8022
Szczegóły |
Tytuł |
8022 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8022 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8022 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8022 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Powie�ci ROBERTA LuDluMA
w Wydawnictwie Amber
DOKUMENT MATLOCKA
DROGA DO OMAHA
DZIEDZICTWO SCARLATTICH
ILUZJA SKORPIONA
KL�TWA PROMETEUSZA
KRUCJATA BOURNE'A
MANUSKRYPT CHANCELLORA
MOZAIKA PARSIFALA
OPCJA PARYSKA
PAKT HOLCROFTA
PLAN I KAR
PROGRAM HADES
PROTOKӣ SIGMY
PRZESY�KA Z SALONIK
PRZYMIERZE KASANDRY
SPADKOBIERCY MATARESE'A
SPISEK AKWITANII
STRA�NICY APOKALIPSY
TESTAMENT MATARESE'A
TO�SAMO�� BOURNEA
TRANSAKCJA RHINEMANNA
TREVAYNE
ULTIMATUM BOURNE'A
WEEKEND Z OSTERMANEM
ZEW HALIDONU
ZLECENIE JANSONA
ROBERT LUDLUM
TREVAYNE
AMBER
Przek�ad ARKADIUSZ NAKONIECZNIK
Tytu� orygina�u TREVAYNE
Redaktorzy serii
MA�GORZATA CEBO-FONIOK ZBIGNIEW FONIOK
Redakcja stylistyczna BARBARA NOWAK
Ilustracja na ok�adce THE STOCK MARKET/PI�KNA
Opracowanie graficzne ok�adki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Sk�ad WYDAWNICTWO AMBER
Wydawnictwo Amber zaprasza na stron� Internetu
http://www.amber.sm.pl
http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright � 1973 by Jonathan Ryder. All righK reserved.
For the Polish edition Copyright � 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-1253-7
Cz�� 1
Rozdzia� 1
G�adka asfaltowa nawierzchnia drogi urywa�a si� raptownie, przechodz�c w ubit� ziemi�. W tym miejscu niewielkiego p�wyspu ko�czy� si� teren miasta, zaczyna� za� prywatny. Wed�ug map przechowywanych w Urz�dzie Pocztowym Stan�w Zjednoczonych w South Greenwich, Connecticut, droga nosi�a nazw� p�nocno-zachodniej Shore Road, ale w�r�d dor�czycieli, kursuj�cych po niej furgonetkami, by�a znana jako High Bar-negat albo po prostu Barnegat.
Zjawiali si� tu cz�sto, trzy lub cztery razy w tygodniu, przywo��c listy polecone i p�kate szare koperty, kt�re wolno im by�o zostawi� wy��cznie po osobistym potwierdzeniu odbioru przez adresata. Nigdy nie mieli nic przeciwko tym podr�om, gdy� za ka�dym razem dostawali dolara napiwku.
High Barnegat.
O�mioakrowa posiad�o��, na odcinku przesz�o p� kilometra granicz�ca bezpo�rednio z cie�nin�. Wi�kszo�� terenu pozostawiono w spokoju, pozwalaj�c ro�linom rosn�� tam, gdzie przysz�a im ochota. Zupe�nie inaczej mia�a si� rzecz z zabudowaniami i pasem o szeroko�ci siedemdziesi�ciu metr�w ci�gn�cym si� wzd�u� g��wnej pla�y. D�ugi, rozleg�y dom zaprojektowano zgodnie z najnowszymi tendencjami architektonicznymi - zza wielkich, wprawionych w drewno szklanych tafli roztacza� si� widok na morze. Pyszni�ce si� soczyst� zieleni� trawniki by�y poprzecinane �cie�kami u�o�onymi z p�askich kamieni, a bezpo�rednio nad hangarem dla �odzi rozci�ga� si� obszerny taras.
By� p�ny sierpie�, najlepsza cz�� lata w High Barnegat. Woda mia�a najwy�sz� temperatur� w roku, wiej�cy znad cie�niny wiatr osi�ga� w porywach pr�dko��, przy kt�rej �eglowanie stawa�o si� bardziej podniecaj�ce
7
(lub niebezpieczne, zale�nie od punktu widzenia), ro�linno�� za� pyszni�a si� najg��bsz� zieleni�. Pod koniec sierpnia znika� gdzie� bez �ladu nastr�j beztroskich wakacyjnych igraszek, ust�puj�c miejsca atmosferze zrelaksowanego spokoju. Lato dobiega�o ko�ca. M�czy�ni ponownie zaczynali my�le� o normalnych weekendach i pi�ciu dniach wype�nionych prac�, a kobiety rzuca�y si� w wir zakup�w oznaczaj�cych zbli�aj�cy si� pocz�tek nowego roku szkolnego.
Ludzkie my�li i dzia�ania powoli przestawia�y si� na inne tory. B�ahostki traci�y na znaczeniu, zyskiwa�y natomiast sprawy naprawd� powa�ne.
Dochodzi�o wp� do pi�tej po po�udniu. Phyllis Trevayne odpoczywa�a na le�aku na tarasie, pozwalaj�c, by ciep�e promienie s�o�ca oblewa�y jej cia�o. Z zadowoleniem stwierdzi�a, �e kostium k�pielowy c�rki pasuje na ni� niemal, jak ula�. Poniewa� ona mia�a lat czterdzie�ci dwa, c�rka za� siedemna�cie, zadowolenie mog�oby �atwo przemieni� si� w uczucie triumfu, pod warunkiem, �e Phyllis po�wi�ci�aby tej sprawie wi�cej uwagi. Nie mog�a jednak tego uczyni�, gdy� jej my�li wraca�y ci�gle do niedawnego telefonu z Nowego Jorku. Rozmawia�a z aparatu na tarasie, gdy� s�u��ca nie wr�ci�a jeszcze z dzie�mi z miasta, a m�� �eglowa� po wodach cie�niny, widzia�a st�d tylko ma�y bia�y �agielek. Niewiele brakowa�o, by w og�le nie podnios�a s�uchawki, ale w por� przypomnia�a sobie, �e numer High Barne-gat znali tylko najlepsi przyjaciele rodziny oraz najwa�niejsi -jej m�� wola� u�ywa� s�owa �niezb�dni"- partnerzy w interesach.
- Czy to pani Trevayne? - zapyta� g��boki m�ski g�os.
- Tak, s�ucham?
- M�wi Frank Baldwin. Jak si� masz, Phyllis?
- Znakomicie, panie Baldwin. A pan?
Phyllis Trevayne zna�a Franklyna Baldwina od wielu lat, ale wci�� nie mog�a zdoby� si� na odwag�, by m�wi� do starego d�entelmena po imieniu. Baldwin nale�a� do wymieraj�cego gatunku; by� jednym z ostatnich �yj�cych gigant�w nowojorskiej bankowo�ci.
- Czu�bym si� znacznie lepiej, gdybym wiedzia�, dlaczego tw�j m��
nie odpowiada na moje telefony. Czy on aby dobrze si� czuje? Nie chodzi
o to, �ebym uwa�a� si� za a� tak wa�nego, bro� Bo�e, ale chyba nie jest
chory?
- Nie, sk�d�e znowu. Tyle �e od tygodnia nie zagl�da� do biura i nie
odbiera� �adnych wiadomo�ci. To moja wina. Chcia�am, �eby wreszcie tro
ch� odpocz��.
- Moja �ona pr�bowa�a mnie chroni� dok�adnie w taki sam spos�b, m�o
da damo. Instynktownie. Bra�a na siebie ca�y impet uderzenia i zawsze re
agowa�a tak, jak nale�y.
Phyllis Trevayne roze�mia�a si�, zadowolona z komplementu.
8
- Ale tym razem to prawda, panie Baldwin. Akurat w tej chwili jestem
zupe�nie pewna, �e nie pracuje, gdy� widz� �agiel jego katamaranu jaki�
kilometr od brzegu.
- A to cwaniak! Bo�e, wci�� zapominam, �e jeste�cie tacy m�odzi. W mo
ich czasach nikt nie dorabia� si� fortuny w tak m�odym wieku. W ka�dym
razie nie w�asnymi r�kami.
- Mieli�my szcz�cie. Staramy si� o tym nie zapomina�. - Ton g�osu
Phyllis Trevayne �wiadczy� o tym, �e m�wi�a prawd�.
- To bardzo dobrze, m�oda damo. - Franklyn Baldwin tak�e m�wi� zu
pe�nie powa�nie i stara� si� da� jej to wyra�nie do zrozumienia. - C�, kiedy
nasz kapitan Ahab przybije do brzegu, popro� go, �eby do mnie zadzwoni�,
dobrze? To naprawd� bardzo pilne.
- Oczywi�cie.
- W takim razie, do widzenia, moja droga.
- Do widzenia, panie Baldwin.
