sprzymierza się bowiem charakterystyczny dla Sartre'a duch analizy. I ta analiza często zalatuje zapachem znienawidzonego pozytywizmu. Te sprzeczności filozofia Sartre'a w swoim rozwoju będzie usiłowała likwidować, jak wąż zjadający głowy, z których się składa. Próżno pytać, czy się to udało. Niespójność egzystencjalizmu sartre'owskiego polega przecież na próbie połączenia czystej metafizyki i intuicji z duchem analizy. Mdłości to już ukazują. Wnioski ogólne Roquentina, i proces laboratoryjny. "Trzeba powiedzieć, jak widzę stół, ulicę ludzi, paczkę tytoniu..." Tak się miał zacząć system. Powołajmy się znów na tekst eseistyczny, późniejszy, Sartre'a: "Przede wszystkim trzeba powrócić do tej naiwnej postawy, drogiej wszystkim radykalizmom filozoficznym: Kartezjuszowi, Bergsonowi, Husserlowi: "Udajmy, że nie wiem nic"". I czy nie jest trochę tak, jakby Roquentin myślał: "Udajmy, że nic nie ma sensu"? Absolut lub absurd. Absurd to absolut. Przed Roquentinem otwiera się właściwie ta sama próżnia, którą znali mistycy, tyle że ta dwudziestowieczna sartre'owska próżnia byłaby zdziwiona, gdyby mówić o mistycyzmie.. Bo nie jest to próżnia świata, rzeczy. Dlatego samobójstwo nie ma sensu, w końcu, myśli Roquentin, zostałby trup. Jest to próżnia sensu, od której się tu zaczyna, rozpaczliwie poszukując wartości. Jest bowiem La Nausee pytaniem o wartość życia. Roquentin czuje, jeszcze po omacku, że w pytaniu tym istotne jest pojęcie wolności. Dlatego wyrzeka się jakichkolwiek związków ustalonych: żona, dzieci, praca (pominięcie źródła dochodów rentiera jest drobnym szczegółem). Ale wolność i tak przecież jest dana w skali kosmicznej, skoro sensu i uzasadnień nie ma. Wolność od wartości, nie wolność od egzystencji, istnienia. Dlatego Roquentin odrzuca myśl o samobójstwie, wielkie marzenie o nicości, które legło u podstawy kultu Dalekiego Wschodu. W kulturze śródziemnomorskiej istnieje ono jako pokusa, alternatywa. Ale samobójstwo uwolniłoby od cierpienia istnienia, powodującego Mdłości, nie zapełniłoby próżni wartości. No tak, już Kierkegaard napisał, że jest to najwyższy akt wolności, tyle że obdarzony znakiem ujemnym. Widać szwy łączące Sartre'a z tymi początkami egzystencjalizmu. Ale z samobójstwa nic nie wynika, poza usunięciem jednego zbędnego istnienia. Pojedynczy struś zakopał głowę w nicości. Roquentin myśli o czynie Wertera u Goethego: "Idioci wyobrażają sobie, że ich cierpienia stają się muzyką, jak cierpienia młodego Wertera. Wyciągnął z tego wnioski Mickiewicz, uśmiercając Gustawa tylko symbolicznie, Słowacki też wskrzesi samobójczego Kordiana, znów odnajdziemy go w londyńskim parku. Ogrody inspirują! Właśnie w parku przeżyje Roquentin olśnienie: istnienie rozciąga się wszędzie, nie ma szczeliny, nie można mu przeciwstawić nieistnienia. Ten sam problem przemyślał kilka lat wcześniej inny pisarz, innego egzystencjalizmu, Leśmian: Budda w jego poemacie nie znajduje nicosci, napotyka wszędzie tylko istnienie. No cóż, gra zaczyna być prostsza i Sartre sobie to uświadamia, choć w Mdłościach nie jest to jeszcze takie jasne, o wiele jaśniejsze jest w Obcym Camusa, i oczywiście w późniejszych formułach sartre'owskich. Ta powojenna z Situations; gdzie pisze: "...jeśli kochamy kobietę, to dlatego, że jest pociągająca. Oto wyswobodzenie od Prousta [...] ponieważ ostatecznie wszystko jest na zewnątrz, wszystko, z nami włącznie: na zewnątrz, w świecie, pomiędzy ludźmi." Ta sama niby formuła fenomenologicznej intencjonalności, zewnętrzności świadomości. Ale zamiast ogólnikowego istnienia, zamiast rzeczy, pojawia się formuła "pomiędzy ludźmi". A co z tą wolnością niepotrzebną, po nic, absurdem zamiast wartości? Ta rzecz ledwo szkicuje się w Mdłościach. Później. Sartre sformułuje to wyraźnie: to część wolności, wolność "od" - od sensu. Istnieje jeszcze inna wolność: wolność "do". W tę nie zostaliśmy wrzuceni, tę można wybierać, poszukiwać jej. Camus sformułuje to humanistycznie w Dżumie, a w jednej z nowel nazwie alternatywę: samotność - solidarność (solitaire - solidaire). Stosunek do własnego istnienia liczy się jako wybór, przesłanka stosunku do istnienia innych. Dlatego tak ważnym dla Camusa stanie się problem kary śmierci. Zmiana postawy u tego młodego pisarza - od Śmierci szczęśliwej, gdzie bohater zabija, bez skrupułów, dla zysku - do Obcego, gdzie zabójstwo Araba jest absurdalnie przypadkowe, a końcówka Mersaulta staje się walką przeciw karze śmierci. Nie mówię już o Dżumie. W Mdłościach też obserwujemy małe, mikroskopijne przesunięcia: od zabójstwa muchy, sprawdzenia "usuwania istnienia" na tak marionetkowej, śmiesznej scenie, przez odrzucenie przez Roquentina fantazmów obsesyjnych o zabiciu czy zranieniu Samouka, jako czynności zbędnej, aż po chęć niesienia mu pomocy i przejęcie się jego dolą. Próbie określenia możliwości, jakie daje wolność "do" zrobienia czegoś, poświęca Roquentin sporo uwagi. Jeśli nie jest wyjściem usuwanie istnienia, jako niemożliwe, to jest nim może pomnażanie istnienia? Z jakim jednak niesmakiem myśli Roquentin o biologicznej płodności, i zresztą natura robi to sama: mnoży byty nieuzasadnione i nadmierne. Istnienia nie można więc pomnażać, ale należałoby to, co powstało bez naszej woli i przyczyny (Heidegger nazywa to "wrzuceniem w świat") siebie samego - uzasadnić, nadać temu "wyższą" sankcję. Roquentin pokazuje w swoim pamiętniku, jak różnie próbują tego bohaterowie Mdłości: Samouk, Anny i on sam. Samouk żyje złudzeniem ogólnikowego humanizmu i mitem kultury, polegającym na kulturze jako wiedzy (ideał pozytywistyczny). I to wiedzy jako inwentarza. Wiedza jest tu koroną człowieczeństwa. Kształci się, aby "nic, co ludzkie, nie było mu obce", i w tym celu czyta książki w miejskiej bibliotece, pracowicie, w ciągu wielu lat, poczynając od litery "A " czyta wszystko, po kolei. Bez wyboru. Nietrudno zauważyć, że zamiar taki łączy się z koncepcją takiego humanizmu, który - jak sądzi Roquentin - mieści w sobie wszystkie sprzeczne jego tendencje, ale nie na zasadzie sprzężenia dialektycznego, lecz składu, magazynu, biblioteki zawierającej wszystko właśnie. Że biblioteka jest niekompletna, to Samoukowi nie przyszłoby do głowy. Jest to właściwie ten sam model, na którym chce zgodzić sprzeczności kosmosu i kultury Jorge Luis Borges w noweli Biblioteka Babel. Widzenie kultury Samouka polega na wiedzy i klasyfikacji. Ale brak jej zasady. Wiedza ma tu być siłą integracyjną ludzkości. To - wiem wszystko o wszystkich - jest gwarantem porozumienia. Samouk reprezentuje niewątpliwie mit wiedzy pozytywistycznej, tak silnie skojarzonej z określoną formacją mieszczaństwa, krytykowaną w Mdłościach. Ta wiedza oparta jest na niewzruszonych podstawach przyrodniczych niezmiennej natury Mit klasyfikacji, mit każdego dzieciństwa, mit encyklopedii Larousse'a we wspomnieniach o dzieciństwie Sartre'a. Nawet pojmowanie sztuki jawi się tu tylko jako pewien rodzaj wiedzy. Po cóż jednak Sartre pod koniec lat trzydziestych wyciąga z szafy szkielet pozytywizmu, by odkurzając go, jednocześnie przeklinać? Rozmach neopozytywistycznego renesansu w filozofii i dzisiejszym życiu, rozwój technokratycznej wiedzy w strukturalizmie, podawanej jako wiedza o życiu, potwierdzają jednak jego racje. I pod tym względem Mdłości dotykają spraw aktualnych. F~nomenologiczna intuicja "oczywistości", prostego "uchwytu" zjawiska, spokrewniona w pewnym sensie z bergsonowskim buntem przeciw pozytywizmowi, zdaje się i dziś jeszcze, poprzez egzy'stencjalizm poświadczać koncepcję człowieka, którego nie da się sprowadzić do wiedzy przedmiotowej. Sprzeczności egzystencjalizmu w tej mierze, o których wcześniej mówiłem, są może także sprzecznościami naszej kultury w szerszym znaczeniu. Mit Samouka zostaje żałośnie rozbity. Jego własna psychiczna czy biologiczna natura stawia go w konflikcie ze społecznymi normami w scenie z młodymi chłopcami w bibliotece, jego wrażliwoŚć i wykształcenie pozostawiają go jednak niemym wo bec dzieł sztuki, jego, który wierzył, że prawdziwe są tylko te myśli, co stanowią własność wiedzy (zapisywanie maksym!). Ciekawe, że w samym tekście swej maksymy wyrazi paradoksalnie zasadę obcości i odrębności... Mit Anny i Roquentina ma pewne cechy wspólne. To mit przygody i chwili doskonałej. Nic to innego niż mit sacrum, chwili sacrum w życiu, a więc sensu. Mit przygody przemienia chwile w chwile niezwykłe i uzasadnione tą nieprzeciętną jakością. Ale Roquentin dostrzega, że jest to możliwe tylko wtedy, kiedy patrzy się na życie jako na coś opowiedzianego, czyli właściwie w odniesieniu do przeszłości, w teraźniejszo~ci dzieje się tak tylko wtedy , gdy "podrzuca się" jej znaczenie jeszcze me istniejące, domniemane, możliwe. Jest to, zrozumiałe u Sartre'a, intelektualne niszczenie sacrum, sakralnego elementu nadziei jako mitu pustego. Podobnie Anny, która wierzyła, że istnieją sytuacje uprzywilejowane, prowadzące nas do doskonałych chwil, rozczarowuje się - nie ma sytuacji uprzywilejowanych, nie ma więc doskonałych chwil (mó wiąc nawiasem i ona znalazła ten mit w przeszłości: jej "biblią" jest Historia Francji Micheleta). A kiedy traci z oczu cel, może tylko powiedzieć: "Skończyłam się". Jest to tylko krańcowe i brutalne wyciągnięcie wniosków z desakralizacji rzeczywistości. Istnienie samo w sobie nie posiada "czasów słabych", ale - nie może wtedy posiadać także "czasów mocnych". Nie można wprowadzić w życie przygody, nie można przeżyć chwili doskonałej. Anny i Roquentin widza tu porządki sprzeczne. Ale czy rzeczywiście książka Sartre'a wymyka się sacrum? Czym jest w takim razie powracająca przez całą książkę prosta melodia rag-time, kilka nut jazzu, wybawiająca bohatera od Mdłości? Roquentin utrzymuje, że muzyka to coś spoza porządku istnienia - coś "ponad istnieniem", w pewnym sensie niezniszczalne i nie mogące należeć do porządku rzeczywistości. W takim właśnie sensie będzie myślał o książce, która mogłaby uzasadnić jego istnienie, opisując coś, co nie może się wydarzyć. Czy to porządek sztuki? Jakiej? Sztuki odrębnego piękna, może moralnego nakazu, odkrycia, a nie potwierdzenia? To, co nazywamy dziś programem sztuki kreacyjnej? Metafizycznej? Ale czy sztuka może być poza istnieniem? Czy samo życie nie może zawrzeć elementu kreacyjnego? Tymi ostatnimi pytaniami wychodzę już właściwie poza ksiażkę Sartre'a, choć to ona kiedyś do nich prowokowała, i zachowuje pod tym względem walor współczesny. W każdym razie to studium atrofii, narcyzmu, osamotniajacego buntu, jakim jest atak Mdłości, studium nerwicy światopoglądowej (nie zapominajmy jednak, że nerwica wyostrza to, co istniejące) przynosi pod koniec elementy nadziei wiążącej się było nie było z odejściem od samotności, z próba pośredniej może przez sztukę - ale interakcji między ludźmi. I proponuje wniesienie w życie porządku: "cierpieć do taktu". Tak więc ten antytranscendentalista postuluje jakaś transcendencję, gdy powie o ksiażce: "Historia, jaka nie może się zdarzyć, przygoda. Musi być piękna i twarda jak stal, i zawstydzać ludzi z powodu ich istnienia", myśli Roquentin. Mdłości przynoszą krytykę pewnych postaw intelektualnych i filozoficznych, ale także krytykę pewnego typu prozy. Nie jest to książka, w której chodzi o odtworzenie prawdy historycznej. To, jak udowadnia Roquentin, porzucając pisanie książki o markizie de Rollebon, jest niemożliwe. Brak nam wiedzy. I przeciwnie: przeszłość, podobnie jak opowiadanie przygody, dana jest w pewnym fałszu, którym jest jej znajomość. Nie jest to już czas otwarty ku niewiadomej, jest to zamknięty czas wiedzy. W tym znaczeniu wszelka opowieść o życiu, to opowieść historyczna i jako taka chybiona. Nie znaczy to, że Mdłości nie dzieją się mimo wszystko w czasie historycznym, konkretnym. Ale Sartre'a interesuje stosunek między historią a filozofią, schodzącą na poziom "egzystencjalny". Mdłości opowiadąją przygodę filozoficzną: jak dany jest świat i jaki świat mianowicie. W jaki sposób wiążą się zamiary autora z samą formą tej prozy? Jest to przecież powieść wychodząca od tezy, ale jednocześnie jakby konstruująca dowód tej tezy. Do notowania "nieskażonych" przebiegów myśli i spostrzeżeń posłuży forma pamiętnika, a w jego obrębie także forma monologu wewnętrznego jako potoku myśli, znana już pisarzowi z opowiadania Dujardina Wawrzyny już ścięto, a przede wszystkim z Ulissesa James Joyce'a. Nie chodzi tu o wydobycie jakichś szczególnych skandalizujących treści na przykład erotycznych, jak to jest także u Joyce'a, lecz raczej ukazanie nieprzerwanej ciągłości myślenia, dziejącej się nawet za cenę nieciągłości treściowej. Szuka tu Sartre struktury procesu psychicznego jako zasady ciągłej taśmy i nieciągłego montażu. To sformułowanie godzi się z analogiami, jakie ciągle jeszcze w tamtym czasie odkrywali pisarze między myśleniem a kinem. Zarazem jednak Sartre opiera się na wypowiedzi "uschematyzowanej" nie stroni od tradycyjnego zgoła opisu czy dialogu. Zamieszczony "prowokacyjnie" jakby - fragment Eugenii Grandet nie odbija tak bardzo od niektórych partii powieści. Jako powieść z tezą odznaczają się jednocześnie Mdłości dużą przejrzystością. Postąci zdaja się chwilami alegorycznym prawie uosobieniem postaw, a na czołach mają wypisaną swoją świadomość. Tak, to nie Balzac, trochę to ludzie, trochę filozoficzne marionetki. To już prędzej Kandyd, ale ten kult konkretnego opisu... Powieść żyje tu pewną sprzecznością: wyakcentowaniem elementu analitycznego i syntetycznego zarazem. Kiedy później, pisząc o Camusie, Sartre użyje określenia "powiastka filozoficzna", będzie na pewno szukał echa własnych prób. Zresztą określenie to pojawia się już w tekście Mdłości, kiedy Roquentin rozważa nad swoim życiem: "To mogłoby nawet stać się powiastką [apoloque]: był kiedyś biedny facet, który pomylił światy." Jak przystało na powiastkę, jest w Mdłościach i rozwiązanie, happy-end, losów dwudziestowiecznego Kandyda szukającego najlepszego ze światów, nie pozbawiony niepewności i ironii: Roquentin zmienia miasto na miasto, książkę na książkę. Ironia, mówię, ale Roquentin nie chce już wmawiać siebie w sztukę, w jej świat, raczej pragnie być twórcą światów. Nie zostaje więc przekreślone serio tej próby. Ma nią być sztuka jako forma szczególnego działania, tworzenia porządku nie będącego porządkiem bezpośredniej rzeczywistości, wymyka ja cego się żywiołowemu istnieniu. To złudzenie Roquentina, czy także postulat Sartre'a? Ten motyw powróci jednak w Słowach. Pozytywnego wywodu o niezniszczalności "porządku melodii" autor zdaje się nie podważać. Oczywiście, że zniszczenie płyty nie niszczy istnienia melodii, nie uszkadza jej. Ale i ona - chcę zauważyć - nie może trwać dłużej niż trwanie jakiegokolwiek niezniszczonego zapisu, niż pamięć wszystkich ludzi. Istnieje jednak inaczej... na drugim niejako poziomie i to właśnie zdaje się być próbą wyjścia z dylematu. Pobrzmiewają tu także echa francuskiego symbolizmu, z jego poglądami na element muzyczny sztuki, apojęciowy, wyzwolony jakby z rzeczywistego poziomu istnienia (Mallarme - Bremond). Prawo powtarzania się: akcja książkj rozwija się w "zamkniętym" kole; książka, którą Roquentin postuluje na końcu, jest przecież właśnie, czy prawie, tą, w którą wkraczamy, jeśli zaczniemy znów czytać od początku pamiętnik Roquentina. Marzenie demiurgiczne o stworzeniu istnienia poza istnieniem. Znów przypomina się Leśmian i jego Eliasz szukający "innej jawy niż jawa istnienia". W szkicu Co to jest literatura? sam Sartre pisał: "...nie należy sobie wyobrażać, że [poeci] pra gną rozpoznawać to, co rzeczywiste, ani je ukazywać. Nie chcą także nazywać świata. Naprawdę poeta odrzucił nagle język jako narzędzie; wybrał raz na zawsze postawę poetycką, która rozpatruje słowa jako rzeczy , a nie jako znaki." Ocalenie, jakiego szuka Roquentin, ale i Samouk, i Anny - sens życia, zdaje się istnieć powyżej tego, co można by nazwać człowieczeństwem. Być człowiekiem jest łatwo, od tego nie ma odwrotu, powiada przecież Roquen tin, i tego pojęcia nie wiąże Sartre z pojęciem wartości. Łatwo oczywiście d1a tego, co nie przejrzał absurdalnej podszewki istnienia, kto nie zrozumiał, że tylko istnieje. Wtedy codzienność nie wystarcza, nadchodzi atak Mdłości, poczucie obcości nie będące już, jak u Brechta, efektem artystycznego dystansu, lecz uczuciowym równoważnikiem pojęcia absurdu świata. Poprzez pojęcie absurdu objawia istnienie człowiekowi fundamentalną cechę wolności w sensie egzystencjalnym i filozoficznym, jako w pewnym sensie związaną z istnieniem, choć objawia się ona właśnie w momencie zagrożenia: wszelkie Mdłości są nieznośne, trzeba z życiem coś zrobić, aby od nich się uwolnić. Wolność skojarzona z istnieniem jawi się więc jako coś dwuznacznego, jako niezbędna potrzeba, ale i jako udręka, z której wynika potrzeba wypełnienia ciężkiego zadania. Mdłości to nowa nazwa dla uczucia, które znał już Baudelaire: jako Ennui - Nudę, coś nie do zniesienia. Perspektywa, w której owo zadanie do wypełnienia jawiłoby się z potrzeby miłości i solidarności z ludźmi, a nie jako swoista obrona, w książce się nie zarysowuje. Książka Sartre'a jest na to zbyt rozumowa, zimna, filozoficzna, a dominującym uczuciem są mdłości, obrzydzenie, współczynnik nienawiści. Miłość dla Roquentina jawi się raczej jako coś do otrzymania niż dania. No i oczywiście nie ma mowy o godzącej syntezie, skoro życie objawia się jako sprzeczność, dychotomia cogito i esse, myśli i bytu. Ta jedna sprzeczność ciągnie za sobą, jak lawina, inne między teraźniejszością a przeszłością i przyszłością, między osobnikiem a społeczeństwem (przecież Sartre powie później: "piekło to inni"), indywidualną osobowością a typem. Upodobnienie się do typu zabija indywidualność (postaci mieszczańskie w notatkach Roquentina), krańcowe odosobnienie zabija możliwość kontaktu (inspektor z "myślami małży" w Ogrodzie Luksemburskim). Te sprzeczności mogą być częściowo rozwiązane, jeśli zrozumieć rzeczywistość i jej zjawiska, a także człowieka - jako procesy. Trzeba pojąć życie jako pewien typ zadania, nie wynikającego z samej niejako inercyjnej rzeczywistości. O to chodziło Anny, to różniło ją z Roquentinem, on szukał doskonałości w oczekujących już jakby przygodach. Błąd ich polegał także na statyzmie, zakładającym niemożliwą doskonałość wyników. Dlatego nową swą ksiażke Roquentin zamierza umieścić niejako poza życiem. Imperatyw istnienia ludzkiego bedzie tu rozumiany, za Bergsonem może, jako coś nowego do stworzenia. Nie jest to jeszcze proces, gdyż Sartre podkreśla przypadkowość, uchyla stałość zasad (rozmyślania Roquentina na wzgórzu), ale jego zalążek, co tłumaczyłoby może późniejsze przybliżenie się Sartre'a do marksizmu, choć oddalałoby go od niego podkreślanie pierwiastka twórczego w sensie indeterministycznym. Od pozytywizmu oddala go także rozumienie historii jako twórczej nowości, gdzie nie ma stałych zasad, gdzie nie można nowego tłumaczyć przez stare, gdzie zawodzą analogie (niezasadność ciągu analogicznego: Cromwell - Robespierre - Lenin, w rozmyślaniach Roquentina). Jeśli kulturę i tradycję rozumieć jako cogito, a czas współczesny jako esse - wytłumaczony stanie się opór, jaki stawia to pisarstwo wobec wartości tradycji, opór zbliżający Sartre'a do pisarstwa awangardowego, oczywiście nie do ekstremistycznych, nihilistycznych gestów futuryzmu. Sartre zdaje się jakby wyznawać przekonanie, bliskie i kilku wielkim prozaikom XX wieku - Kafce, Camusowi, Gombrowiczowi, żeby tylko ich wymienić: że albo rzeczywistość staje się bliska i oswojona, "sympatyczna", ale zarazem fałszywa i konwencjonalna, albo prawdziwa i obca. Autentyczność jest rwaniem siatek i struktur, i mitów. Otwiera nas znów na konieczną, ale trudną wolność. Bo i potok życia twórczego, otwarcie na tworzoną historię dzieje się między trwaniem i katastrofą. Jeszcze jedna sprzeczność. Mdłości nie przynoszą rozwiązania tych problemów, ale stawiają je w jakiejś mierze, dotykając kluczowych spraw społecznych i filozoficznych epoki. Zwłaszcza filozoficznych. Wielki "kasandryczny" monolog Roquentina stojącego na wzgórzu nad miastem, posępna wizja grożącej społeczeństwu katastrofy - grożącej ze strony samej natury, którą konwencjonalne społeczeństwo mieszczańskie widzi tylko jako wiecznie przewidywalną prawidłowość - to monolog filozofa, nie społecznika czy historyka, historia jawi się tutaj jako poddana naturze. jeśli nie jej część. Wizja ta jest jednocześnie egotyczna, zimna i przerażająca. Ale trudno oprzeć się przekonaniu o silnej łączności tych filozoficznych przeczuć, wizji i wieszczeń, zawierających niebezpieczeństwo zagłady, biologicznej mutacji - z sytuacją społeczną tamtego czasu, ujrzaną zresztą jako wszelka sytuacja społeczna. Zniewolenie człowieka przez świat społeczny i grożąca mu z jego strony zagłada u Kafki, społeczny wyrok śmierci stanowiący alternatywę plaży i słońca u Camusa, popłoch ucieczki z wieczną gębą w dłoniach u Gombrowicza, czy zagłada miasta przez naturę w Mdłościach (dokonywanie się tej prefiguracji losu Bouyille odnajdzie literatura francuska w Dżumie) - wszystko to składniki przeczucia tej samej rewolucji, katastrofy. Pamiętamy, że Mdłości ukazały się nieledwie w przededniu drugiej wojny światowej. Ale jednocześnie należą do szeregu dzieł katastroficznych, ukazujących w ogóle kruchość, niedostosowanie i obcość kultury w świecie ludzkim. Groźba jest z obu stron - natury i kultury. Jeśli pojąć kulturę jako coś zastygłego (można by to porównać z alienacją w marksizmie), a nie twórcze continuum, w którym bierzemy udział. Mdłości są jakby przeczuciem konieczności takiego udziału. Czy jak Camus w Dżumie, odnajdzie go Sartre w Drogach wolności, kiedy Mateusz przyciska spust karabinu na wieży kościoła, decydując się na nierówną walkę? Tak, jeśli ten moment, podobnie jak decyzję Roquentina opuszczenia miasta, choćby dla innego miasta - rozumieć jako stałą periodyczną - w utwierdzaniu i poszukiwaniu wolności. I już nie jako cechy bytu w ogóle, ale w świecie ludzkim - w nim także koniecznej i przeklętej, jawiącej się jako najwyższa potrzeba i największe zagrożenie jednostki i społeczeństwa. Wolności trzeba do czegoś użyć, wszystko na tym polega. Jacek Trznadet Kastorowi "To chłopiec bez znaczenia dla zbiorowości) co najwyżej jednostka." L.-F. Celine L'Eglise DO CZYTELNIKA Pamiętnik ten znaleziono pomiędzy papierami Antoine'a Roquentin. Ogłaszamy go bez żadnych zmian. Pierwsza strona nie jest datowana, można jednak przyjąć, że poprzedza o kilka tygodni początek właściwego dziennika. Została więc napisana nie później niż na początku stycznia 1932 roku. W owym okresie po podróżach do Europy Srodkowej, Afryki Północnej i na Daleki Wschód Antoine Roquentin mieszkał już od trzech lat w Bouville, pragnąc ukończyć tam badania historyczne nad markizem de Rollebon. Wydawcy KARTKA BEZ DATY Lepiej byłoby opisywać wypadki z dnia na dzień. Pisać dziennik, żeby widzieć jasno. Nie pozwalać na umknięcie niuansów, drobnych faktów, nawet jeśli zdają się nieznaczące, a przede wszystkim klasyfikować je. Trzeba powiedzieć, jak widzę ten stół, ulice, ludzi, paczkę tytoniu, ponieważ właśnie to uległo zmianie. Należy dokładnie określić zasięg i istotę tej zmiany. Na przykład patrzę na tekturowe pudełko, w którym jest kałamarz z atramentem. Trzeba by spróbować określić, jak widziałem je przedtem i jak ...... (*1) je obecnie. Jest to więc prostopadłościan rysujący się na tle - to głupie, nie ma o czym mówić. Tego właśnie należy unikać, nie szukać dziwności tam, gdzie nie ma nic. Sądzę, że na tym polega niebezpieczeństwo prowadzenia dziennika: w napięciu, wszystko przesadzone, ciągle narusza się prawdę. A przecież to pewne, że jeśli chodzi o to pudełko, jak i każdy inny przedmiot, potrafiłbym odnaleźć tamto przedwczorajsze wrażenie. Muszę być zawsze w pogotowiu, bo znowu przecieknie mi to między palcami. Nie trzeba niczego ...... (*2), ale uważnie i jak najbardziej szczegółowo notować zachodzące wypadki. ____ 1 Pozostawiono miejsce puste. 2 Słowo przekreślone (może "narzucać" lub "wymyślać"?), inne słowo, dorzucone w dopisku, jest nieczytelne. Oczywiście nie potrafię już powiedzieć nic ścisłego o tych wydarzeniach z soboty i przedwczoraj, to zbyt odległe; mogę tylko powiedzieć, że ani w jednym, ani drugim przypadku nie było nic takiego, co normalnie można nazwać jakimś wydarzeniem. W sobotę chłopcy puszczali kaczki i tak jak oni chciałem rzucać kamyki w morze. Ale natychmiast zatrzymałem się, wypuściłem kamyk i odszedłem. Musiałem chyba mieć dziwny wyraz twarzy, bo chłopcy śmiali się za moimi plecami. Na zewnątrz wyglądało to właśnie tak. To, co działo się wewnątrz mnie, przeminęło nie pozostawiając wyraźnych śladów. Było coś, co spostrzegłem i co przyprawiło mnie o niesmak, ale nie wiem już, czy patrzyłem na morze, czy na kamień. Kamień był płaski, z jednej strony suchy, a z drugiej wilgotny i zabłocony. Trzymałem go za brzeg, szeroko rozstawiając palce, żeby się nie pobrudzić. Przedwczoraj wszystko było jeszcze bardziej niejasne. Cały szereg zupełnie niezrozumiałych przypadków, pomyłek. Nie będę się przecież bawił w zapisywanie tego wszystkiego na papierze. W końcu pewne jest, że bałem się lub odczuwałem coś w tym rodzaju. Gdybym tylko wiedział, czego się bałem, to byłby już duży postęp. Ciekawe, że wcale nie podejrzewam się o obłęd, a nawet widzę wyraźnie, że nie ma o tym mowy: wszystkie owe zmiany dotyczą tylko przedmiotów. A przynajmniej chciałbym, żeby tak było. GODZINA WPÓŁ DO JEDENASTEJ (*1) Może jednak, mimo wszystko, był to lekki napad obłędu. Minął bez śladu. Moje dziwne odczucia z ubiegłego tygodnia wydają mi się dzisiaj bardzo śmieszne: już w to nie wnikam. bziś wieczorem czuję się na świecie dobrze, jak mieszczuch. Tutaj jest mój pokój wychodzący na północny wschód. Na dole ulica des Mutiles i nowy dworzec w budowie. Widzę z okna na rogu bulwaru Victor-Noir czerwo- nobiały odblask baru "Pod Kolejarzem". Właśnie przyjechał pociąg z Paryża. Ludzie wychodzą ze starego dworca i rozchodzą się po ulicach. Sł.yszę kroki i głosy. Dużo osób czeka na ostatni tramwaj. Pod moim oknem stoi na pewno taka smętna grupa przy gazowej latarni. No, muszą jeszcze poczekać kilka minut: tramwaj przyjedzie dopiero o dziesiątej czterdzieści pięć. Zeby tylko nie przyszli na noc przejezdni handlowcy. chce mi się strasznie spać i muszę odrobić zaległości. Jedna dobra noc, wystarczy jedna, i wymiecie te wszystkie historie. ________ 1 Oczywiście wpół do jedenastej wieczorem. Ten fragment jest dużo późniejszy od poprzedzających. Skłaniamy się do poglądu, że nie mógł być napisany wcześniej niż następnego dnia. Za piętnaście jedenasta: nie ma się czego obawiać, już by tu byli. Chyba że to dzień gościa z Rouen. Przyjeżdża co tydzień, rezerwuje się dla niego pokój numer dwa na pierwszym piętrze, ten z bidetem. Jeszcze może przyjść, często idzie na piwo "Pod Kolejarza" przed położeniem się spać. Zresztą niezbyt hałasuje. Jest nieduży i schludny, z czarnym wypomadowanym wąsikiem i peruką. Oto i on. No proszę, kiedy usłyszałem, że wchodzi po schodach, aż mi serce podskoczyło, tak to było uspokajające: czy można się czegoś obawiać, jeśli świat jest tak akuratny? Myślę, że wyzdrowiałem. A oto tramwaj nr 7 "Rzeźnie - Wielkie Baseny". Zbliża się ze strasznym hałasem żelastwa. Odjeżdża. Teraz posuwa się, załadowany walizkami i śpiącymi dziećmi, w stronę Wielkich Basenów, Fabryk, w czarny Wschód. To przedostatni tramwaj; ostatni odjedzie za godzinę. Pójdę spać. Wszystko przeszło, nie ma już po co notować wrażeń z dnia na dzień, jak pensjonarki, w pięknym nowym zeszycie. Prowadzenie dziennika mogłoby być ciekawe tylko w jednym wypadku: a mianowicie gdyby (*1) ___ 1 Na tym urywa się tekst nie datowanej kartki. DZIENNIK Przyszło PONIEDZIAŁEK, 29 stycznia 1932 COŚ mi się stało, teraz nie ma już wątpliwości. Jakby choroba, nie jak zwykła pewność i nie jak coś oczywistego. Umieściło się podstępnie, po trochu; poczułem się nieco dziwnie, nieco skrępowany, i to wszystko. Potem, już we mnie, przycupnęło, bez ruchu, i mogłem sobie tłumaczyć, że nic mi nie jest, po prostu fałszywy alarm. Ale teraz to znowu postępuje. Nie sądzę, aby zawód historyka szczególnie sprzyjał analizie psychologicznej. W naszym fachu mamy do czynienia tylko z ogólnymi uczuciami, którym nadaje się nazwy rodzajowe jak Ambicja, Ciekawość. Jeśli jednak posiadam choćby cień znajomości siebie samego, to właśnie teraz powinienem się tym posłużyć. Na przykład w moich rękach jest coś nowego, pewien sposób ujmowania fajki albo widelca. A może to widelec każe się teraz brać w pewien sposób, nie wiem. Przed chwilą stanąłem nagle, wchodząc do pokoju, gdyż poczułem w dłoni chłodny przedmiot zwracający uwagę pewną swoistością. Rozwarłem dłoń i spojrzałem: a to tylko trzymałem klamkę od drzwi. Dziś rano w bibliotece, gdy Samouk (*1) podszedł się ze mną przywitać, poznałem go do piero po upływie dziesięciu sekund. Nieznana twarz, widziałem tylko jakąś twarz. A jego ręka była jak wielki Ogier P..., o którym często będzie mowa w tym dzienniku. Był to dependent komornika. Roquentin poznał go w roku 1930 w bibliotece w Bouville. Biały robak w mojej ręce. Puściłem ją natychmiast i ręka miękko opadła. Na ulicach także rozlegają się nieraz jakieś podejrzane hałasy. A więc podczas ostatnich tygodni zaszła zmiana. Ale gdzie? Jest to zmiana abstrakcyjna, nigdzie nie umiejscowiona. Czy to ja się zmieniłem? Jeśli nie ja, to w takim razie ten pokój, to miasto, ten świat; trzeba wybrać. Myślę, że to ja się zmieniłem: najprostsze rozwiązanie. Ale najbardziej nieprzyjemne. Muszę w końcu przyznać, że to ja jestem podmiotem tych nagłych przemian. Właściwie to bardzo rzadko się zastanawiam; tak więc masa małych przemian zbiera się we mnie uchodząc mojej uwagi, a potem pewnego dnia zachodzi prawdziwa rewolucja. To właśnie nadało mojemu życiu ten nierówny i niezborny charakter. Na przykład, kiedy wyjechałem z Francji, wiele osób mówiło, że wyjechałem jak szalony. A gdy nagle wróciłem po sześciu latach podróży, także można było mówić, że to wariactwo. Jak dziś widzę siebie obok Merciera w biurze tego francuskiego urzędnika, który po aferze Petrou podał się w zeszłym roku do dymisji. Mercier wyruszał z wyprawą archeologiczną do Bengalu. Zawsze miałem chęć pojechać do Bengalu, a on mnie namawiał, żebym się do niego przyłączył. Zastanawiam się dzisiaj, dlaczego. Chyba nie był pewny Portala i liczył, że ja będę go miał na oku. Nie widziałem żadnego powodu, żeby odmawiać. A nawet gdybym wtedy przeczuł tę kombinację z Portalem, zgodziłbym się tym bardziej entuzjastycznie. Ale nie mogłem się ruszyć i wykrztusić słowa. Patrzyłem na mały khmerski posążek na zielonym dywanie koło aparatu telefonicznego. Zdawało mi się, że napełniono mnie limfą czy letnim mlekiem. Mercier mówił do mnie z anielską cierpliwością, za którą kryło się nieco irytacji. - "Ale ja muszę przecież podjąć oficjalną decyzję. Wiem, że pan się wreszcie zgodzi: ale byłoby lepiej, żeby pan to zrobił od razu." Ma czarnorudą brodę, mocno uperfumowaną. Za każdym razem, gdy poruszał głową, wdychałem zapach perfum. A potem nagle przebudziłem się z sześcioletniego snu. Posąg wydał mi się nieprzyjemny i głupi i poczułem, że męczy mnie to niewymownie. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego, jestem w Indochinach. I cóż ja tu robię? Dlaczego rozmawiam z tymi ludźmi? Dlaczego jestem tak dziwnie ubrany? Moja namiętność zgasła. Owładnęła mną i ciągnęła za sobą przez te lata, ale teraz czułem się pusty. I nie to było najgorsze: przede mną, postawiona niedbale, znajdowała się mdła myśl o pokaźnych kształtach. Nie wiem dobrze, na czym to polegało, ale nie mogłem patrzeć, tak mnie napawała obrzydzeniem. Wszystko łączyło się we mnie z zapachem brody Merciera. Otrząsnąłem się, wściekły na niego, i odpowiedziałem sucho : "Dziękuję panu, ale mam chyba dość tych podróży. muszę już wracać do Francji." Nazajutrz znalazłem się na okręcie płynącym do Marsylii. Jeśli się nie mylę, jeśli gromadzące się znaki są zapowiedzią nowego wstrząsu w moim życiu, no to jest się czego lękać. Co nie znaczy, że moje życie jest bogate czy pełne, czy drogocenne. Boję się jednak tego, co ma nadejść, zawładnąć mną - i pociągnąć, dokąd? Czy jeszcze raz będę musiał gdzieś pójść, wszystko zostawić poza sobą, badania, książkę? Czy znów, za kilka miesięcy, za kilka lat, mam się obudzić, zmordowany, rozczarowany, pośród nowych ruin? Chciałbym rozeznać się w sobie, póki nie będzie za późno. WTOREK, 30 STYCZNIA Bez zmian. Od dziewiątej do pierwszej pracowałem w bibliotece. Naszkicowałem rozdział XII, wszystko, co dotyczy pobytu Rollebona w Rosji, aż do śmierci Pawła I. Praca skończona: wrócę do niej dopiero przy ostatecznej redakcji. Wpół do drugiej. Siedzę w cafe Mably, jem kanapkę, wszystko jest prawie normalne. Zresztą w kawiarniach wszystko jest zawsze normalne, a zwłaszcza w cafe Mably ze względu na właściciela, pana Fasquelle, którego twarz ma wyraz pozytywnego i uspokajającego szelmostwa. Zaraz nadejdzie pora jego sjesty, oczy ma już różowe, ale ruchy ciągle żywe i pewne. Przechadza się pomiędzy stolikami i nachyla poufale nad klientami: "Wszystko w porządku, proszę pana?" Uśmiecham się widząc, że jest tak ruchliwy. W porze, kiedy lokal pustoszeje, to samo dzieje się z jego głową. Od drugiej do czwartej kawiarnia jest pusta, wtedy pan Fasquelle pokręci się z ogłupiałą miną, kelnerzy gaszą światła, a on pogrąża się w nieświadomości: gdy jest sam, usypia. Siedzi jeszcze ze dwudziestu klientów, samotnych, małych inżynierków, urzędników. Zjadają szybko domowe obiady w swoich, jak je nazywają, garkuchniach, a ponieważ potrzeba im nieco luksusu, przychodzą po obiedzie tutaj, piją kawę i grają w pokera; trochę hałasują. Jest to niewyraźny hałas, który mi nie przeszkadza. Oni także, żeby móc istnieć, muszą zebrać się razem. Ja żyję sam, zupełnie sam. Nigdy z nikim nie rozmawiam; nic nie otrzymuję, nic nie daję. Samouk się nie liczy. Oczywiście jest Francoise, właścicielka baru "Pod Kolejarzem". Ale czy ja z nią rozmawiam? Czasem, po kolacji, kiedy podaje mi piwo, pytam: "Ma pani czas wieczorem?". Nigdy nie odmawia i wchodzę za nią do któregos z tych wielkich pokojów na pierwszym piętrze, które wynajmuje na godziny lub na doby. Nie płacę jej nic: kochamy się na prawach wzajemności. Jej to sprawia przyjemność (potrzebuje co dzień mężczyzny i ma jeszcze wielu innych poza mną), ja zaś oczyszczam się w ten sposób z pewnej melancholii, której przyczyna jest mi aż za dobrze znana. Wymieniamy jednak ledwo parę słów. Po co więcej? Każdy sobie; zresztą w jej oczach jestem przede wszystkim klientem jej kawiarni. Zdejmując suknię mówi: "Czy znasz aperitif Bricot? W tym tygodniu poprosiło o niego dwu gości. Kelnerka nie wiedziała i przyszła mnie zapytać. To byli przyjezdni, pewnie pili go w Paryżu. Ale ja nie lubię kupować byle czego. Jak ci nie przeszkadza, zostanę w pończochach." Kiedyś - na długo zreszta po tym, jak ode mnie odeszła - myślałem o Anny. Teraz nie myślę już o nikim; nawet nie wysilam się, żeby szukać słów. Wszystko przepływa we mnie szybciej lub wolniej, nie zatrzymuję niczego, niech mija. Najczęściej moje myśli nie połączone z żadnymi słowami są przymglone. Zakreślają niewyraźne i wdzięczne linie, zatapiają się: i zaraz o nich zapominam. Zadziwiają mnie ci młodzi ludzie: pijąc kawę opowiadaja historie określone i prawdopodobne. Nie zmieszają się, jeśli ich zapytać, co robili wczoraj: kilka słów i już wiadomo. Na ich miejscu mógłbym tylko coś bredzić. To prawda, że nikt już od dawna nie troszczy sie o to, co robię. Żyjąc w samotności, zapomina się nawet, co to znaczy opowiadać: prawdopodobieństwo znika razem z przyjaciółmi. Pozwalamy ginąć wydarzeniom; nagle wychyną jacyś ludzie. coś mówia i grąża się w historiach, które znikają: ładny byłby ze mnie świadek. Ale nie trzymają się kupy. Za to rzeczy nieprawdopodobne, wszystko, w co nie mogliby uwierzyć w kawiarni, to nie ucieka. Na przykład w sobotę koło czwartej po południu na końcu chodnika zrobionego z desek koło budowy dworca nieduża kobieta ubrana na niebiesko śmiala się i machała chusteczką, cofając się szybko w tej samej chwili pogwizdując, skręcał na rogu Murzyn w kremowym nieprzemakalnym płaszczu, w żółtych butach i zielonym kapeluszu. Kobieta idac ciągle tyłem potrąciła go pod przyczepioną do płotu latarnią, którą zapalają wieczorem. Był, więc tam jednocześnie pod płomiennym niebem ten płot, tak mocno pachnący mokrym drzewem, latarnia i mała kobietka o blond wlosach w ramionach Murzyna. Gdyby nas było czworo lub pięcioro, to chyba wszyscy zauważylibyśmy to zderzenie, wszystkie ciepłe kolory, piękny niebieski płaszcz, który wyglądał jak kapa, jasny deszczowiec, czerwone szybki latarni; uśmialibyśmy się z zaskoczenia, jakie malowało się na tych dwu dziecinnych twarzach. Rzadko się zdarza, aby samotny człowiek miał ochotę się śmiać: wszystko to stanęło przede mną pełne ostrego znaczenia, a nawet dzikiego, ale czystego. Potem rozpadło się, pozostała tylko latarnia, płot i niebo: to też było dosyć ładne. W godzinę później latarnię zapalono, świszczał wiatr, niebo stało się czarne: nie pozostalo już nic. Nie są to sprawy zbyt nowe; nigdy nie broniłem się przed tymi nieszkodliwymi doznaniami; przeciwnie. Aby je odczuwać, wystarczy być choć trochę samotnym, akurat tyle, aby w odpowiedniej chwili oswobodzić się od prawdopodobieństwa. Pozostawałem jednak blisko ludzi, na powierzchni samotności, gotów w razie niebezpieczeństwa schronić się pomiędzy nich: tak naprawdę, to aż do teraz byłem tylko amatorem. Obecnie wszędzie znajdują się rzeczy jak ten kufel z piwem, tu, na stole. Patrzę na niego i mam chęć powiedzieć: zaklepuję, już się nie bawię. Dobrze wiem, że posunąłem się za daleko. Przypuszczam, że nie można "zażegnać" samotności. Nie znaczy to, że zaglądam pod łóżko przed położeniem się spać czy boję się, że w środku nocy otworzą się nagle drzwi od mojego pokoju. A jednak jestem niespokojny. oto już od pół godziny staram się nie patrzeć na ten kufel z piwem. Patrzę ponad, poniżej, na prawo, na lewo. ale jego nie chcę zobaczyć. I jestem zupełnie pewien, że wszyscy ci samotni mężczyźni wokół mnie nie mogą mi w żaden sposób pomóc: jest już za późno, nie mogę sie schronić wśród nich. Podeszliby, aby poklepać mnie po ramieniu i powiedzieć: "No i co tu jest takiego w tym kuflu z piwem? Taki jak wszystkie. Szlifowane brzegi, uszko , marka z łopatką, a na marce jest napisane "Spatenbrau". Ja to wszystko wiem, ale chodzi jeszcze o coś innego. Niby nic takiego. Nie mogę już jednak wytłumaczyć tego, co widzę. Nikomu. I proszę: powoli zanurzam się w głębinę, w strach. Jestem sam pośród tych wesołych i rozsądnych głosów. Wszyscy ci goście spędzają czas na wykładaniu swoich racji i dochodzeniu do szczęśliwego wniosku, że są tego samego zdania. Mój Boże, ileż wagi przywiązują do tego, aby razem, wspólnie, myśleć o tym samym. Wystarczy zobaczyć, jakie stroją miny, gdy koło nich przechodzi jakiś człowiek o rybich oczach, wyglądający jakby patrzył do środka i z którym nie można się zgoła porozumieć. Gdy miałem osiem lat i bawiłem się w Luksemburgu, przychodził pewien mężczyzna i siadał w budce koło ogrodzenia od strony ulicy Auguste-Comte. Nic nie mówił, ty1ko od czasu do czasu wyciągał nogę i z przerażoną miną oglądał swoją stopę. Miał na niej sznurowany but, ale na drugiej nodze - pantofel. Dozorca powiedział mojemu wujkowi, że to były inspektor szkolny. Posłano go na emeryturę, ponieważ chodził po klasach czytać noty trymestralne w stroju członka akademii. Baliśmy się go okropnie, gdyż czuliśmy, że jest sam. Pewnego dnia uśmiechnął się do Roberta i wyciągnął do niego z daleka rękę: Robert mało nie zemdlał. Nie baliśmy się nieszczęśliwej miny faceta ani wrzodu, który miał na szyi i który ocierał mu się o brzeg sztywnego wysokiego kołnierzyka. czuliśmy jedynie, że w jego głowie powstają myśli kraba czy langusty. I to nas przerażało, że mogą istnieć myśli langusty o budce, o naszym serso, o krzakach. Czyżby mnie też to czekało? Po raz pierwszy męczy mnie, że jestem sam. Chciałbym komuś opowiedzieć, co się ze mną dzieje, nim nie będzie za późno, zanim nie zaczną się mnie bać mali chłopcy. Chciałbym także, żeby Anny była tutaj. To ciekawe - zapisałem dziesięć stron i nie powiedziałem prawdy - a przynajmniej całej prawdy. Kiedy pod datą napisałem: "Bez zmian", czułem w tym fałsz. Bo naprawdę była pewna historyjka, zresztą ani wstydliwa, ani nadzwyczajna, ale nie dała się ukazać. "Bez zmian". To niezwykłe, jak można kłamać, przyznając sobie rację. Oczywiście, nie zaszło w końcu nic nowego: dziś rano, piętnaście po ósmej, gdy wychodziłem z hotelu "Printania", żeby udać się do biblioteki, chciałem podnieść papier leżący na ziemi i nie mogłem tego zrobić. To wszystko, i cóż to za wydarzenie. Ale, jeśli mam wyznać całą prawdę, poruszyło mnie to głęboko. Pomyślałem, że nie jestem już wolny. W bibliotece chciałem się oswobodzić od tej myśli i nie mogłem. Chciałem od niej uciec do cafe Mably. Miałem nadzieję, że zniknie wśród świateł. A jednak jest tutaj, we mnie, ciężka i bolesna. To ona właśnie podyktowała mi poprzedzające strony. Dlaczego o tym nie mówiłem? To pewnie z powodu pychy, ale takze trochę z braku umiejętności. Nie mam zwyczaju, aby sobie opowiadać o tym, co się ze mną dzieje, toteż nie chwytam dobrze następstwa zdarzeń, nie odróżniam tego, co jest ważne. Teraz się to nie powtórzy. Przeczytałem notatki z cafe Mably i zrobiło mi się wstyd; nie chcę tajemnic ani stanów duszy, ani rzeczy niewymawialnych; nie jestem dziewicą ani księdzem, żeby się bawić w życie wewnętrzne. Nie mam wiele do powiedzenia: nie mogłem podnieść papieru, to wszystko. Bardzo lubię zbierać kasztany, stare szmaty, a zwłaszcza papiery. Sprawia mi przyjemność branie ich, zamykanie w dłoni; jeszcze trochę, a podniósłbym je do ust, tak jak to robią dzieci. Anny dostawała istnego szału, kiedy unosiłem za brzeg ciężkie i dostojne papiery, ale prawdopodobnie ufajdane w gównie. W lecie i na początku jesieni można znaleźć w parkach kawałki gazet spalone słońcem, suche i łamiące się jak zeschłe liście, tak żółte, że zdają się pomalowane kwasem pikrynowym. Inne są kawałki papieru w zimie, wbite, rozkruszone, powalane, powracają do ziemi. Jeszcze inne, zupełnie świeże, a nawet zamarznięte, całkiem białe, wibrujące, tkwią jak łabędzie, ale już ziemia lepi się do nich od spodu. Skręcają się, wyrywają z błota, aby nieco dalej rozpłaszczyć się ostatecznie. Jak przyjemnie to wszystko podnosić. Czasem dotykam ich tylko, oglądając z bliska, innym razem rozdzieram, aby usłyszeć długi chrzęst, lub jeśli są bardzo wilgotne, podpalam je, co wcale nie jest takie łatwe; potem wycieram dłonie, na których jest pełno błota, o ścianę lub pień drzewa. Tak więc dzisiaj patrzyłem na żółte buty oficera kawalerii wychodzącego z koszar, śledząc je wzrokiem zauważyłem papier leżący koło kałuży. Zdawało mi się, że oficer wgniecie obcasem papier w błoto, ale nie: duży krok i już był za papierem i kałużą. Przybliżyłem się: była to liniowana stronica, wyrwana na pewno ze szkolnego zeszytu. Deszcz zmoczył ją i wymiął, była pokryta bąblami i nabrzmieniami jak oparzona ręka. Czerwona kreska marginesu rozpłynęła się w różową chmurkę; miejscami atrament rozmazał się. Dół stronicy zniknął pod zaschniętym błotem. Schyliłem się, cieszyłem się już na dotknięcie tej miękkiej i świeżej masy, z której będzie można ugnieść szare kuleczki... I nie mogłem. Przez sekundę stałem pochylony, przeczytałem: "Dyktando: Biała sowa", a potem podniosłem się z pustymi rękami. Nie jestem już wolny, nie mogę robić tego, co chcę. Przedmioty nie powinny nas dotykać, bo są martwe. Posługujemy się nimi, odstawiamy na miejsce, żyjemy pośród nich; są użyteczne i nic więcej. Ale mnie dotykają, to nie do zniesienia. Boję się wejść z nimi w kontakt, tak jakby były żywymi zwierzętami. Teraz już widzę; przypominam sobie lepiej, co poczułem kiedyś nad brzegiem morza, kiedy trzymałem ten kamień. Był to rodzaj łagodnego wstrętu. Jakież to nieprzyjemne! I to brało się z kamienia, tego jestem pewien, przechodziło z kamienia na moje ręce. Tak, właśnie to, na pewno to: jakby jakieś mdłości w rękach. CZWARTEK RANO, W BIBLIOTECE Przed chwilą, schodząc ze schodów w hotelu, słyszałem Lucie, która po raz setny żaliła się właścicielce, pastując schody. Właścicielka mówiła z wysiłkiem i krótkimi zdaniami, gdyż nie włożyła jeszcze swojej sztucznej szczęki; była prawie naga, w różowym szlafroku, w papuciach. Lucie brudna jak zwykle; od czasu do czasu przestawała pucować i prostowała się na klęczkach patrząc na właścicielkę. Mówiła bez przerwy, z rozważną miną. "Sto razy wolałabym, żeby latał za babami - mówi - byłoby mi wszystko jedno, byleby mu nie szkodziło." Mówiła o mężu: doszedłszy do czterdziestki, ta mała czarnula pozwoliła sobie, dzjęki swoim oszczędnościom, na zachwycającego młodego człowieka, montera z Zakładów Lecointe'a. Jest nieszczęśliwa w małżeństwie. Maż nie bije jej, nie zdradza: pije, przychodzi pijany każdego wieczoru. Już źle przędzie: widzę jak przez trzy miesiące pożółkł i zmizerniał. Lucie myśli, że to od picia. Ja myślę, że to raczej gruźlica. "Nie można się dać" - mówiła Lucie. Zjada ją to, jestem pewien, tylko powoli, krok za krokiem: nie daje się, ale nie jest zdolna ani pocieszyć się, ani pogrążyć w trosce. Myśli o tym trochę, troszeczkę, to tak, to inaczej, krąży koło tego. Zwłaszcza, kiedy jest z ludżmi, gdyż pocieszają ją, a zresztą mówienie o tym zdecydowanym tonem, z miną, jakby dawała rady, trochę pociesza. Kiedy jest sama na pokojach, słyszę, jak nuci; żeby nie myśleć. Jest jednak ponura przez cały dzień, od rana zmęczona i naburmuszona: "Coś mnie tu ściska" - mówi dotykając gardła. Cierpi ze skąpstwa. Musi także skąpić sobie przyjemności. Zastanawiam się, czy nie życzy sobie czasem wyzwolenia od tego monotonnego bólu, od tych mamrotań, w które wpada, jak tylko przestaje śpiewać, czy nie pragnie odcierpieć jakiegoś ciosu, pogrążyć się w rozpaczy. Ale przecież to dla niej niemożliwe: jest jak sparaliżowana. CZWARTEK PO POŁUDNIU "Pan de Rollebon był bardzo brzydki. Królowa Maria Antonina nazywała go chętnie swoim "drogim koczkodanem". Nie błaznując jak ten makak Voisenon, miał jednak wszystkie kobiety dworu, przez pewien magnetyzm doprowadzający jego piękne zdobycze do najgorszych ekscesów namiętności. Intryguje, gra dość podejrzaną rolę w aferze Collier i znika w roku 1790, po długim kontakcie utrzymywanym z Mirabeau-Tonneau i Nerciat. Odnajdujemy go w Rosji, gdzie przyczynia się do zabójstwa Pawła I, stamtąd udaje się w bardzo dalekie podróże do najdalszych krain, do Indii, Chin, Turkiestanu. Handluje, spiskuje, szpieguje. W 1813 powraca do Paryża. W 1816 dochodzi do wszechwładzy. Jest jedynym powiernikiem księżny d'Angouleme. Ta stara kapryśna kobieta, z głową nabitą okropnymi wspomnieniami dzieciństwa, na jego widok uspokaja się i uśmiecha. Poprzez nią panuje wszechwładnie na dworze. W marcu 1820 poślubia pannę de Roquelaure, osiemnastoletnią piękność. Pan de Rollebon ma lat siedemdziesiąt; jest u szczytu honorów, osiąga apogeum swego życia. W siedem miesięcy później zostaje oskarżony o zdradę; ujęty, wrzucony do celi, gdzie umiera po pięciu latach odosobnienia, nie doczekawszy się procesu." Przeczytałem z melancholią przypis Germain Bergera.(*1) Tych kilka linijek to właśnie moje pierwsze spotkanie z panem de Rollebon. Jakże wydał mi się pociągający w tych paru zdaniach i jak bardzo go natychmiast polubiłem! To z powodu tego człowieczka jestem tutaj. Kiedy powróciłem z podróży, mogłem się równie dobrze osiedlić w Paryżu czy Marsylii. Ale większość dokumentów dotyczących długich pobytów markiza we Francji znajduje się w bibliotece miejskiej w Bouville. Rollebon był kasztelanem w Marommes. Przed wojną można jeszcze było znaleźć w tej mieścinie jednego z jego potomków, architekta, który nazywał się Rollebon-Campouyre i który umierając w roku 1912 zapisał bardzo ważny spadek bibliotece w Bouyille: listy markiza, fragment jego dziennika i różne papiery. Jeszcze nie wyzyskałem wszystkiego. _____ 1 Germain Berger, Mirabeau-Tonneau i jego przyjaciele, S. 406, przyp. 