74

Szczegóły
Tytuł 74
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

74 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 74 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

74 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

TYTUL: Przypomnimy to panu hurtowo AUTOR: Philip K. Dick TLUM.: Barbara Jankowiak OPRACOWAL : Zbigniew Sobkow ([email protected]) ----------------------------------------------------------------- ---------- Obudzi� si�... i zapragn�� Marsa. Te doliny, pomy�la�. Jak by si� czu�, z trudem pokonuj�c ich zbocza? Wspaniale i jeszcze raz wspaniale. Sen rozrasta� si�, przenika� �wiadomo��. Sen i t�sknota. Mia� wra�enie namacalnej blisko�ci innego �wiata, kt�ry mogli zwiedza� tylko rz�dowi agenci i ludzie na stanowiskach. Nie dla niego ten �wiat, nie dla zwyk�ego urz�dnika. - Wstajesz, czy nie? - zapyta�a ospale jego �ona Kirsten, z normaln� u niej gniewn� zawzi�to�ci�. - Jak wstaniesz, to w��cz kawe w tej cholernej maszynce. - Dobrze - powiedzia� Douglas Quail, cz�api�c na bosaka z sypialni do kuchni ich mieszkad�a. Pos�usznie wcisn�� guzik od kawy, usiad� przy stole i wyj�� malutk�, ��t� puszk� pierwszorz�dnej tabaki Dean Swift. Chciwie wci�gn�� szczypt�; mieszanka Beau Nash podra�ni�a mu nozdrza i g�rn� warg�. Zaci�gn�� si� jednak: to rozbudzi�o go na dobre i sprawi�o, �e sny, marzenia i zachcianki nabra�y pozor�w sensu. - Pojad� tam - rzek� do siebie. - Zobacz� Marsa przed �mierci�. Oczywi�cie nie mia� najmniejszych szans. Wiedzia� o tym, nawet gdy oddawa� si� marzeniom. �wiat�o dnia, zwyczajne domowe odg�osy, �ona czesz�ca si� przed lustrem - wszystko sprzysi�g�o si�, by wypomina� mu, kim jest. - �a�osny urz�das ze �mieszn� pensyjk� - mrukn�� z gorycz�. Kirsten przypomina�a mu o tym przynajmniej raz dziennie, ale nie mia� jej tego za z�e. Taka by�a rola �ony: sprowadza� m�a na Ziemi�. Sprowadza� na Ziemi� - za�mia� si�. Trafna metafora. - Z czego si� cieszysz? - spyta�a Kirsten wkraczaj�c do kuchni. Jej d�ugi, jadowicie r�owy szlafrok powiewa� przy ka�dym ruchu. - Znowu co� ci si� �ni�o. To u ciebie normalne. - Tak - odpowiedzia� patrz�c w okno. Ulic� sun�y pasma ruchu i poduszkowce; wszyscy ci mali, energiczni ludzie spieszyli do pracy. Za chwil� b�dzie jednym z nich. Jak co dzie�. �ona pos�a�a mu mia�d��ce spojrzenie. - Za�o�� si�, �e jaka� kobieta - powiedzia�a. - Nie - odpar�. - To b�g. B�g wojny. Ma wspania�e kratery, a w nich, g��boko, kwitn� r�ne ro�liny. - S�uchaj - powiedzia�a powa�nie Kirsten, gdy przysiad�a obok niego. Jej g�os by� przez moment pozbawiony zwyk�ej szorstko�ci. - Dno oceanu, n a s z e g o oceanu, jest stokro� pi�kniejsze. Wiesz o tym. Wszyscy wiedz�. Trzeba tylko za�atwi� sprz�t podwodny i mogliby�my zrobi� sobie tydzie� wakacji, w kt�rym� z tych g��binowych kurort�w czynnych ca�y rok. W dodatku... - urwa�a. - Nie s�uchasz mnie. A powiniene�. Tutaj masz co� o wiele lepszego ni� ten ca�y tw�j Mars, a ty nawet nie chcesz mnie s�ucha�! - jej podniesiony g�os brzmia� piskliwie. - M�j Bo�e, przecie� ty jeste� stracony, Doug! Co si� z tob� dzieje? - Id� do pracy - powiedzia� wstaj�c. �niadanie zostawi� nietkni�te. - to si� ze mn� dzieje. Patrzy�a na niego. - Z tob� jest coraz gorzej. Z dnia na dzie� ogarnia ci� coraz wi�ksza obsesja. Do czego to prowadzi? - Na Marsa - powiedzia� i otworzy� drzwi szafy, by znale�� czyst� koszul�. Douglas Quail wysiad� z taks�wki i wolnym krokiem przeci�� trzy pasma ruchu pieszego