Prawda przedstawia�a si� w ten spos�b, �e jej m�� codziennie kontaktowa� si� z biurem. Wykona� nawet kilkana�cie telefon�w do ludzi znacznie mniej wa�nych ni� Franklyn Baldwin. Poza tym Andrew lubi� Baldwina. Powtarza� to wiele razy. Przedzieraj�c si� przez kr�ty labirynt mi�dzynarodowych operacji finansowych, cz�sto zwraca� si� do niego po rad�. Mia� mu wiele do zawdzi�czenia, a teraz, kiedy stary d�entelmen potrzebowa� go, Andrew nie odpowiada� na jego telefony. Dlaczego? To by�o do niego zupe�nie niepodobne.
W niewielkiej restauracji na Trzydziestej �smej ulicy, mi�dzy Park i Ma-dison Avenue, mog�o pomie�ci� si� nie wi�cej ni� czterdzie�ci os�b. Jej klientela sk�ada�a si� g��wnie z urz�dnik�w zbli�aj�cych si� do �redniego wieku, kt�rzy nagle zacz�li zarabia� wi�cej pieni�dzy ni� kiedykolwiek do tej pory, a jednocze�nie odczuwali ch��, czy nawet potrzeb� zachowania pozor�w m�odo�ci. Jedzenie by�o co najwy�ej przyzwoite, ale za to drogie, drinki za� nadzwyczaj kosztowne. Jednak szeroki bar, obite boazeri� �ciany i rozproszone, �agodne �wiat�o przypomina�y go�ciom ulubione miejsca spotka� z lat pi��dziesi�tych, kt�re ci�gle jeszcze wspominali z �ezk� w oku.
Dok�adnie taki zamys� przy�wieca� dekoratorowi wn�trz.
Dlatego w�a�nie kierownik lokalu zdziwi� si� nieco na widok niskiego, starannie ubranego m�czyzny, licz�cego sobie nieco ponad sze��dziesi�t lat, kt�ry wszed� do �rodka i zatrzyma� si� z wahaniem, daj�c czas oczom na dostosowanie si� do przy�mionego o�wietlenia.
- �yczy pan sobie stolik? - zapyta� kierownik, podchodz�c do go�cia.
- Nie, dzi�kuj�... To znaczy, tak. Um�wi�em si� tu z kim�... A, ju� nie
trzeba. Bardzo dzi�kuj�.
9
Elegancki m�czyzna dostrzeg� osob�, kt�rej szuka�. Ruszy� szybko w kierunku odleg�ego k�ta sali, lawiruj�c niezgrabnie mi�dzy ciasno ustawionymi krzes�ami.
Kierownik przypomnia� sobie cz�owieka siedz�cego przy najdalszym stoliku. Zale�a�o mu wy��cznie na tamtym miejscu.
Starszy d�entelmen zaj�� wolne krzes�o.
- Chyba lepiej by�o um�wi� si� gdzie indziej ni� w restauracji.
- Prosz� si� nie obawia�, panie Allen. Nikt nie wie, �e pan tu przyszed�.
- Ufam, �e ma pan racj�.
Kelner otrzyma� zam�wienie na drinki.
- Nie jestem pewien, czy to w�a�nie pan powinien si� obawia� - powie
dzia� m�odszy m�czyzna. - Wydaje mi si�, �e to ja ponosz� wi�ksze ryzyko.
- Wszystko zostanie za�atwione i pan doskonale o tym wie. Nie tra�my
czasu. Jak wygl�daj� sprawy?
- Komisja jednomy�lnie zaaprobowa�a kandydatur� Andrew Trevayne'a.
- Ale on si� nie zgodzi!
- Panuje opinia, �e jednak si� zgodzi. Propozycj� z�o�y mu Baldwin.
Kto wie, czy ju� tego nie zrobi�.
- Je�li tak, to znaczy, �e sp�ni� si� pan. - Stary m�czyzna przesun��
d�oni� po twarzy i wbi� wzrok w nakryt� obrusem powierzchni� stolika. -
Dociera�y do nas plotki, ale brali�my je za zas�on� dymn�. Liczyli�my na
pana. - Spojrza� na Webstera. - Zak�adali�my, �e ustali pan stan faktyczny,
zanim zostan� podj�te ko�cowe dzia�ania.
- Nie mia�em na to �adnego wp�ywu. Nikt z Bia�ego Domu nie mia�
�adnego wp�ywu. Komisja dzia�a poza naszym zasi�giem. Mia�em szcz�
�cie, �e w og�le uda�o mi si� czego� dowiedzie�.
- Jeszcze wr�cimy do tej sprawy. Dlaczego uwa�aj�, �e Trevayne przyj
mie propozycj�? Czemu powinien to zrobi�? Przecie� jego Fundacja Dan-
forth prawie dor�wnuje fundacjom Forda i Rockefellera. Dlaczego mia�by
z niej zrezygnowa�?
- Tego zapewne nie zrobi. Co najwy�ej we�mie urlop.
- �adna fundacja tej wielko�ci nie zgodzi si� na co� takiego. Tym bar
dziej, kiedy chodzi o tak� spraw�. Oni tak�e mogliby znale�� si� w k�opo
tach.
- Nie rozumiem...
- My�li pan, �e s� inni ni� wszyscy? - zapyta� Allen, wzruszaj�c ramio
nami. - Te� chc� mie� przyjaci� w waszym mie�cie. Nie wrog�w, tylko
przyjaci�... Jak wygl�da procedura? Zak�adaj�c, �e Baldwin z�o�y� ju� pro
pozycj�, a Trevayne j� przyj��?
Obaj m�czy�ni umilkli, gdy� zjawi� si� kelner z drinkami. Webster odezwa� si� dopiero wtedy, kiedy kelner odszed� na spor� odleg�o��.
10
- Procedura przedstawia si� w taki spos�b, �e osoba wybrana przez
komisj� musi najpierw zyska� akceptacj� prezydenta, a potem zostanie pod
dana zamkni�temu przes�uchaniu przez dwupartyjn� komisj� Senatu.
- To dobrze. - Allen podni�s� szklank� i prze�kn�� wi�ksz� cz�� jej
zawarto�ci. - W tym momencie wkroczymy do akcji. Utr�cimy go podczas
przes�uchania.
M�odszy m�czyzna spojrza� na niego ze zdziwieniem.
- Ale dlaczego? W jakim celu? Przecie� kto� musi stan�� na czele tej
podkomisji. Wydaje mi si�, �e ten Trevayne jest w miar� rozs�dnym facetem.
- Panu si� wydaje! - Allen szybko doko�czy� drinka. - Na jakiej pod
stawie? Co pan o nim wie?
- To, co przeczyta�em. Przeprowadzi�em pewne badania. Wsp�lnie ze
szwagrem, kt�ry jest in�ynierem elektronikiem, w po�owie lat pi��dziesi�
tych za�o�yli w New Haven ma�� firm� zajmuj�c� si� badaniami i produkcj�
zwi�zan� z lotnictwem. Siedem lub osiem lat p�niej trafili na �y�� z�ota,
a zanim sko�czyli trzydzie�ci pi�� lat, byli ju� milionerami. Szwagier zaj
mowa� si� projektowaniem, Trevayne za� sprzedawa� gotowe produkty. Prze
chwycili po�ow� wczesnych zam�wie� NASA i za�o�yli przedstawicielstwa
na ca�ym Wschodnim Wybrze�u. Trevayne wycofa� si� w wieku trzydziestu
siedmiu lat, by podj�� prac� w Departamencie Stanu. Odwali� tam kawa�
dobrej roboty.
Webster podni�s� szklank� i spojrza� ponad ni� na Allena. Najwyra�niej oczekiwa� pochwa�y za zdobycie wyczerpuj�cych informacji. Jednak Allen zlekcewa�y� jego rewelacje.
- Wszystko to g�wno warte. Dobre do �Time'a", ale nie dla nas. Naj
wa�niejsze jest to, �e Trevayne nale�y do tych orygina��w, kt�rzy nie chc�
wsp�pracowa�. Wiemy o tym, bo wiele lat temu spr�bowali�my go podej��.
Webster odstawi� szklank�.
- Naprawd�? Nie mia�em poj�cia... O Bo�e! Czy to znaczy, �e on wie?
- Niedu�o, cho� mo�liwe, �e i tak zbyt wiele. Nie jeste�my pewni. Ale
pan wci�� nie dostrzega najwa�niejszej sprawy, panie Webster. Odnosz� wra
�enie, �e nie dostrzega jej pan od samego pocz�tku. My nie chcemy, �eby
Trevayne stan�� na czele tej cholernej podkomisji. Nie chcemy nikogo, kto by
by� do niego cho� troch� podobny. Takie rozwi�zanie jest nie do pomy�lenia.
- Jak zamierzacie temu przeciwdzia�a�?
- Zmuszaj�c go do rezygnacji... o ile zostanie zaakceptowany. Przede
wszystkim skoncentrujemy si� na przes�uchaniu w Senacie. Zrobimy wszyst
ko, �eby jego kandydatura zosta�a odrzucona.
