7479

Szczegóły
Tytuł 7479
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7479 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7479 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7479 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Tanith Lee Mroczny Taniec Prze�o�yli: Magdalena Niemczuk Cezary Fr�c 199 - Nie chcia�abym mie� do czynienia z szale�cami - powiedzia�a Alicja. - Nic na to nie mog� poradzi� - odpar� Kot. - Wszyscy tu jeste�my szaleni. Ja jestem szalony, ty jeste� szalona. - Sk�d pan wie, �e jestem szalona? - zapyta�a Alicja. - Musisz by�. Inaczej nie przysz�aby� tutaj. LEWIS CARROL �Alicja w Krainie Czar�w� 1 Kobieta we mgle. Zamkni�ta w�r�d �cian ��tego oparu. Sz�a jakby w przeno�nym wi�zieniu. Co kilkana�cie krok�w s�up latarni wynurza� si� niczym wielkie, smuk�e drzewo; stercza� wyst�p w murze. Ponad jej g�ow�, m�tne jak �wiat�o starej lampy, ja�nia�y podejrzliwe okna. Zna�a drog� na pami��. Mg�a pachnia�a przyt�aczaj�co smutkiem i melancholi�. Z ka�dej strony m�g� czyha� prze�ladowca. Kobieta sz�a dalej. Wygl�da�a jak chuchro w ciemnym p�aszczu. Jej w�osy by�y g�ste, rozpuszczone, bardzo czarne, jak grube li�cie na krzewach. Mia�a szczup��, jasn� twarz i przejrzyste oczy. Jedn� d�oni� podtrzymywa�a ko�nierz. Skr�ci�a w Lizard Street, min�a ogromny budynek z lwami i wesz�a do ksi�garni. - Sp�ni�a� si�, Rachaelo. - Tak - przyzna�a ze spokojem. - Dwadzie�cia minut! Przesz�a obok pana Gerarda i wesz�a na zaplecze. W male�kim pokoju sta� na kuchence czajnik i le�a�y stosy gazet. Rega�y pe�ne by�y ksi��ek. Plastikowe ok�adki niekt�rych l�ni�y nowo�ci�, inne za� przypomina�y stare, umieraj�ce, postrz�pione �my. Powiesi�a p�aszcz. Mia�a na sobie czarn� sp�dnic�, ciemn� bluz� i solidne buty. W sklepie nigdy nie by�o ciep�o poza upalnym latem, kiedy dawa�o si� wytrzyma� jedynie w cienkiej koszuli, ale nawet w�wczas pan Gerard snu� si� w przepoconej marynarce i krawacie. Dzi� mia� na sobie pulower w �ywych kolorach, zbyt jaskrawy w zestawieniu z jego t�ust� twarz�, wygl�daj�c� jak zepsuty owoc. Zrobi� jej miejsce za lad�. - Masz tu wykaz ksi��ek do wyceny. Rachaela skin�a g�ow�. P�aci� bardzo ma�o. Do jej obowi�zk�w - poza obs�ugiwaniem klient�w - nale�a�o te� robienie herbaty, przyrz�dzanie kanapek, zamiatanie i odkurzanie rega��w, co zreszt� robi�a rzadko. Nigdy nie k��ci�a si� ani nie uskar�a�a, nie przeprasza�a te� za swoje niedbalstwo, za nieustanne sp�nienia. Nie ba�a si� pana Gerarda. Nie krad�a, nie pyskowa�a. Kiedy si� na ni� denerwowa�, patrzy�a gdzie� w odleg�� przestrze�, a potem wydawa�a si� o tym zapomina�. Pan Gerard nic w�a�ciwie o niej nie wiedzia�. Kobieta - zagadka. Dla nielicznych klient�w by�a uprzejma jak manekin. Kiedy pan Gerard wycofa� si� na ty�y swojej obskurnej, dusznej nory, jaki� m�czyzna zapyta� o ksi��k�. Wraz z nim do �rodka nap�yn�a sk��biona mg�a, obejmuj�c tysi�ce wolumin�w. - Pod�y dzie� - powiedzia�. - Kiedy to si� wreszcie sko�czy. Cholerna pogoda. Rachaela w�o�y�a ksi��k� do torby i wybi�a cen� na staromodnej sklepowej kasie. Kasa by�a jednym z powod�w, dla kt�rych zacz�a rok temu ubiega� si� o t� prac�. Nie znosi�a komputer�w, przera�a�y j�. Lubi�a starocie. W sklepie przynajmniej nie czu�a si� nieswojo. M�czyzna wzi�� ksi��k� i wr�czy� jej pieni�dze. Rachaela powoli przeliczy�a reszt�, zanim mu j� wyda�a. Liczby tak�e j� niepokoi�y. Czu�a si� dobrze tylko ze s�owem pisanym. - Przepraszam - powiedzia�. Rachaela popatrzy�a na niego, wygl�da�a na przera�on�. Czy�by si� pomyli�a? - Panna Day, prawda? Zawaha�a si�. Wreszcie, jak gdyby powierza�a niebezpieczny sekret, szepn�a: - Tak. - Tak my�la�em. Mia�em to pani odda�. Wr�czy� jej jasno��t� kopert�. Wzi�a j� jak konspirator. Nie zapyta�a go o nic, ale jej smuk�a d�o� o d�ugich, nie pomalowanych paznokciach zawaha�a si�, zawis�a w powietrzu mi�dzy nimi. - Chyba powinienem wyja�ni� - powiedzia� przyjaznym tonem. - Jestem s�siadem. Firma �Lane i Soames�. Szef poprosi�, �ebym to pani przyni�s�. Szukali pani. - Kto? - zapyta�a. - Lane i Soames. Szukali, a pani tu by�a ca�y czas. A wi�c tropili j�. Rachaela mocno przycisn�a kopert� do piersi. Czu�a prze�ladowc�, przyczajonego we mgle. �Day� nie by�o jej prawdziwym nazwiskiem, ale u�ywa�a go od lat. S�dzi�a, �e teraz ju� sta�o si� legalne; widnia�o na jej legitymacji ubezpieczeniowej. Pod tym nazwiskiem p�aci�a te� podatki. A mo�e jednak pope�ni�a jaki� b��d? - Jest pan pewien, �e to o mnie chodzi? - Prosz� mnie nie pyta�. Jestem tylko go�cem. Powiedzieli, �ebym to pani podrzuci�. Jego oczy by�y zupe�nie pozbawione wyrazu. Nie podoba�a mu si� jej niepewno�� ani swoiste, �atwe do przeoczenia pi�kno, nie krzykliwe, nie przerysowane makija�em ani ubiorem. - No, dobra - powiedzia�. - Pora wraca� w mg��. Wyszed� od razu. Drzwi zatrzasn�y si�, mg�a zawirowa�a. Zg�stnia�a teraz w sklepie i Rachaela przypomnia�a sobie �Alicj� po drugiej stronie lustra�, owce i wiruj�c� wod�... Na zapleczu pan Gerard rozmawia� przez telefon. - Ale powiedzia�em mu, Mac, staruszku, po prostu nie mo�esz - b�dzie zaj�ty przez godzin�. Za oknami rozpo�ciera�a si� mi�kka, szaro��ta �ciana. Za ni� mog�o czai� si� wszystko, pluton egzekucyjny, g�odne bestie, kt�re uciek�y z zoo. Czy to lampart �ciga� j� przez ten przekl�ty opar? Rachaela zauwa�y�a, �e dr�� jej r�ce. Rozdar�a kopert�. �Droga panno Day�. Nie wiedz�. �Uprzejmie prosz�, aby by�a pani tak dobra i zjawi�a si� w moim biurze w dogodnym dla siebie terminie�. Kto� wie, kto� wie! �Moi klienci, rodzina Simon�w, poprosili mnie, abym skontaktowa� si� z pani� w sprawie, kt�ra mo�e przynie�� korzy�ci obu stronom�. To nazwisko te� nie jest prawdziwe. Chyba �e to co� innego... C� innego mog�oby to by�? Najpro�ciej by�oby zignorowa� list prawnika. Chocia�, z drugiej strony, s� ju� tak blisko. Lane i Soames, kilka metr�w st�d, przez �cian�. Rachaela zobaczy�a um�czon� i zgorzknia�� twarz matki. Nie mam z nimi nic wsp�lnego. S�ysza�a bicie swojego serca. Jak werbel we mgle. - Och daj spok�j, daj spok�j! - rykn�� pan Gerard do kogo� daleko, za g�rami. O sz�stej Rachaela