7EW - Neal Stephenson
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 7EW - Neal Stephenson |
Rozszerzenie: |
7EW - Neal Stephenson PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 7EW - Neal Stephenson pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 7EW - Neal Stephenson Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
7EW - Neal Stephenson Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Część pierwsza
Epoka Jednego Księżyca
Siedem sióstr
Skauci
Pionierzy i Poszukiwacze
Dzień 56
Dzień 68
Dzień 73
Dzień 80
Dzień 90
Konsolidacja
Dzień 260
Dzień 287
Rozdzielenie Losów
Dzień 306
Dzień 333
Dzień 365
Część druga
Dzień 700
Białe Niebo
Kamienny Deszcz
Ymir
Endurance
Rozpadlina
Część trzecia
Pięć tysięcy lat później
Strona 3
Epilog
Podziękowania
Strona 4
Strona 5
Tytuł oryginału: Seveneves
Copyright © 2015 by Neal Stephenson
Copyright for the Polish translation © 2016 by Wydawnictwo MAG
Redakcja: Joanna Figlewska
Korekta: Urszula Okrzeja
Ilustracja na okładce: Dark Crayon
Opracowanie okładki: Piotr Chyliński
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń
ISBN 978-83-7480-713-5
Wydanie II
Wydawca: Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax 228 134 743
e-mail: [email protected]
www.mag.com.pl
Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk
spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
tel. 227 213 000
www.olesiejuk.pl
Skład wersji elektronicznej
[email protected]
Strona 6
Jaimemu, Marii, Marcowi i Jeffowi.
Strona 7
Część pierwsza
Strona 8
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
Epoka Jednego Księżyca
Księżyc eksplodował bez uprzedzenia i bez żadnego widocznego
powodu. Jeden dzień dzielił go od pełni. Była godzina 05:03:12 czasu
UTC. W późniejszym okresie chwilę tę przyjęto nazywać A+0.0.0 lub po
prostu „Dniem Zero”.
Astronom-amator z Utah był pierwszym człowiekiem na Ziemi, który
zdał sobie sprawę, że dzieje się coś niezwykłego. Chwilę wcześniej
dostrzegł plamę wykwitającą w rejonie formacji Reiner Gamma,
w pobliżu księżycowego równika. Przypuszczając, że ma przed sobą
obłok pyłu wzniecony uderzeniem meteorytu, wyjął telefon i zaczął
wysyłać doniesienie o wydarzeniu na swojego bloga, poruszając
zesztywniałymi kciukami (znajdował się wysoko w górach, gdzie
powietrze było równie przejrzyste jak zimne) najszybciej, jak potrafił,
żeby tylko zagwarantować sobie palmę pierwszeństwa. Inni
astronomowie wkrótce zwrócą teleskopy na tę samą chmurę pyłu –
może nawet już to robili! – ale on, jeśli tylko będzie odpowiednio szybko
przebierał kciukami, pierwszy zawiadomi świat o swoim odkryciu.
Zdobędzie sławę. Jeżeli meteoryt zostawił po sobie widoczny krater,
może nawet nazwą go na jego cześć.
Jego nazwisko zostało zapomniane. Prawdę mówiąc, domniemany
krater przestał istnieć, zanim jeszcze jego odkrywca zdążył na dobre
wyciągnąć telefon. Razem z nim przestał zresztą istnieć cały Księżyc.
Kiedy astronom schował telefon i znów przytknął oko do okularu,
zaklął pod nosem, ponieważ pole widzenia wypełniła brunatna plama;
musiał niechcący trącić przyrząd, układ optyczny rozjechał się i zgubił
ostrość. Zaczął kręcić pokrętłem ostrości. Nie pomagało.
W końcu odsunął się od teleskopu i gołym okiem spojrzał na miejsce,
w którym powinien znajdować się Księżyc. W tym momencie przestał
być naukowcem dysponującym wiedzą zastrzeżoną dla wybranych i stał
Strona 9
się jednym z milionów mieszkańców obu Ameryk, którzy
z zaskoczeniem i nabożnym lękiem śledzili najbardziej niezwykły
widok, jaki człowiek kiedykolwiek oglądał na niebie.
Kiedy w filmie planeta eksploduje, zmienia się w ognistą kulę i po
prostu przestaje istnieć. Z Księżycem było inaczej. Agent (bo tak ludzie
nauczyli się nazywać tajemniczy czynnik odpowiedzialny za jego
zniszczenie) z całą pewnością wyzwolił ogromną ilość energii, nie dość
jednak dużą, żeby spopielić całą księżycową materię.