- Powiedzmy, �e to wam si� uda. Co potem?
- Zg�osimy naszego cz�owieka. Ju� dawno trzeba by�o tak post�pi�. -
Allen da� znak kelnerowi, wskazuj�c na obie szklanki.
11
- Panie Allen, dlaczego pan go nie powstrzyma�, je�eli rzeczywi�cie
m�g� pan to zrobi�? Powiedzia� pan, �e s�ysza� plotki na jego temat... Wtedy
by�a w�a�ciwa pora, �eby wkroczy� do akcji!
Allen unika� spojrzenia Webstera. Wys�czy� ze szklanki kilka kropli wody z roztapiaj�cych si� kostek lodu, po czym odezwa� si� g�osem cz�owieka, kt�ry stara si� ze wszystkich si� zachowa� resztki autorytetu, ale wie, �e nie za bardzo mu si� to udaje.
- Przez Franka Baldwina. Przez niego, a tak�e przez tego stetrycza�ego
sukinsyna Hilla.
- Ambasadora?
- Tak, przez cholernego ambasadora pe�nomocnego i nadzwyczajnego, ra
zem z jego przekl�t� ambasad� w Bia�ym Domu... Wielki Billy Hill! Baldwin
i Hill, dwa truposze, kt�re kryj� si� za tym g�wnem. Hill ju� od dw�ch albo
trzech lat kr��y� jak jastrz�b wok� zdobyczy. Najpierw wepchn�� Baldwina do
komisji do spraw obronno�ci kraju, a potem we dw�ch poparli Trevayne'a. Kto
odwa�y�by si� przeciwstawi�, je�li podpisa� si� pod tym sam Franklyn Baldwin?...
Mimo to pan powinien by� nas zawiadomi�, �e to ostateczna decyzja. Gdyby�my
mieli pewno��, mogliby�my spr�bowa� podj�� jakie� kroki.
Przez chwil� Webster przygl�da� si� uwa�nie Allenowi. Kiedy wreszcie odpowiedzia�, w jego g�osie pojawi�a si� nieobecna do tej pory twarda nuta.
- A ja uwa�am, �e pan k�amie. Kto� inny to schrzani� - wy albo kt�ry�
z tych tak zwanych specjalist�w. Najpierw s�dzili�cie, �e dochodzenie si�
sko�czy, zanim zd��y si� na dobre zacz��, ale okaza�o si�, �e nie macie ra
cji... a potem by�o ju� za p�no. Trevayne pojawi� si� na powierzchni, wy
za� nie mogli�cie temu zapobiec. Nawet teraz nie jeste�cie pewni, czy wam
si� to uda. W�a�nie dlatego chcia� si� pan ze mn� widzie�. Mo�e wi�c daruj
my sobie to chrzanienie o tym, �e si� sp�ni�em i �e nie dostrzegam najwa�
niejszej sprawy, dobrze?
- Prosz� uwa�a�, co pan m�wi, m�ody cz�owieku. Radz� nie zapomi
na�, kogo reprezentuj�. - Jednak stwierdzenie to zosta�o wyg�oszone bez
odpowiedniego przekonania.
- A panu radz� pami�ta�, �e rozmawia pan z cz�owiekiem wyznaczo
nym osobi�cie przez prezydenta Stan�w Zjednoczonych. Mo�e to si� panu
nie podoba�, ale w�a�nie dlatego um�wi� si� pan ze mn�. A teraz do rzeczy.
O co konkretnie chodzi? Czego pan chce?
Allen wypu�ci� powoli powietrze z p�uc, jakby pragn�� pozby� si� kipi�cego w nim gniewu.
- Niekt�rzy z nas s� nieco bardziej zaniepokojeni od pozosta�ych...
- Pan znajduje si� w�r�d nich - przerwa� mu spokojnie Webster.
- Tak... Trevayne to skomplikowany cz�owiek. Cz�ciowo samorodny
geniusz przemys�owy, dzi�ki czemu doskonale daje sobie rad� przy stole
12
konferencyjnym, a cz�ciowo sceptyk, co oznacza, �e nie akceptuje bez zastrze�e� wszystkiego, co go otacza.
- Wydaje mi si�, �e te cechy mog� ze sob� znakomicie wsp�gra�.
- Tylko wtedy, je�li odznaczaj�cy si� nimi cz�owiek dysponuje wystar
czaj�c� si��.
- Przejd�my do sedna sprawy. Na czym polega si�a Trevayne'a?
- Powiedzmy, �e nigdy nie potrzebowa� niczyjej pomocy.
- Powiedzmy raczej, �e zawsze odmawia� jej przyj�cia.
- W porz�dku. To rzeczywi�cie wa�ne.
- Wspomnia� pan, �e pr�bowali�cie do niego dotrze�?
- Tak. Pracowa�em wtedy dla... Niewa�ne. By�o to na pocz�tku lat sze��
dziesi�tych. Dopiero si� organizowali�my, maj�c nadziej�, �e oka�emy si�
pomocni naszej... spo�eczno�ci. Zaproponowali�my mu, �e b�dziemy gwa
rantowa� jego kontrakty dla NASA.
- S�odki Jezu! A on wam odm�wi�. - Nie by�o to pytanie, lecz stwier
dzenie.
- Najpierw troch� nas przetrzyma�, a potem, kiedy tylko zorientowa�
si�, �e i tak dostanie te kontrakty, kaza� nam wynosi� si� do wszystkich dia
b��w. Szczerze m�wi�c, posun�� si� znacznie dalej. Powiedzia� mi i moim
ludziom, �eby�my odchrzanili si� od programu bada� kosmosu i od rz�do
wych pieni�dzy. Grozi�, �e zwr�ci si� do prokuratora generalnego.
Bobby Webster w zamy�leniu wzi�� widelec do r�ki i zacz�� rysowa� jakie� znaki na obrusie.
- A gdyby by�o inaczej? To znaczy, gdyby was potrzebowa�? S�dzi pan,
�e zgodzi�by si� przy��czy� do waszej �spo�eczno�ci"?
- Tego w�a�nie nie wiemy. Niekt�rzy s�dz�, �e tak, ale to nie oni z nim
rozmawiali, lecz ja. By�em po�rednikiem. Mia� kontakt wy��cznie ze mn�.
Nigdy nie pos�ugiwa�em si� �adnymi nazwiskami ani nie powiedzia�em mu,
kim s� moi wsp�lnicy.
- Mimo to uwa�a pan, �e sam fakt ich istnienia stanowi� dla niego wy
starczaj�cy pow�d?
- Na to pytanie nie mam odpowiedzi. Potem grozi� nam zdemaskowa
niem. By� przekonany, �e nie potrzebuje nikogo poza sob� samym, swoim
szwagrem i t� przekl�t� firm� w New Haven. Teraz po prostu nie wolno nam
ryzykowa�. Nie mo�emy dopu�ci�, �eby obj�� przewodnictwo tej podkomi
sji. Nikt nie jest w stanie przewidzie�, jak si� wtedy zachowa.
- Czego oczekujecie ode mnie?
- Prosz� zrobi� wszystko, �eby znale�� si� jak najbli�ej niego. Najlepiej
gdyby zosta� pan ��cznikiem mi�dzy nim a Bia�ym Domem. Czy to mo�liwe?
Bobby Webster zastanowi� si� przez chwil�, po czym odpar� bez �ladu niepewno�ci w g�osie:
13
- Tak. Prezydent poinformowa� mnie o projekcie powo�ania podkomi
sji. Rozmowa by�a �ci�le poufna - �adnych notatek ani stenogram�w. By�
przy niej tylko jeden doradca, a wi�c praktycznie nie b�d� mia� konkurencji.
Za�atwi� to.
- Naturalnie mo�e si� okaza�, �e to nie b�dzie konieczne. Zostan� przed
si�wzi�te tak�e inne �rodki zaradcze. Je�li przynios� skutek, Trevayne znik
nie z horyzontu.
- W tym tak�e mog� wam pom�c.
- W jaki spos�b?
- Mario de Spadante.
- Nie! Absolutnie nie! Ju� panu m�wi�em, �e nie chcemy mie� z nim
nic wsp�lnego.
- On ju� wam pomaga�. Cz�ciej, ni� wam si� wydaje i ni� mieliby�cie
ochot� przyzna�.
- Wykluczone.
- My�l�, �e nawi�zanie niezobowi�zuj�cej przyja�ni nikomu by nie
zaszkodzi�o. Je�li czuje si� pan ura�ony, prosz� pomy�le� o Senacie.
Zmarszczone czo�o Allena wyg�adzi�o si� i starszy m�czyzna obrzuci� prezydenckiego doradc� spojrzeniem, w kt�rym prawie mo�na by�o doszuka� si� uznania.
- Rozumiem.