wysz�a na ulic�. Pan Gerard, okutany w wiekowy, bajowy p�aszcz i szalik, zamkn�� sklep. - Pod�a noc. Robi�o si� p�no, mg�a spowija�a wszystko, prze�wietla�y j� jasne �wiat�a. Rozmazane i niebezpieczne. - Uwa�aj na siebie, Rachaelo. - Tak - powiedzia�a - dobranoc. - Pewnie b�dzie ci� trzeba rozgrza� - powiedzia� pan Gerard g�o�no i ze z�o�ci� do zamarzni�tego zamka. Przed �Lane i Soames� Rachaela przesz�a na drug� stron� ulicy. Ogromne lwy szykowa�y si� do skoku, mokre i czarne. Nikt nie zmusi jej, �eby wesz�a pomi�dzy ich �apy. Sz�a na wsch�d; wmiesza�a si� w niezmiernie o�ywiony popo�udniowy t�um, zderzaj�c si� i przepychaj�c. Czeka�a na przystanku w milczeniu, podczas gdy ludzie wok� przeklinali i w�ciekali si� na op�nienie autobusu. Nie �yjesz w realnym �wiecie, jak my wszyscy. Wymierzy�a to oskar�enie na �lepo. Matka wierzy�a �arliwie, �e �wiat nie m�g� zrani� Rachaeli. Nadjecha� autobus. M�czy�ni i kobiety st�oczyli si� przy wej�ciu. Przepu�ci�a ich. �wiat by� dla Rachaeli przede wszystkim strasznym miejscem i nie oczekiwa�a od niego niczego dobrego. Spodziewa�a si� tylko atak�w na swoj� prywatno��, na siebie. Dlatego nie mia�a przyjaci� ani kochank�w. Kiedy� zosta�a zgwa�cona przez znajomego po jakim� nudnym przyj�ciu. Gwa�t nie przerazi� jej. Pozby�a si� my�li o nim tak jak w�� pozbywa si� sk�ry. Po p�godzinie wysiad�a z autobusu. Zn�w by�a we w�adaniu mg�y. Musia�a teraz przej�� szeroki pas zieleni przed blokiem. Zna�a czaj�ce si� tu niebezpiecze�stwa, nie ba�a si� ich, by�y oswojone. Ba�a si� czego� innego. To mg�a przynios�a ten l�k. List tak�e. Siedz�c w barze podczas lunchu my�la�a czy nie zwolni� si� z pracy po po�udniu. Ale dot�d nigdy tego nie robi�a, nawet gdy z�apa�a gryp�. Nie by�o to zbyt m�dre, ale nie chcia�a sobie psu� opinii. Odk�ada�a wagary, a� zdarzy si� cudowny dzie�, kiedy wymknie si� do jakiego� malowniczego ogrodu czy do kina. Poza tym, list i tak czeka�by na ni�. Nie mog�a przed tym uciec. Drzewa mija�y j�, opatulone i kapi�ce. O krok od niej zapali�a si� latarnia jak �ywy, siny ksi�yc. M�czyzna stan�� przed ni� niespodziewanie. By� bardzo wysoki, ciemny, pozbawiony twarzy na tle pustki. Rachaela zamar�a, jak gdyby zanurzy�a si� w wodzie. W�wczas znikn��. To tylko kolejne drzewo? - Prosz� mi wybaczy� - by� teraz u jej boku, w czarnym p�aszczu i pil�niowym kapeluszu. My�la�a, �e poprosi j� o pieni�dze, ale rzek�: - Panu Simonowi bardzo zale�y, �eby zg�osi�a si� pani do �Lane i Soames�. - Kim pan jest? - zapyta�a. - Przyjacielem pana Simona. - Prosz� mnie zostawi� w spokoju. - Musi pani tam p�j��. To normalne: ulega� w�adzy, odpowiedzie� na oficjalny list. Ale Rachaela nigdy nie p�aci�a rachunk�w a� do pierwszych gr�b, ignorowa�a wciskane pod drzwi koperty z pro�b� o datek dla g�oduj�cych dzieci czy chorych. - Prosz� odej��. Nie bieg�a. Pas zieleni sko�czy� si� i uliczna lampa wype�ni�a mg�� matowym �wiat�em. Ciemny m�czyzna przygl�da� si� jej. Mia� twarz obcokrajowca i lodowate oczy. Czy posunie si� do przemocy? - P�jdziesz do pana Soamesa - rzek�. Potem odwr�ci� si� i poch�on�a go mg�a. Rachaela przesz�a na skos alejk�, jaki� ch�opiec na rowerze pojawi� si� nagle, jak widmo. Wesz�a po schodach i otworzy�a drzwi. Mg�a wp�yn�a do pos�pnego holu, zawis�a nad kamienn� pod�og� i zakurzonym stolikiem. Ba�a si� spojrze� na le��cy na nim list, ale by� to tylko rachunek telefoniczny. Nie mia�a powodu do obaw, bo nigdy do nikogo nie dzwoni�a, telefon by� ju�, kiedy si� tu sprowadzi�a, w przeciwnym razie nawet by o nim nie pomy�la�a. Rachaela wzi�a rachunek i ruszy�a w g�r� w�sk� klatk� schodow�. W zesz�ym roku mia�a kota, t�ustego czarnego kota, zbyt leniwego, �eby wita� j� w drzwiach. Ale kotka by�a stara i umar�a we �nie. Rachaela znalaz�a j� pewnego ranka na swoim ��ku. Rozp�aka�a si� w poczuciu osamotnienia, ale duch zwierz�cia, kt�ry czasem miga� jej w kt�rym� z pokoj�w, nie pozwoli� na poszukiwanie nast�pcy. Dlatego te� nikt nie oczekiwa� Rachaeli, poza pustymi �cianami, pomalowanymi na kremowo przez w�a�ciciela, i pod�og� przykryt� bladobe�owym dywanem. Rega� na ksi��ki, wype�niony tomami, z kt�rych wiele opiera�o si� te� o �ciany, nie przypomina� jej ksi�garni. Chocia� to w�a�nie przywi�zanie do ksi��ek kaza�o jej wybra� taki a nie inny zaw�d. Zanim znalaz�a prac� w antykwariacie, robi�a wiele b�ahych rzeczy: by�a kelnerk� w kawiarni, sprzedawczyni� w sklepie tekstylnym, takie w�a�nie podejmowa�a prace. By�o zimno. Rachaela w��czy�a piecyk elektryczny, urz�dzenie tak�e zainstalowane przez w�a�ciciela, brzydkie ale skuteczne. Zaci�gn�a be�owe zas�ony, odcinaj�c si� od mg�y. Nawet ten pok�j by� ni� ska�ony, s�czy�a si� jak py�ek albo gaz przez tysi�c ukrytych szczelin w �cianach domu. W kuchni otworzy�a lod�wk�. Wyci�gn�a chleb na tosty. Przygotowa�a sobie kubek kawy, na kt�r� w gruncie rzeczy wcale nie mia�a ochoty, ale to zaj�cie sprawia�o jej przyjemno�� jako cz�� domowego rytua�u. Rzadko przejmowa�a si� jedzeniem. Kiedy �y�a matka, obiad by� codziennie: tanie kie�baski i sur�wka z czerwonej kapusty, wodniste omlety, cz�sto przypalone, i ziemniaki w mundurkach ze stercz�cymi kie�kami. Matka Rachaeli zmar�a nagle na atak serca. Rachaela znios�a wsp�czucie s�siad�w i przyjaci� matki. Mia�a wtedy dwadzie�cia pi�� lat i do tej pory nigdy si� nie rozstawa�, tote� wszyscy spodziewali si�, �e po jej �mierci popadnie z rozpacz i rozsypie si� na ma�e kawa�eczki. Rachaela jednak upora�a si� z ca�ym chaosem bez jednej �zy. Na cmentarzu, kiedy radosny, m�ody ksi�dz przyrzek� pami�� �drogiej starszej pani� - kt�ra za �ycia nie m�wi�a o sobie inaczej jak �w �rednim wieku� - Rachaela poczu�a okropny b�l we wszystkich mi�niach poza sercem. To jej cia�o odetchn�o z ulg� po raz pierwszy od lat. By�a wolna. Nigdy nie przesta�a by� wdzi�czna za t� wolno��. Samotno�� sprawia�a jej przyjemno��. T�skni�a za kotem, kt�ry dawa� jej sk�p� i prawie niedba�� mi�o��, kt�ry nigdy nie w�cieka� si�, nie wrzeszcza�, nie dogadywa� jej, nie mia� wymaga�. Matka by�a jak �elazne brzemi�. Rachaela sta�a si� lekka jak powietrze. A� do tej chwili. Teraz