7EW - Neal Stephenson

Szczegóły
Tytuł 7EW - Neal Stephenson
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7EW - Neal Stephenson PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7EW - Neal Stephenson PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7EW - Neal Stephenson - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Część pierwsza Epoka Jednego Księżyca Siedem sióstr Skauci Pionierzy i Poszukiwacze Dzień 56 Dzień 68 Dzień 73 Dzień 80 Dzień 90 Konsolidacja Dzień 260 Dzień 287 Rozdzielenie Losów Dzień 306 Dzień 333 Dzień 365 Część druga Dzień 700 Białe Niebo Kamienny Deszcz Ymir Endurance Rozpadlina Część trzecia Pięć tysięcy lat później Strona 3 Epilog Podziękowania Strona 4 Strona 5 Tytuł oryginału: Seveneves Copyright © 2015 by Neal Stephenson Copyright for the Polish translation © 2016 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja na okładce: Dark Crayon Opracowanie okładki: Piotr Chyliński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-713-5 Wydanie II Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 e-mail: [email protected] www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 213 000 www.olesiejuk.pl Skład wersji elektronicznej [email protected] Strona 6 Jaimemu, Marii, Marcowi i Jeffowi. Strona 7 Część pierwsza Strona 8 Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym Epoka Jednego Księżyca Księżyc eksplodował bez uprzedzenia i bez żadnego widocznego powodu. Jeden dzień dzielił go od pełni. Była godzina 05:03:12 czasu UTC. W późniejszym okresie chwilę tę przyjęto nazywać A+0.0.0 lub po prostu „Dniem Zero”. Astronom-amator z Utah był pierwszym człowiekiem na Ziemi, który zdał sobie sprawę, że dzieje się coś niezwykłego. Chwilę wcześniej dostrzegł plamę wykwitającą w rejonie formacji Reiner Gamma, w pobliżu księżycowego równika. Przypuszczając, że ma przed sobą obłok pyłu wzniecony uderzeniem meteorytu, wyjął telefon i zaczął wysyłać doniesienie o wydarzeniu na swojego bloga, poruszając zesztywniałymi kciukami (znajdował się wysoko w górach, gdzie powietrze było równie przejrzyste jak zimne) najszybciej, jak potrafił, żeby tylko zagwarantować sobie palmę pierwszeństwa. Inni astronomowie wkrótce zwrócą teleskopy na tę samą chmurę pyłu – może nawet już to robili! – ale on, jeśli tylko będzie odpowiednio szybko przebierał kciukami, pierwszy zawiadomi świat o swoim odkryciu. Zdobędzie sławę. Jeżeli meteoryt zostawił po sobie widoczny krater, może nawet nazwą go na jego cześć. Jego nazwisko zostało zapomniane. Prawdę mówiąc, domniemany krater przestał istnieć, zanim jeszcze jego odkrywca zdążył na dobre wyciągnąć telefon. Razem z nim przestał zresztą istnieć cały Księżyc. Kiedy astronom schował telefon i znów przytknął oko do okularu, zaklął pod nosem, ponieważ pole widzenia wypełniła brunatna plama; musiał niechcący trącić przyrząd, układ optyczny rozjechał się i zgubił ostrość. Zaczął kręcić pokrętłem ostrości. Nie pomagało. W końcu odsunął się od teleskopu i gołym okiem spojrzał na miejsce, w którym powinien znajdować się Księżyc. W tym momencie przestał być naukowcem dysponującym wiedzą zastrzeżoną dla wybranych i stał Strona 9 się jednym z milionów mieszkańców obu Ameryk, którzy z zaskoczeniem i nabożnym lękiem śledzili najbardziej niezwykły widok, jaki człowiek kiedykolwiek oglądał na niebie. Kiedy w filmie planeta eksploduje, zmienia się w ognistą kulę i po prostu przestaje istnieć. Z Księżycem było inaczej. Agent (bo tak ludzie nauczyli się nazywać tajemniczy czynnik odpowiedzialny za jego zniszczenie) z całą pewnością wyzwolił ogromną ilość energii, nie