- Rzecz jasna, to znacznie podniesie moje wynagrodzenie.
- Wydawa�o mi si�, �e wierzy pan w to, co robi?
- Wierz� w to, �e zawsze nale�y by� chronionym ze wszystkich stron.
A najlepsz� ochron� mog� zapewni� pieni�dze.
- Jest pan odra�aj�cym cz�owiekiem.
- Ale przy okazji bardzo utalentowanym.
Rozdzia� 2
Andrew Trevayne ustawi� podw�jny kad�ub katamaranu ruf� do wiatru. Silny pr�d ni�s� go szybko w kierunku brzegu, dodatkowo zwi�kszaj�c pr�dko�� �odzi. Trevayne po�o�y� d�ugie nogi na wsporniku i opar� si� mocno na rumplu, bardziej obci��aj�c ruf�. Uczyni� to bez �adnego powodu; by� to pozbawiony znaczenia gest, wynikaj�cy raczej z przyzwyczajenia ni� konkretnej potrzeby. Woda by�a ciep�a. Zanurzywszy w niej r�k�, odni�s� wra�enie, jakby kto� przepycha� mu mi�dzy palcami jakie� letnie, kleiste w��kna.
14
Jego samego za� popychano nieub�aganie w kierunku tajemnicy, na kt�rej rozwi�zaniu wcale mu nie zale�a�o. Jednak ostateczna decyzja mia�a nale�e� wy��cznie do niego i �wietnie wiedzia�, co zrobi.
To w�a�nie by�o w tym wszystkim najbardziej irytuj�ce: doskonale rozumia� �ywio�y pchaj�ce go do czynu i nienawidzi� si� za to, �e dopuszcza� my�l o tym, by im ulec. Przecie� pozostawi� je daleko za sob�.
Dawno temu.
Kiedy katamaran znalaz� si� w odleg�o�ci oko�o stu metr�w od wybrze�y stanu Connecticut, wiatr nagle zmieni� kierunek, jak to si� cz�sto dzieje z nim, kiedy nadlatuj�c znad otwartego morza, zderza si� z nieruchomym masywem sta�ego l�du. Trevayne przerzuci� nogi do prawego kad�uba i napi�� g��wny �agiel; jednostka skr�ci�a raptownie i pomkn�a w kierunku przystani.
Andrew Trevayne by� du�ym m�czyzn�. Mo�e nie pot�nym, ale na pewno wi�kszym ni� znaczna cz�� jego r�wie�nik�w, obdarzonym znakomit� koordynacj� ruchow� �wiadcz�c� o tym, �e w m�odo�ci prowadzi� znacznie bardziej aktywne �ycie, ni� teraz by� got�w si� przyzna�. Pami�ta�, jak zdziwi� go artyku� w �Newsweeku", kt�rego autor ze znaczn� przesad� opisywa� jego umiej�tno�ci futbolisty. Andrew wiedzia�, �e by� dobry, ale na pewno nie a� tak dobry. Zawsze towarzyszy�o mu odczucie, �e wygl�da na lepszego, ni�jest w istocie, albo �e jego wysi�ki maskuj� braki i niedoci�gni�cia.
By� natomiast pewny tego, �e jest dobrym �eglarzem. Mo�e nawet bardziej ni� dobrym.
Ca�a reszta nie mia�a �adnego znaczenia. Zawsze tak by�o, z wyj�tkiem chwili, kiedy dochodzi�o do bezpo�redniej rywalizacji.
Teraz tak�e czeka�a go rywalizacja i to bardziej bezlitosna ni� kiedykolwiek do tej pory. Oczywi�cie, o ile podejmie decyzj�. Ta rywalizacja nie uznawa�a �adnych przerw oraz wymaga�a stosowania taktyki, kt�rej nie opisano w �adnym podr�czniku. Doskonale zna� t� taktyk�, ale nie z w�asnych do�wiadcze�. By�o to dla niego niezmiernie wa�ne.
Zrozumie�, przygotowa� si� do natychmiastowego dzia�ania, nawet p�j�� na skr�ty, ale nigdy nie uczestniczy�. Zamiast tego wykorzysta� wiedz� do osi�gni�cia przewagi. Wykorzysta� bez lito�ci, bez przerw na odpoczynek.
Do burty tu� przy rumplu by� przytwierdzony notatnik, a obok niego, na d�ugim sznurku, wodoodporny pojemnik z d�ugopisem. Teoretycznie obie te rzeczy mia�y s�u�y� notowaniu pr�dko�ci, kierunk�w wiatru i podobnych danych, ale praktycznie Trevayne zapisywa� my�li, kt�re nie wiadomo sk�d pojawi�y si� w jego g�owie, pomys�y i w�tpliwo�ci.
A czasem po prostu r�no�ci, kt�re podczas �eglugi wydawa�y mu si� znacznie prostsze i bardziej oczywiste.
Teraz, kiedy zerkn�� do notatnika, ogarn�o go przygn�bienie. Napisa� jedno s�owo. Zupe�nie nie�wiadomie, nie zdaj�c sobie z tego sprawy.
15
Boston.
Wydar� kartk�, zmi�� j� ze znacznie wi�ksz� energi�, ni� by�o trzeba, i cisn�� do wody.
Niech to szlag trafi, pomy�la�. Niech to nag�y szlag trafi. Nie!
Katamaran w�lizgn�� si� do przystani. Trevayne wychyli� si� za burt� i chwyci� praw� r�k� kraw�d� pomostu, lew� natomiast poci�gn�� za fa�; �agiel zatrzepota� dono�nie, zsuwaj�c si� do po�owy masztu. Andrew uwi�za� ��d�, a nast�pnie �ci�gn�� �agiel do ko�ca, owijaj�c go wok� bomu. W ci�gu nie wi�cej ni� czterech minut zdemontowa� rumpel, schowa� kamizelk�, zwi�za� �agiel i zabezpieczy� katamaran przed porwaniem przez fale.
Potem skierowa� wzrok na wy�aniaj�cy si� zza kamiennej �ciany tarasu fragment domu zbudowanego ze szk�a i drewna. Ten widok wci�� jeszcze go fascynowa�. Nie chodzi�o tu o sam fakt posiadania czego�, gdy� to nie mia�o ju� �adnego znaczenia, lecz o to, �e wszystko potoczy�o si� zgodnie z planami jego i Phyl.
Osi�gn�li to wsp�lnie - ten fakt by� bardzo wa�ny. Mo�e nigdy nie uda mu si� zr�wnowa�y� innych, znacznie smutniejszych zdarze�, ale na pewno pomaga� o nich zapomnie�.
Trevayne wszed� na kamienn� �cie�k� prowadz�c� wzd�u� hangaru, a nast�pnie zacz�� si� wspina� w kierunku tarasu. Oceniaj�c czas, w kt�rym uda�o mu si� dotrze� do po�owy zbocza, m�g� �atwo stwierdzi�, w jakiej znajduje si� formie. Je�li dociera� tam bez tchu w piersi albo na uginaj�cych si� nogach, przysi�ga� sobie w duszy mniej je�� lub wi�cej trenowa�. Tym razem jednak stwierdzi� z zadowoleniem, �e nie odczuwa �adnych nieprzyjemnych sensacji. Mo�e dlatego, �e by� zbyt zaprz�tni�ty my�lami, by zwraca� uwag� na takie b�ahostki.
Nie, naprawd� dobrze si� czuj�, pomy�la�. Tydzie� sp�dzony z dala od biura, s�one morskie powietrze, przyjemny fizyczny wysi�ek na zako�czenie lata... Czu� si� wr�cz znakomicie.
A zaraz potem przypomnia� sobie notatnik i napisane nie�wiadomie, lub pod�wiadomie, s�owo - Boston.
Wcale nie czu� si� dobrze.
Pokonawszy ostatnie stopnie wiod�ce na zbudowany z kamiennych p�yt taras, ujrza� swoj� �on�; le�a�a na le�aku i szeroko otwartymi oczami wpatrywa�a si� w ocean, dostrzegaj�c tam rzeczy, kt�rych on nie m�g�by zobaczy�. Zawsze kiedy widzia� j� w takim stanie, doznawa� lekkiego b�lu - b�lu smutnych, przykrych wspomnie�.
Wszystko przez ten cholerny Boston.
U�wiadomi� sobie, �e gumowe podeszwy but�w zupe�nie st�umi�y odg�os jego krok�w. Nie chcia� przestraszy� �ony swoim nag�ym pojawieniem.
16
- Hej - powiedzia� cicho.
- Och?... - Phyllis zamruga�a raptownie. - Jak si� uda�a przeja�d�ka,
kochanie?
- Nie�le. Dobrze spa�a�?
Trevayne podszed� do �ony i poca�owa� j� lekko w czo�o.
- Wspaniale, dop�ki mnie nie obudzono.
- My�la�em, �e dzieciaki pojecha�y z Lillian do miasta.