by�o tak, jak gdyby matka znowu po ni� si�gn�a. Kl�twa ci���ca nad rodzinn� histori�, dziedzictwo nieznanego ojca kt�ry, zanim odszed�, wyjawi� wystarczaj�co du�o, aby pozostawi� na jej �yciu pi�tno oszustwa i k�amstwa. Jego rodzina nosi�a inne nazwisko, nie Simon. Rachaela nie mog�a go zapomnie�. Powtarzane by�o tak cz�sto, �e utraci�o swoje dziwaczne brzmienie. �Scarabae�. Scarabaidzi. Osobliwe nazwisko pasuj�ce do osobliwego kochanka na jedn� noc. Kocha�am go, t� �wini�, tego sukinsyna, powiedzia�a kiedy� matka Rachaeli. Nie przybra�a jego nazwiska. Jej w�asne brzmia�o �Smith�. By�o tak banalne, �e Rachaela, kiedy zosta�a sama, zmieni�a je. W��czy�a radio, trzeci program, i us�ysza�a Szostakowicza. Dysharmonia srebrzystych akord�w by�a �atwa do rozpoznania. Usiad�a przy kominku i zrzuci�a buty. Za p� godziny przygotuje sobie kolacj�, tosty z serem. Jutro pi�tek, a wi�c kupi troch� sa�atki i zimnego mi�sa w delikatesach. Mo�e butelk� wina. Na zewn�trz czai�a si� mglista cisza. List od firmy �Lane i Soames� zmi�a i wyrzuci�a do kosza jeszcze w sklepie. Mo�e odziedziczy�a jakie� pieni�dze. Czy we�mie je, je�li pochodz� od nies�awnej rodziny ojca? - Ju� nie �yje. Nie powinien �y�, tak si� prowadzi� - zad�wi�cza� jej w g�owie g�os matki. Cztery lata od pogrzebu. - Nie posz�a tam pani, tak? - zapyta� oskar�ycielsko m�ody cz�owiek. Pr�bowa�a go zignorowa� wycieraj�c p�ki, wyjmowa�a stare ksi��ki pokryte rudymi plamami i delikatnie je odkurza�a. - Czy to pa�ski interes? M�ody cz�owiek poczu� z�o��. Ludzie wyobra�aj� sobie, �e b�dzie si� dla nich uprzejmym, podczas gdy oni coraz bardziej staraj� si� ciebie osaczy�. Ale Rachaela nie gra�a w t� gr�. - Nie, w�a�ciwie tak. Dostarczy�em list. A teraz stary Soames my�li, �e ola�em spraw� i wcale go pani nie da�em. - Ale da� pan. - Owszem, cholera, da�em. Dlaczego pani nie posz�a? - Przepraszam - powiedzia�a Rachaela i prze�lizn�a si� mi�dzy p�kami. - O co tu chodzi? - zapyta� pan Gerard, kt�ry w�a�nie wr�ci� z zaplecza pogryzaj�c herbatniki. - Co� nie tak? - Eee, nie, przynios�em tej m�odej damie list z �Lane i Soames�, a ona im nie odpowiedzia�a. I teraz Soames my�li, �e to moja wina. - Co to za list? Rachaela nie odezwa�a si�. Odkurzy�a reprint �Egipcjanina� i ostro�nie od�o�y�a go na miejsce. - To ma co� wsp�lnego z nieruchomo�ciami. W ka�dym razie tak mi si� wydaje. Robi� wok� tego cholernie du�o zamieszania. Mg�a znowu by�a w sklepie. Nieub�aganie osacza�a stolic�. - Nie musi si� przedtem umawia�. Niech po prostu wpadnie, a Soames z ni� porozmawia. To nie zajmie du�o czasu... - Mo�esz tam p�j�� w przerwie na lunch, Rachaelo. M�j Bo�e, nie s�dzisz, �e powinna�? Mo�e to warte zachodu? Rachaela nadal milcza�a. Nie powiedzia�a panu Gerardowi, �eby si� nie wtr�ca�, bo nigdy nie by�a wobec niego niegrzeczna. M�ody cz�owiek westchn��. - Mo�e przy okazji kupi� jak�� biografi�. Czytanie fikcji to strata czasu. - Na szcz�cie nie wszyscy tak my�l� - powiedzia� pan Gerard z niech�ci�. M�ody cz�owiek, nagle niemile widziany, spiesznie opu�ci� sklep. - Co vi diab�a wyprawiasz, Rachaelo? - Odkurzam. - Nigdy tego nie robisz. Przesta�. Nakurzy�o si�. Pora na lunch. Wyjd� o dziesi�� minut wcze�niej. Id� zobaczy� si� z panem Soamesem. By� sobotni ranek i ludzie gremialnie ruszyli po zakupy. Nastr�j t�umu by� znajomy: zgry�liwy i zdesperowany. Rachaela sz�a w stron� baru przek�skowego. Jaki� m�czyzna w przej�ciu przepchn�� si� obok, niemal j� przewracaj�c. Zobaczy�a cz�owieka z mg�y tu� przy swoim ramieniu. - Panno Day, pozwoli pani sobie towarzyszy�? Wzi�� j� pod �okie� i zawr�ci�. Poruszali si� teraz pod pr�d k��bi�cej si� ci�by, kt�ra zdawa�a si� wrze� i pryska� im prosto w twarz. - Zmusza mnie pan, �ebym tam posz�a? - Ale� nie, panno Day. B�dzie pani zadowolona. Prosz� t�dy. By�a sobota. Czy Soames b�dzie w swoim biurze? Najwyra�niej by�. Trzech nastolatk�w w kolorach jakiej� dru�yny z Marsa zderzy�o si� z nimi. Ju� nie byli jedno�ci� - Rachaela i ten obcy m�czyzna. Rozdzielili si�. Rachaela umkn�a w mg��, w g�sty t�um, podda�a si� gor�czkowemu rytmowi. M�czyzna nie zawo�a� za ni�. Jego r�ka nie z�apa�a jej za rami� i nie zacisn�a si� na nim. Posz�a do muzeum, gdzie sp�dzi�a przerw� na lunch w�r�d b��kitnych i r�owych kamiennych b�stw w postaci ptak�w, i u�miechni�tych faraon�w. Zjad�a dwa banany kupione na stoisku po drodze. Banany z mg�y. M�czyzna nie przyszed� do sklepu, m�ody cz�owiek te� nie wr�ci�. Pan Gerard zapyta�: - By�a�? - Nie. - Bez sensu. Ale� ty jeste� g�upia, dziewczyno. Zr�b nam herbaty. Sta�a w autobusie, wracaj�c do domu. Pojazd by� pe�en podekscytowanych pasa�er�w. W soboty zamykano sklep p� godziny wcze�niej, aby pan Gerard i jego pracownica mogli si� troch� rozerwa�. W�tpi�a, czy bawi� si� lepiej ni� ona. Pan Gerard pozosta� dla niej tak� sam� zagadk�, jak prowokuj�c� tajemnic� by�a dla niego Rachaela. Mieszka� razem z �on� niedaleko Kennington. Mog�a sobie tylko wyobrazi� pani� Gerard, �e�sk� wersj� m�a, w we�nianej przepoconej sukience i kamizelce, jedz�c� krem z mleka i jajek albo czytaj�c� komu� przez telefon urywki z gazet. W mieszkaniu, kiedy wypi�a kieliszek wina z pi�tkowej butelki, us�ysza�a dzwonek domofonu. Nikt nigdy nie odwiedza� Rachaeli. Przysz�o jej do g�owy, �e to jaki� wypadek. Pewnie co� si� sta�o na ulicy. W burzy d�wi�k�w Beethovena, nie m�wi�c ju� o rockowej muzyce dobiegaj�cej z do�u, mog�a nie us�ysze� pisku hamulc�w. - Halo? - Panna Day? Nie rozpozna�a g�osu, oddalonego i ledwie s�yszalnego w s�uchawce. - Czego pan chce? - Panno Day, nazywam si� Soames. Z �Lane i Soames�. Czy b�dzie pani tak dobra i mnie wpu�ci? - Obawiam si�, �e nie. - Ale, panno Day, zaszed�em tu specjalnie w pilnej sprawie. To naprawd� pilna sprawa, panno Day... - Nie, panie Soames, nie jestem zainteresowana. - M�j klient, pan Simon, upowa�ni� mnie do... - Do widzenia, panie Soames. Od�o�y�a s�uchawk�. Dzwonek odzywa� si� jeszcze trzy razy. Rachaela przesz�a przez sw�j ma�y pok�j. Na g�rze znajdowa�a si� jeszcze mniejsza sypialenka i spi�arnia przerobiona na �azienk�. Wynaj�cie tego mikroskopijnego