dość jednak dużą, żeby spopielić całą księżycową materię. Wedle najpowszechniej przyjętej teorii zaobserwowany przez astronoma z Utah obłoczek pyłu był skutkiem zderzenia. Inaczej mówiąc, pewien czynnik zewnętrzny (zwany z angielska „Agentem”) przebił powierzchnię Księżyca, wniknął głęboko do jego wnętrza, a następnie uwolnił przenoszoną energię – albo, co jest równie prawdopodobne, po prostu przebił się na wylot, wyzwalając po drodze dostateczną ilość energii, żeby doprowadzić do rozpadu planety. Według innej hipotezy Agent – w czasach prehistorycznych pogrzebany we wnętrzu Księżyca przez obcych – był urządzeniem zaprogramowanym na detonację w chwili wystąpienia określonych warunków. Tak czy inaczej, skutki były dwojakiej natury: po pierwsze, Księżyc rozpękł się na siedem dużych odłamków i niezliczone mrowie mniejszych; po drugie, odłamki te odsunęły się od siebie wystarczająco daleko, żeby dało się je postrzegać jako odrębne obiekty (olbrzymie, chropowate głazy), a zarazem nie dość daleko, by to rozproszenie postępowało. Szczątki Księżyca utworzyły spętane siłą przyciągania skupisko gigantycznych głazów, które po chaotycznie wykreślonych orbitach okrążały wspólny środek ciężkości. Ten punkt – niegdysiejszy środek Księżyca, teraz zaś wyłącznie abstrakcyjny punkt w przestrzeni – nadal krążył wokół Ziemi, dokładnie tak samo, jak czynił to od miliardów lat. Od tej pory, ilekroć mieszkańcy Ziemi spoglądali w nocne niebo, zamiast Księżyca widzieli w jego miejscu konstelację wolno koziołkujących białych złomów skalnych. Ściśle rzecz biorąc, to właśnie zobaczyli, gdy opadł kurz, bo przez pierwsze kilka godzin zamiast Księżyca widoczna była nieco większa od niego chmura pyłu, która przed świtem poczerwieniała i na oczach zdumionego astronoma-amatora zaszła za zachodnim widnokręgiem Utah. Azja przez całą noc mogła oglądać plamę w księżycowym kolorze, Strona 10 w której pomału wyróżniały się jaśniejsze plamy, gdy drobinki kurzu zaczęły grawitować ku najbliższym cięższym odłamkom. Europa, a później także Ameryka mogły już rozkoszować się wyraźnym widokiem nowego stanu rzeczy: w miejscu, w którym powinien znajdować się Księżyc, po niebie szybowało siedem olbrzymich głazów. * * * Zanim luminarze nauki, dowódcy wojskowi i przywódcy polityczni zaczęli używać słowa „Agent” na określenie tego czegoś, co rozerwało Księżyc na kawałki, hasło to w umyśle przeciętnego członka opinii publicznej budziło skojarzenia głównie na poziomie filmów klasy B – z „tajnym agentem” lub „agentem FBI”. Osobnicy bardziej obyci z językiem nauk ścisłych mogli używać go również na określenie niektórych substancji chemicznych – na przykład „cleaning agent”, czyli „środek czyszczący”. Tymczasem najlepsze przybliżenie znaczenia, jakie słowo to miało już na zawsze przyjąć, można znaleźć w anglojęzycznej nomenklaturze szermierczej. Kiedy na treningu jeden z uczestników przeprowadza natarcie, drugi zaś się przed nim broni, napastnika nazywa się „agentem”, broniącego zaś „patientem”. Agent działa. Patient pozostaje bierny. W tym konkretnym przypadku agent o nieznanym charakterze oddziałał na Księżyc. Księżyc i zamieszkująca podksiężycowe królestwo ludzkość stali się biernymi ofiarami tego działania. Być może za jakiś czas ludzie przebudzą się, sami zaczną działać i również staną się agentami – na razie jednak i przez wiele, wiele lat w przyszłości mieli pozostać biernymi patientami. Strona 11 Siedem sióstr Rufus MacQuarie obserwował to wszystko na niebie ponad Górami Brooksa na północy Alaski. Miał tam kopalnię. W pogodne noce wjeżdżał pikapem na szczyt tej