7479
Szczegóły |
Tytuł |
7479 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7479 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7479 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7479 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tanith Lee
Mroczny Taniec
Prze�o�yli:
Magdalena Niemczuk
Cezary Fr�c
199
- Nie chcia�abym mie� do czynienia z szale�cami - powiedzia�a Alicja.
- Nic na to nie mog� poradzi� - odpar� Kot. - Wszyscy tu jeste�my szaleni. Ja
jestem
szalony, ty jeste� szalona.
- Sk�d pan wie, �e jestem szalona? - zapyta�a Alicja.
- Musisz by�. Inaczej nie przysz�aby� tutaj.
LEWIS CARROL
�Alicja w Krainie Czar�w�
1
Kobieta we mgle.
Zamkni�ta w�r�d �cian ��tego oparu.
Sz�a jakby w przeno�nym wi�zieniu. Co kilkana�cie krok�w s�up latarni wynurza�
si�
niczym wielkie, smuk�e drzewo; stercza� wyst�p w murze. Ponad jej g�ow�, m�tne
jak �wiat�o
starej lampy, ja�nia�y podejrzliwe okna. Zna�a drog� na pami��.
Mg�a pachnia�a przyt�aczaj�co smutkiem i melancholi�. Z ka�dej strony m�g�
czyha�
prze�ladowca.
Kobieta sz�a dalej. Wygl�da�a jak chuchro w ciemnym p�aszczu. Jej w�osy by�y
g�ste,
rozpuszczone, bardzo czarne, jak grube li�cie na krzewach. Mia�a szczup��, jasn�
twarz i
przejrzyste oczy. Jedn� d�oni� podtrzymywa�a ko�nierz.
Skr�ci�a w Lizard Street, min�a ogromny budynek z lwami i wesz�a do ksi�garni.
- Sp�ni�a� si�, Rachaelo.
- Tak - przyzna�a ze spokojem.
- Dwadzie�cia minut!
Przesz�a obok pana Gerarda i wesz�a na zaplecze. W male�kim pokoju sta� na
kuchence czajnik i le�a�y stosy gazet. Rega�y pe�ne by�y ksi��ek. Plastikowe
ok�adki
niekt�rych l�ni�y nowo�ci�, inne za� przypomina�y stare, umieraj�ce,
postrz�pione �my.
Powiesi�a p�aszcz.
Mia�a na sobie czarn� sp�dnic�, ciemn� bluz� i solidne buty. W sklepie nigdy nie
by�o
ciep�o poza upalnym latem, kiedy dawa�o si� wytrzyma� jedynie w cienkiej
koszuli, ale nawet
w�wczas pan Gerard snu� si� w przepoconej marynarce i krawacie. Dzi� mia� na
sobie
pulower w �ywych kolorach, zbyt jaskrawy w zestawieniu z jego t�ust� twarz�,
wygl�daj�c�
jak zepsuty owoc.
Zrobi� jej miejsce za lad�.
- Masz tu wykaz ksi��ek do wyceny.
Rachaela skin�a g�ow�.
P�aci� bardzo ma�o. Do jej obowi�zk�w - poza obs�ugiwaniem klient�w - nale�a�o
te�
robienie herbaty, przyrz�dzanie kanapek, zamiatanie i odkurzanie rega��w, co
zreszt� robi�a
rzadko. Nigdy nie k��ci�a si� ani nie uskar�a�a, nie przeprasza�a te� za swoje
niedbalstwo, za
nieustanne sp�nienia. Nie ba�a si� pana Gerarda. Nie krad�a, nie pyskowa�a.
Kiedy si� na ni�
denerwowa�, patrzy�a gdzie� w odleg�� przestrze�, a potem wydawa�a si� o tym
zapomina�.
Pan Gerard nic w�a�ciwie o niej nie wiedzia�. Kobieta - zagadka. Dla nielicznych
klient�w
by�a uprzejma jak manekin.
Kiedy pan Gerard wycofa� si� na ty�y swojej obskurnej, dusznej nory, jaki�
m�czyzna
zapyta� o ksi��k�. Wraz z nim do �rodka nap�yn�a sk��biona mg�a, obejmuj�c
tysi�ce
wolumin�w.
- Pod�y dzie� - powiedzia�. - Kiedy to si� wreszcie sko�czy. Cholerna pogoda.
Rachaela w�o�y�a ksi��k� do torby i wybi�a cen� na staromodnej sklepowej kasie.
Kasa by�a jednym z powod�w, dla kt�rych zacz�a rok temu ubiega� si� o t� prac�.
Nie
znosi�a komputer�w, przera�a�y j�. Lubi�a starocie. W sklepie przynajmniej nie
czu�a si�
nieswojo.
M�czyzna wzi�� ksi��k� i wr�czy� jej pieni�dze. Rachaela powoli przeliczy�a
reszt�,
zanim mu j� wyda�a. Liczby tak�e j� niepokoi�y. Czu�a si� dobrze tylko ze s�owem
pisanym.
- Przepraszam - powiedzia�. Rachaela popatrzy�a na niego, wygl�da�a na
przera�on�.
Czy�by si� pomyli�a?
- Panna Day, prawda?
Zawaha�a si�. Wreszcie, jak gdyby powierza�a niebezpieczny sekret, szepn�a:
- Tak.
- Tak my�la�em. Mia�em to pani odda�.
Wr�czy� jej jasno��t� kopert�. Wzi�a j� jak konspirator. Nie zapyta�a go o
nic, ale jej
smuk�a d�o� o d�ugich, nie pomalowanych paznokciach zawaha�a si�, zawis�a w
powietrzu
mi�dzy nimi.
- Chyba powinienem wyja�ni� - powiedzia� przyjaznym tonem. - Jestem s�siadem.
Firma �Lane i Soames�. Szef poprosi�, �ebym to pani przyni�s�. Szukali pani.
- Kto? - zapyta�a.
- Lane i Soames. Szukali, a pani tu by�a ca�y czas.
A wi�c tropili j�.
Rachaela mocno przycisn�a kopert� do piersi. Czu�a prze�ladowc�, przyczajonego
we
mgle.
�Day� nie by�o jej prawdziwym nazwiskiem, ale u�ywa�a go od lat. S�dzi�a, �e
teraz
ju� sta�o si� legalne; widnia�o na jej legitymacji ubezpieczeniowej. Pod tym
nazwiskiem
p�aci�a te� podatki.
A mo�e jednak pope�ni�a jaki� b��d?
- Jest pan pewien, �e to o mnie chodzi?
- Prosz� mnie nie pyta�. Jestem tylko go�cem. Powiedzieli, �ebym to pani
podrzuci�.
Jego oczy by�y zupe�nie pozbawione wyrazu. Nie podoba�a mu si� jej niepewno��
ani
swoiste, �atwe do przeoczenia pi�kno, nie krzykliwe, nie przerysowane makija�em
ani
ubiorem.
- No, dobra - powiedzia�. - Pora wraca� w mg��.
Wyszed� od razu. Drzwi zatrzasn�y si�, mg�a zawirowa�a. Zg�stnia�a teraz w
sklepie i
Rachaela przypomnia�a sobie �Alicj� po drugiej stronie lustra�, owce i wiruj�c�
wod�...
Na zapleczu pan Gerard rozmawia� przez telefon.
- Ale powiedzia�em mu, Mac, staruszku, po prostu nie mo�esz - b�dzie zaj�ty
przez
godzin�.
Za oknami rozpo�ciera�a si� mi�kka, szaro��ta �ciana. Za ni� mog�o czai� si�
wszystko, pluton egzekucyjny, g�odne bestie, kt�re uciek�y z zoo. Czy to lampart
�ciga� j�
przez ten przekl�ty opar?
Rachaela zauwa�y�a, �e dr�� jej r�ce.
Rozdar�a kopert�.
�Droga panno Day�.
Nie wiedz�.
�Uprzejmie prosz�, aby by�a pani tak dobra i zjawi�a si� w moim biurze w
dogodnym
dla siebie terminie�.
Kto� wie, kto� wie!
�Moi klienci, rodzina Simon�w, poprosili mnie, abym skontaktowa� si� z pani� w
sprawie, kt�ra mo�e przynie�� korzy�ci obu stronom�.
To nazwisko te� nie jest prawdziwe.
Chyba �e to co� innego...
C� innego mog�oby to by�?
Najpro�ciej by�oby zignorowa� list prawnika. Chocia�, z drugiej strony, s� ju�
tak
blisko. Lane i Soames, kilka metr�w st�d, przez �cian�.
Rachaela zobaczy�a um�czon� i zgorzknia�� twarz matki. Nie mam z nimi nic
wsp�lnego.
S�ysza�a bicie swojego serca. Jak werbel we mgle.
- Och daj spok�j, daj spok�j! - rykn�� pan Gerard do kogo� daleko, za g�rami.
O sz�stej Rachaela wysz�a na ulic�. Pan Gerard, okutany w wiekowy, bajowy
p�aszcz
i szalik, zamkn�� sklep.