mieszkanka sta�o si� mo�liwe dzi�ki oszcz�dno�ciom matki. A kiedy si� sko�cz�, co wtedy? Mo�e pan Soames chcia� jej da� pieni�dze? Pieni�dze by�y dla Rachaeli czym� nierealnym. Troch� si� ich ba�a, nios�y ze sob� odpowiedzialno��, powodowa�y tyle k�opot�w i krzywd. Ale... Domofon ju� si� nie odezwa�. Pan Soames odszed�. W niedziel� po po�udniu wzi�a d�ug� k�piel, s�uchaj�c radia. Ogoli�a szczup�e nogi i pachy, jak zwykle co trzeci dzie�. Umy�a w�osy, jak robi�a to r�wnie� co trzeci dzie�, i pozwoli�a im wyschn�� w sztucznej Afryce elektrycznego piecyka. Te obyczaje by�y jej w�asne. Kiedy by�a dzieckiem, matka my�a jej w�osy co dwa tygodnie. Na zewn�trz g�sta m�awka przeszywa�a ��t� mg��. Na obiad przygotowa�a sobie kotlet jagni�cy i jedz�c go pomy�la�a jakim �licznym, puszystym stworzonkiem by� za �ycia. Nie zrobi�o jej si� niedobrze, raczej smutno. W pewien spos�b mi�so smakowa�o jej bardziej, lubi�a zwierz�, kt�rym przedtem by�o, i �a�owa�a je. Kiedy�, jako nastolatka, pr�bowa�a zosta� wegetariank�, ale przele�a�a par� tygodni zgi�ta wp�, wymiotuj�c. Podda�a si�. Matka na�miewa�a si� zar�wno z jej wysi�k�w, jak i niepowodzenia. Zaci�gn�a Rachael� do p�miska z przypalonymi paluszkami rybnymi. - Przesta� si� wyg�upia�, do cholery. Matka musia�a wychowywa� j� sama. Za du�o my�la�a o zmar�ej. To nie bola�o, ale niepokoi�o. Nigdy nie powiedzia�a matce do widzenia, na tym zapewne polega� problem. Wolno�� by�a spontaniczna. Mo�e powinna by�a poca�owa� zabalsamowane cia�o na po�egnanie, w brew, jak w tych rozczulaj�cych, staro�wieckich horrorach. Zmumifikowane zw�oki nie przypomina�y jej matki. Co� si� nie uda�o; dosy� du�y brzuch uwydatnia� si� tak, �e wygl�da�a przysadzi�cie i matronowato, jak nigdy za �ycia. R� na jej policzkach by� pstrokaty. Nie martwa, tylko u�piona - a jednak nie: zdecydowanie martwa. Rachaela t�skni�a za kotem, kt�ry siada� na brzegu wanny, od czasu do czasu ze zdumieniem bij�c �ap� wod�, albo na stole, malowniczo upozowany, kiedy o co� j� prosi�. Mo�e powinna znale�� lepiej p�atn� prac�. Gdzie? Kto j� przyjmie bez do�wiadczenia? Mia�a dwadzie�cia dziewi�� lat. Mo�e powinna pracowa� w winiarni? Pomy�la�a o ha�asie, o gwarze, st�uczonych kieliszkach i pijakach. Nie, w ksi�garni by�a bezpieczna. Mia�a za co kupi� sw�j kotlet. Westchn�a. Przez zas�ony wida� by�o ust�puj�c� mg��. Za pasem zieleni widzia�a jaskrawy niedzielny autobus, ospale sun�cy na zach�d. W poniedzia�kowy ranek Rachaela sz�a przejrzy�cie szar� Lizard Street. Min�a czarne lwy. Wesz�a do budynku i podesz�a do recepcji. Trzy minuty p�niej by�a w szybkiej windzie, kt�ra zawioz�a j� do samej czaszy budynku. Gdyby nie mg�a, wida� by�oby z okna ksi�garni�, przycupni�t� pod brudnym dachem, pi�� pi�ter ni�ej, male�k� z tej perspektywy. Sekretarka pana Soamesa przywita�a j� rado�nie i od razu zaprowadzi�a do biura jak cenn� klientk�. By� to mroczny pok�j pod szklan� kopu��, kt�rego okna wychodzi�y na park. Nad drzewami wisia� ostatni, blady duch mg�y. Zas�ona znikn�a. - Jestem - powiedzia�a Rachaela. - Tak, w istocie. Ciesz� si�, �e pani to przemy�la�a. - Sprawa jest bardzo pilna, nieprawda�? Pa�ska wizyta. Ten cz�owieczek w p�aszczu i pil�niowym kapeluszu. - Obawiam si�, �e nie wiem, o kim pani m�wi - powiedzia� pan Soames g�adko. Wcale nie mia� oczu, tylko okulary. Zdominowa�y ca�� twarz. - Nie usi�dzie pani? Rachaela usiad�a na sk�rzanym krze�le. Nie uspokoi�a jej my�l, �e kiedy� by�o bykiem szar�uj�cym przez wyschni�t� ��k�. A mo�e to tylko zr�czna podr�bka. Usiad�a ze splecionymi d�o�mi i skrzy�owanymi nogami. Serce bi�o jej nieprzyjemnie, ale pan Soames wygl�da� na jeszcze bardziej zdenerwowanego. - Panno Day - przede wszystkim jestem przekonany, �e pani nazwisko do niedawna brzmia�o inaczej. Mam racj�? - By� mo�e. - Nie chcia�bym tego podkre�la�, ale moi klienci, pa�stwo Simon, uwa�aj� to za spraw� zasadnicz�. Pani matk� by�a niejaka panna Smith. A pani ojciec - no c�, to si� zdarza. Rachaela czeka�a. Pan Soames nerwowo zacisn�� r�ce. - Pa�stwo Simon s� spokrewnieni z pani ojcem. To kuzyni, jak s�dz�. Rachaela nadal czeka�a. Matka nigdy nie wspomina�a �adnych krewnych poza rodzin� Scarabaid�w, tajemnicz� i artystyczn�, z�owieszcz�. Mieszkali gdzie� z dala od miasta, nieosi�galni, wszechw�adni. Nie zosta� ze mn�, bo nie chcieli da� mu spokoju. To oczywi�cie nieprawda: nie zosta� z ni�, poniewa� pocz�a Rachael�. Dziwne, �e nigdy nie rzuci�a jej tego w twarz. Jako� nie umia�a si� na to zdoby�. - I po tak d�ugim czasie maj� nadziej�, �e zechce ich pani odwiedzi�. By�a innego zdania. - Odwiedzi�? Tych Simon�w? - W�a�nie tak. Musz� pani powiedzie�, panno Day, �e to bardzo maj�tna rodzina. - Czy Simon to prawdziwe nazwisko? - Tak, panno Day. - Wobec tego nie rozumiem, co maj� ze mn� wsp�lnego. - Mo�e zgodzi si� pani z nimi spotka�. W�wczas si� pani dowie. Tak jak m�wi�em, gotowi s� pokry� koszty podr�y. Nie s�ucha�a i nie wiedzia�a, dok�d ma jecha�. - Wydaje mi si� to bardzo szczeg�lne. Podejrzane. Pan Soames kaza� sobie przynie�� akta. - Poka�� pani korespondencj�, panno Day. Nie chcia�a jej ogl�da�. Nie by�a ciekawa. Czu�a si� zagro�ona. Z pewno�ci� nazywali si� inaczej, B�g wie gdzie mieszkali i dlaczego chcieli j� znale��. To bez sensu, ten zbieg okoliczno�ci z firm� prawnicz� po s�siedzku. Chyba �e, oczywi�cie, wytropili j� wcze�niej, a potem zawarli umow� z �Lane i Soames�, �eby nada� swoim poczynaniom pozory prawo�ci i odpowiedni charakter. �atwo j� przydyba�, skoro pracuje tu� obok - idealna sytuacja. A ten drugi to ich agent. Wesz�a rozpromieniona sekretarka o wi�niowych szponach, nios�c akta. Ko�ysa�a si�, jakby by�a na haju. - Czy nazwisko - zapyta�a Rachaela - na pewno nie brzmi Scarabaidzi? Soames nie drgn��, nie mrugn�� okiem. By� nieprzenikniony, odrobin� rozdra�niony. - Nazwisko, kt�re mi podano, to Simon, panno Day. Otworzy� przed ni� akta i pokaza� obfit� korespondencj�, mn�stwo d�ugich arkuszy ze starannie zaznaczonymi datami i kilkoma maszynowymi b��dami oraz odr�czne listy na pozbawionym wszelkich oznacze� papierze. Rachaela nigdy nie umia�a