Wedle najpowszechniej przyjętej teorii zaobserwowany przez
astronoma z Utah obłoczek pyłu był skutkiem zderzenia. Inaczej
mówiąc, pewien czynnik zewnętrzny (zwany z angielska „Agentem”)
przebił powierzchnię Księżyca, wniknął głęboko do jego wnętrza,
a następnie uwolnił przenoszoną energię – albo, co jest równie
prawdopodobne, po prostu przebił się na wylot, wyzwalając po drodze
dostateczną ilość energii, żeby doprowadzić do rozpadu planety. Według
innej hipotezy Agent – w czasach prehistorycznych pogrzebany we
wnętrzu Księżyca przez obcych – był urządzeniem zaprogramowanym
na detonację w chwili wystąpienia określonych warunków.
Tak czy inaczej, skutki były dwojakiej natury: po pierwsze, Księżyc
rozpękł się na siedem dużych odłamków i niezliczone mrowie
mniejszych; po drugie, odłamki te odsunęły się od siebie wystarczająco
daleko, żeby dało się je postrzegać jako odrębne obiekty (olbrzymie,
chropowate głazy), a zarazem nie dość daleko, by to rozproszenie
postępowało. Szczątki Księżyca utworzyły spętane siłą przyciągania
skupisko gigantycznych głazów, które po chaotycznie wykreślonych
orbitach okrążały wspólny środek ciężkości.
Ten punkt – niegdysiejszy środek Księżyca, teraz zaś wyłącznie
abstrakcyjny punkt w przestrzeni – nadal krążył wokół Ziemi, dokładnie
tak samo, jak czynił to od miliardów lat. Od tej pory, ilekroć mieszkańcy
Ziemi spoglądali w nocne niebo, zamiast Księżyca widzieli w jego
miejscu konstelację wolno koziołkujących białych złomów skalnych.
Ściśle rzecz biorąc, to właśnie zobaczyli, gdy opadł kurz, bo przez
pierwsze kilka godzin zamiast Księżyca widoczna była nieco większa od
niego chmura pyłu, która przed świtem poczerwieniała i na oczach
zdumionego astronoma-amatora zaszła za zachodnim widnokręgiem
Utah. Azja przez całą noc mogła oglądać plamę w księżycowym kolorze,
Strona 10
w której pomału wyróżniały się jaśniejsze plamy, gdy drobinki kurzu
zaczęły grawitować ku najbliższym cięższym odłamkom. Europa,
a później także Ameryka mogły już rozkoszować się wyraźnym
widokiem nowego stanu rzeczy: w miejscu, w którym powinien
znajdować się Księżyc, po niebie szybowało siedem olbrzymich głazów.
* * *
Zanim luminarze nauki, dowódcy wojskowi i przywódcy polityczni
zaczęli używać słowa „Agent” na określenie tego czegoś, co rozerwało
Księżyc na kawałki, hasło to w umyśle przeciętnego członka opinii
publicznej budziło skojarzenia głównie na poziomie filmów klasy B –
z „tajnym agentem” lub „agentem FBI”. Osobnicy bardziej obyci
z językiem nauk ścisłych mogli używać go również na określenie
niektórych substancji chemicznych – na przykład „cleaning agent”, czyli
„środek czyszczący”. Tymczasem najlepsze przybliżenie znaczenia, jakie
słowo to miało już na zawsze przyjąć, można znaleźć w anglojęzycznej
nomenklaturze szermierczej. Kiedy na treningu jeden z uczestników
przeprowadza natarcie, drugi zaś się przed nim broni, napastnika
nazywa się „agentem”, broniącego zaś „patientem”. Agent działa. Patient
pozostaje bierny. W tym konkretnym przypadku agent o nieznanym
charakterze oddziałał na Księżyc. Księżyc i zamieszkująca
podksiężycowe królestwo ludzkość stali się biernymi ofiarami tego
działania. Być może za jakiś czas ludzie przebudzą się, sami zaczną
działać i również staną się agentami – na razie jednak i przez wiele,
wiele lat w przyszłości mieli pozostać biernymi patientami.