2. Champion, 1906. (przypis wydawcy) Jestem zadowolony z odnalezienia tych przypisów. Nie czytałem ich już od dziesięciu lat. Moje pismo chyba zmieniło się: przedtem było bardziej ścisłe. Jakże lubiłem pana de Rollebon w owym czasie! Przypominam sobie pewien wieczór - wtorkowy wieczór. Pracowałem cały dzień w bibliotece Mazarine: odgadłem właśnie, z grubsza, na podstawie jego korespondencji z lat 1789-1790, jak wyprowadził w pole Nerciat. Była noc, szedłem aleją du Maine i na rogu ulicy de la Gaite kupiłem kasztany. Jakże byłem szczęśliwy(*1). Śmiałem się sam do siebie na myśl o minie, jaką musiał mieć Nerciat, kiedy powrócił z Niemiec. Postać markiza jest jak ten atrament: bardzo wyblakła, odkąd się nią zajmuję. Przede wszyst.kim począwszy od roku 1801 nie rozumiem już zgoła jego postępowania. Nie z braku dokumentów. Są listy, fragmenty pamiętników, tajne raporty, archiwa policji. Wprost przeciwnie, mam tego nawet za dużo. Ale w tych wszystkich świadectwach brak pewności, zwartości. Nie zaprzeczają sobie wzajemnie, nie, ale i nie zgadzają się z sobą; wyglądają tak, jakby nie dotyczyły już tej samej osoby. A przecież inni historycy pracują w oparciu o podobne informacje. Jak to robią? Czy jestem bardziej skrupulatny, czy mniej inteligentny? Ten problem jest mi zresztą zupełnie obojętny. Prawdę mówiąc, czego ja szukam? Co badam? Sam nie wiem. Przez długi czas Rollebon jako człowiek interesował mnie bardziej niż książka, jaką mam napisać. Ale teraz człowiek... człowiek zaczyna mnie nudzić. Przywiązuję się do książki, czuję coraz silniejszą potrzebę pisania - w miarę jak się starzeję, mógłby ktoś powiedzieć. Oczywiście, można przyjąć, że Rollebon wziął czynny udział w zabójstwie Pawła I, że przyjął potem wielką misję szpiegostwa na zlecenie cara i stale zdradzał Aleksandra na rzecz Napoleona. Potrafił w tym samym czasie utrzymywać ożywioną korespondencję z hrabią d'Artois i przekazywać mu nieistotne informacje, aby przekonać go o swej wierności: wszystko to jest prawdopodobne; Fouche w tym samym okresie grał inną komedię, misterną i niebezpieczną. Być może markiz handlował także strzelbami na własny rachunek z księstwami azjatyckimi. No tak: mógł robić to wszystko, ale to nie jest udowodnione; zaczynam wierzyć, że nigdy nie można niczego dowieść. Są to uczciwe hipotezy uwzględniające fakty. Ale czuję tak mocno, że pochodzą ode mnie, że są tylko sposobem połączenia w jedność moich wiadomości. Od strony Rollebona nie przychodzi żadne światełko. Fakty powolne, leniwe, cierpkie zgadzają się w ostateczności z porządkiem, jaki chcę im nadać, ale ten porządek jest w stosunku do nich zewnętrzny. Mam wrażenie, że jest to wysiłek czystej wyobraźni. A na dodatek jestem pewien, że w powieści osoby wydawałyby się prawdziwsze, a w każdym razie bardziej by się podobały. PIĽTEK Trzecia godzina. Trzecia to zawsze za późno, albo za wcześnie, na to, co się chce robić. Dziwna pora popołudnia. A dziś zupełnie nieznośna. Zimne słońce rozjaśnia kurz na szybach. Blade niebo, zmącone białością. Rano rynsztoki były zamarznięte. Trawię z trudem, przy kaloryferze, wiem z góry, że dzień jest stracony. Nic mi się nie uda dobrze zrobić, może dopiero z zapadnięciem nocy. To z powodu słońca; wyzłaca niewyraźnie brudne białe mgły, wiszące w powietrzu nad budową, wlewa się do pokoju, jasne, blade, rozpościera na stole cztery matowe i fałszywe plamy. Moja fajka powleczona jest złotym lakierem, który zrazu przyciąga wzrok pewną wesołością: ale gdy patrzeć, lakier ustępuje, pozostaje tylko wielka smuga bladości na kawałku drzewa. I wszystko jest takie, nawet moje ręce. Kiedy zaczyna się takie słońce, lepiej już byłoby się położyć. Ale ostatniej nocy spałem jak zwierzę i nie chce mi się spać. Jak dobrze było mi z wczorajszym niebem, ściśniętym i czarnym od deszczu, napierającym na szyby, jak śmieszna i przejmująca twarz. To słońce zaś nie jest śmieszne, wprost przeciwnie. Na wszystko, co lubię, na rdzawość budowy, na spróchniałe deski w płocie pada światło skąpe i rozsądne, podobne do spojrzenia rzucanego po bezsennej nocy na decyzje powzięte poprzedniego dnia, na stronice napisane bez skreśleń i jednym ciągiem. Cztery kawiarnie z bulwaru Victor-Noir rozświetlone w nocy, jedna koło drugiej, będące czymś więcej niż kawiarniami - akwariami, statkami, gwiazdami albo wielkimi białymi oczami straciły swój nieokreślony wdzięk. Dzień wymarzony na zastanowienie się nad sobą: te zimne jasności rzucane przez słońce, jak bezlitosny sąd o stworzeniach - wchodzą we mnie przez oczy; jestem zewnątrz rozświetlony zubożającym światłem. Jestem pewny, że wystarczyłby kwadrans, a nabrałbym największego wstrętu do siebie samego. Dziękuję bardzo, nie zależy mi na tym. Nie przeczytam też tego, co wczoraj napisałem o pobycie Rollebona w Petersburgu. Siedzę tak, ze zwieszonymi rękami, lub kreślę kilka słów, bez odwagi, ziewam, czekam na zapadnięcie nocy. Kiedy się ściemni, wynurzymy się z limbów, przedmioty i ja sam. Czy Rollebon uczestniczył, czy nie uczestniczył w zabójstwie Pawła I? To pytanie jest zasadnicze: tu utknąłem i nie mogą pisać dalej, jeśli się na coś nie zdecyduję. Według Czetkowa został opłacony przez hrabiego Pahlena. Większość spiskowców, powiada Czerkow, zadowoliłaby się obaleniem cara i uwięzieniem go. (Aleksander, jak się zdaje, rzeczywiście był zwolennikiem tego rozwiązania.) Ale Pahlen chciał chyba skończyć zupełnie z Pawłem. W takim wypadku zadaniem pana de Rollebon mogło być popchnięcie spiskowców do zabójstwa. "Złożył wizytę każdemu z nich i z nieporównaną siłą odtworzył mającą się odbyć scenę. W ten sposób za jego sprawą zrodziło się w nich lub rozwinęło szaleństwo zbrodni." Ale ja nie ufam Czerkowowi. To nie jest rozsądny świadek, to sadystyczny mędrzec i półwariat: wszędzie dostrzega demoniczność. Zupełnie nie widzę pana de Rollebon w tej melodramatycznej roli. Odegrałby scenę zabójstwa? Gdzież tam! Jest przecież zimny, na ogół nie wciąga słuchacza: nie przedstawia, raczej daje do zrozumienia, a jego metoda, blada i bezbarwna, może się powieść tylko w stosunku do ludzi tego samego pokroju, intrygantów otwartych na racje, polityków. "Adhemar de Rollebon, pisze pani de Charrieres, wcale nie mówił obrazowo, nie gestykulował, nie zmieniał intonacji. Oczy miał półprzymknięte i ledwo można było dostrzec pomiędzy rzęsami sam brzeg jego szarych źrenic. Dopiero od paru lat ośmielam się sobie powiedzieć, że nudził mnie ponad wszelką wytrzymałość. Mówił trochę tak, jak pisał ksiądz Mably. I ten właśnie człowiek miałby swoim talentem mimicznym... Ale w takim razie, jak mógł uwodzić kobiety? Istnieje jednak pewne ciekawe zdarzenie, które przytacza Segur, a które wydaje mi się prawdziwe: "W roku 1787 w pewnej oberży koło Moulins umierał stary człowiek, filozoficznie wykształcony, przyjaciel Diderota. Księża okoliczni opadali z sił: próbowali wszystkiego - nadaremnie; człowiek ten odmawiał przyjęcia ostatnich sakramentów, był panteistą. Pan de Rollebon, który zatrzymał się przejazdem i który w nic nie wierzył, założył się z proboszczem z Moulins, że w niecałe dwie godziny skłoni chorego do uczuć chrześcijańskich. Proboszcz przyjął zakład i przegrał: wzięty w obroty o trzeciej nad ranem, chory wyspowiadał się o piątej i umarł o siódmej. "Jest pan taki mocny w przekonywaniu? - zapytał proboszcz - przewyższa pan księży"? "Nie dyskutowałem - odpowiedział pan Rollebon - nastraszyłem go piekłem." Więc jak, brał czynny udział w zabójstwie? Tamtego wieczoru około ósmej jeden z jego przyjaciół, oficer, odprowadził go do samego domu. Jeśli wyszedł ponownie, jak przemknął się przez cały Petersburg, że nikt go nie zatrzymał? Paweł, półobłąkany, dał rozkaz zatrzymywania wszystkich przechodniów po dziesiątej wieczór, z wyjątkiem akuszerek i lekarzy. Czy można dać wiarę absolutnej legendzie, według której Rollebon miał przebrać się za akuszerkę, żeby dostać się aż do pałacu? W końcu był do tego zdolny. W każdym razie nie było go w domu w noc zabójstwa, to zdaje się pewne. Aleksander musiał go mocno podejrzewać, ponieważ jednym z pierwszych jego kroków po objęciu władzy było oddalenie markiza pod nieokreślonym pretekstem misji na Dalekim Wschodzie. Pan de Rollebon przytłacza mnie. Wstaję. Poruszam się w tym bladym blasku; widzę, jak światło odmienia się na moich rękach i na rękawach marynarki: trudno mi wprost wyrazić, jakim napawa mnie wstrętem. Ziewam. Zapalam lampę na stole: może jej światło przezwycięży światło dzienne. Ale nie: lampa opływa zaledwie żałosną kałużą swoją podstawę. Gaszę; wstaję. Na ścianie jest biały otwór, lustro. To zasadzka. Wiem, że w nią wpadnę. No tak. W lustrze ukazał się szary przedmiot. Zbliżam się i spoglądam, nie mogę juź odejść. To odbicie mojej twarzy. Często stoję i przyglądam się mu w taki przegrany dzień. Nic nie rozumiem z tej twarzy. Twarze innych mają sens. Ale nie moja. Nie mogę nawet zdecydować, czy jest ładna, czy brzydka. Myślę, że jest brzydka, bo tak mi powiedziano. Ale nie uderza mnie to. Szczerze mówiąc, jestem nawet zdumiony, że można jej przypisywać takie właściwości, to tak jakby określać jako piękny czy brzydki kawałek ziemi lub blok skalny. Ale przynajmniej jedną rzecz przyjemnie jest zobaczyć, ponad miękkimi okolicami policzków, ponad czołem: ten piękny czerwony płomień złocący się na głowie, moje włosy. Tak, przyjemnie na to patrzeć. Przynajmniej jakiś czysty kolor. To dobrze, że jestem rudy. Widać to w lustrze, promieniuje. To się nazywa mieć szczęście: gdyby nad moim czołem była jedna z tych matowych czupryn, w odcieniu ni to, ni owo, między ciemnym czy blond kolorem, moja twarz zagubiłaby się w nieokreśloności, dostałbym zawrotu głowy. Moje spojrzenie zniża się powoli, znudzone, na czoło, na policzki: nie napotyka nic pewnego, grzęźnie. Oczywiście, jest nos, oczy, usta, ale wszystkiemu brak znaczenia, a nawet ludzkiego wyrazu. Jednak Anny i Velines uważały, że mam żywą twarz; może zbyt się przyzwyczaiłem do swojej twarzy. Kiedy byłem mały, ciotka Bigeols mówiła: "Jak będziesz za długo patrzył w lustro, zobaczysz małpę." Widocznie patrzyłem jeszcze dłużej: to, co widzę, jest poniżej małpy, na pograniczu świata roślinnego, na poziomie polipów. Nie powiem, że to nie żyje; ale nie o tym życiu myślała Anny. Spostrzegam lekkie drgania, widzę skórę bez wyrazu, która rozszerza się i bezwiednie pulsuje. Z tak bliska okropne są zwłaszcza oczy. Szklane, miękkie, ślepe, podczerwienione, prawie jak rybie łuski. Opieram się o fajansowy gzyms, przybliżam twarz do lustra, tak że go dotykam. Oczy, nos i usta znikają: nie ma już nic ludzkiego. Brązowe rowki z każdej strony nabrzmiałych gorączką warg, zapadliny, kretowiska. Jedwabisty biały puch pokrywa wielkie zbocza policzków, dwa włosy wychodzą z nozdrzy. to plastyczna mapa geologiczna. Ale mimo wszystko ten księżycowy krajobraz jest mi bliski. Nie mogę powiedzieć, że rozpoznaję jego szczegóły. Ale całość robi na mnie wrażenie czegoś już widzianego, co wprawia mnie w odrętwienie: powoli zaczynam zasypiać. Chciałbym się otrząsnąć: żywe i ostre doznanie mogłoby mnie wyzwolić. Kładę lewą rękę na policzku, ciągnę skórę; wykrzywiam twarz. Połowa twarzy naciągnięta, lewa strona ust skręca się i nabrzmiewa, odkrywając ząb: oczodół odsłania białą kulę, różową i przekrwioną skórę. Nie o to mi chodziło: wcale nie mocne i nie nowe; łagodne, lekkie, to już było! Zasypiam z otwartymi oczami, już twarz powiększa się, powiększa się w lustrze, ogromna blada aureola ześlizgująca się w światło... I nagle budzę się gwałtownie, straciłem równowagę. Widzę, że siedzę okrakiem na krześle, całkiem jeszcze oszołomiony. Czy innym ludziom też tak trudno przychodzi ocena własnej twarzy? Zdaje mi się, że widzę ją tak, jak czuję swoje ciało, poprzez głuche i cielesne wrażenie. Ale inni? Rollebon na przykład? Czy także usypiał, oglądając w lustrze to, co pani de Genlis nazywa "jego małą, pokrytą zmarszczkami twarzą, czystą i wyraźną, usianą śladąmi po ospie; była na niej szczególna złośliwość, rzucająca się w oczy, nawet gdy wysilał się, aby ją ukryć. Bardzo dbał o uczesanie - dorzuca pani de Genlis - tak że nigdy nie widziałam go bez peruki. Ale jego policzki miały kolor niebieski przechodzący w czerń, gdyż miał gęsty zarost i chciał się sam golić, czego zupełnie nie umiał. Miał zwyczaj pacykować się bielą ołowianą na wzór Grimma. Pan de Dangeyille powiadał, że w tym białym i niebieskim kolorze podobny był do sera Roquefort." Musiał być chyba przystojny. Ale mimo wszystko nie wydał się taki pani de Charrieres. Zdaje się, uważała, że jest raczej bezbarwny. A może nikt nie rozumie własnej twarzy? A może chodzi o to, że żyję samotnie? Ludzie mający towarzystwo przywykli widzieć się w lustrze takimi, jakimi widzą ich przyjaciele. Nie mam przyjaciół: czy dlatego moja skóra jest taka naga? Można by powiedzieć tak, można by powiedzieć, że to natura bez ludzi. Nie chce mi się już pracować, nie mogę już nic robić, trzeba czekać nocy. Wpół do szóstej Jest niedobrze, całkiem niedobrze! Czuję to świństwo, Mdłości. Tym razem coś nowego: chwyciło mnie w kawiarni. Kawiarnie były dotąd moim jedynym schronieniem, bo są pełne ludzi i dobrze oświetlone: nawet to stracę; gdy mnie zaskoczy w pokoju, nie wiem już, gdzie pójdę. Przyszedłem, żeby się przespać z szefową, ale ledwo pchnąłem drzwi, Madeleine, kelnerka, krzyknęła do mnie: "Szefowej nie ma, jest w mieście, załatwia sprawunki." Poczułem żywy zawód w wiadomym miejscu, długie nieprzyjemne łaskotanie. Jednocześnie czułem, jak koszulka ociera się o koniuszki moich piersi, byłem otoczony, porwany przez powolny kolorowy wir, wir mgły, świateł wśród dymu, świateł w lustrach, gdzie lśniły w głębi kanapki - i nie rozumiałem, dlaczego to wszystko, i tak a nie inaczej. Stałem na progu, wahałem się, a potem jakiś cień przemknął po suficie i poczułem, że coś popycha mnie naprzód. Słaniałem się, byłem oszołomiony przez świetliste mgły, które otaczały mnie jednocześnie ze wszystkich stron. Madeleine podeszła falując, żeby zdjąć mi płaszcz, i zauważyłem, że zaczesała włosy do tyłu i przypięła kolczyki: nie poznawałem jej. Widziałem jej grube policzki, które wciąż uciekały w stronę uszu. W zagłębieniu policzków, pod kośćmi policzkowymi, miała różowe plamy, zupełnie oddzielne, które wyglądały, jakby się źle czuły na tej ubogiej skórze. Policzki uciekaly w stronę uszu, a Madeleine uśmiechała się: "Co podać, panie Antoine?" Wtedy chwyciły mnie Mdłości, zwalilem się na kanapkę, nie wiedziałem już, gdzie jestem; widziałem, jak kolory wirują powoli wokół mnie, miałem chęć wymiotować. I proszę: od tego czasu Mdłości nie opuściły mnie, nie ustępują. Zapłaciłem. Madeleine zabrała talerzyk z pieniędzmi. Szklanka przygniata na marmurowym blacie kałużę żółtego piwa, na której unosi się pęcherzyk. W miejscu gdzie siedzę, kanapka jest zapadnięta i żeby się nie ześlizgnąć, muszę się mocno wspierać podeszwami o ziemię; jest mi zimno. Na prawo grają w karty na suknie. Wchodząc nie widziałem ich; czułem tylko, że jest tam jakaś letnia, mdła masa; trochę na kanapce, trochę na stole w głębi, z parami poruszających się rąk. Potem Madeleine przyniosła im karty, sukno i żetony w drewnianej miseczce. Jest ich trzech czy pięciu, nie wiem, nie mam odwagi spojrzeć. Pękła mi sprężyna: mogę ruszać oczami, a głową nie. Głowa jest miękka, elastyczna, można by powiedzieć, że tylko jest postawiona na szyi; jeśli się odwrócę, zrzucę ją. Słyszę jednak krótki oddech i od czasu do czasu widzę kątem oka czerwonawą błyskawicę pokrytą białymi włosami. To ręka. Kiedy właścicielka idzie po sprawunki, przy ladzie zastępuje ją kuzyn. Nazywa się Adolf. Siadając spojrzałem na niego i potem patrzyłem cały czas, bo nie mogłem odwrócić głowy. Jest w samej koszuli, nosi bladofioletowe szelki; rękawy koszuli zakasał powyżej łokci. Ledwo widać szelki na niebieskiej koszuli, są zatarte, zagłębione w niebieskość, ale to fałszywa pokora: naprawdę nie pozwalają o sobie zapomnieć, podniecają mnie swoim baranim uporem, tak jakby zamierzywszy stać się fioletowymi, utknęly w drodze, nie. wyrzekając się jednak swoich pragnień. Miałoby się chęć im powiedzieć: "No już, bądźcie fioletowe, dość na ten temat." Ale nie, trwają w zawieszeniu, uparte w swym nie zakończonym wysiłku. Czasem otaczająca niebieskość nasuwa się i zakrywa je zupełnie. nie widzę ich przez chwilę. Ale to tylko jedna fala, wkrótce niebieskość blednie miejscami i widzę ukazujące się wysepki jasnego wahającego się fioletu; rozszerzają się, łączą i znów tworzą szelki. Kuzyn Adolf nie ma oczu: jego nabrzmiałe uchylone powieki odsłaniają tylko trochę białka. Uśmiecha się z zaspaną miną; od czasu do czasu prycha, szczeknie i zatrzęsie się jak pies, kiedy mu się coś śni. Jego niebieska bawełniana koszula odcina się radośnie na tle czekoladowej ściany. To także powoduje Mdłości. Lub raczej to są Mdłości. Mdłości nie znajdują się we mnie: czuję je tam na ścianie, na szelkach, wszędzie wokół mnie. Łączą się z kawiarnią, to ja znajduję się w nich. Z prawej mojej strony mdła, ciepła masa zaczyna hałasować, porusza swoimi parami rąk. "Proszę, to twój atut. - A jaki jest atut?" Wielki czarny kręgosłup pochylony nad grą: "Hahaha! - Co? To jest atut, właśnie wyszedł. - Nie wiem, nie widziałem... Tak, właśnie wyszedłem atutem. - No dobrze, wjęc atut w kierach." Podśpiewuje: "Atut kier, atut kier." Ktoś mówi: "Co pan robi? Co pan robi? Ja biorę!" Znów ciska - i smak cukru w powietrzu, na podniebieniu. Zapachy. Szelki. Kuzyn podniósł się, zrobił kilka kroków, założył ręce do tyłu, uśmiecha się, podnosi głowę i odchyla się w tył, na końcach obcasów. Usypia w tej pozycji. Stoi tak, chwiejąc się, wciąż się uśmiecha, policzki mu drgają. Upadnie. Przechyla się do tyłu, przechyla, przechyla, twarz ma zupełnie zwróconą w stronę sufitu, a potem w chwili, gdy już się przewracał, chwyta zręcznie za brzeg kontuaru i odzyskuje równowagę. Potem zaczyna znów. Mam tego dosyć, wołam kelnerkę : "Madeleine, bądź taka miła, puść patefon. Te piosenkę, którą lubię, wiesz: "Some of these days". - Dobrze, jeżeli nie będzie przeszkadzać tym panom, panowie nie lubią muzyki w czasie partii. Zaraz się zapytam." Podejmuję wielki wysiłek i odwracam głowę. Jest ich czterech. Madeleine pochyla się nad purpurowym starcem, który ma na końcu nosa lorgnon w czarnej oprawie. Przyciska karty do piersi i patrzy na mnie. "Proszę bardzo." Uśmiechy. Ma spróchniałe zęby. To nie do niego należy czerwona ręka, to ręka jego sąsiada, faceta z czarnymi wąsami. Ten facet z wąsami ma ogromny nos, zjadający mu połowę twarzy. mógłby nim pompować powietrze dla całej rodziny, ale mimo to oddycha ustami, trochę zadyszany. Jest z nimi także młody człowiek z psią miną. Nie odróżniam czwartego gracza. Karty spadają na sukno, kręcą się. Potem ręce z pierścionkami na palcach zbierają je, skrobiąc sukno paznokciami. Ręce rysują białe krechy na suknie, wyglądają tak obrzmiałe i zakurzone. Ciągle spadają karty, ręce poruszają się tam i z powrotem. Cóż za dziwne zajęcie. To nie wygląda ani na grę, ani na śmiech, ani przyzwyczajenie. Myślę, że robią to po prostu dla zabicia czasu. Ale czas jest zbyt obszerny, nie pozwala się napełnić. Wszystko, co w nim zanurzyć, mięknie i rozciąga się. Na przykład ten gest czerwonej ręki, która chwiejnie zbiera karty. jest zupełnie zwiotczały. Trzeba by go rozpruć i przykroić od środka. Madeleine obraca rączkę patefonu. Zeby się tylko nie pomyliła, jak kiedyś, i nie puściła wielkiej arii z Cavaleria Rusticana. Ale nie, dobrze, poznaję melodię już po pierwszych taktach. To Istary rag-time ze śpiewanym refrenem. W roku 1917 słyszałem, jak gwizdali go żołnierze amerykańscy na ulicach La Rochelle. Musi pochodzić sprzed wojny . Ale nagranie jest dużo późniejsze. W każdym razie to najstarsza płyta ze zbioru, płyta Pathe, do przegrywania szafirową igłą. Zaraz będzie refren: najbardziej podoba mi się ten refren, gdy nagle rzuca się naprzód, jak urwisty brzeg w morze. W tej chwili słychać jazz; nie ma melodii, tylko nuty, miriady małych wstrząsów. Nie ma dla nich żadnej przerwy, rodzi je i niszczy nieubłagany porządek, nie pozwalając nigdy skupić się, istnieć dla siebie. Biegną, spieszą się, w locie spadają na mnie czystym uderzeniem i giną. Dobrze byłoby je zatrzymać, ale wiem, że jeśli udałoby mi się zatrzymać jedną, pomiędzy palcami zostałby mi tylko wulgarny i omdlewający ton. Należy przyjąć ich śmierć; powinienem nawet pragnąć tej śmierci: niewiele znam wrażeń bardziej cierpkich i mocnych. Rozgrzewam się, zaczynam czuć się szczęśliwy. Nie ma w tym jeszcze nic nadzwyczajnego, to małe szczęście w Mdłościach: rozpływa się w głębi lepkiej kałuży, w głębi naszego czasu - czasu bladofioletowych szelek i wgniecionych kanapek - składa się z chwil szerokich i miękkich, rozlewających się po brzegach jak plamy z oliwy. Ledwo powstało, jest już stare, wydaje mi się, że znam je od dwudziestu lat. Jest także inne szczęście: na zewnątrz jest ta stalowa taśma, wąskie trwanie muzyki, która przemierza nasz czas na przestrzał i zaprzecza mu, i rozdziera na swoje suche małe drobiny. To inny czas. "Pan Randu gra kiery, ty dajesz asa." Głos przesuwa się i znika. Nic nie czepia się stalowej taśmy, ani otwierające się drzwi, ani podmuch zimnego powietrza, który czuję na kolanach, ani wejście weterynarza z wnuczką: muzyka przeszywa te nieokreślone formy i przechodzi poprzez nie. Ledwo usiadła wnuczka i już ją wzięło: wyprostowana, z szeroko otwartymi oczyma; słucha, przesuwając pięścią po stole. Jeszcze kilka sekund i Murzynka zacznie śpiewać. To wydaje się nieuniknione, tak bardzo narzuca się ta muzyka: nic nie może jej przerwać, nic, co pochodzi od tego czasu, w którym świat został osadzony. ustanie sama, bo taki jest porządek. Dlatego właśnie lubię ten piękny głos, nie z powodu jego pełni czy smutku, ale dlatego, że jest wydarzeniem przygotowanym przez tyle nut, z tak daleka, ginących, aby mógł się narodzić. A jednak jestem niespokojny. wystarczyłoby tak niewiele, aby zatrzymać płytę: pęknięcie sprężyny, kaprys kuzyna Adolfa. Jakie to dziwne, jakie przejmujące, że to trwanie jest tak kruche. Nic nie może go przerwać i wszystko może je złamać. Unicestwił się ostatni akord. W krótkiej ciszy, która nastęPuje, czuję mocno, że już, że coś się stało. Cisza. Some of these days y ou'll miss me honey. Stało się: Mdłości zniknęły. Kiedy głos podniósł się w w ciszy, czułem, jak moje ciało twardnieje, i Mdłości uleciały. Za jednym zamachem: to było prawie męczące, stać się tak twardym, tak błyszczącym. W tym samym czasie trwanie muzyki rozszerzyło się, nabrzmiewając jak trąba. Napełniała salę swoją metaliczną przezroczystością, rozgniatając o mury nasz nieszczęsny czas. Jestem w muzyce. W lustrach toczą się kule ognia; obręcze dymu okrążają je i wirują, zasłaniając i odsłaniając twardy uśmiech światła. Mój kufel z piwem zmniejszył się, stoi mocno: wygląda solidnie, niezbędnie. Chcę go ująć i zważyć, wyciągam rękę... Mój Boże! więc to się przede wszystkim zmieniło: moje gesty. Ten ruch mojej ręki rozwinął się jak majestatyczny temat, przesunął się wzdłuż śpiewu Murzynki; zdawało mi się, że tańczę. Twarz Adolfa jest tutaj, na tle czekoladowej ściany. Zdaje się bliska. W chwili gdy moja dłoń zwierała się, zobaczyłem jego głowę; miała w sobie oczywistość, konieczność wniosku. Zaciskam palce na kuflu, patrzę na Adolfa: jestem szczęśliwy. "Proszę!" Na tle hałasu wznosi się jakiś głos. To mówi mój sąsiad, ugotowany staruch. Jego policzki odcinają się fioletową plamą na brązowej skórze kanapki. Ciska kartę na stół. As karo. Ale młody człowiek z psią miną uśmiecha się. Różowiutki gracz zgięty nad stołem śledzi go ukradkiem, gotów do skoku. "I proszę." Ręka młodego człowieka wynurza się z cienia, zawisa na chwilę, biała, obojętna, a potem spada nagle jak kania i uderza kartą w sukno: różowy grubas podskakuje w górę: "Gówno! Przebił!" Sylwetka króla kier ukazuje się pomiędzy skurczonymi palcami, potem odwracają go, kładą na nos i gra idzie dalej. Piękny król, przybyły z tak daleka, przygotowany tyloma kombinacjami, tyloma nieobecnymi już gestami. Oto jego kolej, żeby zniknąć, aby mogły się narodzić inne kombinacje i inne gesty, ataki, repliki, odwrócenie się szczęścia, tłum drobnych przygód. Jestem wzruszony, odczuwam swoje ciało jak precyzyjną maszynę w spoczynku. Tak, przeżyłem prawdziwe przygody. Nie przychodzi mi do głowy żaden szczegół, ale spostrzegam ścisle powiązanie okoliczności. Przebyłem morza, pozostawiłem za sobą miasta, płynąłem w górę rzek lub zagłębiałem się w lasach i szedłem wciąż ku nowym miastom. Miałem kobiety, biłem się z różnymi facetami; i nigdy nie mogłem powrócić wstecz, tak jak płyta nie może się kręcić do tyłu. I to wszystko dokąd mnie wiodło? Do tej wlaśnie minuty, do tej kanapki, tej kuli jasności, całej wypełnionej brzęczeniem muzyki. And when you leave me. Ja, który tak lubiłem siadać w Rzymie nad brzegiem Tybru, a w Barcelonie, wieczorem, schodzić i wchodzić sto razy na Ramblas, ja, który widziałem koło Angkor, na wysepce Baray de Prah-Kan, drzewo bananowe oplatające korzeniami kaplicę Nagas, jestem tutaj, żyję w tej samej sekundzie, co gracze w manillę, słucham śpiewu Murzynki, podczas gdy na zewnątrz błąka się słaba noc. Płyta stanęła. Weszła noc, słodkawa, niezdecydowana. Nie widać jej, ale ona tu jest, osnuwa lampy. wdycha się w powietrzu coś gęstego. to ona. Jest zimno. Jeden z graczy popycha rozrzucone karty do drugiego, który je zbiera. Jedna została w tyle. Czy jej nie widzą? To dziewiątka kier. Ktoś ją wreszcie bierze, daje ją młodemu człowiekowi z psią miną. "A, dziewiątka kier!" Dobra jest, trzeba iść. Fiołkowy starzec pochyla się nad kartką ssąc koniec ołówka. Madeleine patrzy na niego jasnym i pustym wzrokiem, młody człowiek kręci i obraca w palcach dziewiątkę kier. Mój Boże!... Wstaję ciężko; w lustrze ponad głową weterynarza widzę przesuwającą się nieludzką twarz. Pójdę zaraz do kina. Powietrze robi mi dobrze: nie ma smaku cukru ani winnego zapachu wermutu. Ale rany boskie, jak zimno. Jest wpół do ósmej, nie jestem głodny, a kino rozpoczyna się dopiero o dziewiątej, co robić? Muszę iść szybko, żeby się rozgrzać. Waham się: bulwar za moimi plecami prowadzi do centrum miasta, do wielkiego szyku świateł głównych ulic, do Pałacu Paramount, Imperialu, domu towarowego Jahan. To mnie zgoła nie pociąga: jest czas aperitifu; rzeczy żywe, psy, ludzie, wszystkie miękkie, poruszające się spontanicznie ciała, na razie dosyć tego widziałem. Skręcam w lewo, zagłębię się w tę dziurę, tutaj, na końcu szeregu latarni gazowych: pójdę bulwarem Noir aż do alei Galvani. Dziura świszcze lodowatym wiatrem: tam są tylko kamienie i ziemia. Kamienie są twarde i nie poruszają się. Kawałek nudnej drogi. Na trotuarze z prawej szara lotna masa ze smugami światła szumi jak muszla: to stary dworzec. Jego obecność zapłodniła pierwsze sto metrów bulwaru Noir - od bulwaru Redoute aż do ulicy Paradis - spowodowała narodziny dziesięciu latarni i czterech kawiarni, tuż koło siebie, "Pod Kolejarzem" i trzech innych, które gnuśnieją przez cały dzień, ale rozjaśniają się wieczorem i rzucają świetliste prostokąty na jezdnię. Kąpię się jeszcze trzy razy w żółtym świetle, widzę, jak ze sklepu kolonialno-pasmanteryjnego Rabache wychodzi jakaś starucha, poprawia chusteczkę na głowie i zaczyna biegnąć: to już koniec. Stoję na brzegu chodnika ulicy Paradis, koło ostatniej latarni. Asfaltowa wstęga urywa się nagle. Z drugiej strony ulicy ciemność i błoto. Przechodzę przez ulicę Paradis. Wdepnąłem prawą nogą w kałużę, skarpetka jest mokra; zaczyna się przechadzka. Nie mieszka się w tej okolicy bulwaru Noir. Atmosfera jest tu za ciężka, grunt zbyt niewdzięczny, żeby mogło ustalić się i rozwinąć życie. Trzy tartaki Braci Soleil (Bracia Soleil dostarczyli drewnianej boazerii sklepienia do kościoła Sainte-Cecile-de-la-Mer. jej cena wyniosła sto tysięcy franków) wychodzą wszystkimi drzwiami i wszystkimi oknami na zachód, na słodką ulicę Jeanne-Berthe-Coeuroy, którą wypełniają jazgotem. Na bulwar Victor-Noir wystawiają swoje trzy tylne ściany przedłużające mury. Budynki te ciągną się wzdłuż prawego chodnika na przestrzeni czterystu metrów. nie ma najmniejszego okna, nawet okienka w dachu. A teraz wszedłem obiema nogami w rynsztok. Przechodzę przez jezdnię: na drugim chodniku jedyna lampa gazowa, jak latarnia na najdalszym cyplu ziemi, oświetla pochylony, miejscami zrujnowany płot. Na deskach trzymają się jeszcze kawałki afiszów. Na zielonym tle wykrzywia się promieniście rozdarta, piękna pełna nienawiści twarz; pod nosem ktoś dorysował wąsy ostrymi końcami w dół. Na innym strzępie można jeszcze odcyfrować słowo "rzekomy", białymi literami, z których spadają czerwone krople, może krople krwi. Możliwe, że twarz i napis znajdowały się na tym samym afiszu. Teraz afisz jest podarty, proste i właściwe więzy, które je łączyły, zniknęły, ale powstała samorzutnie inna jedność pomiędzy skręconymi ustami, kroplami krwi, białymi literami, końcówką "omy". można by powiedzieć, że za pomocą tych tajemniczych znaków pragnie się wyrazić zbrodnicza niezmordowana pasja. Pomiędzy deskami widać błyski sygnałów kolejowych. Płot się kończy, zaczyna się długi mur. Mur bez otworów, bez furtek, bez okien, urywający się o dwieście metrów dalej, przylega do domu. Wyszedłem z zasięgu latarni; wchodzę w ciemną dziurę. Mój cień u stóp wtapia się w czerń i mam wrażenie, że pogrążam się w lodowatej wodzie. Przede mną, w głębi, poprzez grubą ciemność, dostrzegam różową bladość: to aleja Galvani. Odwracam się; poza latarniami gazowymi, daleko, pozostało trochę jasności: to właśnie dworzec i cztery kawiarnie. Poza mną, przede mną sa ludzie, piją i grają w karty w barach. Tutaj jest tylko ciemność. Wiatr przynosi mi chwilami płynące z daleka samotne ciche dzwonienie. Odgłosy życia, warkot samochodów, krzyki, naszczekiwania psów nie dochodzą poza oświetlone ulice, pozostają w cieple. Ale to dzwonienie przenika ciemności i dochodzi aż tutaj: jest bardziej twarde i mniej ludzkie niż inne dźwięki. Zatrzymuję się, żeby go posłuchać. Jest mi zimno, bolą mnie uszy; muszą być zupełnie czerwone. Ale już nie czuję siebie; zostałem porwany przez czystość tego, co mnie otacza; nic żywego; wiatr świszcze, napięte pasma uciekają w noc. Bulwar Noir nie ma nieprzyzwoitej miny mieszczańskich ulic wdzięczących się do przechodniów. Nikt nie zatroszczył się o jego przyozdobienie, wręcz przeciwnie. Przeciwieństwo ulicy Jeanne-Berthe-Coeuroy, alei Galvani. W okolicy dworca mieszkańcy Bouyille pilnują tego jeszcze trochę, czyszczą go od czasu do czasu ze względu na podróżnych. Ale zaraz dalej, opuszczony, biegnie prosto na oślep, aby zderzyć się z aleją Galyani. Miasto o nim zapomniało. Czasem przejeżdża tu całym pędem wielka ciężarówka ziemistego koloru, grzmiąc rozgłośnie. Nawet nie mordują tutaj, z braku morderców i ofiar. Bulwar Noir jest nieludzki. Jak minerał. Jak trójkąt. To szczęście, że jest taki bulwar w Bouville. Zwykle można je spotkać tylko w stolicach; w Berlinie od strony Neukolln albo jeszcze bliżej Friedrichshein, a w Londynie za Greenwich. Proste i brudne, pełne przeciągów korytarze, z szerokimi pozbawionymi drzew trotuarami. Ulice te znajdują się prawie zawsze poza obrębem śródmieścia, w tych dziwnych dzielnicach, gdzie są fabryki miasta, obok dworców towarowych, remiz tramwajowych, rzeźni, gazowni. W dwa dni po burzy, kiedy całe miasto spocone w słońcu promieniuje wilgotnym ciepłem, są jeszcze całkiem zimne, zachowują swoje błoto i swoje kałuże. Mają nawet kałuże, które nigdy nie wysychają, poza jednym miesiącem w roku, sierpniem. Mdłości pozostały tam, w żółtym świetle. Jestem szczęśliwy: to zimno jest tak czyste, tak czysta jest ta noc; czy ja sam nie jestem falą lodowatego powietrza? Nie mieć ani krwi, ani limfy, ani ciała. Płynąć tym długim kanałem ku tamtej bladości. Być tylko chłodem. Oto ludzie. Dwa cienie. Dlaczego musieli przyjść tutaj? To mała kobieta, która ciągnie za rękaw mężczyznę. Mówi szybkim i cienkim głosem. Nie chwytam, co mówi, bo wieje wiatr. "Zamkniesz się wreszcie?" - mówi mężczyzna. Ona ciągle mówi. On odpycha ją gwałtownie. Patrzą na siebie z wahaniem, a potem mężczyzna wkłada ręce do kieszeni i odchodzi nie oglądając się. Mężczyzna zniknął. Od kobiety dzielą mnie teraz zaledwie trzy metry. I nagle głuche i chrapliwe dźwięki rozdzierają ją, wyrywają się i z niesłychaną gwałtownością napełniają całą ulicę. "Karol, proszę cię, zrozumiałeś, co ci powiedziałam? Karol, wróć, mam tego dosyć, za dużo już tego nieszczęścia!" Przechodzę tak blisko, że mógłbym jej dotknąć. To... ale jak uwierzyć, że to rozpalone ciało, ta twarz pałająca boleścią?.. a jednak poznaję chusteczkę, płaszcz, brązowawe znamię na prawej ręce; to ona, to Lucie, służąca. Nie śmiem ofiarować jej pomocy, chcę tylko, żeby mogła poprosić o nią sama, jeśli zechce: przechodzę obok powoli i spoglądam na nią. Utkwiła we mnie oczy, ale zdaje się mnie nie poznawać; wygląda, jakby całkiem zagubiła się w swoim cierpieniu. Idę kilka kroków. Odwracam się... Tak, to ona, to Lucie. Ale zmieniona, nie do poznania, cierpiąca z szaloną hojnością. Zazdroszczę jej. Stoi tu, wyprostowana, z rozkrzyżowanymi rękami, tak jakby oczekiwała stygmatów. Otwiera usta, zatyka ją. Mam wrażenie, że ściany stały się wyższe po obu stronach ulicy, że zbliżyły się do siebie, że Lucie znajduje się w głębi studni. Czekam kilka chwil; boję się, że nagle upadnie. jest zbyt krucha, żeby znieść tę niezwykłą boleść. Ale ona nie rusza się, jakby zmieniła się w kamień, jak wszystko, co ją otacza. Przez chwilę zastanawiam się, czy się nie pomyliłem co do niej, czy nagle nie objawiła mi się jej prawdziwa natura... Lucie wydaje cichy jęk. Podnosi rękę do gardła otwierając szeroko zdziwione oczy. Nie, nie z siebie czerpie siłę takiego cierpienia. Bierze to z zewnątrz... to ten bulwar. Trzeba by ją wziąć za ramiona, wyprowadzić na światło, pomiędzy ludzi, na słodkie i różowe ulice: tam nie można tak bardzo cierpieć; rozluźniłaby się, odzyskałaby swój pozytywny wygląd i zwykły stan swoich cierpień. Zostawiam ją. W końcu i tak ma szczęście. Ja jestem zbyt spokojny od trzech lat. Ja nie mogę już nic otrzymać od tych tragicznych samotności, jedynie trochę jałowej czystości. Odchodzę. Czwartek, wpół do dwunastej Pracowałem przez dwie godziny w czytelni. Zszedłem na podworzec Hipotek, żeby wypalić fajkę. Plac wybrukowany różowymi cegłami. Mieszkańcy Bouyille są z niego dumni, ponieważ pochodzi z XVIII wieku. Na początku ulicy Chamade i ulicy Suspedard stare łańcuchy zagradzają drogę pojazdom. Panie w czerni, które wyprowadzają psy na spacer, przesuwają się pod arkadami, wzdłuż murów. Rzadko wychodzą na środek, rzucają jednak z boku dziewczęce spojrzenia, ukradkowe i zadowolone, na statuę Gustawa Impetraz. Nie znają chyba nazwiska tego olbrzyma z brązu, ale widzą wyraźnie, po jego surducie i cylindrze, że był to ktoś z dobrego towarzystwa. W lewej ręce trzyma kapelusz, a prawą opiera na stosie arkuszy. to trochę tak, jakby na tym cokole stał ich dziadek, odlany z brązu. Nie muszą na niego długo patrzeć, żeby zrozumieć, że myślał tak jak one, całkiem tak samo jak one, na wszystkie tematy. Swój autorytet i ogromną erudycję czerpaną z arkuszy ksiąg in folio, przyciśniętych jego ciężką ręką, oddał na użytek ich małych myśli, ograniczonych i solidnych. Damy w czerni odczuwają ulgę, mogą spokojnie błądzić myślami koło spraw domowych, spacerować z psem; nie muszą już bronić świętych myśli, dobrych myśli, odziedziczonych po ojcach; ich strażnikiem stał się człowiek z brązu. Wielka Encyklopedia poświęca tej osobistości kilka linijek; czytałem je zeszłego roku. Położyłem tom na parapecie; przez szybę mogłem widzieć zieloną głowę Impetraza. Dowiedziałem się, że rozwijał ożywioną działalność około 1890 roku. Był inspektorem akademii. Malował urocze bzdurki i napisał trzy książki: O popularności u starożytnych Greków (1887), Pedagogika Rollina (1891) i Testament poetycki w 1899. Umarł w 1902 roku, ku szczeremu żalowi potomków i ludzi obdarzonych dobrym smakiem. Oparłem się o fasadę biblioteki. Ciągnę fajkę, która zaraz zgaśnie. Widzę starszą panią: wychodzi trwożliwie spod arkad, patrzy na Impetraza z miną przebiegłą i upartą. Nagle ośmiela się, przechodzi przez podworzec tak szybko, jak tylko pozwalają jej kończyny, i zatrzymuje się na chwilę przed posągiem poruszając żuchwami. Potem ucieka, czarna na tle różowego bruku, i znika w szczelinie muru. Ten plac z różowymi cegłami i domami był może wesoły około roku 1800. Teraz ma w sobie coś suchego i złego, a nawet troszkę groźnego. To pochodzi od tego człowieka, tam w górze, na cokole. Odlewając w brązie tego profesora uczyniono z niego ozarownika. Obserwuję Impetraza z przodu. Nie ma oczu, ledwo trochę nosa, brodę wyżartą przez ten dziwny trąd, który czasami jak epidemia rzuca się na wszystkie posągi w dzielnicy. Kłania się; na jego kamizelce jest wielka jasnozielona plama w okolicy serca. Minę ma cierpiętniczą i złą. Nie żyje, oczywiście, ale nie jest także nieożywiony. Emanuje z niego głucha potęga. czuję to jak napór wiatru: Impetraz chce mnie wypędzić z podworca Hipoteki. Nie odejdę, nim nie skończę fajki. Spoza mnie wychyla się nagle wysoki chudy cień. Wzdrygnąłem się. "Przepraszam, nie chciałem przeszkodzić. Widziałem, że porusza pan wargami. Na pewno powtarzał pan zdania ze swojej książki." Śmieje się. "Wyłapywał pan aleksandryny." Patrzę na Samouka z osłupieniem. Ale on wydaje się zdziwiony moim zdziwieniem: "Czy nie powinno się starannie unikać aleksandrynów w prozie?" Spadłem nieco w jego oczach. Pytam go, co robi tu o tej porze. Tłumaczy mi, że szef zwolnił go wcześniej, więc przyszedł prosto do biblioteki; nie pójdzie na obiad, będzie czytał, póki nie zamkną. Przestałem zwracać na niego uwagę, ale on musiał odejść od pierwszego tematu, gdyż nagle słyszę: "...mieć Szczęście i napisać książkę, tak jak pan. Powinienem coś powiedzieć. "Szczęście..." - mówię z powątpiewającą miną. Myli się co do znaczenia mojej i odpowiedzi i poprawia się na tychmiast: "Oczywiście, proszę pana, powinienem był powiedzieć: zasługę." Wchodzimy na schody. Nie chce mi się pracować. Ktoś zostawił na stole Eugenię Grandet, książka jest otwarta na dwudziestej siódmej stronie. Biorę ją odruchowo, zaczynam czytać dwudziestą siódmą, potem dwudziestą ósmą stronę, nie mam odwagi zaczynać od początku. Samouk żywym krokiem skierował się do półek przy ścianie; przynosi dwa tomy i kładzie je na stole z miną psa, który znalazł kość. "Co pan czyta?" Zdaje mi się, że nie ma chęci odkrywać tego przede mną: waha się trochę, toczy swoimi wielkim błędnymi oczami, potem podaje mi ksiażki, ociągając się. Są to torf i torfowiska Larbaletriera i Hitopadesa albo Nauka poźyteczna Lastexa. I cóż? Nie rozumiem, co go zawstydza: jego lektury wydają mi się bardzo przyzwoite. Z poczucia obowiązku kartkuję Hitopadesa i znajduję tam same wzniosłości. Godzina trzecia Odłożyłem Eugenię Grandet. Zabrałem się do pracy, ale bez zapału. Samouk, widząc, że piszę, patrzy na mnie z pożądliwym uszanowaniem. Od czasu do czasu unoszę głowę, widzę wielki sztywny kołnierzyk, z którego wychyla się jego szyja kurczęcia. Nosi wytarte ubrania, ale jego bielizna olśniewa białością. Wziął teraz inny tom z tej samej półki, czytam odwrócony tytuł: Strzała Caudebec, kronika normandzka Julii Lavergne. Lektury Samouka zawsze mnie zniechęcają. Nagle przypominam sobie nazwiska ostatnio przeglądanych przez niego autorów. Lambert, Langlois, Larbaletrier, Lastex, Layergne. Przychodzi olśnienie. Zrozumiałem metodę Samouka: kształci się w porządku alfabetycznym. Przypatruję mu się ze szczególnym podziwem. Jakiejż potrzeba woli, aby wolno, z uporem, wypełniać tak szeroko zakrojony plan? Pewnego dnia, przed siedmiu laty (powiedział mi, że studiuje od siedmiu lat), wszedł uroczyście do tej sali. Przebiegł spojrzeniem niezliczone książki wypełniające ściany i musiał powiedzieć, prawie jak Rastignac: "Ja i ty, Humanistyko". Potem poszedł wziąć pierwszą książkę z pierwszej półki z prawej strony na końcu; otworzył ją na pierwszej stronie, z uczuciem szacunku i grozy, łączącej się z nieodwołalną decyzją. Dzisiaj jest na literze L. K po J, L po K. Przeszedł brutalnie od studiowania chrząszczy do teorii kwantów, od dzieła o Tamerlanie do katolickiego pamfletu na darwinizm: nie znie chęcił się ani na chwilę. Przeczytał wszystko; zgromadził w swojej głowie połowę tego, co wiadomo na temat partenogenezy, połowę argumentów przeciw wiwisekcji. Poza nim, przed nim jest cały wszechświat. I zbliża się dzień, kiedy zamykając ostatni tom z ostatniej półki z lewego końca powie: "A teraz?" To pora jego podwieczorku, je ze spokojną mina chleb i tabliczkę czekolady Gala Peter. Powieki ma opuszczone i mogę przyglądać się do woli jego pięknym wygiętym rzęsom - zupełnie kobiecym. Czuć go zapachem starego tytoniu, z którym, gdy wzdycha, miesza się słodki zapach czekolady. PIĽTEK, GODZINA TRZECIA Jeszcze trochę i wpadłbym w pułapkę lustra. Unikam go, ale za to wpadam w pułapkę Slzyby. bezczynny, ze zwieszonymi rękami przybłiżam się do okna. Budowa, Płot, Stary Dworzec. - Stary Dworzec, Płot, Budowa. Ziewam tak szeroko, że łzy napływają mi do oczu. W prawej ręce trzymam fajkę, a w lewej paczkę z tytoniem. Trzeba by nabić fajkę. Ale nie mam odwagi. Ręce mi opadają, przyciskam czoło do szyby. Drażni mnie ta starucha. Drepcze uparcie, z wzrokiem zagubionym nie wiadomo gdzie. Czasem zatrzymuje się z wystraszoną miną, jakby musnęło ją niewidzialne niebezpieczeństwo. oto jest już pod moim oknem, wiatr przykleja jej spódnicę do kolan. Zatrzymuje się, poprawia chusteczkę. Ręce jej się trzęsą. Odchodzi: Teraz widzę jej plecy. Stara stonoga! Przypuszczam, że skręci na prawo, na bulwar Noir. Ma do przejścia ze sto metrów. tak jak idzie, zajmie jej to na pewno dziesięć minut, dziesięć minut, w czasie których będę tak stał patrząc na nią, z czołem przylepionym do szyby. Zatrzyma się dwadzieścia razy, zacznie iść, zatrzyma się... Widzę przyszłość. Jest tam, już gotowa, na ulicy, zaledwie trochę bledsza niż teraźniejszość. Czego potrzebuje, żeby się zrealizować? Czego to jej doda? Starucha oddala się, utykając, zatrzymuje się, poprawia siwy kosmyk wyślizgujący się spod chusteczki. Kroczy, była tam, teraz jest tutaj... zgubiłem się: nie wiem, czy widzę jej ruchy, czy je przewiduję? JUŻ nie rozróżniam teraźniejszości od przyszłości, a jednak to trwa, to spełnia się po trochu; stara posuwa się wyludnioną ulicą; szura swoimi męskimi buciorami. To właśnie czas, czas zupełnie nagi, to powoli staje się istnieniem, to każe czekać na siebie i gdy to przychodzi, napawa obrzydzeniem, bo spostrzegamy, że to znajdowało się tam już od dawna. Stara zbliża się do rogu ulicy, jest już tylko kupką czarnych szmat. No proszę, tak, oczywiście, to nowość, nie było jej tam przed chwilą. Ale to nowość już matowa, zdeflorowana, nie mogąca zgoła zadziwić. Skręci za róg ulicy, skręca - trwa to całą wieczność. Odrywam się od okna i chwiejąc się przebiegam przez pokój; idę na lep zwierciadła, przeglądam się, mam siebie dość: znów wieczność. Wreszcie wymykam się swojej twarzy i padam na łóżko. Patrzę w sufit, chciałbym usnąć. Spokój. Spokój. Nie czuję już prześlizgiwania się, muśnięć czasu. Widzę obrazy na suficie. Najpierw kręgi światła, a później krzyże. Migotanie. A potem tworzy się inny obraz; w głębi moich oczu, właśnie ten. Jest to wielkie zwierzę na klęczkach. Widzę jego przednie łapy i juki. Reszta jest zamglona. Jednak rozpoznaję dobrze: to wielbłąd, którego widziałem w Marrakesz, przywiązanego do głazu. Klękał i podnosił się sześć razy z rzędu; chłopcy śmiali się i podjudzali go okrzykami. Przed dwoma laty było cudownie, wystarczyło tylko zamknąć oczy, wkrótce moja głowa brzęczała jak ul, widziałem twarze, drzewa, domy, Japonkę z Kamaishi, która naga myła się w beczce, martwego Rosjanina wykrwawionego przez szeroką otwartą ranę, a koło niego rozlewała się kałużą wszystka jego krew. Odnajdywałem smak kus-kus, zapach oliwy, który w południe napełnia ulice Burgos, zapach kopru unoszący się na ulicach Tetuanu, gwizdanie greckich pastuchów. byłem przejęty. Ale już od dawna ta radość się wyczerpała. Czy odrodzi się dzisiaj? W mojej głowie gorące słońce przesuwa się uparcie, jak tarcza w latarni magicznej. Za nim postępuje kawałek niebieskiego nieba; po kilku wstrząsach nieruchomieje, jestem nim cały wyzłocony we środku. Z jakiego marokańskiego (czy algierskiego? czy syryjskiego?) dnia oderwał się nagle ten odłamek? Poddaję się i zatapiam w przeszłości. Meknes. Jak wyglądał ten góral, który nas tak przestraszył w małej uliczce, pomiędzy meczetem Berdaine i tym uroczym placem ociemonym przez jedną morwę? Szedł na nas, Anny była po mojej prawej stronie. Czy po lewej? To słońce i to niebieskie niebo były tylko oszustwem. Nabieram się na to po raz setny. Moje wspomnienia są jak dukaty w diabelskiej sakiewce: gdy ją otworzyć, znajduje się tylko uschłe liście. Góral jawi mi się tylko jako wielkie martwe, mleczne oko. Ale czy to jest naprawdę jego oko? Lekarz, który wykładał mi w Baku zasadę państwowych izb poronień, był też jednooki i gdy chcę sobie przypomnieć jego twarz, pokazuje mi się także ta biaława gałka. Ci dwaj mężczyźni, jak Norny, mają tylko jedno oko, które sobie kolejno podają. Z tym placem w Meknes, gdzie przecież chodziłem co dzień, sprawa przedstawia się jeszcze prościej; nie widzę go wcale. Pozostało mi nieokreślone uczucie, że był uroczy, i te cztery słowa połączone w całość nie do rozdzielenia: uroczy plac w Meknes. Niewątpliwie, jeśli zamknę oczy lub tępo wpatrzę się w sufit, będę mógł odtworzyć scenę: drzewo w dali, ciemny i krępy kształt biegnący na mnie. Ale wymyślam to wszystko, gdyż jest mi potrzebne. Ten Marokańczyk był wysoki i suchy, zresztą zobaczyłem go dopiero, jak mnie dotknął. Tak więc wiem jeszcze, że był wysoki i suchy. pewne skrótowe wiadomości trwają w mej pamięci. Ale już nic nie widzę: mogę sobie zdrów szukać w przeszłości, a i tak wyjmuję z niej tylko strzępy obrazów i niezbyt dobrze wiem, co przedstawiają, ani czy są to wspomnienia, czy rzeczy zmyślone. Zresztą w wielu przypadkach zniknęły nawet te strzępki; pozostały tylko słowa. mógłbym jeszcze opowiadać historie, opowiadać je dobrze (jeśli chodzi o kawały, nie boję się nikogo prócz oficerów marynarki i zawodowców), ale to są już tylko szkielety. Mówi się tam o pewnym facecie, który zrobił to czy tamto, ale to nie ja, ja nie mam z nim nic wspólnego. Facet wędruje po krajach, o których wiem nie więcej od kogoś, kto tam nigdy nie był. W moim opowiadaniu zdarza się czasem, że wymawiam te piękne nazwy, które czyta się w atlasach. Aranjuez czy Canterbury. Rodzą we mnie zupełnie nowe obrazy, podobnie jak tworzą je z książek ludzie, którzy nigdy nie podróżowali: mam sny o słowach, i więcej nic. Na sto martwych historii znajdzie się jednak jedna czy dwie historie żywe. Wywołuję je ostrożnie, tylko czasem. Nie za często, gdyż boję się je zatrzeć. Wyławiam jedną z nich, widzę dekoracje, osoby, postawy. Nagle zatrzymuję się: poczułem przetarcie, zobaczyłem jak pod wątkiem doznań przebija słowo. Zgaduję, że to słowo zajmie wkrótce miejsce wielu obrazów, które kocham. Natychmiast się zatrzymuję, myślę szybko o czymś innym, nie chcę zmęczyć moich wspomnień. Na próżno. kiedy wywołam je następnym razem, pokaźna ich część okaże się już zakrzepła. Próbuję nieokreślonego ruchu, żeby wstać, poszukać moich fotografii z Meknes, w skrzyni, którą wepchnąłem pod stół. Ale po co? Te afrodizjaki nie mają jUŻ żadnego wpływu na moją pamięć. Niedawno znalazłem pod bibularzem małe wyblakłe zdjęcie. Uśmiechająca się kobieta koło portowego basenu. Przez chwilę patrzyłem nie mogąc jej rozpoznać. Potem przeczytałem z drugiej strony. "Anny. Portsmouth, 7 kwietnia 27." Nigdy nie czułem tak silnie jak dzisiaj, że nie mam tajemnych wymiarów, że jestem ograniczony do swojego ciała, do lekkich myśli, które unoszą się z niego jak Pęcherzyki. Tworzę swoje wspomnienia z obecnej teraźniejszości. Jestem wrzucony w teraźniejszość i tu pozostawiony. Na próżno usiłuję dosięgnąć przeszłości, nie mogę się wymknąć. I Pukanie. To Samouk, zapomniałem o nim. Obiecałem mu pokazać zdjęcia z podróży. Niech go diabli wezmą. Siada na krześle, jego napięte pośladki dotykają oparcia, a sztywny korpus pochyla się naprzód. Zeskakuję z łóżka na podłogę i zapalam światło: "Po co. proszę pana? Było zupełnie dobrze. - Ale nie do oglądania fotografii..." Biorę od niego kapelusz, z którym nie wie, co zrobić. "Naprawdę chce mi je pan pokazać? - Ależ oczywiście." To wyrachowanie. Mam nadzieję, że oglądając je będzie siedział cicho. Zanurzam się pod stołem, popycham skrzynkę w stronę jego lakierków i kładę mu na kolanach stos kart pocztowych i fotografii: Hiszpania i Maroko hiszpańskie. Widzę jednak po jego uśmiechniętej i otwartej minie, że grubo się pomyliłem, licząc, że skłonię go do milczenia. Rzuca okiem na widoczek Saint-Sebastien, sfotografowany z góry Igueldo, kładzie go ostrożnie na stole i przez chwilę siedzi w milczeniu. Potem wzdycha: "Ach! Proszę pana. Ma pan szczęście. Jeśli to prawda, co się mówi, podróże to najlepsza szkoła. Pan też tak myśli?" Robię niewyraźny ruch. Na szczęście nie skończył. "To dopiero musi być wstrząs. Jeśli miałbym kiedyś odbyć podróż, to chyba przedtem, przed wyjazdem, chciałbym spisać najdrobniejsze nawet cechy mego charakteru, żeby wracając móc porównać to, czym byłem, z tym, czym się stałem. Czytałem, że są podróżnicy, którzy tak bardzo zmienili się fizycznie i moralnie, że najbliżsi krewni nie rozpoznawali ich po powrocie." Przekłada w roztargnieniu wielką paczkę fotografii. Bierze jedną i kładzie na stole nie patrząc; potem przygląda się bacznie następnemu zdjęciu, które przedstawia świętego Hieronima, rzeźbę na ambonie katedry w Burgos. "Widział pan tego Chrystusa ze zwierzęcej skóry, znajdującego się w Burgos? Wie pan, jest bardzo ciekawa książka o tych statuach ze skóry zwierzęcej, a nawet ludzkiej. A czarna Madonna? To nie w Burgos, to w Saragossie? Ale może jest także jedna w Burgos? Pielgrzymi całują ją, prawda? - to znaczy tę z Saragossy. I jest ślad jej stopy na płycie posadzki? W takiej niszy, gdzie matki wpychają dzieci?" - Całkiem sztywno, popycha dwoma rękami nieistniejące dziecko. Można by powiedzieć, że wyrzeka się darów Artakserksesa. "Ach! obyczaje, proszę pana, to... to ciekawe." Trochę zadyszany wyciąga ku mnie swoją wielką oślą szczękę. Czuć go tytoniem i spleśniałą zatęchłą wodą. Jego piękne błądzące oczy błyszczą jak meteory, a rzadkie włosy koronują mgiełką jego czaszkę. Pod tą czaszką Samojedzi, Niam-Niam, Malgasze, krajowcy z Ziemi Ognistej, święcą najdziwniejsze obrzędy, zjadają starych ojców, dzieci, kręcą się w kółko aż do omdlenia przy dźwiękach tam-tamów, oddają się frenezji amoku, palą swoich zmarłych, wykładają ich na dachy, puszczają z prądem wody w czółnie oświetlonym pochodnią, spółkują bezładnie, matka z synem, ojciec z córką, brat z siostrą, kaleczą się, kastrują, rozciągają sobie wargi przy pomocy drewnianych krążków, dają sobie wycinać na biodrach potworne zwierzęta. ..... "Czy można powiedzieć, za Pascalem, że obyczaj jest drugą naturą?" Zatopił we mnie swoje czarne oczy, błaga o odpowiedź. "To zależy" - mówię. Odetchnął. ... "To samo myślałem, wie pan. Ale ja tak mało sobie ufam; trzeba by mieć wszystko przeczytane. Ale następna fotografia to szał. Wydaje okrzyk radości. "Segowia! Segowia! Przecież czytałem, książkę o Segowii." Dorzuca z pewną szlachetnością: "Wie pan, nie przypominam sobie już nazwiska jęj autora. Mam czasem dziurę w głowie. N ... No... Nod... - Niemożliwe - mówię mu żywo - przecież doszedł pan dopiero do Lavergne...", i zaraz żałuję tego zdania: w ońcu nigdy mi nie mówił o tej metodzie lektury, to musi być szalony sekret. Rzeczywiście, traci pewność siebie i jego grube wargi odymają się płaczliwie. Potem schyla głowę i ogląda z dzie sięć kart pocztowych nic nie mówiąc. Po pół minucie widzę jednak wyraźnie, że rozpiera go potężny entuzjazm i że pęknie, jeśli nie zacznie mówić: "Kiedy dokończę swego wykształcenia (potrzeba mi jeszcze sześciu lat), dołączę się, jeśli mi pozwolą, do studentów i profesorów odbywających co roku wycieczkę na Bliski Wschód. Chciałbym uściślić pewne wiadomości - powiedział z namaszczeniem - byłbym też zadowolony, gdyby przydarzyło mi się coś niespodziewanego, nowego, no po prostu, jakieś przygody." Zniżył głos i zrobił szelmowską minę. - "Jakie przygody? - pytam go zdziwiony. - Najrozmaitsze, proszę pana. Pomyliłem pociąg. Wysiadam w nieznanym mieście. Gubię portfel, przez pomyłkę zostaję zatrzymany, spędzam noc w więzieniu. Wie pan, myślę, że można zdefiniować przygodę: wydarzenie, które wykracza poza zwykłość, niekoniecznie będąc czymś nadzwyczajnym. Mówi się o magii przygód. Czy to wyrażenie wydaje się panu słuszne? Chciałbym pana o coś zapytać. - O co?" Czerwieni się i uśmiecha. "To może niedyskretne... - Nie szkodzi, niech pan mówi." Pochyla się ku mnie i pyta z półprzymkniętymi oczyma: "Czy miał pan dużo przygód?" Odpowiadam machinalnie: "Trochę." i rzucam się do tyłu, żeby uniknąć jego zionącego oddechu. Tak, powiedziałem to machinalnie, bez zastanowienia. Zazwyczaj jestem rzeczywiście raczej dumny, że miałem tyle przygód. Ale dzisiaj, ledwo wymówiłem te słowa, zdjęło mnie wielkie oburzenie na siebie: zdaje mi się już że kłamię, że przez całe życie nie miałem najmniejszej przygody, lub raczej że nie wiem, co oznacza to słowo. Jednocześnie czuję na swoich barkach to samo zniechęcenie, które ogarnęło mnie w Hanoi, prawie przed czterema laty, kiedy Mercier naciskał, żeby się do niego przyłączyć, i gdy nie odpowiadając patrzyłem na khmerski posążek. A myśl znajduje się tuż, ta gruba biała masa, która wtedy napawała mnie takim niesmakiem: nie widziałem jej od czterech lat. "Czy można pana prosić..." - mówi Samouk. Do licha! Żeby mu opowiedzieć jedną z tych sławetnych przygód. Na ten temat nie powiem już ani słowa. "A tu - mówię, pochylony nad jego wąskimi plecami, dotykając palcem jednego ze zdjęć - to Santillana, najpiękniejsza wioska w Hiszpanii. - Santillana Gil Blasa? Myślałem, że nie istnieje. Ach, proszę pana, ile można skorzystać z rozmowy z panem. Od razu widać, że pan podróżował." Wyrzuciłem Samouka za drzwi, wypchawszy mu kieszenie widokówkami, rycinami i fotografiami. Wyszedł zachwycony, a ja zgasiłem światło. Teraz jestem sam. No, niezupełnie sam. Jest jeszcze ta myśl, naprzeciw mnie, czeka. Zwinęła się w kłębek, jak wielki kocur. Niczego nie tłumaczy, nie rusza się i zadowala się mówieniem nie. Nie, nie miałem przygód. Nabijam fajkę, zapalam ją, wyciągam się na łóżku, nakrywam nogi płaszczem. Dziwi mnie, że czuję się taki smutny i znużony. Nawet jeśli to prawda, że nigdy nie miałem przygód, cóż to szkodzi? Przede wszystkim zdaje mi się, że chodzi tu tylko o słowa. Na przykład ta sprawa z Meknes, o której myślałem przed chwilą: skoczył na mnie Marokańczyk i zamachnął się wielkim scyzorykiem. Ale ja zadałem mu cios pięścią poniżej skroni... Zaczął wtedy krzyczeć po arabsku, pojawiła się masa wszarzy, którzy gonili nas aż po suk Attarin. No i co, można to nazwać, jak się chce, ale przecież jest to rzecz, która mi się wydarzyła. Jest już zupełnie ciemno i nie jestem pewny, czy fajka się pali. Przejeżdża tramwaj: czerwony odblask na suficie. Potem jakiś ciężki pojazd, aż dom się trzęsie. Już chyba szósta. Nie miałem przygód. Przydarzały mi się jakieś historie, wydarzenia, zajścia, co tylko chcieć. Ale nie przygody. Zaczynam rozumieć, że to nie jest jednak kwestia słów. Jest coś, na czym zależało mi bardziej niż na całej reszcie i nie zdawałem sobie z tego sprawy. To nie była miłość, nie Bóg, ani sława, ani bogactwo. To było... Tak, wyobrażałem sobie, że w pewnych chwilach moje życie mogłoby nabrać rzadkiej i drogocennej jakości. Nie zachodziła potrzeba nadzwyczajnych okoliczności: żądałem tylko trochę twardości. Moje obecne życie nie ma w sobie nic świetnego, ale od czasu do czasu, na przykład, gdy w kawiarniach rozlegała się muzyka, cofałem się w przeszłość i mówiłem sobie: niegdyś, w Londynie, w Meknes, w Tokio, zaznałem cudownych chwil, miałem przygody. To właśnie jest mi obecnie odjęte. Dowiedziałem się, nagle, bez widocznej przyczyny, że okłamywałem się przez dziesięć lat. Przygody są w książkach. I oczywiście, wszystko to, co opowiada się w książkach, może zdarzyć się naprawdę, ale nie w ten sam sposób. Zależało mi na tym sposobie dziania się. Chodziłoby najpierw o to, aby początek był zawsze prawdziwym początkiem. Cóż z tego! widzę teraz dobrze, czego chciałem. Prawdziwego rozpoczęcia, ukazującego się jak dźwięki trąbki, jak pierwsze nuty melodii jazzowej, nagle. Przecinającego znudzenie, utwierdzającego trwanie; jednego z tych wieczorów, o których mówi się potem: "Przechadzałem się, był to wieczór majowy." Przechadzka, właśnie ukazał się księżyc, panuje nastrój bezczynności, nieobecności i trochę - pustki. A potem nagle przychodzi myśl: "Coś się zdarzyło." Cokolwiek: lekki trzask w ciemności, wiotka sylwetka przechodzi przez ulicę. Ale to wątłe zdarzenie wcale nie jest takie jak reszta: od razu widzi się, że to początek wielkiego kształtu, którego rysunek gubi się we mgle, więc mówi się sobie: "Coś się zaczyna." Coś zaczyna się, aby się skończyć: przygoda nie może być przedłużona; uzyskuje znaczenie tylko przez swoją śmierć. Być może będzie to także moja śmierć, jestem w to bezpowrotnie wciągnięty. Każda chwila ukazuje się tylko po to, aby przyprowadzić za sobą następne. Tak bardzo zależy mi na każdej chwili: wiem, że jest jedyna niezastąpiona - a przecież nie uczynię żadnego ruchu, aby po wstrzymać ją przed zapadnięciem się w nicość. Ta ostatnia minuta w Berlinie, w Londynie - w ramionach tej napotkanej przedwczoraj kobiety - minuta, którą kocham namiętnie, z kobietą, którą prawie już kocham - musi minąć, wiem o tym. Za chwilę wyjadę do innego kraju. Nie odnajdę tej kobiety, nigdy nie odnajdę tej nocy. Pochylam się nad każdą sekundą, próbuję ją wyczerpać; nie dzieje się nic, nic, czego bym nie pochwycił, czego bym na zawsze nie utrwalił w sobie: ulotnej czułości tych pięknych oczu, hałasów na ulicy, fałszywej jasności świtu: a przecież minuta upływa i nie zatrzymuję jej, lubię jej przemijanie. A później coś urywa się nagle. Przygoda jest skończona, czas odzyskuje swój codzienny bezkształt. Odwracam się; poza mną ta piękna melodyczna forma zanurza się cała w przeszłość. Zmniejsza się, kurczy się zmierzchając, a teraz koniec pokrywa się już z początkiem. Wodząc oczami za tym złotym punktem, myślę, że zgodziłbym się - nawet gdyby trzeba było stracić majątek, przyjaciela - przeżyć znów wszystko, w podobnych okolicznościach, od początku do końca. Ale przygoda nie może się rozpocząć na nowo ani przedłużyć się. Tak, tego właśnie chciałem - niestety! I tego właśnie pragnę jeszcze. Doznaję tyle szczęścia, kiedy spiewa Murzynka; jakie wyżyny bym osiągnął, gdyby moje własne życie było zawartością melodii. Myśl jest ciągle tutaj, nie do nazwania. Oczekuje spokojnie. Właśnie jakby mówi: "Tak? To tego chciałeś? I proszę, właśnie tego nigdy nie miałeś (przypomnij sobie: nabierałeś się na słowa, nazywałeś przygodą blichtr podróży, miłość dziewczyn, bijatyki, świecidełka) i tego nie będziesz miał nigdy - ani nikt inny." Ale dlaczego? DLACZEGO? SOBOTA w POŁUDNIE Samouk nie zauważył, jak wchodziłem do czytelni. Siedział przy samym końcu stołu w głębi sali; położył przed sobą książkę, ale nie czytał. Uśmiechnięty spoglądał na swojego sąsiada z prawej strony, brudnego gimnazjalistę, który często przychodzi do biblioteki. Tamten pozwolił patrzeć na siebie przez chwilę, a potem nagle pokazał mu język wykrzywiając się okropnie. Samouk zaczerwienił się. Pospiesznie wsadził nos w książkę i zatopił się w lekturze. Wróciłem do wczorajszych rozmyślań. Czułem się pusty. Zupełnie było mi obojętne, że to nie były przygody. Ciekawiło mnie tylko, czy nie mogą się zdarzać. Oto co pomyślałem: aby najbardziej banalne wydarzenie mogło się stać przygodą, trzeba i wystarczy zacząć je opowiadać. Na to właśnie nabierają się ludzie: człowiek jest zawsze opowiadaczem zdarzeń, żyje otoczony swoimi zdarzeniami i zdarzeniami innych, wszystko, co się z nim dzieje, widzi poprzez nie; i usiłuje przeżywać swoje życie tak, jakby je opowiadał. Trzeba jednak dokonać wyboru: żyć czy opowiadać. Na przykład, kiedy byłem w Hamburgu, z tą Erną, której nie ufałem i która się mnie bała, prowadziłem dziwne życie. Ale nie zastanawiałem się, byłem w tym zanurzony. A potem pewnego wieczoru, w małej kawiarni San Pauli, poszła do toalety. Zostałem sam, a patefon grał wtedy Blue Sky. Zacząłem sobie opowiadać, co zdarzyło się od opuszczenia statku. Powiedziałem sobie: "Trzeciego wieczoru. gdy wchodziłem do dancingu "Niebieska Grota", zobaczyłem wysoką na wpół pijaną kobietę. I tamta kobieta jest właśnie tą, na którą w tej chwili czekam, słuchając Blue Sky, i która wróci, żeby usiąść po mojej prawej stronie, i zarzuci mi ręce na szyję." I oto odczułem gwałtownie, że to jest przygoda. Ale wróciła Erna, usiadła obok mnie, zarzuciła mi ręce na szyję, a ja nienawidziłem jej, nie wiedząc dobrze dlaczego. Teraz to rozumiem: gdyż należało znów zacząć żyć, a wrażenie przygody zniknęło. Kiedy tylko żyjemy nie zdarza się nic. Zmienia się sceneria, wchodzą i wychodzą ludzie, oto wszystko. Nie ma nigdy początków. Dni idą jeden za drugim bez ładu i składu, jak nieskończone i monotonne dodawanie. Od czasu do czasu dokonujemy częściowego podsumowania; mówi się: już trzy lata jak podróżuję, trzy lata jestem w Bouville. Ale nie ma także końca: nigdy nie opuszcza się kobiety, przyjaciela, miasta, za jednym zamachem. A zresztą wszystko to jest podobne. Szanghaj, Moskwa, Algier, po dwu tygodniach wszystko jest takie samo. Chwilami, rzadko - wyciągamy wnioski, zauważamy, że żyjemy z jakąś kobietą, wdepnąwszy w brzydką historię. Chwilowy błysk. Potem pochód rusza, znów zaczyna się dodawać godziny i dnie. Poniedziałek, wtorek, środa. Kwiecień, maj, czerwiec. 