- Pod�a noc.
Robi�o si� p�no, mg�a spowija�a wszystko, prze�wietla�y j� jasne �wiat�a.
Rozmazane
i niebezpieczne.
- Uwa�aj na siebie, Rachaelo.
- Tak - powiedzia�a - dobranoc.
- Pewnie b�dzie ci� trzeba rozgrza� - powiedzia� pan Gerard g�o�no i ze z�o�ci�
do
zamarzni�tego zamka. Przed �Lane i Soames� Rachaela przesz�a na drug� stron�
ulicy.
Ogromne lwy szykowa�y si� do skoku, mokre i czarne. Nikt nie zmusi jej, �eby
wesz�a
pomi�dzy ich �apy.
Sz�a na wsch�d; wmiesza�a si� w niezmiernie o�ywiony popo�udniowy t�um,
zderzaj�c si� i przepychaj�c. Czeka�a na przystanku w milczeniu, podczas gdy
ludzie wok�
przeklinali i w�ciekali si� na op�nienie autobusu. Nie �yjesz w realnym
�wiecie, jak my
wszyscy. Wymierzy�a to oskar�enie na �lepo. Matka wierzy�a �arliwie, �e �wiat
nie m�g�
zrani� Rachaeli.
Nadjecha� autobus.
M�czy�ni i kobiety st�oczyli si� przy wej�ciu. Przepu�ci�a ich. �wiat by� dla
Rachaeli
przede wszystkim strasznym miejscem i nie oczekiwa�a od niego niczego dobrego.
Spodziewa�a si� tylko atak�w na swoj� prywatno��, na siebie. Dlatego nie mia�a
przyjaci�
ani kochank�w. Kiedy� zosta�a zgwa�cona przez znajomego po jakim� nudnym
przyj�ciu.
Gwa�t nie przerazi� jej. Pozby�a si� my�li o nim tak jak w�� pozbywa si� sk�ry.
Po p�godzinie wysiad�a z autobusu. Zn�w by�a we w�adaniu mg�y. Musia�a teraz
przej�� szeroki pas zieleni przed blokiem. Zna�a czaj�ce si� tu
niebezpiecze�stwa, nie ba�a si�
ich, by�y oswojone. Ba�a si� czego� innego.
To mg�a przynios�a ten l�k. List tak�e. Siedz�c w barze podczas lunchu my�la�a
czy
nie zwolni� si� z pracy po po�udniu. Ale dot�d nigdy tego nie robi�a, nawet gdy
z�apa�a gryp�.
Nie by�o to zbyt m�dre, ale nie chcia�a sobie psu� opinii. Odk�ada�a wagary, a�
zdarzy si�
cudowny dzie�, kiedy wymknie si� do jakiego� malowniczego ogrodu czy do kina.
Poza tym, list i tak czeka�by na ni�. Nie mog�a przed tym uciec.
Drzewa mija�y j�, opatulone i kapi�ce.
O krok od niej zapali�a si� latarnia jak �ywy, siny ksi�yc.
M�czyzna stan�� przed ni� niespodziewanie. By� bardzo wysoki, ciemny,
pozbawiony twarzy na tle pustki.
Rachaela zamar�a, jak gdyby zanurzy�a si� w wodzie. W�wczas znikn��. To tylko
kolejne drzewo?
- Prosz� mi wybaczy� - by� teraz u jej boku, w czarnym p�aszczu i pil�niowym
kapeluszu. My�la�a, �e poprosi j� o pieni�dze, ale rzek�:
- Panu Simonowi bardzo zale�y, �eby zg�osi�a si� pani do �Lane i Soames�.
- Kim pan jest? - zapyta�a.
- Przyjacielem pana Simona.
- Prosz� mnie zostawi� w spokoju.
- Musi pani tam p�j��.
To normalne: ulega� w�adzy, odpowiedzie� na oficjalny list. Ale Rachaela nigdy
nie
p�aci�a rachunk�w a� do pierwszych gr�b, ignorowa�a wciskane pod drzwi koperty
z pro�b�
o datek dla g�oduj�cych dzieci czy chorych.
- Prosz� odej��.
Nie bieg�a. Pas zieleni sko�czy� si� i uliczna lampa wype�ni�a mg�� matowym
�wiat�em.
Ciemny m�czyzna przygl�da� si� jej. Mia� twarz obcokrajowca i lodowate oczy.
Czy
posunie si� do przemocy?
- P�jdziesz do pana Soamesa - rzek�.
Potem odwr�ci� si� i poch�on�a go mg�a.
Rachaela przesz�a na skos alejk�, jaki� ch�opiec na rowerze pojawi� si� nagle,
jak
widmo.
Wesz�a po schodach i otworzy�a drzwi.
Mg�a wp�yn�a do pos�pnego holu, zawis�a nad kamienn� pod�og� i zakurzonym
stolikiem. Ba�a si� spojrze� na le��cy na nim list, ale by� to tylko rachunek
telefoniczny. Nie
mia�a powodu do obaw, bo nigdy do nikogo nie dzwoni�a, telefon by� ju�, kiedy
si� tu
sprowadzi�a, w przeciwnym razie nawet by o nim nie pomy�la�a.
Rachaela wzi�a rachunek i ruszy�a w g�r� w�sk� klatk� schodow�.
W zesz�ym roku mia�a kota, t�ustego czarnego kota, zbyt leniwego, �eby wita� j�
w
drzwiach. Ale kotka by�a stara i umar�a we �nie. Rachaela znalaz�a j� pewnego
ranka na
swoim ��ku. Rozp�aka�a si� w poczuciu osamotnienia, ale duch zwierz�cia, kt�ry
czasem
miga� jej w kt�rym� z pokoj�w, nie pozwoli� na poszukiwanie nast�pcy.
Dlatego te� nikt nie oczekiwa� Rachaeli, poza pustymi �cianami, pomalowanymi na
kremowo przez w�a�ciciela, i pod�og� przykryt� bladobe�owym dywanem.
Rega� na ksi��ki, wype�niony tomami, z kt�rych wiele opiera�o si� te� o �ciany,
nie
przypomina� jej ksi�garni. Chocia� to w�a�nie przywi�zanie do ksi��ek kaza�o jej
wybra� taki
a nie inny zaw�d. Zanim znalaz�a prac� w antykwariacie, robi�a wiele b�ahych
rzeczy: by�a
kelnerk� w kawiarni, sprzedawczyni� w sklepie tekstylnym, takie w�a�nie
podejmowa�a
prace.
By�o zimno. Rachaela w��czy�a piecyk elektryczny, urz�dzenie tak�e zainstalowane
przez w�a�ciciela, brzydkie ale skuteczne. Zaci�gn�a be�owe zas�ony, odcinaj�c
si� od mg�y.
Nawet ten pok�j by� ni� ska�ony, s�czy�a si� jak py�ek albo gaz przez tysi�c
ukrytych szczelin
w �cianach domu.
W kuchni otworzy�a lod�wk�. Wyci�gn�a chleb na tosty. Przygotowa�a sobie kubek
kawy, na kt�r� w gruncie rzeczy wcale nie mia�a ochoty, ale to zaj�cie sprawia�o
jej
przyjemno�� jako cz�� domowego rytua�u.
Rzadko przejmowa�a si� jedzeniem. Kiedy �y�a matka, obiad by� codziennie: tanie
kie�baski i sur�wka z czerwonej kapusty, wodniste omlety, cz�sto przypalone, i
ziemniaki w
mundurkach ze stercz�cymi kie�kami.
Matka Rachaeli zmar�a nagle na atak serca. Rachaela znios�a wsp�czucie s�siad�w
i
przyjaci� matki. Mia�a wtedy dwadzie�cia pi�� lat i do tej pory nigdy si� nie
rozstawa�, tote�
wszyscy spodziewali si�, �e po jej �mierci popadnie z rozpacz i rozsypie si� na
ma�e
kawa�eczki.
Rachaela jednak upora�a si� z ca�ym chaosem bez jednej �zy. Na cmentarzu, kiedy
radosny, m�ody ksi�dz przyrzek� pami�� �drogiej starszej pani� - kt�ra za �ycia
nie m�wi�a o
sobie inaczej jak �w �rednim wieku� - Rachaela poczu�a okropny b�l we wszystkich
mi�niach poza sercem. To jej cia�o odetchn�o z ulg� po raz pierwszy od lat.
By�a wolna.
Nigdy nie przesta�a by� wdzi�czna za t� wolno��. Samotno�� sprawia�a jej
przyjemno��. T�skni�a za kotem, kt�ry dawa� jej sk�p� i prawie niedba�� mi�o��,
kt�ry nigdy
nie w�cieka� si�, nie wrzeszcza�, nie dogadywa� jej, nie mia� wymaga�. Matka
by�a jak
�elazne brzemi�. Rachaela sta�a si� lekka jak powietrze.
A� do tej chwili.