kieruj�c si� w stron� efektownych drzwi wej�ciowych, kt�re jakby zaprasza�y do �rodka. Przed wej�ciem zatrzyma� si�, hamuj�c poranny ruch, i uwa�nie przeczyta� neonowy napis pulsuj�cy zmiennymi kolorami. Kiedy� ju� mu si� przygl�da�, ale nigdy jeszcze nie podszed� tak blisko. Teraz by�o inaczej. Zdecydowa� si�. To musia�o nast�pi�, wcze�niej czy p�niej. REMINISCENTER INCORPORATED Czy w�a�nie tego szuka�? Przecie� ka�da iluzja, nawet najbardziej przekonywaj�ca, pozostaje iluzj�. Przynajmniej obiektywnie. A subiektywnie? Dok�adnie na odwr�t. W ka�dym razie by� tu um�wiony za pi�� minut. G��boko odetchn�� lekko zanieczyszczonym powietrzem Chicago i wszed� do �rodka, przez o�lepiaj�cy blask kolorowych drzwi. W recepcji siedzia�a szykowna blondynka w stroju topless. - Dzie� dobry, panie Quail - odezwa�a si� mi�ym g�osem.- Jestem um�wiony. Przyszed�em dowiedzie� si� czego� o metodzie reminiscenter. Chodzi panu o metod� remiscencji? - recepcjonistka podnios�a s�uchawk� wideotelefonu i przytrzyma�a j� g�adkim ramieniem. Pan McClane? Przyszed� pan Douglas Quail. Mo�e wej��? Nie jest za wcze�nie? - Gagni gego gze - zabrz�cza� w odpowiedzi telefon. - Tak, mo�e pan wej��. Pan McClane czeka - oznajmi�a dziewczyna z recepcji. Douglas odchodzi� niepewnie, wi�c zawo�a�a za nim: Pok�j D, na prawo. Po nieprzyjemnej chwili niepewno�ci znalaz� w�a�ciwe drzwi. W �rodku, za wielkim biurkiem z prawdziwego orzecha, siedzia� dobrotliwie wygl�daj�cy m��zyzna w �rednim wieku, ubrany wed�ug najnowszej mody w szary garnitur ze sk�rek marsja�skich �ab. Sam ubi�r tego cz�owieka przekona� Quaila, �e trafi� na w�a�ciw� osob�. - Niech pan siada - MeClane wyci�gn�� pulchn� d�o� i wskaza� Douglasowi krzes�o po drugiej stronie biurka. - Wi�c chce pan polecie� na Marsa. Doskonale. Quail usadowi� si� na krze�le. By� troch� spi�ty. - Nie jestem pewien, czy to jest warte swojej ceny - powiedzia�. - Za takie pieni�dze w�a�ciwie nic nie dostaj�, o ile mi wiadomo. To kos�tuje prawie tyle, co prawdziwa wyprawa, pomy�la�. - Dostaje pan namacalny dow�d, �e podr� si� odby�a - odpar� z naciskiem McClane. - Wszystko, co potrzeba. Prosz�: poka�� panu. Chwil� grzeba� w szufladzie swego imponuj�cego biurka. - Oto odcinek biletu. - Si�gn�� do szarej koperty i wyj�� ma�y, wyt�aczany kartonik. - Dow�d, �e pan pojecha� i wr�ci�. Nast�pnie: karty pocztowe. W r�wnym porz�dku u�o�y� przed Quailem cztery ostemplowane tr�jwymiarowe poczt�wki. - Film. Widoki Marsa, kt�re sfilmowa� pan wypo�yczon� kamer�. Zademonstrowa� je Douglasowi. - Plus nazwiska spotkanych tam os�b. Plus pami�tki o warto�ci dwustu poskred�w, kt�re przy�lemy w ci�gu miesi�ca. Z Marsa oczywi�cie. Paszport i �wiadectwa szczepienia. To jeszcze nie wszystko - podni�s� na Quaila oczy pe�ne entuzjazmu. - B�dzie pan absolutnie prze�wiadczony o swoim pobycie na Marsie, nie ma �adnej w�tpliwo�ci - o�wiadczy�. - Nie zapami�ta pan ani naszej firmy, ani mnie; nie b�dzie pan nawet wiedzia� o swojej wizycie tutaj. To prawdziwa podr� w wyobra�ni, z gwarancj�. Reminiscencje pe�nych dw�ch tygodni, z najdrobniejszymi szczeg�ami. Prosz� pami�ta�: je�eli kiedykolwiek zw�tpi pan w swoj� wielk� przygod� na Marsie, mo�e pan wr�ci� i otrzyma� pe�ny zwrot koszt�w. Zgoda? - Ale przecie� ja tam nie by�em - powiedzia� Quail. - Nie by�em, bez wzgl�du na dowody, jakich mi dostarczycie - westchn�� ci�ko. - I nigdy nie dzia�a�em jako agent Interplanu. Nie m�g� uwierzy�, �e zapis fa�szywych wspomnie�, dokonany