Strona 11
Siedem sióstr
Rufus MacQuarie obserwował to wszystko na niebie ponad Górami
Brooksa na północy Alaski. Miał tam kopalnię. W pogodne noce
wjeżdżał pikapem na szczyt tej samej góry, którą za dnia on i jego ludzie
patroszyli, wypakowywał przywieziony na skrzyni ładunkowej teleskop
(dwunastocalowe szkło marki Cassegrain), rozstawiał go na wierzchołku
i patrzył w gwiazdy. Kiedy robiło się niedorzecznie zimno, chował się
w kabinie samochodu (nie gasił silnika) i tak długo przytykał dłonie do
wylotów dmuchawy, aż odzyskiwał czucie w palcach. Potem zaś,
czekając, aż rozgrzeje się także reszta jego ciała, zatrudniał
zmartwychwstałe palce do nawiązywania kontaktów z przyjaciółmi,
rodziną i nieznajomymi na całej Ziemi.
Oraz poza nią.
Kiedy Rufus doszedł w końcu do wniosku, że Księżyc naprawdę
eksplodował, uruchomił aplikację podającą położenie rozmaitych ciał
niebieskich – tych naturalnych i tych stworzonych przez człowieka.
Sprawdził pozycję ISS, Międzynarodowej Stacji Kosmicznej: bujała się na
nieboskłonie na wysokości dwustu sześćdziesięciu mil, dwa tysiące mil
na południe od miejsca, w którym się znajdował.
Położył sobie na kolanie małe urządzenie, które samodzielnie
zmajstrował w swoim niewielkim warsztacie (składało się z klucza
telegraficznego, który – na oko – mógł mieć dobre sto pięćdziesiąt lat,
zamontowanego na wyprofilowanej plastikowej płytce mocowanej do
kolana za pomocą haczyka i pętelki) i zaczął pośpiesznie wystukiwać
kropki i kreski. Przymocowana do zderzaka długa i giętka antena
wysyłała je do gwiazd.
Dwa tysiące mil na południe od niego na wysokości dwustu
sześćdziesięciu mil kropki i kreski popłynęły z tanich głośników
umocowanych plastikowymi obejmami do rury w ciasnym,
puszkokształtnym module stanowiącym część składową
Strona 12
Międzynarodowej Stacji Kosmicznej.
* * *
Na jednym końcu ISS tkwiła przytwierdzona do niej kartoflowata
asteroida o nazwie Amalthea. Gdyby – co było niezwykle mało
prawdopodobne – przetransportować ją na Ziemię i ostrożnie położyć
na boisku do piłki nożnej, sięgnęłaby od jednego pola karnego do
drugiego i całkowicie przykryła koło środkowe. Krążyła wokół Słońca
przez cztery i pół miliarda lat niewidoczna gołym okiem ani przez
teleskop. Jej orbita była bardzo zbliżona do ziemskiej, co w używanej
przez astronomów klasyfikacji kwalifikowało ją jako asteroidę klasy
Arjuna. Ze względu na bliskość Ziemi Arjuny odznaczały się wysokim
prawdopodobieństwem wejścia w ziemską atmosferę i spadnięcia
w zamieszkanych rejonach globu, ale zarazem stosunkowo łatwo było je
znaleźć i przechwycić. Z tych też dwóch powodów – jednego złego,
drugiego dobrego – Arjuny skupiały na sobie uwagę astronomów.
Pięć lat wcześniej Amaltheę wypatrzył rój uzbrojonych w teleskopy
satelitów wystrzelonych na orbitę przez Arjuna Expeditions – firmę
z Seattle założoną przez zespół inżynierów-miliarderów z myślą
o pozyskiwaniu z asteroid surowców naturalnych. Ponieważ została
rozpoznana jako obiekt niebezpieczny (prawdopodobieństwo jej
zderzenia z Ziemią w najbliższych stu latach określono na 0,01
procenta), wystrzelono kolejny rój satelitów z zadaniem pochwycenia
jej w sieć i sprowadzenia na orbitę geosynchroniczną (od tej pory miała
obiegać nie Słońce, lecz Ziemię), którą następnie stopniowo dopasowano
do orbity ISS.
Przez ten czas planowa rozbudowa stacji postępowała stale, choć
niezbyt szybko. Na obu końcach ISS doczepiono nowe moduły:
przysłane rakietami dmuchane kapsuły i metalowe puszki
z powietrzem. Na dziobie stacji (gdyby wyobrazić ją sobie jako
w przybliżeniu ptakokształtny obiekt latający wokół Ziemi) zbudowano
dom dla Amalthei i górniczego przyczółka, który w przyszłości miał
wokół niej wyrosnąć. Na rufie dobudowano tymczasem torus – moduł
mieszkalny w kształcie pączka z dziurką, mierzący około czterdziestu
Strona 13
metrów średnicy i wirujący jak karuzela, dzięki czemu w jego wnętrzu
panowała skromna namiastka ciążenia.