1924, 1925, 1926. Tak; to znaczy żyć. Kiedy jednak opowiada się życie, wszystko ulega zmianie; tylko że jest to zmiana, której nikt nie zauważa: dowodem to, że mówi się o prawdziwych historiach. Tak jakby mogły istnieć prawdziwe historie; wydarzenia dzieją się w jednym kierunku, a my opowiadamy je w kierunku przeciwnym. Pozornie zaczynamy od początku: "Było to pewnego pięknego jesiennego wieczoru w 1922 roku. Byłem urzędnikiem u notariusza w Marommes." A w rzeczywistości rozpoczęliśmy od końca. Ten koniec jest tutaj niewidoczny, lecz obecny, to on nadaje splendoru i znaczenia początkowi. "Przechadzałem się, nie zauważyłem, kiedy wyszedłem z wioski, myślałem o swoich kłopotach pieniężnych." To zdanie, wzięte po prostu, mówi, że facet był zamyślony, ponury, o sto mil od przygody, dokładnie w tym stanie ducha, w którym pozwalamy na mijanie wydarzeń nie zauważając ich. Ale koniec jest tutaj i zmienia wszystko. Dla nas facet jest już bohaterem zdarzenia. Jego ponurość, jego kłopoty pieniężne, są bardziej cenne niż nasze, są ozłocone światłem przyszłych namiętności. I opowiadanie ciągnie się w kierunku odwrotnym: chwile przestały się gromadzić przypadkowo jedne na drugich, zostały pochwycone przez koniec historii, który je przyciąga, i każda z nich przyciąga z kolei chwilę poprzedzającą: "Była noc, ulica była pusta." Zdanie zostało rzucone niedbale, wydaje się przesadne; ale nie damy się na to nabrać i odkładamy je na bok: jest to informacja, której znaczenie pojmiemy potem. Mamy uczucie, że bohater przeżył wszystkie szczegóły tej nocy jak zapowiedź, jak obietnicę, lub nawet, że żył jedynie tymi, które były obietnicami, ślepy i głuchy na wszystko, co nie zapowiadało przygody. Zapominamy, że przyszłość jeszcze nie istniała; facet przechadzał się wśród nocy bez wróżb, ona ofiarowywała mu bezładnie swoje monotonne bogactwa, a on niczego nie wybierał. Chciałem, aby chwile mojego życia szły po sobie i porządkowały się, jak chwile życia, które sobie przypominamy. To tak, jakbyśmy chcieli złapać czas za ogon. NIEDZIELA Zapomniałem dziś rano, że to niedziela. Ubrałem się i szedłem ulicami jak zwykle. Wziąłem ze sobą Eugenię Grandet. A potem, nagle, pchnąwszy furtkę w parku, doznałem wrażenia, że coś czyni mi znak. Ogród był pusty i nagi. Ale... jak by to powiedzieć? Nie miał swojego zwyczajnego wygladu, uśmiechał się do mnie. Zatrzymałem się na chwilę, oparty o ogrodzenie, a potem nagle zrozumiałem, że jest niedziela. To był jakby lekki uśmiech na drzewach, na trawnikach. To było nie do opisania, należałoby powiedzieć bardzo szybko: "To jest park, zima, niedzielny poranek." Puściłem pręty ogrodzenia, odwróciłem się w stronę domów i mieszczańskich ulic i powiedziałem półgłosem: "To niedziela." To niedziela: poza dokami, wzdłuż morza, koło dworca towarowego, wokół miasta są puste hale, a w ciemności nieruchome maszyny. We wszystkich domach mężczyźni golą się przy oknach. głowę mają przechyloną, patrzą to na lusterko, to na zimne niebo, żeby zobaczyć, czy będzie pogoda. Burdele otwierają się przed pierwszymi klientami, ludźmi ze wsi i żołnierzami. W kościołach, w świetle świec mężczyzna pije wino wobec klęczących kobiet. Na wszystkich przedmieściach, pomiędzy nie kończącymi się ścianami fabryk, ruszyły długie czarne szeregi i powoli posuwają się naprzód ku śródmieściu. Na ich przyjęcie ulice przybrały wygląd z dni zamieszek: wszystkie magazyny, prócz tych z ulicy Tournebride, opuściły żelazne żaluzje. Niedługo czarne kolumny wtargną na te ulice, które udają martwotę: najpierw przyjdą kolejarze z Touryille i ich żony pracujące w mydlarniach Saint-Symphorin, potem drobno mieszczanie z Jouxtebouyille, potem robotnicy przędzalni Pinot, potem wszyscy rzemieślnicy z dzielnicy Saint-Ma xence; mężczyźni z Thierache przybędą ostatnim tramwajem o jedenastej. Wkrótce zrodzi się niedzielny tłum pomiędzy zaryglowanymi magazynami i zamknie tymi drzwiami. Jakiś zegar wydzwania wpół do dziesiątej i ruszam w drogę: w niedzielę o tej godzinie można zobaczyć w Bouville wyborne widowisko, byle nie zjawić się zbyt późno po wyjściu ludzi z sumy. Mała uliczka Josephine-Soulary jest martwa, czuć ja piwnicą. Ale jak w każdą niedzielę napełnia ją wspaniały dźwięk: to odgłos morza. Skręcam w ulicę President-Chamart, przy której stoją trzypiętrowe domy, z wysokimi białymi okiennicami. Ta ulica notariuszy jest cała ogarnięta donośnym niedzielnym zgiełkiem. W pasażu Gilet hałas jeszcze się zwiększa, rozpoznaję go: jest to hałas czyniony przez mężczyzn. Potem nagle na lewo następuje jak by wybuch światła i dźwięków. Jestem u celu: oto ulica Tournebride, pozostaje mi tylko zająć miejsce wśród bliźnich, a zobaczę szanownych panów wymieniających ukłony kapeluszem. Jeszcze przed sześćdziesięciu laty nikt nie śmiałby przewidywać cudownej przyszłości ulicy Tournebride, którą mieszkańcy Bouyille nazywają dzisiaj małe Prado. Widziałem plan z 1847 roku, gdzie jej nawet nie było. Wtedy musiała to być czarna i cuchnąca kiszka, ze ściekiem, który unosił pomiędzy kostkami bruku łby i wnętrzności ryb. Ale w końcu roku 1873 Zgromadzenie Narodowe ogłosiło budowlą użyteczności publicznej kościół wznoszony na wzgórzu Montmartre. Ledwo w kilka miesięcy potem żona mera Bouville miała widzenie: jej patronka, święta Cecylia, ukazała się udzielając jej nagany. Czyż można było znieść, aby w każdą niedzielę elita walała się błotem chodząc do Saint-Re lub do Saint-Claudien słuchać mszy razem ze sklepikarzami? Czy Zgromadzenie Narodowe nie dało przykładu? Bouville miało teraz dzięki opiece nieba pierwszorzędną sytuację ekonomiczną; czy nie należało postawić kościoła, żeby oddać hołd Panu? Wizje spodobały się. Rada miejska odbyła historyczne zebranie i biskup zgodził się przyjmować składki. Pozostawało wybrać miejsce. Stare rodziny kupców i armatorów były zdania, że powinno się wznieść budowlę na szczycie Coteau Vert, gdzie zamieszkiwały, "aby święta Cecylia czuwała nad Bouville, jak Najświętsze Serce Jezusa nad Paryżem". Nowi panowie z bulwaru Maritime, jeszcze nieliczni, ale bardzo bogaci, nadstawili ucha: daliby owszem, co należy, ale kościół powinno się wznieść na placu Marignan; jeśli płacili na kościół, to oczywiście chcieli z niego korzystać; nie było im niemiłe pozwolić odczuć swoją potęgę tej wyniosłej burżuazji, która traktowała ich jak parweniuszy. Biskup wymyślił wyjście kompromisowe. Kościół został zbudowany w połowie drogi pomiędzy Coteau Vert i bulwarem Maritime, na placu Halle-aux-Morues, który nazwano placem Sainte-Cecile-de-la-Mer. Ten monstrualny budynek ukończony w roku 1887 kosztował co najmniej czternaście milionów. Ulica Tournebride szeroka, ale brudna i mająca złą opinię musiała zostać całkowicie przebudowana, a jej mieszkańców odsunięto stanowczo poza plac Świętej Cecylii; małe Prado stało się - zwłaszcza w niedzielę rano miejscem spotkań elegantów i znakomitości. Na promenadzie dla elity zaczęto zakładać piękne magazyny. Są otwarte w poniedziałek wielkanocny, całą noc Bożego Narodzenia, we wszystkie niedziele aż do południa. Obok wędliniarni Juliena, gdzie sprzedaje się świetne gorące pasztety, ciastkarnia Foulon wystawia swoje słynne specjalności, cudowne stożkowate ciasteczka z różowoliliowej masy ozdobione fiołkiem z cukru. Na wystawie księgarza Dupaty można zobaczyć nowości wydawnictwa Plon, kilka książek technicznych, jak na przykład teoria okrętów lub traktat o ożaglowaniu, wielką ilustrowaną historię Bouville i gustownie ułożone wydawnictwa luksusowe: Koenigsmark, oprawne w niebieską skórę, Księgę moich synów Pawła Doumer, oprawną w skórę beżową z purpurowymi kwiatami. Kwiaciarnia Piegeois oddziela "Dom mody, modele paryskie" Ghislaine od antykwariusza Paquin. Fryzjer Gustaw, zatrudniający cztery manikiurzystki, zajmuje pierwsze piętro w nowym budynku pomalowanym na żółto. Przed dwoma laty na rogu zaułka Moulins-Gemeaux i ulicy Tournebride mały bezwstydny sklepik wystawiał jeszcze reklamę Tu-pu-nez, środka owadobójczego. Prosperował w czasach, gdy handlarze głośno polecali sztokfisza na placu Świętej Cecylii, i miał sto lat. Nieczęsto myto szyby wystawowe: poprzez kurz i parę z trudem dało się rozróżnić tłum małych postaci z wosku, ubranych w kaftany płomiennego koloru, a wyobrażających szczury i myszy. Zwierzęta wychodziły na ląd z ogromnego statku, podpierając się laskami; ledwo dotknęły ziemi, a już wieśniaczka ubrana kokieteryjnie, ale sina i czarna od brudu, zmuszała je do ucieczki skrapiając Tu-pu-ez'em. Bardzo lubiłem ten sklepik, miał wygląd uparty i cyniczny, o dwa kroki od najdroższego kościoła Francji przypominał z bezczelnościa o prawach robactwa i brudu. Stara z drogerii umarła zeszłego roku i jej bratanek sprzedał dom. Wystarczyło wyburzyć kilka ścian: teraz jest to mała salka konferencyjna "Bombonierka". Henry Bordeaux miał tam w zeszłym roku pogadankę o alpinizmie. Nie trzeba się spieszyć na ulicy Tournebride: rodziny kroczą powoli. Czasem można się wysforować o jeden szereg, gdyż cała rodzina weszła do Foulona czy Piegeois. To znów trzeba się zatrzymać i zwolnić kroku, bo dwie rodziny, z których jedna stanowi część kolumny idącej w górę ulicy, a druga kolumny idącej w dół, spotkały się i trwają w uścisku dłoni. Posuwam się powolutku. Przerastam obie kolumny o głowę i widzę kapelusze, morze kapeluszy. Większość z nich jest czarna i sztywna. Od czasu do czasu widać, jak kapelusz, uniesiony czyjąś ręką, odkrywa czułe połyskiwanie czaszki; po kilku chwllach ciężkiego lotu osiada znów. Pod numerem 16 ulicy Tournebride czapnik Urbain, specjalista od kepi, zawiesił w powietrzu, jak symbol, ogromny czerwony kapelusz arcybiskupi; złote chwasty zwisają dwa metry nad ziemią. Zatrzymujemy się: właśnie pod chwastami utworzyła się grupa. Mój sąsiad czeka cierpliwie, z opuszczonymi rękami: ten mały, blady i kruchy jak porcelana starzec to chyba Coffier, prezes Izby Handlowej. Podobno bardzo onieśmiela ludzi, gdyż nigdy nic nie mówi. Mieszka na szczycie Coteau Vert, w wielkim domu z cegieł, którego okna są zawsze otwarte na oścież. No już: grupa się rozdzieliła, ruszamy. Uformowała się inna, ale zajmuje mniej mięjsca, ledwo utworzona, upchnęła się na wystawe Ghislaine. Kolumna nawet się nie zatrzymuje, tylko trochę zbacza: defilujemy przed sześcioma osobami podającymi sobie ręce: "Dzień dobry panu, bardzo się cieszę, jak się pan miewa, niech pan założy kapelusz, bo się pan zaziębi; rzeczywiście. proszę pani, nie jest za ciepło. Moja droga przedstawiam ci doktora Lefrancois. Doktorze, bardzo się cieszę że pana poznałam, mój mąż ciągle mi opowiada o doktorze Lefrancois, który go tak dobrze leczył, niechże pan założy kapelusz, doktorze. bo się pan zaziębi na tym zimnie. Ale doktór by się szybko wyleczył: niestety, proszę pani, najgorzej wyglada lęczenie lekarzy, doktór jest wybitnym muzykiem. Mój Boże, panię doktorze, nie wiedziałam, gra pan na skrzypcach? Doktór jest bardzo utalentowany." Mały staruszek obok mnię to na pewno Coffięr. Jest w grupie jedna kobieta, brunetka, która pożera go oczami, uśmiechając się jednocześnie do doktora. Ma taka minę, jakby myślała: "To pan Coffier, prezes Izby Handlowej; jakże on onieśmiela swoim wyrazem twarzy, zdaje się, że jest bardzo chłodny." Ale pan Coffier nie raczył nic zauważyć: to są ludzie z bulwaru Maritime, oni nie należą do towarzystwa. Od czasu, gdy przychodzę na tę ulicę oglądać niedzielne ukłony, nauczyłem się rozróżniać ludzi z bulwaru od tych z Coteau. Kiedy facet ma na sobie nowy płaszcz, miękki filcowy kapelusz, koszulę olśniewającej białości, to niewątpliwie ktoś z bulwaru Maritime. Ludzie z Coteau Vert wyróżniają się trudnym do określenia przygnębiającym i wzbudzającym litość wyglądem. Mają wąskie ramiona i bezczelną minę na zużytej twarzy. Mogę przysiąc, że ten gruby pan trzymający dziecko za rączkę to Coteau: jego twarz jest zupełnie szara, a krawat zawiązany jak sznurek. Gruby pan zbliża się do nas: wpatruje się w pana Coffier. Ale zbliżając się do niego, odwrócił głowę i zaczął żartować po ojcowsku ze swoim chłopczykiem. Jeszcze kilka kroków, pochylony ku synkowi, oczy zatopione w jego oczach, jest tylko tatusiem; potem nagle odwraca się szybko w naszą stronę, rzuca żywe spojrzenie staruszkowi i pozdrawia go szerokim, suchym zaokrąglonym gestem. Mały chłopiec zbity z tropu nie zdejmuje czapki: to sprawa między dorosłymi. Na rogu ulicy Basse-de-Vieille nasza kolumna uderza w kolumnę wiernych wychodzących ze mszy: dziesięć osób potrąca się i wita, są porwani wirem i wymieniają ukłony zbyt szybko, abym mógł je opisać szczegółowo; ponad tym mięsistym i bladym tłumem wznosi swoją potworną białą masę kościół Sainte-Cecile: kredowa biel na tle ponurego nieba; wewnątrz tych jaśniejących murów kościół zatrzymuje w swych ścianach trochę nocnej czerni. Wyruszamy w nieco odmiennym porządku. Pan Coffier, odepchnięty, został w tyle za mną. Pani ubrana na granatowo przykleiła się do mojego lewego boku. Wyszła ze mszy. Mruga oczami, nieco oślepiona, znalazłszy się znów na dworze. Ten pan, który idzie przede mną z chudą szyją, to jej mąż. Na drugim chodniku pan idący pod rękę ze swoją żoną szepnął jej kilka słów do ucha i uśmiechnął się. Ona natychmiast pozbawia swoją biaława twarz wszelkiego wyrazu i idzie kilka kroków jak ślepa. Te oznaki nie mogą budzić wątpliwości: będą się komuś kłaniać. Rzeczywiście, za chwilę pan wyrzuca rękę w górę. Kiedy palce znajdują się tuż przy kapeluszu, odczekuje sekundę przed delikatnym ujęciem nakrycia głowy. Potem powoli unosi kapelusza, schylając nieco głowę, aby łatwiej go zdjąć, a jego żona podryguje, wpisując na twarz młody uśmiech. Jakiś cień przechodzi koło nich i kłania się: ale ich dwa bliźniacze uśmiechy nie znikają natychmiast, pozostają przez kilka chwil na wargach, jak coś w rodzaju powidoku. Kiedy pan i pani mijają mnie, odzyskali już swoją obojętność, ale jeszcze pozostaje wesoły obrys wokół ust. Już koniec: tłum jest mniej gęsty, ukłony stają się rzadsze, a wystawy sklepów jakoś mniej wytworne: jestem na końcu ulicy Tournebride. Czy przejść na drugą stronę i wrócić drugim chodnikiem? Ale chyba mam tego dość, dosyć już widziałem różowych czaszek, tych dystyngowanych twarzyczek bez wyrazu. Przejdę przez plac Marignan. Gdy wysuwam się ostrożnie z kolumny, głowa prawdziwego pana wyskakuje tuż obok mnie czarnym kapeluszem. To mąż pani ubranej na granatowo. Ach? Piękna długa czaszka dolichocefala porośnięta krótkimi gęstymi włosami, piękny amerykański wąs, usiany srebrnymi nitkami. I uśmiech, zwłaszcza ten wspaniały kulturalny uśmiech. Oczywiście, jest także lorgnon gdzieś na nosie. Powiadał odwracając się do żony. "To nowy rysownik w fabryce. Zastanawiam się, co tutaj robi. Dobry chłopczyna, tylko nieśmiały, bawi mnie." Koło szyby sklepu z wędlinami Juliena młody rysownik, który właśnie wyszedł od fryzjera, jeszcze zaróżowiony, ze spuszczonymi oczyma i upartą miną, wygląda jak przepełniony rozkoszą. To na pewno pierwsza niedziela, kiedy ośmielił się przemierzyć ulicę Tournebride. Ma minę, jakby przystępował do pierwszej komunii. Założył ręce do tyłu, a twarz skierował w stronę wystawy z zawstydzeniem zgoła podniecającym; patrzy nie widzącym wzrokiem na cztery kiełbaski błyszczące od galarety, które panoszą się na warstwie pietruszki. z wędliniarni wychodzi kobieta i bierze go pod ramię. To jego żona, całkiem młoda pomimo zniszczonej cery. Może się kręcić wokół ulicy Tournebride i tak nikt nie weźmie jej za panią; zdradza ją cyniczny blask oczu, rozsądny i doświadczony wyraz twarzy. Prawdziwe panie nie wiedzą, ile co kosztuje, lubią piękne szaleństwa; ich oczy to piękne, naiwne kwiaty, kwiaty cieplarniane. Z wybiciem pierwszej przychodzę do baru Vezelize. Starcy są na miejscu, jak zawsze. Dwaj rozpoczęli już posiłek. Czwórka gra w manillę i pije aperitify. Inni stoją i przyglądają się grzecznie, czekając, aż im położą nakrycie. Najwyższy ma bujną brodę, to urzędnik z kantoru wymiany pieniędzy. Drugi jest emerytowanym komisarzem Biura Morskiego. Jedzą i piją, jakby mieli dwadzieścia lat. W niedzielę zamawiają kapustę i kiełbaski. Świeżo przybyli pytają tych, którzy już jedzą: "To jak? Wciąż niedzielna kapustka?" Siadają i wzdychają z zadowoleniem: "Marietta, moja mała, piwo bez piany, kapustę z kiełbaskami." Ta Marietta jest dość swobodna. Gdy zasiadam przy stoliku w głębi, purpurowy starzec zaczyna kaszleć z wściekłości, w czasie gdy ona nalewa mu wermut. "Co to jest, nalej więcej" - mówi kaszląc. Ale teraz ona wpada w gniew, jeszcze nie skończyła nalewać: "Niechże mi pan pozwoli nalać, o co chodzi? Ale pan jest, jeszcze nie ma o co, a już ma za złe." Inni zaczynają się śmiać. "Karta gra!" Agent wymiany idzie na swoje miejsce i bierze Mariettę za ramiona: Dziś niedziela, Marietto. Będzie dzisiaj po południu kino z mężulkiem? - Oczywiście! To dzień Antoinette. Ale co do mężulka, to ja układam sobie dzień." Agent wymiany usiadł naprzeciw ogolonego gładko starca o nieszczęśliwej minie. Ogolony starzec zaczyna zaraz coś żywo opowiadać. Agent nie słucha go: krzywi się i szarpie brodę. Nigdy nie zwracają uwagi na swoje słowa. Rozpoznaję gości koło siebie. To sklepikarze z sąsiedztwa. W niedzielę ich służąca ma "wychodne". Więc przychodzą tutaj i siadają zawsze przy tym samym stoliku. Mąż zajada wielkie różowe żeberko wołowe. Żona dłubie w swoim talerzu. To czterdziestoletnia blondynka z czerwonymi i jedwabistymi policzkami. Pod satynową bluzką ma ładne twarde piersi. Przy każdym posiłku wytrąbi butelkę czerwonego wina, jak mężczyzna. Będę czytał Eugenię Grandet. Nie dlatego, żeby mi to sprawiało wielką przyjemność: trzeba jednak coś robić. Otwieram książkę na chybił trafił: matka i córka mówią o rodzącej się miłości Eugenii: Eugenia pocałowała ją w rękę mówiąc: - Jakaż jesteś dobra, mateczko. Te słowa rozpromieniły starą twarz matki, napiętnowaną długotrwałą boleścią. - Czy on ci się podoba? - zapytała Eugenia. Pani Grandet posłała jej tylko uśmiech; a potem, po chwili milczenia, powiedziała półgłosem: - Czyżbyś go więc już kochała? To nie byłoby dobrze. - Niedobrze - podjęła Eugenia - a dlaczegóż? Tobie się podoba, podoba się Nanon, dlaczego mnie nie miałby się podobać? Wiesz, mamo, nakryjmy dla niego do obiadu. Rzuciła robótkę, matka uczyniła tak samo mówiąc: - Jesteś szalona! Ale było jej przyjemnie usprawiedliwiać szaleństwo córki, dzieląc je. Eugenia zawołała Nanon. - No co, czego jeszcze panienka chce? -- Nanon, na pewno będziesz miała śmietankę na obiad? - Tak! Na obiad, tak - odpowiedziała stara Służąca. - Więc wiesz, podaj mu bardzo mocnej kawy, słyszałam, od pana des Grassins, że w Paryżu robi się bardzo mocną kawę. Nasyp dużo. - A skąd według panienki mam ją wziąć? - Kup. - A jak mnie pan zobaczy? - Jest na łąkach... Przez cały czas, odkąd przyszedłem, moi sąsiedzi siedzieli cicho, ale nagle oderwał mnie od czytania głos męża. Mąż z miną rozbawioną i tajemniczą: "Powiedz, widziałaś?" Żona podskakuje i patrzy na niego, jakby się obudziła. On je i pije, a potem podejmuje, z tą samą złośliwą miną: "Ha, ha." Cisza, żona zamyśliła się znów. Nagle otrząsa się i pyta: "Co ty mówisz? - Wczoraj, Zuzanna. - A tak - mówi żona - poszła do Wiktora. - A co ci mówiłem?" Żona odpycha talerz ze zniecierpliwioną miną. "To niedobre." Na brzegu jej talerza pełno kawałeczków szarego mięsa, które wypluła. Mąż idzie za swoją myślą. "Ta kobietka..." Milknie i jakby się uśmiecha. Naprzeciw nas stary agent z kantoru posapuje i głaszcze ramię Marietty. Za chwilę: "Mówiłem ci o tym niedawno. - Co mi mówiłeś? - O Wiktorze, że ona pójdzie do niego. Co ty wyprawiasz - pyta nagle z wystraszoną miną - nie lubisz tego? - Niedobre jest. - To już nie to - mówi on z naciskiem - to już nie to, co za czasów Hecarta. Wiesz, gdzie jest Hecart? - Jest w Domremy, nie? - Tak, kto ci powiedział? - Ty mówiłeś mi o tym w niedzielę." Ona zjada okruch chleba leżący na papierowym obrusie. Potem gładząc ręką papier na brzegu stołu, z wahaniem: "Wiesz, mylisz się. Zuzanna już nie... . - To możliwe, córuniu, to oczywiście możliwe" - odpowiada on z roztargnieniem. Szuka oczami Marietty, daje jej znak. "Gorąco." Marietta opiera się swobodnie o brzeg stolika. "Och, jak gorąco - mówi jękliwie żona - duszno tu niemożliwie i wołowina jest niedobra, powiem szefowi, to już nie to, co było, otwierajcie trochę lufcik, Marietto.." Mąż podejmuje znów z rozbawioną miną: "Naprawdę nie widziałaś jej oczu? - Ale kiedy, kotek?" Przedrzeźnia ją niecierpliwie: "No kiedy, kotku? To właśnie cała ty. W grudniu po południu. - Myślisz, że wczoraj? Aha! On śmieje się, spogląda przed siebie i recytuje bardzo szybko, lecz dość starannie: Oczy jak u kota na puszczy. Jest tak zadowolony, że zdaje się nie pamiętać, co chciał przez to powiedzieć. Teraz ona rozjaśnia się zupełnie: "Ha, ha, stary lis." Poklepuje go po plecach. "Stary lis, stary lis." On powtarza z większą pewnością. "Oczy jak u kota na puszczy. Ona przestaje się śmiać: "Nie, naprawdę, ona jest poważna." On pochyla się i szepcze jej coś długo do ucha. Ona patrzy na niego przez chwilę z otwartymi ustami, z twarzą uważną i wesołą, jak ktoś, kto ma parsknąć, a potem nagle cofa się i drapie go po rękach. "To nieprawda, nieprawda." On mówi rozważnym i pewnym głosem: "Posłuchaj, mała, skoro tak powiedział? Gdyby to nie była prawda, po co by mówił? - Nie, nie. , , - Przecież powiedział. Posłuchaj, przypuśćmy ... Ona zaczyna się śmiać: "Śmieję się, bo myślę o Rene. - Tak," On też się śmieje. Ona mówi cicho, ale dobitnie: "Więc spostrzegł się we wtorek. - W czwartek. - Nie, we wtorek, rozumiesz, z powodu..." Rysuje w powietrzu rodzaj elipsy. Długie milczenie. Mąż macza kawałeczek chleba w sosie. Marietta zmienia talerze i przynosi placek. Ja też zaraz wezmę placek. Nagle żona, trochę zadumana, z wyniosłym uśmiechem i odrobiną zgorszenia na wargach, mówi przeciągle: "No wiesz, coś takiego." W jej głosie jest tyle zmysłowości, że on poruszył się, głaszcze ją po głowie tłustą ręką. "Charles, przestań, podniecasz mnie, kochanie" - mówi ona z pełnymi ustami, uśmiechając się. Próbuję znów czytać: - A skąd według panienki mam ją wziąć? - Kup. - A jak mnie pan zobaczy? Ale znów słyszę, jak żona mówi: "Wiesz, Marta się uśmieje, opowiem jej..." Sąsiedzi umilkli. Po placku Marietta przyniosła im suszone śliwki i żona zajęta jest wdzięcznym wypluwaniem pestek na łyżeczkę. Mąż utkwiwszy wzrok w suficie wybija na stole takt marszowy. Zdawałoby się, że ich normalnym stanem jest milczenie, a rozmowa lekką gorączką, której czasem dostają. - A skąd według panienki mam ją wziąć? - Kup. Zamykam książkę, pójdę się przejść. Kiedy wyszedłem z baru "Vezelize", była już prawie trzecia; czułem w całym ciele ciężkość popołudnia. Nie mojego popołudnia: ich popołudnia, tego, które sto tysięcy mieszkańców Bouyille przeżyje razem. O tej właśnie porze po obfitym i długim obiedzie niedzielnym wstawali od stołu i coś już dla nich umarło. Niedziela wyczerpała swą lekkość i młodość. Należało teraz strawić kurczaka i placek, ubrać się na wieczór. Dzwonek kina "Eldorado" dźwięczał w jasnym świeżym powietrzu. To dzwonienie w biały dzień należało do swoj skich niedzielnych odgłosów. Ponad sto osób stało w kolejce wzdłuż zielonej ściany. Wszyscy czekali łakomie na godzinę słodkich ciemności, odprężenia, zapomnienia, godzinę, w czasie której ekran, lśniący jak biały kamień w wodzie, będzie mówił i marzył za nich. Próżna chęć: pozostanie w nich jakieś napięcie; za bardzo bali się, aby im nie popsuto ich pięknej niedzieli. Za chwilę, jak w każdą niedzielę, spotka ich zawód: film okaże się głupi, sąsiad będzie palił fajkę lub spluwał pomiędzy kolanami, albo Lucjan będzie nieprzyjemny, nie powie miłego słowa, czy też jakby na przekór, właśnie dzisiaj, akurat wtedy, kiedy wybrali się do kina, znów odezwie się ból między żebrami. Za chwilę, jak w każdą niedzielę, małe głuche złości będą rosnąć w ciemnej sali. Poszedłem spokojną ulicą Bressan. Słońce rozproszyło chmury, była pogoda. Z willi "Fala" wyszła rodzina. Córka zapinała rękawiczki stojąc na chodniku. Mogła mieć jakieś trzydzieści lat. Matka, tkwiąc na pierwszym stopniu drzwi wejściowych, patrzyła prosto przed siebie, z pewną miną, oddychając głęboko. Jeśli chodzi o ojca, widziałem tylko jego olbrzymie plecy. Schylony nad zamkiem, zamykał drzwi na klucz. Dom pozostanie pusty i ciemny aż do ich powrotu. W sąsiednich domach, już zaryglowanych i opustoszałych, meble i parkiety trzeszczały lekko. Przed wyjściem zgaszono w jadalni ogień na kominku. Ojciec zrównał się z dwiema kobietami i rodzina bez słowa ruszyła przed siebie. Dokąd poszli? W niedzielę idzie się na dostojny cmentarz lub składa się wizytę rodzicom, albo też, jeśli jest się zupełnie wolnym, spaceruje się na: Molo. Byłem wolny. poszedłem ulicą Bressan, która wychodzi na Molo-Promenadę. Niebo było bladoniebieskie: kilka dymów, kilka pióropuszy; od czasu do czasu przez słońce przechodziła Pędzona wiatrem chmura. W dali widziałem balustradę z białego cementu ciągnącą się wzdłuż Mola-Promenady, przez prze świty błyszczało morze. Rodzina skręciła na prawo w ulicę Aumónier-Hilaire, która wspina się na Coteau Vert. Widziałem, jak wchodząc powolnym krokiem, tworzyli trzy czarne plamy na migoczącym asfalcie. Skręciłem w lewo i wszedłem w tłum kroczący brzegiem morza. Tłum był bardziej przemieszany niż rankiem. Wydawało się, że ci wszyscy ludzie nie mieli już siły na podtrzymywanie tej pięknej hierarchii społecznej, z której byli tak dumni przed obiadem. Kupcy i urzędnicy szli obok siebie; pozwalali, aby zwykli ubogo wyglądający pracownicy ocierali się o nich, a nawet potrącali ich i stawali na drodze. Arystokracje, elity, kręgi zawodowe stopiły się w tym ciepłym tłumie. Stali się prawie tylko ludźmi, którzy nic nie reprezentowali. Kałuża światła w głębi to morze. Był odpływ. Kilka skał ledwo wychylających się z wody przebijało wierzchołkami tę świetlaną powierzchnię. Na piasku spoczywały łodzie rybackie w pobliżu oślizgłych bloków kamiennych, rzuconych bezładnie, u stóp mola - miały chronić je przed falami, które kipiały między blokami. U wejścia do przedportu na niebie wybielonym przez słońce odcinał się cień pogłębiarki. Każdego wieczoru aż do północy wyje, jęczy i hałasuje jak wszyscy diabli. Ale w niedzielę robotnicy idą na spacer na ląd, jest tylko jeden strażnik na pokładzie: pogłębiarka stoi cicho. Słońce było jasne i blade: kieliszek białego wina. Jego światło ledwo muskało ciała nie obdarzając ich ani cieniem, ani wypukłością: twarze i ręce widniały jak blado złote plamy. Wszyscy ci ludzie w paltach zdawali się unosić lekko o kilka piędzi nad ziemią. Od czasu do czasu wiatr popychał na nas cienie, drżące jak woda; twarze gasły na chwilę, stawały się kredowe. Była niedziela. wciśnięty pomiędzy balustradę i ogrodzenia domków willowych tłum odpływał małymi falami, aby rozpłynąć się w tysiącu strumyczków poza wielkim hotelem Towarzystwa Transatlantyckiego. Ile dzieci! Dzieci w wózkach, na ręku, prowadzone za rękę lub kroczące po dwoje, po troje przed swoimi rodzicami, z napuszoną miną. Niewiele godzin przedtem widziałem te wszystkie twarze prawie triumfujące, w świeżości niedzielnego poranka. A teraz ociekające słońcem, wyrażały tylko spokój, odprężenie, pewien upór. Niewiele gestów. oczywiście kłaniano się jeszcze, ale bez rozmachu, bez nerwowej porannej radości. Wszyscy ludzie odchylali się trochę do tyłu unosząc głowę, ze wzrokiem utkwionym w dali, wystawieni na wiatr, który napierał na nich, nadymając płaszcze. Od czasu do czasu suchy, szybko zduszony śmiech, krzyk matki: "Jean, Jean, proszę cię." A potem cisza. Lekki zapach słabego tytoniu: to palą urzędnicy. Salammbo, Aicha, niedzielne papierosy. Na kilku bardziej odprężonych twarzach dostrzegłem jakby nieco smutku: ale nie, ci ludzie nie byli smutni, ani weseli: odpoczywali. Ich szeroko otwarte i nieruchome oczy odbijały biernie morze i niebo. Za chwilę wrócą, wypiją przy stole w jadalni filiżankę herbaty w gronie rodzinnym. Ale w tej chwili chcieli żyć, wydatkując jak najmniej, oszczędzając gestów, słów, myśli, płynąc na wznak: mieli tylko jeden dzień dla wygładzenia swoich zmarszczek, kurzych łapek gorzkich fałdów, które tworzy tygodniowa praca. Tylko jeden dzień. Czuli, jak minuty przeciekają im pomiędzy palcami; czy zdążą zgromadzić dostatecznie dużo młodości, aby w poniedziałek zacząć od nowa? Oddychali pełną piersią, gdyż powietrze morskie ożywia: tylko regularne i głębokie oddechy, jak oddechy śpiących, świadczyły jeszcze o ich życiu. Szedłem lekko jak kot, nie wiedziałem, co począć z moim świeżym i jędrnym ciałem pośród tego tragicznego, odpoczywającego tłumu. Morze było teraz szaroniebieskie; przybierało powoli. W nocy będzie przypływ. Tej nocy Molo-Promenada opustoszeje bardziej niż bulwar Victor-Noir. Z przodu i na lewo zabłyśnie czerwone światło w kanale wejściowym. Słońce powoli zniżało się ku morzu. Rozpaliło po drodze okno normandzkiego domku. Jakaś kobieta, oślepiona, podniosła ociężałym ruchem rękę do oczu i potrząsnęła głową. "Gaston. razi mnie - powiedziała niby ze śmiechem. - No, no! Dobre słoneczko - mówi jej mąż - nie grzeje, ale jednak jest przyjemnie." Ona odwrócona ku morzu mówi jeszcze: "Myślałam, że będzie ją widać. - Nie ma mowy - mówi mężczyzna - jest pod słońce." Mówili na pewno o wyspie Caillebotte, której południowy przylądek powinno było być widać pomiędzy koparką i nadbrzeżem przedportu. Światło złagodniało. W tej niepewnej godzinie czuć było już wieczór. Niedziela miała już swoją przeszłość. Wille i szara balustrada zdawały się bliskimi wspomnieniami. Jedna po drugiej twarze traciły swoją swobodę, wiele z nich nabrało prawie wyrazu czułości. Młoda kobieta w ciąży wspierała się na młodym mężczyźnie o blond włosach i o brutalnym wyrazie twarzy. "Tam, tam, tam, spójrz - powiedziała. - Co? - Tam, tam, mewy." Wzruszył ramionami: nie było mew. Niebo stało się prawie zupełnie czyste, trochę różowe na horyzoncie. "Słyszałam je. Posłuchaj, krzyczą." Odpowiedział: "To coś zgrzytnęło." Zalśniła latarnia gazowa. Zdaje się, przeszedł latarnik. Dzieci czekają na niego, gdyż jest to znak do powrotu. Ale to był tylko ostatni odblask słońca. Niebo było jeszcze jasne, ale ziemia kąpała się już w półcieniu. Tłum przerzedzał się, słychać było wyraźnie rzężenie morza. Młoda kobieta oparta obiema rękami o balustradę uniosła ku górze swoją niebieską twarz, przekreśloną czernią uszminkowanych warg. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie pokocham ludzi. Ale w końcu, to była ich niedziela, a nie moja. Pierwszym światłem, które zapaliło się, była latarnia Caillebotte; mały chłopiec zatrzymał się obok mnie i po wiedział cicho z wyrazem ekstazy na twarzy. "Och! Latarnia morska." Wtenczas poczułem, że serce przepełnia mi wielkie uczucie przygody. Skręcam na lewo i przez ulicę des Voiliers dochodzę do Petit Prado. Spuszczono żaluzje w oknach wystawowych. Ulica Tournebride jest jasna, ale opustoszała, utraciła swoją krótką poranną sławę; o tej godzinie nic już nie odróżnia jej od sąsiednich ulic. Zerwał się dosyć silny wiatr. Słyszę, jak zgrzyta blaszany kapelusz arcybiskupa. Jestem sam, większość ludzi powróciła do domów, czytają wieczorne gazety i słuchają radia. Kończąca się niedziela pozostawiła im smak popiołu i już teraz myśl ich kieruje się ku poniedziałkowi. Ale dla mnie nie ma ani poniedziałku, ani niedzieli. są tylko dni popychające się w bezładzie, a potem, nagle, błyskawice, jak ta właśnie. Nic się nie zmieniło, a przecież wszystko istnieje w inny sposób. Nie mogę tego opisać; to jak Mdłości, a przecież to właśnie ich przeciwieństwo: wreszcie spotyka mnie przygoda i kiedy zastanawiam się, widzę, że spotyka mnie, że jestem sobą, i że jestem tutaj; to ja przebijam się przez noc, jestem szczęśliwy jak bohater powieści. Coś się stanie: w cieniu ulicy Basse-de-Vieille jest coś, co mnie oczekuje, to tam, na samym rogu tej spokojnej ulicy rozpocznie się moje życie. Widzę siebie idącego naprzód, odczuwającego nieuchronność. Na rogu ulicy jest coś w rodzaju białego słupka. Z daleka wydawał się zupełnie czarny, ale za każdym krokiem przesuwa się coraz bardziej ku białości. To ciemne ciało rozjaśniające się powoli robi na mnie niezwykłe wrażenie: kiedy będzie zupełne jasne, zupełnie białe, zatrzymam się tuż koło niego i wtenczas rozpocznie się przygoda. Jest teraz taki bliski, biała latarnia wynurzająca się z cienia, tak że prawie się boję: przez chwilę myślę, żeby zawrócić. Ale jestem jak zaczarowany. Idę naprzód, wyciągam rękę, dotykam słupka. Oto ulica Basse-de-Vieille i ogromna masa Sainte-Cecile skulona w mroku, błyskająca witrażami. Brzęczy blaszany kapelusz. Nie wiem, czy to świat skurczył się nagle, czy to raczej ja łączę dźwięki i formy w tak ogromną jednoŚć: nie mogę sobie nawet wyobrazić, aby cokolwiek z tego, co mnie otacza, było czymś innym, niż jest. Zatrzymuję się na chwilę, ozekam, czuję bicie serca; przebiegam oczami pusty plac. Nic nie widzę. Zerwał się dosyć silny wiatr. Pomyliłem się, ulica Basse-de- Vieille była tylko etapem: ta rzecz czeka na mnie w głębi placu Ducoton. Nie spieszno mi w dalszą drogę. Zdaje mi się, że dotknąłem ręką szczytu swojego szczęścia. W Marsylii, w Szanghaju, w Meknes, czegóż bym nie uczynił, żeby doznać tak pełnego uczucia? Dzisiaj nie czekam już na nic, wracam do siebie, na schyłku pustej niedzieli. Ruszam przed siebie. Wiatr niesie głos syreny. Jestem zupełnie sam, ale maszeruję jak oddział zdobywający miasto. W tej samej chwili na morzu statki rozbrzmiewają muzyką; we wszystkich miastach Europy zapalają się światła; komuniści i naziści strzelają na ulicach Berlina, bezrobotni zbijają bruki Nowego Jorku, kobiety, siedząc przy gotowalni, w ciepłym pokoju kładą tusz na rzęsy. A ja jestem tutaj, na tej pustej ulicy, i każdy wystrzał z okien w Neukolln, każdy okrwawiony łachman rannych, których się wynosi, każdy precyzyjny i drobny gest strojących się kobiet, odpowiada mojemu krokowi, każdemu uderzeniu serca. Znalazłszy się przed pasażem Gillet nie wiem, co robić dalej. Czy nie czeka na mnie w głębi pasażu? Ale jest również na placu Ducoton, na końcu ulicy Tournebride, jakaś rzecz, która mnie potrzebuje, aby się narodzić. Jestem pełen lęku: najmniejszy gest coś rozpoczyna. Nie mogę zgadnąć, czego się ode mnie chce. Trzeba jednak wybierać: poświęcam pasaż Gillet, nigdy nie będę wiedział, co mnie tam czekało. Plac Ducoton jest pusty. Czyżbym się pomylił? Zdaje mi się, że nie wytrzymam tego. Czy naprawdę nic się nie wy darzy? Zblizam się do świateł cafe Mably. Jestem zdezorientowany, nie wiem, czy wejść: spoglądam przez wielkie zamglone szyby. Sala jest przepełniona. Powietrze niebieskie od dymu z papierosów i oparów z wilgotnych ubrań. Przy kontuarze kasjerka. Znam ją dobrze: jest ruda jak ja, choruje na żołądek. Gnije powolutku pod swoimi sukniami, z melancholijnym uśmiechem, podobnym fiołkowemu zapachowi, który wydają czasem rozkładające się ciała. Od stóp do głów przebiega mnie dreszcz: to... to właśnie ona czekała na mnie. Była tutaj, wznosząc swój nieruchomy biust po nad kontuarem, uśmiechała się. Z głębi kawiarni coś zmierza wstecz ku rozrzuconym chwilom tej niedzieli i spaja je jedne z drugimi, nadaje im sens: przemierzyłem ten cały dzień, aby dojść tutaj, z twarzą zwróconą do szyby, aby oglądać tę delikatną twarz rozkwitającą na granatowej zasłonie. Wszystko się zatrzymało; moje życie zatrzymało się: ta wielka szyba, ciężkie powietrze, niebieskie jak woda, ta tłusta i biała roślina w głębi wody, i ja sam, tworzymy całość nieruchomą i pełną: jestem szczęśliwy. Kiedy znalazłem się znów na bulwarze Redoute pozostał mi tylko gorzki żal. Powiadałem sobie "Nie ma może na świecie niczego, na czym by mi tak zależało, jak na uczuciu przygody. Ale ono przychodzi wedle swego widzimisię: odchodzi tak szybko, a kiedy odchodzi, pozostaje oschłość. Czy składa mi krótkie ironiczne wizyty, aby pokazać, że przegrałem życie?" Poza mną, w mieście, na wielkich prostych ulicach, w chłodnym świetle latarni, konało niezwykłe społeczne wydarzenie: był to koniec niedzieli. PONIEDZIAŁEK Jak mogłem napisać wczoraj to absurdalne i pompatyczne zdanie: . "Byłem sam, ale maszerowałem jak oddział zdobywający miasto." Nie potrzebuję układania zdań. Piszę, aby wyjaśnić pewne okoliczności. Unikać literackości. Trzeba pisać rozpędem pióra; nie szukając słów. To właściwie obrzydliwe, że byłem wczoraj podniosły. Kiedy miałem dwadzieścia lat, upijałem się, a potem tłumaczyłem, że jestem kimś w rodzaju Kartezjusza. Czułem wyraźnie, że nadymam sie heroizmem, ponosiło mnie, lubiłem to. Po czym następnego dnia czułem takie obrzydzenie, jak gdybym się obudził w zarzyganym łóżku. Nie wymiotuję, kiedy jestem pijany, to byłoby jeszcze mniejsze zło. Wczoraj nie miałem nawet powodu do upojenia. Wpadłem w egzaltację jak imbecyl. Trzeba się teraz oczyścić abstrakcyjnymi myślami, przezroczystymi jak woda. Uczucie przygody nie pochodzi na pewno z wydarzeń: mam na to dowód. To raczej sposób, w jaki łaczą się ze sobą poszczególne chwile. Myślę, że to się dzieje tak: nagle odczuwa się upływ czasu i to, że każda chwila prowadzi ku innej chwili, tamta jeszcze do innej i tak dalej; że każda chwila przepada, że nie ma co wysilać się, aby ją zatrzymać itd. I wtedy przypisuje się tę właściwość wydarzeniom, które pojawiają się nam wewnątrz chwil; to, co należy do formy, odnosimy do zawartości. W sumie mówi się wiele o tym sławnym upływaniu czasu, ale się go zgoła nie widzi. Widzi się kobietę, myśli się, że będzie stara, tyl ko nie widzi się, jak ona się starzeje. Ale chwilami wydaje się nam, że widzimy, jak ona się starzeje, i czujemy, że starzejemy się razem z nią: to uczucie przygody. Nazywają to, jeśli dobrze pamiętam, nieodwracalnością czasu. Uczucie przygody byłoby po prostu uczuciem nieodwracalności czasu. Ale dlaczego nie ma się go bez przerwy? Czy czas nie zawsze jest nieodwracalny? Są chwile, gdy ma się wrażenie, że można robić, co się chce, iść naprzód lub powrócić wstecz, że to nie ma znaczenia; ale też i inne chwile, o których można by powiedzieć, że ogniwa zacisnęły się, i w tym wypadku nie wolno przegapić chwili, gdyż nie da się jej rozpocząć na nowo. Anny wydobywała z czasu wszystkie jego możliwości. W okresie, kiedy ona była w Djibuti, a ja w Adenie, kiedy przyjeżdżałem zobaczyć się z nią na dwadzieścia cztery godziny, wysilała się, aby mnożyć między nami nieporozumienia, tak żeby pozostała nie więcej niż godzina, dokładnie, do mojego wyjazdu; sześćdziesiąt minut, właśnie tyle czasu, ile potrzeba, aby czuć upływające sekundy, jedna po drugiej. Przypominam sobie jeden z tych okropnych wieczorów. Miałem wyjechać o północy. Poszliśmy do kina na wolnym powietrzu; byliśmy zrozpaczeni, ona w równym stopniu co ja. Tylko że ona prowadziła grę. O jedenastej, z początkiem filmu, wzięła mnie za rękę i ścisnęła ją w swoich dłoniach, nie mówiac ani słowa. Poczułem, jak przepełnia mnie ostra radość i zrozumiałem, bez spoglądania na zegarek, że jest jedenasta. Od tej chwili zaczęliśmy odczuwać przepływanie minut. Tym razem rozstawaliśmy się na trzy miesiące. W pewnej chwili wyświetlano na ekranie zupełnie biały obraz, ciemność zmniejszyła się i zobaczyłem, że Anny płacze. Potem, o północy, puściła moja rękę, ścisnąwszy ją najpierw gwałtownie; wstałem i odszedłem nie mówiac do niej słowa. To była dobra robota. Siódma wieczór Dzień pracy. Poszło zupełnie nieźle; napisałem sześć stron z pewną przyjemnością. Tym bardziej że były to rozważania abstrakcyjne o panowaniu Pawła I. Po wczorajszej orgii dopiąłem się szczelnie na cały dzień. Tylko nie odwoływać się do serca! Ale czułem się dobrze ukazując sprężyny autokracji rosyjskiej. Inna sprawa, że ten Rollebon drażni mnie. Jest tajemniczy w zupełnych drobiazgach. Co mógł robić na Ukrainie w sierpniu 1804 roku? Mówi o swojej podróży ogólnikowo i niejasno: "Potomność osądzi, czy moje wysiłki, które nie mogły odnieść sukcesu, nie zasługiwały na coś więcej niż brutalne odepchnięcie i zniewagi, które trzeba było znieść w milczeniu, choć wiedziałem dosyć, aby zamknąć usta szy dercom i wprawić ich w popłoch." Dałem się raz nabrać: pełen był szumnych niedomówień na temat małej podróży, którą odbył do Bouville w roku 1790. Straciłem cały miesiąc, aby prześledzić jego działanie. Koniec końcem zrobił brzuch córce jednego ze swoich wieśniaków. Czy nie był to po prostu kabotyn? Czuję się źle usposobiony wobec tego małego, tak kłamliwego pyszałka; może to uprzedzenie: byłem zachwycony, że okłamuje innych, ale wolałbym, żeby dla mnie zrobił wyjątek; wierzyłem, że my dwaj moglibyśmy działać w zmowie ponad głowami tych wszystkich zmarłych i że mnie powie ostatecznie całą prawdę! A on nie powiedział mi nic, zgoła nic; nic ponad to, co mówił do Aleksandra czy do Ludwika XVIII, których zwodził. Zależy mi bardzo na tym, żeby Rollebon okazał się równym facetem. Szelma, oczywiście. bo kto nim nie jest? Ale wielki czy mały szelma? Nie cenię na tyle badań historycznych, żeby tracić czas dla nieboszczyka, któremu za życia nie miałbym chęci podać ręki. Co o nim wiem? Nie można wymarzyć życia piękniejszego niż jego: czy go używał? Gdyby chociaż jego listy nie były takie napuszone... Ach! Trzeba byłoby znać jego spojrzenie, może w czarujący sposób pochylał głowę na ramię lub ze złośliwą miną podnosił wskazujący palec na wysokość nosa, czy też czasem bywał na mgnienie gwałtowny pomiędzy dwoma grzecznymi kłamstwami, co natychmiast tłumił. Cóż, kiedy nie żyje: pozostał po nim Traktat o strategii i Rozmyślania o cnocie. Gdybym tylko sobie pozwolił, wyobraźnia poddałaby mi taki obraz: pod jego błyszczącą ironią, której ofiarą padło tyle osób, był ograniczony, prawie naiwniak. Niewiele myśli, ale dzięki szczególnej głębokiej łasce w każdej okoliczności robi akurat to, co trzeba. Jego szelmostwa są prostoduszne, spontaniczne, wręcz hojne, tak szczere, jak jego miłość cnoty. I kiedy naprawdę zdradził swych dobroczyńców i przyjaciół, zwraca się z powagą ku wydarzeniom, aby wyciągnąć stąd morał. Nigdy nie sądził, że posiada jakieś prawa w stosunku do innych, ani inni w stosunku do niego: dary, których użycza mu życie, uważa za nieuzasadnione i bezpłatne. Przywiązuje się silnie do każdej rzeczy,ale łatwo się jej wyrzeka. A swoich listów i dzieł nigdy nie pisał sam: ułożenie ich zlecił płatnemu pisarczykowi. Tylko jeśli zgodzę się na ten obraz, to już lepiej byłoby napisać powieść o markizie de Rollebon. Jedenasta wieczorem Zjadłem kołację "Pod Kolejarzem". Zastałem właścicielkę, musiałem się z nią kochać, ale zrobiłem to z uprzejmości. Czuję do niej lekki wstręt, jest zbyt biała i pachnie niemowlakiem. Przyciskała mi głowę do piersi w wylewie namiętności: myśli, że to takie miłe. Zaś ja podskubywałem jej to miejsce pod kołdrą; potem zdrEtwiała mi ręka. Myślałem o panu de Rollebon: wreszcie dlaczegóż bym nie miał napisać powieści o jego życiu? Przesunąłem rękę wzdłuż ciała szefowej i nagle zobaczyłem mały ogródek z niskimi i szerokimi drzewami, z których zwieszały się ogromne pokryte włosami liście. Wszedzie biegały mrówki, stonogi i mole. Ale były jeszcze okropniejsze zwierzaki: miały ciało zrobione z kromki opieczonego chleba, jak kanapki pod pieczyste z gołąbków. Stąpały z boku na krótkich łapach. Szerokie liście by czarne od tych stworów. Poza kaktusami i opuncjami Velleda z parku wskazywała palcem moją męskość. "Ten ogród pachnie rzygowiną - krzyknąłem. - Nie chciałam cię zbudzić - powiedziała właścicielka - ale zwinęło mi się prześcieradło pod tyłkiem, a zresztą muszę już zejść na dół do gości z pociągu paryskiego." OSTATKI Chłostałem Maurice Barresa. Było nas trzech żołnierzy i jeden z nas miał otwór pośrodku twarzy, Maurice Barres zbliżył się i powiedział: "W porządku", i wręczył każdemu bukiecik fiołków. "Nie wiem, gdzie je włożyć", powiedział żołnierz z przedziurawioną głową. Wtedy Maurice Barres powiedział. "Trzeba je włożyć w otwór, który masz w głowie." Żołnierz odpowiedział: "W duPę ci je włożę." I odwróciliśmy Maurice Barresa i zdjęliśmy z niego portki. Pod portkami miał czerwoną kardynalską sutannę. Podnieśliśmy sutannę, a Maurice Barres zaczął krzyczeć: "Uwaga, mam spodnie podpięte na stopach". Ale wychłostaliśmy go aż do krwi i na jego tyłku narysowaliśmy płatkami fiołków głowę Deroulede'a. Od pewnego czasu zbyt często przypominam sobie sny. Muszę się zresztą bardzo rzucać, bo co ranka znajduję kołdrę na podłodze. Dzisiaj są ostatki, ale w Bouyille nie oznacza to nic wielkiego. W całym mieście jest zaledwie ze sto osób, które będą się przebierać. Kiedy schodziłem na dół, właścicielka zawołała mnie. "Jest list dla pana." List: ostatni list, jaki otrzymałem, był od kustosza biblioteki w Rouen w maju zeszłego roku. Właścicielka wchodzi ze mną do biura; podaje mi długą żółtą, pękatą kopertę: to Anny napisała do mnie. Już pięć lat nie miałem od niej żadnych wiadomości. List był adresowany do mojego dawnego mieszkania w Paryżu, stempel jest z pierwszego lutego. Wychodzę; trzymam kopertę między palcami, nie śmiem jej otworzyć; Anny nie zmieniła swojego papieru listowego, ciekawe, czy kupuje go nadal w małej papeterii na Piccadilly. Myślę, że zachowała również swoje uczesanie, długie, ciężkie, jasne włosy, których nie chciała obcinać.] Musi cierpliwie walczyć przed lustrem, aby ocalić swoją twarz: nie jest to ani kokieteria, ani strach przed starzeniem się; Anny pragnie pozostać taka, jaka jest, właśnie taka, jaka jest. Być może to właśnie w niej lubiłem, ową ogromną i surową wierność w stosunku do najmniejszych rysów swojego obrazu. Adres napisany zdecydowanym pismem, fioletowym atramentem (nie zmieniła także atramentu), litery jeszcze trochę błyszczą. "Pan Antoine Roquentin." Tak bardzo lubię czytać swoje nazwisko na tych kopertach. Przez mgłę odnalazłem jeden z tych uśmiechów, odgadłem jej oczy, jej pochyloną głowę: przychodziła, kiedy siedziałem, i stawała przede mną z uśmiechem. Górowała nade mną całą postacią, chwytała mnie za ramiona i wyciągnąwszy ręce potrząsała mną. Koperta jest ciężka, musi zawierać co najmniej sześć stron. Kulfony mojej dawnej dozorczyni zachodzą na to piękne pismo: "Hotel "Printania" - Bouyille". Te małe litery nie błyszczą. Kiedy otwieram list rozczarowanie odmładza mnie o sześć lat: "Nie pojmuję, co robi Anny, żeby tak wypychać koperty, nie ma przecież nic w środku." To zdanie powiedziałem sto razy na wiosnę 1924 roku, walcząc jak dzisiaj, aby wyjąć z podszewki kawałek kratkowanego papieru. Podszewka jest czymś zupełnie wspaniałym, w kolorze ciemnozielonym ze złotymi gwiazdami; całkiem jak cieżki, krochmalony materiał. Ona sama stanowi trzy czwarte ciężaru koperty. Anny napisała ołówkiem: "Będę za kilka dni w Paryżu. Przyjdź zobaczyć się ze mną w hotelu "Espagne" 20 lutego. Proszę cię (dorzuciła "proszę cię" ponad linijką i połączyła z "przyjdź" ciekawą spiralą). Muszę cię zobaczyć. Anny." W Meknes, w Tangerze, kiedy wracałem wieczorem, znajdowałem czasem kartkę na łóźku: "Chcę cię zaraz zobaczyć." Biegłem, Anny otwierała ze zdziwioną miną, z uniesionymi brwiami: nie miała mi już nic do powiedzenia; a nawet trochę pretensji, że przyszedłem. Pojadę; może nie będzie mnie chciała widzieć. Lub powiedzą mi w recepcji hotelowwej: "Nie ma u nas nikogo o takim nazwisku." Myślę, że tego by nie zrobiła. Może tylko napisać mi za tydzień, że zmieniła zamiar i że zobaczymy się innym razem. Ludzie są w pracy. Zapowiadają się ostatki bez wyrazu. Ulica des Mutiles pachnie silnie wilgotnym drzewem, jak zawsze, kiedy ma padać. Nie lubię tych dziwnych dni: w kinach wyświetlają poranki, dzieci nie idą do szkoły. Na ulicach panuje nieokreślony nastrój świąteczny narzucający się bez przerwwy, ale kiedy się nad nim zastanowić, ginie. Na pewno zobaczę znów Anny, ale nie mogę powiedzieć, że myśl o tym czyni mnie szczególnie radosnym. Od kiedy otrzymałem jej list, nie mogę się na nic zdobyć. Na szczęście jest już południe; nie jestem głodny, ale zjem coś dla zabicia czasu. Wchodzę do Camille'a na ulicy des Horlo gers. Jest to prawdziwa nocna knajpa; podają tam kapustę z kiełbaskami i kassulet przez całą noc. Ludzie przychodzą tu na kolację po wyjściu z teatru; policjanci przysyłają tutaj podróżnych przyjeżdżających w nocy i pragnących coś zjeść. Osiem marmurowych stolików. Wzdłuż ścian skórzane kanapki. Dwa lustra wyjedzone rudymi plamami. Szyby dwu okien i drzwi są z matowego szkła. Kontuar znajduje się we wnęce. Na stronie jest także jeszcze jeden pokój. Nigdy w nim nie byłem; służy dla par. "Proszę omlet z szynką." Kelnerka, ogromna dziewczyna o