Teraz by�o tak, jak gdyby matka znowu po ni� si�gn�a. Kl�twa ci���ca nad
rodzinn�
histori�, dziedzictwo nieznanego ojca kt�ry, zanim odszed�, wyjawi�
wystarczaj�co du�o, aby
pozostawi� na jej �yciu pi�tno oszustwa i k�amstwa.
Jego rodzina nosi�a inne nazwisko, nie Simon. Rachaela nie mog�a go zapomnie�.
Powtarzane by�o tak cz�sto, �e utraci�o swoje dziwaczne brzmienie. �Scarabae�.
Scarabaidzi.
Osobliwe nazwisko pasuj�ce do osobliwego kochanka na jedn� noc. Kocha�am go, t�
�wini�,
tego sukinsyna, powiedzia�a kiedy� matka Rachaeli. Nie przybra�a jego nazwiska.
Jej w�asne
brzmia�o �Smith�. By�o tak banalne, �e Rachaela, kiedy zosta�a sama, zmieni�a
je.
W��czy�a radio, trzeci program, i us�ysza�a Szostakowicza. Dysharmonia
srebrzystych
akord�w by�a �atwa do rozpoznania.
Usiad�a przy kominku i zrzuci�a buty.
Za p� godziny przygotuje sobie kolacj�, tosty z serem. Jutro pi�tek, a wi�c
kupi
troch� sa�atki i zimnego mi�sa w delikatesach. Mo�e butelk� wina.
Na zewn�trz czai�a si� mglista cisza.
List od firmy �Lane i Soames� zmi�a i wyrzuci�a do kosza jeszcze w sklepie.
Mo�e odziedziczy�a jakie� pieni�dze.
Czy we�mie je, je�li pochodz� od nies�awnej rodziny ojca?
- Ju� nie �yje. Nie powinien �y�, tak si� prowadzi� - zad�wi�cza� jej w g�owie
g�os
matki.
Cztery lata od pogrzebu.
- Nie posz�a tam pani, tak? - zapyta� oskar�ycielsko m�ody cz�owiek.
Pr�bowa�a go zignorowa� wycieraj�c p�ki, wyjmowa�a stare ksi��ki pokryte rudymi
plamami i delikatnie je odkurza�a.
- Czy to pa�ski interes?
M�ody cz�owiek poczu� z�o��. Ludzie wyobra�aj� sobie, �e b�dzie si� dla nich
uprzejmym, podczas gdy oni coraz bardziej staraj� si� ciebie osaczy�. Ale
Rachaela nie gra�a
w t� gr�.
- Nie, w�a�ciwie tak. Dostarczy�em list. A teraz stary Soames my�li, �e ola�em
spraw�
i wcale go pani nie da�em.
- Ale da� pan.
- Owszem, cholera, da�em. Dlaczego pani nie posz�a?
- Przepraszam - powiedzia�a Rachaela i prze�lizn�a si� mi�dzy p�kami.
- O co tu chodzi? - zapyta� pan Gerard, kt�ry w�a�nie wr�ci� z zaplecza
pogryzaj�c
herbatniki. - Co� nie tak?
- Eee, nie, przynios�em tej m�odej damie list z �Lane i Soames�, a ona im nie
odpowiedzia�a. I teraz Soames my�li, �e to moja wina.
- Co to za list?
Rachaela nie odezwa�a si�. Odkurzy�a reprint �Egipcjanina� i ostro�nie od�o�y�a
go na
miejsce.
- To ma co� wsp�lnego z nieruchomo�ciami. W ka�dym razie tak mi si� wydaje.
Robi� wok� tego cholernie du�o zamieszania.
Mg�a znowu by�a w sklepie. Nieub�aganie osacza�a stolic�.
- Nie musi si� przedtem umawia�. Niech po prostu wpadnie, a Soames z ni�
porozmawia. To nie zajmie du�o czasu...
- Mo�esz tam p�j�� w przerwie na lunch, Rachaelo. M�j Bo�e, nie s�dzisz, �e
powinna�? Mo�e to warte zachodu?
Rachaela nadal milcza�a.
Nie powiedzia�a panu Gerardowi, �eby si� nie wtr�ca�, bo nigdy nie by�a wobec
niego
niegrzeczna.
M�ody cz�owiek westchn��.
- Mo�e przy okazji kupi� jak�� biografi�. Czytanie fikcji to strata czasu.
- Na szcz�cie nie wszyscy tak my�l� - powiedzia� pan Gerard z niech�ci�. M�ody
cz�owiek, nagle niemile widziany, spiesznie opu�ci� sklep.
- Co vi diab�a wyprawiasz, Rachaelo?
- Odkurzam.
- Nigdy tego nie robisz. Przesta�. Nakurzy�o si�. Pora na lunch. Wyjd� o
dziesi��
minut wcze�niej. Id� zobaczy� si� z panem Soamesem.
By� sobotni ranek i ludzie gremialnie ruszyli po zakupy. Nastr�j t�umu by�
znajomy:
zgry�liwy i zdesperowany.
Rachaela sz�a w stron� baru przek�skowego. Jaki� m�czyzna w przej�ciu
przepchn��
si� obok, niemal j� przewracaj�c. Zobaczy�a cz�owieka z mg�y tu� przy swoim
ramieniu.
- Panno Day, pozwoli pani sobie towarzyszy�?
Wzi�� j� pod �okie� i zawr�ci�. Poruszali si� teraz pod pr�d k��bi�cej si�
ci�by, kt�ra
zdawa�a si� wrze� i pryska� im prosto w twarz.
- Zmusza mnie pan, �ebym tam posz�a?
- Ale� nie, panno Day. B�dzie pani zadowolona. Prosz� t�dy.
By�a sobota. Czy Soames b�dzie w swoim biurze? Najwyra�niej by�.
Trzech nastolatk�w w kolorach jakiej� dru�yny z Marsa zderzy�o si� z nimi. Ju�
nie
byli jedno�ci� - Rachaela i ten obcy m�czyzna. Rozdzielili si�.
Rachaela umkn�a w mg��, w g�sty t�um, podda�a si� gor�czkowemu rytmowi.
M�czyzna nie zawo�a� za ni�. Jego r�ka nie z�apa�a jej za rami� i nie zacisn�a
si� na
nim.
Posz�a do muzeum, gdzie sp�dzi�a przerw� na lunch w�r�d b��kitnych i r�owych
kamiennych b�stw w postaci ptak�w, i u�miechni�tych faraon�w. Zjad�a dwa banany
kupione
na stoisku po drodze. Banany z mg�y.
M�czyzna nie przyszed� do sklepu, m�ody cz�owiek te� nie wr�ci�.
Pan Gerard zapyta�:
- By�a�?
- Nie.
- Bez sensu. Ale� ty jeste� g�upia, dziewczyno. Zr�b nam herbaty.
Sta�a w autobusie, wracaj�c do domu. Pojazd by� pe�en podekscytowanych
pasa�er�w.
W soboty zamykano sklep p� godziny wcze�niej, aby pan Gerard i jego pracownica
mogli si� troch� rozerwa�. W�tpi�a, czy bawi� si� lepiej ni� ona. Pan Gerard
pozosta� dla niej
tak� sam� zagadk�, jak prowokuj�c� tajemnic� by�a dla niego Rachaela. Mieszka�
razem z
�on� niedaleko Kennington. Mog�a sobie tylko wyobrazi� pani� Gerard, �e�sk�
wersj� m�a,
w we�nianej przepoconej sukience i kamizelce, jedz�c� krem z mleka i jajek albo
czytaj�c�
komu� przez telefon urywki z gazet.
W mieszkaniu, kiedy wypi�a kieliszek wina z pi�tkowej butelki, us�ysza�a dzwonek
domofonu.
Nikt nigdy nie odwiedza� Rachaeli.
Przysz�o jej do g�owy, �e to jaki� wypadek. Pewnie co� si� sta�o na ulicy. W
burzy
d�wi�k�w Beethovena, nie m�wi�c ju� o rockowej muzyce dobiegaj�cej z do�u, mog�a
nie
us�ysze� pisku hamulc�w.
- Halo?
- Panna Day?
Nie rozpozna�a g�osu, oddalonego i ledwie s�yszalnego w s�uchawce.
- Czego pan chce?
- Panno Day, nazywam si� Soames. Z �Lane i Soames�. Czy b�dzie pani tak dobra i
mnie wpu�ci?
- Obawiam si�, �e nie.
- Ale, panno Day, zaszed�em tu specjalnie w pilnej sprawie. To naprawd� pilna
sprawa, panno Day...
- Nie, panie Soames, nie jestem zainteresowana.
- M�j klient, pan Simon, upowa�ni� mnie do...
- Do widzenia, panie Soames.
Od�o�y�a s�uchawk�. Dzwonek odzywa� si� jeszcze trzy razy.
Rachaela przesz�a przez sw�j ma�y pok�j. Na g�rze znajdowa�a si� jeszcze
mniejsza
sypialenka i spi�arnia przerobiona na �azienk�. Wynaj�cie tego mikroskopijnego
mieszkanka
sta�o si� mo�liwe dzi�ki oszcz�dno�ciom matki. A kiedy si� sko�cz�, co wtedy?