W którymś momencie podczas tych rozlicznych ulepszeń starowinkę
przestano nazywać Międzynarodową Stacją Kosmiczną czy ISS
i przechrzczono na „Izzy”. Może za sprawą przypadku, a może nie,
przezwisko to zostało spopularyzowane w okresie, gdy dwiema
końcówkami stacji zarządzały kobiety: Dinah Macquarie (piąte dziecko
i jedyna córka Rufusa) nadzorowała wydarzenia zachodzące w części
dziobowej, a Ivy Xiao – głównodowodząca całej ISS – urzędowała
w torusie na „rufie”.
Większość czasu nieprzeznaczonego na sen Dinah spędzała na
przedzie Izzy, w małym pomieszczeniu roboczym („mój warsztat”,
mówiła o nim), skąd przez kwarcowe okienko mogła podglądać
Amaltheę („moją dziewczynę”, jak ją nazywała). Amalthea składała się
z niklu i żelaza: ciężkie pierwiastki najprawdopodobniej pogrążyły się
w głębi prastarej rozpalonej planety, która następnie – dawno temu –
uległa zniszczeniu w jakiejś pierwotnej katastrofie kosmicznej (inne
asteroidy składały się z lżejszych substancji). I tak jak z powodu swojej
ziemiopodobnej orbity Amalthea była zarówno poważnym
zagrożeniem, jak i obiecującą kandydatką do eksploatacji, tak i wysoka
zawartość ciężkich metali z jednej strony diabelnie utrudniała
manewrowanie nią w Układzie Słonecznym, z drugiej zaś czyniła z niej
wdzięczny obiekt badań.
Niektóre asteroidy składały się głównie z wody, którą można było
pozyskać do spożycia przez ludzi lub rozbić na tlen i wodór
wykorzystywane następnie jako paliwo rakietowe. Inne obfitowały
w cenne kruszce, które po wydobyciu i przetransportowaniu na Ziemię
trafiały do sprzedaży. Wytopione z Amalthei nikiel i żelazo mogły zostać
użyte do budowy orbitalnych kapsuł mieszkalnych. Jednakże tego
rodzaju przedsięwzięcie zakrojone na skalę większą niż skromny pilotaż
wymagałoby opracowania zupełnie nowej technologii. Zatrudnienie
górników nie wchodziło w grę: wysłanie ich na orbitę, a następnie
utrzymanie tam przy życiu byłoby zbyt kosztowne. Oczywistym
rozwiązaniem było więc użycie robotów. Dinah została skierowana na
Izzy, żeby przygotować grunt pod budowę laboratorium robotyki, które
docelowo miało zatrudniać sześcioro pracowników. Waszyngtońskie
Strona 14
wojenki budżetowe zredukowały jego personel do jednej osoby.
Co zresztą bardzo Dinah odpowiadało. Dorastała w surowych
okolicach, przeprowadzając się wraz z ojcem (Rufusem), matką
(Catherine) i czwórką braci do odludnych kopalni w takich miejscach jak
alaskańskie Góry Brooksa, pustynia Karoo w Afryce Południowej czy
Pilbara w zachodniej Australii. Jej akcent do dziś zdradzał ślady tej
wędrówki. Zamiast chodzić do szkół, uczyła się w domu pod kierunkiem
rodziców oraz licznych sprowadzanych do niej nauczycieli, z których
żaden nie zagrzał miejsca dłużej niż rok. Catherine nauczyła ją
subtelności gry na fortepianie i artystycznego składania serwetek, Rufus
zaś matematyki, historii wojskowości, alfabetu Morse’a, latania
samolotem w dziczy oraz wysadzania różnych rzeczy w powietrze –
a wszystko to, zanim skończyła dwanaście lat, kiedy to rodzina
przegłosowała przy obiedzie, że Dinah jest zbyt bystra i niesforna, żeby
marnować się w kolejnych osadach górniczych. A ponieważ całkiem
nieźle im się powodziło (z czego wcześniej nie zdawała sobie sprawy),
mogli sobie pozwolić na wysłanie jej do szkoły z internatem na
wschodnim wybrzeżu Stanów.