czerwonych policzkach, nie może powstrzymać się od śmiechu, kiedy mówi do mężczyzny. "Sama nie mogę. Może zje pan omlet z ziemniakami? Szynka jest zamknięta: tylko szef ją kroi." Zamawiam kassulet. Właściciel nazywa się Camille i jest bardzo surowy. Kelnerka odchodzi. Jestem sam w tym starym ciemnym pomieszczeniu. W portfelu mam list od Anny. Fałszywy wstyd nie pozwala mi go przeczytać ponownie. Usiłuję przypomnieć sobie zdania jedno po drugim. "Drogi Antoine." Uśmiecham się. Co to, to nie, Anny na pewno nie napisała "drogi Antoine". Przed sześciu laty - właśnie zdecydowaliśmy wspólnie, żeby się rozstać - postanowiłem wyjechać do Tokio. Napisałem do niej kilka słów. Nie mogłem jej już nazywać "kochanie". zacząłem zupełnie niewinnie "droga Anny". "Podziwiam twój styl, odpisała mi, ale nigdy nie byłam i nie jestem twoją drogą Anny. I ty, uwierz mi, nie jesteś dla mnie drogim Antoine.. Jeśli nie wiesz, jak mnie nazywać, nie pisz nic, tak będzie lepiej." Sięgam po list do portfela. Nie napisała "drogi Antoine". U dołu listu nie ma także formuły grzecznościowej: "Muszę cię zobaczyć. Anny." Niczego, co mogłoby mi określić jej uczucia. Nie mogę mieć o to żalu: rozpoznaję jej miłość do rzeczy doskonałych. Chciała zawsze realizować "chwile doskonałe". Jeśli dany moment do tego się nie nadawał, nic już jej nie interesowało, życie znikało z jej oczu, wlokła się leniwie, z miną dużej dziewczynki w niewdzięcznym wieku. Lub zgoła szukała powodów do kłótni ze mną: "Wycierasz nos jak mieszczuch, dostojnie, i odkaszlujesz z zadowoleniem do chusteczki." Należało nie odpowiadać, należało czekać: nagle, na jakiś znak, który mi się wymykał, wstrząsała się, jej piękne roz marzone rysy stawały się ostre i rozpoczynała swoją mrówczą pracę. Roztaczała wokół siebie władczą i urokliwą magię; nuciła przez zęby patrząc na wszystkie strony, potem prostowała się z uśmiechem, podchodziła, potrząsała mnie za ramiona i przez kilka chwil zdawała się dawać rozkazy otaczającym ja przedmiotom. Tłumaczyła mi cicho i pospiesznie, czego ode mnie oczekuje.. "Posłuchaj, stać cię na wysiłek, prawda? Byłeś taki głupi ostatnim razem. Widzisz, jaka piękna mogłaby być ta chwila? Spójrz na niebo. spójrz, jaki jest kolor słońca na dywanie. A ja przecież włożyłam zieloną suknię i nie jestem blada. Odsuń się, usiądź w cieniu: Jestem umalowana, wiesz, co masz robić? No proszę! Ale jesteś głupi! Mów do mnie! Czułem, że powodzenie przedsięwzięcia leży w moich rękach: chwila posiadała niejasne znaczenie, które należało wycieniować i udoskonalić; należało czynić pewne gesty i wypowiedzieć pewne słowa; uginałem się pod ciężarem odpowiedzialności, rozszerzałem oczy i nie widziałem nic, szamotałem się pośród rytuałów, które Anny wymyślała w danej chwili i rozdzierałem je swoimi wielkimi rękami jak siatki pajęcze. W podobnych chwilach nienawidziła mnie. Spotkam się z nią, to pewne. Podziwiam ją i kocham jeszcze z całego serca. Chciałbym, żeby ktoś inny miał Więcej szczęścia i był zręczniejszy w grze doskonałych chwil. "Twoje przeklęte włosy psują wszystko" - mówiła. - Co można zrobić z rudym mężczyzną? Uśmiechała się. Najpierw uciekły mi z pamięci jej oczy, potem jej smukłe ciało. Zachowałem, jak mogłem najdłużej, jej uśmiech, a potem, przed trzema laty, straciłem go również. I nagle, przed chwilą, gdy brałem list z ręki właścicielki hotelu, uśmiech powrócił; zdawało mi się, że widzę uśmiechającą się Anny. Jeszcze próbuję go przywołać: pragnę odczuwać całą czułość, jaką mam dla Anny. to właśnie ta czułość, tutaj, blisko, chce się narodzić. Ale uśmiech już nie powraca: koniec. Zostaję pusty i oschły. Wszedł jakiś mężczyzna, kuląc się z chłodu. "Dzień dobry państwu." Siada, nie zdejmując zielonkawego palta. Zaciera długie dłonie, jedną o drugą, splatając palce. "Co ma być dla pana?" Drgnął i spojrzał niespokojnie. "Co? Proszę mi dać Byrrh z wodą." Kelnerka ani drgnie. Jej twarz w lustrze wygląda jak uśpiona. Oczywiście oczy ma otwarte, ale są to tylko szparki. Taka już jest, nie spieszy się jej z obsługiwaniem gości, zawsze przez chwilę duma nad zamówieniami. Na pewno myśli o butelce, którą zaraz weźmie zza kontuaru, o białej etykietce z czerwonymi literami, o gęstym czarnym syropie, który będzie nalewać: to trochę tak jakby piła sama. Wsuwam list Anny do portfela: nic więcej z tego nie wyczytam; nie mogę dojść aż do kobiety, która wzięła go do rąk, złożyła, wsunęła do koperty. Czy można o kimś myśleć tylko jako o przeszłości? Kiedy kochaliśmy się, nie pozwalaliśmy, żeby najmniejsze mgnienie, najlżejsza z naszych trosk oderwała się od nas i pozostała w tyle. Dźwięki. Zapachy, odcienie światła, nawet myśli, których sobie nie przekazaliśmy - zabieraliśmy wszystko i wszystko pozostawało żywe: nie przestaliśmy rozkoszować się i cierpieć w teraźniejszości. Ani jednego wspomnienia; miłość nieubłagana i gorąca, bez cienia, bez odwrotu, nieuchron na. Trzy lata jednocześnie obecne. Dlatego właśnie rozsta liśmy się: nie mieliśmy dosyć siły, żeby znieść ten ciężar. A później, kiedy Anny odeszła ode mnie, trzy lata, jak nie podzielna całość, za jednym zamachem zapadły się w przeszłość. I nawet nie cierpiałem, czułem się pusty. Potem czas zaczął znów upływać i pustka się powiększyła. A później w Sajgonie, kiedy postanowiłem powrócić do Francji, wszystko, co jeszcze trwało - obce twarze, place, bulwary wzdłuż wielkich rzek - wszystko się unicestwiło. I proszę, moja przeszłość jest teraz tylko wielką dziurą. Moja teraźniejszość: ta kelnerka w czarnej bluzce, która marzy przy kontuarze, ten człowieczek. Zdaje mi się, że cała wiedza o moim życiu pochodzi z książek. Pałac w Benares, taras króla Trędowatego, świątynie jawajskie z wielkimi popękanymi schodami, na mgnienie odbijały się w moich oczach, ale pozostały tam, na miejscu. Tramwaj przejeżdżający wieczorem przed hotelem "Printania" nie zabiera na szybach odbicia neonowego napisu; rozpala się na chwilę i oddala z ciemnymi szybami. Ten człowiek nie przestaje na mnie patrzeć: to mnie męczy. Udaje ważniaka, jak na swój wzrost. Kelnerka decyduje się wreszcie go obsłużyć. Podnosi leniwie swoje wielkie czarne ramię, bierze butelkę i przynosi ją z kieliszkiem. "Proszę bardzo. - Nazywam się Achille" - mówi on tonem światowca. Kelnerka nalewa nie odpowiadając; on szybko wyjmuje z nosa palec i kładzie obie ręce na płask na stole. Odrzucił głowę do tyłu, oczy mu błyszczą. Mówi zimnym głosem : "Biedna dziewczyno." Kelnerka aż się wzdrygnęła i ja też: jest jakiś niewyrażalny nastrój, może zdziwienia, tak jakby to powiedział ktoś inny. Wszyscy troje jesteśmy zmieszani. Gruba kelnerka pierwsza odzyskuje przytomność: nie ma wyobraźni. Mierzy pana Achille godnym spojrzeniem: dobrze wie, że starczyłoby jej jednej ręki, żeby ruszyć go z miejsca i wyrzucić na ulicę. "I dlaczegóż miałabym być biedną dziewczyną?" On waha się. Patrzy na nią zbity z tropu, a potem śmieje się. Twarz układa mu się w tysiąc zmarszczek, robi niezręczne ruchy dłonią w przegubie: "Proszę, ubodło ją. Tak się to mówi: biedna dziewczyna. Nie miałem nic na myśli." Ale ona odwraca się do niego plecami i odchodzi poza kontuar jest naprawdę obrażona. On jeszcze się śmieje: "Ha, ha, ha! Wyrwało mi się, no proszę. Gniewamy się? Rozgniewała się" - mówi zwracając się jakby do mnie. Odwracam głowę. On unosi trochę kieliszek, ale nie myśli pić: mruży oczy z zadziwioną i onieśmieloną miną: można by powiedzieć, że chce sobie coś przypomnieć. Kelnerka usiadła przy kasie; bierze robótkę. Wszystko znowu ucichło: ale nie jest to już ta sama cisza. Oto i deszcz: uderza lekko w matowe szyby. Jeżeli są jeszcze na ulicy poprzebierane dzieci, rozmiękczy i zamaże im tekturowe maski. Kelnerka zapala lampy. Dopiero godzina druga, ale niebo jest zupełnie czarne, za ciemno już, żeby mogła szyć. Łagodne światło. Ludzie siedzą w domu, na pewno także pozapalali światło, wyglądają przez okna jaka pogoda. Dla nich... to co innego. Oni zestarzeli się inaczej. Żyją pośród tego, co odziedziczyli, pośród podarków, i każdy mebel jest dla nich wspomnieniem. Zegary ścienne, medale, portrety, muszle, przyciski, parawany, szale. Mają szafy pełne butelek, materiałów, starych ubrań, gazet; zachowali wszystko. Przeszłość to zbytek posiadacza. Gdzie miałbym trzymać swoją przeszłość? Nie można jej włożyć do kieszeni; trzeba mieć dom, żeby ją tam ułożyć. Ja posiadam tylko ciało, samotny człowiek ze swoim samotnym ciałem nie może zatrzymać wspomnień, przepływają przez niego. Nie powinien się żalić: pragnąłem tylko wolności. Mały mężczyzna wierci się i wzdycha. Zwinął się w kłębek w swoim płaszczu, ale od czasu do czasu prostuje się i przybiera wyniosły wyraz twarzy. On także nie ma przeszłości. Gdyby się dobrze poszperało u kuzynów, którzy nie utrzymują z nim stosunków, znalazłoby się oczywiście fotografię przedstawiającą go na weselu z gęstym młodzieńczym wąsem, w sztywnym zagiętym kołnierzyku i w koszuli z gorsem. Po mnie chyba nawet tyle nie pozostało. Ale on znów na mnie patrzy. Teraz coś powie, sztywnieję jeszcze bardziej. To nie sympatia nas łączy. Jesteśmy podobni, ot co. Jest sam, tak jak ja, ale bardziej niż ja zagłębiony w samotność. Czeka pewnie na swoje Mdłości albo coś w tym rodzaju. Są więc już ludzie, którzy mnie rozpoznają, którzy myślą, przyjrzawszy mi się: "On jest podobny." Więc cóż? Czego chce? Musi wiedzieć, że nie możemy po sobie niczego wzajemnie oczekiwać. Rodziny są w swoich domach, otoczone wspomnieniami. A my tutaj, dwa wraki pozbawione wspomnień. Gdyby nagle wstał i zaczął do mnie mówić, skoczyłbym jak oparzony. Drzwi otwierają się z hałasem: to doktór Roge. "Dzień dobry państwu." Wchodzi, nietowarzyski i podejrzliwy, chwiejąc się nieco na długich nogach, ledwo utrzymujących jego tułów. Widuję go często w niedzielę w barze Vezelize, ale on mnie nie zna. Jest zbudowany jak dawni trenerzy z Joinville- ramiona takie jak uda, sto dziesięć centymetrów obwodu w klatce piersiowej, i wszystko to nie może ustać. "Jeanne, moja mała." Drepcze aż do wieszaka i wiesza na nim swój filcowy i szeroki kapelusz. Kelnerka zwinęła robótkę i podchodzi niespiesznie, sennie, aby wysupłać doktora z jego deszczowca. "Co dla pana, doktorze?" Patrzy na nią poważnie. Jak na mój gust, ma piękną męską głowę. Zużytą, pooraną przez życie i namiętności. Ale doktór zrozumiał życie, i zapanował nad namiętnościami. "Sam nie wiem, co by tu wziąć" - mówi głębokim głosem. Opuścił się na kanapkę naprzeciwko mnie; obciera czoło. Jak nie stoi na nogach, czuje się dobrze. Ma onieśmielające oczy, wielkie, czarne i władcze. "Daj mi... daj mi, daj mi, daj mi... starego calvadosa, moje dziecko." Kelnerka nie rusza się i patrzy na tę ogromną pobrużdżoną twarz. Jest zadumana. Mały człowieczek podniósł głowę z wyzwolonym uśmiechem. I to jest prawda: ten kolos nas wyzwolił. Było tu coś okropnego, co miało nas ogarnąć. Oddycham mocno: teraz jesteśmy wśród ludzi. "No, co z tym moim calvadosem?" Kelnerka wzdrygnęła się i odchodzi. On rozłożył potężne ramiona i szeroko ujął stolik. Pan Achille jest rozradowany; chciałby przyciągnąć uwagę doktora. Ale cóż z tego, że będzie majtał nogami i podskakiwał na kanapce, jest tak drobny, że go nie słychać. Kelnerka przynosi calvados. Ruchem głowy pokazuje doktorowi sąsiada. Doktór Roge powoli obraca się cały. nie może ruszać szyją. "Proszę, to ty, stary parchu - krzyczy - jeszcze żyjesz?" Zwraca się do kelnerki: "Przyjmujecie go u siebie?" Patrzy na małego mężczyznę swoimi okrutnymi oczami. Prosto skierowane spojrzenie, stawiające rzeczy na właściwym miejscu. Wyjaśnia: "To stary bzik, po prostu." Nawet nie zadaje sobie trudu, żeby pokazać, że żartuje. Wie, że stary bzik nie pogniewa się, że się uśmiechnie. I rzeczywiście: tamten uśmiecha się pokornie. Stary bzik: odpręża się, czuje się chroniony przed samym sobą; dzisiaj nic mu się nie przydarzy. Ale proszę, ja też czuję się uspokojony. Stary bzik: więc to było to, tylko tyle. Doktór śmieje się, rzuca mi zachęcające i porozumiewawcze spojrzenie: na pewno z powodu mojego wzrostu, mam także czystą koszulę - chce, żebym dołączył się do jego żartów. Nie śmieję się, nie odpowiadam na jego zalecanki: wtedy nie przestając się śmiać, próbuje na mnie okropnego ognia swoich źrenic. Wpatrujemy się w siebie przez kilka sekund, mierzy mnie, jakby był krótkowidzem, klasyfikuje. W kategorii bzików? Czy opryszków? Ale to przecież on odwraca głowę: małe spuszczenie z tonu wobec samotnego gościa, bez społecznego znaczenia, nie warto o tym mówić, pójdzie zaraz w niepamięć. Skręca papierosa, zapala go, a potem siedzi bez ruchu, utkwiwszy ciężko wzrok w jedno miejsce, jak starzec. Piękne zmarszczki; ma wszystkie: krechy poziome na czole, kurze łapki, gorzkie fałdy z obu stron ust, nie licząc żółtych postronków zwisających pod brodą. Oto mężczyzna, który ma szczęście: nawet z daleka widać, że musiał cierpieć i że miał bogate życie. Zasługuje zresztą na swoją twarz, bo zawsze wiedział, jak zatrzymać i wykorzystać swoją przeszłość: po prostu wypchał ją, jako przekaz do świadczenia dla kobiet i młodych ludzi. Pan Achille dawno chyba nie był już tak szczęśliwy. Usta ma otwarte z podziwu; pije swój Byrrh małymi łyczkami, odymając policzki. No, no, doktór umiał się za niego wziąć! Doktór nie dałby się nabrać staremu bzikowi w przystępie ataku; dobra bura, kilka gwałtownych chłoszczących słów, tego właśnie trzeba. Doktór jest doświadczony. To doświadczenie zawodowe: lekarze, księża, urzędnicy i oficerowie znają się na człowieku tak, jakby go stworzyli. Wstydzę się za pana Achille. Jesteśmy z tej samej beczki, powinniśmy trzymać razem przeciw nim. Ale on opuścił mnie, przeszedł na ich stronę: wierzy uczciwie w Doświadczenie. Nie w swoje ani w moje. W Doświadczenie doktora Roge. Przed chwilą pan Achille czuł się dziwakiem, miał wrażenie, że jest zupełnie sam; teraz wie już, że jest wielu, bardzo wielu jemu podobnych: doktór Roge natknął się na nich, mógłby opowiedzieć panu Achille historię każdego z nich, a także, jak się skończyła. Pan Achille jest jednym z przypadków, po prostu, i można łatwo sprowadzić go do kilku ogólnych pojęć. Tak bardzo chciałbym mu powiedzieć, że go oszukują, że stał się igraszką ważniaków. Zawodowcy doświadczenia? Spędzili życie w skostnieniu i półśnie, ożenili się pospiesznie, z niecierpliwości, i zrobili dzieci z przypadku. Spotykali innych ludzi w kawiarniach, na weselach, na pogrzebach. Od czasu do czasu, wzięci w obroty, szamotali się, nie rozumiejąc, co się z nimi dzieje. Wszystko, co działo się wokół nich, zaczęło się i skończyło poza polem ich widzenia; długie ciemne formy, wypadki, które przychodziły z daleka, otarły się o nich w pędzie i kiedy chcieli na nie spojrzeć, było już po wszystkim. A potem koło czterdziestki ochrzcili swoje małe upory i kilka przysłów mianem doświadczenia. Teraz zaczynają grać rolę automatów. dwa su w otwór po lewej stronie i oto opowiadanka zapakowane w srebrny papierek; dwa su w prawy otwór i otrzymuje się cenne rady, przyklejające się do zębów jak mdłe karmelki. Ja także mógłbym na to konto zaprosić się do ludzi, a oni mówiliby między sobą, że wobec Przedwiecznego jestem wielkim podróżnikiem. Tak: muzułmani siusiają kucając; akuszerki hinduskie używają zamiast ergotyny jako środka do tamowania krwi sproszkowanego minerału z krowim łajnem; na Borneo dziewczyna mająca okres spędza trzy dni i trzy noce na dachu swojego domu, w Wenecji widziałem pogrzeby w gondolach, Wielki Tydzień w Sewilli, a Pasję w Oberammergau. Oczywiście wszystko to jest tylko wątłą próbką mojej wiedzy. Mógłbym rozwalić się na krześle i rozpocząć rozbawiony. "Czy zna pani Jihlava, droga pani? To małe ciekawe miasteczko na Morawach, gdzie przebywałem w 1924 roku..." A przewodniczący trybunału, który widział tyle przypadków, zabrałby głos na końcu mojego opowiadania: "Jakie to prawdziwe, drogi panie, jakie ludzkie. Widziałem podobny przypadek na początku mojej kariery. To było w 1902 roku. Byłem zastęPcą sędziego w Limoges..." Tylko że za bardzo mnie w to wrabiano w młodości. Nie pochodziłem przecież z rodziny zawodowców. Ale istnieją też amatorzy. Są to sekretarze, urzędnicy, handlowcy, ci, którzy wysłuchują drugich w kawiarniach: koło czterdziestki czują się już nadęci doświadczeniem, którego nie mogą upłynnić na zewnątrz. Na szczęście porobili dzieci i zmuszają je, żeby owo doświadczenie konsumowały na miejscu. Chcieliby nam wmówić, że ich przeszłość nie jest przegrana, że ich wspomnienia skondensowały się, miękko przekształcone w Mądrość. Wygodna przeszłość! Przeszłość kieszonkowa, mała złocona książeczka, wypełniona pięknymi maksymami. "Proszę mi wierzyć, mówię jak ktoś doświadczony, cała moja wiedza pochodzi z życia." Czy Życie wzięło na siebie myślenie za nich? Tłumaczą nowe przez stare - a dawne wytłumaczyli przez jeszcze dawniejsze wydarzenia, jak ci historycy, którzy robią z Lenina rosyjskiego Robespierre'a, a z Robespierre'a francuskiego Cromwella: a naprawdę nigdy niczego nie zrozumieli... Poza ich ważnością czuje się ponure lenistwo: widzą defilujące pozory, ziewają, myślą, że nie ma nic nowego pod słońcem. "Stary bzik" - i doktór Roge pomyślał niejasno o innych starych bzikach, z których żadnego dokladnie nie pamięta. Cokolwiek teraz uczyniłby pan Achille, nic nie mogłoby nas już zaskoczyć: przecież to stary bzik. To nie jest stary bzik: on się boi. Ale dlaczego się boi? Kiedy chce się zrozumieć jakąś rzecz, trzeba się umieścić naprzeciw niej, samemu, bez żadnej pomocy; cała przeszłość świata nie przydaje się tu na nic. A potem rzecz znika i to, co się zrozumiało, znika wraz z nią. Myśli ogólne są bardziej obiecujące. A zresztą zawodowcy i nawet amatorzy kończą zawsze na tym, że mają rację. Ich mądrość nakazuje robić jak najmniej halasu, jak najmniej żyć, pozwolić, aby o nas zapomniano. Ich najlepsze historie opowiadają o nierozważnych, o oryginałach, którzy zostali ukarani. No bo tak: tak właśnie jest i nikt nie po wie, że jest inaczej. Może pan Achille nie ma zbyt czystego sumienia? Może mówi sobie, że nie doszłoby do tego, gdyby słuchał rad ojca, starszej siostry? Doktór ma prawo mówić: nie przegrał życia, umiał stać się pożytecznym. Wznosi się, spokojny i potężny, ponad tym małym wra kiem; jak skała. Doktór Roge dopił calvados. Układa swoje wielkie ciało, powieki opadają mu ciężko. Po raz pierwszy widzę jego twarz bez oczu: to jakby maska tekturowa, jak te, które dzisiaj sprzedają w sklepikach. Policzki mają okropny różowy kolor... Nagle ukazuje mi się cała prawda: ten człowiek niedługo umrze. Na pewno wie o tym; wystarczyło, że przejrzał się w lustrze: codziennie upodabnia się coraz bardziej do swego przyszłego trupa. Oto czym jest ich doświadczenie, oto dlaczego mówiłem sobie tak często, że czuć je śmiercią: to ich ostateczna obrona. Doktór chciałby w to naprawdę uwierzyć, chciałby zakryć przed sobą niemożliwą do wytrzymania rzeczywistość: że jest sam, że nie ma spokojnego sumienia, że nie ma przeszłości, za to coraz bardziej kluchowata inteligencję, rozłażące się ciało. Dlatego dobrze zbudował, dobrze urządził, dobrze wyścielił swój mały obłęd kompensacji: uważa, że idzie naprzód. Czy ma dziury w pamięci, chwile zupelnej pustki w głowie? Bo jego sąd nie ma już młodzieńczej chyżości. Czy jeszcze rozumie, co czyta w książkach? Ale jest teraz tak daleko od książek. Nie może już uprawiać miłości? Ale robił to. Lepiej, że robił to kiedyś, niż gdyby miał to robić teraz: z oddalenia wydaje się sąd, porównuje i myśli. Jeśli zaś chodzi o to straszne oblicze trupa: żeby móc wytrzymać jego widok w zwierciadle, stara się uwierzyć, że zo stały tam wyryte lekcje doświadczenia. Doktór odwraca nieco głowę. Powieki unoszą się, patrzy na mnie oczami zaróżowionymi od snu. Uśmiecham się do niego. Chciałbym, żeby ten uśmiech ujawnił mu to wszystko, co on sam próbuje przed sobą ukryć. Gdyby mógł sobie powiedzieć: "Ale ten to wie, że zdechnę niedługo!" To by go obudziło. Ale powieki opadają mu znowu: zasypia. Wychodzę, zostawiam pana Achille, niech czuwa nad jego snem. Deszcz ustał, powietrze jest łagodne, niebo powoli toczy piękne czarne widoki: nawet aż za dużo jak na oprawę doskonałej chwili; aby odbić te widoki, Anny utworzyłaby w naszych sercach małe ciemne kałuże. Ale ja nie umiem korzystać z okazji: idę zdając się na przypadek, pusty i spokojny, pod tym nie wykorzystanym niebem. ŚRODA Nie trzeba się bać. CZWARTEK Cztery strony napisane. Wreszcie długa chwila szczęścia. Nie zastanawiać się za bardzo nad wartością Historii. To grozi zniechęceniem. Nie ogłaszać, że pan de Rollebon jest w tej chwili jedynym usprawiedliwieniem mego istnienia. Od dziś za tydzień zobaczę Anny. PIĽTEK Na bulwarze Redoute mgła była tak gęsta, że przez ostrożność szedłem dotykając prawie ściany koszar. Na prawo ode mnie reflektory samochodów gnały przed sobą wilgotne światło i nie można było odróżnić, gdzie kończy się chodnik. Wokół mnie byli ludzie; słyszałem echo ich kroków, a czasem cichy odgłos rozmowy: ale nie widziałem nikogo. Raz ukazała się twarz kobiety na wysokości mojego ramienia, ale natychmiast pochłonęła ją mgła; to znowu ktoś otarł się o mnie, silnie sapiąc. Nie wiedziałem, dokąd idę; byłem zbyt pochłonięty. Trzeba było posuwać się ostrożnie, macać ziemię końcem stopy, a nawet wyciągać ręce przed siebie. To wszystko nie sprawiało mi zresztą żadnej przyjemności. Nie myślałem jednak o powrocie, byłem zajęty. Wreszcie po upływie pół godziny zobaczyłem w dali niebieskawš mgiełkę. Kierując się według niej doszedłem wkrótce na brzeg wielkiego blasku; w środku rozpoznałem cafe Mably, przebijającą mgłę swymi lampami. Cafe Mably ma dwanaście elektrycznych lamp. Były jednak zapalone tylko dwie, jedna ponad kasą, druga pod sufitem. Jedyny kelner popchnął mnie mocno w ciemny kąt. "Nie tędy, proszę pana, zamiatam." Był w kitlu, bez kamizelki i bez kołnierzyka, w białej koszuli z fioletowymi prążkami. Ziewał, patrzył na mnie z niechęcią, czochrając się po głowie. "Czarną kawę i rogaliki." Przetarł oczy nie odpowiadając i oddalił się. Byłem zatopiony w brudnym, zimnym cieniu. Grzejnik na pewno był wyłączony. Nie byłem sam. Jakaś kobieta o woskowej cerze siedziała naprzeciw mnie, jej ręce poruszały się bez przerwy, już to wygładzając bluzkę, już to poprawiając czarny kapelusz. Była z wysokim blondynem, który jadł ciastko drożdżowe i nic nie mówił. Czułem ciężką ciszę. Miałem ochotę zapalić fajkę, ale sprawiłoby mi przykrość ściągnięcie na siebie ich uwagi przez trzask zapałki. Dzwonek telefonu. Ręce zatrzymały się: przyciśnięte do bluzki. Kelner nie spieszył się. Uważnie skończył zamiatanie, a potem dopiero podszedł i podniósł słuchawkę. "Halo, to pan Georges? Dzień dobry, panie Georges... Tak, panie Georges.,. Nie ma szefa... Tak, powinien już być... Ach, jest taka mgła... Normalnie schodzi około ósmej... Tak, panie Georges, powtórzę mu. Do widzenia, panie Georges." Mgła leżała na szybach jak ciężka, szara aksamitna zasłona. Do szyby przykleiła się na chwilę jakaś twarz i znikła. Kobieta powiedziała płaczliwie. "Zawiąż mi but. - Jest zawiązany" - powiedział mężczyzna nie patrząc. Zdenerwowała się. Ręce biegały wzdłuż bluzki i po szyi jak wielkie pająki. "Nie, jest rozwiązany, zawiąż." Schylił się ze znudzoną niechętną miną i dotknął lekko jej stopy pod stołem: "No już." Uśmiechnęła się z zadowoleniem. Mężczyzna przywołał kelnera. "Ile płacę? - A ile było bułeczek?" - spytał kelner. Spuściłem oczy, żeby nie wyglądało, że im się przypatruję. Po kilku chwilach usłyszałem skrzypnięcie i zobaczyłem brzeg spódnicy i dwa sznurowane buciki z plamami suchego błota. Za nimi szły buty mężczyzny, szpiczaste lakierki. Skierowały się ku mnie, znieruchomiały i wykonały półobrót: wkładał płaszcz. W tej chwili wzdłuż spódnicy zaczęła zsuwać się sztywnym ruchem ręka; zawahała się na chwilę, skrobała spódnicę. "Jesteś gotowa?" - spytał mężczyzna. Ręka rozwarła się i dotknęła dużej plamy z błota na prawym buciku, a potem zniknęła. "Uff!" - powiedział mężczyzna. Wziął walizkę stojącą koło wieszaka. Wyszli, widziałem, jak zanurzyli się we mgle. "To artyści - powiedział kelner przynosząc mi kawę - to oni występują w antrakcie w "Cine-palace". Kobieta zawiązuje sobie oczy i zgaduje imiona i wiek widzów. Odjeżdżają, bo dzisiaj piątek i zmienia się program." Poszedł po talerz z rogalikami stojący na stoliku, od którego odeszli artyści. "Nie trzeba." Nie miałem chęci jeść tych rogalików. "Muszę zgasić światło. Dwie lampy dla jednego gościa o dziewiątej rano: szef będzie na mnie gderał." Kawiarnię zaległ półmrok. Słaba szarobrązowa światłość wpadała teraz przez wysokie szyby. "Czy jest pan Fasquelle?" Nie zauważyłem wchodzącej staruszki. Podmuch zimnego powietrza przejął mnie dreszczem. "Pan Fasquelle jeszcze nie zszedł. - Pani Florent mnie przysłała, źle się czuje. Nie przyjdzie dzisiaj." Pani Florent to ruda kasjerka. "Na taki czas - mówi stara - to jej szkodzi na żołądek." Kelner przybrał ważną minę: "Tak, to mgła - odpowiedział - to samo pan Fasquelle; dziwi mnie, że jeszcze nie zszedł. Byl telefon do niego. Normalnie schodzi o ósmej." Stara spojrzała machinalnie ku sufitowi: "Jest na górze? - Tak, to jego pokój." Stara powiedziała rozwlekłym głosem, jak gdyby mówiła do siebie samej: "Żeby czasem nie umarł... - Dobra jest - twarz kelnera wyrażała najżywsze zgorszenie - Dobra jest, dziękuję. Żeby czasem nie umarł...Ta myśl musnęła mnie. Takie właśnie myśli przychodzą, kiedy jest mgła. Stara wyszła. Powinienem zrobić to samo: było zimno i ciemno. Mgła wciskała się pod drzwiami; podniesie się powoli i zatopi wszystko. W bibliotece miejskiej znajdę na pewno światło i ciepło. Znów na szybie rozpłaszczyła się twarz; robiła miny. "Poczekaj" - powiedział kelner ze złościa i wypadł biegiem. Twarz zatarła się, zostałem sam. Wyrzucałem sobie gorz ko, że wyszedlem z pokoju. Musiała go teraz zająć mgła; bałbym się tam wracać. Poza kasą w cieniu coś zatrzeszczało. To było od strony schodów prowadzących do prywatnych pomieszczeń: czy właściciel wreszcie schodził? Ale nie, nikt się nie pokazał: stopnie trzeszczały same. Pan Fasquelle jeszcze spał. Albo też leżał martwy nad moją głową. W mglisty poranek odnaleziony martwy w swoim łóżku. - I podtytuł: Goście w kawiarni posilali się nie podejrzewając niczego... Ale czy był jeszcze w swoim łóżku? Może runął, pociągając za sobą pościel i tłukąc głową o podłogę? Dobrze znam pana Fasquelle; pytał się czasem o moje zdrowie. To wesoły gość z wypielęgnowaną brodą: jeżeli umarł, to na skutek ataku. Będzie cały siny, z wywalonym językiem. Broda do góry, szyja fioletowa pod zwichrzonymi włosami. Schody kryła ciemność. Ledwo mogłem rozróżnić gałkę poręczy. Trzeba by przejść przez ten mrok. Skrzypienie schodów. Na górze znalazłbym drzwi od pokoju... Ciało jest tam, ponad moją głową. Przekręciłbym kontakt: dotknąłbym tej letniej skóry, żeby zobaczyć. - Nie mogę wytrzymać, wstaję. Jeżeli kelner zastanie mnie na schodach, powiem, że usłyszałem jakiś hałas. Kelner wrócił nagle, zdyszany. "Już do pana idę!" - woła. Głupiec. Podchodzi do mnie. "Dwa franki. - Usłyszałem jakiś hałas na górze - mówię do niego. - Bo już dość późno! - Tak, ale zdaje mi się, że coś jest nie w porządku: tak jakby rzężenie, a potem głuchy stuk". W tej ciemnej sali, z tą mgła poza szybami zabrzmiało to zupelnie naturalnie. Pamiętam, jakie zrobił oczy. "Powinien pan wejść zobaczyć - dorzuciłem perfidnie. - Nie, nie - powiedział, a potem: - Bałbym się, że mnie przyłapie. Która godzina? - Dziesiąta. - Pójdę o wpół do jedenastej, jeśli nie zejdzie." Zrobiłem krok w stronę drzwi. "Wychodzi pan? Nie zostaje pan dłużej? - Nie. - To naprawdę było rzężenie? - Nie wiem - powiedziałem wychodząc - może tylko byłem tak nastawiony." Mgła nieco się podniosla. Chciałem dojść szybko do ulicy Tournebride: potrzebowałem jej świateł. Ale zawiodłem się: oczywiście, było światło, błyszczało na wystawach sklepów. Ale nie było to wesołe światło. Było zupełnie białe z powodu mgły i spadało na ramiona jak tusz. Dużo ludzi, zwłaszcza kobiet: służące, sprzątaczki, także panie domu, takie, co to mówią: "Kupuję sama, to bardziej pewne." Niuchały trochę przed wystawami i wreszcie wchodzily. Zatrzymałem się przed wędliniarnią Juliena. Od czasu do czasu widziałem poprzez szybę rękę wskazującą nadziewane nóżki czy kielbaski. Wtedy gruba blondyna z wypiętym biustem pochylała się nad nimi i brała w palce kawałek martwego mięsa. O pięć minut stąd pan Fasquelle leżał martwy w swoim pokoju. Szukałem wokół mocnego oparcia, obrony przeciw tym myślom. Nie było. Po trochu mgła przecierała się, ale ciągle coś niepokojącego przemykało się ulicą. Może nie była to prawdziwa groźba: było to zatarte, przezroczyste. Ale właśnie to budziło w końcu strach; dotykałem czołem szyby. Na majonezie sałatki z jajkami po rosyjsku dostrzegłem ciemnoczerwoną kroplę: krew. Od tej czerwieni na żółtym tle robiło mi się niedobrze. Nagle pojawiła się wizja: ktoś upadł na twarz i krew lała się na półmiski. Jajko wpadło w tę krew. Zdobiący je plasterek pomidora oderwał się i upadł na płask, czerwone na czerwonym. Majonez trochę ściekał: kałuża żółtego kremu dzieląca strugę krwi na dwie odnogi. "Co za bzdura, muszę się otrząsnąć. Pójdę pracować do biblioteki." Pracować? Wiedziałem dobrze, że nie napiszę ani linijki. Znów zmarnowany dzień. Idąc przez park zobaczyłem na ławce, gdzie zwykle siadam, wielka nieruchomą niebieską pelerynę. Oto ktoś, komu nie jest zimno. Kiedy wchodziłem do czytelni, Samouk właśnie z niej wychodził. Rzucił się na mnie: "Muszę panu podziękować. Spędziłem niezapomniane godziny z pana fotografiami." Zobaczywszy go, miałem przez chwilę nadzieję: a może będzie łatwiej spędzić ten dzień we dwóch? Ale z Samoukiem jest się zawsze tylko pozornie razem. Stuknął w tom in quarto. Była to Historia religii. "Wie pan, tylko Noucapie mógł sobie pozwolić na taką szeroką syntezę. Prawda?" Wyglądał na zmęczonego i drżały mu ręce: "le pan wygląda - powiedziałem. - Ach, proszę pana, oczywiście. Zaszło coś bardzo przykrego!" Dyżurny szedł w naszą stronę: był to mały opryskliwy Korsykanin, z wąsami dobosza. Całymi godzinami przechadza się między stolikami ze stukaniem obcasów. W zimie spluwa do chusteczki, a potem suszy ją na piecu. Samouk zbliża się do mnie tak, że czuję na twarzy jego oddech: "Nic panu nie powiem w obecności tego człowieka - powiedział tonem zwierzenia. - Gdyby pan zechciał... - O co chodzi?" Zaczerwienił się i jego biodra wdzięcznie zafalowały. "Ach, proszę pana: muszę się odważyć. Czy sprawiłby mi pan ten zaszczyt, żeby zjeść ze mną obiad we środę? - Bardzo chętnie." Wolałbym się powiesić niż jeść z nim obiad. "Sprawi mi pan ogromną przyjemność" - powiedział Samouk. Dorzucił szybko. "Przyjdę po pana do domu, jeśli pan pozwoli." I zniknął, na pewno z obawy, że mogę za chwilę zmienić zamiar. Było wpół do dwunastej. Pracowałem do za piętnaście druga. Nie szło mi: miałem przed oczami książkę, ale moje myśli powracały bez przerwy do cafe Mably. Czy pan Fasquelle był już na dole? W gruncie rzeczy niezbyt wierzyłem w jego śmierć i to właśnie mnie podniecało! Była to niepewna myśl, do której nie mogłem się przekonać ani się jej pozbyć. Buty Korsykanina skrzypiały na podłodze. Wiele razy stawał przede mną tak, jakby chciał coś powiedzieć, ale zmieniał zdanie i oddalał się. Koło pierwszej wyszli ostatni czytelnicy. Nie byłem głodny; ale przede wszystkim nie chciałem wychodzić. Pracowałem jeszcze przez chwilę, a potem poderwałem się: poczułem się otoczony ciszą. Podniosłem głowę: byłem sam. Korsykanin musiał zejść do żony, która jest dozorczynią w bibliotece: pożądałem odgłosu jego kroków. Ale usłyszałem tylko, jak obsunął sie węgiel w piecu. Do sali wtargnęła mgła: nie mgła prawdziwa, która rozproszyła się już dawno - inna, ta, której pełno było jeszcze na ulicach, wychodząca ze ścian i bruku. Rzeczy jakby się rozpływały. Oczywiście książki były wciąż na swoim miejscu, ustawione w porządku alfabetycznym na półkach, miały czarne i brązowe grzbiety i etykietki BP lf 7996 (Biblioteka podręczna - literatura francuska) lub BP np (Biblioteka podręczna - nauki przyrodnicze). Ale... jakby to powiedzieć? Normalnie, potężne i pojemne, razem z piecem, zielonymi lampami, wielkimi oknami, drabinkami, ujmują przyszłość w ramy. Dopóki pozostaje się w tych ścianach, to, co się zdarza, musi się zdarzyć na prawo lub na lewo od pieca. Gdyby nawet wszedł święty Dionizy niosąc swoją głowę w rękach, musiałby wejść prawą stroną, musiałby iść pomiędzy półkami przeznaczonymi na literaturę francuską i stolikiem dla czytelniczek. A gdyby nie dotykał ziemi, gdyby unosił się o dwadzieścia centymetrów nad podłogą, to jego zakrwawiona szyja będzie się znajdować dokładnie na wysokości trzeciej półki z książkami. W ten sposób przedmioty te służą przynajmniej do zakreślenia granic prawdopodobieństwa. A oto dzisiaj nie określały już niczego: zdawało się, że nawet ich istnienie zostało podane w wątpliwość, że z największym trudem przesuwały się z jednej chwili w drugą. Zacisnąłem mocno w rękach czytany tom: ale najgwałtowniejsze doznania były przytępione. Nic nie wydawało się prawdziwe; czułem sie otoczony papierowymi dekoracjami, które mogą być nagle usunięte. Świat czekał wstrzymując oddech, kurczac się - oczekiwał ataku, swoich Mdłości, jak niedawno pan Achille. Wstałem. Nie mogłem wytrzymać dłużej na miejscu pośród tych nadwątlonych rzeczy. Poszedłem spojrzeć przez okno na głowę Impetraza. Szeptałem: wszystko może się przydarzyć, wszystko może się stać. Oczywiście, nie jakaś okropność w rodzaju tych, które wymyślili ludzie; Impetraz nie będzie tańczył na swoim cokole: to będzie coś innego. Patrzyłem z trwogą na te niestałe byty, które miały się zapaść może za godzinę, a może za minutę: no tak, byłem tutaj, żyłem pośród tych książek pełnych wiedzy, z których jedne opisywały niezmienne formy gatunków zwierząt, inne zaś wyjaśniały, że ilość energii pozostaje we wszechświecie nie naruszona; byłem tutaj, stałem przed oknem, którego szyby miały określony współczynnik załamania promieni. Jakież jednak słabe to zapory! Przypuszczam, ze świat zachowuje swoje wczorajsze podobieństwo przez lenistwo. Dzisiaj zdawał się pragnąć zmiany. A wtedy wszystko, wszystko może się zdarzyć. Nie mam czasu do stracenia: to złe samopoczucie zaczęło się od historii w cafe Mably. Muszę tam wrócić, zobaczyć żywego pana Fasquelle, a jeśli trzeba, dotknąć jego brody i rąk. Może wtedy zostanę wyzwolony. Porwałem płaszcz i zarzuciłem go tylko na ramiona; uciekam. Przechodząc przez park odnalazłem na tym sa mym miejscu człowieka z peleryną; wielka blada twarz pomiędzy dwojgiem uszu, purpurowych od chłodu. Cafe Mably jarzyła się z daleka: tym razem musiało się palić dwanaście żarówek. Przyspieszyłem kroku: trzeba było z tym skończyć. Rzuciłem najpierw spojrzenie przez wielką oszkloną witrynę; sala była pusta. Nie było ani kasjerki, ani ke1nera - ani pana Fasquelle. Musiałem zdobyć się na ogromny wysiłek, żeby wejść; nie zająłem miejsca. Zawołałem: "Hallo!" Nikt nie odpo wiedział. Pusta filiżanka na stoliku. Kawałek cukru na spodeczku. "Jest tam kto?" Na wieszaku wisiał płaszcz. Na stoliku leżał stos magazynów w czarnych okładkach. Nadsłuchiwalem najmniejszego hałasu, wstrzymując oddech. Schody do mieszkania lekko zaskrzypiały. Na dworze syrena statku. Wyszedłem tyłem, nie spuszczając schodów z oczu. Wiem oczywiście: o drugiej po południu jest mało gości. Pan Fasquelle ma grypę; musiał posłać kelnera po spra wunki - a być może po lekarza. Tak, ale proszę, było mi potrzebne zobaczenie pana Fasquelle. Wchodząc w ulicę Tournebride odwróciłem się, spojrzalem z niesma kiem na promieniującą i opustoszałą kawiarnię. Okiennice na pierwszym piętrze były zamknięte. Ogarnęła mnie prawdziwa panika. Szedłem na oślep przed siebie. Pobiegłem wzdluż doków, skręciłem w puste uliczki dzielnicy Beauvoisis. domy patrzyły na moją ucieczkę posępnymi oczami. Powtarzałem w strachu: dokąd pójść? Dokąd? wszystko może Się czasem zdarzyć. Od czasu do czasu odwracałem się gwałtownie z bijącym sercem: co dzieje się za moimi plecami? Być może wszystko zacz nie się poza mną, a kiedy się nag1e odwrócę, będzie już za późno. Dopokąd będę mógł patrzeć na te przedmioty. nic nie powinno się wydarzyć: patrzyłem WięC tyle, ile tylko mogłem, na bruk, na domy, na latarnie gazowe; moje oczy przebiegały błyskawicznie od jednych do drugich, aby za skoczyć je i powstrzymać pośród tej metamorfozy. Nie wyglądały zbyt normalnie, ale mówiłem sobie stanowczo, że: to latarnia gazowa, to pompa uliczna, i próbowałem jednocześnie potęgą swego wzroku przywrócić im codzien ny wygląd. Po drodze było wiele barów. Kawiarnia Bretońska, Bar Marynarski. Zatrzymywałem się niepewny przed zasłonami z różowego tiulu: a może te szczelnie osłonięte lokale zostaly oszczędzone, może mieści się tu jeszcze kawalek wczorajszego świata, odosobniony i zagu biony. Trzeba by jednak nacisnąć klamkę i wejść do środ ka. Nie śmiałem tego zrobić; odchodziłem. Zwłaszcza drzwi domów napełniały mnie strachem. Bałem się, że otworzą się same. Tak, że w końcu szedłem środkiem ulicy. Nagle znalazłem się na nadbrzeżu Basenu Północnego. Łodzie rybackie, małe jachty. Oparłem nogę na pierścieniu przymocowanym do płyty. Dopiero tutaj, daleko od do mów, daleko od bram, zaznałem chwili wytchnienia. Na spokojnej i usianej czarnymi ziarnami wodzie unosił się korek. "A pod wodą? Nie zastanowiłeś się nad tym, co może być pod wodą?" Jakiś zwierz? Wielka skorupa do połowy zagłębiona w szlamie? Dwanaście łap gmerających powoli w mule. Od czasu do czasu zwierzę trochę się unosi. W głębi wody. Zbliżyłem sie śledząc, czy nie zobaczę poruszenia, słabego falowania. Ale korek tkwił nieporuszony wśród czarnych drobin. W tej samej chwili posłyszałem głosy. Był wielki czas. Odwróciłem się i znów puściłem się biegiem. Dogoniłem dwu rozmawiających mężczyzn na ulicy Castiglione. Na odgłos moich kroków obaj zadrżeli gwałtowie i odwrócili się. Zobaczyłem spoglądające na mnie, a po tem poza mnie, niespokojne oczy, jakby chcieli zobaczyć, czy nie zbliża się coś innego. Więc i oni się bali, byli tacy jak ja? Kiedy ich mijałem, spojrzeliśmy na siebie: jeszcze trochę, a padłyby jakieś słowa. Ale nagle spojrzenia stały się nieufne: w taki dzień jak dziś nie rozmawia się z byle kim. Znalazłem się znów na ulicy Boulibet, bez tchu. No cóż, wyszło na to: wrócę do biblioteki, wezmę jakąś powieść i spróbuję czytać. Idąc wzdłuż ogrodzenia parku zobaczyłem człowieka w pelerynie. Tkwił wciąż na miejscu, w pustym parku; miał teraz nos równie czerwony jak uszy. Miałem popchnąć furtkę, ale osadził mnie na miejscu wyraz jego twarzy. Mrużył oczy, jakby śmiejąc się szyderczo, z miną ckliwą i idiotyczną. Ale jednocześnie wpatrywał się w coś, co znajdowało się przed nim, a czego nie mogłem widzieć, tak tępo i z taką intensywnością, że natychmiast odwróciłem się. Naprzeciw niego stała na jednej nodze dziesięcioletnia dziewczynka, z otwartą buzią, przejęta, i przygladała mu się skubiąc nerwowo chusteczkę i podając naprzód szpiczastą buzię. Człowiek uśmiechał się sam do siebie, jak ktoś, kto ma spłatać dobry figiel. Nagle wstał nie wyjmując rąk z kieszeni peleryny, sięgającej mu aż do stóp. Zrobił dwa kroki i wywrócił oczami. Myślałem, że upadnie. Uśmiechał się jednak ciągle z senną miną. Nagle zrozumiałem: peleryna! Chciałem temu zapobiec. Wystarczyło zakaszleć i pchnąć furtkę. Ale ja też byłem przejęty twarzą dziewczynki. Miała rysy zmienione strachem, jakże okropnie musiało bić jej serce: ale na tej szczurzej mordce czytałem coś potężnego i złego. To nie była ciekawość, lecz jakby śmiałe oczekiwanie. Poczułem się bezsilny. znajdowałem się na zewnątrz, obok parku, obok ich małego dramatu; a oni byli do siebie wzajemnie przykuci ciemną potęgą pożądania, tworzyli parę. Wstrzymałem oddech, chciałem zobaczyć, co odmaluje się na tej starutkiej buzi, kiedy człowiek poza mną rozchyli poły peleryny. Ale nagle mala potrząsnęła głową i wyzwolona puściła się biegiem. Człowiek w pelerynie widział mnie: to właśnie go zatrzymało. Przez chwilę stał nieporuszony na środku alei, a potem odszedł garbiąc się. Peleryna obijała mu się o łydki. Pchnąłem furtkę i dopadłem go jednym susem. "Co to jest!?" - zawołałem. Zaczął drżeć. "Miasto jest poważnie zagrożone" - powiedziałem mu grzecznie, przechodząc. Wszedłem do czytelni i wziąłem ze stołu Pustelnię parmeńską. Usiłowałem zająć się czytaniem, znaleźć schronienie w jasnej Italii Stendhala. Udawało mi się to chwilami, w krótkich oszołomieniach, i znów wpadałem w ten groźny dzień, naprzeciw małego chrząkającego staruszka i młodego człowieka, który marzył, wygodnie przechylony do tyłu na krześle. Mijały godziny, szyby stały się czarne. Było nas czterech, nie licząc Korsykanina przy swoim biurku, przybijającego pieczątki na ostatnich nabytkach biblioteki. Był więc mały staruszek, młody człowiek o jasnych włosach, młoda kobieta pracująca tu nad dyplomem - i ja. Od czasu do czasu któreś z nas podnosiło głowę, rzucało szybkie i nieufne spojrzenie na pozostałą trójkę, jakby się jej bojąc. W pewnej chwili staruszek wybuchnął śmiechem: zauważyłem, że dziewczyna zadrżała od stóp do głów. Udało mi się jednak odczytać z odwrotnej strony tytuł powieści, którą czytał: była to humoreska. Za dziesięć siódma. Pomyślałem nagle, że o siódmej zamykają bibliotekę. Jeszcze raz zostanę wrzucony w miasto. Gdzie pójść? Co z sobą zrobić? Staruszek skończył powieść. Ale nie odchodził. Bębnił palcem w stól, suchymi regularnymi uderzeniami. "Proszę panów - powiedział Korsykanin - zaraz zamykamy." Młody człowiek poderwał się i rzucił mi krótkie spojrzenie. Młoda kobieta odwróciła się do Korsykanina, a potem znów wzięła książkę i zdawała się pochłonięta lekturą. "Zamykamy" - powiedział Korsykanin w pięć minut później. Staruszek skinął głową z niewyraźną miną. Młoda kobieta odsunęła książkę, ale nie wstała. Korsykanin zdawał się nie pojmować. Zrobił kilka wahających kroków, a potem przekręcił kontakt. Zgasły lampki na stołach. Paliła się tylko lampa na środku pod sufitem. "Trzeba wyjść?" - zapytał łagodnie staruszek. Młody człowiek wstał powoli, ociągając się. Chodziło o to, komu najdłużej zejdzie na wkładaniu płaszcza. Kiedy wychodziłem, kobieta jeszcze siedziała, położywszy rękę na książce. Na dole drzwi wejściowe otwierały się w noc. Młody człowiek wychodzący pierwszy odwrócił się, powoli zszedł po schodach, przeszedł przez hall; przystanął na chwilę na progu, a potem rzucił się w noc i zniknął. Znalazłszy się na dole uniosłem głowę. Po chwili opuścił czytelnię staruszek, zapinając płaszcz. Kiedy zszedł trzy pierwsze stopnie, wybiegłem i zanurkowałem z zamkniętymi oczami. Na twarzy poczułem pieszczotliwą świeżość. Ktoś gwizdał w dali. Rozwarłem oczy: padało. Lekki i cichy deszcz. Plac oświetlony spokojnym światłem czterech latarń. Prowincjonalny plac w deszczu. Młody człowiek oddalał się wielkimi krokami; to on gwizdał: miałem chęć krzyknąć do dwu pozostałych osób, nie wiedzących jeszcze, że mogą wyjść bez obawy - że groźba przeminęła. Na progu ukazał się staruszek. Z zakłopotaną miną potarł policzek, potem uśmiechnął się szeroko i otworzył parasol. SOBOTA RANO Urocze słońce, z lekką mgiełką wróżącą pogodny dzień. Zjadłem śniadanie w cafe Mably. Kasjerka, pani Florent, posłała mi wdzięczny uśmiech. Zawołałem od stolika. "Czy pan Fasquelle jest chory? - Tak, proszę pana; straszna grypa: musi poleżeć parę dni. Dziś rano przyjechała z Dunkierki jego córka. Zostanie, żeby się nim opiekować." Po raz pierwszy, odkąd otrzymałem list od Anny, jestem naprawdę szczęśliwy, że ją znów zobaczę. Co robiła przez te sześć lat? Czy będziemy skrępowani, kiedy się zobaczymy? Anny nigdy nie jest skrępowana. Przywita mnie tak, jakbyśmy się rozstali wczoraj. Żebym się tylko nie wygłupił i nie zniechęcił jej na początku. Pamiętać, że nie wolno podać jej ręki, jak wejdę: nie znosi tego. Ile dni spędzimy razem? A może przywiozę ją do Bouville? Wystarczyłoby, żeby tu była przez kilka godzin; Żeby przespała jedną noc w hotelu "Printania". Potem byłoby już zupełnie inaczej. Już bym się nie bał. Po południu Kiedy w zeszłym roku po raz pierwszy byłem w muzeum w Bouville, uderzył mnie portret Oliviera Blevigne. Naruszenie proporcji? Perspektywy? Nie umiałem tego określić, ale coś mi przeszkadzało: ten deputowany nie czuł się dobrze na swoim portrecie. Oglądałem go od tego czasu wiele razy. Ale moje zakłopotanie trwało. Trudno przypuścić, że Bordurin, nagrodzony w Rzymie, uczczony sześcioma orderami, popełnił błędy w rysunku. Ale tego popołudnia, kartkując stary komplet "Satyryka z Bouville", rewolwerowca, którego właściciel został pod czas wojny oskarżony o zdradę stanu, poczułem, że wpadłem na trop prawdy. Wyszedłem zaraz z biblioteki, żeby przejść się po muzeum. Przemknąłem przez ciemnawy przedsionek. Stąpałem bezgłośnie po biało-czarnej posadzce. Wokół mnie całe zgromadzenie gipsowych postaci załamujących ręce. Przechodząc przed dwojgiem drzwi zauważyłem popękane wazy, talerze, niebieskiego i żółtego satyra na postumencie. To była sala Bernard-Palissy poświęcona ceramice i sztukom stosowanym. Ale ceramika mnie nie bawi. Jakiś pan i pani w żałobie oglądali z szacunkiem te garnki. Ponad wejściem do wielkiego salonu - zwanego też salonem Bordurin-Renaudas - zawieszono, zapewne niedawno, nie znane mi wielkie płótno. Nosi podpis Richarda Severand i nazywa się: Śmierć samotnika. To dar państwa. Samotny mężczyzna leży na łóżku - nagi do pasa. Tors ma trochę zielony, jak przystoi zmarłemu. Pościel w nieładzie świadczy o długiej agonii. Uśmiecham się myśląc o panu Fasquelle. Nie był sam: opiekowała się nim córka. A na obrazie służąca-kochanka, o rysach napiętnowanych przez występek, otworzyła już szufladę od komody i liczy talary. Przez uchylone drzwi, w półmroku można dojrzeć mężczyznę w kaszkiecie, czekającego z papierosem przyklejonym do dolnej wargi. A przy ścianie kot chłepcze obojętnie mleko. Człowiek ten żył tylko dla siebie. Toteż spotyka go surowa i zasłużona kara, nikt nie przyszedł do łoża zmarłego, aby zamknąć mu oczy. Ten obraz był dla mnie ostatnim ostrzeżeniem: jeszcze czas, jeszcze mogłem zawrócić. Jeśli jednak bym je zlekceważył, powinienem wiedzieć, że w wielkim salonie, do którego miałem wkroczyć, wisiało na ścianach ponad pięćdziesiąt portretów. Jeśli wyłączyć kilku młodych ludzi, których rodziny straciły zbyt wcześnie, a także matki przełożonej pewnego sierocińca, żadna z wyobrażonych tam osób nie umarła samotnie, nikt z nich nie umierał bez dzieci i testamentu, nikt bez ostatnich sakramentów. W tym dniu, jak i w poprzedzających, w porządku wobec Boga i świata, ludzie ci przesunęli się łagodnie w śmierć, aby żądać dla siebie własnej cząstki wiecznego żywota, do którego mieli prawo. Gdyż mieli prawo do wszystkiego: do życia, do pracy, do bogactwa, do władzy, do poważania. A na koniec do nieśmiertelności. Rozmyślałem jeszcze chwilę, a potem wszedłem. Koło okna spał dozorujący. Jasne światło wpadające przez szyby tworzyło plamy na obrazach. W tej prostokątnej sali nie było niczego żywego prócz kota, który uciekł wystraszony moim wejściem. Poczułem jednak na sobie spojrzenie stu pięćdziesięciu par oczu. Ci wszyscy, którzy tworzyli elitę miasta Bouville w latach 1875 do 1910, znajdowali się tutaj, mężczyźni i kobiety, odmalowani skrupulatnie przez Renaudasa i Bordurina. Mężczyżni zbudowali Sainte-Cecile-de-la-Mer. W roku 1882 założyli Związek Armatorów i Kupców Bouville, "aby zebrać w jedną potężną całość wszystkie dobre chęci, współpracować nad dziełem naprawy narodowej i doprowadzić do porażki stronnictwa zamieszek..." Uczynili z Bouville najlepiej wyposażony francuski port handlowy dla wyładunku węgla i drzewa. Wydłużenie i poszerzenie nadbrzeży było ich dziełem. To oni spowodowali pożądany rozrost dworca morskiego i doprowadzili głębokość zanurzenia przy odpływie do 10 m 70 cm, przez wytrwałe prace pogłębiania. Dzięki nim tonaż statków rybackich wynoszący w 1869 roku 5000 ton podniósł się do 18000 ton. Nie cofając się przed żadną ofiarą mającą na celu ułatwienie awansu najlepszych przedstawicieli klasy pracującej, stworzyli z własnej inicjatywy różne ośrodki nauczania technicznego i zawodowego, działające pod ich wysoką opieką. Złamali słynny strajk dokerów w 1898 roku i oddali swoich synów ojczyźnie w 1914. Kobiety, godne towarzyszki tych bojowników, założyły większość Patronatów, Żłobków, Szwalni. Były jednak przede wszystkim małżonkami i matkami. Wychowały piękne dzieci, nauczyły je praw i obowiązków, religii i szacunku dla tradycji, które stworzyły Francję. Kolor portretów na ogół wpadał w ciemny brąz. Żywe kolory zostały usunięte w trosce o przyzwoitość. Wszakże na portretach Renaudasa, malującego najchętniej starców, biel włosów i faworytów odcinała się od czarnego tła; doskonale malował ręce. U mniej metodycznego Bordurina ręce były jakby zaniedbane, ale za to wysokie kołnierzyki świeciły się jak biały marmur. Było bardzo ciepło i dozorca słodko chrapał. Powiodłem spojrzeniem wokół ścian: zobaczyłem ręce i oczy; gdzie niegdzie plama świetlna wyjadała twarz. Gdy kierowałem się ku portretowi Oliviera Blevigne, coś mnie zatrzy mało. Spod ozdobnego gzymsu kupiec Pacome rzucił na mnie jasne spojrzenie. Był w postawie stojącej, z głową lekko odrzuconą do tyłu, w ręce, dotykającej szaroperłowych spodni, trzymał cylinder i rękawiczki. Patrzyłem nie bez podziwu: nie widziałem w nim nic przeciętnego, nic, co dawałoby zaczepienie dla krytyki: małe stopy, delikatne ręce, szerokie ramiona bojownika, dyskretna elegancja, z lekkim akcentem fantazji. Uprzejmie ofiarowywał zwiedzającym czystość swojej pozbawionej zmarszczek twarzy. A nawet na wargach błąkał się cień uśmiechu. Nie śmiały się tylko jego szare oczy. Mógł mieć pięćdziesiąt lat. Był młody i świeży, jakby miał trzydzieści. Był piękny. Przestałem szukać w nim skazy. Ale on nie przepuścił mi. Wyczytałem w jego oczach sąd spokojny i nieułagany. Wtedy zrozumiałem wszystko, co nas dzieli: to, co myślałem o nim, nie dosięgało go; była to tylko psychologia, jaką się robi w powieściach. Ale jego sąd przeszywał mnie jak miecz i stawiał pod znakiem zapytania nawet moje prawo do istnienia. I tak było naprawdę, zawsze zdawałem sobie sprawę z tego: nie miałem prawa istnieć. Pojawiłem się przypadkowo, istniałem jak kamień, roślina, mikrob. Moje życie rozwijało się na los szczęścia i we wszystkich kierunkach. Posyłało mi czasem niejasne sygnały. Innym razem chwytałem tylko brzęczenie, z którego nie wynikało nic. Ale dla tego pięknego mężczyzny bez wad, już dzisiaj nieżyjącego, dla Jean Pacome, syna Pacome z Ministerstwa Obrony wszystko działo się zupełnie inaczej: bicie jego serca i głuche odgłosy organów jego ciała docierały do niego w formie małych, momentalnych i czystych praw. Przez sześćdziesiąt lat bez uchybienia używał swego prawa do życia. Wspaniałe szare oczy! Trzeba także dodać, że Pacome nie pomylił się nigdy. Zawsze spełniał swój obowiązek, cały obowiązek: syna, małżonka, ojca, przywódcy. A także niezachwianie upominał się o swoje prawa: jako dziecko o prawo do dobrego wychowania w stanowiącej jedność rodzinie, prawo dziedziczenia niesplamionego nazwiska, dobrze prosperującego interesu; jako mąż o prawo do opieki i oznak czułości; jako ojciec o prawo do podziwu; jako przywódca o prawo do należnego mu posłuszeństwa bez szemrania. Gdyż prawo jest zawsze tylko drugim aspektem obowiązku. Nadzwyczajna kariera (rodzina Pacome należy dziś do najbogatszych w Bouville) nie powinna była go nigdy dziwić. Nigdy nie powiedział sobie, że jest szczęśliwy, a kiedy zażywał jakiejś przyjemności, oddawał się jej prawdopodobnie z umiarkowaniem, powiadając: "Odprężam się." W ten sposób także przyjemność traciła swoją agresywną błahość, umieszczając się w szeregu praw. Po jego lewej stronie, nieco ponad siwymi włosami o niebieskawym odcieniu, zobaczyłem książki na półce. Piękne oprawy, na pewno klasycy. Pacome czytywał niewątpliwie wieczorami, przed snem, kilka stron "swego starego Montaigne'a" czy odę Horacego po łacinie. Czasem musiał także czytać, dla zorientowania się, jakieś dzieło współczesne. I tak poznał Barresa i Bourgeta. Po chwili odkładał książkę. Uśmiechał się. Jego spojrzenie traciło godną podziwu czujność i stawało się prawie rozmarzone. Powiadał: "O ileż prościej i trudniej przychodzi spełnienie obowiązku!" Nigdy nie zastanawiał się nad sobą inaczej. Był przywódcą. Byli też inni przywódcy zawieszeni na ścianach: a właściwie tylko oni. Ten wielki siwozielony starzec siedzący w fotelu to przywódca. Biała kamizelka była szczęśliwą repliką jego srebrnych włosów. (Troska artystyczna nie została wyłączona z tych portretów, malowanych zresztą przede wszystkim w celu zbudowania moralnego, z dokładnością posuniętą aż do skrupułu.) Jego długa, delikatna ręka spoczywała na głowie chłopczyka. Na kolanach owiniętych pledem leżała otwarta książka. Ale spojrzenie błądziło