samej góry, którą za dnia on i jego ludzie patroszyli, wypakowywał przywieziony na skrzyni ładunkowej teleskop (dwunastocalowe szkło marki Cassegrain), rozstawiał go na wierzchołku i patrzył w gwiazdy. Kiedy robiło się niedorzecznie zimno, chował się w kabinie samochodu (nie gasił silnika) i tak długo przytykał dłonie do wylotów dmuchawy, aż odzyskiwał czucie w palcach. Potem zaś, czekając, aż rozgrzeje się także reszta jego ciała, zatrudniał zmartwychwstałe palce do nawiązywania kontaktów z przyjaciółmi, rodziną i nieznajomymi na całej Ziemi. Oraz poza nią. Kiedy Rufus doszedł w końcu do wniosku, że Księżyc naprawdę eksplodował, uruchomił aplikację podającą położenie rozmaitych ciał niebieskich – tych naturalnych i tych stworzonych przez człowieka. Sprawdził pozycję ISS, Międzynarodowej Stacji Kosmicznej: bujała się na nieboskłonie na wysokości dwustu sześćdziesięciu mil, dwa tysiące mil na południe od miejsca, w którym się znajdował. Położył sobie na kolanie małe urządzenie, które samodzielnie zmajstrował w swoim niewielkim warsztacie (składało się z klucza telegraficznego, który – na oko – mógł mieć dobre sto pięćdziesiąt lat, zamontowanego na wyprofilowanej plastikowej płytce mocowanej do kolana za pomocą haczyka i pętelki) i zaczął pośpiesznie wystukiwać kropki i kreski. Przymocowana do zderzaka długa i giętka antena wysyłała je do gwiazd. Dwa tysiące mil na południe od niego na wysokości dwustu sześćdziesięciu mil kropki i kreski popłynęły z tanich głośników umocowanych plastikowymi obejmami do rury w ciasnym, puszkokształtnym module stanowiącym część składową Strona 12 Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. * * * Na jednym końcu ISS tkwiła przytwierdzona do niej kartoflowata asteroida o nazwie Amalthea. Gdyby – co było niezwykle mało prawdopodobne – przetransportować ją na Ziemię i ostrożnie położyć na boisku do piłki nożnej, sięgnęłaby od jednego pola karnego do drugiego i całkowicie przykryła koło środkowe. Krążyła wokół Słońca przez cztery i pół miliarda lat niewidoczna gołym okiem ani przez teleskop. Jej orbita była bardzo zbliżona do ziemskiej, co w używanej przez astronomów klasyfikacji kwalifikowało ją jako asteroidę klasy Arjuna. Ze względu na bliskość Ziemi Arjuny odznaczały się wysokim prawdopodobieństwem wejścia w ziemską atmosferę i spadnięcia w zamieszkanych rejonach globu, ale zarazem stosunkowo łatwo było je znaleźć i przechwycić. Z tych też dwóch powodów – jednego złego, drugiego dobrego – Arjuny skupiały na sobie uwagę astronomów. Pięć lat wcześniej Amaltheę wypatrzył rój uzbrojonych w teleskopy satelitów wystrzelonych na orbitę przez Arjuna Expeditions – firmę z Seattle założoną przez zespół inżynierów-miliarderów z myślą o pozyskiwaniu z asteroid surowców naturalnych. Ponieważ została rozpoznana jako obiekt niebezpieczny (prawdopodobieństwo jej zderzenia z Ziemią w najbliższych stu latach określono na 0,01 procenta), wystrzelono kolejny rój satelitów z zadaniem pochwycenia jej w sieć i sprowadzenia na orbitę geosynchroniczną (od tej pory miała obiegać nie Słońce, lecz Ziemię), którą następnie stopniowo dopasowano do orbity ISS. Przez ten czas planowa rozbudowa stacji postępowała stale, choć niezbyt szybko. Na obu końcach ISS doczepiono nowe moduły: przysłane rakietami dmuchane kapsuły i metalowe puszki z powietrzem. Na dziobie stacji (gdyby wyobrazić ją sobie jako w przybliżeniu ptakokształtny obiekt latający wokół Ziemi) zbudowano dom dla Amalthei i górniczego przyczółka, który w przyszłości miał wokół niej wyrosnąć. Na rufie dobudowano tymczasem torus – moduł mieszkalny w