Mo�e pan Soames chcia� jej da� pieni�dze?
Pieni�dze by�y dla Rachaeli czym� nierealnym. Troch� si� ich ba�a, nios�y ze
sob�
odpowiedzialno��, powodowa�y tyle k�opot�w i krzywd. Ale...
Domofon ju� si� nie odezwa�.
Pan Soames odszed�.
W niedziel� po po�udniu wzi�a d�ug� k�piel, s�uchaj�c radia.
Ogoli�a szczup�e nogi i pachy, jak zwykle co trzeci dzie�. Umy�a w�osy, jak
robi�a to
r�wnie� co trzeci dzie�, i pozwoli�a im wyschn�� w sztucznej Afryce
elektrycznego piecyka.
Te obyczaje by�y jej w�asne. Kiedy by�a dzieckiem, matka my�a jej w�osy co dwa
tygodnie.
Na zewn�trz g�sta m�awka przeszywa�a ��t� mg��.
Na obiad przygotowa�a sobie kotlet jagni�cy i jedz�c go pomy�la�a jakim
�licznym,
puszystym stworzonkiem by� za �ycia. Nie zrobi�o jej si� niedobrze, raczej
smutno. W pewien
spos�b mi�so smakowa�o jej bardziej, lubi�a zwierz�, kt�rym przedtem by�o, i
�a�owa�a je.
Kiedy�, jako nastolatka, pr�bowa�a zosta� wegetariank�, ale przele�a�a par�
tygodni
zgi�ta wp�, wymiotuj�c. Podda�a si�.
Matka na�miewa�a si� zar�wno z jej wysi�k�w, jak i niepowodzenia. Zaci�gn�a
Rachael� do p�miska z przypalonymi paluszkami rybnymi.
- Przesta� si� wyg�upia�, do cholery.
Matka musia�a wychowywa� j� sama.
Za du�o my�la�a o zmar�ej.
To nie bola�o, ale niepokoi�o.
Nigdy nie powiedzia�a matce do widzenia, na tym zapewne polega� problem. Wolno��
by�a spontaniczna. Mo�e powinna by�a poca�owa� zabalsamowane cia�o na
po�egnanie, w
brew, jak w tych rozczulaj�cych, staro�wieckich horrorach. Zmumifikowane zw�oki
nie
przypomina�y jej matki. Co� si� nie uda�o; dosy� du�y brzuch uwydatnia� si� tak,
�e
wygl�da�a przysadzi�cie i matronowato, jak nigdy za �ycia. R� na jej policzkach
by�
pstrokaty. Nie martwa, tylko u�piona - a jednak nie: zdecydowanie martwa.
Rachaela t�skni�a za kotem, kt�ry siada� na brzegu wanny, od czasu do czasu ze
zdumieniem bij�c �ap� wod�, albo na stole, malowniczo upozowany, kiedy o co� j�
prosi�.
Mo�e powinna znale�� lepiej p�atn� prac�. Gdzie? Kto j� przyjmie bez
do�wiadczenia? Mia�a dwadzie�cia dziewi�� lat. Mo�e powinna pracowa� w winiarni?
Pomy�la�a o ha�asie, o gwarze, st�uczonych kieliszkach i pijakach. Nie, w
ksi�garni by�a
bezpieczna. Mia�a za co kupi� sw�j kotlet.
Westchn�a.
Przez zas�ony wida� by�o ust�puj�c� mg��. Za pasem zieleni widzia�a jaskrawy
niedzielny autobus, ospale sun�cy na zach�d.
W poniedzia�kowy ranek Rachaela sz�a przejrzy�cie szar� Lizard Street. Min�a
czarne
lwy. Wesz�a do budynku i podesz�a do recepcji. Trzy minuty p�niej by�a w
szybkiej windzie,
kt�ra zawioz�a j� do samej czaszy budynku.
Gdyby nie mg�a, wida� by�oby z okna ksi�garni�, przycupni�t� pod brudnym dachem,
pi�� pi�ter ni�ej, male�k� z tej perspektywy.
Sekretarka pana Soamesa przywita�a j� rado�nie i od razu zaprowadzi�a do biura
jak
cenn� klientk�.
By� to mroczny pok�j pod szklan� kopu��, kt�rego okna wychodzi�y na park. Nad
drzewami wisia� ostatni, blady duch mg�y. Zas�ona znikn�a.
- Jestem - powiedzia�a Rachaela.
- Tak, w istocie. Ciesz� si�, �e pani to przemy�la�a.
- Sprawa jest bardzo pilna, nieprawda�? Pa�ska wizyta. Ten cz�owieczek w
p�aszczu i
pil�niowym kapeluszu.
- Obawiam si�, �e nie wiem, o kim pani m�wi - powiedzia� pan Soames g�adko.
Wcale
nie mia� oczu, tylko okulary. Zdominowa�y ca�� twarz. - Nie usi�dzie pani?
Rachaela usiad�a na sk�rzanym krze�le. Nie uspokoi�a jej my�l, �e kiedy� by�o
bykiem
szar�uj�cym przez wyschni�t� ��k�. A mo�e to tylko zr�czna podr�bka.
Usiad�a ze splecionymi d�o�mi i skrzy�owanymi nogami. Serce bi�o jej
nieprzyjemnie,
ale pan Soames wygl�da� na jeszcze bardziej zdenerwowanego.
- Panno Day - przede wszystkim jestem przekonany, �e pani nazwisko do niedawna
brzmia�o inaczej. Mam racj�?
- By� mo�e.
- Nie chcia�bym tego podkre�la�, ale moi klienci, pa�stwo Simon, uwa�aj� to za
spraw� zasadnicz�. Pani matk� by�a niejaka panna Smith. A pani ojciec - no c�,
to si�
zdarza.
Rachaela czeka�a.
Pan Soames nerwowo zacisn�� r�ce.
- Pa�stwo Simon s� spokrewnieni z pani ojcem. To kuzyni, jak s�dz�.
Rachaela nadal czeka�a. Matka nigdy nie wspomina�a �adnych krewnych poza rodzin�
Scarabaid�w, tajemnicz� i artystyczn�, z�owieszcz�. Mieszkali gdzie� z dala od
miasta,
nieosi�galni, wszechw�adni. Nie zosta� ze mn�, bo nie chcieli da� mu spokoju. To
oczywi�cie
nieprawda: nie zosta� z ni�, poniewa� pocz�a Rachael�. Dziwne, �e nigdy nie
rzuci�a jej tego
w twarz. Jako� nie umia�a si� na to zdoby�.
- I po tak d�ugim czasie maj� nadziej�, �e zechce ich pani odwiedzi�.
By�a innego zdania.
- Odwiedzi�? Tych Simon�w?
- W�a�nie tak. Musz� pani powiedzie�, panno Day, �e to bardzo maj�tna rodzina.
- Czy Simon to prawdziwe nazwisko?
- Tak, panno Day.
- Wobec tego nie rozumiem, co maj� ze mn� wsp�lnego.
- Mo�e zgodzi si� pani z nimi spotka�. W�wczas si� pani dowie. Tak jak m�wi�em,
gotowi s� pokry� koszty podr�y.
Nie s�ucha�a i nie wiedzia�a, dok�d ma jecha�.
- Wydaje mi si� to bardzo szczeg�lne. Podejrzane.
Pan Soames kaza� sobie przynie�� akta.
- Poka�� pani korespondencj�, panno Day.
Nie chcia�a jej ogl�da�. Nie by�a ciekawa. Czu�a si� zagro�ona.
Z pewno�ci� nazywali si� inaczej, B�g wie gdzie mieszkali i dlaczego chcieli j�
znale��. To bez sensu, ten zbieg okoliczno�ci z firm� prawnicz� po s�siedzku.
Chyba �e,
oczywi�cie, wytropili j� wcze�niej, a potem zawarli umow� z �Lane i Soames�,
�eby nada�
swoim poczynaniom pozory prawo�ci i odpowiedni charakter. �atwo j� przydyba�,
skoro
pracuje tu� obok - idealna sytuacja. A ten drugi to ich agent.
Wesz�a rozpromieniona sekretarka o wi�niowych szponach, nios�c akta. Ko�ysa�a
si�,
jakby by�a na haju.
- Czy nazwisko - zapyta�a Rachaela - na pewno nie brzmi Scarabaidzi?
Soames nie drgn��, nie mrugn�� okiem. By� nieprzenikniony, odrobin�
rozdra�niony.
- Nazwisko, kt�re mi podano, to Simon, panno Day.
Otworzy� przed ni� akta i pokaza� obfit� korespondencj�, mn�stwo d�ugich arkuszy
ze
starannie zaznaczonymi datami i kilkoma maszynowymi b��dami oraz odr�czne listy
na
pozbawionym wszelkich oznacze� papierze. Rachaela nigdy nie umia�a czyta�
odr�cznych
list�w. Zapewne odrzuca�a j� intymno��. Patrzy�a na niemo�liwy do rozszyfrowania
adres na
zapisanych kartkach i unios�a brwi, usi�uj�c przywo�a� na twarz wyraz rozs�dnej
koncentracji.