czyta� odr�cznych list�w. Zapewne odrzuca�a j� intymno��. Patrzy�a na niemo�liwy do rozszyfrowania adres na zapisanych kartkach i unios�a brwi, usi�uj�c przywo�a� na twarz wyraz rozs�dnej koncentracji. Nie reagowa�a tak, jak tego oczekiwa�. Czu�a si� osaczona. Wyimaginowany lampart kr��y� po pokoju. Zawsze ba�a si� tych ludzi, my�la�a, �e pewnego dnia po ni� si�gn�. Dlaczego ta my�l by�a tak straszna, tak przera�aj�ca? Matka nieustannie ich oczernia�a, ale chyba nic nie wiedzia�a. Byli cieniami wygl�daj�cymi zza plec�w jej kochanka. Wygodnie by�o obarczy� ich win� za jego odej�cie. Dziecku musia�a opowiada� koszmarne historie, teraz zbyt g��boko ukryte i zakopane, aby wyj�� na �wiat�o dzienne, ale wyryte jak czarne freski w pod�wiadomo�ci Rachaeli. Ba�a si� klanu Scarabaid�w. - Nie, panie Soames. Bardzo mi przykro. Nie wydaje mi si� aby pa�scy klienci byli uczciwi ani wobec pana, ani wobec mnie. Je�li s� krewnymi mojego ojca, nie maj� �adnego powodu, �eby si� mn� interesowa�. Nigdy go nie zna�am. Nie mog� im pom�c. To wszystko, co mia�am do powiedzenia. - Rachaela wsta�a. - Mam nadziej�, �e nie b�d� ju� niepokojona. - Przykro mi, �e tak pani na to patrzy, panno Day. By� opanowany, cho� poirytowany. Przegra�. Rachaela wysz�a i min�a sekretark�, kt�ra rozp�yn�a si� w przera�aj�co sztucznym u�miechu: sama szminka i z�by. Winda zjecha�a na d�. Na zewn�trz pada�o. Musz� si� z tego otrz�sn��, pomy�la�a. Ale nie mog�a. Lampart, niewidoczny tak w �wietle, jak i w mroku, depta� jej po pi�tach. - Sp�ni�a� si�, Rachaelo - powiedzia� pan Gerard. - Trzy kwadranse. To za wiele. Mia�em klient�w, dziesi�� os�b. Gdzie by�a�? - Posz�am do �Lane i Soames�. - Co� si� urodzi�o? - zawo�a� pan Gerard. Rachaela nie znosi�a tego wyra�enia, ale nie spodziewa�a si� po nim niczego lepszego. - Zasz�a jaka� pomy�ka - odpar�a. - Ci ludzie nie maj� ze mn� nic wsp�lnego. - Co za szkoda. Takie ju� masz szcz�cie. W tym tygodniu Rachaela jak zwykle kursowa�a mi�dzy ksi�garni� a mieszkaniem, robi�a niewielkie zakupy, jada�a w ma�ym barze przek�skowym. Raz posz�a do kina, �eby obejrze� kolorowy, okrutny film, kt�ry j� znudzi�. Kupi�a trzy ksi��ki, szampon, past� do z�b�w, pomara�cze, a mimo wszystko prze�ladowa� j� zapach lamparta. Ci�gle tu by�. Czu�a zaciskaj�c� si� p�tl�, napi�t� jak struna gitary. Nie mog�a skupi� si� na muzyce. Ha�asy dobiegaj�ce z s�siednich mieszka� irytowa�y j�. Pewnej nocy impreza trwa�a do czwartej nad ranem, le�a�a nie mog�c zasn�� ani czyta�, wyrazy skaka�y jej przed oczami, gubi�a sens zdania. W ksi�garni zacz�o j� z�o�ci� ka�de wej�cie kolejnego klienta. Spodziewa�a si� m�czyzny w p�aszczu, g�upca z agencji, albo nawet samego Soamesa osobi�cie. Z jakiego� powodu nie potrafi�a sobie wyobrazi� nikogo z okropnej rodziny Scarabaid�w. Nie, oni prowadzili swoje interesy na odleg�o��. Z tego nieznanego kraju, kt�rego nazwa wypisana by�a tak nieczytelnie na bia�ym papierze. Czekam na co� wi�cej? - zapyta�a sam� siebie. Ale co? Co mog�o si� sta�? Odm�wi�a. Sprawa sko�czona. W pi�tek rano znalaz�a na zakurzonym stoliku list do siebie, jedn� z sze�ciu identycznych kopert od gospodarza. Kiedy go otworzy�a, dowiedzia�a si�, �e ulica ma by� poszerzana czy odnawiana, a mo�e wywr�cona do g�ry nogami w jaki� inny spos�b. I �e w ci�gu sze�ciu miesi�cy musi sobie znale�� inne mieszkanie. Nie pomy�la�a, �e to zbieg okoliczno�ci czy te� przeznaczenie. Poczu�a jak zalewa j� fala strachu. Sta�a tak, z bladymi d�o�mi splecionymi pod blad� twarz�. Przerazi�y j� komplikacje, nie sama strata. Potem posz�a do pracy, jak zwykle sp�niona, bo nie zd��y�a na autobus, i pan Gerard wci�gn�� j� do zat�ch�ego pokoju na zapleczu. - Rachaelo, przykro mi, ale b�d� musia� ci� zwolni�. Prawie si� roze�mia�a. Roz�mieszy�a j� zbie�no�� niepowodze�. - Nie my�l, �e ma to co� wsp�lnego z twoim, no c�, dosy� nagminnym sp�nianiem. Pracowa�o nam si� razem ca�kiem nie�le. Problem w tym, �e ten sklep nie przynosi zysk�w. Troch� o tym my�la�em. Wczoraj widzia�em si� ze starym ksi�gowym. Nie mog� zrobi� nic innego. Na pocieszenie pocz�stowa� j� ciasteczkiem. Wzi�a przez grzeczno��. Wyobrazi�a sobie jak wys�annik lamparta podchodzi do pana Gerarda, gro��c mu po�yskliwym no�em. Pomy�la�a, �e agenci zabrali si� te� do jej gospodarza. Ugryz�a ciastko i prze�kn�a je. By�o bez smaku. - Zosta� do ko�ca tego miesi�ca. Zreszt� i tak dam ci miesi�czn� odpraw�. Zdaj� sobie spraw�, �e to dosy� du�o. By�a� tu przez rok, prawda? B�dzie mi ci� brakowa�o. Wiedzia�a, �e k�ama�, w gruncie rzeczy by� szcz�liwy, �e przytar� jej nosa. Za wszystkie te razy, kiedy chcia� czego� si� o niej dowiedzie�, a ona mu nie pozwala�a. Wszystkie jego �arty, z kt�rych si� nie �mia�a, wszystkie zmy�lone przez niego fale klient�w, z kt�rymi si� min�a przez sp�nienia. Za to, �e nigdy nie przeprasza�a. Cieszy� si�, �e ma j� z g�owy. Ale co ona mia�a zrobi�? Wiedzia�a co. To zupe�nie oczywiste. Lampart siedzia� i czeka� na ni�, jego kontur czarny jak atrament spowija�y mrok i mg�a. Wzi�a do r�ki kruch�, rozsypuj�c� si� ksi��k�, martw� czarn� �m�. Otworzy�a j� i przeczyta�a: �Jej serce zabi�o mocniej na my�l o rych�ym ponownym spotkaniu�. Zadr�a�a. To by�o nieuniknione, od samego pocz�tku. B�dzie musia�a si� podda�. Nikt z pozosta�ych mieszka�c�w nie porozumia� si� z Rachael� w sprawie rozwi�zania umowy o mieszkanie. Mo�e by�o im wszystko jedno. Dwa z mieszka� regularnie zmienia�y w�a�cicieli, nawet entuzjasta rocka rezydowa� tu tylko kilka miesi�cy. Przedtem unika�a kontaktu z nimi wszystkimi. Zapewne oka�� si� bezradni wobec biurokracji nie mniej ni� ona. Przysz�a do pracy na czas i nie przeci�ga�a lunchu. By�a skrupulatna. Pan Gerard posadzi� j� za kas�. Wyszed� z ukrycia, �eby obs�u�y� klient�w, przywykn�� do tego. Nie telefonowa� ju�, ale jad� ogromne ilo�ci herbatnik�w. Kiedy koniec miesi�ca przybli�y� si� o kolejny tydzie�, pan Gerard zacz�� robi� wra�enie zak�opotanego. Opowiada� okropne �arciki i prosi� czasem Rachael�, �eby pozamiata�a, czym si� dotychczas nie przejmowa�. Nie wysy�a� jej natomiast po kanapki, tylko �u� kawa�ki