kształcie pączka z dziurką, mierzący około czterdziestu Strona 13 metrów średnicy i wirujący jak karuzela, dzięki czemu w jego wnętrzu panowała skromna namiastka ciążenia. W którymś momencie podczas tych rozlicznych ulepszeń starowinkę przestano nazywać Międzynarodową Stacją Kosmiczną czy ISS i przechrzczono na „Izzy”. Może za sprawą przypadku, a może nie, przezwisko to zostało spopularyzowane w okresie, gdy dwiema końcówkami stacji zarządzały kobiety: Dinah Macquarie (piąte dziecko i jedyna córka Rufusa) nadzorowała wydarzenia zachodzące w części dziobowej, a Ivy Xiao – głównodowodząca całej ISS – urzędowała w torusie na „rufie”. Większość czasu nieprzeznaczonego na sen Dinah spędzała na przedzie Izzy, w małym pomieszczeniu roboczym („mój warsztat”, mówiła o nim), skąd przez kwarcowe okienko mogła podglądać Amaltheę („moją dziewczynę”, jak ją nazywała). Amalthea składała się z niklu i żelaza: ciężkie pierwiastki najprawdopodobniej pogrążyły się w głębi prastarej rozpalonej planety, która następnie – dawno temu – uległa zniszczeniu w jakiejś pierwotnej katastrofie kosmicznej (inne asteroidy składały się z lżejszych substancji). I tak jak z powodu swojej ziemiopodobnej orbity Amalthea była zarówno poważnym zagrożeniem, jak i obiecującą kandydatką do eksploatacji, tak i wysoka zawartość ciężkich metali z jednej strony diabelnie utrudniała manewrowanie nią w Układzie Słonecznym, z drugiej zaś czyniła z niej wdzięczny obiekt badań. Niektóre asteroidy składały się głównie z wody, którą można było pozyskać do spożycia przez ludzi lub rozbić na tlen i wodór wykorzystywane następnie jako paliwo rakietowe. Inne obfitowały w cenne kruszce, które po wydobyciu i przetransportowaniu na Ziemię trafiały do sprzedaży. Wytopione z Amalthei nikiel i żelazo mogły zostać użyte do budowy orbitalnych kapsuł mieszkalnych. Jednakże tego rodzaju przedsięwzięcie zakrojone na skalę większą niż skromny pilotaż wymagałoby opracowania zupełnie nowej technologii. Zatrudnienie górników nie wchodziło w grę: wysłanie ich na orbitę, a następnie utrzymanie tam przy życiu byłoby zbyt kosztowne. Oczywistym rozwiązaniem było więc użycie robotów. Dinah została skierowana na Izzy, żeby przygotować grunt pod budowę laboratorium robotyki, które docelowo miało zatrudniać sześcioro pracowników. Waszyngtońskie Strona 14 wojenki budżetowe zredukowały jego personel do jednej osoby. Co zresztą bardzo Dinah odpowiadało. Dorastała w surowych okolicach, przeprowadzając się wraz z ojcem (Rufusem), matką (Catherine) i czwórką braci do odludnych kopalni w takich miejscach jak alaskańskie Góry Brooksa, pustynia Karoo w Afryce Południowej czy Pilbara w zachodniej Australii. Jej akcent do dziś zdradzał ślady tej wędrówki. Zamiast chodzić do szkół, uczyła się w domu pod kierunkiem rodziców oraz licznych sprowadzanych do niej nauczycieli, z których żaden nie zagrzał miejsca dłużej niż rok. Catherine nauczyła ją subtelności gry na fortepianie i artystycznego składania serwetek, Rufus zaś matematyki, historii wojskowości, alfabetu Morse’a, latania samolotem w dziczy oraz wysadzania różnych rzeczy w powietrze – a wszystko to, zanim skończyła dwanaście lat, kiedy to rodzina przegłosowała przy obiedzie, że Dinah jest zbyt bystra i niesforna, żeby marnować się w kolejnych osadach górniczych. A ponieważ całkiem nieźle im się powodziło (z czego wcześniej nie zdawała sobie sprawy), mogli sobie pozwolić na wysłanie jej do szkoły z internatem na wschodnim wybrzeżu Stanów. W szkole okazało się, że świetnie gra w piłkę nożną, i przekuła ten talent w stypendium sportowe na University of