W szkole okazało się, że świetnie gra w piłkę nożną, i przekuła ten
talent w stypendium sportowe na University of Pennsylvania. Kiedy na
drugim roku zerwanie więzadła krzyżowego w prawym kolanie zmusiło
ją do porzucenia marzeń o poważnej karierze sportowej, na serio
zainteresowała się geologią. Ta nowa pasja, górnicza przeszłość oraz
trzyletni związek z chłopakiem uwielbiającym konstruować roboty
uczyniły z niej idealną kandydatkę na stanowisko, które obecnie
piastowała. W ścisłej współpracy z pozostawionymi na terra firma
maniakami robotyki (naukowcami z uniwersytetu, wolnymi strzelcami
ze społeczności hakerskiej oraz personelem Arjuna Expeditions)
programowała, testowała i oceniała prawdziwą robocią menażerię,
której najmniejsi przedstawiciele mieli rozmiary karalucha, najwięksi
zaś cocker spaniela, a wszyscy zostali przystosowani do pełzania po
powierzchni Amalthei, analizowania jej składu chemicznego, wycinania
jej skrawków i przenoszenia ich do pieca hutniczego, który – podobnie
jak wszystko inne w tym miejscu – został zaprojektowany specjalnie
z myślą o funkcjonowaniu w kosmosie. Wychodzące z niego metalowe
wlewki z trudem sprawdzały się w roli przycisków do papieru, były
Strona 15
jednak pierwszymi półfabrykatami hutniczymi uzyskanymi na orbicie,
w związku z czym przyciskały niezwykle ważne papiery na biurkach
miliarderów w całej Dolinie Krzemowej. Były o wiele cenniejsze jako
pretekst do konwersacji oraz symbol statusu niż jako prawdziwy towar.
Rufus – zatwardziały radioamator starej daty, który wciąż
porozumiewał się alfabetem Morse’a z kurczącą się gromadką przyjaciół
na całym świecie – zwrócił uwagę, że komunikacja radiowa pomiędzy
Ziemią i Izzy jest w gruncie rzeczy bardzo prosta: miał cel w zasięgu
wzroku (przynajmniej wówczas, gdy Izzy przelatywała mu nad głową),
a dzieląca ich odległość była wedle radioamatorskich standardów
niczym. Zmontowanie prostego aparatu nadawczo-odbiorczego na
podstawie wskazówek taty nie stanowiło problemu dla Dinah, stale
obracającej się wśród lutownic i elektronicznych stołów warsztatowych
– przypięty plastikowymi obejmami do ściany zwieszał się nad jej
stanowiskiem pracy i syczał białym szumem, który na co dzień ginął
w donośnym ryku systemu wentylacyjnego. Czasem jednak odbiornik
popiskiwał.
Człowiek, który kilka minut po rozpadnięciu się Księżyca wyszedłby
z Izzy w przestrzeń kosmiczną po stronie Dinah, zobaczyłby przede
wszystkim Amaltheę: ogromną poskręcaną bryłę metalu, w niektórych
miejscach wciąż przykurzoną kosmicznym drobiazgiem, który na
przestrzeni tysiącleci dostał się w zasięg jej skromniutkiego pola
grawitacyjnego, w innych oczyszczoną i błyszczącą. Na jej powierzchni
uwijały się dziesiątki robocików należących do czterech odrębnych
„gatunków”: jeden przypominał węża, drugi poruszał się bokiem jak
krab, trzeci wyglądał jak kopuła geodezyjna, a czwarty jak rój owadów.
Wszystkie rzucały na Amaltheę odrobinę światła, a to dzięki niebieskim
i białym diodom świecącym, które pozwalały Dinah śledzić ich ruch;
laserom, którymi skanowały powierzchnię; oraz oślepiającym
fioletowym łukom plazmowym, którymi od czasu do czasu wrzynały się
w głąb asteroidy. Izzy znajdowała się akurat w cieniu Ziemi, po nocnej
stronie planety, toteż poza tymi punkcikami blasku jedynym źródłem
iluminacji Amalthei był snop światła z kwarcowego okienka przy
stanowisku pracy Dinah.