chleba i pikli. Nie lubi�a jego blisko�ci. Rzadko bywa�a teraz sama w sklepie. Zacz�a t�skni� za tym, �eby wreszcie st�d odej��. B�dzie musia�a poszuka� nowej pracy. Najlepiej przez kt�r�� z agencji. Byli tacy eleganccy i swobodni. Nie znosi�a ich. La�o jak z cebra, kiedy szybkim krokiem sz�a przez b�onia. O ma�o nie zderzy�a si� z m�czyzn� w p�aszczu i pil�niowym kapeluszu. - Panno Day, poproszono mnie, abym odda� to pani do r�k w�asnych. Wzi�a kopert�. By�a zaadresowana na maszynie. Stali naprzeciw siebie w ulewnym deszczu. Oboje byli zwierz�tami d�ungli, mogli ignorowa� ulew�. - Nie chc� tego. - Musi pani wzi�� ten list. Przeczyta�. - My�la�am, �e to si� sko�czy�o. - Prosz�, panno Day. - W porz�dku. Dobrze. Odesz�a z listem. Deszcz l�ni� na jej cudownych w�osach jak okruchy pot�uczonego szk�a. W holu wzdrygn�a si� z cichym pomrukiem irytacji. Zamkni�te zewn�trzne drzwi odgradza�y j� od �wiata. Demon zosta� za nimi. Kto� z lokator�w tupi�c schodzi� po schodach. Dziewczyna w czerwonym p�aszczu. Rachaela zastanowi�a si� czy nie zatrzyma� jej i nie porozmawia� o upadku ich domu. Ale dziewczyna wygl�da�a nierealnie, jak gdyby zaledwie istnia�a. Owalna twarz, g�adka, bez �adnej zmarszczki czy wyrazu, kt�ry wskazywa�by na to, �e �yje. Rachaela zaczeka�a a� j� minie i otworzy�a drzwi mieszkania. �wiat�o by�o dziwaczne, zielonkawe i jakby naelektryzowane od deszczu. �ciany zata�czy�y. T�skni�a za ciep�ym, kr�g�ym cia�em kota, kt�re by j� obudzi�o z letargu. Za przytuleniem policzka do ciemnoszarego dymnego futra, pachn�cego zio�ami i �yciem. Ale kota nie by�o, tylko duch, wytw�r zm�czonego wzroku zosta�, �eby j� straszy�. Rachaela zdj�a p�aszcz i powiesi�a go. �ci�gn�a buty. Usiad�a na brzegu krzes�a i rozci�a kopert� br�zowym no�em do papieru przypominaj�cym sztylet. By� to gruby bia�y papier. List by� napisany na maszynie, jak gdyby wiedzieli, �e nie mo�e przeczyta� ich pisma, albo nie b�dzie chcia�a tego zrobi�. Nie by�o szansy, �eby co� przeoczy�. By� zbyt kr�tki, aby mo�na go by�o zignorowa�. �Droga panno Smith! Teraz wie ju� Pani, �e odnale�li�my Pani� i bardzo zale�y nam na spotkaniu. Prosz� da� nam t� szans�. Matka Pani wiedzia�a bardzo niewiele o naszej rodzinie, a Ojciec, o czym jeste�my doskonale poinformowani, porzuci� Pani�. Prosimy da� nam szans� i upomnie� si� o swoje prawa. Powi�zania rodzinne s� skomplikowane i nie b�dziemy ich tu wyja�nia�. Mamy nadziej� przedstawi� Pani wszystko osobi�cie w najbli�szej przysz�o�ci. Nasze nazwisko brzmi oczywi�cie nie tak, jak poda� to prawnik, ale, jak si� Pani s�usznie domy�li�a, Scarabaidzi. Jest to nazwisko, do kt�rego Pani tak�e ma prawa. Jak poinformuje Pani� pan Soames, wszelkie wydatki zwi�zane z podr� albo za�atwieniem Pani spraw zostan� poniesione przez nas. Pozostajemy z nadziej�, �e wkr�tce Pani� zobaczymy�. Pod listem widnia� wyra�ny podpis: Scarabaidzi. �adnego inicja�u. Dynamiczny, zbiorowy rzeczownik, kt�ry nic nie m�wi�. Nie by�o adresu, w nag��wku znajdowa�o si� tylko pojedyncze s�owo �Dom� i data. Rachaela odruchowo spojrza�a w stron� wy��czonego elektrycznego kominka. Jej pierwszym impulsem by�o spali� list. Zamiast tego siedzia�a trzymaj�c go w r�kach przez trzy kwadranse, w lodowatym mieszkaniu, podczas gdy deszcz ta�czy� rozmywaj�c mury i okna. - Tak, zmieni�am zdanie. - Jestem doprawdy uszcz�liwiony, panno Day - rozpromieni� si� Soames. - Jestem przekonany, �e podj�a pani m�dr� decyzj�. Kiedy Rachaela sko�czy�a rozmawia�, zadzwoni�a do pana Gerarda. - Przepraszam, ale nie wr�c� ju� do pracy w tym miesi�cu. - O, to niezbyt fair. - Zwolni� mnie pan. Co to za r�nica? Pan Gerard zacz�� drobiazgowo wyja�nia� r�nic� podniesionym g�osem. Rachaela od�o�y�a s�uchawk�. Cztery dni p�niej przyszed� czek. Nie zap�aci� jej za kolejny miesi�c, nie da� te� ani pensa za dni po pi�tku, kiedy to przerwa�a prac�. B�dzie teraz musia� radzi� sobie sam z sobotnimi falami klient�w. Pl�ta�a si� po pokojach, sprz�taj�c je po raz ostatni. Je�li wr�ci, domu ju� nie b�dzie. B�dzie musia�a przechowa� gdzie� meble, Scarabaidzi pokryj� koszty. Z ka�dym dniem mieszkanie coraz bardziej przypomina�o jej wi�zienie. Nie mog�a zrobi� nic innego, jak tylko zabra� si� do pakowania dw�ch nowych walizek. Zapakowa�a niepotrzebne ubrania, �eby je odnie�� dla biednych. Jej ro�liny poumiera�y, nie powinna niczego hodowa�. Kot zdech�. Nie mia�a przyjaci�. Nikogo, z kim mo�na by si� po�egna�. Wys�a�a nowy adres gospodarzowi, ale pewnie to zlekcewa�y. Zreszt� adres by� surrealistyczny, mo�e nawet wymy�lony. Adres miejsca, kt�re nie istnia�o. Nie dopilnowa�a wielu spraw, obieca�a sobie, �e za�atwi je po powrocie. Ale czy powr�t mia� w og�le nast�pi�? Przera�a�a j� ca�a ta podr� ze wszystkimi niespodziankami i niewiadomymi. Wydawa�o jej si�, �e widzia�a na b�oniach przed domem agenta w pil�niowym kapeluszu, kryj�cego si� w�r�d mokrych drzew. Ale mog�a to by� halucynacja. Mia�a nadziej�, �e widmo kota zniknie z pokoj�w po jej wyje�dzie. Ta my�l przywodzi�a j� do p�aczu, wi�c p�aka�a, ale nigdy zbyt d�ugo. W ��ku, przed snem, popada�a w emocjonalno-seksualne fantazje z dzieci�stwa. Wyobra�a�a sobie nie do ko�ca sprecyzowane przygody i m�czyzn prawie pozbawionych twarzy, wysokich i ciemnow�osych. W rzeczywisto�ci nigdy ich nie spotka�a, chocia� od czasu do czasu, przez chwil�, na rogu ulicy czy w drugim ko�cu pokoju, wychwytywa�a k�tem oka ulotny obraz, kt�ry rozmywa� si�, gdy skupia�a na nim wzrok. Zacz�o si� to po �mierci matki - kiedy Rachaela mia�a dwadzie�cia pi�� lat. - Wydawa�o jej si�, �e jest za stara na te sny, mgliste i niewyra�ne, powracaj�ce i zarazem niepodobne. Spotkania podczas burzy, w�r�d mg�y, na zboczach g�r, pod drzewami... Odpycha�a je od siebie. Od czasu do czasu mog�y je przywo�a� ksi��ka lub film, ale stara�a si� do tego nie dopuszcza�. Teraz jej imaginacje dotyczy�y miejsca, do kt�rego si� wybiera�a. My�la�a o nim z przera�eniem. By�o jak bagno i wci�ga�o j� do �rodka. 