Pennsylvania. Kiedy na drugim roku zerwanie więzadła krzyżowego w prawym kolanie zmusiło ją do porzucenia marzeń o poważnej karierze sportowej, na serio zainteresowała się geologią. Ta nowa pasja, górnicza przeszłość oraz trzyletni związek z chłopakiem uwielbiającym konstruować roboty uczyniły z niej idealną kandydatkę na stanowisko, które obecnie piastowała. W ścisłej współpracy z pozostawionymi na terra firma maniakami robotyki (naukowcami z uniwersytetu, wolnymi strzelcami ze społeczności hakerskiej oraz personelem Arjuna Expeditions) programowała, testowała i oceniała prawdziwą robocią menażerię, której najmniejsi przedstawiciele mieli rozmiary karalucha, najwięksi zaś cocker spaniela, a wszyscy zostali przystosowani do pełzania po powierzchni Amalthei, analizowania jej składu chemicznego, wycinania jej skrawków i przenoszenia ich do pieca hutniczego, który – podobnie jak wszystko inne w tym miejscu – został zaprojektowany specjalnie z myślą o funkcjonowaniu w kosmosie. Wychodzące z niego metalowe wlewki z trudem sprawdzały się w roli przycisków do papieru, były Strona 15 jednak pierwszymi półfabrykatami hutniczymi uzyskanymi na orbicie, w związku z czym przyciskały niezwykle ważne papiery na biurkach miliarderów w całej Dolinie Krzemowej. Były o wiele cenniejsze jako pretekst do konwersacji oraz symbol statusu niż jako prawdziwy towar. Rufus – zatwardziały radioamator starej daty, który wciąż porozumiewał się alfabetem Morse’a z kurczącą się gromadką przyjaciół na całym świecie – zwrócił uwagę, że komunikacja radiowa pomiędzy Ziemią i Izzy jest w gruncie rzeczy bardzo prosta: miał cel w zasięgu wzroku (przynajmniej wówczas, gdy Izzy przelatywała mu nad głową), a dzieląca ich odległość była wedle radioamatorskich standardów niczym. Zmontowanie prostego aparatu nadawczo-odbiorczego na podstawie wskazówek taty nie stanowiło problemu dla Dinah, stale obracającej się wśród lutownic i elektronicznych stołów warsztatowych – przypięty plastikowymi obejmami do ściany zwieszał się nad jej stanowiskiem pracy i syczał białym szumem, który na co dzień ginął w donośnym ryku systemu wentylacyjnego. Czasem jednak odbiornik popiskiwał. Człowiek, który kilka minut po rozpadnięciu się Księżyca wyszedłby z Izzy w przestrzeń kosmiczną po stronie Dinah, zobaczyłby przede wszystkim Amaltheę: ogromną poskręcaną bryłę metalu, w niektórych miejscach wciąż przykurzoną kosmicznym drobiazgiem, który na przestrzeni tysiącleci dostał się w zasięg jej skromniutkiego pola grawitacyjnego, w innych oczyszczoną i błyszczącą. Na jej powierzchni uwijały się dziesiątki robocików należących do czterech odrębnych „gatunków”: jeden przypominał węża, drugi poruszał się bokiem jak krab, trzeci wyglądał jak kopuła geodezyjna, a czwarty jak rój owadów. Wszystkie rzucały na Amaltheę odrobinę światła, a to dzięki niebieskim i białym diodom świecącym, które pozwalały Dinah śledzić ich ruch; laserom, którymi skanowały powierzchnię; oraz oślepiającym fioletowym łukom plazmowym, którymi od czasu do czasu wrzynały się w głąb asteroidy. Izzy znajdowała się akurat w cieniu Ziemi, po nocnej stronie planety, toteż poza tymi punkcikami blasku jedynym źródłem iluminacji Amalthei był snop światła z kwarcowego okienka przy stanowisku pracy Dinah. Jej głowa z krótko przyciętą strzechą blond włosów ledwie mieściła się w iluminatorze. Dinah nigdy nie przywiązywała wielkiej wagi do Strona 16 swojego wyglądu. W osiedlu górniczym bracia zawsze się z niej śmiali, gdy eksperymentowała z ciuchami i kosmetykami. Kiedy w szkolnej księdze pamiątkowej nazwano ją „chłopczycą”, potraktowała