Jej głowa z krótko przyciętą strzechą blond włosów ledwie mieściła
się w iluminatorze. Dinah nigdy nie przywiązywała wielkiej wagi do
Strona 16
swojego wyglądu. W osiedlu górniczym bracia zawsze się z niej śmiali,
gdy eksperymentowała z ciuchami i kosmetykami. Kiedy w szkolnej
księdze pamiątkowej nazwano ją „chłopczycą”, potraktowała to jak
strzał ostrzegawczy i przeszła w fazę bardziej dziewczęcą, która
w sposób naturalny przeciągnęła się przez okres nastoletni aż do wieku
lat dwudziestu paru, gdy Dinah zaczęła się z kolei martwić tym, by inni
inżynierowie traktowali ją poważnie. Trafiwszy na Izzy, automatycznie
trafiła do Internetu – zarówno za sprawą wywiadów (starannie
reżyserowanych przez dział public relations w NASA), jak i fotek
robionych ukradkiem przez innych astronautów. Długie włosy, które
w stanie nieważkości unosiły się puszystą chmurą wokół jej głowy,
w końcu jej się znudziły, więc po kilku tygodniach upychania ich pod
czapeczkami bejsbolowymi doszła do wniosku, że najlepsza będzie
krótka fryzura. Nowe uczesanie wywołało całe terabajty internetowych
komentarzy ze strony mężczyzn (a także nielicznych kobiet), którzy
najwyraźniej cierpieli na nadmiar wolnego czasu.
Podobnie jak zazwyczaj, teraz także siedziała przed monitorem, na
którym linie kodu komputerowego opisywały zachowanie jej robotów.
Przeciętny programista musi napisać kod, skompilować go, a następnie
uruchomić, żeby się przekonać, czy program spełnia założenia. Dinah
pisała kod, transmitowała go bezpośrednio do robotów krzątających się
po powierzchni Amalthei i wyglądała przez okno, żeby sprawdzić, czy
wszystko działa, jak należy. Najwięcej uwagi poświęcała tym
pracującym najbliżej okna, przez co wykształcił się swoisty mechanizm
doboru naturalnego: robociki skupiające się pod czujnym błękitnookim
spojrzeniem matki stawały się coraz mądrzejsze, tym zaś, które błąkały
się samopas po ciemnej stronie asteroidy, inteligencji nie przybywało.
Tak czy inaczej, Dinah od paru godzin poświęcała uwagę albo
monitorowi komputera, albo samym robotom – do chwili gdy
z zawieszonego na ścianie odbiornika dobiegła seria popiskiwań, bo
wtedy na chwilę się zdekoncentrowała i zapatrzyła w dal, a jej mózg
automatycznie przełożył kropki i kreski na litery i cyfry: sygnał
wywoławczy ojca.
– Nie teraz, tatku – mruknęła.
Targnęły nią wyrzuty sumienia, gdy zerknęła na otrzymany od taty
dębowo-mosiężny klucz telegraficzny – kupiony za duże pieniądze
Strona 17
wiktoriański zabytek, o który Rufus stoczył na eBayu zaciętą walkę
z armią dekoratorów wnętrz i kustoszów muzeów techniki.
SPÓJRZ NA KSIĘŻYC
– Nie teraz, tatku. Wiem, że Księżyc jest bardzo ładny, ale w tej chwili
debuguję metodę...
A WŁAŚCIWIE TO CO Z NIEGO ZOSTAŁO
– Że co?
Dinah przystawiła twarz do okna i wykręciła szyję w poszukiwaniu
Księżyca. Zobaczyła, co z niego zostało. I wszechświat się zmienił.
* * *
Nazywał się doktor Dubois Jerome Xavier Harris. Francuskie pierwsze
imię zawdzięczał swoim luizjańskim przodkom ze strony matki.
Harrisowie byli czarnymi z Kanady, których przodkowie przybyli do
Toronto w czasach niewolnictwa. Jerome i Xavier to z kolei imiona
świętych – na wszelki wypadek dostał aż dwóch patronów, nie jednego.
Rodzina osiedliła się po obu stronach granicy w rejonie Detroit-Windsor.
W szkole – co było do przewidzenia – dorobił się przezwiska Doob; byli
jeszcze wtedy za młodzi, żeby wiedzieć, że „doobie” to slangowe
określenie skręta z marihuaną. Ostatnio znakomita większość ludzi
nazywała go „Doc Dubois”, a to za sprawą jego częstych występów
w telewizji, gdzie tak właśnie zwracali się do niego gospodarze talk-show
i dziennikarze prowadzący z nim wywiady. Jego zadanie w telewizji
polegało na tłumaczeniu zwykłym widzom zagadnień z zakresu nauk
ścisłych; pełnił dzięki temu rolę piorunochronu dla ludzi, którzy nie
potrafili się pogodzić z implikacjami nauki odnośnie do ich
światopoglądu i sposobu życia i wykazywali absolutnie kretyńską
pomysłowość w wynajdywaniu sposobów na zaprzeczanie faktom.