gdzieś daleko. Widział te wszystkie rzeczy, które pozostają ukryte dla młodych ludzi. Wypisano jego nazwisko na złoconej tabliczce ponad portretem: nazywał się na pewno Pacome, czy Parrotin, lub Chaigneau. Nie myślałem nawet podejść i zobaczyć; dla bliskich, dla tego dziecka, dla siebie samego, był po prostu Dziadkiem; będzie zaraz określał się w trzeciej osobie, jeśli osądził, że nadeszła godzina ukazania wnuczkowi przyszłych rozległych obowiązków. "Obiecaj dziadkowi, że będziesz grzeczny, kochanie, że będziesz dobrze pracował w przyszłym roku. W przyszłym roku może już dziadka nie będzie." O zmierzchu życia roztaczał nad każdym swoją pobłażliwą dobroć. Nawet ja - gdyby nie to, że byłem przezroczysty dla jego spojrzeń - znalazłbym łaskę w jego oczach: pomyślałby, że miałem niegdyś dziadków. Nie żądał już niczego. W tym wieku nie ma się już pragnień. Może pragnął tylko, aby nieznacznie zniżano głos, kiedy wchodził, by towarzyszyło mu nieco czułości i szacunku w uśmiechach, nic więcej poza słowami synowej: "Ojciec jest nadzwyczajny. Jest młodszy od nas wszystkich". Poza tym, że właśnie on potrafi uspokoić wybuchy wnuczka, kładąc mu rękę na głowie, aby móc potem powiedzieć: "Dziadek umie pocieszać w takich ogromnych zmartwie niach". Nic prócz tego, aby jego syn przychodził często zasięgnąć rady, a wreszcie chodziło mu tylko o to, żeby czuć się pogodnym, uspokojonym i nieskończenie mądrym. Starszego pana ledwo dotykała kędziorów wnuczka: Ręka było to prawie błogosławieństwo. O czymże mógł myśleć? O swojej zaszczytnej przeszłości, udzielającej mu prawa mówienia o wszystkich i posiadania ostatniego słowa we wszystkim. Nie bardzo myliłem się onegdaj: Doświadczenie było czymś więcej niż obroną przed śmiercią; było prawem: prawem starców. Zawieszony na ścianie generał Aubry, z przypasaną wielką szablą, był przywódcą. I jeszcze jeden przywódca, przewodniczący Hebert, inteligentny pisarz, przyjaciel Impetraza. Twarz miał długą i symetryczną, z nie kończącym się podbródkiem, z akcentem małej bródki pod samą wargą; wysuwał nieco szczękę, z rozbawioną miną, jak ktoś, kto wprowadza rozróżnienie lub wytacza zasadnicze zastrzeżenie, jak lekkie czknięcie. Marzył, trzymał gęsie pióro: on także odprężał się, do diabła, mianowicie pisząc wiersze. Miał jednak orle oko przywódców. A żołnierze? Stałem pośrodku sali czując te wszystkie poważne oczy wycelowane we mnie. Nie byłem dziadkiem ani ojcem, ani nawet mężem. Nie głosowałem, ledwo płaciłem jakieś podatki: nie mogłem się pochwalić ani prawami podatnika, ani wyborcy, ani nawet skromnym prawem zacności, które uzyskuje pracownik dwudziestoma latami posłuszeństwa. Moje istnienie zaczynało mnie poważnie dziwić. Czy nie byłem po prostu pozorem? "No, powiedziałem sobie nagle, ale jestem żołnierzem!" Rozśmieszyło mnie to, ale bez urazy. Pięćdziesięcioletni zażywny facet odwzajemnił mi grzecznie piękny uśmiech. Renaudas odmalował go z miłością, nie mógł już czulej pociągnąć tych cielesnych i kształtnych uszu, a zwłaszcza rąk, długich i pełnych ruchu, ze smukłymi palcami: to prawdziwe ręce uczonego lub artysty. Twarz była mi nie znana: musiałem wiele razy przejść przed tym płótnem nie zauważając go. Przybliżyłem się i odczytałem: "Remy Parrotin, urodzony w Bouville w 1849 roku, profesor Akademii Medycznej w Paryżu." Parrotin: mówił mi o nim doktor Wakefield: "Spotkałem raz w życiu wielkiego człowieka. Był to Remy Parrotin. Chodziłem na jego wykłady w zimie 1904 roku (jak pan wie, spędziłem dwa lata w Paryżu studiując położnictwo). To on nauczył mnie, co to znaczy być przywódcą. Miał w sobie jakiś fluid, przysięgam panu. Elektryzował nas i poszlibyśmy za nim na koniec świata. I przy tym był dżentelmenem: miał olbrzymi majątek i przeznaczał wielką jego część na pomoc dla biednych studentów." Tak więc kiedy usłyszałem o nim po raz pierwszy, ten książę nauki wywołał we mnie silne uczucia. A teraz stałem przed nim, a on uśmiechał się do mnie. Ileż w jego uśmiechu inteligencji i łaskawości. Jego ciężkawe ciało spoczywało miękko w zagłębieniu skórzanego fotela. Ten skromny uczony wywoływał u każdego dobre samopoczucie. Można by go nawet poczytać za zwykłego poczciwca, gdyby nie uduchowione spojrzenie. Dość łatwo było zgadnąć, dlaczego był poważny. Kochano go, ponieważ rozumiał wszystko; można mu było wszystko powiedzieć. Był trochę podobny do Renana, ale w całości bardziej dystyngowany. Był z tych, którzy powiadają: "Socjaliści? Ja idę dalej niż oni!" Jeśli kroczyło się za nim po tej niebezpiecznej drodze, trzeba było wkrótce, z drżeniem, wyrzec się rodziny, ojczyzny, prawa własności, wartości najświętszych. Nawet przez chwilkę budziło wątpliwość prawo elity burżuazyjnej do rządzenia. Jeszcze jeden krok i nagle wszystko wracało na swoje miejsce, cudownie ugruntowane na silnych racjach, po dawnemu. Odwróciwszy się, można było zauważyć socjalistów, już daleko w tyle, maleńkich, machających chusteczkami i wołających: "Zaczekajcie na nas!" Wiedziałem zresztą od Wakefielda, że mistrz lubił, jak to sam określał z uśmiechem, pomagać "rodzić się duszom". Pozostał młody i otaczał się młodymi: często przyjmował u siebie młodych ludzi z dobrych rodzin, którzy pragnęli poświęcić się medycynie. Wakefield był u niego wiele razy na obiedzie. Po jedzeniu przechodzono do palarni. Studentów, którzy niezbyt dawno wypalili pierwszego papierosa, profesor traktował jak mężczyzn: częstował ich cygarami. Wyciągał się na kanapie i mówił długo z półprzymkniętymi oczami, otoczony spragnionym tłumem uczniów. Wywoływał wspomnienia, opowiadał anegdoty, wyciągał pikantne i głębokie morały. A jeśli pomiędzy tymi młodymi, dobrze wychowanymi ludźmi, był ktoś, kto mu się trochę stawiał. Parrotin interesował się nim szczególnie. Skłaniał go do mówienia, słuchał uważnie, podsuwał mu myśli, tematy do zastanowienia. I wreszcie mu siało dojść do tego, że pewnego dnia młody człowiek przepełniony szlachetnymi myślami, podniecony wrogością otoczenia, zmęczony samotnym rozmyślaniem przeciw wszystkim, prosił profesora, aby go przyjął samego i bełkocząc nieśmiało, zwierzał mu najtajniejsze myśli, nadzieje, oburzenie. Parrotin tulił go do serca. Mówił: "Rozumiem cię, zrozumiałem cię od pierwszego dnia." Rozmawiali. Parrotin posuwał się daleko, jeszcze dalej, tak daleko, że młody człowiek podążał za nim z trudem. Po kilku takich spotkaniach można było stwierdzić wyczuwalną poprawę u młodego buntownika. Widział jasno siebie samego, uczył się dostrzegać głębokie więzy, łączące go z rodziną, ze środowiskiem; wreszcie dochodził do zrozumienia wspaniałej roli elity. A wreszcie, jak za sprawą czarów, zbłąkana owca, idąca krok w krok za Parrotinem, odnajdywała się w owczarni, oświecona i pokutująca. "Uzdrowił więcej dusz, stwierdzał Wakefield, niż ja ciał." Remy Parrotin uśmiechał się do mnie łaskawie. Wahał się, próbował zrozumieć moje położenie, by odmienić je łagodnie i przywieść mnie do owczarni. Ale ja się go nie bałem: nie byłem owcą. Patrzyłem na jego piękne, spokojne i gładkie czoło, brzuszek i rękę spoczywającą na płask na kolanie. Odwzajemniłem mu uśmiech i odszedłem. Jean Parrotin, jego brat, przewodniczący SAB, opierał się dwoma rękami o brzeg stołu obciążonego papierami; całą swoją postawą dawał do zrozumienia gościowi, że audiencja dobiegła końca. Miał niezwykłe spojrzenie; było jakby abstrakcyjne i jaśniało czystym prawem. Jego olśniewające oczy pochłaniały całą twarz. Poniżej tego blasku zauważyłem dwie wąskie zaciśnięte wargi mistyka. "To dziwne, stwierdziłem, jaki podobny do Remy Parrotina." Odwróciłem się w stronę Wielkiego Mistrza: przyglądając mu się w świetle tego podobieństwa, odkrywało się na jego słodkiej twarzy trudną do określenia gorycz i znużenie, ton rodzinny. Wróciłem do Jean Parrotina. Ten człowiek był prosty jak idea. Były w nim już tylko kości, martwe ciało i Czyste Prawo. Prawdziwy przypadek nawiedzenia, pomyślałem. Kiedy Prawo opanuje człowieka, nie ma już takich egzorcyzmów, które zdolne byłyby je wypędzić; Jean Parrotin poświęcił całe życie myśleniu o swoim Prawie: i niczemu więcej. Zamiast lekkiego bólu głowy, który zaczynałem odczuwać jak zawsze kiedy jestem w muzeum, uczułby w skroniach bolesne prawo do stania się przedmiotem troski. Należało mu oszczędzać myślenia, nie przypominać niesmacznych szczegółów, możliwej śmierci, cierpień innych. Na łożu śmierci, w tej godzinie, kiedy od czasów Sokratesa przystało wymawiać kilka wzniosłych słów, powiedział na pewno do żony, podobnie jak jeden z moich wujów do ciotki, czuwającej przy nim dwanaście nocy: "Nie dziękuję ci, Tereso, spełniłaś tylko swój obowiazek." Należy uchylić kapelusza przed mężczyzną, który do tego doszedł. Zadziwiony, wpatrywałem się w jego oczy, które dawały mi znak do odejścia. Nie odszedłem jednak, byłem zdecydowanie niedyskretny. Oglądałem bowiem kiedyś długo w bibliotece Eskurialu pewien portret Filipa II i wiedziałem, że gdy przyglądać się twarzy, z której promieniuje prawo, promieniowanie to gaśnie po chwili i pozostaje jakby spopielona reszta: właśnie ta reszta mnie ciekawiła. Parrotin stawiał piękny opór. Ale nagle wzrok jego zgasł i obraz zmatowiał. Co pozostało? Ślepe oczy, wąskie usta, jak martwy wąż, i policzki. Blade i okrągłe policzki dziecka zajmowały płótno. Pracownicy SAB nigdy tego nie podejrzewali: nie pozostawali dostatecznie długo w biurze Parrotina. Wchodzac natrafiali na to okropne spojrzenie, jak na ścianę. Poza nim chroniły się policzki, białe i miękkie. Ilu lat potrzebowała jego żona, żeby je dojrzeć? Dwu? Pięciu? Wyobrażam sobie tę chwilę, kiedy mąż spał przy jej boku, a promień księżyca kładł mu się pieszczotliwie na nos, lub też kiedy trawił ciężko i wygrzewał się, rozparty w fotelu, z półprzymkniętymi oczami, ze słoneczną plamą na podbródku. I wtedy ona ośmieliła się spojrzeć na niego: całe to ciało ukazywało się bezbronne, nadęte, niedojrzałe, nieokreślenie nieprzyzwoite. Niewątpliwie od tego dnia pani Parrotin ujęła władzę w swoje ręce. Cofnąłem się kilka kroków i objąłem jednym spojrzeniem te wszystkie wielkie postacie: Pacome, prezes Hebert, obaj Parrotin, generał Aubry. Nosili cylindry. W niedzielę spotykali na ulicy Tournebride panią Gratien, żonę mera, która zobaczyła we śnie świętą Cecylię. Składali jej bardzo dostojne ukłony, ich czar rozwiał się. Odmalowano ich bardzo dokładnie; a jednak pod pędzlem twarze te wyzbyły się tajemniczej słabości ludzkich twarzy. Nawet najbardziej miękkie oblicza były czyste jak fajans: na próżno usiłowałem odnaleźć jakieś pokrewieństwo z drzewami i zwierzętami, z myślami ziemi czy wody. Oczywiście, że za życia nie było to dla nich konieczne. Przechodząc jednak do potomności powierzali się znanemu malarzowi, aby dyskretnie dokonał na ich twarzy tych wszystkich pogłębień, wierceń, nawodnień, za pomocą których przekształcili morze i pola wokół Bouville. Tak więc z pomocą Renaudasa i Bordurina ujarzmili całą Naturę: poza nimi i w nich samych. Te ponure płótna stawiały przed moimi oczami człowieka przemyślanego przez człowieka, a jedynym zdobiącym go strojem była najpiękniejsza ludzka zdobycz: pęk Praw Człowieka i Obywatela. Szczerze podziwiałem rodzaj ludzki. Wszedł pan i pani. Byli ubrani na czarno i starali się być jak najmniejsi. Na progu zatrzymali się, przejęci, a pan machinalnie zdjął kapelusz. "No tak!" - powiedziała pani, mocno poruszona. Pan pierwśzy odzyskał zimną krew. Powiedział tonem pełnym uszanowania: "To cała epoka! - Tak - powiedziała pani - to epoka mojej babci." Podeszli kilka kroków i napotkali wzrok Jean Parrotina. Pani stanęła z otwartymi ustami, ale pan nie był hardy. Miał pokorną minę, musiał dobrze znać onieśmielające spojrzenia i krótkie audiencje. Popchnął żonę lekko za ramię: "Spójrz na tego" - powiedział. Uśmiech Remy Parrotina zawsze wprawiał pokornych w dobry nastrój. Żona przybliżyła się i przeczytała wyraźnie. "Portret Remy Parrotina, urodzonego w Bouville w 1849 roku, profesora Akademii Medycznej w Paryżu, malowany przez Renaudas. - Parrotin, z Akademii Nauk - powiedział mąż, dzieło Renaudas, z Instytutu. To wszysto Historia!" Pani skinęła głową, a potem spojrzała na Wielkiego Przywódcę. "To jest ktoś - powiedziała - jak inteligentnie wygląda!" Mąż zrobił szeroki gest. "To oni właśnie zbudowali Bouville - powiedział prostodusznie. - Słusznie, że ich tu zgromadzono wszystkich razem" powiedziała pani, rozczulona. Byliśmy w tej ogromnej sali jak trzej żołnierze na manewrach. Mąż chichoczący z uszanowania, półgłosem, rzucił na mnie niespokojne spojrzenie i nagle przestał się śmiać. Odwróciłem się i podszedłem do portretu Oliviera Blevigne. Ogarnęła mnie słodka rozkosz: no proszę, miałam rację. To naprawdę było przedziwne! Pani przybliżyła się w moją stronę. "Gaston - powiedziała, nagle ośmielona - choć tutaj!" Mąż podszedł do nas. "Zobacz - dorzuciła - on ma swoją ulicę: Olivier Blevigne. Pamiętasz, mała uliczka, ciągnie się w górę na Coteau Vert, tuż przed Jouxtebouville." Po chwili dodała: "Spojrzenie ma niezbyt łagodne. - O, nie! Malkontenci wiedzieli, z kim mają do czynienia." To zdanie było skierowane pod moim adresem. Pan spojrzał na mnie ukradkiem i zaczął się śmiać, tym razem nieco hałaśliwiej, z miną pyszałkowatą i pedantyczną, jak gdyby sam był Olivierem Blevigne. Tylko Olivier Blevigne nie śmiał się. Wymierzył w naszą stronę swoją zaciśniętą szczękę i wystające jabłko Adama. Przez ch wilę panowało milczenie i ekstaza. "Tak jakby się miał poruszyć" - powiedziała pani. Mąż wyjaśnił łaskawie: "Prowadził wielki handel bawełną. Potem zajął się polityką i został deputowanym." Wiedziałem o tym. Dwa lata temu odszukałem jego hasło w małym słowniku wielkich ludzi Bouville księdza Morellet. Przepisałem je całe. "Blevigne Olivier-Martial, syn wspomnianego, urodził się i zmarł w Bouville (1849-1908}, ukończył prawo w Paryżu i uzyskał licencjat w 1872 roku. Rewolucja Komuny, która zmusiła go wraz z wielu paryżanami do szukania schronienia w Wersalu, pod władzą Zgromadzenia Narodowego, uczyniła na nim wielkie wrażenie, tak że w wieku, kiedy młodzi ludzie myślą tylko o przyjemnościach, przysiągł poświęcić życie przywróceniu Porządku. Słowa dotrzymał: po powrocie do naszego miasta założył sławny Klub Porządku, który przez długie lata każdego wieczoru gromadził najpoważniejszych kupców i armatorów z Bouville. Ten arystokratyczny krąg, o którym krążył żart, że był bardziej ekskluzywny niż Jockey Club, wywierał do 1908 roku zbawienny wpływ na losy naszego wielkiego portu handlowego. Olivier Blevigne poślubił w roku 1880 Marie-Louise Pacóme, młodszą córkę kupca Charles Pa cóme'a (zob. pod tym nazwiskiem} i po jego śmierci założył firmę Pacóme-Blevigne i syn. Zaraz potem zajął się po lityką i zgłosił swoją kandydaturę na deputowanego. "Kraj - powiedział w sławnym przemówieniu - ogarnięty jest najcięższą chorobą: klasa kierownicza nie chce już rządzić. Któż więc będzie rządził, panowie, jeśli ci, których urodzenie, wykształcenie, doświadczenie, przygotowało najlepiej do udziału w rządach, odwracają się od nich przez ustępstwo czy zmęczenie? Mówiłem nieraz: rządzenie nie jest prawem elity, to jej obowiązek. Zaklinam panów. Odbudujmy zasadę Władzy!" Wybrany w pierwszej kolejce głosowania, 4 października 1885, potem był wciąż wybierany na nowo. Energiczny i ostry mówca, wygłosił wiele doskonałych przemówień. Gdy wybuchł straszny strajk w roku 1898, znajdował się w Paryżu. Natychmiast przyjechał do Bouville, gdzie był duszą oporu. Podjął się rokowania ze strajkującymi. Rokowania prowadzone w duchu szerokiego porozumienia zostały przerwane zamieszkami w Jouxtebouville. Jak wiadomo, cicha interwencja wojskowa przywróciła spokój w umysłach. Zbiory przemówień: Siły moralne (1894, wyczerpane), Obowiązek karania (1900. Wszystkie przemówienia z tego zbioru zostały wygłoszone z powodu sprawy Dreyfusa; wyczerpane), Wola (1902, wyczerpane). Pośmiertnie zebrano jego ostatnie przemówienia i kilka listów do bliskich pod tytułem: Labor improbus (w wydawnictwie Plon, 1910). Ikonografia: istnieje świetny portret, malowany przez Bordurina w muzeum Bouville." Świetny portret, powiedzmy. Olivier Blevigne z małym czarnym wąsikiem i oliwkową twarzą był trochę podobny do Maurice Barresa. Na pewno znali się osobiście. Zasiadali na tych samych ławach. Ale deputowany z Bouville nie posiadał niedbałego wdzięku przewodniczącego Ligi Patriotów. Sztywny, jakby połknął kij, wystrzelał z płótna, jak diabeł z pudełka. Błysk w oczach: źrenice czarne, zaczerwienione białka. Zaciskał małe obrzmiałe wargi i przykładał prawą rękę do piersi. Ten portret nie dawał mi spokoju. Czasem Blevigne wydawał mi się za duży, a innym razem za mały. Dzisiaj wiem już jednak, na czym to polegało. Prawdy dowiedziałem się przerzucając "Satyryka z Bouville". Numer z 6 listopada 1905 roku był cały poświęcony Olivierowi Blevigne. Widniał na okładce maleńki, przyczepiony do grzywy ojca Combes, z następującym napisem: "Pchła na lwie". Wszystko wyjaśniało się już na pierwszej stronie: Olivier Bleyigne mierzył metr pięćdziesiąt trzy centymetry. Szydzono z jego wzrostu i żabiego głosu, z powodu którego niejeden raz Izba zanosiła się od śmiechu. Posądzano go o wkładanie gumowych korków do butów. Za to pani Blevigne, z domu Pacome, była jak koń. "Przyznajmy, powiada kronikarz, że połowica go dubluje." Metr pięćdziesiąt trzy! Więc tak: Bordurin zapobiegliwie i starannie otoczył go przedmiotami, które nie groziły po mniejszeniem: miękki puf, niski fotel, etażerka z tomami w dwunastce, mały perski stoliczek. Obdarzył go równą wysokością, co jego sąsiada, Jean Parrotina, a płótna były tych samych rozmiarów. Z tego powodu stoliczek na jednym obrazie był prawie tak wysoki, jak ogromny stół na drugim, zaś puf sięgałby Parrotinowi prawie do ramienia. Oko instynktownie dokonywało zbliżenia pomiędzy obu obrazami: stąd pochodził mój niepokój. Chciało mi się teraz śmiać: metr pięćdziesiąt trzy! Gdybym chciał rozmawiać z Blevigne, musiałbym się schylić albo ugiąć w kolanach. Nie dziwiłem się już, że tak gwałtownie unosił nos do góry. Los ludzi podobnego wzrostu dzieje się zawsze o kilka piędzi ponad ich głową. Cudowna potęga sztuki. Potomność pozna tylko groźną twarz, wspaniały gest i zaczerwienione oczy byka u tego mężczyzny z piskliwym głosem. Śmierć zabrała ze sobą jedynie studenta przerażonego Komuną, maleńkiego i rozjątrzonego. Ale przewodniczący Klubu Porządku, mówca Sił moralnych, dzięki Bordurinowi stał się nieśmiertelny. "Och, biedak z polibudy!" Dama wydała zduszony okrzyk: pod portretem Oktave Blevigne, "syna poprzedniego", pobożna ręka dopisała następujące słowa: "Zmarł na politechnice w 1904." "Umarł! To jak syn Arondel. Miał inteligentny wyraz twarzy. Jak musiała się zmartwić jego matka! Za dużo pracują w tych wyższych szkołach. Mózg wysila się, nawet podczas snu. Lubię te rogatywki, to eleganckie. To się nazywa kazuar? - Nie, kazuar(*1) noszą w Saint-Cyr." ___ *1 Nazwa pochodząca od piór zdobiących czapki uczniów Saint-Cyr (przyp. tłum.). Z kolei ja przyjrzałem się uczniowi politechniki zmarłemu w młodym wieku. Wystarczyłaby jego woskowa cera i zwisające wąsy, aby pomyśleć o bliskiej śmierci. Zresztą przewidział swój los: w jego jasnych oczach, wpatrzonych w dal, malowała się swoista rezygnacja. Ale jednocześnie miał głowę podniesioną; w tym mundurze reprezentował francuską armię. Tu Marcellus eris! Manibus date lilia plenis... Ścięta róża, zmarły na politechnice: i cóż bardziej smutnego? Powoli szedłem wzdłuż długiej galerii i nie zatrzymując się oddawałem pokłon dystyngowanym obliczom wynurzającym się z półmroku: Bossoire, przewodniczący trybunału handlowego; Faby, przewodniczący rady administracyjnej autonomicznego portu Bouville; Boulange, kupiec z rodziną; Rannequin, mer Bouville; de Lucien, urodzony w Bouville, ambasador Francji w Stanach Zjednoczonych i poeta; jakiś nieznajomy w ubiorze prefekta; matka Maria Luiza, przełożona Wielkiego Sierocińca; państwo Thereson; Thiboust-Gouron, główny przewodniczący rady biegłych; Bobot, naczelny administrator Rejestracji Morskiej; Brion, Minette, Grelot, Lefebvre, doktorostwo Pain; sam Bordurin, malowany przez swego syna Piotra Bordurin. Spojrzenia jasne i zimne, rysy delikatne, usta wąskie; Boulange był ogromny i cierpliwy. Matka Maria Luiza przemyślnie pobożna. Pan Thiboust-Gouron był twardy dla siebie i innych. Pani Thereson walczyła z niesłabnącym zapałem przeciw zakorzenionemu złu. Nieskończone zmęczenie jej ust mówiło dosyć o jej cierpieniu. Ale ta pobożna kobieta nigdy nie powiedziała: "le się czuję." Przezwyciężała się: układała menu i przewodniczyła towarzystwom dobroczynnym. Czasem pośrodku zdania przymykała powoli oczy i życie odchodziło z jej twarzy. Ta słabość nie trwała dłużej niż sekundę; zaraz potem pani Thereson otwierała oczy, podejmowała przerwane zdanie. A w pracowni szeptano: "Biedna pani Thereson! Nawet się nie poskarży." Przemierzyłem całą długość salonu Bordurin-Renaudas. Odwróciłem się. Żegnajcie, piękne, jakże delikatne lilie w małych malowanych kapliczkach, żegnajcie, piękne lilie, będące naszą dumą i racją istnienia, żegnajcie, bydlaki. PONIEDZIAŁEK Nie piszę już książki o Rollebonie; skończone, nie mogę już pisać. I cóż teraz zrobię ze sobą? Była godzina trzecia. Siedziałem przy stole; obok położyłem paczkę listów skradzionych w Moskwie; pisałem: "Postarano się o rozpowszechhienie najbardziej posępnych pogłosek. Pan de Rollebon dał się chyba złapać na ten fortel, gdyż 13 września napisał do siostrzeńca, że właśnie spisał swój testament." Markiz był obecny. W oczekiwaniu na definitywne umieszczenie go w egzystencji historycznej użyczałem mu swego życia. Odczuwałem go jak lekkie ciepło w okolicy żołądka. Ale nagle dostrzegłem, że zostanie na pewno wysunięty taki zarzut: Rollebon był daleki od szczerości wobec siostrzeńca, chciał go po prostu użyć, gdyby zamach się nie udał, jako odciążającego świadka wobec Pawła I. Bardzo możliwe, że wymyślił historię z testamentem, aby uchodzić za kogoś naiwnego. Zarzut był zupełnie nieznaczny. Tyle co kot napłakał. Wystarczył jednak, aby pogrążyć mnie w ponurym rozmyślaniu. Nagle stanęła mi przed oczami gruba kelnerka z lokalu "U Kamila", błędna mina pana Achille, sala, w której tak wyraźnie odczułem swoje zagubienie: pozostawienie w teraźniejszości. Powiedziałem sobie znużony. "Jeżeli nie mam siły nawet na zatrzymanie własnej przeszłości, to jaka jest nadzieja, że uratuję przeszłość kogoś innego?". Wziąłem pióro i próbowałem zabrać się znów do pracy; już miałem po dziurki w nosie tych wszystkich rozmyślań o przeszłości, o teraźniejszości, o świecie. Chodziło mi tylko o jedno: żebym mógł spokojnie skończyć książkę. Spojrzałem jednak na stos leżącego białego papieru, uderzył mnie jego wygląd i zastygłem, z piórem w ręku, przypatrując się temu olśniewającemu papierowi: jakże był twardy i widoczny, jak bardzo był obecny. Nie było w nim nic prócz teraźniejszości. Litery, które na nim skreśliłem, jeszcze nie wyschły, nie należały już do mnie. "Postarano się o rozpowszechnienie najposępniejszych po głosek..." Najpierw pomyślałem to zdanie, na początku było trochę mną samym. Ale teraz wyryło się na papierze i obracało przeciwko mnie. Już go nie rozpoznawałem. Nawet nie mogłem go pomyśleć na nowo. Było tutaj, naprzeciwko mnie; i na próżno szukałem jakiejś cechy określającej jego pochodzenie. Każdy mógłby je napisać. Ale ja, i ja nie byłem pewny, że je napisałem. Litery nie błyszczały już teraz, były suche. I to więc zniknęło: ich przelotny połysk ulotnił się całkowicie. Rzuciłem wokół trwożne spojrzenie: teraźniejszość, nic oprócz teraźniejszości. Meble lekkie i ciężkie, wbudowane w swoją teraźniejszość, stół, łóżko, szafa z lustrem - i ja sam. Odsłaniała się prawdziwa natura teraźniejszości: była tym, co istnieje, a wszystko, co nie było obecne, nie istniało. Przeszłość nie istniała. Zupełnie. Ani w rzeczach, ani nawet w mojej myśli. Oczywiście, od dawna zrozumiałem, że moja przeszłość wymknęła mi się. Wierzyłem jednak, że jedynie wycofała się poza mój zasięg. Dla mnie przeszłość stanowiła tylko odejście na emeryturę: był to inny sposób bytowania, stan wakacji i bezczynności; każde wydarzenie, odegrawszy role do końca, układało się grzecznie, samo z siebie, w pudełku, i stawało się wydarzeniem honorowym: tak bowiem trudno jest wyobrazić sobie nicość. Teraz wiedziałem już, że rzeczy są tym właśnie, czym sie wydają - a poza nimi... nie ma nic. Jeszcze przez kilka minut pochłaniała mnie ta myśl. Potem gwałtownie wzruszyłem ramionami, a by się otrząsnąć, i przysunąłem znów blok papieru. "...że właśnie spisał swój testament." Ogromny wstręt zawładnął mną nagle i pióro wypadło mi z palców, pryskając atramentem. Czymże jest przeszłość? Czy chwyciły mnie Mdłości? Nie, to nie było to, pokój miał dobrotliwy wygląd jak co dzień. Ledwie stół wydał mi się zbyt ciężki, gęstszy, a pióro bardziej zwarte. Jedynie pan de Rollebon umarł po raz drugi. Jeszcze przed chwilą był tutaj, we mnie, spokojny i ciepły, i od czasu do czasu czułem, jak się porusza. Był dla mnie żywy, bardziej żywy niż Samouk czy właścicielka baru "Pod Kolejarzem". Miał niewątpliwie swoje kaprysy, przez wiele dni potrafił się nie pokazywać; ale często w tajemniczą pogodę, jak kapucyn z barometru wysadzał nos na zewnątrz, dostrzegałem jego bladawe oblicze i niebieskie policzki. Nawet gdy się nie pokazywał, istniał jako ciężar na sercu i czułem się wypełniony. Obecnie nie było już nic. Nie więcej niż wspomnienie świeżego połysku na tych śladach suchego atramentu. To moja wina: wypowiedziałem jedyne słowa, jakich nie należało wypowiadać - powiedziałem, że przeszłość nie istnieje. I natychmiast, bezszelestnie, pan de Rollebon po wrócił do swojej nicości. Wziąłem w ręce jego listy, dotykałem ich z jakąś rozpaczą: "To on - mówiłem sobie - to przecież on nakreślił te znaki jeden po drugim. Opierał się na tym papierze, położył palec na tych kartkach, żeby nie ruszały się pod piórem." Za późno: te słowa nie miały już znaczenia. Nie było nic więcej poza paczką pożółkłych kartek, które zaciskałem w rękach. Oczywiście istniała owa zawiła historia: zamordowanie siostrzeńca pana de Rollebon w 1810 roku przez carską policję, konfiskata jego papierów i przeniesienie ich do tajnych archiwów. W sto dziesięć lat później bolszewicy, którzy doszli do władzy, składają te papiery w bibliotece państwowej, skąd skradłem je w roku 1923. To jednak nie wyglądało prawdziwie i nie zachowałem żadnego prawdziwego wspomnienia kradzieży, którą sam popełniłem. Aby wytłumaczyć obecność tych papierów w moim pokoju, można by znaleźć sto innych bardziej wiarygodnych historii: wszystkie jednak wobec tych pomarszczonych kartek wydawały się puste i lekkie jak bańki. Lepiej już byłoby uciec się natychmiast do wirujących stolików niż liczyć, że przez te kartki nawiążę łączność z Rollebonem. Nie było już pana de Rollebon. Wcale. Jeśli pozostało z niego jeszcze kilka kostek, istniały same dla siebie, zupełnie niezależnie, i były tylko odrobiną fosfatu i węglanu wapnia z solami i wodą. Uczyniłem ostatni wysiłek; powtarzałem sobie owe słowa pani de Genlis, za pomocą których zazwyczaj wywoływałenm markiza: "jego małą pokrytą zmarszczkami twarz, czystą i wyraźną, usianą śladami po ospie, była na niej szczególna złośliwość, rzucająca się w oczy, nawet gdy wysilał się aby ją ukryć." Twarz jego ukazała mi się posłusznie, szpiczasty nos, niebieskie policzki, uśmiech. Mogłem tworzyć jego rysy wedle woli, nawet może łatwiej niż przedtem. Tylko że był to obraz we mnie, fikcja. Wzdychałem, kołysałem się na krześle z poczuciem nieznośnego braku. Bije czwarta. Siedzę już tak od godziny na krześle, ze zwieszonymi rękami. Zapada zmierzch. Oprócz tego nie zmieniło się nic w tym pokoju: na stole leży wciąż biały papier, obok pióra i kałamarza... Nigdy jednak nie napiszę już nic na rozpoczętej stronie. Nigdy już idąc ulicą des Mutiles i bulwarem Redoute nie udam się do biblioteki, aby pracować w archiwum. Mam ochotę skoczyć na równe nogi i wyjść, robić byle co, aby się oszołomić. Ale wystarczyłoby podnieść jeden palec, przerwać ten stan całkowitego spokoju, a wiem dobrze, co by się ze mną stało. Nie chcę, aby mi się to znów przydarzyło. To i tak zawsze przyjdzie za prędko. Nie ruszam się; na kartce z bloku odczytuję mimo woli fragment, który pozostawiłem nie dokończony. "Postarano się o rozpowszechnianie najbardziej posępnych pogłosek. Pan de Rollebon dał się chyba złapać na ten fortel, gdyż 13 września napisał do siostrzeńca, że właśnie spisał swój testament." Wielka sprawa pana de Rollebon dobiegła końca jak wielka namiętność. Trzeba będzie znaleźć coś innego. Przed kilku laty w Szanghaju w biurze Merciera wyszedłem nagle ze snu, obudziłem się. Potem nastąpił inny sen, żyłem na carskim dworze, w tak zimnym pałacu, że w zimie ponad drzwiami formowały się lodowe stalaktyty. Dzisiaj budzę się naprzeciw bloku białego papieru. Pochodnie, lodowate święta, uniformy, piękne, przejęte dreszczem ramiona, wszystko zniknęło. Zamiast tego zostało coś w ciepłym pokoju, coś, czego nie chcę zobaczyć. Pan de Rollebon był moim wspólnikiem: potrzebował mnie, aby być, a ja potrzebowałem go, aby nie czuć swego istnienia. Ja dostarczałem nie obrobionego materiału, który miałem do odstąpienia, z którym nie wiedziałem, co począć: istnienie, moje istnienie. Jego udziałem było przedstawianie. Ustawił się naprzeciwko mnie i owładnął moim życiem, aby mi przedstawić swoje życie. Nie dostrzegałem już, że istnieję, nie istniałem już w sobie, ale w nim; dla niego jadłem, dla niego oddychałem, każdy z moich ruchów posiadał swoje znaczenie poza sobą, tu, dokładnie naprzeciwko mnie, w nim; nie widziałem już swojej ręki znaczącej litery na papierze, ani nawet zdania, które napisałem - ale z tyłu, poza papierem, widziałem markiza, który zażądał tego gestu, gdyż gest ten przedłużał, umacniał jego istnienie. Byłem tylko środkiem, aby on mógł żyć, on był moją racją istnienia, on uwolnił mnie ode mnie samego. I cóż ja teraz zrobię? Tylko się nie poruszać, nie poruszać... Ach! Nie mogłem powstrzymać tego wzruszenia ramion... Rzecz oczekująca została zaalarmowana, spadła na mnie, rozlewa się we mnie, jestem nia wypełniony. - To nic: Rzecz to ja. Istnienie, oswobodzone, wyzwolone, toczy sie w moją stronę. Istnieję. Istnieję. To słodkie, takie słodkie, tak powolne. I lekkie, można by powiedzieć, że utrzymuje się samo w powietrzu. Porusza się. Wszędzie muśnięcia, które rozpływają się i giną. Łagodnie, całkiem łagodnie. W ustach mam pieniącą się wodę. Połykam ją, prześlizguje się do gardła, pieści mnie - i oto znów odradza się w ustach, w ustach mam na zawsze małą kałużę wody, białawej, niepozornej, która ociera się o język. I ta kałuża to także ja. I język. I gardło to ja. Widzę rękę, która rozprzestrzenia się na stole. Żyje to ja. Otwiera się, pąlce rozprostowują się i wyciągają. Spoczywa na grzbiecie. Ukazuje mi swój tłusty brzuch. Ma wygląd przewróconego zwierzaka. Palce to łapy. Zabawiam się poruszaniem ich, szybko, jakby to były łapy kraba, który przewrócił się na grzbiet. Krab nie żyje: łapy kurczą się, schodzą się na brzuchu dłoni. Widzę paznokcie - jedyna rzecz ze mnie, która nie żyje. Żeby tak jeszcze. Moja ręka odwraca się, kładzie się na płask, ukazuje mi teraz grzbiet. Grzbiet srebrzysty, nieco błyszczący - można by powiedzieć, że to ryba, gdyby nie rude włosy przy kostkach. Czuję swoją dłoń. Te dwa zwierzęta, które poruszają się w końcu rąk, to ja. Moja dłoń drapie jedną z tych łap paznokciem innej łapy. Czuję jej ciężar na stole, który nie jest mną. Jakie długie, długie jest to wrażenie ciężaru, nie mija. Nie ma powodu, aby minęło. Na dłużej to nie do zniesienia... Zabieram rękę, chowam ją do kieszeni. Ale poprzez materiał czuję zaraz ciepło uda. Natychmiast wyrywam rękę z kieszeni; niech zwisa przez oparcie krzesła. Teraz czuję jej ciężar na końcu ramienia. Ciągnie trochę, troszeczkę, miękko, mięciutko, istnieje. Nie upieram sie już: gdzie bym jej nie położył, nie przestanie istnieć, a ja będę zawsze czuł, że ona istnieje: Nie mogę jej usunąć, ani usunąć reszty mego ciała, wilgotnego ciepła brudzacego koszulę, ani całego ciepłego tłuszczu obracającego się leniwie, jakby go mieszano łyżeczką, ani wszystkich odczuć przemieszczających się wewnątrz, tam i z powrotem, wstępujących od boku do pachy lub wegetujących powoli od rana do wieczora, każde w swoim zakątku. Wstaję gwałtownie: gdybym tak mógł zatrzymać myślenie, byłoby o wiele lepiej. Właśnie myśli są najbardziej mdłe, jeszcze bardziej mdłe niż ciało. Rozwijają się w nieskończoność i pozostawiają dziwny smak. Są także słowa, w środku myśli, słowa nie dokończone, zarysy zdania, które powraca przez cały czas: "Muszę z tym skoń... Istnie... Nie żyje... pan de Rollebon nie żyje... Nie jestem... Istnie..." To idzie, idzie i nigdy się nie kończy. Gorsze niż cała reszta, gdyż tu czuję się odpowiedzialny, jestem wspólnikiem. Na przykład owo jakby bolesne przeżuwanie: istnieję, to ja właśnie je podtrzymuję. Ja. Ciało żyje samo, jeśli kiedyś zaczęło żyć. Ale to ja kontynuuję myśl, ja ją rozwijam, powolutku... Gdybym mógł powstrzymać się od myślenia! Próbuję, udaje mi się: jakby głowa napełniała się dymem... i oto znów na nowo: "Dym... nie myśleć... Nie chcę myśleć... Myślę, że nie chcę myśleć. Nie powinienem myśleć, że nie chcę myśleć. Bo to także jest myślą". Czy nigdy nie będzie temu końca? Moja myśl to ja: oto dlaczego nie mogę się zatrzymać. Istnieję, ponieważ myślę... i nie mogę powstrzymać się od myślenia. W tej samej chwili - to obrzydliwe jeśli istnieję, to tylko dlatego że brzydzę Się istnieniem. To ja, to ja sam wyciągam się z nicości, do której pragnę podążyć: nienawiść, niesmak istnienia, to są także sposoby, abym istniał, abym zagłębił się w istnieniu. Myśli rodzą się poza mną, jak zawrót głowy, czuję, jak rodzą się poza moją głową... jeśli ustąpię, przejdą na przód, między oczy - a ja ustępuję zawsze, myśl rośnie, rośnie, i oto już, gotowa, ogromna, wypełnia mnie całego i od nawia moje istnienie. Moja ślina jest słodka, moje ciało ciepłe; czuję, że jestem mdły. Na stole leży scyzoryk. Otwieram go. Dlaczegóż by nie? Przynajmniej coś się zmieni. Opieram lewą rękę na bloku papieru i wymierzam nożem silny cios w dłoń. Ruch był zbyt nerwowy; ostrze ześlizgnęło się, rana jest powierzchowna. Krwawi. I Cóż teraz? Co się zmieniło? W każdym razie z zadowoleniem oglądam na białej karcie małą krwawą plamę, w poprzek linijek, które przed chwilą napisałem, plamę krwi, która przestała wreszcie być mną. Cztery linijki na białej kartce, plama krwi to będzie piękne wspomnienie. Powinienem podpisać pod tym: "W tym dniu zrezygnowałem z pisania książki o markizie de Rollebon." Czy opatrzyć rękę? Waham się. Spoglądam na cienki, monotonny strumyczek krwi. Właśnie krzepnie. Koniec. Skóra wokół rany wygladała jak zardzewiała. Pod skórą pozostało jakieś wrażenie, podobne do innych, a może jeszcze bardziej mdłe. Wybija wpół do piątej. Wstaję, zimna koszula klei mi się do ciała. Wychodzę. Dlaczego? Czy mam powody, żeby tego nie zrobić? Jeśli nawet zostanę, jeśli nawet zaszyję się w ciszy w jakiś kąt, nie zapomne o sobie. Będę tutaj, będę ciążył podłodze. Jestem. Przechodząc kupuję gazetę. Sensacja. Odnaleziono ciało małej Lucienne! Zapach farby, papier marszczy się pod palcami. Zwyrodniały osobnik uciekł. Dziecko zostało zgwałcone. Odnaleziono jej ciało, z palcami skurczonymi w błocie. Zmiałem gazetę w kulę, zaciskam na niej palce; zapach farby. mój Boże, jak mocno istnieją dzisiaj rzeczy. Mała Lucienne została zgwałcona. Uduszona. Istnieje jeszcze jej ciało, posiniaczona skóra. Ona już nie istnieje. Jej ręce. Już nie istnieje. Domy. Idę między domami, jestem między domami, wyprostowany na bruku; bruk pod moimi stopami istnieje, domy zamykają się wokół mnie, jak woda zamyka się wokół mnie, wokół papieru jak łabędzia góra jestem. Jestem, istnieję, myślę, więc jestem; jestem, bo myślę, a dlaczego myślę? nie chcę już myśleć, jestem, gdyż myślę, że nie chcę być, myślę że... bo... uff! Uciekam, zwyrodniały osobnik uciekł, jej zgwałcone ciało. Czuła to obce ciało wślizgujące się w jej ciało. Ja... oto ja... Zgwałcona. Łagodne krwawe pożądanie gwałtu chwyta mnie od tyłu, całkiem łagodne, poza uszami, uszy uciekają poza mnie, rude włosy, mam rude włosy na głowie, zmoczona trawa, ruda trawa, czy to jeszcze ja? To gazeta, czy to jeszcze ja? Trzymać gazetę, istnienie przy istnieniu, rzeczy istnieją jedne przy drugich, upuszczam gazetę. Dom wyskakuje, istnieje; przede mną przechodzę wzdłuż muru, wzdłuż muru istnieję, przed murem, jeszcze krok, mur istnieje przede mną, raz dwa, poza mną, palec drapiący w spodniach, drapie, drapie i wypręża się palec małej z plamą błota, błoto na moim palcu wynurzającym się z błotnistego rynsztoka, opada powoli, powoli rozluźniał się, drapał słabiej niż palce małej, którą uduszono. Zwyrodniały osobnik, drapały błoto, ziemię słabiej, palec ześlizguje się powoli, upada głową naprzód i pieści zwinięty ciepło przy udzie; istnienie jest miękkie i zwija się, i chwieje, chwieję się między domami, jestem, istnieję, myślę, więc się chwieję, jestem, istnienie jest upadłym upadkiem, nie upadnie, upadnie, palec drapie w otwór, istnienie jest niedoskonałe. Oto pan. Przystojny pan istnieje. Pan czuje, że istnieje. Nie, przystojny pan, który przechodzi, dumny i wiotki jak powój, nie czuje, że istnieje. Rozkwitnąć; boli mnie przecięta ręka, istnieje, istnieje, istnieje. Piękny pan istnieje. Legia honorowa, istnieje wąs, to wszystko; jak musi być szczęśliwym istniejąc tylko jako Legia honorowa i wąs, a reszta osoby tego nie widzi, widzi dwa szpiczaste końce wąsa po obu stronach nosa; nie myślę, więc jestem wąsem. Nie widzi ani swego chudego ciała, ani wielkich stóp. szukając w głębi spodni, znalazłoby się parę małych szarych gumek. Ma Legię honorową, Bydlaki mają prawo do istnienia: "Istnie ję, bo mam do tego prawo. "Mam prawo istnienia, więc mam prawo do tego, aby nie myśleć: palec unosi się. Czy zacznę?.. W panoszącej się białej pościeli głaskać panoszące się białe ciało, które opada łagodnie, dotykać ukwiecone wilgotności pach, eliksiry, likiery i florescencje ciała, wchodzić w istnienie drugiej osoby, w śluzówki z ciężkim, słodkim zapachem istnienia, czuć, że istnieję między słodkimi wilgotnymi wargami, czerwonymi wargami bladej krwi, drgającymi wargami, ziewającymi w wilgotności istnienia. W wilgotności jasnej ropy, pomiędzy wargami mokrymi na słodko, łzawiącymi się jak oczy? Moje cielesne ciało, które żyje, ciało, które porusza i przetacza płyny, ciało przetacza, przetacza, przetacza słodką i słodzoną wodę mego ciała, krew mojej ręki, boli mnie, słodkość w moim poranionym ciele, które przetacza, idzie, ja idę, uciekam, jestem zwyrodniałym osobnikiem z poranio nym ciałem, poranionym istnieniem w tych ścianach. Jest mi zimno, postępuję krok, jest zimno, krok, zwracam się na lewo, ono zwraca się na lewo, myśli, że zwraca się na lewo, obłąkany, czy jestem obłąkany? Mówi, że boi się być obłąkany, istnienie, widzisz mały w istnieniu, zatrzymuje się, ciało zatrzymuje się, myśli, że się zatrzymuje, skąd przychodzi? Co czyni? Odchodzi, boi się, bardzo się boi, zwyrodniały osobnik, pożądanie jak mgła, pożądanie, niesmak, mówi, że obrzydził sobie istnienie, czy naprawdę obrzydził? zmęczony obrzydzeniem życia. Biegnie. Na co liczy? Biegnie, aby uciec, rzucić się do basenu? Biegnie, serce, serce, które bije, to święto. Serce istnieje, nogi istnieją, oddech istnieje, istnieją w biegu, zdyszane, bijąc miękko, całkiem miękkie zdyszanie, zadyszałem się, mówi, że zadyszał się; istnienie bierze moje myśli od tyłu i łagodnie rozprzestrzenia je od tyłu; bierze się mnie od tyłu, od tyłu zmusza się mnie do myślenia, a więc aby czymś być, poza mną sapie małymi pęcherzykami istnienia, jest Pęcherzem mgły pożądania, blady jest w zwierciadle jak trup, Rollebon jest martwy, Antoine Roquentin nie jest martwy, gdybym mógł zniknać: mówi, że chciałby zniknąć, w której ręce złota kula (z tyłu) z tyłu z tyłu, mała Lucile napadnięta z tyłu, zgwałcona przez istnienie z tyłu, prosi o łaskę, wstydzi się prosić o łaskę, litość, na pomoc, na pomoc, a więc istnieję, wchodzi do Baru Mąrynarskiego, małe lustra małego burdelu, blady jest w małych lustrach. Miękki rudzielec, który pozwala sobie zwalić sie na kanapkę małego burdelu, wielki gramofon gra, istnieje, wszystko się obraca, istnieje gramofon, serce bije: przetaczajcie się, przetaczajcie płyny życia, przetaczajcie zamrożone syropy mego ciała, słodkości... gramofon. When the low moon begins to beam Every night I dream a little dream. Poważny i chrapliwy głos pojawia się nagle i znika świat, świat istnień. To cielesna kobieta posiadała ten głos, śpiewała wobec płyty, w najpiękniejszej toalecie i nagrywała swój głos. Kobieta, cóż, istniała jak ja, jak Rollebon, nie mam chęci jej poznać. Płyta, która kręci się, istnieje, powietrze poruszone przez głos, wibrujące, istnieje, głos, który uczulił płytę, istniał. Ja, słuchający, istnieję. Wszystko jest pełne, wszędzie istnienie, gęste i ciężkie, i słodkie. Ale poza tą wszelką słodkością, niedostępna, całkiem bliska, ta daleka niestety, młoda, bezlitosna i pogodna jest ta... ta logika. WTOREK Nic. Istniałem. ŚRODA Na papierowym obrusie jest słoneczne kółko. W kółku chodzi mucha, ociężała, grzeje się, ociera przednie łapki jedną o drugą. Oddam jej przysługę i rozgniotę ją. Nie widzi, jak wychyla się ten potężny paluch, którego złote włosy błyszczą w słońcu. "Niech pan jej nie zabija!" - wykrzyknął Samouk. Chrzęst, z brzucha wylatują maleńkie białawe wnętrzności; uwolniłem ją od istnienia. Mówię sucho do Samouka: "Należała się jej ta przysługa." Dlaczego jestem tutaj? - A dlaczego miałbym nie być? Jest południe, czekam na godzinę snu. (Na szczęście sen mnie nie opuszcza.) Za cztery dni zobaczę Anny. to w tej chwili jedyna racja mego życia. A potem? Kiedy Anny mnie opuści? Wiem dobrze, na co liczę w skrytości: liczę, że już mnie nigdy nie opuści. Powinienem jednak wiedzieć o tym, że Anny nigdy nie zgodzi się starzeć na moich oczach. Jestem słaby i sam, potrzebuję jej. Chciałbym ją zobaczyć jako człowiek silny. Anny nie ma litości dla wraków. "Wszystko w porządku? Czuje się pan dobrze?" Samouk patrzy na mnie z boku śmiejącymi oczami. Dyszy trochę, z otwartymi ustami, jak zziajany pies. Przyznaję: tego ranka byłem prawie szczęśliwy, że znów go widzę, miałem chęć rozmawiać. "Bardzo się cieszę z tego obiadu - powiedział - jeśli panu chłodno, moglibyśmy usiąść przy kaloryferze. Ci panowie już wychodzą, prosili o rachunek." Ktoś troszczy się o mnie, zastanawia się, czy nie jest mi zimno; mówię do innego człowieka: nie zdarzyło mi się to już od lat. "Wychodzą, chce się pan tam przenieść?" Dwaj panowie zapalili papierosy. Wychodzą, już są w czystym powietrzu, na słońcu. Przechodza wzdłuż wielkich okien, podtrzymując oburącz kapelusze. Śmieją się; wiatr nadyma poły płaszczów. Nie, nie chcę zmieniać miejsca. I po co? A zresztą poprzez szyby pomiędzy białymi dachami i kabinami kąpielowymi widzę morze, zielone i zwarte. Samouk wyjął z portfela dwa prostokąty z fioletowego kartonu. Zaraz odda je do kasy. Odczytuję do góry nogami na jednym z nich: Restauracja Botannet, kuchnia domowa Obiad firmowy. 8 franków Przystawka do wyboru Mięso z dodatkami Sery lub deser 20 kuponów 140 franków Rozpoznaję natychmiast faceta, który je przy okrągłym stoliku koło drzwi: często zatrzymuje się w hotelu "Printania", to podróżujący handlowiec. Od czasu do czasu zatrzymuje na mnie uważne i uśmiechnięte spojrzenie; ale nie widzi mnie; zbyt zajęty jest śledzeniem tego, co je. Z drugiej strony kasy dwu czerwonych krępych mężczyzn zajada małże popijając białym winem. Mniejszy, z cienkim żółtym wąsikiem, opowiada jakąś historię, która go bardzo bawi. Odczekuje chwilę i śmieje się, ukazując olśniewające zęby. Drugi nie śmieje się; spojrzenie ma twarde. Potakuje jednak często głową. Koło okna chudy i ciemny mężczyzna o dystyngowanych ruchach, z pięknymi białymi włosami odrzuconymi do tyłu, czyta w skupieniu gazetę. Na kanapce koło siebie położył skórzaną teczkę. Pije wodę Vichy. Za chwilę wszyscy ci ludzie wyjdą, ociężali po jedzeniu, muskani wietrzykiem, z rozpiętymi szeroko płaszczami, z trochę rozpaloną głową, nieco szumiącą; pójdą wzdłuż balustrady, przyglądając się dzieciom na plaży i statkom na morzu; pójdą do pracy. Ja nie pójdę nigdzie, nie mam pracy. Samouk śmieje się niewinnie i słońce igra w jego rzadkich włosach: "Może pan wybierze?" Podaje mi kartę: mam prawo wybrać z przystawek: pięć plasterków kiełbasy lub rzodkiewki, lub szare krewetki, lub sałatkę z selera. Ślimaki z Burgundii zamawia się osobno. "Proszę o kiełbasę" - mówię do kelnerki. Wyrywa mi kartę z rąk: "Nie ma już nic lepszego? O, są ślimaki z Burgundii. - Ale ja nie bardzo lubię ślimaki. - Aha! To ostrygi? - Cztery franki dodatkowo - mówi kelnerka. - Wiec ostrygi - a dla mnie rzodkiewki." Tłumaczy mi czerwieniąc się: "Bardzo lubię rzodkiewki." Ja też. "A potem?" - pyta. Przebiegam oczami listę mięs. Nęciłaby mnie duszona wołowina. Ale wiem z góry, że dostanę kurczaka po myśliwsku, bo to jedyne mięso na zamówienie. "Poda pani - mówi - kurczaka po myśliwsku dla pana. A dla mnie duszona wołowina." Odwraca kartę, z drugiej strony jest lista win: "Zamówimy wino - mówi z dość uroczystą miną. - No no - mówi kelnerka - a to dopiero! Pan nigdy nie pije. - Ale kieliszek wina od czasu do czasu mi nie zaszkodzi. Może pani przyniesie nam karafkę różowego wina d'Anjou?" Samouk kładzie kartę, łamie chleb na małe kawałeczki i wyciera nakrycia serwetką. Rzuca spojrzenie na mężczyznę o siwych włosach czytającego gazetę i uśmiecha się do mnie: "Zwykle przychodzę tutaj z książką, chociaż lekarz mi to odradził: je się za szybko, nie żuje się. Ale ja mam strusi żołądek, mogę wszystko połknąć. Podczas zimy 1917, gdy byłem więźniem, jedzenie było takie złe, że wszyscy chorowali. Oczywiście udawałem chorego, jak inni: ale nic mi nie było." Był więźniem wojennym... Nigdy mi o tym nie mówił; zdumiewa mnie to: nie mogę go sobie wyobrazić inaczej niż jako samouka. "Gdzie był pan więźniem?" Nie odpowiada. Położył widelec i patrzy na mnie z zadziwiającą intensywnością. Opowie mi o swych zmartwieniach: teraz przypominam sobie, że coś było nie w porządku w bibliotece. Zamieniam się w słuch: pragnę rozczulić się kłopotami innych, to przyniesie odmianę. Ja nie mam kłopotów, mam pieniąądze jak rentier, nie mam szefa, żony ani dzieci; istnieję, to wszystko. A ten kłopot istnienia jest tak nieokreślony, tak metafizyczny, że się go wstydzę. Nie wygląda, żeby Samouk miał chęć mówić. Rzuca na mnie jakieś zastanawiające spojrzenie: nie po to, aby coś ujrzeć, chodzi raczej o wspólnotę dusz. Dusza Samouka podeszła aż do jego cudownych zaślepionych oczu, skąd się wynurza. Niech moja uczyni podobnie, niech przylepi swój nos do szyby. Obie pogrążą się we wzajemnych grzecznościach. Tylko, że ja nie pragnę wspólnoty dusz, nie upadłem tak nisko. Cofam się. Ale Samouk pochyla ciało nad stołem, nie spuszczając ze mnie oczu. Na szczęście kelnerka przynosi mu rzodkiewki. Opada znów na krzesło, dusza znika z jego oczu, oddaje się grzecznie jedzeniu. "Już po kłopotach?" Podskakuje: "Jakich kłopotach, proszę pana? - pyta z wystraszoną miną. - Pamięta pan, opowiadał mi pan kiedyś." Gwałtownie czerwieni się. "Aha! - mówi suchym głosem. - Aha! tak, kiedyś. No tak, to ten Korsykanin, proszę pana, ten Korsykanin z biblioteki." Waha się po raz drugi, z upartą miną baranka. "To są plotki, którymi nie chcę pana zajmować." Nie nalegam. Je, chociaż tego nie widać, z niezwykłą szybkością. Skończył już rzodkiewki, gdy mnie przyniesiono ostrygi. Na jego talerzyku pozostała już tylko kupka zielonych ogonków i trochę mokrej soli. Na ulicy dwoje młodych ludzi zatrzymało się przed kartą, którą wyciąga do nich lewą ręką tekturowy kucharz (w prawej ręce trzyma frytownicę). Zastanawiają się. Kobiecie jest zimno, chowa podbródek w futrzany kołnierz. Młody człowiek decyduje się pierwszy, otwiera drzwi i odsuwa się, żeby przepuścić towarzyszkę. Kobieta wchodzi. Spogląda wokół z miłym wyrazem twarzy i wstrząsa się trochę. "Ciepło tu" - mówi poważnym głosem. Młody człowiek zamyka drzwi. "Dzień dobry państwu" - mówi. Samouk odwraca się i mówi grzecznie: "Dzień dobry" Reszta klientów nie odpowiada, tylko dystyngowany pan zniża trochę gazetę i obrzuca nowo przybyłych badawczym spojrzeniem. "Dziękuję, nie trzeba." Nim kelnerka podbiegła, by mu pomóc, młody człowiek zręcznie zdjął płaszcz. Nosi zamiast marynarki skórzana bluzę z zamkiem błyskawicznym. Kelnerka nieco zawiedziona odwraca się do młodej kobiety. Ale i tutaj on ją ubiega i pomaga lekkim i precyzyjnym ruchem zdjąć płaszcz towarzyszce. Siadają koło nas, naprzeciw siebie. Nie wygląda, żeby znali się długo. Kobieta ma twarz zmęczoną i czystą, nieco naburmuszoną. Nagle zdejmuje kapelusz i z uśmiechem potrząsa czarnymi włosami. Samouk przygląda się im długo, dobrotliwie; potem odwraca się do mnie i czule przymruża oko, jak gdyby chciał powiedzieć: "Bardzo ładni!" Nie są brzydcy. Milczą, szczęśliwi, że są razem, szczęśliwi, że widzi się ich razem. Czasami, kiedy wchodziłem z Anny do restauracji na Piccadilly, czuliśmy, że jesteśmy przedmiotem czułych obserwacji. Anny to drażniło, ale ja muszę przyznać, że byłem z tego trochę dumny. A zwłaszcza zdziwiony. Nigdy nie miałem czyściutkiej twarzy, z którą jest tak ładnie temu młodemu człowiekowi; a nawet nie można powiedzieć, że moja brzydota jest wzruszająca. Tylko że byliśmy młodzi: teraz jestem w wieku rozczulania się nad młodością innych. Ale nie rozczulam się. Kobieta ma oczy ciemne i łagodne. Młody człowiek o brzoskwiniowej, nieco szorstkiej cerze ma mały czarujący, zdecydowany podbródek. Pociągają mnie, to prawda, ale także trochę budzą wstręt. Czuję, że są tak daleko ode mnie: ciepło ich rozmarza, oddają się w swoim sercu podobnemu marzeniu, tak słodkiemu, tak słabemu. Czują się dobrze, z zaufaniem spoglądają na żółte ściany, ludzi; znajdują, że świat jest dobry, jaki jest, właśnie taki, jaki jest, i każde z nich czerpie na razie sens życia z życia drugiego. Niedługo oboje będą stanowili tylko jedno życie, życie powolne i ciepłe, które zgoła nie będzie mieć sensu - ale tego nie zauważą. Wyglądają, jakby byli soba onieśmieleni. Żeby z tym skończyć, młody człowiek z miną niezręczną, ale zdecydowaną, ujmuje końcem palców dłoń towarzyszki. Ona oddycha mocno i oboje pochylają się nad kartą. Tak, są szczęśliwi. A dalej, potem? Samouk robi rozbawioną minę, nieco tajemniczą: "Widziałem pana przedwczoraj. - A to gdzie? - Ho, ho!" - mówi z pełną szacunku przekorą. Każe mi przez chwilę czekać, a potem mówi: "Wychodził pan z muzeum. - Rzeczywiście - mówię - ale nie przedwczoraj, tylko w sobotę." Przedwczoraj na pewno nie byłem w nastroju do chodzenia po muzeach. "Widział pan słynną płaskorzeźbę w drzewie, przedstawiającą zamach Orsiniego? - Nie znam tego. - Niemożliwe! Jest w małej sali, na prawo od wejścia. To dzieło rewolucjonisty z Komuny, który żył w Bouville aż do amnestii, ukrywając się na strychu. Chciał wsiąść na statek do Ameryki, ale tutaj była dobra policja portowa. Wspaniały człowiek. Wykorzystał swój przymusowy wolny czas rzeźbiąc wielką płaskorzeźbę w dębowym drzewie. Jako narzędzie służył mu tylko scyzoryk i pilnik do paznokci. Delikatne fragmenty rzeźbił pilnikiem: ręce, oczy. Całość ma półtora metra długości i metr szerokości; wszystko z jednego kawałka; jest siedemdziesiąt osób, każda wielkości mojej dłoni, a oprócz tego dwa konie, ciągnące pojazd cesarza. A twarze, proszę pana, te twarze wyrzeźbione pilnikiem, jakie są wymowne, jaki mają ludzki wyraz. Proszę pana, jeśli wolno mi sobie pozwolić na uwagę, jest to dzieło warte obejrzenia." Nie chcę się angażować: "Chciałem tylko znów przyjrzeć się obrazom Bordurina." Samouk smutnieje gwałtownie. "Portretom z wielkiego salonu? Proszę pana - mówi z drżącym uśmiechem - nie rozumiem się wcale na malarstwie. Oczywiście, widzę, że Bordurin jest wielkim malarzem, widzę, że ma styl, rękę czy jak to się mówi? Ale wie pan, przyjemność estetyczna jest mi zupełnie obca." Mówię mu z sympatią: "U mnie jest podobnie, jeśli chodzi o rzeźbę. - Proszę pana! Niestety i u mnie też. To samo z muzyką i tańcem. A przecież mam pewne wiadomości. To jest niepojęte: widziałem młodych ludzi, którzy nie wiedzieli połowy tego, co ja wiem; stali przed obrazem i zdawali się odczuwać z tego powodu wyraźną przyjemność. - Musieli udawać - mówię dodając mu odwagi. - Może... Samouk przez chwilę zastanawia się: "Martwi mnie nie to, że jestem pozbawiony pewnego typu przyjemności, raczej to, że cała gałąź ludzkiej działalności pozostaje mi obca... Jestem przecież człowiekiem, a to ludzie namalowali te obrazy..." Podejmuje nagle zmienionym głosem: "Wie pan, zaryzykowałem raz myśl, że piękno jest tylko sprawą gustu. Czy nie ma odmiennych praw dla każdej epoki? Jeśli mi pan pozwoli..." Zdziwiony, widzę, jak wyjmuje z kieszeni notes w czarnej skórce. Kartkuje go przez chwilę: dużo białych kart, a od czasu do czasu kilka linijek zapisanych czerwonym atramentem. Pobladł całkiem na twarzy. Położył notes na obrusie i swoją wielką dłonią dotyka otwartej karty. Od kaszlnął z zakłopotaniem: . "Przychodzą mi czasem do głowy - nie mogę tego nawet nazwać myślami. To bardzo ciekawe. Jestem tutaj, czytam i nagle, nie wiadomo skąd, to przychodzi, coś na mnie spływa. Najpierw nie zwracałem na to uwagi, a potem zdecydowałem się na kupno notesu." Zatrzymuje się i patrzy na mnie: czeka. "Ho, ho! . - mówię. - Wie pan, te maksymy są oczywiście tymczasowe: moje wykształcenie nie jest zakończone." Bierze notes w drżące ręce, jest bardzo przejęty. "Oto właśnie coś na temat malarstwa. Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł to panu przeczytać. - Bardzo proszę" - mówię. Czyta: "Nikt nie wierzy już w to, co wiek XVIII. uważał za prawdziwe. Dlaczegóż więc dzieła, które on miał za piękne, miałyby nam jeszcze sprawiać przyjemność?" Spogląda na mnie z błagalną miną. "Jak pan to ocenia? Pewnie trochę paradoksalne. Uważałem, że mogę wyrazić tę myśl w formie butady. - N o, myślę, że to bardzo interesujące. - Czytał pan już kiedyś coś podobnego? - Nie, na pewno nie. - Naprawdę, nigdzie? Ale w takim razie, proszę pana -powiedział zachmurzony - to nie może być prawda. Gdyby to było słuszne, ktoś by już to pomyślał. - Chwileczkę - mówię mu - teraz, jak sie zastanawiam, wydaje mi się, że czytałem gdzieś coś podobnego." Oczy mu błyszczą, wyciąga ołówek. "U jakiego autora? - pyta mnie rzeczowym tonem. - U... u Renana." Jest w siódmym niebie. "Czy byłby pan tak dobry zacytować mi dokładnie ten fragment? - powiada śliniąc koniec ołówka. - Wie pan, czytałem to bardzo dawno. -O, to nie szkodzi, nie szkodzi." Pisze nazwisko Renana w notesie, pod swoją maksymą. "Spotkałem się z Renanem! Wpisałem nazwisko ołówkiem - wyjaśnia z zachwyconą miną - ale wieczorem poprawię czerwonym atramentem." Przez chwilę spogląda na karnet z ekstazą i czekam, że przeczyta mi inne maksymy. Ale on ostrożnie zamyka notes i wsuwa go do kieszeni. Na pewno uważa, że dosyć szczęścia, jak na jeden raz. "Co za przyjemność - powiada z poufną miną - móc czasami nagadać się jak dzisiaj." Ten ciężki kamień, jak się należało spodziewać, miażdży naszą rozmarzoną rozmowę. Następuje długie milczenie. Od chwili przybycia młodych ludzi nastrój w restauracji uległ zmianie. Dwaj czerwoni mężczyźni umilkli; nie żenując się oceniają wdzięki młodej kobiety. Dystyngowany pan położył gazetę i patrzy na parę z upodobaniem, prawie jak wspólnik. Myśli, że starość jest mądra, że młodość jest piękna, potrząsa głową z pewną kokieterią: dobrze wie, że jest jeszcze przystojny, świetnie zakonserwowany, że ze swoją ciemną cerą i szczupłą figurą może jeszcze uwodzić. Bawi się ojcowską rolą. Uczucia kelnerki wydają się prostsze: stanęła naprzeciw młodych ludzi i patrzy na nich z rozdziawioną gębą. Oni rozmawiają półgłosem. Podano im przystawki, ale nie jedzą. Nadstawiając uszu mogę pochwycić urywki tej rozmowy Lepiej słyszę to, co mówi kobieta, barwnym choć przytłumionym głosem. "Nie, Jean, nie. - Dlaczego nie? - szepcze młody człowiek z żywą namiętnością. - Już mówiłam. - To nie jest powód." Umyka mi kilka słów, a potem młoda kobieta czyni uroczy znużony gest: "Za często próbowałam. Przekroczyłam już wiek, kiedy można na nowo rozpocząć życie. Jestem stara, przecież pan wie." Młody człowik śmieje się ironicznie. Wtedy ona: "Nie mogła bym znieść... zawodu. - Trzeba ufać - powiada młody człowiek - przecież teraz pani wcale nie żyje." Ona wzdycha "Wiem!" - Niech pani zobaczy Jeannette. - Tak - odpowiada z grymasem. - Ja uważam, że to bardzo piękne, co ona zrobiła, Jest nąprawdę odważna. - Wie pan - mówi młoda kobieta - myślę, że raczej rzuciła się na okazję. Powiem panu, że gdybym chciała, miałabym setki podobnych okazji. Wolałam zaczekać. - Miała pani rację - powiedział czule - miała pani rację czekając na mnie." Teraz ona śmieje się: "Co za pyszałek! Nie to chciałam powiedzieć." Nie słucham ich: drażnią mnie. Chcą spąć ze sobą. Wiedzą o tym. Każde z nich wie, że drugie o tym wie. Ponieważ jednak są młodzi, czyści i wstydliwi, ponieważ każde chce zachować dobre mniemanie o sobie i o partnerze, ponieważ miłość jest wielką poezją, której nie trzeba spłoszyć, chodzą wiele razy w tygodniu na bale i do restauracji, aby dać przedstawienie małych rytualnych i mechanicznych tańców... Zresztą trzeba czymś zabić czas. Są młodzi i ładnie zbudowani, mają przed sobą jeszcze dobre trzydzieści lat, więc się nie spieszą, czekają i mają rację. Kiedy prześpią się ze sobą, będą musieli znaleźć coś innego, aby przesłonić ogromną absurdalność swego istnienia. Czy jednak... jest absolutnie konieczne, żeby się okłamywać? Przebiegam salę oczyma. Przecież to farsa! Wszyscy ci ludzie siedzą z poważnymi minami; jedzą. Nie, nie jedzą: odzyskuja swoje siły, aby dobrze wypełnić zadanie, które im przypadło. Każdy z nich wbił sobie do głowy jakąś miała manię, co nie pozwala mu dostrzec własnego istnienia; każdy wierzy, że jest nieodzowny dla kogoś czy dla czegoś. Czy to nie Samouk mówił mi onegdaj: "Nikt nie był lepiej przygotowany niż Noucapie, żeby stworzyć tak szeroką synteze." Każdy z nich wykonuje coś małego i każdy jest najlepiej do tego przygotowany. Nikt nie ma lepszych kwalifikacji niż ten komiwojażer, aby sprzedawać pastę do zębów Swan. Nikt lepiej nie nadaje się, aby obmacywać swą sąsiadkę pod spódniczką, niż ten interesujący młody człowiek. A ja znajduję się pośród nich i jeśli mnie oglądają, muszą myśleć, że nikt nie nadaje się lepiej ode mnie do robienia tego, co robię. Ale co do mnie, ja wiem. Mina moja nie wskazuje na to, ale ja wiem, że istnieję i że oni istnieją. I gdyby dana mi była sztuka perswazji, zasiadłbym koło przystojnego pana z siwymi włosami i wytłumaczyłbym mu, co to jest istnienie. Wybucham śmiechem, myślac jakie by zrobił oczy. Samouk patrzy na mnie ze zdziwieniem. Chciałbym się powstrzymać, ale nie mogę: śmieję się do łez. "Jaki pan wesoły - mówi do mnie Samouk z ostrożną miną. - Bo myślę - powiadam mu śmiejąc się - że my wszyscy wszyscy, jesteśmy tutaj, aby jeść i pić dla zachowania naszego drogocennego istnienia, a nie ma nic, nic, żadnej racji istnienia." Samouk zrobił się poważny, czyni wysiłek, aby mnie zrozumieć. Śmiałem się za głośno. Zobaczyłem wiele twarzy zwracających się w moją stronę. Żałuję także, że tyle powiedziałem. W końcu nikogo to nie obchodzi. Powtarza powoli. "Żadnej racji istnienia... Chciał pan na pewno powiedzieć, że życie nie ma celu? Czy nie nazywa się to pesymizmem?" Myśli jeszcze przez chwilę, a potem mówi łagodnie: "Czytałem przed kilku laty książkę amerykańskiego autora pod tytułem: Czy warto przeżyć życie? Czy nie to właśnie pytanie pan stawia?" Nie, na pewno nie stawiam sobie podobnego pytania. Ale nie chcę niczego tłumaczyć. "Doszedł do wniosku - mówi mi Samouk pocieszającym tonem - że należy zdobyć się na świadomy optymizm. Życie posiada sens, jeśli pragniemy mu go nadać. Trzeba zacząć działać, zdobyć się na jakieś przedsięwzięcie. Potem zaczynamy się zastanawiać, ale sprawa rozstrzygnęła się już, jesteśmy zaangażowani. Nie wiem, co pan o tym myśli? - Nic" - mówię. A raczej myślę, że to właśnie kłamstwo popełnia bezustannie komiwojażer, dwoje młodych ludzi i pan o siwych włosach. Samouk uśmiecha się odrobinę złośliwie i z wielkim namaszczeniem: - "Nie jest to także moje zdanie. Myślę, że nie należy szukać tak daleko sensu życia. - Tak? - Jest przecież cel, proszę pana, jest cel... są ludzie." Słusznie, zapomniałem, że jest humanistą. Przez sekundę siedzi w milczeniu, tyle ile potrzeba na uprzątnięcie, czyściutko i nieubłaganie, połowy duszonej wołowiny i kromki chleba. "Są ludzie..." odmalował się w tym cały, poczciwiec. Tak, ale nie umie tego dobrze powiedzieć. Ma oczywiście pełne oczy duszy, ale dusza nie wystarcza. Kiedyś spotykałem się z paryskimi humanistami, po sto razy słyszałem, jak mówią: "Są ludzie", ale to było coś innego! Virgan był niezrównany. Zdejmował okulary, jakby chcąc pokazać się nagi, cieleśnie męski, wpatrywał się we mnie przejmującymi oczami, ciężkim, zmęczonym spojrzeniem, które zdawało się mnie rozbierać, aby uchwycić moją ludzką esencję, a potem szeptał melodyjnie: "Są ludzie, stary, są ludzie", nadając temu "są" jakiś ton niezręcznej potęgi, tak jakby jego miłość do ludzi, wciąż nowa i zdziwiona, poruszała się niezręcznie ze swymi olbrzymimi skrzydłami. Mimika Samouka nie jest tak aksamitna; jego miłość do ludzi jest naiwna i barbarzyńska: humanista prowicjonalny. "Ludzie - powiadam mu - ludzie... ale pan nie wygląda na takiego, co się zbytnio troszczy o ludzi: ciągle sam i z nosem w książce." Samouk klaszcze w dłonie i zaczyna się śmiać przebiegle: "Myli się pan. Ach, niech pan pozwoli sobie powiedzieć: Wielka pomyłka!" Milknie na chwilę i przełyka dyskretnie. Jego twarz pała jak jutrzenka. Poza nim młoda kobieta wybucha lekkim śmiechem. Towarzysz pochyla się do jej ucha, coś mówi. "Pana pomyłka jest całkiem zrozumiała - mówi Samouk - powinienem był panu powiedzieć od dawna... Ale jestem taki nieśmiały. szukałem okazji. - I okazja się znalazła - powiadam grzecznie. - I ja tak myślę. I ja tak myślę! Wie pan, to, co panu powiem... - Zatrzymuje się i czerwieni: - Ale może pana tylko męczę?" Uspokajam go. Wzdycha ze szczęścia. "Nie co dzień można spotkać kogoś takiego jak pan, u kogo szerokość spojrzenia łączy się z przenikliwą inteligencją. Chciałem z panem mówić już od wielu miesięcy, wyjaśnić, czym byłem, czym się stałem..." Jego talerz jest pusty i czysty, jakby go dopiero przyniesiono. Nagle odkrywam koło swego talerza małe cynowe naczynie, gdzie pływa w brunatnym sosie kawałek kurczaka. Trzeba to zjeść. "Mówiłem panu przed chwilą o niewoli w Niemczech. Tam się wszystko zaczęło. Przed wojną byłem sam i nie zdawałem sobie z tego sprawy; żyłem z rodzicami, bardzo dobrymi ludźmi, ale nie było między nami zrozumienia. Kiedy myślę o tych latach... Jak jednak mogłem tak żyć? Byłem martwy, proszę pana, i nie wiedziałem o tym; miałem kolekcję znaczków pocztowych." Spogląda na mnie i przerywa: "Jest pan blady i wygląda pan na zmęczonego. Może pana nudzę? - Bardzo mnie to interesuje. - Nadeszła wojna i zaciągnąłem się, nie bardzo wiedząc dlaczego. Przez dwa lata nic nie rozumiałem, bo życie na froncie zostawiało mało czasu na myślenie, a żołnierze byli zbyt gruboskórni. Pod koniec 1917 dostałem się do niewoli. Powiedziano mi potem, że wielu żołnierzy odzyskało w niewoli wiarę dzieciństwa. Wie pan - powiedział Samouk, spuszczając powieki na swoje płomienne źrenice - nie wierzę w Boga; nauka zaprzeczyła jego istnieniu. Ale w obozie internowanych nauczyłem się wierzyć w ludzi. - Znosili odważnie swój los? - Tak - powiedział z nieokreślonym wyrazem twarzy - to także. Zresztą traktowano nas dobrze. Ale chciałem mówić o czymś innym; przez ostatnie miesiące wojny prawie nie mieliśmy pracy. Kiedy padał deszcz, kazano nam wchodzić do wielkiej szopy zrobionej z desek, gdzie cisnęliśmy się prawie w dwieście osób. Zamykano bramę i zostawąliśmy tam, w ścisku, jedni obok drugich, w prawie zupełnej ciemności." Zawahał się przez chwilę. "Nie umiałbym panu tego wytłumaczyć. Wszyscy ludzie, co się tam znajdowali, byli ledwo widoczni, ale czuło się ich koło siebie, słyszało się odgłos ich oddechów... Za którymś razem, na początku, gdy zamknięto nas w tej szopie, ścisk był tak wielki, że myślałem najpierw, że się uduszę, a potem nagle ogarnęła mnie potężna radość, prawie omdlewałem: poczułem wtenczas, że kocham tych ludzi jak swoich braci, chciałem ich wszystkich uściskać. Od tego czasu, za każdym razem gdy tam powracałem, odczuwałem podobną radość." Muszę zjeść kurczaka, który pewnie wystygł. Samouk skończył już dawno, a kelnerka czeka ze zmianą talerzy. "Ta szopa na brała w moich oczach charakteru czegoś świętego. Czasami udawało mi się zmylić czujność strażników, wślizgiwałem się tam sam i na wspomnienie radości, których zaznałem, wpadałem w rodzaj ekstazy. Mijały godziny, ale nie zwracałem na to uwagi. Zdarzało mi się szlochać." Na pewno jestem chory. Nie ma innego sposobu wytłumaczenia tej wspaniałej złości, która mną zatrzęsła. Tak, chorobliwa złość: ręce mi się trzęsły, krew napłynęła do twarzy, na koniec zaczęły mi się trząść wargi. A wszystko tylko dlatego, że kurczak był zimny. Ja też zresztą byłem zimny i to było najbardziej przykre: chcę powiedzieć, że w głębi pozostałem taki od trzydziestu sześciu godzin, całkiem zimny, zmrożony. Złość przeszła przeze mnie jak nawałnica, Coś jak dreszcz, wysiłek świadomości, żeby zdobyć się na reakcję, na walkę przeciw temu spadkowi temperatury. Próżny wysiłek: na pewno o byle co pobiłbym Samouka lub kelnerkę, obrzucając ich obelgami. Ale nie całkiem wszedłbym w tę grę. Moja wściekłość szamotała się na powierzchni i przez chwilę miałem przykre wrażenie , że jestem kawałkiem lodu otoczonym ogniem, jak omlet-niespodzianka. To powierzchowne podniecenie zniknęło i usłyszałem mówiącego Samouka: "W każdą niedzielę chodziłem na mszę. Wie pan, nigdy nie byłem wierzący. Ale czy nie można powiedzieć, że prawdziwą tajemnicą mszy jest komunia pomiędzy ludźmi. Jednoręki francuski kapelan odprawiał mszę. Mieliśmy fisharmonię. Słuchaliśmy mszy na stojąco, z odkrytymi głowami, i gdy przenikały mnie dźwięki fisharmonii, czułem ścisły związek z tymi wszystkimi otaczającymi mnie ludźmi. Ach, proszę pana, jakże kochałem te msze. Jeszcze dzisiaj, kiedy sobie je przypominam, idę czasem w niedzielę rano do kościoła. U Świętej Cecylii jest doskonały organista. - Musiał pan często żałować tamtego życia? - Tak, wie pan, w 1919. To rok mego wyzwolenia. Spędziłem wtedy kilka bardzo przykrych miesięcy. Nie wiedziałem, co mam robić, marniałem. Gdy widziałem zgromadzonych ludzi, wślizgiwałem się pomiędzy nich. Zdarzało mi się - dorzuca z uśmiechem - iść za pogrzebem kogoś nieznanego. Pewnego dnia w rozpaczy rzuciłem w ogień zbiór znaczków... Ale odnalazłem swoją drogę. - Naprawdę? - Ktoś mi doradził... Wiem, że mogę liczyć na pańską dyskrecję. Jestem - może to nie są pańskie poglądy, ale ma pan takie szerokie spojrzenie - jestem socjalistą." Spuścił oczy, a jego długie rzęsy drgały. "Od września 1921 jestem członkiem partii socjalistycznej SFIO. Chciałem to panu powiedzieć." Promienieje dumą. Patrzy na mnie, z głową odrzuconą do tyłu, zmrużonymi oczami, usta ma półotwarte, a minę męczennika. "Bardzo ładnie - mówię - to bardzo ładnie. - Wiedziałem, że pan to tak przyjmie. Co można mieć do zarzucenia temu, kto przychodzi i mówi: ustawiłem swoje życie tak a tak, i jestem zupełnie szczęśliwy." Rozłożył ręce, ukazuje mi dłonie z palcami zwróconymi ku ziemi, jak gdyby miał otrzymać stygmaty. Oczy ma szkliste, a w ustach porusza się ciemnoróżowy kształt. "Tak - mówię - jeżeli pan jest szczęśliwy... - Szczęśliwy? - krępuje mnie jego wzrok, uniósł powieki i patrzy na mnie twardo. - Będzie mógł pan to ocenić. Przed powzięciem tej decyzji odczuwałem taką okropną samotność, że myślałem o samobójstwie. Powstrzymywało mnie tylko to, że nikt, absolutnie nikt nie wzruszy się moją śmiercią, że w śmierci będę jeszcze bardziej samotny niż w życiu." Prostuje się, odyma policzki. "Nie jestem już sam, proszę pana. Już nigdy nie będę sam. - Zna pan wielu ludzi?" - mówię. Uśmiecha się i zaraz dostrzegam swoją naiwność: "Chciałem powiedzieć, że nie czuję się już sam. Ale przecież, wie pan, nie jest konieczne, żebym był z kimś. - Jednakowoż - mówię - w organizacji socjalistycznej... - Tak, znam tam wszystkich. Ale większość tylko z nazwiska. Wie pan - mówi przebiegle - czy jesteśmy zmuszeni wybierać swoich towarzyszy w taki ograniczony sposób? Moimi przyjaciółmi są wszyscy ludzie. Kiedy rano idę do biura, przede mną, poza mną, są inni ludzie idący do pracy. Widzę ich; gdybym się ośmielił, uśmiechałbym się do nich, myślę o tym, że jestem socjalistą, że oni wszyscy są celem mojego życia, moich wysiłków i że nawet o tym nie wiedzą. To dla mnie prawdziwe święto, proszę pana." Jego oczy przybierają odcień pytający. Przytwierdzam ruchem głowy, ale czuję, że jest trochę zawiedziony, że pragnąłby widzieć więcej entuzjazmu. Cóż mogę zrobić? Czy to moja wina, jeśli we wszystkim, co mówi, rozpoznaję natychmiast zapożyczenie, cytat? Że w miarę jak mówi, ukazują się przede mną wszyscy humaniści, których znałem? Humanista radykalny jest szczególnym przyjacielem urzędników. Humanista zwany "lewicowym" troszczy się przede wszystkim o zachowanie wartości ludzkich; nie należy do żadnej partii, ponieważ nie chce zdradzić tego, co ludzkie, ale sympatią darzy prostaczków. Właśnie prostaczkom poświęca swoją piękną klasyczną kulturę. Na ogół jest to jakiś wdowiec o pięknych oczach, ciągle zamglonych łzami; płacze w rocznice. Kocha także kota, psa, i wszystkie wyższe ssaki. Pisarz komunistyczny kocha ludzi począwszy od drugiej pięciolatki; karze, ponieważ kocha. Wstydliwy, jak wszyscy ludzie mocni, potrafi ukryć swoje uczucia, potrafi jednak również, jednym spojrzeniem, tonem głosu, dać przeczuć poza swymi twardymi chropowatymi słowami sędziego gorzką i słodką pasję dla braci. Humanista katolicki, późno przybyły beniaminek, mówi o ludziach z cudowną miną. Jakaż to piękna baśń, powiada, nawet najprostsze życie, na przykład londyńskiego dokera czy robotnicy dziurkującej buty! Wybrał humanizm aniołów. Dla zbudowania aniołów pisze długie piękne i smutne powieści, które często otrzymują nagrodę Femina. To są wielkie i pierwsze role. Są przecież i inni, chmara innych: filozof humanista, pochylający się nad braćmi jak starszy brat, mający poczucie odpowiedzialności; humanista kochający ludzi takimi, jakimi są; ten, który kocha ich takimi, jakimi być powinni; ten, który pragnie ich uratować za ich zgodą i ten, który uratuje ich przeciw nim samym; ten, który pragnie stworzyć nowe mity i ten, który zadowala się dawnymi; ten, który kocha w człowieku jego śmierć; ten, który kocha w człowieku życie, humanista wesoły, który zawsze znajdzie słowo do śmiechu, humanista ponury, jakich odnajduje się zwłaszcza przy pogrzebowym czuwaniu nad zmarłym. Wszyscy nienawidzą się wzajemnie: jako poszczególni osobnicy, oczywiście - nie jako ludzie. Ale Samouk o tym nie wie: pomieścił ich w sobie jak koty w skórzanym worku, a oni rozdzierają się pazurami i on tego nie zauważa. Patrzy na mnie teraz z mniejszym zaufaniem. "Nie czuje pan tego tak jak ja? - Mój Boże..." Wobec jego niespokojnej miny, gdzie jest jakby trochę wyrzutu, trochę urazy, przez sekundę żałuję, że go zawiodłem. Ale on powiada miłym głosem: "Wiem: ma pan swoje badania, książki, służy pan tej samej sprawie po swojemu." Moje książki, moje badania, imbecyl. Nie mógł popełnić gorszej gafy. "Nie dlatego piszę." Przez chwilę oblicze Samouka przybiera inny wyraz: można by powiedzieć, że zwietrzył nieprzyjaciela, nigdy nie widziałem u niego takiego wyrazu twarzy. CoŚ umarło między nami. Pyta udając zdziwienie: "Ale... jeśli nie jestem niedyskretny, dlaczegóż więc pan pisze? Właściwie... nie wiem: tak sobie, żeby pisać." A niech się uśmiecha, myśli, że zbił mnie z tropu: "Pisałby pan również na bezludnej wyspie? Czy nie pisze się zawsze po to, żeby być czytanym?" Formę pytającą nadał swojemu zdaniu tylko przez przyzwyczajenie. Naprawdę jest to twierdzenie. Złuszczyła się warstwa łagodności i nieśmiałości; nie poznaję go wprost. Przez rysy przebija mu ciężkie zdecydowanie; jest to ściana samowystarczalności. Jeszcze nie ochłonąłem ze zdumienia, gdy słyszę, jak mówi: "Może ktoś powiedzieć: piszę dla pewnej kategorii społecznej, dla kręgu przyjaciół. W porządku. Być może pisze pan dla potomności... Ale wie pan, wbrew sobie samemu pisze pan dla kogoś." Czeka na odpowiedź. Ponieważ nie ma odpowiedzi, uśmiecha się słabo. "Może jest pan mizantropem?" Wiem, co kryje za sobą ten podstępny wysiłek pojednawczy. Nie żąda ode mnie wiele: tylko żebym pozwolił przypiąć sobie etykietkę. Ale jest to zasadzka: jeśli pozwolę Samoukowi na triumf, zostanę natychmiast przeinaczony, znów podjęty, przekroczony, gdyż humanizm podejmuje, zbiera i stapia razem wszystkie ludzkie postawy. Jeśli mu się sprzeciwić wprost, gra się toczy. Żyje swoimi sprzecznościami. Istnieje pewna rasa upartych i ograniczonych ludzi, rozbójników, którzy co chwila z nim przegrywają: trawi ich wszystkie gwałty, najgorsze ekscesy, czyni z nich białą i musującą limfę. Strawił tak antyintelektualizm, manicheizm, mistycyzm, pesymizm, anarchizm, egotyzm: teraz są to tylko etapy, niepełne myśli, tylko w nim znajdujące swoje usprawiedliwienie. Mizantropia również zajmuje swoje miejsce w tym koncercie. Jest tylko dysonansem koniecznym dla harmonii całości. Mizantrop jest człowiekiem: humanista musi więc być w jakiejś mierze mizantropem. Jest to jednak mizantrop naukowy, który nauczył się dozować swą nienawiść, który najpierw nienawidzi ludzi, żeby móc ich następnie kochać. Nie chcę byc włączony, ani żeby moją piękną czerwoną krwią tuczyło się to limfatyczne bydlę: nie popełnię błędu i nie nazwę się "antyhumanistą". Nie jestem humanistą, to wszystko. "Według mnie - mówię do Samouka - nie można bardziej nienawidzić ludzi, niż kochając ich." Samouk spogląda na mnie odległym i opiekuńczy m wzrokiem. Szepcze jakby zupełnie bezwiednie: "Trzeba ich kochać, trzeba ich kochać... - Kogo trzeba kochać? Ludzi, którzy są tutaj? - Tych także. Wszystkich." Odwraca się do pary promieniującej młodością: oto co trzeba kochać. Przez chwilę przypatruje się panu z siwymi włosami. Potem spogląda na mnie; czytam na jego twarzy nieme zapytanie. Przeczę mu jednak ruchem głowy. Ma minę, jakby się nade mną litował. "Pan także - mówię mu rozdrażniony - pan także ich nie kocha. - Naprawdę? Pozwoli pan, że będę innego zdania?" Znów stał się pełen uszanowania aż po czubki palców, ale robi do mnie ironiczne oko, jak ktoś, kto się ogromnie ubawił. Nienawidzi mnie. Nie trzeba było roztkliwiać się nad tym maniakiem. Teraz ja go pytam: "Więc kocha pan tych dwoje młodych ludzi, za panem?" Patrzy na nich raz jeszcze, zastanawia się. "Chce pan, żebym powiedział, że kocham ich, nie znając ich. Tak, proszę pana, przyznaję, nie znam ich... Jeśli nie przyjąć właśnie, że to miłość jest prawdziwą znajomością, dorzuca z pysznym śmiechem. - Ale co pan kocha? - Widzę, że są młodzi i kocham w nich młodość. Między innymi." Przerywa i nadstawia ucha: "Czy słyszy pan, co mówią?" Czy słyszę! Młody człowiek, ośmielony przez otaczającą go sympatię, opowiada pełnym głosem o meczu futbolowym, który jego drużyna wygrała w zeszłym roku z klubem z Havre. "Opowiada jej jakąś historię - mówię do Samouka. - Aha! Nie słyszę dobrze. Ale słyszę głosy, głos wysoki, głos niski: przeplatają się. To... to takie sympatyczne. - Tylko że ja, na nieszczęście, słyszę także to, co mówią. - Mianowicie. - Mianowicie grają komedię. - Naprawdę? Komedię młodości, być może? - pyta z ironią. - Pozwoli pan, że określę ją jako pożyteczną. Czy wystarczyłoby grać, aby powrócić do ich wieku?" Jestem głuchy na jego ironię, ciągnę dalej: "Jest pan do nich odwrócony plecami, wymyka się panu to, co mówią... Jaki jest kolor włosów dziewczyny?" Zmieszał się: "No... - rzuca spojrzenie na młodych ludzi i odzyskuje pewność siebie - czarny!. - No widzi pan! - Mianowicie co? - Widzi pan, że ich pan nie kocha, tych dwojga. Może nie potrafiłby ich pan nawet rozpoznać na ulicy. Stanowią dla pana tylko symbole. Nie nad nimi się pan teraz rozczula: rozczula się pan nad Młodością Człowieka, nad Miłością Mężczyzny i Kobiety, nad Głosem ludzkim. - I co z tego, czy to nie istnieje? - Oczywiście że nie, to nie istnieje. Ani Młodość, ani Wiek dojrzały, ani Starość, ani Śmierć..." Oblicze Samouka żółte i twarde jak pigwa zastyga w stężeniu pełnym wyrzutu. Jednak ciągnę dalej. "Podobnie jest, jeśli chodzi o tego starszego pana, pijącego wodę Vichy, za panem. Jak sądzę, kocha pan w nim Mężczyznę dojrzałego; Mężczyznę dojrzałego, który odważnie przybliża się do końca, pielęgnuje swój wygląd, bo nie chce dać się tak łatwo. - Oczywiście - mówi mi wyzywająco. - I nie widzi pan, że to bydlak?" Śmieje się, uważa mnie za trzpiota, rzuca krótkie spojrzenie na piękną twarz otoczoną siwymi włosami: "Ależ jeśli nawet przyjąć, że jest tak, jak pan uważa, jak może pan sądzić o kimś po wyrazie twarzy? Twarz, proszę pana, gdy ktoś odpoczywa, nie mówi nic." Zaślepieni humaniści. Ta twarz tak mówi, tak jasno ale przenigdy ich czuła i abstrakcyjna dusza nie pozwolila sobie na przejęcie się znaczeniem czyjejś twarzy. "Jak pan może - mówi Samouk - zadekretować człowiekiem, powiedzieć, że jest tym lub tamtym? Kto może wyczerpać człowieka? Kto może znać możliwości człowieka?" Wyczerpać człowieka. Pozdrawiam mimochodem humanizm katolicki, od którego Samouk bezwiednie zapożyczył tę formułę. "Wiem - mówię mu - wiem, że wszyscy ludzie są wspaniali. Pan jest wspaniały, ja jestem wspaniały. Oczywiście jako twory Boże." Spojrzał na mnie nie rozumiejąc, o co chodzi, a potem powiedział z wątłym uśmiechem: "Na pewno pan żartuje, naprawdę wszyscy ludzie mają prawo do naszego zachwytu. To trudne, proszę pana, bardzo trudne być człowiekiem." Nawet tego nie spostrzegając opuścił miłość ludzi w Chrystusie; potrząsa głową i przez ciekawe zjawisko mimetyzmu staje się podobny do tego biednego Guehenno. "Przepraszam bardzo - mówię mu - ale w takim razie nie mam pewności, czy jestem człowiekiem: nigdy nie wydawało mi się to trudne. Zdawało mi się, że wystarczy dać się unosić życiu." Samouk śmieje się szczerze, ale oczy ma złe: "Pan jest stanowczo zbyt skromny. Aby znieść swoją sytuację, sytuację ludzką, potrzebuje pan, jak wszyscy, wiele odwagi. Niech pan pomyśli: chwila, która nadchodzi, jest może chwilą pana śmierci, wie pan o tym i może się pan uśmiechać: no proszę. Czy to nie godne podziwu? W najbardziej nieznaczącym pana czynie - dorzuca cierpko - jest niezmierny heroizm." "Co podać panom na deser?" - pyta kelnerka. Samouk jest blady jak papier, powieki opuszczone na kamienne oczy. Robi ręką słaby ruch, jakby zapraszając mnie do wyboru. "Proszę o ser - mówię z heroizmem. - A dla pana?" Podrywa się. "Co? Aha: nie, już nic, to wszystko. - Luiza!" Dwaj grubi panowie płacą i wychodzą. Jeden z nich utyka. Właściciel odprowadza ich do drzwi: to są ważni klienci, podano im butelkę wina w wiaderku z lodem. Patrzę na Samouka i czuję trochę wyrzuty sumienia: przez cały tydzień wyobrażał sobie z przyjemnością ten obiad, podczas którego będzie mógł mówić drugiemu człowiekowi o swojej miłości do ludzi. Tak rzadko ma okazję do rozmowy. I proszę: zepsułem mu tę przyjemność. W gruncie rzeczy jest równie samotny jak ja; nie obchodzi nikogo. Tylko że nie zdaje sobie sprawy z tej samotności. No tak: ale to nie ja powinienem mu otwierać oczy. Nie czuję się dobrze. jestem wściekły, to prawda, ale nie na niego, na Virgana i resztę, na tych wszystkich, którzy zatruli ten biedny mózg. Gdybym mógł ich tu zgromadzić przed sobą, wiedziałbym, co im powiedzieć. Samoukowi nie powiem nic, odczuwam do niego jedynie sympatię: to ktoś w rodzaju pana Achille, ktoś z mojej paczki, co zdradził przez nieświadomość, w dobrej wierze. Wybuch śmiechu Samouka wyrywa mnie z tych ponurych rozmyślań: "Ja pana przepraszam, ale kiedy myślę o tym, jak głęboka jest moja miłość do ludzi, siła uniesienia porywająca mnie w ich stronę, i kiedy widzę, jak tu rozumujemy, argumentujemy... to chce mi się śmiać." Milknę, uśmiecham się z przymusem. Kelnerka stawia przede mna talerzyk z kawałkiem kredowego camemberta. Przebiegam spojrzeniem salę i ogarnia mnie gwałtowny niesmak. Co ja tu robię? Dlaczego włączyłem się w dyskusję o humanizmie? Skąd wzięli się ci ludzie? Dlaczego jedzą? To prawda, że oni nie wiedzą, że istnieją. Mam chęć wyjść, pójść gdziekolwiek, gdzie rzeczywiście byłbym na swoim miejscu, gdzie bym dobrze przystawał. 173 Ale nie ma nigdzie takiego miejsca; jestem zbędny. Samouk łagodnieje. Obawiał się większego sprzeciwu z mojej strony. Pragnąłby jakoś zatrzeć to, co powiedziałem. Pochyla się ku mnie z poufałą miną: "W gruncie rzeczy kocha ich pan, kocha ich pan jak ja: dzielą nas tylko słowa." Nie mogę już mówić, pochylam głowę. Twarz Samouka jest tuż przy mojej. Uśmiecha się zarozumiale, tuż przy mojej twarzy, jak w koszmarach. Nie decyduję się na przełknięcie kawałka chleba, który rośnie mi w ustach. Ludzie. Trzeba kochać ludzi. Ludzie są godni podziwu. Zbiera mi się na wymioty - i nagle to przychodzi: Mdłości. Niezły atak: potrząsa mną od góry do dołu. Już od godziny widziałem, jak nadchodzi, tylko nie chciałem sobie tego powiedzieć. Ten smak sera w ustach... Samouk paple i jego gadanina brzęczy mi łagodnie w uszach. Ale nie wiem już wcale, o czym mówi. Machinalnie przytakuję ruchem głowy. Rękę zacisnąłem na trzonku deserowego nożyka. Czuję ten trzonek z czarnego drzewa. To moja ręka go obejmuje. Moja ręka. Właściwie pozostawiłbym raczej ten nożyk w spokoju: dlaczego ciągle czegoś dotykać? Przedmioty nie zostały stworzone do dotykania. Lepiej prześlizgiwać się pomiędzy nimi, unikając ich, na ile to możliwe. Czasem bierze się w rękę któryś z nich i musi się go jak najprędzej upuścić. Nóż spada na talerzyk. Na ten odgłos pan z siwymi włosami wzdrygnął się i patrzy na mnie. Biorę znów nóż przyciskam ostrze do stołu i zginam je. Więc to są Mdłości: ta oślepiająca oczywistość? Tyle się nad tym głowiłem. Pisałem. Teraz już wiem: Ja istnieję - świat istnieje. I ja wiem, że świat istnieje. To wszystko. Ale jest mi wszystko jedno. To dziwne, że jest mi tak wszystko jedno pod każdym względem: to mnie przeraża. To od tamtego pamiętnego dnia, kiedy chciałem puszczać kaczki. Miałem rzucić kamyk, spojrzałem na nie go i wtedy wszystko się zaczęło: poczułem, że istnieje. A potem były także inne Mdłości; od czasu do czasu przedmioty zaczynają istnieć w ręce. Były Mdłości w barze "Pod Kolejarzem", a także jeszcze jedne, przedtem, pewnej nocy, gdy wyglądałem przez okno; i jeszcze jedne w parku w niedzielę, i jeszcze inne. Ale nigdy tak mocno jak dzisiaj. "...starożytnego Rzymu, nieprawda?" Samouk pyta mnie, chyba. Odwracam się w jego stronę i uśmiecham się do niego. No co? Co mu jest? Dlaczego kuli się na krześle? Napędzam mu teraz strachu? Musiało się tak skończyć. Zresztą jest mi wszystko jedno. Niezupełnie się mylą, bojąc się: czują wyrażnie, że byłbym zdolny do wszystkiego. Na przykład zagłębić ten nóż od sera w oko Samouka. Potem ci ludzie by mnie zdeptali, wybiliby mi zęby kopniakami. Ale nie to mnie powstrzymuje: smak krwi w ustach zamiast smaku sera byłby bez znaczenia. Tylko że trzeba by wykonać ruch, spowodować dodatkowe, zbędne wydarzenie: tego byłoby już za dużo - krzyk Samouka, krew płynąca mu po policzku i poderwanie się wszystkich ludzi. I tak dość już tych rzeczy istniejących tak sobie. Wszyscy patrza na mnie; dwoje reprezentantów młodości przerwało swoją słodką rozmowę. Kobieta otwarła usta jak kurza pupka. Powinni jednak dostrzec, że jestem nieszkodliwy. Wstaję, wszystko kręci się wokół mnie. Samouk patrzy na mnie swymi wielkimi oczami, których nie wykłuję. "Już pan idzie? - bąka. - Jestem trochę zmęczony. To bardzo miło, że mnie pan zaprosił. Do widzenia." Odchodząc spostrzegam, że ciągle trzymam w lewej ręce deserowy nożyk. Ciskam go z brzękiem na talerz. Przechodzę przez salę pośród milczenia. Już nie jedzą: patrzą na mnie, odebrałem im apetyt. Gdybym tak podszedł do młodej kobiety z okrzykiem: Huuu!, zaczęłaby wrzeszczeć, to pewne. Ale nie warto. Jednakowoż przed wyjściem odwracam się, ukazuję im twarz, aby mogli ją zapamiętać. "Do widzenia państwu." Nie odpowiadają. Wychodzę. Teraz krew powróci im na policzki i zaczną jazgotać. Nie wiem, dokąd się udać, stoję obok kucharza z tektury. Nie potrzebuję się odwracać, żeby wiedzieć, że patrzą na mnie przez szybę: patrzą na moje plecy ze zdziwieniem i niesmakiem; myśleli, że jestem do nich podobny, że jestem człowiekiem, a ja ich oszukałem. Nagle przestałem być podobny do człowieka i zobaczyli kraba uciekającego tyłem z tej tak ludzkiej sali. Zdemaskowany intruz już uciekł: posiedzenie trwa dalej. Denerwuje mnie, że czuję na plecach te mrowiące się spojrzenia i wystraszone myśli. Przechodzę przez ulicę. Trotuar z drugiej strony biegnie wzdłuż plaży i kabin kąpielowych. Nad brzegiem morza przechadza się wielu ludzi zwracających ku morzu wiosenne, poetyczne oblicza: z powodu słońca czują się odświętnie. Są panie w jasnych strojach, w ubiorach z zeszłej wiosny. Przechodzą długie i białe, jak rękawiczki z lśniącej jagnięcej skórki; są także wysocy chłopcy idący do liceum, do szkoły handlowej, a także starcy z odznakami. Nie znają się, ale patrzą na siebie porozumiewawczo, ponieważ jest tak ładnie, a oni są ludźmi. Nieznajomi mężczyźni całują się w dniu wypowiedzenia wojny. Uśmiechają się do siebie w każdą wiosnę. Jakiś ksiądz idzie powoli, czytając brewiarz. Chwilami podnosi głowę i patrzy na morze z przychylną miną: morze jest także brewiarzem. Mówi o Bogu. Lekkie kolory, lekkie tak pięknie, morze jest zielone, zapachy, wiosenne dusze. Wolę ten suchy chłód od wilgoci." To poeci. Gdybym chwycił którego za klapę od płaszcza, gdybym mu powiedział: "przyjdź mi na pomoc", pomyślałby. "a co to za krab?", i uciekłby pozostawiając mi palto w rękach. Odwracam się do nich plecami, opieram się obiema rękami na balustradzie. Prawdziwe morze jest zimne i czarne, pełne zwierząt; czołga się pod tą cienką zieloną błoną, która istnieje dla zmylenia ludzi. Otaczające mnie sylfy dały się na to nabrać: widzą tylko tę cienką błonę, to ona dowodzi istnienia Boga. Ale ja widzę, co jest pod spodem. Połysk ustępuje, małe błyszczące aksamitne skórki, małe brzoskwiniowe skórki Pana Boga pękają wokół pod moim spojrzeniem, łamią się i rozchylają. 176 Oto tramwaj z Saint-Elemir, zataczam się i rzeczy zataczają się ze mną, blade i zielone, jak ostrygi. Niepotrzebnie, całkiem niepotrzebnie wskoczyłem do tramwaju, przecież nie chcę nigdzie jechać. Poza szybami przesuwają się niebieskawe przedmioty sztywne i szorstkie, podskakują. Ludzie, ściany. Przez otwarte okna dom ofiarowuje mi swoje czarne serce; a szyby bledną, barwią wszystko, co czarne, na niebiesko, sinieje ten wielki dom z żółtych cegieł, posuwając się z wahaniem, drżąc, i nagle zatrzymuje się padając naprzód. Wsiada jakiś pan i umieszcza się naprzeciw mnie. Żółty budynek znów odjeżdża, nagle prześlizguje się wzdłuż szyb, jest tak blisko, że widać tylko jego część, przyciemniał. Szyby drżą. Wznosi się, przygniata, wyżej, niż sięga wzrok, z setkami okien otworzonych na czarne serca; prześlizguje się wzdłuż pudła, ociera się o nie; zapadła noc, pomiędzy brzęczącymi szybami. Prześlizguje się nieskończenie długo, żółty jakby był obłocony a szyby mają kolor nieba. I nagle znika, pozostał z tyłu, żywa szara jasność ogarnia pudło i rozprzestrzenia się wszędzie z bezlitosną sprawiedliwością: to niebo; poprzez szyby widać jeszcze głębokości a głębokości nieba, gdyż wjeżdżamy na górę Eliphar i po obu stronach jest otwarta przestrzeń, po prawej aż do morza, po lewej aż na tereny lotniska. Palenie papierosów wzbronione, nawet jednego gitana. Opieram rękę o ławkę, ale usuwam ja szybko: to istnieje. Rzecz, na której siedzę, o którą opieram rękę, nazywa się ławką. Zrobiono ją specjalnie po to, aby można było na niej usiąść, wzięli skórę, sprężyny, materiał na obicie, wzięli się do pracy z zamiarem sporządzenia siedzenia i kiedy już skończyli, właśnie to wykonali. Zanieśli to do tego pudła i pudło jedzie, a teraz trzęsie się, z brzęczącymi szybami, i niesie w swoim wnętrzu tę czerwoną rzecz. Szepczę: to ławka, trochę jakbym mówił egzorcyzmy. Ale słowo pozostaje mi na wargach: nie chce umieścić się na rzeczy. Rzecz pozostaje tym, czym jest. Wraz ze swym czerwonym pluszem, tysiącami niesionych czerwonych łapek, sztywnych, małych martwych łapek. Ten ogromny odwrócony do góry brzuch, krwawiący i rozdęty - napuszony tymi martwymi łapkami, brzuch unoszący się w tym pudle, w tym szarym niebie, to nie jest ławka. Równie dobrze mógłby to być na przykład martwy osioł, nadęty wodą i płynący z prądem, z brzuchem wzniesionym ku górze w wielkiej szarej rzece, rzece wezbranej; a ja siedziałbym na brzuchu osła i stopy nurzałyby mi się w jasnej wodzie. Rzeczy oswobodziły się od swoich nazw. Są tutaj, groteskowe, uparte, olbrzymie, i wydaje się to idiotyczne nazywać je ławkami lub powiadać o nich cokolwiek: jestem w środku Rzeczy nienazywalnych. Sam bez słów, bez obrony, one mnie otaczają, pode mną, za mną, nade mną. Nie wymagają niczego, nie narzucają się: po prostu są. Pod poduszką ławki, koło drewnianej ścianki jest linia cienia, niewielka czarna linia biegnąca wzdłuż ławki jak tajemnicza i figlarna mina, prawie jak uśmiech. Wiem dobrze, że nie jest to żaden uśmiech, a przecież to istnieje, obiega pod białawymi szybami, pod brzękiem szyb, upiera się, pod niebieskimi obrazami, które przesuwają się poza szybami i zatrzymują się i odjeżdżają, to upiera się, jak nieokreślone przypomnienie uśmiechu, jak w połowie zapomniane słowo, z którego przypominamy sobie tylko pierwszą sylabę, a najlepiej po prostu odwrócić oczy i pomyśleć o czym innym, o tym człowieku wpółleżącym na ławce, naprzeciw mnie, tutaj. Jego głowa z niebieskimi oczami jak z terakoty. Cała prawa strona ciała pochyliła się, prawa ręka jest przyklejona do ciała, prawa strona ledwo żyje, ledwo, jakże skąpo, jakby był sparaliżowany. Ale na całej lewej stronie rozprzestrzenia się małe pasożytnicze istnienie, wrzód: ręka zaczęła drżeć, a potem uniosła się, a dłoń była sztywna na końcu. A potem dłoń zaczęła także drżeć i kiedy dosięgnęła wysokości głowy, wysunął się jeden palec i zaczął drapać paznokciem skórę między włosami. Jakiś pożądliwy grymas umieścił się po prawej stronie ust, ale lewa pozostała jakby martwa. Szyby drżą, ręka drży, paznokieć drapie, drapie, usta uśmiechają się pod nieruchomymi oczami, a człowiek nie zauważając nawet wytrzymuje to małe istnienie nadymające go z prawej strony, pożyczające prawej ręki i prawego policzka, aby się urzeczywistnić. Konduktor zagradza mi drogę. "Proszę zaczekać na przystanek." Ale ja odpycham go i wyskakuję z tramwaju. Nie mogłem dłużej. Nie mogłem znieść dłużej, aby rzeczy były tak bliskie. Popycham furtkę, wchodzę, lekkie istnienia skaczą jednym susem i zawieszają się na wierzchołkach. Teraz odnajduję się, wiem, gdzie jestem: jestem w parku miejskim. Rzucam się na ławkę pomiędzy czarnymi wielkimi pniami, pomiędzy czarnymi zawęźlonymi rękami, wyciągającymi się ku niebu. Jakieś drzewo drapie ziemię pod moimi nogami czarnym paznokciem. Chciałbym odpocząć, zapomnieć się, usnąć. Ale nie potrafię, duszę się. istnienie przenika mnie zewsząd, przez oczy, przez nos, przez usta... I nagle, zupełnie nagle, zasłona rozdziera się, zrozumiałem, dostrzegłem. Szósta wieczorem Nie mogę powiedzieć, aby mi ulżyło i żebym był zadowolony. Wprost przeciwnie, to mnie przygniata. Tyle że osiągnąłem swój cel: wiem to, co chciałem wiedzieć. Zrozumiałem wszystko, co przydarzyło mi się od stycznia. Mdłości nie opuściły mnie i nie sądzę, aby opuściły mnie prędko. ale nie podlegam im, nie jest to choroba ani przelotny napad: to jestem ja. A więc przed chwilą byłem w parku miejskim. Korzeń kasztana zagłębiał się w ziemię, tuż pod moją ławką. Nie pamiętałem nawet, że to jest korzeń. Słowa zagubiły się, a wraz z nimi znaczenie rzeczy, sposoby ich używania, słabe znaki uczynione przez człowieka na ich powierzchni. Siedziałem nieco przygarbiony, ze spuszczoną głową, sam naprzeciw tej czarnej węźlastej masy, całkiem surowej i napawającej mnie lękiem. A potem przyszło owo olśnienie. Zaparło mi oddech. Nigdy przed tymi ostatnimi dniami nie przeczuwałem, co to znaczy "istnieć". Byłem jak inni, jak ci, którzy przechadzają się nad brzegiem morza w wiosennych ubraniach. Mówiłem jak oni: "morze jest zielone; ten biały punkt, tam wysoko, to jest mewa", ale nie czułem, że to istnieje, że mewa jest "mewą-istniejącą". Normalnie istnienie ukrywa się. Jest tutaj, wokół nas, w nas, jest nami, nie można powiedzieć dwu słów nie mówiąc o nim, a przecież nie dotykamy go. Kiedy myślałem, że o nim myślę, prawdopodobnie nie myślałem o niczym, miałem pustą głowę lub jedynie to jedno słowo w głowie, słowo "być". Albo morze, myślałem ...jak by to powiedzieć? Myślałem przynależnością, mówiłem sobie, że morze przynależy do klasy przedmiotów zielonych lub że zieleń należy do cech morza. Nawet gdy spoglądałem na rzeczy, byłem o sto mil od myśli, że istnieją: ukazywały mi się jako dekoracja. Brałem je do ręki, służyły mi jako narzędzia, przewidywałem ich opór. Ale wszystko to odbywało się na powierzchni. Gdyby mnie zapytano, czym jest istnienie, odpowiedziałbym w dobrej wierze, że to nic nie jest, jedynie pusta forma, która dokłada się do rzeczy od zewnątrz, nie zmieniając niczego w ich naturze. A potem nagle przyszło, było jasne jak dzień - nagle istnienie odsłoniło się. Straciło obojętny wygląd abstrakcyjnej kategorii: to była właśnie miazga rzeczy, ten korzeń był ugnieciony z istnienia. Lub raczej korzeń, pręty ogrodzenia, ławka, rzadki trawnik, wszystko to zniknęło, różnorodność rzeczy, ich indywidualność była tylko pozorem, lakierem. Ten lakier rozpłynął się, pozostały masy monstrualne i miękkie, w bezładzie - nagie, nagością przerażającą i obsceniczną. Starałem się nie uczynić żadnego ruchu, ale nie musiałem się poruszać, żeby zobaczyć poza drzwiami niebieskie kolumny i latarnię muszli dla orkiestry i Velledę pośrodku kępy drzew laurowych. Wszystkie te przedmioty... jak to określić? Przeszkadzały mi; życzyłbym sobie, aby istniały mniej silnie, bardziej sucho, abstrakcyjnie, bardziej powściągliwie. Kasztan wciskał mi się w oczy. Do połowy wysokości pokrywała go zielona rdza; czarna i wzdęta kora podobna była do twardej wołowej skóry. Cichy szmer wody z fontanny Masqueret wlewał mi się w uszy i szukał tam schronienia, napełniał je wzdychaniem; nozdrza były przepełnione zielonym i gnijącym zapachem. Wszystkie rzeczy łagodnie i czule zgadzały się na istnienie, jak te znudzone kobiety, oddające się śmiechowi i powiadające miękkim głosem: "Tak dobrze sie pośmiać." Rzeczy układały się jedne naprzeciw drugich, czyniły sobie odrażające wyznania swego istnienia. Zrozumiałem, że nie ma stanu pośredniego pomiędzy nieistnieniem, a tą omdlałą obfitością. Jeśli się istniało, należało istnieć aż dotąd, aż po pleśń, wzdęcie, sprośność. W innym świecie sfery i tony muzyczne zachowują czyste i ścisłe linie. Ale istnienie jest ugięciem się. Drzewa, nocny granat kolumn, szczęśliwy pomruk fontanny, żywe zapachy, małe ciepłe mgiełki unoszące się w zimnym powietrzu, rudy mężczyzna trawiący na ławce. Wszystkie te senności, wszystkie te trawienia razem wzięte dawały nieokreślenie komiczny obraz. Komiczny... nie. Nie dochodziło aż do tego, nic z tego, co istnieje, nie może być komiczne; było to jak niepewna, prawie nieuchwytna analogia z pewnymi sytuacjami wodewilu. Byliśmy kupą istniejących, zawstydzonych, zakłopotanych sobą, nie mieliśmy najmniejszego powodu, aby znajdować się właśnie tutaj, ani jedni, ani drudzy i każdy istniejący w pomieszaniu i niejasnym niepokoju czuł, że jest zbyteczny w stosunku do innych. Zbyteczność: był to jedyny związek, jaki mógłbym ustalić pomiędzy tymi drzewami, ogrodzeniem, kamieniami. Na próżno usiłowałem policzyć kasztany i ustawić je w stosunku do Velledy, porównać ich wysokość z wysokością platanów. Każdy z nich wymykał się związkowi, w jakim pragnąłem je zamknąć, izolował się, przelewał. Czułem dowolność tych związków (które usiłowałem podtrzymać, aby opóźnić zawalenie się ludzkiego świata, miar, ilości, kierunków), nie wczepiały się w rzeczy. Zbyteczny kasztan, tu, naprzeciwko mnie, trochę na lewo. zbyteczna Velleda... A ja - wiotki, osłabiony, sprośny, trawiący, chwiejący się od ponurych myśli - ja także byłem zbyteczny. Na szczęście nie czułem tego, rozumiałem to tylko, ale nie czułem się dobrze, gdyż bałem się, że to poczuję (jeszcze w tej chwili się tego boję - boję się, żeby mnie to nie naszło od tyłu głowy i nie uniosło jak morska fala). Marzyłem niejasno o zgładzeniu siebie, aby unicestwić jedno przynajmniej z tych przesadnych istnień. Ale nawet moja śmierć byłaby zbyteczna. Mój zbyteczny trup, moja krew na tych kamieniach, pomiędzy tymi roślinami, w głębi tego uśmiechniętego parku. A wyżarta skóra byłaby zbyteczna w tej ziemi, która by ją przyjęła, a moje kości wreszcie oczyszczone, odarte z powłoki, czyste i schludne jak zęby, byłyby też zbyteczne: byłem zbyteczny na całą wieczność. W tej chwili pod moim piórem rodzi się słowo Absurdalność; przed chwilą, w ogrodzie, nie odkryłem go jeszcze, ale nie szukałem go przecież, nie potrzebowałem go: my ślałem bez słów o rzeczach, z rzeczami. Absurd nie był pojęciem w mojej głowie, ani tchnieniem głosu, ale tym długim martwym wężem u moich stóp, drewnianym weżem. Wąż czy pazur , czy korzeń, czy sępi szpon, nieważne. I nie formułując niczego wyraźnie zrozumiałem, że odnalazłem klucz Istnienia, klucz do moich Mdłości, do mego własnego życia. Rzeczywiście, wszystko, co mogłem później uchwycić, sprowadza się do tej podstawowej absurdalności. Absurdalność: jeszcze jedno słowo; powstaję przeciw słowom; tam dotykałem rzeczy. Chciałbym jednak określić tutaj absolutny charakter tej absurdalności. Gest, wydarzenie w małym ubarwionym ludzkim światku są zawsze tylko względnie absurdalne: w odniesieniu do otaczających je okoliczności. Na przykład słowa wariata są absurdalne w odniesieniu do sytuacji, w której się znajduje, ale nie w odniesieniu do jego obłąkania. Ale ja doświadczyłem przed chwilą absolutu: absolutu lub absurdu. Ten korzeń był absurdalny w stosunku do wszystkiego. Och! Jak można to określić słowami? Absurdalny. W odniesieniu do kamieni, do kępek żółtej trawy, do wyschłego błota, do drzewa, do nieba, do zielonych ławek. Absurdalny, nie dający się sprowadzić do niczego; nic - nawet głeębokie i tajemne obłąkanie natury - nie mogłoby go wyjaśnić. Oczywiście nie wszystko wiedziałem, nie widziałem rozwijającego się nasienia ani rosnącego drzewa. Ale wobec tej wielkiej szorstkiej łapy nie miały znaczenia ani wiedza, ani niewiedza: świat wyjaśnień i racji nie jest światem istnienia. Koło nie jest absurdalne, można je doskonale wytłumaczyć obrotem odcinka prostej wokół jednego ze swych końców. Ale przecież koło nie istnieje. Ten korzeń, wprost przeciwny, istniał w tej mierze, w jakiej nie mogłem go wyjaśnić. Zawęźlony, nieruchomy, bez nazwy, fascynował mnie, napełniał mi oczy, sprowadzał mnie bez przerwy do swego własnego istnienia. Na próżno sobie powtarzałem: "To jest korzeń" - nie wynikało z tego nic. Wiedziałem jasno, że nie można przejść od jego funkcji korzenia, pompy ssącej - do tego tu, do tej twardej i zwartej skóry foki, do tego oleistego, utwardzonego, upartego wyglądu. Funkcja nie tłumaczyła niczego. Pozwalała z grubsza zrozumieć, czym jest korzeń, ale zgoła nie ten właśnie. Ten korzeń, o takim właśnie kolorze, kształcie, zastygłym ruchu, był ... poniżej wszelkiego wyjaśnienia. Każda z jego właściwości wymykała mu się trochę, spływała na zewnątrz, utwierdzała się połowicznie, stawała się prawie rzeczą - każda była zbyteczna w korzeniu, a cały pniak wywierał na mnie teraz wrażenie, że toczy się jakby poza sobą, że przeczy sobie, że gubi się w dziwnym wybryku. Poskrobałem ten czarny szpon obcasem: chciałem go trochę obłupać. Bez powodu, jako wyzwanie, aby na garbowanej skórze ukazała się absurdalna różowość zadarcia. Aby igrać z absurdalnością świata. Ale kiedy cofnałem stopę, zobaczyłem, że kora jest nadal czarna. Czarna? Czułem, jak słowo wiotczeje, jak uchodzi z niego znaczenie z nadzwyczajną szybkością. Czarna? Korzeń nie był czarny, to nie była czerń na tym kawałku drzewa to... coś innego. czerń, podobnie jak koło, nie istniała. Spoglądałem na korzeń. Czy był bardziej niż czarny, czy prawie czarny? Ale szybko przestałem się zastanawiać, gdyż miałem poczucie, że znajduję się wśród czegoś mi znanego. Ależ tak, badałem już z takim niepokojem nienazywalne przedmioty, usiłowałem już - na próżno pomyśleć coś o nich: i czułem już ich właściwości zimne i nieruchome, jak wymykają się, wyślizgują z palców. Szelki Adolfa, tamtego wieczoru w barze "Pod Kolejarzem". Nie były fioletowe. Ujrzałem znów dwie nieokreślone plamy na koszuli. A kamyk, ten sławetny kamyk, początek całej tej historii: nie był... już sobie dobrze nie przypominałem, czym nie chciał być. Ale nie zapomniałem jego biernego oporu. I ręka Samouka: ująłem ją pewnego dnia i uścisnąłem, w bibliotece, a potem miałem wrażenie, że to niezupełnie była ręka. Pomyślałem o wielkim białym robaku, ale nie było to również to. I podejrzana przejrzystość kufla z piwem w cafe Mably. Podejrzane: oto czym były dźwięki, zapachy, smaki. Gdy umykały gwałtownie spod nosa jak spłoszone zające i jeśli nie zwracało się na nie szczególnej uwagi, można było wierzyć, że są całkiem proste i uspokajające, można było wierzyć, ze jest na świecie prawdziwy błękit, czerwień, prawdziwy zapach migdałów i fiołków. Jeśli jednak zatrzymało się je na chwilę, uczucie zbytku i bezpieczeństwa ustępowało głębokiemu niepokojowi: kolory, smaki, zapachy nigdy nie były prawdziwe, nigdy nie były po prostu sobą i tylko sobą. Najprostsza właściwość, najbardziej nierozkładalna, miała w sobie nadmiar w odniesieniu do niej samej, w jej sercu. Ta czerń, tutaj, koło mojej stopy, to nie wyglądało na czerń, ale raczej na mętny wysiłek wyobrażenia sobie czerni przez kogoś, kto czerni nigdy nie widział i kto nie potrafiłby się powstrzymać, wymyśliłby więc jakiś byt wieloznaczny, poza kolorami. To było podobne do koloru, ale także... do siniaka lub jeszcze do wydzieliny, do wysięku czy do innej rzeczy, na przykład do zapachu, przelewało się w zapach zmoczonej ziemi, ciepłego i wilgotnego drzewa, czarny zapach rozciągnięty jak lakier na tym żylastym drzewie, smak zżutego i słodkiego włókna. Nie było tak, że po prostu ja widziałem, tę czerń: wzrok jest wymysłem abstrakcyjnym, wyczyszczoną, uproszczoną ideą, ideą ludzką. Ta czerń, ta wiotka i amorficzna obecność, tak bardzo przekraczały ramy wzroku, powonienia i smaku. Ale to bogactwo przechodziło w pomieszanie i w końcu stawał o się niczym, ponieważ było nadmiarem. Ta chwila była nadzwyczajna. Byłem tutaj, nieruchomy i lodowaty, pogrążony w okropnej ekstazie. Ale w samym łonie tej ekstazy zaczęło się ukazywać coś nowego; rozumiałem Mdłości, brałem je w posiadanie. Prawdę mówiąc, nie formułowałem sobie tych odkryć. Myślę jednak, że obecnie łatwo mógłbym przyoblec je w słowa. Zasadniczą sprawą jest przypadkowość. Chcę przez to wyrazić, ze istnienie z samej definicji nie jest koniecznością. Istnieć to znaczy być tutaj, po prostu; rzeczy istniejące ukazują się, pozwalają się napotkać, ale nigdy nie można ich wywnioskować. Zdaje mi się, że są ludzie, którzy to zrozumieli, tylko że próbowali przezwyciężyć tę przypadkowość wynajdując byt konieczny i będący powodem siebie samego. A przecież żaden byt konieczny nie może wytłumaczyć istnienia. Przypadkowość nie jest złudzeniem, pozorem, który można rozproszyć; to absolut, w konsekwencji doskonała bezpodstawność. Wszystko jest bezpodstawne, ten ogród, to miasto i ja sam. Kiedy zdarza się, że zdajemy sobie z tego sprawę, robi się mdło na sercu i wszystko zaczyna falować jak tamtego wieczoru w barze "Pod Kolejarzem". Oto i Mdłości; oto co Bydlaki - ci z Coteau Vert i inni - próbują przed sobą ukryć za pomocą swojej idei prawa. Cóż to jednak za ubogie kłamstwo: nikt nie ma prawa; są całkowicie bezpodstawni, jak wszyscy ludzie, nie udaje się im nie czuć się zbytecznie. I w sobie samych, potajemnie, są nadmiernie, to znaczy amorficzni i nieokreśleni, smutni. Jak długo trwała ta fascynacja? Byłem korzeniem kasztana. Lub raczej byłem cały świadomością jego istnienia. Chociaż oderwany od niego - ponieważ byłem tego świadomy, a jednak zagubiony w nim, tylko w nim. Świadomość dolegliwa, ale przecież osuwająca się całym ciężarem, chwiejnie, na ten mały kawałek nieruchomego drzewa. Czas zatrzymał się: mała czarna kałuża u moich stóp; było niemożliwe, aby coś nadeszło po tej chwili. Chciałem się wyrwać poza tę okrutną rozkosz, ale nie przychodziło mi nawet do głowy, że jest to możliwe; byłem w środku: czarny pieniek nie przemijał, trwał tu, przed moimi oczami, jak zbyt duży kęs nie przechodzący przez gardło. Nie mogłem go ani przyjąć, ani odrzucić. Za cenę wielkiego wysiłku podniosłem oczy. Ale czy naprawdę je podniosłem? Czy raczej nie unicestwiłem się na chwilę, aby w chwilę później odrodzić się z podniesioną głową i oczami skierowanymi ku górze? Rzeczywiście, nie miałem świadomości przejścia. Ale nagle stało się dla mnie niemożliwe myślenie o istnieniu korzenia. Zniknęło, mogłem