Nie reagowa�a tak, jak tego oczekiwa�. Czu�a si� osaczona. Wyimaginowany lampart
kr��y�
po pokoju.
Zawsze ba�a si� tych ludzi, my�la�a, �e pewnego dnia po ni� si�gn�. Dlaczego ta
my�l
by�a tak straszna, tak przera�aj�ca? Matka nieustannie ich oczernia�a, ale chyba
nic nie
wiedzia�a. Byli cieniami wygl�daj�cymi zza plec�w jej kochanka. Wygodnie by�o
obarczy�
ich win� za jego odej�cie. Dziecku musia�a opowiada� koszmarne historie, teraz
zbyt g��boko
ukryte i zakopane, aby wyj�� na �wiat�o dzienne, ale wyryte jak czarne freski w
pod�wiadomo�ci Rachaeli. Ba�a si� klanu Scarabaid�w.
- Nie, panie Soames. Bardzo mi przykro. Nie wydaje mi si� aby pa�scy klienci
byli
uczciwi ani wobec pana, ani wobec mnie. Je�li s� krewnymi mojego ojca, nie maj�
�adnego
powodu, �eby si� mn� interesowa�. Nigdy go nie zna�am. Nie mog� im pom�c. To
wszystko,
co mia�am do powiedzenia. - Rachaela wsta�a. - Mam nadziej�, �e nie b�d� ju�
niepokojona.
- Przykro mi, �e tak pani na to patrzy, panno Day.
By� opanowany, cho� poirytowany. Przegra�.
Rachaela wysz�a i min�a sekretark�, kt�ra rozp�yn�a si� w przera�aj�co
sztucznym
u�miechu: sama szminka i z�by.
Winda zjecha�a na d�.
Na zewn�trz pada�o.
Musz� si� z tego otrz�sn��, pomy�la�a. Ale nie mog�a. Lampart, niewidoczny tak w
�wietle, jak i w mroku, depta� jej po pi�tach.
- Sp�ni�a� si�, Rachaelo - powiedzia� pan Gerard. - Trzy kwadranse. To za
wiele.
Mia�em klient�w, dziesi�� os�b. Gdzie by�a�?
- Posz�am do �Lane i Soames�.
- Co� si� urodzi�o? - zawo�a� pan Gerard.
Rachaela nie znosi�a tego wyra�enia, ale nie spodziewa�a si� po nim niczego
lepszego.
- Zasz�a jaka� pomy�ka - odpar�a. - Ci ludzie nie maj� ze mn� nic wsp�lnego.
- Co za szkoda. Takie ju� masz szcz�cie.
W tym tygodniu Rachaela jak zwykle kursowa�a mi�dzy ksi�garni� a mieszkaniem,
robi�a niewielkie zakupy, jada�a w ma�ym barze przek�skowym. Raz posz�a do kina,
�eby
obejrze� kolorowy, okrutny film, kt�ry j� znudzi�. Kupi�a trzy ksi��ki, szampon,
past� do
z�b�w, pomara�cze, a mimo wszystko prze�ladowa� j� zapach lamparta. Ci�gle tu
by�.
Czu�a zaciskaj�c� si� p�tl�, napi�t� jak struna gitary.
Nie mog�a skupi� si� na muzyce. Ha�asy dobiegaj�ce z s�siednich mieszka�
irytowa�y
j�. Pewnej nocy impreza trwa�a do czwartej nad ranem, le�a�a nie mog�c zasn��
ani czyta�,
wyrazy skaka�y jej przed oczami, gubi�a sens zdania.
W ksi�garni zacz�o j� z�o�ci� ka�de wej�cie kolejnego klienta. Spodziewa�a si�
m�czyzny w p�aszczu, g�upca z agencji, albo nawet samego Soamesa osobi�cie. Z
jakiego�
powodu nie potrafi�a sobie wyobrazi� nikogo z okropnej rodziny Scarabaid�w. Nie,
oni
prowadzili swoje interesy na odleg�o��. Z tego nieznanego kraju, kt�rego nazwa
wypisana
by�a tak nieczytelnie na bia�ym papierze.
Czekam na co� wi�cej? - zapyta�a sam� siebie.
Ale co? Co mog�o si� sta�? Odm�wi�a. Sprawa sko�czona.
W pi�tek rano znalaz�a na zakurzonym stoliku list do siebie, jedn� z sze�ciu
identycznych kopert od gospodarza. Kiedy go otworzy�a, dowiedzia�a si�, �e ulica
ma by�
poszerzana czy odnawiana, a mo�e wywr�cona do g�ry nogami w jaki� inny spos�b. I
�e w
ci�gu sze�ciu miesi�cy musi sobie znale�� inne mieszkanie.
Nie pomy�la�a, �e to zbieg okoliczno�ci czy te� przeznaczenie. Poczu�a jak
zalewa j�
fala strachu. Sta�a tak, z bladymi d�o�mi splecionymi pod blad� twarz�.
Przerazi�y j�
komplikacje, nie sama strata.
Potem posz�a do pracy, jak zwykle sp�niona, bo nie zd��y�a na autobus, i pan
Gerard
wci�gn�� j� do zat�ch�ego pokoju na zapleczu.
- Rachaelo, przykro mi, ale b�d� musia� ci� zwolni�.
Prawie si� roze�mia�a. Roz�mieszy�a j� zbie�no�� niepowodze�.
- Nie my�l, �e ma to co� wsp�lnego z twoim, no c�, dosy� nagminnym sp�nianiem.
Pracowa�o nam si� razem ca�kiem nie�le. Problem w tym, �e ten sklep nie przynosi
zysk�w.
Troch� o tym my�la�em. Wczoraj widzia�em si� ze starym ksi�gowym. Nie mog�
zrobi� nic
innego.
Na pocieszenie pocz�stowa� j� ciasteczkiem. Wzi�a przez grzeczno��.
Wyobrazi�a sobie jak wys�annik lamparta podchodzi do pana Gerarda, gro��c mu
po�yskliwym no�em. Pomy�la�a, �e agenci zabrali si� te� do jej gospodarza.
Ugryz�a ciastko i prze�kn�a je. By�o bez smaku.
- Zosta� do ko�ca tego miesi�ca. Zreszt� i tak dam ci miesi�czn� odpraw�. Zdaj�
sobie spraw�, �e to dosy� du�o. By�a� tu przez rok, prawda? B�dzie mi ci�
brakowa�o.
Wiedzia�a, �e k�ama�, w gruncie rzeczy by� szcz�liwy, �e przytar� jej nosa. Za
wszystkie te razy, kiedy chcia� czego� si� o niej dowiedzie�, a ona mu nie
pozwala�a.
Wszystkie jego �arty, z kt�rych si� nie �mia�a, wszystkie zmy�lone przez niego
fale klient�w,
z kt�rymi si� min�a przez sp�nienia. Za to, �e nigdy nie przeprasza�a.
Cieszy� si�, �e ma j� z g�owy.
Ale co ona mia�a zrobi�?
Wiedzia�a co. To zupe�nie oczywiste. Lampart siedzia� i czeka� na ni�, jego
kontur
czarny jak atrament spowija�y mrok i mg�a.
Wzi�a do r�ki kruch�, rozsypuj�c� si� ksi��k�, martw� czarn� �m�. Otworzy�a j�
i
przeczyta�a: �Jej serce zabi�o mocniej na my�l o rych�ym ponownym spotkaniu�.
Zadr�a�a. To
by�o nieuniknione, od samego pocz�tku. B�dzie musia�a si� podda�.
Nikt z pozosta�ych mieszka�c�w nie porozumia� si� z Rachael� w sprawie
rozwi�zania umowy o mieszkanie. Mo�e by�o im wszystko jedno. Dwa z mieszka�
regularnie
zmienia�y w�a�cicieli, nawet entuzjasta rocka rezydowa� tu tylko kilka miesi�cy.
Przedtem
unika�a kontaktu z nimi wszystkimi. Zapewne oka�� si� bezradni wobec biurokracji
nie mniej
ni� ona.
Przysz�a do pracy na czas i nie przeci�ga�a lunchu. By�a skrupulatna.
Pan Gerard posadzi� j� za kas�. Wyszed� z ukrycia, �eby obs�u�y� klient�w,
przywykn�� do tego. Nie telefonowa� ju�, ale jad� ogromne ilo�ci herbatnik�w.
Kiedy koniec
miesi�ca przybli�y� si� o kolejny tydzie�, pan Gerard zacz�� robi� wra�enie
zak�opotanego.
Opowiada� okropne �arciki i prosi� czasem Rachael�, �eby pozamiata�a, czym si�
dotychczas
nie przejmowa�. Nie wysy�a� jej natomiast po kanapki, tylko �u� kawa�ki chleba i
pikli.