2 Po d�ugotrwa�ej, wielogodzinnej podr�y pasa�erka by�a jak zahipnotyzowana. Jej cia�o, wci�� jeszcze ko�ysz�ce si� w rytm hu�tania poci�gu, ze zdumieniem powita�o bezruch. Sta�a przed male�k�, zapuszczon� stacyjk� po�r�d zimowego �cierniska. Ziemia zlewa�a si� z niebem. Wielkie chmury i zarysy wzg�rz przypomina�y pejza� Turnera. Ani �ladu s�o�ca. Zmierzch zwyci�a�. Asfaltow� szos� zbli�a�a si� do niej p�owa cortina. W opustosza�ym krajobrazie dziewczyna i samoch�d wygl�dali jak przeznaczeni dla siebie. Cortina zaparkowa�a przed stacj�, na podje�dzie poro�ni�tym traw� i chwastami. Szyba odsun�a si�. - Panna Smith? Kierowca m�wi� z nieokre�lonym obcym akcentem. - Tak. Drzwi otworzy�y si� i szofer wysiad� grzecznie, �eby w�o�y� do baga�nika dwie walizki. Kosztowa�o go to troch� wysi�ku. By�y pe�ne ksi��ek, nie ubra�. - Na wakacje? - zagadn��. - Nie - odpar�a ch�odno Rachaela, ucinaj�c rozmow�. Nie by� miejskim kierowc�, wi�c nie zmusza� impertynencko do pogaw�dki. Umilk�, otwieraj�c drzwi od strony pasa�era. Rachaela wsiad�a. Kiedy samoch�d ruszy�, poczu�a ulg�. Jej cia�o tak bardzo przywyk�o do ruchu, �e tylko w podr�y czu�a si� komfortowo. W samochodzie panowa� zaduch i wilgo�, mimo to zapad�a w fotel, marz�c o zamkni�ciu oczu. Obecno�� obcego szofera oznacza�a jednak, �e powinna by� czujna. Patrzy�a na bladooliwkow� wiejsk� ziele�, ci�gn�c� si� wzd�u� drogi. Czasem urozmaica�y j� �aty lasu i niecki p�l w kolorze tytoniu, niekiedy kamienny wiejski dom albo wiekowy gara�, od kt�rego odpad� zardzewia�y szyld. Kierowca nie odzywa� si� przez d�u�szy czas. Wreszcie powiedzia� �agodnie: - Nie znam zbyt dobrze tych okolic. Wie pani, gdzie to jest? - Obawiam si�, �e nie. - Zatem b�d� musia� zaryzykowa�. Pan Simon przys�a� mi mapk�. Mo�e si� przyda. Wyobrazi�a sobie, �e szofer zostawia j� w tej g�uszy i odje�d�a swoim zdezelowanym samochodem. Do elektrycznego kominka, zacisznego domku za�mieconego przez dziecinne zabawki, do kanapek z wo�owin� na kolacj�, ciep�ej �ony i dw�jki ruchliwych dzieciak�w. Martwi si� pewnie tylko hipotek�, dodatkowymi godzinami pracy, ale ma troskliw� �on�, do kt�rej mo�e wraca�, mi�o�� i jej prokreacyjne rezultaty. Przez chwil� by�a zazdrosna, dziko, w�ciekle zazdrosna o t� pozbawion� problem�w normalno��. A kim ja jestem? Jak wobec tego widz� siebie? Mia�a wizj� �my szamoc�cej si� w mroku, jelenia przemykaj�cego mi�dzy z�owrogimi cieniami. Dramatyczn�, przera�aj�co wyra�n�. Nie dla niej by� ciep�y kominek. Dok�d zmierza�a? Dok�d wi�z� j� ten zmieszany, niepewny kierowca? Bagno rozst�pi�o si�. Rachaela zdr�twia�a i poczu�a, �e palce ma zaci�ni�te na mi�kkiej, czarnej torbie, dawno ju� znoszonej. Na t� my�l zala�a j� lekka fala md�o�ci, jak nieraz w ci�gu ostatnich dni. W ko�cu to przygoda. Mo�e dobrze, �e si� boi. Scarabaidzi. Nad p�aszczyznami p�l zobaczy�a nagle jak s�o�ce, blade i mgliste, opada w zachodnie doliny. Wyros�y przed ni� wzg�rza, niekt�re w bia�ych kredowych maskach, przypominaj�cych g�owy upiornych zwierz�t u�miechaj�cych si�, chichocz�cych, wykrzywionych, z dziurami zamiast oczu. Drzewa p�o�y�y si� po skale. Bluszcz porasta� ziemi� i stare, sp�kane mury. Kiedy� by�y tu domy. Teraz nic. Wszystko przemin�o. - Opuszczone miejsce - rzuci� szofer, jeszcze raz przerywaj�c milczenie Rachaeli. Wystraszy� j�. - Zaraz zobaczymy zatok�. Ta zapowied� wyrwa�a j� z zamy�lenia. Nie wiedzia�a, �e zbli�ali si� do wybrze�a. By�a oboj�tna na wszystko. Ca�y �wiat by� dla niej tajemnic�, jak obce nazwy i j�zyki s�yszane w radio. Wkr�tce pan Gerard zamknie sklep na Lizard Street. Autobusy przemkn� po ulicach. Na innej planecie. Stracone bezpowrotnie. Kilka mew przeci�o niebo. Droga bieg�a w g�r� i opada�a; nagle wzg�rza rozst�pi�y si� i ukaza�a si� szara powierzchnia oceanu, migocz�ca jak rybia �uska. Bia�y pocisk piany wystrzeli� spod powierzchni. Serce Rachaeli unios�o si� wraz z nim i opad�o, znu�one i wyl�knione. Morze jej nie uspokoi�o. Jechali nad wod�. Czasem pojawia� si� pas pofa�dowanej pla�y. W pewnej chwili zobaczy�a na horyzoncie wielki tankowiec p�yn�cy powoli, niczym dinozaur. - Teraz musimy skr�ci� w boczn� drog�, je�li dobrze czytam t� map�. Po raz kolejny g�os kierowcy wprawi� j� w zdenerwowanie. - Skr�ci� - powt�rzy�a bezwiednie. Ale tym razem on nie zdradza� ochoty do rozmowy. Rzeczywi�cie po lewej stronie pojawi� si� zakr�t. Droga bieg�a zakolami wzd�u� szerokiego nasypu poro�ni�tego drzewami. Czarne sosny podobne do bajkowego lasu w miniaturze. Jechali od strony morza i konary drzew tworzy�y nad nimi cienisty tunel. Ga��zie zaczepnie smaga�y boki samochodu. Droga by�a marna, wyboista, �wir pryska� spod k� niczym �uski z karabinu. - Zedr� sobie opony - zauwa�y� szofer. Rachaela nie powiedzia�a, �e jej przykro. - Nikt mnie nie uprzedzi�, �e b�dzie a� tak �le - odezwa� si� znowu. Skr�cili w las. Pod drzewami zalega� g�sty mrok. B�ysk s�o�ca przedar� si� jeszcze na chwil� i znikn��. Droga skr�ca�a gwa�townie i ko�czy�a si� u st�p kamienistego wzg�rza. By�o ciemno, drzewa zgromadzi�y si� wok�, jakby nas�uchuj�c. Cortina stan�a. W ciszy rozbrzmia� �wiergot i gwizd ptak�w, dziwny, dziewiczy d�wi�k. - Prosz� tu spojrze�. Rachaela podnios�a wzrok i zobaczy�a kamienny s�upek. Widnia�o na nim jedno s�owo: �Dom�. Nic wi�cej, nawet strza�ki. - To musi by� na samym szczycie skarpy - szofer odwr�ci� si� do niej i wyszczerzy� z�by ukazuj�c w ko�cu, tak jak przeczuwa�a, nieprzyjazn� twarz. - Nie mog� tam wjecha�. Nie ma drogi. B�dzie pani musia�a i�� na piechot�. Poszli do baga�nika i wyci�gn�� dwie ci�kie walizki. - Da sobie pani rad�? - zapyta� niech�tnie dla formalno�ci. - Ile jestem panu winna? - zapyta�a Rachaela. - Ju� o to zadbano. Simonowie maj� sw�j rachunek. Nie wiem dlaczego nigdy, a� do dzi�, nie u�ywali samochodu. Po raz pierwszy kto� z nas tu przyjecha�. Niech pani idzie ostro�nie. Od kamiennego s�upka pod g�r� prowadzi�o co� na kszta�t �cie�ki, poprzecinanej stercz�cymi korzeniami i usianej sosnowymi szpilkami. Zim�, kiedy poszycie by�o grubsze, robi�a si� pewnie niewidoczna. Rachaela w ciemno�ci ruszy�a przed siebie. Us�ysza�a d�wi�k uruchamianego silnika i odg�os samochodu zawracaj�cego na kamienistej drodze. Nie obejrza�a si�. Walizki