to jak strzał ostrzegawczy i przeszła w fazę bardziej dziewczęcą, która w sposób naturalny przeciągnęła się przez okres nastoletni aż do wieku lat dwudziestu paru, gdy Dinah zaczęła się z kolei martwić tym, by inni inżynierowie traktowali ją poważnie. Trafiwszy na Izzy, automatycznie trafiła do Internetu – zarówno za sprawą wywiadów (starannie reżyserowanych przez dział public relations w NASA), jak i fotek robionych ukradkiem przez innych astronautów. Długie włosy, które w stanie nieważkości unosiły się puszystą chmurą wokół jej głowy, w końcu jej się znudziły, więc po kilku tygodniach upychania ich pod czapeczkami bejsbolowymi doszła do wniosku, że najlepsza będzie krótka fryzura. Nowe uczesanie wywołało całe terabajty internetowych komentarzy ze strony mężczyzn (a także nielicznych kobiet), którzy najwyraźniej cierpieli na nadmiar wolnego czasu. Podobnie jak zazwyczaj, teraz także siedziała przed monitorem, na którym linie kodu komputerowego opisywały zachowanie jej robotów. Przeciętny programista musi napisać kod, skompilować go, a następnie uruchomić, żeby się przekonać, czy program spełnia założenia. Dinah pisała kod, transmitowała go bezpośrednio do robotów krzątających się po powierzchni Amalthei i wyglądała przez okno, żeby sprawdzić, czy wszystko działa, jak należy. Najwięcej uwagi poświęcała tym pracującym najbliżej okna, przez co wykształcił się swoisty mechanizm doboru naturalnego: robociki skupiające się pod czujnym błękitnookim spojrzeniem matki stawały się coraz mądrzejsze, tym zaś, które błąkały się samopas po ciemnej stronie asteroidy, inteligencji nie przybywało. Tak czy inaczej, Dinah od paru godzin poświęcała uwagę albo monitorowi komputera, albo samym robotom – do chwili gdy z zawieszonego na ścianie odbiornika dobiegła seria popiskiwań, bo wtedy na chwilę się zdekoncentrowała i zapatrzyła w dal, a jej mózg automatycznie przełożył kropki i kreski na litery i cyfry: sygnał wywoławczy ojca. – Nie teraz, tatku – mruknęła. Targnęły nią wyrzuty sumienia, gdy zerknęła na otrzymany od taty dębowo-mosiężny klucz telegraficzny – kupiony za duże pieniądze Strona 17 wiktoriański zabytek, o który Rufus stoczył na eBayu zaciętą walkę z armią dekoratorów wnętrz i kustoszów muzeów techniki. SPÓJRZ NA KSIĘŻYC – Nie teraz, tatku. Wiem, że Księżyc jest bardzo ładny, ale w tej chwili debuguję metodę... A WŁAŚCIWIE TO CO Z NIEGO ZOSTAŁO – Że co? Dinah przystawiła twarz do okna i wykręciła szyję w poszukiwaniu Księżyca. Zobaczyła, co z niego zostało. I wszechświat się zmienił. * * * Nazywał się doktor Dubois Jerome Xavier Harris. Francuskie pierwsze imię zawdzięczał swoim luizjańskim przodkom ze strony matki. Harrisowie byli czarnymi z Kanady, których przodkowie przybyli do Toronto w czasach niewolnictwa. Jerome i Xavier to z kolei imiona świętych – na wszelki wypadek dostał aż dwóch patronów, nie jednego. Rodzina osiedliła się po obu stronach granicy w rejonie Detroit-Windsor. W szkole – co było do przewidzenia – dorobił się przezwiska Doob; byli jeszcze wtedy za młodzi, żeby wiedzieć, że „doobie” to slangowe określenie skręta z marihuaną. Ostatnio znakomita większość ludzi nazywała go „Doc Dubois”, a to za sprawą jego częstych występów w telewizji, gdzie tak właśnie zwracali się do niego gospodarze talk-show i dziennikarze prowadzący z nim wywiady. Jego zadanie w telewizji polegało na tłumaczeniu zwykłym widzom zagadnień z zakresu nauk ścisłych; pełnił dzięki temu rolę piorunochronu dla ludzi, którzy nie potrafili się pogodzić z implikacjami nauki odnośnie do ich światopoglądu i sposobu życia i wykazywali