- To nie by�y dzieciaki. Ani Lillian.
- Brzmi to co najmniej z�owieszczo.
Si�gn�� do du�ej ch�odziarki stoj�cej na ogrodowym stoliku i wyj�� puszk� piwa.
- Wcale nie. Ale na pewno intryguj�co.
- Co masz na my�li?
Otworzy� puszk� i poci�gn�� �yk zimnego napoju.
- Dzwoni� Franklyn Baldwin... Dlaczego nie odpowiadasz na jego te
lefony?
Trevayne ponownie zbli�y� puszk� do ust i spojrza� na �on�.
- Czy ja przypadkiem nie widzia�em tego kostiumu na kim� innym?
- Owszem. Dzi�kuj� za komplement, ale mimo to nadal chcia�abym
wiedzie�, czemu do niego nie zadzwoni�e�.
- Staram si� go unika�.
- Wydawa�o mi si�, �e go lubisz.
- Bo lubi�. I to niezmiernie. Tym bardziej mam powody, by go unika�.
Chce mnie poprosi� o co�, czego b�d� musia� odm�wi�. W ka�dym razie
wydaje mi si�, �e mnie poprosi, a ja odm�wi�.
- Co to ma by�?
Trevayne podszed� w zamy�leniu do kamiennego murka ograniczaj�cego taras i postawi� puszk� na jego kraw�dzi.
- Baldwin chce mnie zwerbowa�. W ka�dym razie takie kr��� plotki.
To si� chyba nazywa �balonem pr�bnym". Kieruje komisj� zajmuj�c� si�
wydatkami na obron�. Chc� utworzy� podkomisj�, kt�ra zaj�aby si�, jak to
delikatnie uj�li, �dog��bn� analiz� finansowych powi�za� Pentagonu".
- Co to znaczy?
- Cztery lub pi�� firm, a raczej moloch�w przemys�owych w taki lub
inny spos�b przechwyci�o ponad siedemdziesi�t procent bud�etu obronnego
Stan�w Zjednoczonych. Nie istnieje ju� �aden efektywny system kontroli.
Nowo tworzona podkomisja ma stanowi� kom�rk� dochodzeniow� komisji
obrony. Szukaj� jej przewodnicz�cego.
- I ty masz nim by�?
- Nie chc� nim by�. Dobrze mi tu, gdzie jestem. Zajmuj� si� wy��cznie
pozytywnymi dzia�aniami. Gdybym si� zgodzi�, uleg�oby to natychmiastowej
17
zmianie. Ten, kto obejmie to stanowisko, stanie si� narodowym pariasem... nawet je�li zrobi tylko po�ow� tego, co do niego nale�y.
- Dlaczego?
- Dlatego �e Pentagon to wielkie bagno. To �adna tajemnica, poczytaj
sobie gazety. Jakiekolwiek. Nikt nawet nie stara si� owija� tego w bawe�n�.
- W takim razie, czemu kto�, kto usi�owa�by to naprawi�, mia�by zosta�
pariasem? Wiem, w jaki spos�b mo�na sta� si� wrogiem narodu, ale paria
sem?
Trevayne roze�mia� si� �agodnie, po czym wzi�� piwo i usiad� na le�aku blisko �ony.
- Uwielbiam t� twoj� prostot� rodem z Nowej Anglii. Nie wspomina
j�c ju� o kostiumie k�pielowym.
- Zbyt du�o nad tym rozmy�lasz, kochanie.
- Wcale nie. Nie jestem zainteresowany.
- Wobec tego odpowiedz na moje pytanie. Dlaczego w�a�nie narodowy
parias?
- Dlatego �e bagno jest za g��bokie. I zbyt rozleg�e. �eby podkomisja
osi�gn�a cho� minimum konkretnych rezultat�w, b�dzie musia�a zaatako
wa� wielu ludzi, siej�c strach i niepewno��. Kiedy zaczynasz m�wi� o mo
nopolach, nie m�wisz tylko o pot�nych magnatach trz�s�cych gie�dami, ale
o dziesi�tkach, a mo�e nawet setkach tysi�cy miejsc pracy. W gruncie rze
czy z tego w�a�nie sk�ada si� ka�dy monopol, od g�ry do do�u. Zamieniasz
jedn� zale�no�� na drug�, lecz przy okazji powodujesz mn�stwo b�lu.
- M�j Bo�e... - szepn�a Phyllis, siadaj�c na le�aku. - D�ugo nad tym
my�la�e�, prawda?
- Owszem. Ale nic nie robi�em. - Andrew zerwa� si� z miejsca i pod
szed� do stolika, by zdusi� papierosa w popielniczce. - Szczerze m�wi�c,
zdziwi�em si�, �e sprawy zasz�y a� tak daleko. Zwykle bardzo g�o�no nawo
�uje si� do zastosowania wszelkich mo�liwych �rodk�w - nazwij je, jak tyl
ko chcesz - by potem cichutko wycofa� si� ze wszystkiego. Tym razem wy
gl�da to inaczej. Zastanawiam si� dlaczego.
- Zapytaj Franka Baldwina.
- Wola�bym nie.
- Powiniene�. Jeste� mu to winien, Andy. Jak my�lisz, dlaczego wybra�
w�a�nie ciebie?
Trevayne ponownie podszed� do kraw�dzi tarasu i spojrza� na cie�nin� Long Island.
- Bo si� do tego nadaj�, a Frank dobrze o tym wie. Styka�em si� ju�
z ch�opcami od zam�wie� rz�dowych. Krytykowa�em w prasie nadmierne
wydatki i nieprawid�owo sformu�owane kontrakty. O tym te� wie. Kiedy�
nawet bardzo si� zaanga�owa�em, ale to by�o dawno temu... Dla nikogo nie
18
jest tajemnic�, �e nie znosz� tych manipulant�w. Doprowadzili do ruiny zbyt wielu porz�dnych ludzi, a szczeg�lnie jednego. Pami�tasz? - Trevayne odwr�ci� si� i spojrza� na �on�. - Teraz nie mog� mnie tkn��. Nie mam do stracenia nic poza czasem.
- Wydaje mi si�, �e ju� podj��e� decyzj�.
Andrew zapali� drugiego papierosa. Opar� si� o murek i nie spuszczaj�c wzroku z Phyllis, skrzy�owa� ramiona na piersi.
- Wiem o tym. W�a�nie dlatego unikam Franka Baldwina.
Trevayne przesuwa� omlet na talerzu, w gruncie rzeczy w og�le nie zwracaj�c na niego uwagi. Franklyn Baldwin siedzia� naprzeciwko niego w jadalni przeznaczonej dla kierownictwa banku. Stary d�entelmen m�wi� cicho, ale z ogromnym naciskiem.
- Pr�dzej czy p�niej kto� musi to zrobi�, Andrew, i ty doskonale o tym
wiesz. Nic nie zdo�a temu przeszkodzi�. Ja chc� tylko, �eby zaj�� si� tym
najlepszy cz�owiek, a moim zdaniem jeste� nim w�a�nie ty. Nawiasem m�
wi�c, cz�onkowie komisji byli w tej sprawie jednomy�lni.
- Na jakiej podstawie twierdzisz, �e to zostanie zrobione? Ja wcale
nie jestem taki pewien. Senat bez przerwy debatuje nad problemami eko
nomicznymi. To by�a i zawsze b�dzie kluczowa sprawa. Przynajmniej do
p�ty, dop�ki budowa nowej autostrady albo produkcja nowego modelu
samolotu nie zostan� komu� przydzielone. Wtedy zapada cisza, jakby ma
kiem zasia�.
- Tym razem tak nie b�dzie, Andrew. Nigdy bym si� w to nie zaanga�o
wa�, gdybym mia� jakie� podejrzenia.
- To twoje osobiste zdanie, Frank. Ale mnie si� wydaje, �e chodzi o co�
wi�cej...
Baldwin zdj�� okulary w stalowych oprawkach i po�o�y� je obok talerza. Zamruga� kilkakrotnie, po czym z wdzi�kiem rozmasowa� grzbiet patrycjuszowskiego nosa.
- Masz racj� - przyzna� z melancholijnym u�miechem. - Jeste� bardzo
spostrzegawczy... Nazwijmy to spu�cizn� po dw�ch starych ludziach, kt�
rych �ycie - a tak�e �ycie ich rodzin od bardzo wielu pokole� - s�u�y�o jak
najlepiej pomy�lno�ci tego kraju. Pozwol� sobie nawet stwierdzi�, �e przy
czynili�my si� do jego rozwoju, lecz nagroda okaza�a si� mniej ni� mizerna.
Chyba nie potrafi� tego lepiej wyrazi�.
- Obawiam si�, �e nie rozumiem.
- Oczywi�cie, �e nie. Zaraz postaram si� wyja�ni� ci to. William Hill
i ja znamy si� od dzieci�stwa.
- Ambasador Hill?