by�y ci�kie jak o��w, ale zawiera�y wszystko, co jej by�o niezb�dne. D�wign�a je z wysi�kiem. By�a znu�ona, a strach pog��bia� wyczerpanie. Mo�e dom nie istnia�, jak w po�owie jej sn�w na jawie? Zostawi�a w dole sosny, cedry i pot�ne d�by o omsza�ych, oliwkowo l�ni�cych pniach, przypominaj�cych masywne filary podtrzymuj�ce koron� podobn� do okna o nieprzezroczystych szybach. �wiat�o by�o zbyt w�t�e, by stawi� czo�o ciemno�ci. W miejscu takim jak to spomi�dzy drzew co� mog�o na ni� wyskoczy�. �cie�ka gwa�townym zakr�tem wyprowadzi�a j� z lasu. By�a wysoko. S�ysza�a szum morza. Wok� panowa� p�mrok, s�o�ce zapad�o w g��b. Niebo zamyka�o si�. Zobaczy�a dwie gwiazdy, a w oddali, na otwartej przestrzeni przed sob�, budynek. Ujrza�a wie�� ze sto�kowatym dachem, blanki i pochy�e mury. Ostatni promie� �wiat�a roznieci� tajemniczy blask w w�skich oknach. Dom by� ogromny i o zmierzchu wygl�da� jak kamienna ro�lina. Za budynkiem urywa�o si� zbocze. W dole morze bi�o o ska�y i krzycza�y mewy, a mo�e cisza. Tutaj? Mia�a ich spotka� tutaj? Kogo spotka�? Os�abiona wysi�kiem, postawi�a walizki jak dwie sztaby o�owiu. Musi pokona� nieokre�lony dystans miedzy ni� a domem. Musi zadzwoni� albo zastuka� jak�� prymitywn� ko�atk�, a wtedy jedno z nich zapewne przyjdzie, a ona wejdzie do �rodka i zobaczy ich wreszcie. Zimno by�o na tym cyplu. Teraz widzia�a ju� siedem, mo�e osiem gwiazd, migocz�cych lodowatym, bladym, ostrym �wiat�em, jakby by�y z cynfolii. Podnios�a walizki i b�l przeszy� jej ramiona. Ruszy�a w stron� domu, potykaj�c si� troch� na kamieniach i k�pach zimowej trawy. Dom przybli�y� si�, dryfuj�c poprzez granatowy zmierzch. Dotar�a do ogrodzenia. W murze by�a wyrwa ze s�upkami po obu stronach. Ani �ladu furtki. Droga sta�a otworem, cho� niekoniecznie zaprasza�a do wej�cia. W g�rze, ponad wysokim t�umem ogrodowych drzew, zab�ys�o �wiat�o. Rachaela popatrzy�a w tamt� stron�. �wiat�o by�o s�abe, ale okno zmieni�o si� w owoc z barwnego szk�a: przejrzyste szkar�aty, intensywne purpury i adamaszkow� ziele�. Czego zapowiedzi� by�o to okno? Co obiecywa�o? Nie wygl�da�o to na powitanie. Od ogrodzenia do domu wiod�a prosta droga. Po obu stronach ros�y wiekowe cisy, cmentarne drzewa, w kt�rych czai�a si� ciemno��. Tak�e dom, poza tym jedynym o�wietlonym oknem, by� pozbawiony wyrazu i mroczny. Ukaza� si� ganek. Inkrustowane, hebanowe drewno ponad pi�cioma niskimi stopniami o niewyra�nym wzorze. Wesz�a na schody. �adnego �wiat�a nad drzwiami. Solidna drewniana framuga. Nie by�o te� dzwonka. Rachaela poszuka�a jakiej� ko�atki, czegokolwiek, co pozwoli�oby jej zasygnalizowa� swoj� obecno��. Ale dom sta� otworem mimo pustej przestrzeni, nocy i drzew. Jeszcze raz postawi�a walizki i, wci�� nie dowierzaj�c, pchn�a drzwi - ust�pi�y. Dostrzeg�a w ciemno�ci mglisty wz�r pokrywaj�cy bia�� terakot�. Za pierwszymi znajdowa�y si� drugie drzwi. Stopniowo wy�owi�a z mroku staro�wieck� ga�k�; klamka przekr�ci�a si�, kiedy wzi�a j� do r�ki. Wewn�trzne wej�cie tak�e by�o otwarte. Zarejestrowa�a tl�cy si�, czerwonawy blask, tak mglisty, tak nieuchwytny jak b�ysk gasn�cej �wiecy. Musi i�� w stron� tego w�t�ego �wiat�a. Albo zosta� na dole, w zimnej i rozszeptanej ciemno�ci. Za drugimi drzwiami znajdowa�a si� ogromna, otwarta pod�u�na przestrze� - hol albo przedpok�j o pod�odze z rdzawych i czarnych marmurowych p�ytek. By� obszerny jak wielka komnata i mn�stwo tu by�o cieni, kt�re mog�y by� wszystkim - schodami, przej�ciami, przyczajonymi nied�wiedziami. Na mahoniowym stole przypr�szonym meszkiem kurzu p�on�a rubinowa lampa oliwna z mocno przykr�conym knotem, podczas gdy z sufitu zwiesza� si� �yrandol podobny do p�atka �niegu. Przezroczyste paj�czyny oplata�y kryszta�ki �yrandola, kt�ry ko�ysa� si� �agodnie w przeci�gu w t� i z powrotem. Promienie padaj�ce z czerwonej lampy za�amywa�y si� w nim jak krople czerwonego atramentu. Rachaela czu�a wo� domu, jego wilgotnych piwnic, ale wyczuwa�a te� zapach oleju, zwierz�cego futra, zi� i pudru, trudne do odgadni�cia subtelno�ci. Zaci�gn�a swoje walizki do holu i odwr�ci�a si�, �eby zamkn�� wewn�trzne drzwi. - Prosz� zostawi� otwarte - powiedzia� bezbarwny g�os. Szybko spojrza�a w jego stron�. Drobna, szczup�a posta�; starszy m�czyzna, lekko zgarbiony. Sta� z dala od lampy. - Drzwi zawsze zostaj� lekko uchylone po zmierzchu. Ten dziwny zwyczaj zdenerwowa� Rachael�, ale nie wyrazi�a sprzeciwu. Zatrzyma�a si� przy swoich walizkach, czekaj�c na to, co b�dzie dalej. - Przy�l� kogo� po pani torby. Czy zechce pani zobaczy� pok�j? - Kim pan jest? - zapyta�a. Wygl�da� jak manekin w znoszonym, wiekowym stroju, mia� drobn� blad� twarz z kleksami w miejsce oczu. - Nazywam si� Michael. S�u�� rodzinie. - I znasz mnie? Kto jeszcze wynurzy si� z mroku? - Pani jest pann� Rachael�. - A... rodzina? - zapyta�a zaciskaj�c d�onie. - Panna Anna i pan Stephan zaraz zejd�, �eby pani� powita�. Bezbarwny, cichy g�os i wypowiedziane nim s�owa nie uspokoi�y Rachaeli. Kiedy m�czyzna podni�s� migocz�c� lamp�, cienie ulecia�y, a �ciany zachwia�y si� z lekka. �wiat�o wydoby�o na chwil� wspania�e zdobienia, kt�re niemal natychmiast znikn�y. Z prawej strony wy�oni�y si� schody. Rachael� popatrzy�a na nie zdumiona. G��wnego s�upka strzeg�a drewniana nimfa, dzier��c wysoko w d�oni ozdobn� lamp�. Schody bieg�y w g�r�, wy�cie�ane perskim chodnikiem; �wiat�o czyni�o jego czerwie� jeszcze bardziej nasycon�. Weszli na g�r� w magicznej aureoli lampy. Rachael� naliczy�a dwadzie�cia dwa stopnie. Ciemno�� za jej plecami po�yka�a kolejne schody. Tylko na �yrandolu w�r�d kurzu po�yskiwa�y czerwone krople. By�o tu wy�o�one dywanem p�pi�tro. Zobaczy�a korytarz o�wietlony kolejn� oliwn� lamp� na postumencie. Ta by�a r�owawobia�a i nagle Rachael� ujrza�a przez sekund� twarz swojego przewodnika niczym kame�, cie� na tle p�omienia. Jego oczy by�y utkwione w jednym punkcie. Przys�ania�a je charakterystyczna mgie�ka, przypominaj�ca py� na stole i innych meblach. Skr�cili w korytarz. Za�ama� si� przy ogromnym oknie o oprawionych w o��w, witra�owych szybkach, z kt�rych spe�z�a farba ukazuj�c ciem