sobie powtarzać: istnieje, jest ciągle tutaj, pod ławką, koło mojej prawej stopy, to nie znaczyło już nic. Istnienie nie jest czymś, co można pomyśleć z daleka: to musi owładnąć człowiekiem gwałtownie, zatrzymać się na nim, zaważyć ciężko na jego sercu, jak wielkie nieruchome zwierzę - lub tez nie ma nic. Nie było już nic, miałem oczy puste i byłem oczarowany tym wyzwoleniem. A potem nagle zaczęło mi się coś poruszać przed oczami ruchem lekkim i niepewnym: wiatr potrząsał wierzchołkiem drzewa. Nie przeszkadzało mi, że coś się porusza, odrywało mnie to od tych wszystkich nieruchomych istnień, które były jak utkwione we mnie oczy. Mówiłem, śledzac poruszenia gałęzi: ruchy nigdy nie istnieją całkowicie, są to tylko przejścia, stany pośrednie między dwoma istnieniami, miejsca nieakcentowane. Gotowałem się na widok ich wynurzania się z nicości, kolejnego dojrzewania, rozwijania się: miałem wreszcie zaskoczyć istnienia w trakcie ich narodzin. Nie upłynęły nawet trzy sekundy, a wszystkie moje nadzieje zostały zmiecione. Nie udawało mi się pochwycić "przejścia" do istnienia na tych wahających się gałęziach, macających wokół na ślepo. Ta idea przejścia to był znowu ludzki wymysł. Idea zbyt jasna. Wszystkie te drobne wstrząsy oddzielały się od siebie, odbywały się dla siebie samych. Przekraczały ze wyszystkich stron gałęzie i konary. Kłębiły się wokół tych suchych rąk, otaczały je małymi cyklonami. Oczywiście, ruch był czym innym niż drzewo. Ale jednak był to absolut. Rzecz. Moje oczy napotykały zawsze tylko pełnię. Mrowiło się istnieniami na końcu gałęzi, istnieniami odnawiającymi się bez przerwy i nie rodzącymi się nigdy. Istniejący wiatr usiadł na drzewie jak wielka mucha; a drzewo drżało. Ale dreszcz ten nie był rodzącą się jakością, przejściem. Od energii do aktu: była to rzecz; rzecz-dreszcz płynęła po drzewie, ogarniąła je, potrząsała i nagle opuszczała, odchodziła dalej kręcić się wokół siebie. Wszystko było pełne, wszystko w działaniu. Nie było miejsc nieakcentowanych, wszystko, nawet najbardziej niedostrzegalne wstrząśnienie, było uczynione z istnienia. I te wszystkie istnienia krzątające się wokół drzewa nie przychodziły znikąd i nie podążały donikąd. Nagle istniały i nagłe już nie istniały. Istnienie nie posiada pamięci; ze zniknionych nie zachowuje nic - nawet wspomnienia. Istnienie wszędzie, w nieskończoność, zbytecznie, zawsze i wszędzie; istnienie - ograniczone zawsze tylko istnieniem. Siedziałem bezwładnie na ławce oszołomiony, ogłuszony tą profuzją bytów bez początku. Wszędzie rozwijanie się, rozkwity, uszy moje brzęczały istnieniem, nawet moja skóra dygotała i otwierała się, oddawała się powszechnemu pączkowaniu, to było odrażające. "Ale dlaczegóż, myślałem, dlaczego tyle istnień, jeśli wszystkie one są do siebie podobne? - Na cóż tyle podobnych do siebie drzew? Tyle chybionych i uparcie odnawianych istnień, i znów chybionych - jak niezręczne wysiłki owada, który upadnie na grzbiet? (Ja byłem jednym z tych wysiłków.)" Ta obfitość nie sprawiała wrażenia hojności, wprost przeciwnie. Była ponura, cierpiętnicza, za kłopotana sama sobą. Te drzewa, te wielkie niezręczne nagle ciała... zacząłem się śmiać, ponieważ pomyślałem o wspaniałych wiosnach, opisywanych w książkach, pełnych trzasków, wybuchów, olbrzymich rozwinięć. Byli tacy imbecyle, przychodzący gadać o woli mocy i walce o życie. Czyżby nigdy nie spojrzeli na zwierzę czy drzewo? Chcieliby, abym ten platan ze śladami łuszczenia się czy ten spróchniały w połowie dąb wziął za młode cierpkie siły tryskające ku niebu. A ten korzeń? Należałoby bez wątpienia, abym wyobraził go sobie jak żarłoczny szpon, rozdzierający ziemię i wydzierający jej pożywienie? Nie da się patrzeć w ten sposób na rzeczy. Miękkości, słabości, tak. Drzewa falowały. Wytryśnięcie ku niebu? Raczej opadnięcie. oczekiwałem, że lada chwila pnie pomarszczą się jak zmęczone członki, skurczą się i padną na ziemię, na czarny i miękki pofałdowany stos. Nie miały chęci istnieć, a tylko nie mogły się od tego powstrzymać, nic więcej. Pichciły więc w sobie wszystko, powoli, bez zapału; sok powolnie wstępował naczyniami, wbrew sobie, a korzenie zagłębiały się powoli w ziemię. Wydawały się jednak w każdej chwili gotowe wszystko porzucić i unicestwić się. Zmęczone i stare istniały nadal, niechętnie, tylko dlatego, że były za słabe, aby umrzeć, gdyż śmierć mogła ich dotknąć tylko z zewnątrz: jedynie melodie muzyczne noszą w sobie dumnie własną śmierć jako wewnętrzną konieczność; tylko że one nie istnieją. Wszystko, co jest istnieniem, rodzi się bez powodu, przedłuża się przez słabość i umiera przypadkowo. Odchyliłem się do tyłu i zamknąłem oczy. Ale obrazy, natychmiast zaalarmowane, rzuciły się i napełniły zamknięte oczy istnieniami: istnienie to pełnia, z której człowiek wyjść nie może. Dziwne obrazy. Przedstawiały tłum rzeczy. Nie rzeczy prawdziwych, ale innych, które były do nich podobne. Przedmioty drewniane, podobne do krzeseł, do sabotów, inne przedmioty, które były podobne do roślin. A potem była to para jedząca obiad obok mnie, w tamtą niedzielę, w barze Vezelize. Dwie twarze. Tłuste, ciepłe, zmysłowe, absurdalne, z czerwonymi uszami. Widziałem ramiona i piersi kobiety. Nagie istnienie. Tych dwoje - przeraziło mnie to nagle - tych dwoje istniało nadal gdzieś w Bouville. gdzieś - pośrodku jakich zapachów? - ta słodka pierś nadal muskała świeże tkaniny, umieszczała się w koronkach, a kobieta nadal odczuwała swoją pierś istniejącą w jej staniku, nadal myślała. "moje cacuszka, moje piękne owoce", nadal uśmiechała się tajemniczo, pilnując rozwoju swoich piersi, które łaskotały ją, a potem zacząłem krzyczeć i ocknąłem się z szeroko otwartymi oczami. Czy śniłem o niej, o tej ogromnej obecności? Była tutaj, spoczęła w ogrodzie, spadła między drzewa, miękka, wszystko oblepiająca, gęsta jak konfitura. A ja byłem w tym, ja, z całym ogrodem? Bałem się, ale przede wszystkim byłem wściekły, uważałem, że to jest głupie, nie na miejscu, nienawidziłem tej niegodnej marmolady. Ależ tego było, ależ tego było. Sięgało aż do nieba, rozchodziło się wszędzie, napełniało wszystko swym galaretowatym opadnięciem, były tego głębokości i głębokości, dalej jeszcze niż sięgały granice parku i domy w Bouville, nie znajdowałem się już w Bouville ani gdziekolwiek, unosiłem się. Nie byłem zdziwiony, wiedziałem dobrze, że jest to Świat, Świat całkiem nagi, który ukazywał się nagle, a ja dusiłem się z gniewu przeciw temu wielkiemu absurdalnemu bytowi. Nie można było nawet postawić pytania, skąd się to wszystko brało ani dlaczego było tak, że raczej istnieje świat niż nic. To nie miało sensu, świat był wszędzie o becny, z przodu, z tyłu. Nie było nic przed nim. Nic. Nie było takiej chwili, w której mógłby nie istnieć. Właśnie to mnie drażniło. nie było oczywiście żadnego uzasadnienia, aby istniała ta cieknąca larwa. Ale nie było możliwe, aby nie istniała. To było nie do pomyślenia: aby wyobrazić sobie nicość, należało znaleźć się tutaj, wpośród świata, z szeroko otwartymi oczami i w pełni życia; nicość była tylko ideą w mojej głowie, istniejącą ideą, pływającą w tej niezmierności. Ta nicość nie pojawiła się przed istnieniem, było to istnienie jak każde inne i ukazało się po wielu innych. Krzyczałem: "to brudy, to brudy!", i wstrząsałem się, aby oswobodzić się od tego lepkiego brudu, ale on nie ustępował i było go tyle, całe tony istnienia, nieskończenie. Dusiłem się w głębi tej ogromnej nudy. A potem, nagle, park opróżnił się jakby przez wielką dziurę, świat znikł tym samym sposobem, jakim się pojawił, albo też obudziłem się - w każdym razie nie widziałem go już; naokoło mnie była tylko żółta ziemia, skąd wynurzały się suche sterczące w górę gałęzie. Podniosłem się i wyszedłem. Doszedłszy do ogrodzenia, odwróciłem się. Wtedy park uśmiechnął się do mnie. Oparłem się o ogrodzenie i patrzyłem tak długo. Uśmiech drzew, kępy drzew laurowych, to coś znaczyło; to właśnie było prawdziwą tajemnicą istnienia. Przypomniałem sobie, że pewnej niedzieli, niecałe trzy tygodnie temu, pochwyciłem już na rzeczach coś jakby wyraz wspólnictwa. Czy było to zwrócone do mnie? Odczuwałem z przykrością, że w żaden sposób nie mogę tego zrozumieć. W żaden sposób. A jednak to istniało, w oczekiwaniu, upodabniało się do spojrzenia. Istniało tu, na pniu kasztana... to był kasztan, on. Rzeczy były, można by rzec, myślami zatrzymującymi się po drodze, zapominającymi o sobie, zapominającymi o tym, co chciały myśleć i pozostawały po prostu, chwiejne, z cieniem dziwnego znaczenia, które je przerastało. Podniecał mnie ten cień znaczenia: nie mogłem go zrozumieć, choćbym pozostał tak sto siedem lat oparty o ogrodzenie; o istnieniu dowiedziałem się wszystkiego, czego mogłem się dowiedzieć. Odszedłem, wróciłem do hotelu, i oto co zapisałem. W nocy Powziąłem decyzję: nie mam po co zostawać w Bouville, Jeśli nie piszę już książki; będę mieszkał w Paryżu. W piątek wyjadę pociągiem o siedemnastej, a w sobotę zobaczę, myślę, że spędzimy kilka dni razem. Potem powrócę tutaj, żeby uregulować kilka spraw i spakować walizki Anny. Pierwszego marca, najpóźniej, będę już na stałe w Paryżu. PIĽTEK W barze "Pod Kolejarzem". Pociąg odjeżdża za dwa dzieścia minut. Gramofon. Silne wrażenie przygody. SOBOTA Otworzyła mi Anny w długiej czarnej sukni. Oczywiście nie podaje mi ręki, nie mówi dzień dobry. Trzymam prawą rękę w kieszeni płaszcza. Mówi naburmuszonym tonem i bardzo szybko, aby skończyć z formalnościami: "Wejdź i siadaj, gdzie masz chęć, tylko nie w fotelu koło okna." To ona, właśnie ona. Ze zwieszonymi rękami, ma ponurą twarz, co kiedyś nadawało jej wygląd dziewczynki w nięwdzięcznym wieku. Ale teraz nie jest już podobna do małej dziewczynki. Jest gruba, ma duże piersi. Zamyka drzwi, zamyślona mówi do siebie: "Nie wiem, czy usiąść na łóżku..." W końcu przysiada na czymś w rodzaju skrzyni zarzuconej dywanikiem. Jej ruchy się zmieniły. Porusza się z majestatyczną ciężkością, nie pozbawioną wdzięku: jest wyraźnie zakłopotana świeżą tuszą. Ale przecież mimo wszystko to ona, to Anny. Anny wybucha śmiechem. "Dlaczego się śmiejesz?" Nie odpowiada od razu, jak zazwyczaj, i przybiera przebiegłą minę. "Dlaczego, powiedz. - Bo już od wejścia tak szeroko się uśmiechasz. Masz minę ojca, który wydał za mąż córkę. Będzięsz tak stał? Połóż płaszcz i siadaj. Możesz tam, jeśli chcesz." Następuje cisza, której Anny nie stara się przerwać. Jaki nagi jest ten pokój. Niegdyś Anny zabierała ze sobą w podróż ogromną walizę pełną szalów, turbanów, mantylek, japońskich masek, obrazów z Epinal. Ledwo umieściła się w hotelu - choćby nawet miała w nim spędzić tylko jedną noc - jej pierwszą troską było otworzenie walizy i wyjęcie wszystkich swoich bogactw, które zawieszała na ścianach, przyczepiała do lamp, rozciągała na stołach lub na podłodze, według zmiennego i skomplikowanego planu; w niecałe pół godziny najbanalniejszy pokój przyoblekał się w ciężką i zmysłową osobowość, prawie nie do zniesienia. Może walizka się zapodziała, może została w przechowalni... Ten zimny pokój, z uchylonymi drzwiami do toalety, ma w sobie coś ponurego. Podobny jest od najlepszej i od najsmutniejszej strony do mego pokoju w Bouyille. Anny śmieje się znów. Rozpoznaję dobrze jej śmieszek, wysoki i trochę nosowy. "No tak, nie zmieniłeś się. Masz taką przerażoną minę. O co chodzi?" Uśmiecha się, ale spojrzenie jej kieruje się ku mnie z prawie wrogą ciekawością. "Myślałem tylko, że nie czuje się, że ten pokój jest zamieszkany przez ciebie. - Tak?" - odpowiada z nieokreśloną miną. Nowa cisza. Teraz siedzi na łóżku, bardzo blada w tej czarnej sukni. Nie ścięła włosów. Patrzy ciągle na mnie, zupełnie spokojnie, unoszac nieco brwi. Czyżby nie miała mi nic do powiedzenia? Tej ciszy nie można znieść. Mówię nagle żałośnie: "Bardzo się cieszę, że cię widzę." Ostatnie słowo więźnie mi w gardle: jeśli tylko to miało mi przyjść do głowy, lepiej było milczeć. Na pewno się rozgniewa. Przewidywałem oczywiście, że pierwszy kwadrans będzie trudny. Niegdyś, przy każdym spotkaniu Anny, choćby nawet po dwudziestu czterech godzinach czy rano po przebudzeniu, nigdy nie potrafiłem znaleźć słów, na które czekała, które nadawałyby się do sukni, do pogody, do ostatnich słów, które wymieniliśmy poprzedniego dnia. Czego chce teraz? Trudno odgadnąć. Podnoszę oczy. Anny patrzy na mnie ze swoistą czułością. "Więc zupełnie się nie zmieniłeś? Zawsze jesteś równie głupi?" Mówi to z satysfakcją. Ale jaką ma zmęczoną twarz. "Jesteś jak drogowskaz - mówi - drogowskaz na skraju drogi. Wskazujesz nieznużenie i przez całe życie będziesz wskazywał, że do Melun jest dwadzieścia siedem kilo metrów, a do Montargis czterdzieści dwa. Dlatego jesteś mi taki potrzebny. - Potrzebny? Byłem ci potrzebny przez te cztery lata, kiedy się nie widzieliśmy? Zachowałaś w takim razie godną podziwu dyskrecję." Mówiłem to z uśmiechem: mogłaby pomyśleć, że zachowałem do niej urazę. Czuję, że ten uśmiech wygląda fałszywie i jestem skręPowany. "Jaki z ciebie głuptas! Oczywiście, nie potrzebuję cię widywać, jeśli o to ci chodziło. Wiesz, nie ma w tobie nic szczególnie pociągającego dla oczu. Potrzebuję, żebyś istniał i żebyś się nie zmieniał. Jesteś jak platynowy metr, który przechowuje się gdzieś w Paryżu czy okolicach. Nie sądzę, żeby ktokolwiek chciał go kiedykolwiek widzieć. - Co do tego się mylisz. - Zresztą nieważne, przynajmniej ja tak myślę. Jestem więc zadowolona, że istnieje, że mierzy dokładnie jedną dziesięciomilionową część ćwiartki ziemskiego południka. Myślę o nim zawsze, kiedy mierzy się jakieś mieszkanie albo gdy sprzedają mi materiał na metry. - Ach, tak - mówię zimno. - Ale wiesz, zupełnie dobrze mogłabym myśleć o tobie tylko jak o abstrakcyjnej jakości, rodzaju granicy. Możesz mi podziękować, że za każdym razem przypominam sobie twoją twarz." Znów więc powracają te aleksandryjskie dyskusje, które kiedyś należało podtrzymywać, gdy w sercu miałem pożądanie proste i pospolite, jak na przykład powiedzieć jej, że ją kocham, czy wziąć ją w ramiona. Dzisiaj nie pragnę niczego. Może tylko, aby milczeć i patrzeć na nią, zrozumieć w ciszy całą wagę tego nadzwyczajnego wydarzenia: obecność Anny naprzeciw mnie. A czy dla niej ten dzień jest taki jak inne? Jej ręce nie trzęsą się. Chciała mi coś prawdopodobnie powiedzieć, kiedy do mnie napisała albo, być może, był to tylko kaprys. Teraz już to dawno minęło. Anny uśmiecha się nagle do mnie z tak widoczną czułością, że łzy napływają mi do oczu. "Myślałam o tobie o wiele częściej niż o metrze z platyny. Nie było dnia, żebym nie myślała o tobie. I przypominałam sobie wyraźnie nawet najmniejsze szczegóły twojej osoby." Wstaje i podchodzi do mnie, i opiera mi ręce na ramionach. "Żalisz się, ale spróbuj tylko powiedzieć, że pamiętałeś, jak wyglądam. - Jesteś niedobra - mówię - wiesz przecież doskonale, że mam słabą pamięć. - Przyznajesz się: całkiem o mnie zapomniałeś. Poznałbyś mnie na ulicy? - Oczywiście. Przecież to nie o to chodzi. - Czy pamiętałeś przynajmniej kolor moich włosów? - Oczywiście. Włosy masz jasne." Anny zaczęła się śmiać. "Mówisz to bardzo dumnie. Teraz kiedy je widzisz, to niewielka zasługa." Przesunęła ręką po moich włosach. "A ty masz włosy rude - powiedziała naśladując mnie - gdy cię zobaczyłam po raz pierwszy, byłeś w miękkim kapeluszu, miał czerwonawy odcień, nigdy tego nie zapomnę, kłóciło się to strasznie z twoimi rudymi włosami. Głupio było patrzeć. Gdzie jest ten kapelusz? Chciałabym wiedzieć, czy ciągle masz taki zły gust. - Już nie noszę kapeluszy." Gwiżdże cicho, oczy jej się rozszerzają. "Sam chyba tego nie wymyśliłeś? Tak? Gratuluję. Oczywiście! Wystarczyło się zastanowić. Takie włosy nie znoszą niczego, kłócą się z kapeluszami, z poduszkami na fotelach, nawet z obiciem ścian, które służy im za tło. Albo też powinieneś nasuwać kapelusz aż po uszy, jak ten filcowy angielski, który kupiłeś w Londynie. Wsuwałeś kosmyki do środka, nie wiadomo było nawet, czy masz jeszcze włosy." Dorzuca zdecydowanym tonem, jakim kończy się zadaw nione kłótnie: "Zupełnie do ciebie nie pasował." Nie wiem już, o jaki kapelusz chodzi. "Czy mówiłem, że mi w nim dobrze? - Jasne, że mówiłeś. Tylko o tym mówiłeś. I przeglądałeś się skrycie w lustrach, kiedy myślałeś, że tego nie widzę." Ta wiedza o przeszłości mnie przygnębia. Anny nie sprawia nawet wrażenia kogoś, kto przywołuje wspomnienia, jej ton nie ma w sobie tego rozczulonego i odległego odcienia, jaki należy się takiemu zajęciu. Mówi, jakby mówiła o teraźniejszości a co najwyżej o dniu wczorajszym; zachowała nienaruszone sądy, upory i niegdysiejsze niechęci. Dla mnie, wprost przeciwnie, wszystko nurza się w poetyckiej nieokreśloności; jestem gotów do wszelkich ustępstw. Mówi mi nagle głosem bez wyrazu: "Widzisz, utyłam, postarzałam się, muszę dbać o siebie." Tak. I jaką ma zmęczoną twarz. Chcę coś powiedzieć, ale ona dorzuca: "Grałam w teatrze w ILondynie. - U Candlera ? - Skądże znowu, nie u Candlera. Jesteś jak zawsze. Wbiłeś sobie w głowę, że będę grała u Candlera. Ile razy trzeba ci powtarzać, że Candler jest dyrygentem? Nie, w małym teatrzyku, na Soho Square. Graliśmy Emperor Jones, sztuki Sean O'Casey'a, Synge'a i Britanika. - Britanika? - mówię zdziwiony. - Owszem, Britanika. Z tego powodu odeszłam. To ja podsunęłam im myśl wystawienia Britanika; a oni chcieli, żebym grała Junie. - No i? - Oczywiście mogłam grać tylko Agrypinę. - A co robisz teraz?" Niepotrzebnie pytałem. Życie całkiem uchodzi z jej twarzy. Odpowiada jednak natychmiast. "Już nie gram. Podróżuję. Jeden facet mnie utrzymuje." Uśmiecha się: "Och. Nie patrz na mnie z taką troską, to nie tragedia. Zawsze mówiłam, że jest mi wszystko jedno, czy mnie ktoś utrzymuje. Zresztą jest stary, nie mam z tym kłopotów. - Anglik? - Jakie to ma dla ciebie znaczenie? - mówi podrażniona. - Nie będziemy przecież rozmawiać o tym człowieku. Nic nie znaczy dla ciebie ani dla mnie. Chcesz herbaty?" Wchodzi do umywalni. Słyszę, jak się kręci, przestawia naczynia i mówi do siebie; ostry i niezrozumiały szept. Na stoliku nocnym koło łóżka jest jak zawsze tom Historii Francji Micheleta. Ponad łóżkiem spostrzegam teraz fotografię, którą zawiesiła, tylko jedną, reprodukcję portretu Emily Bronte, wykonanego przez jej brata. Anny wraca i nagle mówi: "Teraz chcę rozmawiać o tobie." Potem znów znika w umywalni. Pamiętam jednak, mimo słabej pamięci: w ten właśnie sposób stawiała bezpośrednie pytania, które mnie bardzo krępowały, ponieważ czułem w nich jednocześnie szczere zainteresowanie i chęć, żeby skończyć z tym jak najszybciej. W każdym razie po tym pytaniu trudno już wątpić: chce czegoś ode mnie. W tej chwili są to tylko przygotowania: pozbywamy się tego, co mogłoby przeszkadzać; załatwiamy ostatecznie sprawy drugorzędne: "Teraz chcę rozmawiać o tobie." Za chwilę powie mi o sobie. Nagle tracę całą chęć, żeby cokolwiek jej opowiedzieć. I po co? Mdłości, strach, istnienie... Lepiej zachować to wszystko dla siebie. "No, pospiesz się" - krzyczy przez zasłonę. Wraca z czajnikiem. "Co robisz? Mieszkasz w Paryżu? - Mieszkam w Bouville. - W Bouville? Dlaczego? Nie ożeniłeś się chyba? - Ożeniłem?" - mówię wstrząsając się. Jest mi bardzo przyjemnie, że Anny mogła tak pomyśleć. Mówię jej to. "To absurd. Zupełnie naturalistyczne pomysły, które mi kiedyś zarzucałaś. Wiesz: kiedy myślałem o tobie jako o wdowie i matce dwóch chłopców. I wszystkie te historie, które ci opowiadałem, co się z nami stanie. Nie znosiłaś tego. - A ty się w tym lubowałeś - mówi nie zmieszana. Mówiłeś to, żeby się stawiać. Zresztą teraz, kiedy rozmawiamy, oburzasz się, ale jesteś na tyle zdradliwy, aby ożenić się pewnego dnia cichaczem. Przez rok protestowałeś z oburzeniem, że nie pójdziesz na Violettes Imperiales. A potem, kiedy byłam chora, poszedłeś je zobaczyć sam w małym dzielnicowym kinie. - Mieszkam w Bouville - mówię z godnością - bo piszę książkę o markizie de Rollebon." Anny spogląda na mnie z przykładnym zainteresowaniem. "Markiz de Rollebon? Żył w XVIII wieku? - Tak. - Wspominałeś o nim, rzeczywiście - mówi niezdecydowanie. - To książka historyczna, prawda? - Tak. - Ho, ho.". Jeśli postawi mi jeszcze jedno pytanie, opowiem jej wszystko. Ale już o nic nie pyta. Prawdopodobnie osądziła, że już dosyć wie o mnie. Anny umie bardzo dobrze słuchać, ale tylko wtedy, kiedy ma ochotę. Patrzę na nią: opuściła powieki, myśli o tym, co mi powiedzieć, w jaki sposób rozpocząć. Czy mam ją teraz pytać? Myślę jednak, że jej na tym nie zależy. Powie, kiedy będzie się jej podobało. Serce bije mi mocno. Mówi nagle: "A ja się zmieniłam." Oto początek. Ale teraz milknie. Nalewa herbaty w białe porcelanowe filiżanki. Czeka, że coś powiem: muszę coś powiedzieć. Nie byle co, ale to, czego oczekuje. Jestem jak na mękach. Czy rzeczywiście się zmieniła? Utyła, ma zmęczoną twarz: ale na pewno nie to miała na myśli. "Nie wiem, nie zdaje mi się. Masz taki sam śmiech, ten sam sposób wstawania i opierania mi rąk na ramieniu, nawyk mówienia do siebie. Wciąż czytasz Historię Micheleta. I wiele innych rzeczy..." Głębokie zainteresowanie, które żywi do mojej wiecznej esencji i całkowita obojętność dla wszystkiego, co może mi się przydarzyć w życiu - a wreszcie dziwna wykwintność, pedantyczna i czarująca zarazem - następnie zwyczaj ucinania od razu wszystkich mechanicznych formułek grzecznościowych, uprzejmości, tego wszystkiego, co ułatwia stosunki między ludźmi, zmuszanie swoich rozmówców do ciągłej inwencji. Wzrusza ramionami: "Jednak tak, zmieniłam się - mówi sucho - zmieniłam się całkowicie. Nie jestem już tą samą osobą. Myślałam, że spostrzeżesz to na pierwszy rzut oka. A ty mi mówisz o Historii Micheleta." Podchodzi i staje naprzeciw mnie: "Zobaczymy, czy ten mężczyzna jest taki bystry, jak utrzymuje. Zastanów się: w czym się zmieniłam?" Waham się. Tupie nogą jeszcze uśmiechnięta, lecz mocno poirytowana. "Było coś, co kiedyś skazywało cię na męki. Tak przynajmniej twierdziłeś. A teraz zniknęło, koniec. Powinieneś był dostrzec. Czy nie czujesz się teraz lepiej?" Nie śmiem jej powiedzieć, że wcale nie: siedzę, jak kiedyś na brzeżku krzesła, starając się uniknąć zasadzek, zażegnać niewytłumaczone wybuchy gniewu. Znów usiadła. "No tak - mówi kiwając głową z przekonaniem - jeśli nie rozumiesz, to znaczy, że dużo zapomniałeś. Więcej, niż myślałam. Czyżbyś sobie nie przypominał swoich dawnych występków? Przychodziłeś, mówiłeś, odchodziłeś. Wszystko było nie tak. Wyobraź sobie, że nic się nie zmieniło: wszedłbyś, na ścianach wisiałyby maski i szale, siedziałabym na łóżku i powiedziałabym ci (odchyla głowę do tyłu i mówi teatralnym głosem, jakby natrząsając się z siebie samej). No więc? Na co czekasz? Siadaj. I oczywiście starannie uniknęłabym powiedzenia ci: ale nie na fotelu pod oknem. - Wciągałaś mnie w zasadzki. - To nie były zasadzki... Wtedy ty naturalnie poszedłbyś prosto tam, żeby usiąść. - I co by mi się stało? - mówię odwracając się i przypatrując się fotelowi z ciekawością." Fotel wygląda zupełnie normalnie, dobrotliwie i wygodnie. "Same złe rzeczy" - odpowiada Anny krótko. Nie nalegam: Anny zawsze otaczała się przedmiotami tabu. "Zdaje mi się - mówię jej nagle - że coś zgaduję. Ale to byłoby zupełnie nadzwyczajne. Poczekaj, pozwól mi się zastanowić: rzeczywiście, pokój jest zupełnie goły. Przyznaj mi jednak, że od razu to zauważyłem. Dobrze, więc wszedłbym, rzeczywiście zobaczyłbym te maski na ścianach i szale, i to wszystko. Hotel kończył się zawsze u twoich drzwi. Twój pokój był czymś innym... Nie podeszłabyś, żeby mi otworzyć. Zauważyłbym cię zaszytą w kąt, może siedzącą na podłodze na tym czerwonym dywaniku, który zawsze woziłaś ze sobą, patrzyłabyś na mnie bezlitośnie, czekając... Ledwo wypowiedziałbym jedno słowo, uczyniłbym jakiś gest, chwycił oddech, gdy już zaczęłabyś marszczyć brwi i poczułbym się głęboko winny, nie wiedzac właściwie dlaczego. Potem zaś z minuty na minutę popełniałbym coraz więcej niezręczności, zagłębiałbym się w swojej winie... - Ile razy się to zdarzyło? - Sto razy. - Co najmniej! . Czy jesteś teraz bardziej zręczny, inteligentny? - Nie! - Cieszę się, że to mówisz. Więc? - Więc to znaczy, że skończyły się już... - Ha, ha! - krzyczy Anny teatralnym głosem - on ledwo może w to uwierzyć." Znów mówi, powoli. "No więc, możesz mi wierzyć: już się skończyły. - Doskonałe chwile? - Tak." Zupełnie osłupiałem. Nalegam. "W końcu przecież nie... Skończyły się więc te... tragedie, te migawkowe tragedie, gdzie maski, szale, meble a nawet ja, mieliśmy wyznaczone małe role - a ty wielką?" Uśmiecha się. "Niewdzięcznik! Powierzałam ci czasem ważniejsze role niż sobie samej: ale ty tego nie podejrzewałeś. Więc tak: Wszystko skończone. Nie dziwisz się? - Oczywiście, że się dziwię! Myślałem, że to stanowi część ciebie i że pozbawić cię tego, oznaczałoby wyrwać ci serce. - Ja też tak myślałam" - mówi z miną, jakby niczego nie żałowała. Dorzuca z pewną ironią, która robi na mnie bardzo nieprzyjemne wrażenie: - "Widzisz jednak, że mogę się bez tego obejść." Zaplotła palce i obejmuje rękami kolano. Patrzy w górę, z nieokreślonym uśmiechem, który nagle odmładza jej twarz. Ma minę małej, grubej dziewczynki, tajemniczej i zadowolonej. "Tak, jestem zadowolona, że pozostałeś taki jak dawniej. Gdyby cię przeniesiono, odmalowano, wkopano przy innej drodze, straciłabym stały punkt odniesienia. Jesteś dla mnie niezbędny. Ja się zmieniam; co do ciebie przyjmuje się, że pozostajesz niezmienny, a ja mierzę swoje przemiany w odniesieniu do ciebie. Czuję się jednak trochę dotknięty . "Nie jest tak, jak myślisz - mówię żywo. - Wprost przeciwnie, przez ten czas zmieniałem się, naprawdę jestem... - O, przemiany intelektualne! - mówi z przygniatającą pogardą. - Ja zmieniłam się od stóp do głów." Od stóp do głów... Co mnie tak uderzyło w tonie jej głosu? W każdym razie, gwałtownie przestawiam się i przestaję szukać Anny, której już nie ma. Kocham właśnie tę tłustą dziewczynę z przegraną miną, i ona mnie obchodzi. "Mam jakąś pewność... fizyczną. Czuję, że nie ma doskonałych chwil. Czuję to nawet w nogach, gdy idę. Czuję to cały czas, nawet kiedy śpię. Nie mogę o tym zapomnieć. Nigdy nie było nic takiego, co można by nazwać objawieniem; nie mogę powiedzieć, że od takiego a takiego dnia, od tej godziny, moje życie uległo zmianie. Ale teraz czuję się przez cały czas trochę tak, jakby mi to nagle wczoraj objawiono. Jestem porażona, czuję się źle, nie mogę się przyzwyczaić." Mówi te słowa spokojnym głosem, w którym przebija jakby duma, że tak się zmieniła. Kołysze się na skrzyni z niezwykłym wdziękiem. Odkąd wszedłem, ani razu jeszcze nie była tak bardzo podobna do Anny z dawnych czasów, z Marsylii. Ujęła mnie znów, pogrążyłem się w jej dziwnym świecie, poza śmiesznością, wykwintem, wyrafinowaniem. Odnalazłem nawet lekkie zgorączkowanie, jakie zawsze odczuwałem w jej obecności i gorzki posmak w ustach. Anny rozplata ręce i puszcza kolano. Milknie. To zamierzone milczenie; jak pusta scena w operze dokładnie przez siedem taktów orkiestry. Pije herbatę. Później stawia filiżankę i siedzi sztywno opierając zaciśnięte ręce na brzegu skrzyni. Nagle na jej twarzy objawia się wspaniała mina Meduzy, którą tak lubiłem, nabrzmiała nienawiścią, skręcona, jadowita. Anny nie zmienia wyrazu twarzy. Zmienia całą twarz; jak antyczni aktorzy zmieniający maski: w jednej chwili. I każda z tych masek służy do stworzenia atmosfery, podania tonu, który ma nastąpić. Ukazuje się i utrzymuje bez zmiany, podczas gdy Anny mówi. Potem odrywa się od niej i spada. Patrzy na mnie i zdaje się mnie nie dostrzegać. Powie coś. Czekam na tragiczne przemówienie, podniesione do godności jej maski, żałobny śpiew. Ale ona mówi tylko jedno słowo: "Skończyłam się." Akcent zupełnie nie zgadza się z twarzą. Nie jest tragiczny, jest... okropny. Wyraża suchą rozpacz, bez łez, bez litości. Tak, jest w niej coś niepowrotnie wyschłego. Maska spada, Anny uśmiecha się. "Wcale nie jestem smutna. Często się temu dziwiłam, ale nie miałam racji: dlaczegóż miałabym być smutna? Kiedyś byłam zdolna do dość pięknych namiętności. Namiętnie nienawidziłam swojej matki. A ciebie znowu - mówi z wyzwaniem - ciebie kochałam namiętnie." Czeka na moje odezwanie. Nie mówię nic. "Wszystko to oczywiście skończyło się. - Skąd o tym wiesz? - Wiem. Wiem, że już nigdy nie napotkam niczego i nikogo, kto mógłby wzbudzić moją namiętność. Wiesz, żeby móc kogoś pokochać, to całe przedsięwzięcie. Trzeba mieć energię, ciekawość, zaślepienie... Jest nawet taka chwila na początku, kiedy trzeba przeskoczyć nad przepaścią: kto się zastanowi, nie zrobi tego. Wiem, że już nigdy nie skoczę. - Dlaczego?" Rzuca na mnie ironiczne spojrzenie i nie odpowiada. "Obecnie - mówi - żyję w otoczeniu moich martwych namiętności. Próbuję odnaleźć tę piękną wściekłość, która cisnęła mnie z trzeciego piętra, gdy miałam dwanaście lat, w dniu kiedy dostałam lanie od mamy." Dorzuca, bez widocznego związku, z odległym wyrazem twarzy. "Nie jest też dobrze, jeśli zbyt długo wpatruję się w przedmioty. Oglądam je, żeby zobaczyć, co to jest, a potem muszę szybko odwracać oczy. - Niby dlaczego? - Czuję obrzydzenie." Czy więc nie można by powiedzieć? ... W każdym razie jest jakieś podobieństwo. Zdarzyło się to już raz, w Londynie, myśleliśmy każde osobno to samo na ten sam temat, prawie w tej samej chwili. Bardzo chciałbym, żeby... Ale myśl Anny jest tak zawiła; nigdy nie ma pewności, że się ją właściwie zrozumiało. Muszę się pozbyć wątpliwości. "Posłuchaj, chciałbym ci coś powiedzieć: wiesz, że nigdy dobrze nie zrozumiałem, co to są chwile doskonałe; nigdy mi nie wytłumaczyłaś. - Tak, wiem, niezbyt się wysilałeś. Stałeś koło mnie, jak ten kół. - Niestety, wiem, ile mnie to kosztowało. - Całkowicie zasłużyłeś na to, co ci się przydarzyło, byłeś bardzo winien; drażniłeś mme swoją pewną miną. Miałeś minę, jakbyś mówił: ja jestem normalny. starałeś się oddychać zdrowiem, ociekałeś zdrowiem moralnym. - Prosiłem jednak co najmniej sto razy, żebyś mi wytłumaczyła, co to jest... - Tak, ale jakim tonem - mówi rozgniewana - jakbyś zezwalał, aby cię poinformowano i nic więcej. Pytałeś o to z roztargnioną uprzejmością, jak starsze panie, kiedy byłam mała, gdy pytały mnie, w co się bawię. W gruncie rzeczy - mówi zamyślona - nie jestem pewna, czy to nie ciebie najbardziej nienawidziłam." Opanowuje się z wyraźnym wysiłkiem i uśmiecha, jeszcze z wypiekami na policzkach. Jest teraz bardzo piękna. "Chciałabym ci wytłumaczyć, o co chodzi. Jestem teraz na tyle stara, że mogę spokojnie opowiadać o grach mojego dzieciństwa takim poczciwym starym kobietom, jak ty. Więc powiedz, co chciałbyś wiedzieć? - Co to wszystko znaczyło. - Mówiłam ci o sytuacjach uprzywilejowanych? - Nie sądzę. - Tak - mówi całkowicie przekonana. - To było w Aix na tym placu, nie pamiętam już jego nazwy. Byliśmy w ogródku kawiarni, słońce paliło, siedzieliśmy pod pomarańczowym parasolem. Nie przypominasz sobie: piliśmy cytrynadę, a ja znalazłam nieżywe muchy w cukrze. - Aha, tak, bardzo możliwe... - Więc mówiłam ci o tym w tej kawiarni. Mówiłam ci o tym w związku z wielkim wydaniem Historii Micheleta, tej, którą miałam, kiedy byłam mała. Była o wiele większa niż ta tutaj, papier miał kolor wnętrza grzyba, czuć go było też grzybami. Po śmierci mojego ojca wuj Józef położył na tym rękę i zabrał wszystkie tomy. Wtedy właśnie nazwałam go starą świnią, matka sprawiła mi lanie, a ja wyskoczyłam przez okno. - Tak, tak... musiałaś mi mówić o tej Historii Francji... Czy nie czytałaś jej na strychu? Widzisz, przypominam sobie. Widzisz, byłaś niesprawiedliwa przed chwilą, kiedy oskarżałaś mnie, że wszystko zapomniałem. - Siedź cicho. Więc brałam te wielkie tomy, jak sobie świetnie przypominasz, na strych. Miały bardzo mało rycin, może ze trzy lub cztery na tom. Ale każda zajmowała sama wielką stronicę, a druga strona była czysta. Ponieważ na innych stronach tekst był złożony na dwu kolumnach, żeby się więcej zmieściło, sprawiało to na mnie tym większe wrażenie. Żywiłam dla tych rycin cześć nadzwyczajną; znałam je wszystkie na pamięć i kiedy odczytywałam tekst Micheleta, czekałam na nie już pięćdziesiąt stron wcześniej; i zawsze wydawało mi się cudowne, że je odnajduję. Była także pewna szykana: scena przedstawiona nie odnosiła się nigdy do tekstu sąsiednich stronic, trzeba było szukać tego wydarzenia jakieś trzydzieści stron dalej. - Błagam cię, mów mi o doskonałych chwilach. - Mówię ci o sytuacjach uprzywilejowanych. One właśnie były przedstawione na rycinach. To ja nazywałam je uprzywilejowanymi, uważałam, że muszą posiadać dużą wagę, jeśli zdecydowano się uczynić je tematem tych tak rzadkich rycin. Wybrano je spośród wszystkich sytuacji, rozumiesz, a przecież było dużo scen mających większy walor plastyczny lub innych, o większym znaczeniu historycznym. Na przykład na cały szesnasty wiek przypadały tylko trzy ryciny. Jedna ze sceną śmierci Henryka II, jedna przedstawiająca zamordowanie diuka de Guise, i jedna ukazująca wjazd Henryka IV do Paryża. Wyobraziłam więc sobie, że wydarzenia te były szczególnej natury. Zresztą ryciny utwierdzały mnie w tej myśli: rysunek był szkicowy, ręce i nogi nigdy nie łączyły się dobrze z tułowiem. Ale była w tym jakaś wielkość. Gdy na przykład zostaje zamordowany diuk de Guise, widzowie okazują swoje osłupienie i zgrozę, wyciągając dłonie naprzód i odwracając głowy. To bardzo piękne, jakby chór. Nie sądź zresztą, że zapomniano o miłych czy anegdotycznych szczegółach. Widać było upadających na ziemię paziów, uciekające pieski, błaznów siedzących na stopniach tronu. Ale wszystkie te szczegóły zostały potraktowane z taką powagą i zręcznością, że pozostawały w doskonałej harmonii z resztą obrazu: chyba nie spotkałam obrazów posiadających tak doskonałą jedność. Więc to poszło stąd. - Sytuacje uprzywilejowane? - Raczej to, jak sobie je wyobrażałam. Były to sytuacje posiadające rzadką i kunsztowną jakość, miały styl, żeby tak powiedzieć. Na przykład być królem, gdy miałam osiem lat, wydawało mi się sytuacją uprzywilejowaną. Albo umrzeć. Śmiejesz się, ale na rysunkach było tylu ludzi w momencie śmierci i tylu wypowiadających w podobnej chwili wzniosłe słowa, że naprawdę wierzyłam szczerze... w każdym razie wierzyłam, że w chwili agonii wznosimy się ponad siebie samych. Zresztą wystarczyło znaleźć się w pokoju umarłego: śmierć była sytuacją uuprzywilejowaną, coś z niej emanowało, co udzielało się wszystkim obecnym. Rodzaj wielkości. Gdy umarł mój ojciec, wprowadzono mnie do jego pokoju, abym mogła go zobaczyć po raz ostatni. Wchodząc na schody byłam bardzo nieszczęśliwa, ale talkże pijana dziwną religijną radością; wreszcie wkraczałam w sytuację uprzywilejowaną. Oparłam się o ścianę, usiłowałam wykonywać należne gesty. Ale ciotka i matka klęczące przy łóżku psuły wszystko swoim szlochem." Ostatnie słowa wypowiada z humorem, jakby wspomnienie było jeszcze palące. Przerywa, brwi ma uniesione, spojrzenie nieruchome - korzysta z okazji, aby jeszcze raz przeżyć tę scenę. "Później poszerzyłam to wszystko: dorzuciłam najpierw do tego nową sytuację, miłość (to znaczy fizyczny moment miłości). Właśnie, jeżeli nigdy nie rozumiałeś, dlaczego nie chciałam spełnić... niektórych twoich próśb, to teraz może to zrozumiesz: zawsze chciałam coś ocalić. A później powiedziałam sobie, że można by się doliczyć na pewno dużo więcej sytuacji uprzywilejowanych, wreszcie przyjęłam, że jest ich ilość nieskończona. - Tak, ale w końcu na czym one polegały? - No wiesz, powiedziałam ci - rzuca zdziwiona tłumaczę ci już od kwadransa. - Czy chodzi o to, że na przykład ludzie powinni być bardzo namiętni, przeniknięci niena wiścią lub miłością; czy też zewnętrzny charakter wydarzenia powinien być wielki, w znaczeniu tego, co można w nim ujrzeć... - Obie rzeczy naraz... to zależy - odpowiada z przekąsem. - A chwile doskonałe? Co mają z tym wspólnego? - Wynikają z tego. Najpierw są znaki zapowiadające. A potem sytuacja uprzywilejowana powoli i majestatycznie wkracza w ludzkie życie. I wtedy stajemy przed zagadnieniem, czy chcemy to przemienić w chwilę doskonałą. - Tak - powiedziałem - rozumiem. W każdej z sytuacji uprzywilejowanych należy dokonywać pewnych czynności, przyjmować pewne postawy, mówić pewne słowa - zaś inne postawy, inne słowa są całkowicie zabronione. Czy tak? - W pewnym sensie... - W sumie sytuacja jest to jakby materiał, który należy odpowiednio potraktować. - Oczywiście - mówi Anny - najpierw chodziło o pogrążenie się w czymś nadzwyczajnym i odczuwanie, że wprowadza się tam ład. Gdyby zrealizować te wszystkie warunki, chwila byłaby doskonała. - A więc w sumie jest to jakby rodzaj dzieła sztuki. - Już mi to mówiłeś - powiedziała rozdrażniona. Wcale nie: to było... zadanie. Należało przekształcić sytuacje uprzywilejowane w chwile doskonałe. Był to problem moralny. Tak, możesz się śmiać, moralny." Ale ja wcale się nie śmieję. "Posłuchaj - mówię spontanicznie - ja też chcę się przyznać do błędów. Nigdy cię dobrze nie rozumiałem i nigdy szczerze nie próbowałem ci pomóc. Gdybym wiedział... - Dziękuję, bardzo dziękuję - mówi Anny ironicznie. - Spodziewam się, że nie oczekujesz wdzięczności za te spóźnione żale. Zresztą nie mam do ciebie pretensji, nigdy nie wyjaśniłam ci jasno, nie mogłam, nie potrafiłam o tym mówić z nikim, nawet z tobą - zwłaszcza z tobą. Zawsze było coś, co brzmiało w takich chwilach fałszywie. Byłam wtedy jak błędna. Chociaż miałam wrażenie, że robię wszystko, co mogę robić. - Ale co trzeba było robić? Jakie czynności? - Jaki jesteś głupi, nie można powiedzieć z góry, to zależy. - Opowiedz mi w takim razie, co próbowałaś robić. - Nie, nie zależy mi, żeby o tym mówić. Ale jeśli chcesz, opowiem ci pewną historię, która uderzyła mnie, jak chodziłam do szkoły. Król przegrał bitwę i dostał się do niewoli. Znajdował się na uboczu, w obozie zwycięzcy. Widzi, jak prowadzą w więzach jego syna i córkę. Nie zapłakał, nie odezwał się. Potem zobaczył, jak prowadzą również w więzach jednego ze sług. Wtedy zaczął jęczeć i wyrywać sobie włosy. Sam możesz wymyślić inne przykłady. Widzisz: są przypadki, kiedy nie należy płakać - chyba że jest się plugawcem. Ale jeśli upuścisz sobie polano na nogę, możesz robić, co chcesz, jęczeć, szlochać, skakać na drugiej nodze. Głupotą byłoby tylko być przez cały czas stoikiem: wyczerpałbyś się na próżno." Uśmiecha się: "Innym razem należało być więcej niż stoikiem. Nie przypominasz sobie naturalnie, kiedy pocałowałam cię pierwszy raz? - Oczywiście, bardzo dobrze - mówię triumfalnie - to było w Kijowskim Parku, nad brzegiem Tamizy. - Tak, ale nigdy nie dowiedziałeś się, że usiadłam wtedy na pokrzywach: suknia się podwinęła; miałam uda pokryte oparzeniami i przy najmniejszym ruchu czułam nowe oparzenia. Więc wtedy nie wystarczyłby stoicyzm. Nie byłam wcale zmieszana z twojego powodu, nie pożądałam tak wyjątkowo twoich warg, pocałunek między nami był o wiele ważniejszy, to było zobowiązanie, układ. Więc rozumiesz, ten ból był bezczelny, nie wolno mi było myśleć o swoich udach w takiej właśnie chwili. Nie wystarczyło nie okazać cierpienia: należało nie cierpieć." Patrzy na mnie z dumą, jeszcze pełna zdumienia wobec tego, co zrobiła: "Przeszło dwadzieścia minut, cały czas kiedy napierałeś się pocałunku, który zresztą byłam zdecydowana ci ofiarować, cały czas kiedy wymagałam starań - gdyż należało ofiarować ci ten pocałunek według wszelkich form - doprowadziłam się do całkowitego znieczulenia. A przecież Bóg świadkiem, że mam czułą skórę: nic nie czułam, póki żeśmy się nie podnieśli." Więc tak, właśnie tak. Nie ma przygód - nie ma doskonałych chwil... straciliśmy te same złudzenia, przeszliśmy tę samą drogę. Zgaduję resztę - mogę nawet mówić zamiast niej i sam powiedzieć, co pozostało do powiedzenia : "Więc zdałaś sobie sprawę, że zawsze będą istnieć poczciwe, zalane łzami kobiety albo rudy facet czy ktokolwiek, kto popsuje twoje wysiłki? - Tak, oczywiście - mówi bez entuzjazmu. - Czy nie tak? - Och, wiesz, do niezręczności rudego faceta mogła bym może wreszcie się przyzwyczaić. Byłam w końcu na tyle miła, że interesowałam się sposobem, w jaki inni odgrywają swoje role... nie, to raczej... - Że nie ma sytuacji uprzywilejowanych? - Właśnie. Wierzyłam, że nienawiść, miłość czy śmierć zstępują na nas, jak ogniste języki w Wielki Piątek. Myślałam, że można promieniować nienawiścią czy śmiercią. Co za pomyłka! Tak, rzeczywiście, myślałam, że istnieje coś takiego, jak "Nienawiść", że umieszcza się w ludziach i wynosi ich ponad nich samych. A naprawdę istnieję tylko ja, która nienawidzę, ja, która kocham. I właśnie to, czyli ja, to jest zawsze to samo, ciasto, które rozciąga Się, rozciąga... tak się to wszystko upodabnia, że zachodzi pytanie, dlaczego ludziom przyszło do głowy wynajdywanie imion, dokonywanie rozróżnień." Myśli jak ja. Wydaje mi się, że nigdy jej nie opuściłem. "Posłuchaj - mówię - bo ja już od ch wili myślę, że jest coś lepszego niż rola drogowskazu, którą mi łaskawie przydzieliłaś: że zmieniliśmy się oboje i w podobny sposób. W olę to, niż widzieć, jak oddalasz się coraz bardziej, a ja jestem wciąż skazany na oznaczenie twojego punktu wyjścia. To prawda, że innymi słowami, ale chciałem ci opowiedzieć wszystko, co mi opowiedziałaś. Spotykamy się na końcu drogi. Nie mam po prostu słów, żeby wyrazić swoją radość. - Tak? - mówi łagodnie, ale z upartą miną - wolałabym jednak, żebyś ty się nie zmieniał; to było wygodniejsze. Nie jestem taka jak ty, raczej mi się to nie podoba, jeśli widzę, że ktoś myśli to samo, co ja. Zresztą, na pewno się mylisz." Opowiadam jej swoje przygody, mówię jej o istnieniu, może trochę za rozwlekle. Słucham pilnie, z szeroko otwartymi oczami, z uniesionymi brwiami. Kiedy kończę, twarz jej się uspokaja. "Jednak nie myślisz wcale tego samego, co ja. Żalisz się, bo rzeczy nie układają się wokół ciebie, jak bukiet kwiatów, bez żadnego wysiłku z twojej strony. Ale ja nigdy nie chciałam aż tyle: chciałam działać. Wiesz, kiedy graliśmy ludzi przeżywających przygody. ty byłeś tym, kogo spotykają przygody, a ja tą, która je wywołuje. Mówi łam: "Jestem człowiekiem czynu." Pamiętasz? A teraz mówię po prostu: nie można być człowiekiem czynu." Prawdopodobnie nie mam przekonanej miny, gdyż Anny podnieca się i podejmuje jeszcze żywiej: "A zresztą nie powiedziałam ci jeszcze mnóstwa innych rzeczy, za długo byłoby to wszystko wyjaśniać. Musiało być na przykład tak, żebym mogła sobie powiedzieć w chwili działania, że to, co robię, będzie miało skutki... fatalne. Nie mogę ci tego dobrze wyjaśnić... - Ale to zupełnie niepotrzebne - mówię z dość zarozumiałą miną - ja też tak myślałem." Patrzy na mnie nieufnie. "Gdyby ci wierzyć, myślałeś wszystko w podobny sposób, jak ja: zadziwiasz mnie." Nie mogę jej przekonać, zirytuję ją tylko. Milknę. Mam chęć ją objąć. Nagle spogląda na mnie niespokojnie: "A nawet jeśli myślałeś o tym wszystkim, co można na to poradzić?" Pochylam głowę. "Skończyłam się..." - powtarza ciężko. I co mogę jej odpowiedzieć? Czy znam racje życia? Nie jestem zrozpaczony jak ona, ponieważ nie oczekiwałem zbyt wiele. Jestem raczej... zdumiony wobec tego życia, które mi zostało dane - dane na nic. Siedzę ze spuszczoną głową, nie chcę widzieć twarzy Anny w tej chwili. "Podróżuję - mówi dalej ponurym głosem - wracam ze Szwecji. Zatrzymałam się na tydzień w Berlinie. Ten facet mnie utrzymuje..." Objąć ją... I po co? Co mogę dla niej uczynić? Jest samotna jak ja. Mówi mi weselszym głosem: "Co tam mamroczesz?.." Podnoszę oczy. Spogląda na mnie z czułością. "Nic. O czymś myślałem. -O, tajemniczy osobniku! Więc mów lub milcz, wybierz coś!" Mówię jej o barze "Pod Kolejarzem", o starym ragtime, który każę sobie puszczać na patefonie, i dziwnym szczęściu, jakie odczuwam z tego powodu. "Zastanawiam się, czy od tej strony nie dałoby się czegoś znaleźć, czy choćby szukać..." Nic nie odpowiada, chyba niezbyt przejęła się moimi słowami. Po chwili jednak zaczyna znów - nie wiem, czy ciągnie dalej swoje myśli, czy odpowiada na to, co powiedziałem. "Obrazy, posągi nie nadają się do niczego: jest to piękno naprzeciw mnie. Muzyka... - Ale w teatrze... - I cóż takiego w teatrze? Chcesz wyliczyć wszystkie sztuki piękne? - Mówiłaś kiedyś, że chcesz zająć się teatrem, ponieważ na scenie trzeba realizować chwile doskonałe! - Tak, realizowałam je. dla innych. W kurzu, w przeciągu, pod gołymi reflektorami, pomiędzy tekturowymi ściankami. Na ogół miałam Thorndyke jako partnera. Zdaje się, że widziałeś, jak gra, w Covent Garden. Zawsze bałam się, że mu się roześmieję w nos. - I nigdy nie wzięła cię twoja tola? - Trochę, chwilami, ale nigdy silnie. Dla nas wszystkich najważniejszą sprawą była czarna dziura przed nami, dla nich tam w głębi byli ludzie, których się nie widziało; oczywiście mieliśmy przedstawiać chwilę doskonałą. Ale wiesz, oni nie żyli wewnątrz niej: ta chwila przesuwała się przed nimi. A sądzisz, że my, aktorzy, byliśmy w środku? W końcu nie było tej chwili nigdzie, ani z jednej, ani z drugiej strony rampy, nie istniała; a jednak wszyscy o niej myśleli. Więc rozumiesz, mały - mówi przeciągłym i prawie wulgarnym głosem - rzuciłam wszystko w diabły. - Ja próbowałem napisać tę książkę..." Przerywa mi. "Żyję w przeszłości. Biorę to wszystko, co mi się wydarzyło, i ustawiam. Z daleka, tak sobie, to jest niezłe, możnaby się na to nabrać. Cała nasza historia jest dość ładna. Dopomagam jej troszkę i tworzy to ciąg doskonałych chwil. Wtedy zamykam oczy i usiłuję sobie wyobrazić, że wciąż jeszcze w tym jestem. Mam także innych bohaterów. Trzeba umieć się skupić. Wiesz, co przeczytałam? Ćwiczenia duchowe Ignacego Loyoli. Bardzo mi się to przydało. Jest pewien sposób, ustawia się najpierw dekoracje, a potem wywołuje bohaterów. Dochodzi się do widzenia dorzuca z magicznym wyrazem twarzy. - No tak, ale mnie by to nie zadowoliło - mówię. - Myślisz, że mnie to zadowala?" Przez chwilę siedzimy w milczeniu. Zapada wieczór. Śledwo rozróżniam bladą plamę jej twarzy. Czarny ubiór Anny zlewa się w jedno z cieniem napełniającym pokój. Odruchowo biorę szklankę, gdzie jest jeszcze trochę herbaty i podnoszę ją do ust. Herbata jest zimna. Chciałbym zapalić, ale nie śmiem. Mam przykre uczucie, że nie mamy już sobie nic do powiedzenia. Jeszcze wczoraj było tyle które chciałem jej zadać: gdzie przebywała, co pytań, robiła, kogo spotykała? Ale interesowało mnie to tylko, w co Anny włożyła całe serce. Teraz nie jestem już ciekawy. Wszystkie te kraje i miasta, gdzie przebywała, wszyscy mężczyźni, którzy się do niej zalecali i których może kochała, wszystko to jej nie dotyczyło, w rzeczywistości było jej zupełnie obojętne. przebłyski słońca na powierzchni ciemnego i zimnego morza. Anny siedzi naprzeciw mnie, nie widzieliśmy się od czterech lat i nie mamy już sobie nic do powiedzenia. "Teraz - mówi nagle Anny - musisz iść. Czekam na kogoś. - Czekasz?.. - Nie, czekam na jednego Niemca, malarza." Zaczyna się śmiać. Jej śmiech rozbrzmiewa dziwnie w ciemnym pokoju. "Wiesz, jeden przynajmniej, który jest inny niż my jak na razie. Ten to działa, szasta się." Wstaję niechętnie. "Kiedy cię znowu zobaczę? - Nie wiem, jutro wieczorem wyjeżdżam do Londynu. - Przez Dieppe? - Tak, a potem chyba pojadę do Egiptu. Może przyjadę znów do Paryża na przyszłą zimę, napiszę do ciebie. - Jutro jestem wolny przez cały dzień - mówię jej nieśmiało. - Tak, ale ja mam dużo spraw - odpowiada suchym głosem. - Nie, nie mogę się z tobą zobaczyć. Napiszę do ciebie z Egiptu. Daj mi tylko adres. - Oczywiście." Gryzmolę swój adres w półmroku na kawałku koperty. Muszę powiedzieć w hotelu "Printania", żeby mi odsyłali listy, kiedy wyjadę z Bouyille. W głębi duszy wiem dobrze, że nie napisze. Może zobaczę ją za dziesięć lat. A może widzę ją po raz ostatni. To nie jest tylko przygnębienie z powodu rozstania; czuję straszliwy lęk, że znajdę się znów w samotności. Anny wstaje; przy drzwiach całuje mnie lekko w usta. "Żeby sobie przypomnieć twoje usta - mówi z uśmiechem. - Muszę odmłodzić wspomnienia, na użytek moich "ćwiczeń duchowych"." Obejmuję ją i przybliżam do siebie. Nie opiera się, ale robi przeczący ruch głową. "Nie. Już nie mam ochoty. Nie rozpoczyna się na nowo... A zresztą, do tego, co można robić z mężczyznami, pierwszy z brzegu ładniejszy chłopak nadaje się tyleż, co ty. - Więc co będziesz robić? - Mówiłam ci przecież, jadę do Anglii. - Nie, chciałem powiedzieć... - A co, nic!" Nie wypuściłem jej z objęć, mówię łagodnie: "Więc odnalazłem cię i muszę odejść." Teraz widzę wyraźnie jej twarz. Nagle staje się blada i ściągnięta. Twarz starej kobiety, naprawdę okropna; tego wyrazu twarzy na pewno nie przybrała umyślnie: pojawił się nieświadomie, a może wbrew niej. "Nie - mówi wolno - nie. Nie odnalazłeś mnie." Uwalnia się. Otwiera drzwi. Korytarz ocieka światłem. Anny zaczyna się śmiać. "Biedak! Nie ma szczęścia, Pierwszy raz, kiedy dobrze gra swoją rolę, nie spotyka się z wdzięcznością. No, idź już." Słyszę, jak drzwi zamykają się za mną. NIEDZIELA Dziś rano sprawdziłem w rozkładzie jazdy, założywszy, że mnie nie okłamała, odjedzie pociągiem do Dieppe o piątej trzydzieści osiem. Ale może ten facet zabierze ją samochodem. Przez całe rano łaziłem po ulicach Menilmontant, a po południu po nadbrzeżach. Dzieliło mnie od niej tylko kilka kroków, kilka ścian. A więc o piątej trzy dzieści osiem nasze wczorajsze spotkanie ma się stać wspomnieniem, kobieta o okrągłych kształtach, której wargi musnęły wczoraj moje wargi, ma się połączyć z małą szczupłą dziewczynką z przeszłości, z Meknes, Londynu. Ale nic jeszcze nie minęło, ponieważ była jeszcze tutaj, można ją było jeszcze zobaczyć, przekonać, zabrać ze sobą na zawsze. Jeszcze nie czułem się sam. Chciałem odwrócić uwagę od Anny, gdyż myślenie o jej ciele i twarzy wprawiło mnie w niezwykłe zdenerwowanie. ręce mi drżały i wstrząsały mną dreszcze. Zacząłem przeglądać książki u bukinistów, a zwłaszcza publikacje obsceniczne, gdyż mimo wszystko to trochę odrywa. Kiedy wybiła piąta na zegarze dworca d'Orsay, oglądałem ryciny dziełka zatytułowanego: Doktor z batem. Były mało urozmaicone. Na większości z nich wielki brodacz unosił Szpicrutę nad monstrualnymi nagimi tyłkami. Kiedy dotarło do mnie, że jest piąta, rzuciłem książkę na stos i skoczyłem w taksówkę, którą pojechałem na dworzec Saint-Lazare. Przechadzałem się przez dwadzieścia minut po peronie, a później ich zobaczyłem. Ona była w obszernym futrze, nadającym jej wygląd damy. I w woalce. Facet był w płaszczu z wielbłądziej sierści. Opalony, jeszcze młody, bardzo wysoki i bardzo przystojny. Na pewno cudzoziemiec, ale nie Anglik; może Egipcjanin. Wsiedli do pociągu nie spostrzegając rnnie. Nie mówili do siebie. Potem facet jeszcze wysiadł i kupił gazety. Anny opuściła okno w swoim przedziale: zobaczyła mnie. Patrzyła na mnie długo, bez gniewu, oczami bez wyrazu. Potem facet wsiadł do wagonu i pociąg odjechał. W owej chwili zobaczyłem wyraźnie restaurację na Piccadilly, gdzie kiedyś jadaliśmy, a potem wszystko prysło. Zacząłem iść. Kiedy poczułem się zmęczony, wstąpiłem do tej kawiarni i zasnąłem. Kelner obudził mnie i piszę to w półśnie. Wrócę jutro do Bouville pociągiem o dwunastej w południe. Wystarczy, jeśli zostanę tam przez dwa dni: żeby spakować walizki i załatwić sprawy bankowe. Myślę, ze w hotelu "Printania" będą chcieli, żeby im zapłacić za dwa tygodnie dłużej, ponieważ ich nie uprzedziłem. Muszę także zwrócić pożyczone książki do biblioteki. W każdym razie będę w Paryżu z powrotem przed końcem tygodnia. Co zyskam na tej zmianie? Znów będzie miasto: to miasto przecina rzeka, do tamtego przylega morze, a poza tym są do siebie podobne. Wybiera się odartą, sterylną ziemię i przetacza się tam wielkie wydrążone kamienie. W tych kamieniach uwięzione są zapachy, zapachy cięższe od powietrza. Czasem wyrzuca się je przez okno na ulicę i pozostają tam, nim nie rozerwie ich wiatr. Kiedy jest pogoda, hałasy wchodzą jednym końcem miasta i wychodzą drugim, przeniknąwszy przez wszystkie ściany. Innym razem toczą się wkoło między tymi kamieniami palonymi przez słońce rozłupywanymi przez mróz. Boję się miast. Ale nie należy z nich wychodzić. Jeśli zapuścić się za daleko, napotykamy krąg Roślinności. Roślinność czołga się długimi kilometrami w stronę miast. Oczekuje. Kiedy miasto umrze, Roślinność owładnie nim, będzie się wspinać po kamieniach, oplecie je, przeniknie, rozsadzi swoimi długimi czarnymi szczypcami; pozasłania otwory i zawiesi wszędzie zielone łapy. Trzeba pozostać w miastach, póki jeszcze żyją, nie trzeba zapuszczać się pod to wielkie pokrycie, znajdujące się u ich bram: niech faluje i łamie się bez świadków. W miastach, jeśli się dobrze urządzić, wybrać godziny, gdy zwierzęta trawią czy śpią w swoich norach, to oprócz kup organicznych odpadków spotykamy tylko minerały, najmniej przerażające z istnień. Wrócę do Bouville. Roślinność oblega Bouville tylko z trzech stron. Z czwartej strony jest wielka dziura, pełna czarnej wody, która porusza się sama. Wiatr świszcze pomiędzy domami. Zapachy nie pozostają tak długo, jak gdzie indziej. Przegnane przez wiatry na morze, unoszą się tuż nad wodą, jak małe błędne mgiełki. Pada deszcz. Pozwolono rosnąć roślinom pomiędzy czterema bokami ogrodzenia. Okastrowane rośliny, oswojone i tak tłuste, że nieszkodliwe. Mają wielkie białawe liście zwisające jak uszy. Dotyka się ich jak chrząstek. Wszystko jest tłuste i białe w Bouville z powodu spadającej z nieba wody. Wrócę do Bouville. To okropne! Zrywam się, spałem. Jest północ. Sześć godzin temu Anny wyjechała z Paryża. Statek jest już na morzu. Śpi w kabinie, a przystojny opalony facet pali papierosy na pokładzie. WTOREK W BOUVILLE Czy to jest właśnie wolność? Pode mną ogrody spływają miękko ku miastu, a w każdym ogrodzie stoi dom. Widzę morze, ciężkie i nieruchome, widzę Bouville. Piękna pogoda. Jestem wolny. Nie mam już żadnych racji życia, wszystkie, których próbowałem, zawiodły i nie mogę już sobie wyobrazić innych. Jestem jeszcze dosyć młody, mam jeszcze sporo sił, żeby rozpocząć na nowo. Ale co rozpocząć? Dopiero teraz mogę zrozumieć, jak bardzo wpośród najsilniejszych przerażeń, mdłości liczyłem na Anny, jak na ocalenie. Moja przeszłość umarła. Markiz de Rollebon umarł, Anny wróciła tylko po to, aby odjąć mi wszelką nadzieję. Jestem sam na tej białej ulicy okolonej ogrodami. Sam i wolny. Ale ta wolność jest trochę podobna do śmierci. Moje życie dobiega dzisiaj końca. Jutro opuszczę to miasto rozciągające się u moich stóp, miasto, gdzie żyłem tak długo. Będzie już tylko nazwą, solidną, mieszczańską, bardzo francuską, nazwą w mojej pamięci, uboższą od Florencji czy Bagdadu. Przyjdzie okres, gdy sobie powiem: "Ale w końcu, co ja mogłem robić przez cały dzień, kiedy byłem w Bouville?" I nic nie zostanie z tego słońca, z tego popołudnia, nawet wspomnienie. Całe moje życie jest poza mną. Widzę je całe, widzę jego kształt i powolny ruch, który przyprowadził mnie aż tutaj. Niewiele można o tym powiedzieć: przegrana partia, to wszystko. Mijają trzy lata, jak wkroczyłem uroczyście do Bouville. Straciłem pierwsze rozdanie. Chciałem zagrać drugie i straciłem je także: przegrałem partię. Jednocześnie dowiedziałem się, że przegrywa się zawsze. Tylko bydlaki wierzą, że wygrywają. Teraz będę żyć, jak Anny, skończony facet. Będę jeść i spać. Spać, jeść. Istnieć powoli, łagodnie, jak te drzewa, jak kałuża wody, jak czerwo na ławeczka w tramwaju. Mdłości zostawiają mi chwilę ulgi. Wiem jednak, że powrócą: to mój stan normalny. Tylko że dzisiaj moje ciało jest zbyt wyczerpane, żeby je znieść. Na szczęście dla chorych słabość pozwala im przez kilka godzin nie mieć świadomości choroby. Nudzę się, to wszystko. Od czasu do czasu ziewam tak mocno, że łzy płyną mi po policzkach. To głębokie, głębokie znudzenie, sam ośrodek istnienia, tworzywo, z którego jestem zbudowany. Nie zaniedbuję się, wprost przeciwnie, dziś rano wykąpałem się, ogoliłem. Gdy jednak myślę o tych małych czynnościach i staraniach, nie mogę zrozumieć, jak mogłem ich dokonać: są takie próżne. Niewątpliwie dokonały ich za mnie przyzwyczajenia. Przyzwyczajenia nie umarły, nadal krzątają się, przędą powolutku, zdradziecko swoje wątki, myją mnie, wycierają ubierają jak piastunki. Czy to one przyprowadziły mnie na to wzgórze? Nie bardzo sobie przypominam, jak tu przyszedłem. Przez schody Dautry, na pewno: czy naprawdę wszedłem na te sto dziesięć stopni, jeden po drugim? Dużo trudniej mi sobie wyobrazić, że za chwilę będę po nich schodził. Wiem jednak o tym: niedługo znajdę się u podnóża Coteau Vert, unosząc głowę, będę mógł widzieć, jak zapalają się w dali okna domów, tak teraz bliskich. W dali. Ponad moją głową; i ta chwila, z której nie mogę wyjść, która zamyka mnie i ogranicza ze wszystkich stron, chwila, z której jestem uczyniony, będzie tylko mętnym snem. Pod stopami widzę szare połyskiwanie Bouville. Zdawałoby się, że to kupy łusek z muszli, odłamków kości, żwiru. Zagubione pomiędzy tymi szczątkami maleńkie odłamki szkła czy miki rzucają od czasu do czasu lekkie błyski. Rowki, przekopy, cienkie bruzdy biegnące pomiędzy tymi muszlami za godzinę staną się ulicami, będę chodził po tych ulicach, między tymi ścianami. Za godzinę będę jednym z tych małych człowieczków, których mogę rozróżnić na ulicy Boulibet. Jakże czuję się od nich odległy z wysokości tego wzgórza. 