19
- Tak jest. Nie b�d� zanudza� ci� szczeg�ami naszej znajomo�ci..
W ka�dym razie nie dzisiaj. Wystarczy, je�li powiem, �e nie wydaje mi si�
mo�liwe, by�my mogli utrzyma� si� na �wieczniku jeszcze przez d�ugi czas
Zreszt� wcale tego nie pragn�. Zar�wno komisja obrony, jak i nowo powsta
j�ca podkomisja s� naszym pomys�em. Chcemy uczyni� wszystko, by zacz�
�y normalnie dzia�a� i przynajmniej tyle jeste�my w stanie zagwarantowa�.
Co prawda na r�ne sposoby, obaj jednak dysponujemy odpowiednio du�y
mi wp�ywami, by to osi�gn��. Jeste�my �powszechnie szanowani", �eby u�y�
tego okropnego zwrotu.
- Jak my�lisz, co uda wam si� osi�gn��?
- Prawd�. Ca�� prawd�, bez wzgl�du na jej rozmiary. Ten kraj ma pra
wo j� pozna�, cho�by mia�o to si� okaza� nie wiadomo jak bolesne. Przed
przyst�pieniem do leczenia trzeba najpierw postawi� diagnoz�. Nie mo�na
przejmowa� si� tabliczkami z zakazem wst�pu ustawionymi przez zarozu
mia�ych zelot�w ani pom�wieniami i oszczerstwami ciskanymi przez mal
kontent�w. Prawda, Andrew. Mnie i Billowi chodzi tylko o prawd�. To b�
dzie nasza nagroda. Kto wie, czy nie ostatnia.
Trevayne poczu� nag�� potrzeb� ruchu. Stary d�entelmen siedz�cy naprzeciwko niego osi�gn�� sw�j cel: �ciany zbli�a�y si� coraz bardziej, zaw�aj�c pole manewru.
- Dlaczego tej podkomisji ma uda� si� to, o czym m�wisz? Inni ju�
pr�bowali, ale nic im z tego nie wysz�o.
- Dlatego �e dzi�ki tobie b�dzie zar�wno apolityczna, jak i obiektyw
na. - Baldwin w�o�y� okulary. Spojrzenie jego powi�kszonych przez szk�a
oczu podzia�a�o na Trevayne'a z hipnotyczn� si��. - To s� najwa�niejsze
czynniki. Nie jeste� republikaninem ani demokrat�, libera�em ani konserwa
tyst�. Obie partie pr�bowa�y zwabi� ci� w swoje szeregi, ale ty obu odm�wi
�e� z jednakowym zdecydowaniem. Stanowisz �ywe zaprzeczenie epoki no
menklatury. Nie mo�esz niczego straci� ani niczego zyska�. Ludzie ci uwierz�
i to jest bardzo istotne. W narodzie zasz�y g��bokie podzia�y. Trzeba stwo
rzy� nam szans�, by�my wszyscy znowu mogli uwierzy� w jedn�, obiektyw
n� prawd�.
- Je�li si� zgodz�, ch�opcy z Pentagonu i wszyscy, kt�rzy z nimi wsp�
pracuj�, albo stan� si� nagle nieuchwytni, albo b�d� pr�bowa� wciska� t�
sam� ciemnot� co do tej pory. Kto mi zagwarantuje, �e tak nie b�dzie?
- Prezydent. Osobi�cie nam to obieca�. To porz�dny cz�owiek, Andrew.
- I nie b�d� nikomu podlega�?
- Nikomu. Tylko samemu sobie.
- Mog� sam dobra� sobie wsp�pracownik�w? Nie dostan� ludzi z przy
dzia�u?
- Przygotuj mi list�. Dopilnuj�, �eby wszyscy zostali zaakceptowani.
20
- Robi� to, co uwa�am za stosowne. Sam okre�lam zakres koniecznej
wsp�pracy. -Nie by�y to pytania, lecz stwierdzenia, kt�re jednak wymaga�y
odpowiedzi.
- Oczywi�cie. Mog� ci to nie tylko obieca�, ale nawet zagwarantowa�.
- Nie chc� tej roboty.
- Lecz mimo to j� we�miesz. - To tak�e by�o stwierdzenie, tylko �e tym
razem pad�o z ust Franklyna Baldwina.
- M�wi�em o tym Phyllis: potrafisz przekonywa�. W�a�nie dlatego ci�
unika�em.
- �Nikt nie zdo�a unikn�� przeznaczenia. W tej chwili to jest jego prze
znaczeniem". Wiesz, sk�d to wzi��em?
- Z jakiej� �ydowskiej ksi�gi?
- Nie, ale blisko. Te� basen Morza �r�dziemnego. Marek Aureliusz.
Znasz jakich� bankier�w, kt�rzy czytaliby Aureliusza?
- Setki. My�l�, �e to jaki� fundusz inwestycyjny.
Rozdzia� 3
Steven Trevayne spogl�da� na pozbawione wyrazu twarze manekin�w ubranych w tweedowe marynarki i flanelowe spodnie w r�nych odcieniach szaro�ci. Przy�mione o�wietlenie College Shoppe pasowa�o do ima-ge'u dyskretnej elegancji, jaki starali si� stworzy� mieszka�cy Greenwich w stanie Connecticut. Steven przeni�s� wzrok w d�, na swoje poplamione levisy; przy okazji zauwa�y�, �e jeden z guzik�w przy starej sztruksowej kurtce mia� zamiar lada chwila odpa��.
Zerkn�� ze zniecierpliwieniem na zegarek. Dochodzi�a ju� dziewi�ta. Obieca� siostrze, �e odwiezie j� i jej przyjaci�ki z powrotem do Barnegat, ale pod warunkiem, �e nast�pi to najp�niej o �smej trzydzie�ci. Um�wi� si� ze swoj� dziewczyn� na pi�tna�cie po dziewi�tej. Wygl�da�o na to, �e si� sp�ni.
By�by znacznie bardziej zadowolony, gdyby jego siostra nie postanowi�a akurat tego wieczoru wzi�� udzia�u w dziewcz�cej prywatce albo przynajmniej gdyby nie obieca�a wszystkim przyjaci�kom, �e zostan�odwiezione do dom�w. Siostrze nie wolno by�o prowadzi� samochodu po zapadni�ciu zmroku - Steven uwa�a� ten zakaz za szczyt absurdu; przecie� mia�a ju� siedemna�cie lat! -w zwi�zku z czym pe�nienie zaszczytnej funkcji szofera spad�o na jego barki.
Gdyby odm�wi�, ojciec m�g�by o�wiadczy�, �e wszystkie samochody znajduj�ce si� w posiadaniu rodziny Trevayne s� akurat zaj�te, i wtedy Ste-ven zosta�by bez czterech k�ek.
21
Mia� prawie dziewi�tna�cie lat i za trzy tygodnie rozpocznie nauk� w col-lege'u. Bez samochodu. Ojciec stwierdzi� stanowczo, �e na pierwszym roku nie ma mowy o samochodzie.
M�ody Trevayne roze�mia� si� cicho. Ojciec mia� racj�. Nie istnia� �aden pow�d, dla kt�rego powinien mie� samoch�d. Nie zale�a�o mu na tym, �eby za wszelk� cen� podr�owa� pierwsz� klas�; w ka�dym razie nie w taki spos�b.
W�a�nie chcia� przej�� do apteki po drugiej stronie ulicy i zadzwoni� do swojej dziewczyny, kiedy przy kraw�niku zatrzyma� si� policyjny radiow�z.
- Steven Trevayne? - zapyta� funkcjonariusz, opu�ciwszy szyb�.
- Tak, prosz� pana - odpar� ch�opak. Zaniepokoi� go ton g�osu poli
cjanta.
- Wsiadaj.
- Ale dlaczego? O co chodzi? Przecie� tylko stoj� i czekam na...
- Masz siostr� Pamel�?
- Tak. W�a�nie na ni� czekam.
- No wi�c nie doczekasz si�. Wierz mi na s�owo. Wsiadaj.
- Co si� sta�o?
- Pos�uchaj, ch�opcze: nie mo�emy z�apa� waszych rodzic�w, bo s�
w Nowym Jorku. Twoja siostra powiedzia�a nam, �e znajdziemy ci� tutaj,
wi�c przyjechali�my po ciebie. Robimy wam obojgu grzeczno��, wi�c nie
dyskutuj, tylko wskakuj!
Steven otworzy� tylne drzwi radiowozu i wsun�� si� do �rodka.
- Czy mia�a wypadek? Nic jej nie jest?
- To zawsze musi by� wypadek, no nie? - zauwa�y� filozoficznie gli
niarz siedz�cy za kierownic�.
Trevayne zacisn�� d�onie na oparciu przedniego fotela. Z ka�d� chwil� ba� si� coraz bardziej.
- Prosz� mi powiedzie�, co si� sta�o!