Nie lubi�a jego blisko�ci. Rzadko bywa�a teraz sama w sklepie. Zacz�a t�skni�
za
tym, �eby wreszcie st�d odej��.
B�dzie musia�a poszuka� nowej pracy. Najlepiej przez kt�r�� z agencji. Byli tacy
eleganccy i swobodni. Nie znosi�a ich.
La�o jak z cebra, kiedy szybkim krokiem sz�a przez b�onia. O ma�o nie zderzy�a
si� z
m�czyzn� w p�aszczu i pil�niowym kapeluszu.
- Panno Day, poproszono mnie, abym odda� to pani do r�k w�asnych.
Wzi�a kopert�. By�a zaadresowana na maszynie. Stali naprzeciw siebie w ulewnym
deszczu. Oboje byli zwierz�tami d�ungli, mogli ignorowa� ulew�.
- Nie chc� tego.
- Musi pani wzi�� ten list. Przeczyta�.
- My�la�am, �e to si� sko�czy�o.
- Prosz�, panno Day.
- W porz�dku. Dobrze.
Odesz�a z listem. Deszcz l�ni� na jej cudownych w�osach jak okruchy pot�uczonego
szk�a.
W holu wzdrygn�a si� z cichym pomrukiem irytacji. Zamkni�te zewn�trzne drzwi
odgradza�y j� od �wiata. Demon zosta� za nimi.
Kto� z lokator�w tupi�c schodzi� po schodach. Dziewczyna w czerwonym p�aszczu.
Rachaela zastanowi�a si� czy nie zatrzyma� jej i nie porozmawia� o upadku ich
domu. Ale
dziewczyna wygl�da�a nierealnie, jak gdyby zaledwie istnia�a. Owalna twarz,
g�adka, bez
�adnej zmarszczki czy wyrazu, kt�ry wskazywa�by na to, �e �yje. Rachaela
zaczeka�a a� j�
minie i otworzy�a drzwi mieszkania.
�wiat�o by�o dziwaczne, zielonkawe i jakby naelektryzowane od deszczu. �ciany
zata�czy�y. T�skni�a za ciep�ym, kr�g�ym cia�em kota, kt�re by j� obudzi�o z
letargu. Za
przytuleniem policzka do ciemnoszarego dymnego futra, pachn�cego zio�ami i
�yciem. Ale
kota nie by�o, tylko duch, wytw�r zm�czonego wzroku zosta�, �eby j� straszy�.
Rachaela zdj�a p�aszcz i powiesi�a go. �ci�gn�a buty. Usiad�a na brzegu
krzes�a i
rozci�a kopert� br�zowym no�em do papieru przypominaj�cym sztylet.
By� to gruby bia�y papier.
List by� napisany na maszynie, jak gdyby wiedzieli, �e nie mo�e przeczyta� ich
pisma,
albo nie b�dzie chcia�a tego zrobi�. Nie by�o szansy, �eby co� przeoczy�. By�
zbyt kr�tki, aby
mo�na go by�o zignorowa�.
�Droga panno Smith!
Teraz wie ju� Pani, �e odnale�li�my Pani� i bardzo zale�y nam na spotkaniu.
Prosz�
da� nam t� szans�. Matka Pani wiedzia�a bardzo niewiele o naszej rodzinie, a
Ojciec, o czym
jeste�my doskonale poinformowani, porzuci� Pani�. Prosimy da� nam szans� i
upomnie� si� o
swoje prawa. Powi�zania rodzinne s� skomplikowane i nie b�dziemy ich tu
wyja�nia�. Mamy
nadziej� przedstawi� Pani wszystko osobi�cie w najbli�szej przysz�o�ci.
Nasze nazwisko brzmi oczywi�cie nie tak, jak poda� to prawnik, ale, jak si� Pani
s�usznie domy�li�a, Scarabaidzi. Jest to nazwisko, do kt�rego Pani tak�e ma
prawa.
Jak poinformuje Pani� pan Soames, wszelkie wydatki zwi�zane z podr� albo
za�atwieniem Pani spraw zostan� poniesione przez nas.
Pozostajemy z nadziej�, �e wkr�tce Pani� zobaczymy�.
Pod listem widnia� wyra�ny podpis: Scarabaidzi. �adnego inicja�u. Dynamiczny,
zbiorowy rzeczownik, kt�ry nic nie m�wi�.
Nie by�o adresu, w nag��wku znajdowa�o si� tylko pojedyncze s�owo �Dom� i data.
Rachaela odruchowo spojrza�a w stron� wy��czonego elektrycznego kominka. Jej
pierwszym impulsem by�o spali� list.
Zamiast tego siedzia�a trzymaj�c go w r�kach przez trzy kwadranse, w lodowatym
mieszkaniu, podczas gdy deszcz ta�czy� rozmywaj�c mury i okna.
- Tak, zmieni�am zdanie.
- Jestem doprawdy uszcz�liwiony, panno Day - rozpromieni� si� Soames. - Jestem
przekonany, �e podj�a pani m�dr� decyzj�.
Kiedy Rachaela sko�czy�a rozmawia�, zadzwoni�a do pana Gerarda.
- Przepraszam, ale nie wr�c� ju� do pracy w tym miesi�cu.
- O, to niezbyt fair.
- Zwolni� mnie pan. Co to za r�nica?
Pan Gerard zacz�� drobiazgowo wyja�nia� r�nic� podniesionym g�osem. Rachaela
od�o�y�a s�uchawk�. Cztery dni p�niej przyszed� czek. Nie zap�aci� jej za
kolejny miesi�c,
nie da� te� ani pensa za dni po pi�tku, kiedy to przerwa�a prac�. B�dzie teraz
musia� radzi�
sobie sam z sobotnimi falami klient�w.
Pl�ta�a si� po pokojach, sprz�taj�c je po raz ostatni. Je�li wr�ci, domu ju� nie
b�dzie.
B�dzie musia�a przechowa� gdzie� meble, Scarabaidzi pokryj� koszty.
Z ka�dym dniem mieszkanie coraz bardziej przypomina�o jej wi�zienie. Nie mog�a
zrobi� nic innego, jak tylko zabra� si� do pakowania dw�ch nowych walizek.
Zapakowa�a
niepotrzebne ubrania, �eby je odnie�� dla biednych. Jej ro�liny poumiera�y, nie
powinna
niczego hodowa�. Kot zdech�. Nie mia�a przyjaci�. Nikogo, z kim mo�na by si�
po�egna�.
Wys�a�a nowy adres gospodarzowi, ale pewnie to zlekcewa�y. Zreszt� adres by�
surrealistyczny, mo�e nawet wymy�lony. Adres miejsca, kt�re nie istnia�o.
Nie dopilnowa�a wielu spraw, obieca�a sobie, �e za�atwi je po powrocie.
Ale czy powr�t mia� w og�le nast�pi�? Przera�a�a j� ca�a ta podr� ze wszystkimi
niespodziankami i niewiadomymi.
Wydawa�o jej si�, �e widzia�a na b�oniach przed domem agenta w pil�niowym
kapeluszu, kryj�cego si� w�r�d mokrych drzew. Ale mog�a to by� halucynacja.
Mia�a nadziej�, �e widmo kota zniknie z pokoj�w po jej wyje�dzie. Ta my�l
przywodzi�a j� do p�aczu, wi�c p�aka�a, ale nigdy zbyt d�ugo.
W ��ku, przed snem, popada�a w emocjonalno-seksualne fantazje z dzieci�stwa.
Wyobra�a�a sobie nie do ko�ca sprecyzowane przygody i m�czyzn prawie
pozbawionych
twarzy, wysokich i ciemnow�osych. W rzeczywisto�ci nigdy ich nie spotka�a,
chocia� od
czasu do czasu, przez chwil�, na rogu ulicy czy w drugim ko�cu pokoju,
wychwytywa�a
k�tem oka ulotny obraz, kt�ry rozmywa� si�, gdy skupia�a na nim wzrok.
Zacz�o si� to po �mierci matki - kiedy Rachaela mia�a dwadzie�cia pi�� lat. -
Wydawa�o jej si�, �e jest za stara na te sny, mgliste i niewyra�ne, powracaj�ce
i zarazem
niepodobne. Spotkania podczas burzy, w�r�d mg�y, na zboczach g�r, pod
drzewami...
Odpycha�a je od siebie. Od czasu do czasu mog�y je przywo�a� ksi��ka lub film,
ale stara�a
si� do tego nie dopuszcza�.
Teraz jej imaginacje dotyczy�y miejsca, do kt�rego si� wybiera�a. My�la�a o nim
z
przera�eniem. By�o jak bagno i wci�ga�o j� do �rodka.
2
Po d�ugotrwa�ej, wielogodzinnej podr�y pasa�erka by�a jak zahipnotyzowana. Jej
cia�o, wci�� jeszcze ko�ysz�ce si� w rytm hu�tania poci�gu, ze zdumieniem
powita�o bezruch.