W środowisku akademickim na przykład, kiedy prowadził sympozja
astronomiczne i pisał artykuły do prasy naukowej, był – naturalnie –
doktorem Harrisem.
Kiedy Księżyc eksplodował, Harris uczestniczył w przyjęciu
połączonym ze zbiórką pieniędzy urządzonym na dziedzińcu Caltech
Athenaeum. Na początku wieczoru Księżyc był zajadle zimnym kręgiem
Strona 18
sinobiałego światła wschodzącym nad Chino Hills. Laik pomyślałby, że
to dobra noc na obserwacje astronomiczne (przynajmniej jak na
południową Kalifornię), ale doktor Harris okiem profesjonalisty
dostrzegł delikatną nieostrość zarysu księżycowej tarczy i już wiedział,
że wycelowanie w nią teleskopu nie miałoby sensu – w każdym razie nie
w celach naukowych, bo przecież efekt propagandowy
i popularyzatorski to zupełnie co innego. Zdarzało mu się czasem
występować bardziej w duchu Doca Dubois i organizować gwiezdne
zloty, na których astronomowie-amatorzy rozstawiali teleskopy w Eaton
Canyon Park, żeby podglądać miłe oku przeciętnego widza obiekty:
Księżyc, pierścienie Saturna czy księżyce Jowisza. Ta noc doskonale
nadawałaby się na taką właśnie imprezę.
On jednak chwilowo miał inne zajęcie: popijał dobre czerwone wino
w towarzystwie zamożnych ludzi, głównie luminarzy świata
nowoczesnych technologii, i wcielał się w rolę Doca Dubois,
dobrodusznego popularyzatora nauki, gwiazdy telewizji i Twittera, na
którym miał cztery miliony wielbicieli. Umiał ocenić swoją publiczność.
Wiedział, że inżynierowie, którzy do swoich miliardów doszli ciężką
samodzielną pracą, lubią się spierać; że arystokracja z Pasadeny tego nie
lubi; oraz że żony przedstawicieli kalifornijskiej socjety lubią słuchać
wykładów, o ile wykłady te są krótkie i zabawne. Zdawał sobie również
sprawę, że ma tych ludzi oczarować, nic więcej, po to tylko, by później
przekazać ich w ręce zawodowych kwestarzy.
Wracał właśnie do baru po kolejny kieliszek pinot noir –
stuprocentowy Doc Dubois, poklepujący ludzi po plecach, przybijający
żółwiki i promieniejący szerokim uśmiechem – gdy wtem jednemu
z gości wyraźnie zaparło dech w piersi. Wszyscy zwrócili się ku niemu;
Doob obawiał się nawet, że nieszczęśnik padł ofiarą jakiejś zbłąkanej
kuli lub podobnego nieszczęścia: stał całkowicie nieruchomo,
sparaliżowany w pół kroku, z zadartą głową. Jakaś kobieta spojrzała
tam, gdzie on, i zaczęła krzyczeć.
Doob stał się wówczas jednym z zapewne kilku milionów ludzi na
ciemnej stronie naszego globu, których widok nieba wprawił we wstrząs
tak głęboki, że ośrodki w ich mózgach odpowiedzialne za funkcje
wyższe, takie jak mówienie, uległy wyłączeniu. Pierwszym, co przyszło
mu do głowy (znajdowali się przecież na przedmieściach Los Angeles),
Strona 19
było to, że ma przed sobą czarny ekran projekcyjny, rozpostarty
(dyskretnie i potajemnie) nad sąsiednią posiadłością, na którym ogląda
wyświetlane z ukrytego rzutnika hollywoodzkie efekty specjalne. Nikt
go wprawdzie nie uprzedził, że szykuje się tego rodzaju pokaz, ale
przecież mógł to być jakiś niewiarygodnie udziwniony pomysł na
zbieranie funduszy. Albo element jakiejś produkcji filmowej.
Do rzeczywistości przywołały go elektroniczne melodyjki dobiegające
z mnóstwa telefonów – w tym także jego własnego. Porodowy krzyk
nowej ery.