absolutnie kretyńską pomysłowość w wynajdywaniu sposobów na zaprzeczanie faktom. W środowisku akademickim na przykład, kiedy prowadził sympozja astronomiczne i pisał artykuły do prasy naukowej, był – naturalnie – doktorem Harrisem. Kiedy Księżyc eksplodował, Harris uczestniczył w przyjęciu połączonym ze zbiórką pieniędzy urządzonym na dziedzińcu Caltech Athenaeum. Na początku wieczoru Księżyc był zajadle zimnym kręgiem Strona 18 sinobiałego światła wschodzącym nad Chino Hills. Laik pomyślałby, że to dobra noc na obserwacje astronomiczne (przynajmniej jak na południową Kalifornię), ale doktor Harris okiem profesjonalisty dostrzegł delikatną nieostrość zarysu księżycowej tarczy i już wiedział, że wycelowanie w nią teleskopu nie miałoby sensu – w każdym razie nie w celach naukowych, bo przecież efekt propagandowy i popularyzatorski to zupełnie co innego. Zdarzało mu się czasem występować bardziej w duchu Doca Dubois i organizować gwiezdne zloty, na których astronomowie-amatorzy rozstawiali teleskopy w Eaton Canyon Park, żeby podglądać miłe oku przeciętnego widza obiekty: Księżyc, pierścienie Saturna czy księżyce Jowisza. Ta noc doskonale nadawałaby się na taką właśnie imprezę. On jednak chwilowo miał inne zajęcie: popijał dobre czerwone wino w towarzystwie zamożnych ludzi, głównie luminarzy świata nowoczesnych technologii, i wcielał się w rolę Doca Dubois, dobrodusznego popularyzatora nauki, gwiazdy telewizji i Twittera, na którym miał cztery miliony wielbicieli. Umiał ocenić swoją publiczność. Wiedział, że inżynierowie, którzy do swoich miliardów doszli ciężką samodzielną pracą, lubią się spierać; że arystokracja z Pasadeny tego nie lubi; oraz że żony przedstawicieli kalifornijskiej socjety lubią słuchać wykładów, o ile wykłady te są krótkie i zabawne. Zdawał sobie również sprawę, że ma tych ludzi oczarować, nic więcej, po to tylko, by później przekazać ich w ręce zawodowych kwestarzy. Wracał właśnie do baru po kolejny kieliszek pinot noir – stuprocentowy Doc Dubois, poklepujący ludzi po plecach, przybijający żółwiki i promieniejący szerokim uśmiechem – gdy wtem jednemu z gości wyraźnie zaparło dech w piersi. Wszyscy zwrócili się ku niemu; Doob obawiał się nawet, że nieszczęśnik padł ofiarą jakiejś zbłąkanej kuli lub podobnego nieszczęścia: stał całkowicie nieruchomo, sparaliżowany w pół kroku, z zadartą głową. Jakaś kobieta spojrzała tam, gdzie on, i zaczęła krzyczeć. Doob stał się wówczas jednym z zapewne kilku milionów ludzi na ciemnej stronie naszego globu, których widok nieba wprawił we wstrząs tak głęboki, że ośrodki w ich mózgach odpowiedzialne za funkcje wyższe, takie jak mówienie, uległy wyłączeniu. Pierwszym, co przyszło mu do głowy (znajdowali się przecież na przedmieściach Los Angeles), Strona 19 było to, że ma przed sobą czarny ekran projekcyjny, rozpostarty (dyskretnie i potajemnie) nad sąsiednią posiadłością, na którym ogląda wyświetlane z ukrytego rzutnika hollywoodzkie efekty specjalne. Nikt go wprawdzie nie uprzedził, że szykuje się tego rodzaju pokaz, ale przecież mógł to być jakiś niewiarygodnie udziwniony pomysł na zbieranie funduszy. Albo element jakiejś produkcji filmowej. Do rzeczywistości przywołały go elektroniczne melodyjki dobiegające z mnóstwa telefonów – w tym także jego własnego. Porodowy krzyk nowej ery. * * * Ivy Xiao, głównodowodząca Izzy, prawie nie opuszczała torusa na rufie – po części dlatego, że tam właśnie mieściło się jej biuro, po części zaś dlatego, że była bardziej podatna na chorobę kosmiczną, niżby chciała przyznać. To fizyczne rozdzielenie – Ivy w torusie, a Dinah na