Sta�a przed male�k�, zapuszczon� stacyjk� po�r�d zimowego �cierniska. Ziemia
zlewa�a si� z
niebem. Wielkie chmury i zarysy wzg�rz przypomina�y pejza� Turnera. Ani �ladu
s�o�ca.
Zmierzch zwyci�a�.
Asfaltow� szos� zbli�a�a si� do niej p�owa cortina.
W opustosza�ym krajobrazie dziewczyna i samoch�d wygl�dali jak przeznaczeni dla
siebie.
Cortina zaparkowa�a przed stacj�, na podje�dzie poro�ni�tym traw� i chwastami.
Szyba odsun�a si�.
- Panna Smith?
Kierowca m�wi� z nieokre�lonym obcym akcentem.
- Tak.
Drzwi otworzy�y si� i szofer wysiad� grzecznie, �eby w�o�y� do baga�nika dwie
walizki. Kosztowa�o go to troch� wysi�ku. By�y pe�ne ksi��ek, nie ubra�.
- Na wakacje? - zagadn��.
- Nie - odpar�a ch�odno Rachaela, ucinaj�c rozmow�.
Nie by� miejskim kierowc�, wi�c nie zmusza� impertynencko do pogaw�dki. Umilk�,
otwieraj�c drzwi od strony pasa�era.
Rachaela wsiad�a. Kiedy samoch�d ruszy�, poczu�a ulg�. Jej cia�o tak bardzo
przywyk�o do ruchu, �e tylko w podr�y czu�a si� komfortowo.
W samochodzie panowa� zaduch i wilgo�, mimo to zapad�a w fotel, marz�c o
zamkni�ciu oczu. Obecno�� obcego szofera oznacza�a jednak, �e powinna by�
czujna.
Patrzy�a na bladooliwkow� wiejsk� ziele�, ci�gn�c� si� wzd�u� drogi. Czasem
urozmaica�y j�
�aty lasu i niecki p�l w kolorze tytoniu, niekiedy kamienny wiejski dom albo
wiekowy gara�,
od kt�rego odpad� zardzewia�y szyld.
Kierowca nie odzywa� si� przez d�u�szy czas. Wreszcie powiedzia� �agodnie:
- Nie znam zbyt dobrze tych okolic. Wie pani, gdzie to jest?
- Obawiam si�, �e nie.
- Zatem b�d� musia� zaryzykowa�. Pan Simon przys�a� mi mapk�. Mo�e si� przyda.
Wyobrazi�a sobie, �e szofer zostawia j� w tej g�uszy i odje�d�a swoim
zdezelowanym
samochodem. Do elektrycznego kominka, zacisznego domku za�mieconego przez
dziecinne
zabawki, do kanapek z wo�owin� na kolacj�, ciep�ej �ony i dw�jki ruchliwych
dzieciak�w.
Martwi si� pewnie tylko hipotek�, dodatkowymi godzinami pracy, ale ma troskliw�
�on�, do
kt�rej mo�e wraca�, mi�o�� i jej prokreacyjne rezultaty. Przez chwil� by�a
zazdrosna, dziko,
w�ciekle zazdrosna o t� pozbawion� problem�w normalno��.
A kim ja jestem? Jak wobec tego widz� siebie?
Mia�a wizj� �my szamoc�cej si� w mroku, jelenia przemykaj�cego mi�dzy z�owrogimi
cieniami. Dramatyczn�, przera�aj�co wyra�n�. Nie dla niej by� ciep�y kominek.
Dok�d
zmierza�a? Dok�d wi�z� j� ten zmieszany, niepewny kierowca? Bagno rozst�pi�o
si�.
Rachaela zdr�twia�a i poczu�a, �e palce ma zaci�ni�te na mi�kkiej, czarnej
torbie, dawno ju�
znoszonej. Na t� my�l zala�a j� lekka fala md�o�ci, jak nieraz w ci�gu ostatnich
dni. W ko�cu
to przygoda. Mo�e dobrze, �e si� boi. Scarabaidzi.
Nad p�aszczyznami p�l zobaczy�a nagle jak s�o�ce, blade i mgliste, opada w
zachodnie doliny.
Wyros�y przed ni� wzg�rza, niekt�re w bia�ych kredowych maskach,
przypominaj�cych g�owy upiornych zwierz�t u�miechaj�cych si�, chichocz�cych,
wykrzywionych, z dziurami zamiast oczu. Drzewa p�o�y�y si� po skale. Bluszcz
porasta�
ziemi� i stare, sp�kane mury. Kiedy� by�y tu domy. Teraz nic. Wszystko
przemin�o.
- Opuszczone miejsce - rzuci� szofer, jeszcze raz przerywaj�c milczenie
Rachaeli.
Wystraszy� j�. - Zaraz zobaczymy zatok�.
Ta zapowied� wyrwa�a j� z zamy�lenia.
Nie wiedzia�a, �e zbli�ali si� do wybrze�a. By�a oboj�tna na wszystko. Ca�y
�wiat by�
dla niej tajemnic�, jak obce nazwy i j�zyki s�yszane w radio.
Wkr�tce pan Gerard zamknie sklep na Lizard Street. Autobusy przemkn� po ulicach.
Na innej planecie. Stracone bezpowrotnie.
Kilka mew przeci�o niebo.
Droga bieg�a w g�r� i opada�a; nagle wzg�rza rozst�pi�y si� i ukaza�a si� szara
powierzchnia oceanu, migocz�ca jak rybia �uska. Bia�y pocisk piany wystrzeli�
spod
powierzchni. Serce Rachaeli unios�o si� wraz z nim i opad�o, znu�one i
wyl�knione. Morze jej
nie uspokoi�o.
Jechali nad wod�. Czasem pojawia� si� pas pofa�dowanej pla�y. W pewnej chwili
zobaczy�a na horyzoncie wielki tankowiec p�yn�cy powoli, niczym dinozaur.
- Teraz musimy skr�ci� w boczn� drog�, je�li dobrze czytam t� map�.
Po raz kolejny g�os kierowcy wprawi� j� w zdenerwowanie.
- Skr�ci� - powt�rzy�a bezwiednie. Ale tym razem on nie zdradza� ochoty do
rozmowy.
Rzeczywi�cie po lewej stronie pojawi� si� zakr�t. Droga bieg�a zakolami wzd�u�
szerokiego nasypu poro�ni�tego drzewami. Czarne sosny podobne do bajkowego lasu
w
miniaturze. Jechali od strony morza i konary drzew tworzy�y nad nimi cienisty
tunel. Ga��zie
zaczepnie smaga�y boki samochodu. Droga by�a marna, wyboista, �wir pryska� spod
k�
niczym �uski z karabinu.
- Zedr� sobie opony - zauwa�y� szofer.
Rachaela nie powiedzia�a, �e jej przykro.
- Nikt mnie nie uprzedzi�, �e b�dzie a� tak �le - odezwa� si� znowu.
Skr�cili w las. Pod drzewami zalega� g�sty mrok. B�ysk s�o�ca przedar� si�
jeszcze na
chwil� i znikn��.
Droga skr�ca�a gwa�townie i ko�czy�a si� u st�p kamienistego wzg�rza. By�o
ciemno,
drzewa zgromadzi�y si� wok�, jakby nas�uchuj�c. Cortina stan�a. W ciszy
rozbrzmia�
�wiergot i gwizd ptak�w, dziwny, dziewiczy d�wi�k.
- Prosz� tu spojrze�.
Rachaela podnios�a wzrok i zobaczy�a kamienny s�upek. Widnia�o na nim jedno
s�owo: �Dom�. Nic wi�cej, nawet strza�ki.
- To musi by� na samym szczycie skarpy - szofer odwr�ci� si� do niej i
wyszczerzy�
z�by ukazuj�c w ko�cu, tak jak przeczuwa�a, nieprzyjazn� twarz. - Nie mog� tam
wjecha�.
Nie ma drogi. B�dzie pani musia�a i�� na piechot�.
Poszli do baga�nika i wyci�gn�� dwie ci�kie walizki.
- Da sobie pani rad�? - zapyta� niech�tnie dla formalno�ci.
- Ile jestem panu winna? - zapyta�a Rachaela.
- Ju� o to zadbano. Simonowie maj� sw�j rachunek. Nie wiem dlaczego nigdy, a� do
dzi�, nie u�ywali samochodu. Po raz pierwszy kto� z nas tu przyjecha�. Niech
pani idzie
ostro�nie.
Od kamiennego s�upka pod g�r� prowadzi�o co� na kszta�t �cie�ki, poprzecinanej
stercz�cymi korzeniami i usianej sosnowymi szpilkami. Zim�, kiedy poszycie by�o
grubsze,
robi�a si� pewnie niewidoczna.
Rachaela w ciemno�ci ruszy�a przed siebie. Us�ysza�a d�wi�k uruchamianego
silnika i
odg�os samochodu zawracaj�cego na kamienistej drodze. Nie obejrza�a si�.