* * *
Ivy Xiao, głównodowodząca Izzy, prawie nie opuszczała torusa na rufie
– po części dlatego, że tam właśnie mieściło się jej biuro, po części zaś
dlatego, że była bardziej podatna na chorobę kosmiczną, niżby chciała
przyznać. To fizyczne rozdzielenie – Ivy w torusie, a Dinah na dziobie,
blisko Amalthei – zdaniem wielu ludzi w sposób symboliczny
odwzorowywało dzielącą je różnicę, która w rzeczywistości wcale nie
istniała. Owszem, kontrastów nie brakowało – poczynając chociażby od
wyglądu: Ivy była o cztery cale wyższa, zbudowana jak siatkarka i miała
długie, czarne włosy, okiełznywane poprzez zaplecenie ich w warkocz,
którego końcówkę wciskała następnie pod kołnierz kombinezonu.
Pochodziła z Los Angeles, była jedynaczką i miała niezwykle
nerwowych rodziców. Dzięki znakomitym wynikom egzaminów,
udziałowi w piknikach naukowych i świetnej grze w siatkówkę dostała
się do Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis, po czym zrobiła
jeszcze doktorat z fizyki stosowanej w Princeton, zanim wojsko
upomniało się o obowiązkowe lata służby, którymi miała odpłacić za
swoją edukację. Zgłębiwszy tajniki pilotażu śmigłowców, większość
czasu poświęciła programowi szkolenia astronautów, w którym zresztą
szybko awansowała. W przeciwieństwie do większości astronautów –
naukowców i inżynierów specjalizujących się w wąskich dziedzinach
wiedzy, wykonujących na orbicie ściśle zaplanowane badania – Ivy, ze
swoją lotniczą przeszłością, pełniła także rolę pilota, umiała bowiem
kierować rakietami. Czasy promów kosmicznych dawno minęły i nikt
Strona 20
już nie musiał sprowadzać wahadłowców na ziemię, ale
w manewrowaniu statkami kosmicznymi na orbicie i cumowaniu ich do
stacji idealnie sprawdzał się człowiek łączący motorykę pilota
helikoptera ze ścisłym umysłem fizyka.
Kwalifikacje miała więc Ivy imponujące, wręcz odpychające dla ludzi,
którym takie rzeczy imponują. Dinah one nie imponowały, pozostawała
na nie obojętna, a jej swobodny sposób bycia w kontaktach z Ivy bywał
przez postronnych obserwatorów interpretowany jako przejaw braku
szacunku. Dramatyczny wizerunek dwóch bardzo różnych od siebie
kobiet trwających w permanentnym sporze sprzedawał się znacznie
lepiej niż prawda. Dinah i Ivy nie mogły się nadziwić wysiłkom
personelu Izzy i pracowników naziemnego ośrodka kontroli lotów
zmierzającym do zasypania dzielącej je nieistniejącej przepaści – albo,
co było znacznie mniej zabawne, do wykorzystania ich rzekomego
konfliktu w iście bizantyjskich intrygach politycznych.
Cztery godziny po eksplozji Księżyca Dinah, Ivy i pozostałych
dziesięcioro członków załogi Międzynarodowej Stacji Kosmicznej
spotkali się w Bananie, jak nazywano najdłuższy nieprzerwany odcinek
wirującego torusa, poszatkowanego poza tym na kawałki dostatecznie
krótkie, żeby mózg był w stanie przekonać oko, że podłoga jest płaska,
a siła grawitacji zwrócona tylko w jednym kierunku. Banan – zajmujący
około pięćdziesięciu stopni na łuku okręgu – był jednak na tyle długi, że
podłoga w oczywisty sposób się zakrzywiała i „grawitacja” przy jednym
jego końcu miała kierunek wyraźnie inny niż przy drugim.
Zainstalowany w Bananie długi stół konferencyjny również był
stosownie zakrzywiony i ludzie zasiadający na jednym jego końcu
postrzegali drugi jako znajdujący się „wyżej”, mimo że kiedy
przemieszczali się w jego stronę, nie mieli wrażenia, że brną pod górę.
Nowicjusze zwykle spodziewali się, że przedmiot położony w dowolnym
miejscu na stole powinien sturlać się lub zsunąć wprost do nich.
Ściany miały odcień jasnożółty. Tradycyjna bateria szwankującego
sprzętu audiowizualnego miała przekazywać na żywo obraz i dźwięk
z Ziemi, teoretycznie umożliwiając prowadzenie telekonferencji
z Houston, Bajkonurem i Waszyngtonem.
Kiedy o godzinie A+0.0.4 (zero lat, zero dni i cztery godziny od chwili,
gdy Agent oddziałał na Księżyc) rozpoczęło się spotkanie, nic nie