- Twoja siostra i jeszcze par� dziewczyn urz�dzi�y sobie przyj�cie z pro
chami - wyja�ni� pierwszy funkcjonariusz. - W domu go�cinnym Swanso-
n�w. Swansonowie s� w Maine, ma si� rozumie�... Dostali�my wiadomo��
oko�o godziny temu. Kiedy dotarli�my na miejsce, okaza�o si�, �e sprawy
troch� si� skomplikowa�y.
- Co pan ma na my�li?
- To by� w�a�nie ten wypadek, ch�opcze - wtr�ci� si� kierowca. - Grub
szy towar. Wypadek polega na tym, �e go znale�li�my.
Steven Trevayne by� oszo�omiony wiadomo�ci�. Jego siostrze na pewno zdarza�o si� od czasu do czasu zaci�gn�� trawk� - kto tego nie robi�? - ale nic wi�cej. To by�o ca�kowicie wykluczone.
- Nie wierz� wam! - stwierdzi� stanowczo.
- Sam si� przekonasz.
22
Na najbli�szym skrzy�owaniu radiow�z skr�ci� w lewo. Komisariat znajdowa� si� w przeciwnym kierunku.
- My�la�em, �e s� na posterunku.
- Nie zatrzymali�my ich. Na razie.
- Co to znaczy?
- Nie chcemy, �eby ta historia si� roznios�a. Je�li je aresztujemy, spra
wa wymknie nam si� z r�k. S� w domu Swanson�w.
- Rodzice ju� przyjechali?
- Przecie� s�ysza�e�, �e nie uda�o nam si� do nich dotrze� - odpar� kie
rowca. - Swansonowie pojechali do Maine, a twoi staruszkowie siedz� w No
wym Jorku.
- Powiedzieli�cie, �e by�y te� inne dziewczyny.
- Wszystkie zamiejscowe. Kole�anki z internatu. Wolimy najpierw za
�atwi� to z rodzicami tych, kt�re tu mieszkaj�. Musimy by� ostro�ni ze wzgl�
du na wszystkich. Znale�li�my dwie paczki czystej heroiny. Tak na oko s�
warte co najmniej �wier� miliona dolar�w.
Andrew Trevayne uj�� �on� za �okie� i wsp�lnie wspi�li si� po niskich betonowych schodkach prowadz�cych do tylnych drzwi komisariatu w Green-wich. Wcze�niej ustalono, �e skorzystaj� w�a�nie z tego wej�cia.
Towarzyskie uprzejmo�ci skr�cono do minimum. Po kilku sekundach Trevayne'�w zaprowadzono do gabinetu detektywa Fowlera. Ich syn sta� przy oknie; kiedy weszli do pokoju, natychmiast ruszy� w ich kierunku.
- Mamo, tato! To jaka� cholerna lipa!
- Uspok�j si�, Steve - nakaza� mu ostro ojciec.
- Czy z Pam wszystko w porz�dku?
- Tak, mamo. Nic jej nie jest. Wci�� jest w domu Swanson�w. Tylko �e
nic nie rozumie. �adna z nich nic nie rozumie, a ja wcale im si� nie dziwi�!
- Powiedzia�em ci, �eby� si� uspokoi�.
- Jestem zupe�nie spokojny, tato. Tyle �e w�ciek�y. Te dzieciaki nie maj�
zielonego poj�cia, co to jest czysta heroina, nie m�wi�c ju� o tym, gdzie
i jak j� sprzeda�!
- A ty wiesz co� na ten temat? - zapyta� oboj�tnie detektyw Fowler.
- Nie o mnie tu chodzi, gliniarzu!
- Powtarzam ci po raz ostatni, Steve: opanuj si� albo zamknij!
- Nie, tato! Przykro mi, ale nie mog�. Te palanty dosta�y anonimowy
telefon, �eby przeszuka� dom Swanson�w. Nie wiadomo, kto dzwoni� ani
dlaczego. Potem...
- Chwileczk�, m�ody cz�owieku! - przerwa� mu Fowler. - Po pierwsze nie
jeste�my palantami, a po drugie radz� ci, �eby� zechcia� uwa�a� na to, co m�wisz.
23
- On ma racj�, synu - popar� Andrew policjanta. - Jestem pewien, �e
pan Fowler wyja�ni nam, co si� sta�o. O co chodzi z tym telefonem, panie
Fowler? Podczas naszej rozmowy nie wspomnia� pan o nim ani s�owem.
- Tato, on ci nic nie powie!
- Nie wiem, panie Trevayne. Daj� panu s�owo honoru. Dziesi�� po si�d
mej dzi� wieczorem kto� zadzwoni� z informacj�, �e u Swanson�w pali si�
trawk� i �eby�my tam zajrzeli, to znajdziemy co� znacznie bardziej interesu
j�cego. Rozm�wca by� m�czyzn�, m�wi� do�� piskliwym g�osem. Pa�ska
c�rka by�a jedyn�, kt�r� wymieni� z nazwiska. Pojechali�my tam i zastali
�my cztery dziewczyny. Przyzna�y si�, �e wypali�y wsp�lnie jednego skr�ta
Nic wielkiego. Dow�dca patrolu chcia� zostawi� je w spokoju, ale jak tylko
odebrali�my jego meldunek, tamten facet zadzwoni� jeszcze raz i powiedzia�,
�eby�my sprawdzili skrzynk� na mleko na frontowej werandzie. Znale�li
�my tam dwie paczki czystej heroiny o szacunkowej warto�ci dwustu lub
dwustu pi��dziesi�ciu tysi�cy dolar�w. To bardzo powa�na sprawa.
- A jednocze�nie najbardziej przejrzyste i bezczelnie fa�szywe oskar
�enie, o jakim s�ysza�em. W dodatku ca�kowicie niewiarygodne. - Trevayne
spojrza� na zegarek. - M�j adwokat powinien dotrze� tutaj w ci�gu p� go
dziny. Jestem pewien, �e powie panu dok�adnie to samo. Zaczekam na niego,
ale przypuszczam, �e �ona chcia�aby pojecha� do domu Swanson�w. Nie ma
pan nic przeciwko temu?
Detektyw westchn�� g�o�no.
- Nie ma sprawy.
- Czy m�j syn mo�e j� odwie��?
- Jasne.
- Pozwoli pan zabra� j� do domu? - zapyta�a Phyllis Trevayne. - Na
wet wszystkie cztery...
- C�, s� pewne formalno�ci, kt�re...
- Niewa�ne, Phyl. Pojed� teraz do Swanson�w. Zadzwonimy do ciebie,
jak tylko zjawi si� tu Walter. O nic si� nie martw. Prosz�.
- Tato, czy nie powinienem zosta�? M�g�bym opowiedzie� Walterowi...
- Chc�, �eby� pojecha� z matk�. Kluczyki s�w samochodzie. Id�cie ju�.
Andrew Trevayne i detektyw Fowler czekali w milczeniu, a� matka i syn
wyjd� z pokoju. Kiedy drzwi zamkn�y si� za nimi, Trevayne wyj�� z kieszeni paczk� papieros�w. Pocz�stowa� oficera policji, kt�ry grzecznie odm�wi�.
- Nie, dzi�kuj�. Ostatnio przerzuci�em si� na orzeszki pistacjowe.
- Podziwiam pa�sk� determinacj�. Czy teraz zechcia�by pan mi wyja
�ni�, o co w tym wszystkim chodzi? Z pewno�ci� pan r�wnie� nie wierzy
w to, �e istnieje jakikolwiek zwi�zek mi�dzy tymi dziewcz�tami a heroin�?
- Dlaczego mia�bym tak uwa�a�? Zwi�zek wydaje si� oczywisty.
24
- Bo gdyby pan w to wierzy�, ju� by je pan zaaresztowa�. W�a�nie dla
tego, �e to takie oczywiste. Pan jednak podszed� do sprawy w bardzo nie
konwencjonalny spos�b.
- Rzeczywi�cie. - Fowler usiad� za biurkiem. - Ma pan racj�: nie wie
rz� w istnienie zwi�zku, ale z drugiej strony nie mog� zignorowa� namacal
nych dowod�w. Chyba nie musz� panu m�wi�, �e je�li wzi�� pod uwag�
okoliczno�ci, to ta historia cuchnie na kilometr.
- Co zamierza pan zrobi�?
- Mo�e to pana zdziwi, ale licz� na rad� pa�skiego adwokata.
- Co potwierdza s�uszno�� moich spostrze�e�.
- Istotnie. Nie wydaje mi si�, �eby�my znajdowali si� po przeciwnych
stronach, ale moja sytuacja jest nie do pozazdroszczenia. Mamy dowody,
kt�rych nie wolno mi lekcewa�y�. Z drugiej strony spos�b, w jaki weszli
�my w ich posiadanie, budzi powa�ne w�tpliwo�ci. Nie mog� zwali� wszyst
kiego na te dzieciaki, bo...