217 Zdaje mi się, że należę do innego gatunku. A oni wychodzą z biur po dniu pracy, spoglądają na domy i skwery zadowolonym okiem, myślą, że to jest ich miasto, "piękna mieszczańska miejscowość". Nie boją się, czują się u siebie. Nie widzieli nigdy innej wody poza oswojoną, płynącą z kranów, innego światła, poza tym tryskającym z żarówek, kiedy przycisnąć kontakt, znają tylko drzewa - mieszańce, bękarty podtrzymywąne palikami. Sto razy dziennie mają dowody, że wszystko odbywa się mechanicznie, że świat jest posłuszny stałym i niezmiennym prawom. Ciała upuszczone w próżni spadają wszystkie z tą samą szybkością, park jest zamykany codziennie o godzinie szesnastej w zimie i o osiemnastej w lecie, ołów topi się w temperaturze 335 stopni, ostatni tramwaj odjeżdża sprzed Ratusza o dwudziestej trzeciej pięć. Są spokojni, nieco ponurzy, myślą o Jutrze, to znaczy po prostu o nowym dzisiaj; miasta mają tylko jeden dzień, powracają bez zmiany co ranka. Ustraja się go nieco w niedzielę. Imbecyle. Odraża mnie to, gdy pomyślę, że znów zobaczę ich szerokie i spokojne twarze. Ustanawiają prawa, piszą ludowe powieści, żenią się i popełniają krańcowe głupstwo robienia dzieci. A jednak szeroka nieokreślona natura wślizgnęła się do ich miasta, wcisnęła się wszędzie, do ich domu, do biur, w nich samych. Nie porusza się, trwa w nich nieruchomo, mają jej pełno w sobie, oddychają nią i jej nie widzą, wyobrażają sobie, że jest gdzieś z zewnątrz, o dwadzieścia mil od miasta. Ja widzę tę naturę, widzę ją... Wiem, że jej uległość to tylko lenistwo, wiem, że dla niej nie ma praw: to, co biorą za jej stałość... Posiada tylko przyzwyczajenia i może je zmienić nazajutrz. Gdyby się coś stało? Gdyby nagle zaczęła drgać? Wtedy dostrzegliby, że jest obecna i poczuliby skurcz serca. Wały, elektrownie i wielkie piece, na cóż więc zdałyby się im tamy i młoty mechaniczne? Może się to zdarzyć kiedykolwiek, może zaraz: są przecież znaki. Na przykład ojciec rodziny podczas przechadzki ujrzy, jak poprzez ulicę zbliża się ku niemu czerwony łachman jakby niesiony przez wiatr. A kiedy łachman będzie już blisko, ujrzy, że jest to połeć zgniłego mięsa, powalany pyłem, który wlecze się czołgając, podskakując, kawałek umęczonego ciała toczącego się przez rynsztoki, wyrzucający w skurczach fontanny krwi. Lub też jakaś matka spojrzy na policzek dziecka i zapyta: "Co tam masz, czy to pryszcz?" i zobaczy, jak skóra trochę się nadyma, trochę zapada, otwiera, a w głębi otworu ukazuje się trzecie oko, oko prześmiewne, lub też poczują na całym ciele miękkie łaskotanie, jak pieszczoty trzcin w rzekach, gdy ocierają się o płynących. I zobaczą, że ubrania stały się żywymi rzeczami. A ktoś inny odkryje, że coś drapie go w ustach. Stanie więc przed lustrem, otworzy usta: a jego język okaże się ogromną stonogą, żywą, przebierającą łapami i drapiącą go w podniebienie. Będzie ją chciał wypluć, ale stonoga stała się częścia jego samego i będzie musiał ją wyrwać własnymi rękami. I pojawią się tłumy rzeczy, dla których trzeba będzie znaleźć nowe nazwy, oko kamienne, wielkie trzyrożne ramię, palec-szczudło, pająk-szczęka. A ten, kto uśnie w swoim wygodnym łóżku, w słodkim ciepłym pokoju, obudzi się nagi na niebieskawej ziemi, w lesie szeleszczących członków, czerwonych i białych, wznoszących się ku niebu, jak kominy Jouxtebouyille, z wielkimi jajami ledwo wynurzającymi się z ziemi, owłosionymi i krągłymi jak cebula. A wokół tych członków będą latać ptaki, będą je dziobać i rozkrwawią je dziobami. A z ran tych będzie się wolno, łagodnie sączyć sperma, sperma pomieszana z krwią, szkląca się i ciepła, z małymi pęcherzykami. Albo też nie wydarzy się nic podobnego, nie zajdzie żadna widoczna zmiana, jedynie rankiem, kiedy ludzie będą otwierać okiennice, zaskoczy ich okropne jakieś znaczenie, ciężko spoczywającena rzeczach i zdające się oczekiwać. Tylko tyle: ale wystarczy ze to potrwa przez jakiś czas, a już będą setki samobójstw... Tak, tak! Niechby się trochę odmieniło, byłoby świetnie przekonać się, jak to będzie. Można będzie dostrzec innych nagle pogrążonych w samotności. Ludzie samotni, całkowicie samotni z okropnymi zniekształceniami pobiegną przez ulice, przejdą ciężko przede mną, z nieruchomym spojrzeniem, uciekając przed swymi bólami i unosząc je ze sobą, z otwartymi ustami, z językiem-owadem trzepoczącym skrzydłami. Wybuchnę wtedy śmiechem, nawet jeśli ciało pokryją mi podejrzane wstrętne strupy rozwijające się w cielesne kwiaty, fiołki, jaskry. Oparty o ścianę będę im krzyczał w twarz: "Co zrobiliście z waszą nauką? Co uczyniliście z waszym humanizmem? Gdzie jest wasza godność myślącej trzciny?" Nie będę się bał - a przynajmniej nie więcej niż teraz. Czy to nie będzie zawsze istnienie, wariacje na temat istnienia? Wszystkie te oczy, które zajmą powoli twarz, będą niewątpliwie zbyteczne, ale nie bardziej niż dwoje pierwszych oczu. To właśnie istnienia się boję. Zapada wieczór, w mieście zapalają się pierwsze światła. Mój Boże! Jakże to miasto wygląda naturalnie - pomimo wszystkich swoich geometrii, jak zdaje się przygniecione przez wieczór. To tak bardzo... oczywiste, stąd; czy możliwe, że tylko ja to widzę? Czy nigdzie nie ma innej Kasandry, na szczycie wzgórza, spoglądającej na miasto u swoich stóp, miasto zatopione w głębi natury? A zresztą, co mnie to obchodzi? Cóż mógłbym jej powiedzieć? Moje ciało zwraca się powolutku na wschód, drga nieco i rusza naprzód. ŚRODA Mój ostatni dzień w Bouville Przebiegłem całe miasto, żeby odnaleźć Samouka. Na pewno nie wrócił do domu. Musi tak iść, byle gdzie, przynębiony wstydem i zgrozą, ten biedny humanista, z którym ludzie nie chcą już mieć do czynienia. Prawdę mówiąc nie zdziwiłem się, gdy się to wydarzyło: od dawna czułem, że ściągnie na swoją łagodną i lękliwą głowę jakiś skandal. Był tak mało winien: to ledwo zmysłowość ta jego pokorna kontemplatywna miłość dla młodych chłopców - raczej pewna forma humanizmu. Musiał jednak znaleźć się sam pewnego dnia. Jak pan Achille, jak ja - jest z mojej rasy, ma dobrą wolę. Teraz wkroczył w swoją samotność - już na zawsze. Wszystko zawaliło się nagle, marzenia o wykształceniu, marzenia o związku z ludźmi. Najpierw przyjdzie strach, zgroza i bezsenne noce, a potem długi szereg dni wygnania. Wieczorem będzie błądzić po podworcu Hipoteki; będzie spoglądał z daleka na jaśniejące okna biblioteki i serce mu się ściśnie, gdy przypomni sobie długie szeregi książek, ich skórzane oprawy, zapach stronic. Żałuję, że z nim nie poszedłem, ale nie chciał; to on błagał mnie, żeby go zostawić samego: rozpoczynał naukę samotności. Piszę to wszystko w cafe Mably. Wszedłem tam uroczyście, zapragnąłem widoku kierownika, kasjerki, całą siłą, że widzę ich po raz ostatni. Nie chciałem czuć że mogę jednak zapomnieć o Samouku, mam ciągle przed oczami jego rozbitą, pełną wyrzutu twarz i zakrwawiony kołnierzyk. Poprosiłem więc o papier i opiszę to, co mu się wydarzyło. Przyszedłem do biblioteki koło drugiej po południu. Myślałem: "Biblioteka. Wchodzę tutaj po raz ostatni." Czytelnia była prawie pusta. Z trudem ją rozpoznałem, gdyż wiedziałem, że nie powrócę tu już nigdy. Była mgiełka, lekka jak para, prawie nierealna, zupełnie ruda; zachodzące słońce barwiło na rudo stolik dla czytelniczek, drzwi, grzbiety książek. Przez sekundę byłem jak oczarowany, zdawało mi się, że idę leśnym poszyciem pełnym złotych liści; uśmiechnąłem się. Pomyślałem: "Jak dawno już nie uśmiechałem się." Korsykanin wyglądał przez okno, z rękami założonymi do tyłu. Na co patrzył? Na głowę Impetraza? "Nie zobaczę już głowy Impetraza ani jego cylindra, ani surduta. Za sześć godzin opuszczę Bouville." Na biurku młodszego bibliotekarza położyłem dwa tomy pożyczone w zeszłym miesiącu. Przedarł zieloną kartkę i podał mi kawałki: "Pan Roquentin. Proszę bardzo. - Dziękuję." Pomyślałem: "Teraz już nic im nie jestem winien. Nikomu tutaj nic już nie jestem winien. Pójdę za chwilę pożegnać się z właścicielką baru "Pod Kolejarzem". Jestem wolny." Zawahałem się przez chwilę: czy spędzić resztę czasu na długiej przechadzce po Bouyille, zobaczyć jeszcze raz bulwar Victor Hugo, aleję Galvani, ulicę Tournebride? Ale to poszycie było tak spokojne, tak czyste; zdawało mi się, że ledwo istnieje i że Mdłości oszczędziły je. Usiadłem blisko pieca. Na stole leżał "Dziennik Bouyille". Wyciągnąłem rękę i wziąłem go. "Uratowany przez swojego psa. Pan Dubosc, właściciel z Remideron, wracał wczoraj wieczorem na rowerze z targu w Naugis..." Po mojej stronie usiadła gruba pani. Położyła koło siebie filcowy kapelusz. Nos tkwił w jej twarzy jak nóż w jabłku. Pod nosem mała sprośna dziurka marszczyła się pogardliwie. Wyjęła z torby oprawny tom, położyła łokcie na stole i oparła głowę na tłustych rękach. Naprzeciw mnie spał jakiś staruszek. Znałem go: był w bibliotece tego wieczoru, gdy się tak bałem. On też się bał, jak sądzę. Pomyślałem: "Jakie to wszystko odległe." o wpół do piątej wszedł Samouk. Chętnie uścisnąłbym mu rękę, żeby się z nim pożegnać. Prawdopodobnie jednak nasze ostatnie spotkanie zostawiło mu złe wspomnienia: ukłonił mi się z dystansem i dość daleko ode mnie położył białą paczuszkę, która zawierała pewnie, jak zawsze, kromkę chleba i tabliczkę czekolady. Po chwili wrócił z ilustrowanym tomem, który położył obok paczki. Myślałem: "Widzę go po raz ostatni." Jutro wieczór, pojutrze wieczór, we wszystkie nadchodzące wieczory, przyjdzie czytać przy tym stole, jedząc chleb i czekoladę, będzie cierpliwie kontynuował szczurze podgryzanie, będzie czytał dzieła Nabaud, Naudeau, Nodier, Nys, przerywając czasem, żeby za notować w karnecie jakąś maksymę. A ja będę chodził po Paryżu, po ulicach Paryża, zobaczę nowe twarze. Co może mi się przydarzyć, gdy on będzie tutaj, a lampa będzie oświecać jego zamyśloną dużą twarz? W porę poczułem, że o mało co nie złapałem się znów na miraż przygody. Wzruszyłem ramionami i wróciłem do lektury. "Bouyille i okolice. Monistiers. "Działalność brygady żandarmerii w roku 1932. Starszy sierżant Gaspard, komendant brygady w Monistiers i jego czterej żandarmi: Lagoutte, Nizan, Pierpont i Ghil nie próżnowali w ciągu roku 1932. W tym czasie dokonano 7 zbrodni, 82 przestępstw, nałożono 159 mandatów, 6 osób popełniło samobójstwo, wydarzyło się 15 wypadków sa mochodowych, w tym 3 śmiertelne." Jouxtebouyille. "Bractwo Trębaczy z Jouxtebouville. Dziś próba generalna, wręczenie biletów wstępu na koncert doroczny w Compostel. "Wręczenie Legii honorowej Merowi." "Turysta z Bouyille (Związek Skautów Bouville 1924): Dziś wieczorem o 20:45 comiesięczne zebranie w lokalu związku, ulica Ferdinand-Byron 10, sala A. Porządek dzienny: odczytanie ostatniego sprawozdania. Korespondencja; doroczny bankiet; składki 1932; program wycieczek na marzec; wolne wnioski; przyjęcia członków." "Opieka nad zwierzętami (Towarzystwo w Bouyille): W przyszły czwartek, od 15:00 do 17:00 sala C, ulica Ferdinand-Byron, Bouville, dyżur dla publiczności. Korespondencję kierować do przewodniczącego, na adres klubu, lub aleja Galvani 154. Klub psów do obrony w Bouyille... Stowarzyszenie Inwalidów Wojennych w Bouyille... Izba Związkowa Taksów karzy... Komitet Przyjaciół Szkół w Bouville..." Weszło dwu młodych chłopców z teczkami. Uczniowie z liceum. Korsykanin lubi uczniów z liceum, gdyż może ich otaczać ojcowską opieką. Pozwala im często kręcić się na krzesłach i paplać, gdyż potem z satysfakcją podchodzi cichaczem, staje za nimi i wymyśla: "Czy tak się zachowuje dorosła młodzież? Jeżeli się to powtórzy, biblioteka poskarży się dyrektorowi." Jeśli zaś wymawiają się, patrzy na nich piorunującym wzrokiem: "Podajcie mi swoje nazwiska." Kieruje także ich lekturami: w bibliotece niektóre tomy są oznaczone czerwonym krzyżykiem; to Piekło, prohibita: dzieła Gide'a, Diderota, Baudelaire'a, książki medyczne. Kiedy jakiś licealista chce pożyczyć taką książkę, Korsykanin kiwa na niego, bierze go w kąt i wypytuje. Po chwili wybucha i jego głos napełnia czytelnię: "Są przecież bardziej interesujące książki na twój wiek. Budujące. Po pierwsze, czy odrobiłeś lekcje? W której jesteś klasie? W drugiej? I nie masz nic do roboty po godzinie czwartej? Twój profesor tu często przychodzi, powiem mu o tobie." Dwaj młodzi chłopcy usadowili się koło pieca. Młodszy miał piękne brązowe włosy, skórę prawie za delikatną i bardzo małe usta, niedobre i dumne. Jego kolega, szeroki i muskularny, z ciemniejącym wąsem, wziął go za łokieć i półgłosem powiedział kilka słów. Mały brunecik nie odpowiedział, ale uśmiechnął się nieznacznie, pysznie i zarozumiale. Potem obaj podeszli niedbale do półki, wybrali jakiś słownik i przybliżyli się do Samouka, który patrzył na nich zmęczonym wzrokiem. Wyglądali, jakby nie zwracali na niego uwagi, ale usiedli przy nim, mały brunecik po lewej stronie Samouka, a szeroki muskularny obok brunecika. Zaczęli zaraz kartkować słownik. Samouk przebiegł wzrokiem po sali, a potem powrócił do lektury. Nigdy jeszcze czytelnia nie przedstawiała tak spokojnego widoku: nie słyszałem żadnego hałasu, prócz urywanego oddechu grubej damy, widziałem tylko głowy pochylone nad książkami. Ale w tej samej chwili odniosłem wrażenie, że wydarzy się coś nieprzyjemnego. Wszyscy ci ludzie ze schylonymi pilnie głowami zdawali się grać jakąś komedię: kilka chwil wcześniej poczułem, jak przebiega przez nas jakiś wiew okrucieństwa. Skończyłem lekturę, ale nie chciałem jeszcze wychodzić. Czekałem udając, że czytam gazetę. Moją ciekawość i skrępowanie powiększało to, że inni też czekali. Wydawało mi się, że moja sąsiadka szybciej niż zazwyczaj przewraca kartki w książce. Upłynęło tak kilka minut, a później usłyszałem szepty. Ostrożnie uniosłem głowę. Dwaj chłopcy zamknęli słownik. Mały brunecik nie mówił, odwrócił twarz w prawo z miną pełną szacunku i uwagi. W połowie ukryty za jego ramieniem, blondyn nadstawiał ucha i śmiał się po cichu. "Ale kto to mówi?", pomyślałem. To był Samouk. Pochylił się w stronę młodego sąsiada, patrzył mu w oczy, uśmiechał się do niego; poruszał wargami i od czasu do czasu drgały mu długie rzęsy. Nigdy nie widziałem go z tym młodzieńczym wyrazem twarzy. Był prawie czarujący. Ale chwilami urywał i rzucał niespokojne spojrzenie poza siebie. Młody chłopiec zdawał się wprost pić jego słowa. Ta mała scenka nie miała w sobie nic nadzwyczajnego i wracałem już do lektury, kiedy zobaczyłem, jak chłopiec przesuwa powoli rękę ukrytą za plecami po brzegu stołu. Zakryta w ten sposób przed oczami Samouka ręka, posuwała się przez chwilę, zaczęła macać i napotkawszy ramię grubego blondyna, uszczypnęła je gwałtownie. Tamten, zbyt pochłonięty rozkoszowaniem się w ciszy słowami Samouka, nie zobaczył przybliżającej się ręki. Podskoczył do góry, a usta rozwarły mu się szeroko pod wpływem zaskoczenia i podziwu. Mały brunecik zachował minę uważną i pełną szacunku. Można by się zastanawiać, czy ta psotna ręka należy do niego. "Co oni chcą zrobić?", pomyślałem. Czułem, że wydarzy się coś podłego, wiedziałem także, że czas jeszcze temu zapobiec. Ale nie mogłem odgadnąć, czemu mianowicie należało zapobiec. Przez chwilę miałem zamiar wstać, podejść do Samouka, klepnąć go po ramieniu i zacząć z nim rozmawiać. Ale w tej samej chwili zobaczył moje spojrzenie. Natychmiast przestał mówić i zagryzł wargi z rozdrażnioną miną. Speszony szybko odwróciłem wzrok, wziąłem znów gazetę, jakby nigdy nic. Tymczasem gruba dama odsunęła książkę i podniosła głowę. Była jak urzeczona. Poczułem jasno, że dama wybuchnie: wszyscy chcieli, aby nastąpił wybuch. Co mogłem uczynić? Rzuciłem okiem na Korsykanina: nie wyglądał już przez okno, odwrócił się bokiem do nas. Przeszedł kwadrans. Samouk znów zaczał szeptać. Nie śmiałem jUŻ na niego patrzeć, ale wyobrażałem sobie jego młody czuły wyraz twarzy i spoczywające na nim ciężkie spojrzenia, z których nie zdawał sobie sprawy. W pewnej chwili usłyszałem jego śmiech, cienki i chłopięcy śmieszek. Ścisnęło mi się serce, tak jakby podłe wyrostki miały utopić kota. A potem nagle szepty ustały. Ta cisza zdawała się tragiczna: to był koniec, wyrok śmierci. Schyliłem głowę nad gazetą i udawałem, że czytam; ale nie czytałem: zmarszczyłem brwi i podniosłem oczy tak wysoko, jak mogłem, aby spróbować dostrzec, co dzieje się w tej ciszy naprzeciw mnie. Odwracając lekko głowę udało mi się pochwycić coś kątem oka: była to ręka, mała biała ręka, która przed chwilą przesunęła się po stole. Teraz leżała swobodnie odwrócona, słodka i zmysłowa, miała w sobie niedbałą nagość pływaczki, wygrzewającej się na słońcu. Przybliżył się do niej z wahaniem brązowy i owłosiony przedmiot. Był to duży palec pożółkły od tytoniu; obok tamtej ręki uosabiał cały brak wdzięku płci męskiej. Zatrzymał się na chwilę, sztywny, celując w stronę kruchej dłoni, a potem nagle, nieśmiało zaczął ją głaskać. Nie byłem zdziwiony, byłem raczej wściekły na Samouka: czy nie mógł się powstrzymać, kretyn; nie rozumiał, na jakie niebezpieczeństwo się naraża? Miał tylko jedną szansę, niewielką: gdyby położył obie ręce na stole, po obu stronach książki, i siedział zupełnie cicho, może umknąłby tym razem swojemu przeznaczeniu. Ale ja wiedziałem, że mu się nie poszczęści: palec przesuwał się łagodnie, pokornie, po nieruchomej skórze, ledwo ją muskając, nie ośmielając się dotknąć mocniej: tak jakby był świadomy swojej brzydoty. Podniosłem gwałtownie głowę, nie mogłem już wytrzymać tego upartego ocierania się: szukałem oczu Samouka i zakaszlałem głośno, żeby go ostrzec. Ale on miał przymknięte oczy, uśmiechał się. Druga jego ręka zniknęła pod stołem. Młodzi chłopcy nie śmiali się już, byli bardzo bladzi. Brunecik zagryzł wargi, bał się, zdawał się zaskoczony przez bieg wydarzeń. Nie cofał jednak ręki, trzymał ją dalej na stole, nieruchomą, ledwo trochę zaciśniętą. Jego towarzysz otworzył usta, z miną głupią i przerażoną. Właśnie w tej chwili Korsykanin zaczął wrzeszczeć. Podszedł niedosłyszalnie i stanął za krzesłem Samouka. Był cały purpurowy, wyglądał, jakby się śmiał, ale oczy mu się iskrzyły. Podskoczyłem na krześle, ale odczułem prawie ulgę: oczekiwanie było zbyt męczące. Chciałem, żeby wszystko skończyło się jak najszybciej, żeby go wyrzucono stąd, jeśli tak ma być, ale żeby to się skończyło. Dwaj chłopcy, bladzi jak płótno, pochwycili teczki i zniknęli w mgnieniu oka. "Wszystko widziałem - krzyczał Korsykanin pijany z wściekłości - tym razem widziałem, nie powie pan, że to nieprawda. Może pan powie, że to teraz, to nieprawda? Myśli pan, że nie widziałem całego triku? Nie mam oczu w tyłku, mój kotku. Cierpliwości, mówiłem sobie, cierpli wości! Dobrze zapłaci, jak go przyłapię. Tak, dobrze pan za to zapłaci. Znam pana nazwisko, znam adres, może pan być pewny, że to sprawdziłem. Znam także pańskiego szefa, pana Chuillier. A to się zdziwi jutro rano, kiedy otrzy ma list z biblioteki. Co, milczy pan - powiedział wywra cając oczyma - niech pan sobie tylko nie wyobraża, że się na tym skończy. Są we Francji trybunały dla takich typków jak pan. Szanowny pan się kształcił! Szanowny pan uzupełniał swoje wykształcenie! Szanowny pan bez przerwy mi przeszkadzał, żeby uzyskać objaśnienia i książki. Niech pan nie myśli, że przez chwilę w to wierzyłem." Samouk nie wyglądał na zdziwionego. Już od lat musiał spodziewać się takiego rozwiązania. Sto razy musiał sobie wyobrazić to, co się stanie w dniu, kiedy Korsykanin podejdzie cichaczem z tyłu, a jego wściekły głos zabrzmi mu nagle w uszach. A jednak powracał co wieczór, kontynuował gorączkowo swoje lektury, a także od czasu do czasu, jak złodziej głaskał białą rękę lub nawet nogę jakiegoś chłopca. Na jego twarzy odczytywałem raczej rezygnację. "Nie wiem, o co panu chodzi - wybełkotał - przychodzę tu od tylu lat..." Udawał, że jest oburzony, zdziwiony, ale bez przekonania. Dobrze wiedział, że sprawa wybuchła, że nic nie może już jej powstrzymać, że należało to przeżyć minuta po minucie. "Niech go pan nie słucha, ja też widziałam" - powie działa moja sąsiadka. Podniosła się ciężko: "O, nie! Nie pierwszy raz to widzę; w poprzedni poniedziałek, nie dalej, też widziałam, ale nie chciałam nic mówić, bo nie wierzyłam swoim oczom i nie uwierzyłabym, że w bibliotece, miejscu poważnym, gdzie ludzie przychodzą, żeby się uczyć, będą się odbywać takie rzeczy, że człowiek się rumieni ze wstydu. Ja nie mam dzieci, ale żal mi tych matek, które posyłają swoje, żeby tu pracowały, wierzą, że dzieci są spokojne i bezpieczne, podczas gdy istnieją potwory, które niczego nie uszanują i które przeszkadzają im odrabiać Iekcje." Korsykanin przybliżył się do Samouka: "Słyszy pan, co mówi ta pani - krzyknął mu w twarz nie musi pan odgrywać komedii. Widziano cię, ty plugawy przyjemniaczku! - Proszę uważać na to, co pan mówi" - powiedział Samouk z godnością. To było w jego stylu. Może i chciał się przyznać, uciec, ale musiał odegrać swoją rolę do końca. Nie patrzył na Korsykanina, miał prawie zamknięte oczy. Opuścił ręce, był przeraźliwie bIady. A potem nagIe fala krwwi uderzyła mu do twarzy. Korsykanin dusił się z wściekłości. "Uważać? Świntuch! Myśli pan może, że pana nie wwi działem. Śledziłem pana, mówię to. Już od wielu miesięcy pana śIedziłem." Samouk wzruszył ramionami i udał, że pogrąża się w Iekturze. Szkarła tny, z oczami pełnymi łez, przybrał minę pełną skupienia i spogIądał uważnie na reprodukcję bizantyjskiej mozaiki. "Czyta dalej, a to tupet" - powiedziała dama spoglą dając na Korsykanina. On stał niezdecydowany. W tym samym czasie zastępca bibliotekarza, młody, nieśmiały, dobrze wychowany człowiek, którego Korsykanin terroryzował, podniósł się wol no zza biurka i zawołał: "Paoli, co się dzieje?" Była chwila niepewności i miałem już nadzieję, że wszystko na tym się skończy. Ale Korsykanin musiał ocenić sytuację i poczuł się śmieszny. Zdenerwowany, nie wiedząc jUŻ, co powiedzieć tej milczącej ofierze, uniósł się cały i wymierzył cios pięścią w powietrzu. Samouk odwrócił się przerażony. Patrzył na Korsykanina z otwartymi ustami; z jego oczu wyglądał okropny strach. "Jeśli mnie pan uderzy, wniosę skargę - powiedział z trudem - chcę wyjść dobrowolnie." Teraz ja wstałem, ale było już za późno: Korsykanin wydał pożądliwe stęknięcie i nagle wyrżnął pięścią w nos Samouka. Przez sekundę widziałem tylko jego oczy, jego wspaniałe oczy rozszerzone z bólu i wstydu ponad rękawem i brązową pięścią. Kiedy Korsykanin cofnął pięść, nos Samouka sikał już krwią. Chciał podnieść ręce do twarzy, ale Korsykanin uderzył go jeszcze raz w kąt ust. Samouk osunął się na krześle i spojrzał przed siebie nieśmiałymi i łagodnymi oczami. Krew z nosa ciekła mu na ubranie. Macał prawą ręką, żeby znaleźć swoje zawiniątko, a tymczasem lewą ręką próbował uparcie wytrzeć ociekający nos. "Wychodzę" - powiedział jakby do siebie. Kobieta koło mnie była blada i świeciły się jej oczy. "Plugawiec - powiedziała - dobrze mu tak." Trzęsłem się z gniewu. Obszedłem stół, chwyciłem małego Korsykanina za kołnierz i podniosłem go, wierzgał nogami: rozbiłbym go o stół. Zsiniał i bronił się, usiłował mnie drapać, ale krótkie ręce nie dosięgały mojej twarzy. Nie mówiłem nic, chciałem go rąbnąć w nos i pokiereszować. Zrozumiał, podniósł łokieć, żeby zasłonić twarz: byłem zadowolony, widząc że boi się. Nagle zaczął chrypieć: "Puść mnie, ty chamie! Ty też jesteś ciotą?" Wciąż jeszcze nie mogę zrozumieć, dlaczego go puściłem. Czy bałem się komplikacji? Czy zardzewiałem podczas tych leniwych lat w Bouyille? Dawniej nie wypuściłbym go, nie dawszy mu po zębach. Odwróciłem się do Samouka, który podniósł sięwreszcie. Ale unikał mojego wzroku; ze spuszczoną głową poszedł zdjąć płaszcz z wieszaka. Bez przerwy przesuwał lewą rękę pod nosem, jakby chciał zatrzymać krwawienie. Ale krew tryskała ciągle, bałem się, że zrobi mu się niedobrze. Wymamrotał nie patrząc na nikogo: "Przychodzę tutaj od lat..." Ale mały mężczyzna, ledwo znalazł się na nogach, znów owładnął sytuacją... "Wynoś się stąd - powiedział do Samouka - i żeby pańska noga tutaj nie postała, bo policja pana wyprowadzi." Dogoniłem Samouka na dole schodów. Byłem skrępowany, zawstydzony jego wstydem, nie wiedziałem, co mu powiedzieć. Zdawał się nie zauważać mojej obecności. Wyjął wreszcie chusteczkę i coś wypluwał. Nos krwawił mu trochę mniej. "Niech pan pójdzie ze mną do apteki" - powiedziałem niezręcznie. Nie odpowiedział. Z czytelni dochodził wielki hałas. Na pewno wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Kobieta wybuchnęła piskliwym śmiechem. "Nigdy już nie będę mógł tu wrócić" - powiedział Samouk. Odwrócił się i bezradnym spojrzeniem ogarnął schody, wejście do czytelni. Przy tym ruchu krew spłynęła między kołnierzyk a szyję. Usta i policzki miał pomazane krwią. "Chodźmy" - powiedziałem i wziąłem go za ramię. Zadrżał i oswobodził się gwałtownie. "Niech mnie pan zostawi! - Ależ nie może pan zostać sam. Trzeba panu umyć twarz, opatrzyć pana." Powtarzał: "Niech mnie pan zostawi, proszę o to, niech mnie pan zostawi." Był o krok od ataku nerwowego: pozwoliłem mu się od dalić. Zachodzące słońce oświetliło na ch wilę jego zgięte plecy, a potem zniknął. Na progu drzwi była rozpryśnięta plama krwi. W godzinę później Jest szaro, słońce zachodzi; pociąg odjeżdża za dwie godziny. Po raz pierwszy przeszedłem przez park i przechadzam się po ulicy Boulibet. Wiem, że to jest ulica Boulibet, ale jej nie poznaję. Na ogół, kiedy na nią wchodziłem, zdawało mi się, że przekraczam solidną ścianę rozsądku: gruba i toporna ulica Boulibet podobna była ze swoją zgoła niewdzięczną powagą, asfaltowaną i nadętą jezdnią, do dróg państwowych, w chwili gdy przechodzą przez bogatą wieś i ustawiają po obu stronach na przestrzeni ponad kilometra wielkie dwupiętrowe domy. Nazywałem ją ulicą wieśniaków i czarowała mnie, tak była nie na miejscu, tak paradoksalna w handlowym porcie. Dzisiaj domy stoją jak zwykle, ale straciły swój wiejski wygląd: po prostu kamienice i nic więcej. W parku przed chwwilą miałem to samo wrażenie: rośliny, trawniki, fontanna Oliyiera Masqueret, miały uparte miny, tak że stały się zupełnie bez wyrazu. Rozumiem: to miasto opuszcza mnie najpierw. Nie wyjechałem z Bouyille, ale już mnie tu nie ma. Bouville milknie. Wydaje mi się dziwne, że muszę jeszcze przebywać dwie godziny w tym mieście, które nie troszcząc się o mnie ustawia meble i okrywa je pokrowcami, aby odkryć je w całej świeżości dziś wieczorem, jutro, dla nowo przybyłych. Czuję się bardziej zagubiony niż zazwyczaj. Idę kilka kroków i zatrzymuję się. Smakuję całkowite zapomnienie, w które popadłem. Jestem pomiędzy dwoma miastami, jedno z nich nie zna mnie, drugie już mnie nie rozpoznaje. Kto sobie mnie przypomina? Może tęga młoda kobieta w Londynie... Jednakowoż, czy naprawdę myśli o mnie? Zresztą jest ten facet, Egipcjanin. Wszedł może właśnie do jej pokoju, wziął ją może w ramiona. Nie jestem zazdrosny. Wiem dobrze, że Anny skończyła się. Nawet jeśliby kochała go z całego serca, byłaby to miłość umarłej. Ja posiadałem jej pierwszą żywą miłość. Jest jednak mimo wszystko coś, co on może dać: rozkosz. A jeśli właśnie omdlewa i zapada w niepamięć, nie ma w niej w takim razie nic, co by ją wiązało ze mną. Doznaje rozkoszy, a ja dla niej jestem jak ktoś, kogo nie spotkała nigdy w życiu; nagle wyrzuciła mnie z siebie, a cała reszta innych świadomości na świecie jest także mnie pozbawiona. Jakie to dziwne. Jednak wiem dobrze, że istnieję, że to ja jestem tutaj. Teraz kiedy wymawiam "ja", wydaje mi się to puste. Nie udaje mi się już czuć siebie dobrze, tak jestem zagubiony. Tylko istnienie, które czuje, że istnieje, jeszcze pozostaje we mnie realne. Ziewam łagodnie, długo. Nikt. Dla Nikogo, nie istnieje Antoine Roquentin. To mnie bawi. A cóż to takiego Antoine Roquentin? To abstrakcja. Blade wspomnienie siebie samego chwieje się w mojej świadomości. Antoine Roquentin... I nagle Ja blednie, blednie i, stało się, gaśnie. Trzeźwa, nieruchoma, osamotniona świadomość tkwi pomiędzy ścianami; trwa. Nikt w niej już nie mieszka. Jeszcze. Świadomość. Przed chwilą ktoś mówił ja, mówił moja. Kto taki? Na zewnątrz były mówiące ulice, ze znanym i kolorami i zapachami. Pozostały anonimowe ściany, anonimowa świadomość. Oto co istnieje: ściany, a pomiędzy ścianami mała żyjąca i bezosobista przezroczystość. Świadomość istnieje jak drzewo, jak źdźbło trawy. Drzemie, nudzi się. Małe ulotne świadomości zaludniają ją jak ptaki gałęzie. Zaludniają i znikają. Zagubiona, opuszczona świadomość pomiędzy tymi ścianami, pod szarym niebem. A oto sens jej istnienia: że jest świadomością, że jest zbyteczna. Rozpuszcza się, rozprasza, pragnie się zagubić na brązowej ścianie, wzdłuż latarni czy też tam w mżeniu wieczoru. Ale nigdy nie może o sobie zapomnieć; jest świadomością świadomości, która zapomina o sobie. Taka już jest. Istnieje zduszony głos, który powiada: "Za dwie godziny odjeżdża pociąg", i jest świadomość tego głosu. Jest także świadomość twarzy. Twarz przechodzi powoli, pełna krwi, pomazana, a wielkie oczy łzawią się. Nie ma jej między ścianami, nie ma jej nigdzie. Znika, zastępuje ją zgięta postać z zakrwawioną głową, oddalająca się wolnym krokiem, zdająca się zatrzymywać za każdym krokiem, ale nie zatrzymuje się wcale. Jest świadomość tego ciała, które idzie powoli mroczną ulicą. Idzie, ale nie oddala się. Nie kończy się mroczna ulica, gubi się w nicości. Nie biegnie między ścianami, nie ma jej nigdzie. I jest świadomość zduszonego głosu, który mówi: "Samouk błąka się po mieście." Nie po tym samym mieście, o nie! Samouk idzie pomiędzy tymi bezdźwięcznymi ścianami dzikim miastem, które o nim nie zapomina. Są ludzie, którzy o nim myślą, Korsykanin, gruba dama; może nawet wszyscy w mieście. Jeszcze nie zagubił, nie może zatracić swego ja, tego ja umęczonego, krwawiącego, którego nie chcieli zgładzić. Bolą go wargi i nos; myśli: "Boli mnie." Idzie, musi iść. Gdyby zatrzymał się choćby na chwilę, wysokie mury biblioteki otoczyłyby go nagle, zamknęły. Pojawiłby się Korsykanin i znów rozpoczęłaby się scena, taka sama, we wszystkich szczegółach, a kobieta zaczęłaby kpić: "Powinno się skazywać taką hołotę na ciężkie roboty". Nie chce wrócić do domu: w jego pokoju czeka Korsykanin zaprzecza, i kobieta, i dwóch chłopców. "Niech pan idzie, nie widziałam pana". I znów rozpoczęłaby się ta sama scena. Myśli: "Mój Boże, gdybym tego nie zrobił, gdybym mógł tego nie zrobić, gdyby to mogło nie być prawdą!" Niespokojna twarz przechodzi wciąż przed świadomością: "Może się zabije." Ale nie: ta słodka i prześladowana dusza nie może myśleć o śmierci. Jest wiedza świadomości. Ogląda się ze wszystkich stron, spokojna i pusta pomiędzy ścianami, wyzwolona od człowieka, który ją zamieszkiwał, potworna, gdyż jest nikim. Głos mówi: "Walizki zostały nadane. Pociąg odjeżdża za dwie godziny." Mury prześlizgują się z prawej i lewej. Jest świadomość jezdni, świadomość sklepu żelaznego, okienek strzelniczych w koszarach i mówi głos: "To ostatni raz". Świadomość Anny, tłustej Anny, starej Anny w jej hotelowym pokoju, jest świadomość cierpienia, cierpienie jest świadome pomiędzy ciągnącymi się ścianami, które mijają i nigdy już nie powrócą: "Więc nigdy nie będzie końca?" Głos pomiędzy ścianami śpiewa melodię jazzu, "Some of these days". Czy to się nigdy nie skończy? I melodia powraca łagodnie, od tyłu, natrętnie, by znów zabrzmiał głos i głos śpiewa nie mogąc się zatrzymać, i ciało idzie, i istnieje świadomość tego wszystkiego i świadomość, niestety! Świadomości. Ale nie ma tu nikogo, kto by cierpiał i ręce załamywał, i litował się nad sobą samym. Nikogo. To czyste cierpienie na rozstajach, zagubione cierpienie, które nie może o sobie zapomnieć. A głos mówi: "Oto bar "Pod Kolejarzem" i moje Ja wybucha w świadomości, to ja, Antoine Roquentin, wyjeżdżam właśnie zaraz do Paryża; przychodzę pożegnać się z właścicielką." "Przychodzę się z panią pożegnać. - Wyjeżdża pan, Antoine? - Przenoszę się do Paryża, trzeba coś odmienić. - Szczęściarz!" Jak mogłem przyciskać wargi do tej szerokiej twarzy? Jej ciało już do mnie nie należy. Jeszcze wczoraj umiałbym odgadywać je pod suknią z czarnej wełny. Dzisiaj suknia jest nieprzenikniona. To białe ciało z nabrzmiałymi żyłami czy to był sen? "Będziemy pana żałować - mówi właścicielka. - Nie chce się pan czegoś napić? Ja stawiam." Siadamy, pijemy. Trochę zniża głos. "Tak się do pana przyzwyczaiłam - wyraża uprzejmy żal - rozumieliśmy się. - Przyjadę się z panią zobaczyć. - Właśnie, panie Antoine. Kiedy będzie pan w Bouville, przyjdzie nas pan odwiedzić. Powie pan sobie: "Pójdę zobaczyć się z panią Jeanne, to jej sprawi przyjemność." To prawda, lubimy wiedzieć, co się dzieje z ludźmi. Zresztą tutaj ludzie zawsze do nas wracają. Mamy marynarzy, prawda? pracowników 'Transatlantic'. czasami mija dwa lata i nie widzi się ich, przebywają w Brazylii czy Nowym Jorku albo odbywają służbę w Bordeaux, na statku pocztowym. I pewnego dnia widzę ich znów. "Dzień dobry pani Jeanne." Pijemy po kieliszku. Może pan wierzyć lub nie, ale ja pamiętam, co zwykle zamawiają. Po dwu latach! Mówię do Madeleine: "Podasz czysty wermut dla pana Piotra. Noilly Cinzano dla pana Leona." Mówią: "Jak pani to może pamiętać?" "To mój zawód", odpowiadam." W głębi sali siedzi gruby mężczyzna, który śpi z nią od niedawna. Woła ją: "Szefowa!" Wstaje: "Przepraszam, panie Antoine." Kelnerka podchodzi do mnie: "A więc opuszcza nas pan? - Wyjeżdżam do Paryża. - Mieszkałam w Paryżu - mówi dumnie. - Dwa lata. Pracowałam u Simeona. Ale tęskniłam za Bouyille." Zastanawia się przez chwilę, a potem spostrzega, że nie ma mi nic więcej do powiedzenia: "To do widzenia, panie Antoine." Wyciera rękę o fartuch i podaje mi: "Do widzenia, Madeleine." Odchodzi. Przysuwam do siebie "Dziennik Bouyille" i za raz odkładam: czytałem go przecież niedawno w bibliotece, od początku do końca. Właścicielka nie wraca: pozwala przyjacielowi ściskać namiętnie swoje pulchne ręce. Pociąg odjeżdża za trzy kwadranse. Robię rachunki, żeby się czymś zająć. Tysiąc dwieście franków miesięcznie to dość chudo. Jeśli się jednak trochę ograniczę, powinno wystarczyć. Pokój za trzysta franków, piętnaście franków dziennie na jedzenie: zostaje czterysta pięćdziesiąt franków na pranie, drobne wydatki i kino. Bielizny i ubrania nie będę prędko potrzebował. Dwa garnitury są czyste, chociaż nieco wyświecone na łokciach: posłużą mi jeszcze przez trzy lub cztery lata, jeśli będę je szanował. Mój Boże? To ja mam prowadzić taki żywot grzyba? Co pocznę z całymi dniami? Będę się przechadzał. Usiądę w Tuileriach na żelaznym krzesełku - albo raczej na ławce, przez oszczędność. Będę czytał w bibliotekach. Co jeszcze? Raz na tydzień kino. Co jeszcze? Czy pozwolę sobie na cygaro Woltyżera w niedziele? Czy będę grał w krokieta w Ogrodzie Luksemburskim z emerytami? W wieku trzydziestu lat?! Żal mi siebie samego. Są chwile, kiedy się zastanawiam, czy nie lepiej wydać w ciągu roku trzysta tysięcy franków, które mi zostały - a potem... Ale co by mi to dało? Nowe ubrania? Kobiety? Podróże? Miałem to wszystko, a teraz już skończone, nie mam na to chęci: Wiadomo, co z tego zostaje! Po roku okazałoby się, że jestem znów pusty jak dzisiaj bez jednego wspomnienia i słaby wobec śmierci. Trzydzieści lat! I 14 400 franków renty. I co miesiąc obcinanie kuponów. A przecież nie jestem starcem! Niech mi dadzą jakieś zajęcie, byle co... Lepiej byłoby myśleć o czymś innym, gdyż w tej chwili gram przed sobą samym komedię. Wiem bardzo dobrze, że nie chcę nic robić: czynić cokolwiek to stwarzać istnienie - a jest i tak wiele istnienia. Naprawdę jednak wiem, że nie mogę wypuścić pióra z ręki: zdaje mi się, że będę miał Mdłości, i zdaje mi się, że opóźniam je pisząc. Piszę więc wszystko, co mi przychodzi do głowy. Madeleine, która chce mi sprawić przyjemność, woła z daleka pokazując płytę: "Pana płyta, panie Antoine, ta, którą pan lubi, chce pan posłuchać ostatni raz? - Proszę." Mówię to przez grzeczność, ale nie czuję się szczególnie usposobiony do słuchania melodii jazzowych. Posłucham jednak, gdyż jak mówi Madeleine, słyszę tę płytę po raz ostatni: jest bardzo stara; za stara nawet na prowincję; próżno by jej szukać w Paryżu. Madeleine położy ją na talerzu od patefonu, będzie się kręcić; stalowa igła będzie podskakiwać i zgrzytać w rowkach, a potem kiedy ją doprowadzą spiralą do środka płyty, wszystko się skończy i chrapliwy głos śpiewający "Some of these days" umilknie na zawsze. Początek. I pomyśleć, że istnieją tacy idioci, którzy czerpią pociechę ze sztuki. Jak moja ciotka Bigeois: "Preludia Chopina pomogły mi tak bardzo, kiedy umarł twój wujek."A sale koncertowe wymiotują upokorzonymi i znieważonymi, którzy usiłują z zamkniętymi oczami przekształcić swoje blade twarze na anteny odbiorcze. Wyobrażają sobie, że pochwycone tony rozlewają się w nich, słodkie i pożywne, i że ich cierpienia stają się muzyką, jak cierpienia młodego Wertera; wierzą, że piękno im współczuje. Kutasy. Chciałbym, żeby mi powiedzieli, czy uważają, że ta muzyka jest współczująca. Przed chwilą byłem niewątpliwie bardzo odległy od błogostanu. Na powierzchni dokonywałem obliczeń, mechanicznie. Pod spodem były zgromadzone wszystkie nieprzyjemne myśli, przybierające postać niesformułowanych pytań, niemych zadziwień, które nie opuszczają mnie już ani w dzień, ani w nocy. Myśli o Anny, o moim zmarnowanym życiu. A dalej, jeszcze niżej, Mdłości, nieśmiałe jak jutrzenka. Ale w tej chwili nie było muzyki, byłem ponury i spokojny. Wszystkie otaczające mnie przedmioty były utworzone z tego samego materiału, co ja sam, z jakiegoś szpetnego cierpienia. Świat był tak brzydki, poza mną, tak brzydkie te brudne kieliszki na stolikach i brązowe plamy na lustrze, i fartuch Madeleine, i przymilna mina grubasa zakochanego w właś cicielce, tak brzydkie było samo istnienie świata, że czułem się dobrze, jak w rodzinie. A teraz rozbrzmiewa melodia saksofonu. I wstydzę się. Narodziło się triumfujące małe cierpiątko, cierpienie-przykład. Cztery nuty saksofonu. Przychodzą i odchodzą, zdają się mówić: "Trzeba postępować jak my, cierpieć podług miary." To prawda! Oczywiście, bardzo chciałbym cierpieć w ten sposób podług miary, bez przymilania się, bez litości nad sobą samym, z jałową czystością. Czy to jednalk moja wina, że na dnie kufla piwo jest letnie, że na lustrze są brunatne plamy, że jestem zbędny, że najszczersze, najbardziej oschłe z moich cierpień rozciąga się i ciąży, zbyt cielesne, a jednocześnie w zbyt szerokiej skórze, jak słoń morski, z wielkimi, wilgotnymi i przejmującymi, ale tak złośliwymi oczkami? Nie, na pewno nie można powiedzieć, że jest współczująca ta diamentowa słodkość obracająca się w kółko ponad płytą i olśniewająca mnie. Nawet nie jest ironiczna. Obraca się żwawo, zajęta tylko sobą; ucięła jak kosa mdłą intymność świata, a teraz obraca się, i my wszyscy, Madeleine i gruby mężczyzna, właścicielka, ja sam i stoliki, kanapki, poplamione lustro, kieliszki, wszyscy, którzy oddajemy się istnieniu, ponieważ byliśmy u siebie, tylko u siebie, zostaliśmy przychwyceni na rozchełstaniu, na codziennym kołowrotku: wstydzę się za siebie samego i za to wszystko, co istnieje wobec niej. Ona nie istnieje. To mnie nawet drażni; gdybym wstał, zerwał płytę z talerza, na którym leży, gdybym ją złamał na dwoje, nie dosięgnąłbym jej. Ona jest poza tym zawsze poza jakąś rzeczą, poza głosem, poza nutą skrzypiec. Poprzez gęstwy i gęstwy istnień odsłania się, szczupła i zwarta, a kiedy chcemy ją pochwycić, napotykamy tylko istnienia, potykamy się o istnienia pozbawione sensu. Znajduje się poza nimi: nawet jej nie słyszę, słyszę jej melodie, wibracje powietrza, które ją odsłaniają. Ona sama nie istnieje, ponieważ nie jest zbędna: to cała reszta jest zbędna w stosunku do niej. Ona jest. I ja także chciałem być. A nawet nie chciałem niczego więcej; oto przewodnie słowo mego życia: w głębi tych wszystkich usiłowań, które wydawały się bez związku, odnajduję to samo pragnienie: wypędzić istnienie poza mnie, obrać chwile z tłuszczu, poskręcać, wysuszyć, samemu oczyścić się, stwardnieć, aby wydać wreszcie czysty i precyzyjny ton nuty saksofonu. To nawet mogłoby stać się przypowieścią: był kiedyś biedak, który pomylił światy. Istniał jak tylu innych ludzi w świecie parków, barów, miast handlowych, a chciał sobie wmówić, że żyje gdzie indziej, poza płótnem obrazów z dożami Tintoretta, z dzielnymi Florentyńczykami Gozzoli, poza stronicami książek z Fabrycym del Dongo i Julianem Sorelem, poza płytami patefonu z przeciągłymi skargami jazzu. Robił z siebie idiotę, ale nagle zrozumiał i oczy mu się otwarły, zobaczył, że karty są źle rozdane: w rzeczywistości znajdował się w bistro przed kuflem letniego piwa. Wpadł w przygnębienie, siedząc na kanapce; zaczął myśleć: jestem idiotą. I w tej właśnie chwili z drugiej strony istnienia, w tym drugim świecie, który można ujrzeć z daleka, choć nie można się do niego nigdy przybliżyć, zaczęła tańczyć melodyjka, zaczęła śpiewać: " Trzeba czynić jak ja; trzeba cierpieć do taktu." Głos śpiewa: Some of these days You'll miss me honey. Płyta musi być porysowana w tym miejscu, bo wydobywa się dziwny hałas. I coś ściska za serce: że melodia nie została zupełnie uszkodzona przez ten kaszelek igły na płycie. Jest tak daleko - tak daleko poza tym. Rozumiem i to także: płyta rysuje się i zużywa, śpiewaczka już może nie żyje. Ja wyjdę za chwilę i wsiądę do pociągu. Ale poza kimś istniejącym, co spada z jednej terażniejszości w drugą, bez przeszłości, bez przyszłości, poza tymi tonami, które rozkładają się codziennie, łuszczą i ześlizgują ku śmierci, melodia pozostaje niezmienna, młoda i zwarta, jak bez litosny świadek. Głos umilkł. Płyta jeszcze trochę chrypi, a potem zatrzymuje się. Kawiarnia oswobodzona z natarczywego snu przeżuwa i smakuje rozkosz tego, że istnieje. Właścicielce krew uderzyła do twarzy, wali nowego przyjaciela po białych tłustych policzkach, ale nie nabiegają krwią. Policzki umarłego. Siedzę bez ruchu, prawie zasypiam. Za kwadrans będę w pociągu, ale nie myślę o tym. Myślę o skonanym Amerykaninie, z gęstymi czarnymi brwiami, który dusi się od gorąca, na dwudziestym piętrze domu w Nowym Jorku. Ponad Nowym Jorkiem niebo żarzy się, błękit zajął się płomieniem, wielkie żółte płomienie liżą dachy. Chłopcy z Brooklynu ustawiają się w kąpielówkach pod hydrantami. Ciemny pokój na dwudziestym piętrze smaży się na wielkim ogniu. Amerykanin z czarnymi brwiami wzdycha, sapie i pot ścieka mu po policzkach. Siedzi w samej koszuli przed fortepianem; ma smak dymu w ustach i niewyraźną zjawę melodii w głowie. "Some of these days." Za godzinę przyjdzie Tom z przytroczoną z tyłu do paska płaską manierką; zwalą się wtedy obaj w skórzane fotele i będą pić alkohol wielkimi łykami, i ogień niebieski zapali ich gardła, poczują ciężar ogromnego upalnego snu. Ale najpierw trzeba zanotować tę melodię. "Some of these days." Spocona ręka bierze ołówek z fortepianu. "Some of these days you'll miss me honey." Tak się to odbyło. Tak albo inaczej, to nieważne. Tak właśnie się narodziła, wybrała zużyte ciało tego żyda o czarnych jak węgiel brwiach, żeby się narodzić. Trzymał miękko ołówek, a krople potu spadały z jego upierścienionych palców na papier. A dlaczego nie ja? Dlaczego trzeba było akurat tego wielkiego wołu, pełnego brunatnego piwska i alkoholu, aby mógł się spełnić ten cud. "Madeleine, możesz jeszcze raz puścić płytę? Ostatni raz, już wychodzę." Madeleine zaczyna się śmiać. Kręci rączką i oto rozpoczyna się znów. Ale nie myślę już o sobie. Myślę o tym facecie stamtąd, który skomponował tę melodię, w lipcowy dzień, w gęstym upale swego pokoju. Usiłuję myśleć o nim poprzez melodię, poprzez białe i cierpkie tony saksofonu. Zrobił to. Miał kłopoty, nie wszystko układało mu się: rachunki do zapłacenia - musiała gdzieś być także jakaś kobieta, która nie myślała o nim tak, jakby sobie tego życzył - a wreszcie ta okropna fala upału, przekształcająca ludzi w kałuże topiącego się tłuszczu. Wszystko to nie ma nic z piękna ani chwały. Ale kiedy słyszę piosenkę i myślę, że to ten facet ją ułożył, jego cierpienie i oddech wydają mi się... przejmujące. Miał szczęście. Nie umiał zresztą zdać sobie z tego sprawy. Musiał myśleć: przy odrobinie szczęścia ta rzecz może mi przynieść pięćdziesiąt dolarów. Proszę, po raz pierwszy od wielu lat jakiś mężczyzna wydaje mi się przejmujący. Chciałbym coś wiedzieć o tym facecie. Nie z powodu humanizmu: wręcz odwrotnie. Dlatego, że to zrobił. Nie mam chęci go poznać zresztą chyba już nie żyje. Tylko żeby dowiedzieć się o nim kilku szczegółów i móc o nim myśleć, od czasu do czasu. No, myślę, że by go to ani grzało, ani słuchając tej płyty, ziębiło, gdyby mu powiedzieć, temu facetowi, że w siódmym mieście Francji, niedaleko dworca, ktoś o nim myśli. Ale ja będąc na jego miejscu, byłbym szczęśliwy, zazdroszczę mu. Trzeba już iść. Podnoszę się, ale przez chwilę stoję, niezdecydowany, chciałbym usłyszeć śpiew Murzyna. Po raz ostatni. Śpiewa. Dwoje, którzy ocaleli: żyd i Murzynka. Ocaleni. Uważali może, że zginęli całkowicie, zatopieni w istnieniu. A przecież o mnie nikt nie mógłby myśleć, jak ja myślę o nich, z taką słodyczą. Nikt, nawet Anny. Są dla mnie trochę jak umarli, trochę jak bohaterowie powieści; obmyli się z grzechu istnienia. Nie do końca, oczywiście - ale na tyle, na ile człowiek może to zrobić. Ta myśl poruszyła mnie nagle, gdyż zupełnie na to nie liczyłem. Czuję, że coś nieśmiało się o mnie ociera i nie chcę się poruszyć, ponieważ boję się, żeby się nie oddaliło. Coś, czego już zgoła nie odczuwałem: rodzaj radości. Murzynka śpiewa. Można więc uzasadnić swoje istnienie? Choćby trochę? Czuję się niesłychanie onieśmielony. Nie znaczy to, że mam wielką nadzieję. Czuję się jednak jak facet zmarznięty do szpiku kości, który jechał wśród zadymki i nagle wszedł do ciepłego pokoju. Myślę, że stanąłby nieruchomo koło drzwi, jeszcze zmarznięty, a po ciele przebiegałyby mu powolne dreszcze. Some of these days You'll miss me honey. Czy nie mógłbym spróbować.., Oczywiście, nie chodziłoby o piosenkę... ale czy nie potrafiłbym w innej dziedzinie?.. To musi być książka: nic innego nie umiem robić. Ale nie książka historyczna, tam traktuje się o tym, co istniało nigdy, ktoś istniejący nie może uzasadnić istnienia innego istniejącego. Moim błędem była chęć wskrzeszenia pana de Rollebon. Inny rodzaj książki. Nie wiem dobrze jaki powinno się jednak zgadywać poza wydrukowwanymi słowami, poza stronicami, jakąś rzecz nie istniejącą, która byłaby ponad istnieniem. Historia na przykład, jaka nie może się wydarzyć, przygoda. Powinna być piękna i twarda jak stal i powinna zawstydzać ludzi z powodu ich istnienia. Wychodzę, sam nie wiem, co myśleć. Nie śmiem powziąć decyzji. Gdybym był pewien, że mam talent... Ale nigdy nigdy nie napisałem nic w tym rodzaju; artykuły historyczne, tak - jak najbardziej. Książka. Powieść. I byliby ludzie, którzy by ją czytali i mówili: "To Antoine Roquentin ją napisał, taki rudy facet, który przesiadywał w kawiarniach." I pomyśleliby o moim życiu, jak ja myślę o życiu tej Murzynki: jak o czymś cennym i po części legendarnym. Książka. Oczywiście najpierw byłaby to tylko praca nudna i żmudna, ale nie przeszkodziłoby mi to istnieć i czuć, że istnieję. Przyszedłby jednak moment, w którym książka byłaby już napisana, byłaby już poza mną i myślę, że trochę światła rozjaśniłoby moją przeszłość. Może wtedy, poprzez to światło, mógłbym przypominać sobie własne życie bez odrazy. Może pewnego dnia myśląc właśnie o tej godzinie, o tej ponurej godzinie, gdy stoję skulony i czekam na chwilę, kiedy trzeba będzie wejść do pociągu, poczułbym, że serce bije mi szybciej i że mogę sobie powiedzieć: "To właśnie tamtego dnia, o tamtej godzinie, wszystko się zaczęło." I udałoby mi się - w odniesieniu do przeszłości, tylko przeszłości - zaakceptować siebie. Zapada noc. Na pierwszym piętrze hotelu "Printania" zapaliło się światło w dwu oknach. Od budowy nowego dworca niesie się zapach mokrego drzewa: będzie jutro padać w Bouyille. ocr, korekta, usieciowanie: bujnos celulozową wersję udostępnił: ryży Tytuł oryginału "LA NAUSEE" Obwolutę projektował WOJCIECH FREUDENREICH @ 1938 Editions Gallimard PRINTED IN POLAND Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1974 r. Wydanie pierwsze. Nakład 20.000 + 290 egz. Ark. wyd. 13,1. Ark. druk. 15,25. Papier sat. kl. IV , 65 g, format 82 x 104/32. Oddano do składania w marcu 1974 r. Podpisano do druku w sierpniu 1974. Druk ukończono we wrześniu 1974 r Wrocławska Drukarnia Dziełowa we Wrocławiu. Nr zam. 178/A. W -114 Cena zł 40.-