Walizki by�y ci�kie jak o��w, ale zawiera�y wszystko, co jej by�o niezb�dne.
D�wign�a je z wysi�kiem.
By�a znu�ona, a strach pog��bia� wyczerpanie. Mo�e dom nie istnia�, jak w
po�owie jej
sn�w na jawie?
Zostawi�a w dole sosny, cedry i pot�ne d�by o omsza�ych, oliwkowo l�ni�cych
pniach, przypominaj�cych masywne filary podtrzymuj�ce koron� podobn� do okna o
nieprzezroczystych szybach. �wiat�o by�o zbyt w�t�e, by stawi� czo�o ciemno�ci.
W miejscu takim jak to spomi�dzy drzew co� mog�o na ni� wyskoczy�.
�cie�ka gwa�townym zakr�tem wyprowadzi�a j� z lasu.
By�a wysoko. S�ysza�a szum morza.
Wok� panowa� p�mrok, s�o�ce zapad�o w g��b. Niebo zamyka�o si�. Zobaczy�a dwie
gwiazdy, a w oddali, na otwartej przestrzeni przed sob�, budynek.
Ujrza�a wie�� ze sto�kowatym dachem, blanki i pochy�e mury. Ostatni promie�
�wiat�a roznieci� tajemniczy blask w w�skich oknach. Dom by� ogromny i o
zmierzchu
wygl�da� jak kamienna ro�lina. Za budynkiem urywa�o si� zbocze. W dole morze
bi�o o ska�y
i krzycza�y mewy, a mo�e cisza.
Tutaj? Mia�a ich spotka� tutaj? Kogo spotka�?
Os�abiona wysi�kiem, postawi�a walizki jak dwie sztaby o�owiu.
Musi pokona� nieokre�lony dystans miedzy ni� a domem. Musi zadzwoni� albo
zastuka� jak�� prymitywn� ko�atk�, a wtedy jedno z nich zapewne przyjdzie, a ona
wejdzie do
�rodka i zobaczy ich wreszcie.
Zimno by�o na tym cyplu. Teraz widzia�a ju� siedem, mo�e osiem gwiazd,
migocz�cych lodowatym, bladym, ostrym �wiat�em, jakby by�y z cynfolii.
Podnios�a walizki i b�l przeszy� jej ramiona. Ruszy�a w stron� domu, potykaj�c
si�
troch� na kamieniach i k�pach zimowej trawy.
Dom przybli�y� si�, dryfuj�c poprzez granatowy zmierzch.
Dotar�a do ogrodzenia. W murze by�a wyrwa ze s�upkami po obu stronach. Ani �ladu
furtki. Droga sta�a otworem, cho� niekoniecznie zaprasza�a do wej�cia.
W g�rze, ponad wysokim t�umem ogrodowych drzew, zab�ys�o �wiat�o.
Rachaela popatrzy�a w tamt� stron�. �wiat�o by�o s�abe, ale okno zmieni�o si� w
owoc
z barwnego szk�a: przejrzyste szkar�aty, intensywne purpury i adamaszkow�
ziele�.
Czego zapowiedzi� by�o to okno? Co obiecywa�o?
Nie wygl�da�o to na powitanie.
Od ogrodzenia do domu wiod�a prosta droga. Po obu stronach ros�y wiekowe cisy,
cmentarne drzewa, w kt�rych czai�a si� ciemno��.
Tak�e dom, poza tym jedynym o�wietlonym oknem, by� pozbawiony wyrazu i
mroczny.
Ukaza� si� ganek. Inkrustowane, hebanowe drewno ponad pi�cioma niskimi stopniami
o niewyra�nym wzorze. Wesz�a na schody. �adnego �wiat�a nad drzwiami. Solidna
drewniana framuga. Nie by�o te� dzwonka. Rachaela poszuka�a jakiej� ko�atki,
czegokolwiek,
co pozwoli�oby jej zasygnalizowa� swoj� obecno��.
Ale dom sta� otworem mimo pustej przestrzeni, nocy i drzew. Jeszcze raz
postawi�a
walizki i, wci�� nie dowierzaj�c, pchn�a drzwi - ust�pi�y.
Dostrzeg�a w ciemno�ci mglisty wz�r pokrywaj�cy bia�� terakot�. Za pierwszymi
znajdowa�y si� drugie drzwi. Stopniowo wy�owi�a z mroku staro�wieck� ga�k�;
klamka
przekr�ci�a si�, kiedy wzi�a j� do r�ki. Wewn�trzne wej�cie tak�e by�o otwarte.
Zarejestrowa�a tl�cy si�, czerwonawy blask, tak mglisty, tak nieuchwytny jak
b�ysk gasn�cej
�wiecy.
Musi i�� w stron� tego w�t�ego �wiat�a. Albo zosta� na dole, w zimnej i
rozszeptanej
ciemno�ci.
Za drugimi drzwiami znajdowa�a si� ogromna, otwarta pod�u�na przestrze� - hol
albo
przedpok�j o pod�odze z rdzawych i czarnych marmurowych p�ytek. By� obszerny jak
wielka
komnata i mn�stwo tu by�o cieni, kt�re mog�y by� wszystkim - schodami,
przej�ciami,
przyczajonymi nied�wiedziami.
Na mahoniowym stole przypr�szonym meszkiem kurzu p�on�a rubinowa lampa
oliwna z mocno przykr�conym knotem, podczas gdy z sufitu zwiesza� si� �yrandol
podobny
do p�atka �niegu. Przezroczyste paj�czyny oplata�y kryszta�ki �yrandola, kt�ry
ko�ysa� si�
�agodnie w przeci�gu w t� i z powrotem. Promienie padaj�ce z czerwonej lampy
za�amywa�y
si� w nim jak krople czerwonego atramentu.
Rachaela czu�a wo� domu, jego wilgotnych piwnic, ale wyczuwa�a te� zapach oleju,
zwierz�cego futra, zi� i pudru, trudne do odgadni�cia subtelno�ci.
Zaci�gn�a swoje walizki do holu i odwr�ci�a si�, �eby zamkn�� wewn�trzne drzwi.
- Prosz� zostawi� otwarte - powiedzia� bezbarwny g�os.
Szybko spojrza�a w jego stron�. Drobna, szczup�a posta�; starszy m�czyzna,
lekko
zgarbiony. Sta� z dala od lampy.
- Drzwi zawsze zostaj� lekko uchylone po zmierzchu.
Ten dziwny zwyczaj zdenerwowa� Rachael�, ale nie wyrazi�a sprzeciwu. Zatrzyma�a
si� przy swoich walizkach, czekaj�c na to, co b�dzie dalej.
- Przy�l� kogo� po pani torby. Czy zechce pani zobaczy� pok�j?
- Kim pan jest? - zapyta�a.
Wygl�da� jak manekin w znoszonym, wiekowym stroju, mia� drobn� blad� twarz z
kleksami w miejsce oczu.
- Nazywam si� Michael. S�u�� rodzinie.
- I znasz mnie?
Kto jeszcze wynurzy si� z mroku?
- Pani jest pann� Rachael�.
- A... rodzina? - zapyta�a zaciskaj�c d�onie.
- Panna Anna i pan Stephan zaraz zejd�, �eby pani� powita�.
Bezbarwny, cichy g�os i wypowiedziane nim s�owa nie uspokoi�y Rachaeli.
Kiedy m�czyzna podni�s� migocz�c� lamp�, cienie ulecia�y, a �ciany zachwia�y
si� z
lekka. �wiat�o wydoby�o na chwil� wspania�e zdobienia, kt�re niemal natychmiast
znikn�y.
Z prawej strony wy�oni�y si� schody. Rachael� popatrzy�a na nie zdumiona.
G��wnego
s�upka strzeg�a drewniana nimfa, dzier��c wysoko w d�oni ozdobn� lamp�. Schody
bieg�y w
g�r�, wy�cie�ane perskim chodnikiem; �wiat�o czyni�o jego czerwie� jeszcze
bardziej
nasycon�.
Weszli na g�r� w magicznej aureoli lampy.
Rachael� naliczy�a dwadzie�cia dwa stopnie. Ciemno�� za jej plecami po�yka�a
kolejne schody. Tylko na �yrandolu w�r�d kurzu po�yskiwa�y czerwone krople.
By�o tu wy�o�one dywanem p�pi�tro. Zobaczy�a korytarz o�wietlony kolejn� oliwn�
lamp� na postumencie. Ta by�a r�owawobia�a i nagle Rachael� ujrza�a przez
sekund� twarz
swojego przewodnika niczym kame�, cie� na tle p�omienia. Jego oczy by�y utkwione
w
jednym punkcie. Przys�ania�a je charakterystyczna mgie�ka, przypominaj�ca py� na
stole i
innych meblach.
Skr�cili w korytarz. Za�ama� si� przy ogromnym oknie o oprawionych w o��w,
witra�owych szybkach, z kt�rych spe�z�a farba ukazuj�c ciem