- Oskar�y�bym pana o nieuzasadnione aresztowanie. Mia�by pan po
wa�ne nieprzyjemno�ci.
- Spokojnie, panie Trevayne. Prosz� mnie nie straszy�. Z prawnego
punktu widzenia wszystkie dziewcz�ta, nie wy��czaj�c pa�skiej c�rki, przy
zna�y si� do za�ywania marihuany, co stanowi wykroczenie, ale tak ma�o
istotne, �e na pewno nie podj�liby�my �adnych oficjalnych krok�w. Jednak
ta druga sprawa to zupe�nie inna para kaloszy. Greenwich nie �yczy sobie
rozg�osu, a czysta heroina warto�ci �wier� miliona dolar�w oznacza choler
ny rozg�os. Woleliby�my tego unikn��.
Trevayne czu�, �e Fowler m�wi szczerze. To rzeczywi�cie by � problem. W dodatku nietrzymaj�cy si� kupy. Dlaczego komu� mia�oby a� tak bardzo zale�e� na fa�szywym oskar�eniu czterech dziewcz�t, �e zdecydowa� si� na utrat� ogromnej sumy pieni�dzy? Musia� to by� kto� o niespotykanej hojno�ci.
Phyllis Trevayne zesz�a po schodach i wesz�a do salonu. Jej m�� sta� przed szklan� �cian�, spogl�daj�c na rozci�gaj�ce si� poni�ej domu wody cie�niny. Ju� dawno min�a p�noc, a sierpniowy ksi�yc o�wietla� fale srebrnym blaskiem.
- Dziewcz�ta s�w pokojach go�cinnych. Na pewno nie zmru�� oka, bo
porz�dnie si� przestraszy�y. Zrobi� ci drinka?
- Bardzo prosz�. My�l�, �e nam obojgu przyda�oby si� co� mocniejszego.
Phyllis podesz�a do ma�ego baru po lewej stronie okna.
- Co teraz b�dzie?
- Walter uzgodni� wszystko z Fowlerem. Fowler ujawni fakt znalezienia
Paczek oraz to, �e natrafiono na nie dzi�ki anonimowemu informatorowi. Tego
25
nie da si� unikn��. Jednak nie poda �adnych nazwisk ani bli�szych danych, zas�aniaj�c si� dobrem �ledztwa. Je�li go przycisn�, powie, �e nie ma prawa szarga� dobrego imienia niewinnych os�b. Od dziewcz�t nie dowie si� niczego, co mog�oby mu si� przyda�.
- Rozmawia�e� ze Swansonami?
- Tak. Wpadli w panik�, ale Walter ich uspokoi�. Powiedzia�em im, �e
Jean zostanie u nas i przyjedzie do nich jutro albo pojutrze. Pozosta�e wyja
d� do domu z samego rana.
Phyllis poda�a mu drinka.
- Czy rozumiesz co� z tego?
- Ani troch�. Nie mo�emy doj��, o co w tym wszystkim chodzi. We
d�ug Fowlera i sier�anta, kt�ry odbiera� telefon, informator by� podstawio
ny. To oznacza, �e kr�g podejrzanych rozszerzy� si� do �adnych paru tysi�cy
os�b. No, mo�e troch� mniej, bo musia� to by� kto�, kto zna dom go�cinny
Swanson�w. Nazwa� go w�a�nie domem go�cinnym, a nie opisywa�, gdzie
stoi ani jak wygl�da.
- Ale dlaczego?
- Nie wiem. Mo�e kto� uwzi�� si� na Swanson�w? Naprawd� si� uwzi��,
decyduj�c si� na strat� �wier� miliona dolar�w. Albo...
- Chwileczk�, Andy - przerwa�a mu Phyllis, po czym powiedzia�a, sta
rannie dobieraj�c s�owa: - Cz�owiek, kt�ry dzwoni�, poda� nazwisko Pam,
nie Jean Swanson.
- Owszem, ale heroin� znaleziono w ich domu, nie w naszym.
- Rozumiem.
- A ja nie - odpar� Trevayne, podnosz�c szklank� do ust. - To tylko
domys�y. Walter prawdopodobnie ma racj�. Ktokolwiek to by�, zosta� pew
nie zaskoczony podczas przeprowadzania transakcji. Kiedy zjawi�y si� dziew
cz�ta, uzna�, �e zapewni� mu znakomite alibi.
- Nie potrafi�abym my�le� w taki spos�b.
- Ja te� nie potrafi�. Po prostu cytuj� Waltera.
Na kolisty podjazd przed domem zajecha� jaki� samoch�d.
- To na pewno Steve - powiedzia�a Phyllis. - Prosi�am go, �eby nie
wraca� zbyt p�no.
- W zwi�zku z czym post�pi� dok�adnie na odwr�t - zauwa�y� Trevay-
ne, zerkn�wszy na zegar stoj�cy na obramowaniu kominka. Ale nie b�dzie
�adnych wyk�ad�w, obiecuj�. Podoba�o mi si� jego zachowanie wczoraj wie
czorem. Mo�e powinien wyra�a� si� nieco bardziej ogl�dnie, ale przynaj
mniej nie by� zastraszony.
- Ja te� by�am z niego dumna. Zareagowa� jak nieodrodny syn swego ojca.
- Nie, po prostu nazwa� rzeczy po imieniu. Jak to si� m�wi, wali� pro
sto z mostu.
26
Otworzy�y si� drzwi i do holu wszed� Steven Trevayne. Sprawia� wra�enie czym� mocno poruszonego. Phyllis ruszy�a w stron� syna.
- Chwileczk�, mamo... Zanim do mnie podejdziesz, chc� wam co� po
wiedzie�. Wyszed�em od Swanson�w mniej wi�cej za kwadrans jedenasta.
Gliniarz podrzuci� mnie do �r�dmie�cia, do samochodu. Potem podjecha�em
po Ginny i zabra�em j� do Cos Cob Tavern. Dotarli�my tam oko�o wp� do
dwunastej. Wypi�em trzy piwa. �adnej trawki ani nic mocniejszego.
- Dlaczego nam to m�wisz? - zapyta�a Phyllis.
Wysoki ch�opak zawaha� si� wyra�nie.
- Wyszli�my jak�� godzin� temu. Przy samochodzie okaza�o si�, �e
w tym czasie kto� si� nim zaj��. Kto� rozla� na przednich fotelach whisky
albo wino, poci�� tapicerk� i rozsypa� zawarto�� popielniczek. Pomy�leli
�my, �e to jaki� idiotyczny kawa�... Odwioz�em Ginny i ruszy�em do domu.
Na skrzy�owaniu z autostrad� zatrzyma� mnie radiow�z. Nie przekroczy�em
szybko�ci, nikt mnie nie �ciga�. Po prostu stali na poboczu i zatrzymali mnie.
Pomy�la�em, �e mo�e co� im si� zepsu�o... Gliniarz poprosi� o prawo jazdy
i dow�d rejestracyjny, ale jak tylko wsadzi� nos do �rodka, zaraz kaza� mi
wysi���. Pr�bowa�em wyja�ni�, co si� sta�o, ale mi nie uwierzy�.
- Czy to by�a policja z Greenwich?
- Nie wiem, tato. Chyba nie, bo jeszcze nie wyjecha�em z Cos Cob.
- M�w dalej.
- Przeszuka� mnie, a jego kumpel przetrz�sn�� w�z, jakbym by� co naj
mniej �Francuskim ��cznikiem". My�la�em, �e zawioz� mnie na posterunek.
Nawet chcia�em, �eby to zrobili, bo przecie� by�em zupe�nie trze�wy i w og�
le. Ale oni zrobili co� innego. Sfotografowali mnie polaroidem, kiedy sta�em
w rozkroku oparty r�kami o mask�, a p�niej pierwszy gliniarz zapyta�, sk�d
jad�. Gdy mu powiedzia�em, wsiad� do radiowozu i po��czy� si� z kim�, a po
tem wr�ci� i zapyta�, czy dziesi�� mil wcze�niej nie potr�ci�em jakiego� star
szego faceta. Ja mu na to, oczywi�cie, �e nie, a on m�wi, �e ten facet le�y
w szpitalu w stanie krytycznym i...
- W jakim szpitalu? Jak si� nazywa ten cz�owiek?
- Tego nie powiedzia�.
- A ty nie zapyta�e�?
- Nie, tato. By�em nie�le wystraszony. Nikogo nie potr�ci�em. Nawet nie
widzia�em, �eby kto� szed� poboczem. Min�o mnie tylko kilka samochod�w.
- O m�j Bo�e... - szepn�a Phyllis Trevayne, spogl�daj�c na m�a.
- Co by�o potem?
- Drugi policjant zrobi� jeszcze par� zdj�� samochodu i zbli�enie mo
jej twarzy. Jeszcze widz� b�ysk flesza... Jezu, ale si� ba�em!... A potem,
jakby nigdy nic, kazali mi jec