dziobie, blisko Amalthei – zdaniem wielu ludzi w sposób symboliczny odwzorowywało dzielącą je różnicę, która w rzeczywistości wcale nie istniała. Owszem, kontrastów nie brakowało – poczynając chociażby od wyglądu: Ivy była o cztery cale wyższa, zbudowana jak siatkarka i miała długie, czarne włosy, okiełznywane poprzez zaplecenie ich w warkocz, którego końcówkę wciskała następnie pod kołnierz kombinezonu. Pochodziła z Los Angeles, była jedynaczką i miała niezwykle nerwowych rodziców. Dzięki znakomitym wynikom egzaminów, udziałowi w piknikach naukowych i świetnej grze w siatkówkę dostała się do Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis, po czym zrobiła jeszcze doktorat z fizyki stosowanej w Princeton, zanim wojsko upomniało się o obowiązkowe lata służby, którymi miała odpłacić za swoją edukację. Zgłębiwszy tajniki pilotażu śmigłowców, większość czasu poświęciła programowi szkolenia astronautów, w którym zresztą szybko awansowała. W przeciwieństwie do większości astronautów – naukowców i inżynierów specjalizujących się w wąskich dziedzinach wiedzy, wykonujących na orbicie ściśle zaplanowane badania – Ivy, ze swoją lotniczą przeszłością, pełniła także rolę pilota, umiała bowiem kierować rakietami. Czasy promów kosmicznych dawno minęły i nikt Strona 20 już nie musiał sprowadzać wahadłowców na ziemię, ale w manewrowaniu statkami kosmicznymi na orbicie i cumowaniu ich do stacji idealnie sprawdzał się człowiek łączący motorykę pilota helikoptera ze ścisłym umysłem fizyka. Kwalifikacje miała więc Ivy imponujące, wręcz odpychające dla ludzi, którym takie rzeczy imponują. Dinah one nie imponowały, pozostawała na nie obojętna, a jej swobodny sposób bycia w kontaktach z Ivy bywał przez postronnych obserwatorów interpretowany jako przejaw braku szacunku. Dramatyczny wizerunek dwóch bardzo różnych od siebie kobiet trwających w permanentnym sporze sprzedawał się znacznie lepiej niż prawda. Dinah i Ivy nie mogły się nadziwić wysiłkom personelu Izzy i pracowników naziemnego ośrodka kontroli lotów zmierzającym do zasypania dzielącej je nieistniejącej przepaści – albo, co było znacznie mniej zabawne, do wykorzystania ich rzekomego konfliktu w iście bizantyjskich intrygach politycznych. Cztery godziny po eksplozji Księżyca Dinah, Ivy i pozostałych dziesięcioro członków załogi Międzynarodowej Stacji Kosmicznej spotkali się w Bananie, jak nazywano najdłuższy nieprzerwany odcinek wirującego torusa, poszatkowanego poza tym na kawałki dostatecznie krótkie, żeby mózg był w stanie przekonać oko, że podłoga jest płaska, a siła grawitacji zwrócona tylko w jednym kierunku. Banan – zajmujący około pięćdziesięciu stopni na łuku okręgu – był jednak na tyle długi, że podłoga w oczywisty sposób się zakrzywiała i „grawitacja” przy jednym jego końcu miała kierunek wyraźnie inny niż przy drugim. Zainstalowany w Bananie długi stół konferencyjny również był stosownie zakrzywiony i ludzie zasiadający na jednym jego końcu postrzegali drugi jako znajdujący się „wyżej”, mimo że kiedy przemieszczali się w jego stronę, nie mieli wrażenia, że brną pod górę. Nowicjusze zwykle spodziewali się, że przedmiot położony w dowolnym miejscu na stole powinien sturlać się lub zsunąć wprost do nich. Ściany miały odcień jasnożółty. Tradycyjna bateria szwankującego sprzętu audiowizualnego miała przekazywać na żywo obraz i dźwięk z Ziemi, teoretycznie umożliwiając prowadzenie telekonferencji z Houston, Bajkonurem i Waszyngtonem. Kiedy o godzinie A+0.0.4 (zero lat, zero dni i cztery godziny od chwili, gdy Agent oddziałał na Księżyc) rozpoczęło się spotkanie, nic nie