w Reminiscenter, sprawdzi si�. Cho� s�ysza�, co o tym opowiadano. - Panie Quail - cierpliwie t�umaczy� McClane. - Czyta�em pa�ski list. Nie ma pan �adnych szans, najmniejszej mo�liwo�ci, by naprawd� dosta� si� na Marsa. Pana na to nie sta�. Co wi�cej, zupe�nie nie nadaje si� pan na tajnego agenta czy to Interplanu, czy czego� innego. Proponujemy jedyny spos�b, w jaki mo�na spe�ni� to... - chrz�kn�� - marzenie �ycia. Prawda? Nie b�dzie pan tym, kim chce, i tam, gdzie chce. Ale - za�mia� si� - pan b y �. Ju� my si� o to postaramy. Cena w granicach rozs�dku, bez dodatkowych op�at - u�miechn�� si� zach�caj�co. - Czy fa�szywe wspomnienia s� a� tak przekonuj�ce? - spyta� Quail. - Lepsze ni� prawdziwe. Za��my, �e pan naprawd� by� kiedy� na Marsie jako tajny agent Interplanu. Do tej pory z pewno�ci� zapomnia�by pan bardzo wiele. Nasza analiza system�w prawdy pami�ciowej - czyli autentycznych wspomnie� z najwa�niejszych moment�w w �yciu danej osoby - wykazuje, �e mn�stwo szczeg��w ginie na zawsze. Natomiast to, co oferujemy, obejmuje prze�ycia wszczepiane tak g��boko, �e zapami�tuje si� wszystko. Podamv panu pod narkoz� dzie�o �wietnych ekspert�w: ludzi, kt�rzy ca�e lata sp�dzili na Marsie; zreszt� w ka�dym przypadku sprawdzamy wszystkie najdrobniejsze detale. Wybra� pan sobie niezbyt trudny wariant wspomnie�. Gdyby zdecydowa� si� pan na Plutona, albo zapragn�� by� Im- peratorem Sojuszu Planet �rodka, mieliby�my powa�niejsze k�opoty. No i op�ata by�aby o wiele wy�sza. Quail si�gn�� po portfel do kieszeni p�aszcza. - W porz�dku. Nigdy naprawd� nie zaspokoj� tej mojej �yciowej ambicji. Musz� wi�c bra�, co daj�. - Ale� prosz� nie my�le� o tym w ten spos�b - powiedzia� surowo McClane. - Nie kupuje pan byle czego. Prawdziwe wspomnienia, z ich podtekstami, bia�ymi plamami, niejasno�ci�, nie m�wi�c o zniekszta�ceniach, to jest dopiero byle co. Przyj�� pieni�dze i nacisn�� guzik na biurku. - Wobec tego, panie Quail... - zacz��, gdy otworzy�y si� drzwi i do �rodka weszli szybkim krokiem dwaj postawni m�czy�ni - jest pan tajnym agentem, kt�ry leci na Marsa. Wsta� i podszed� do Quaila, by u�cisn�� jego zwilgotnia��, dr��c� d�o�. - Albo raczej: polecia� pan. Dzi� o szesnastej trzydzie�ci nast�pi powr�t na nasz� Terr�; taks�wka odwiezie pana do mieszkad�a. Podkre�lam: nie b�dzie pan pami�ta� ani mnie, ani swego przyj�cia tutaj, jakby nasza firma w og�le nie istnia�a. Technicy wyszli z pokoju, Quail za nimi. Od nich zale�a�o co si� z nim stanie. Zasch�o mu w gardle ze zdenerwowania. Czy naprawd� uwierz�, �e by�em na Marsie? zastanawia� si�. I b�d� my�la�, �e uda�o mi si� zrealizowa� marzenie mego �ycia? Ca�y czas mia� dziwne przeczucie, �e co� p�jdzie nie tak. Ale nie mia� poj�cia co. Nie dowiedzia� si� tego od razu. Na biurku MeClane'a zabrz�cza� aparat wewn�trznego systemu ��czno�ci. Jaki� g�os powiedzia�: - Pan Quail jest ju� pod narkoz�, prosz� pana. Czy mo�emy zaczyna�? A mo�e chcia�by pan osobi�cie to przeprowadzi�? - Przecie� nie ma w tym nic nadzwyczajnego - odrzek� McClane. - Mo�ecie zaczyna�, Lowe. Nie powinni�cie mie� �adnych k�opot�w. Programowanie sztucznych wspomnie� z podr�y na inn� planet�, z dodatkiem roli agenta lub bez, pojawia�o si� w rozk�adzie pracy firmy z monotonn� regularno�ci�. W ci�gu miesi�ca musimy robi� ze dwadzie�cia takich program�w, obliczy� McClane i skrzywi� si�. Zast�pcza podr� mi�dzyplanetarna to dla nas chleb z mas�em. - Jak pan sobie �yczy - odezwa� si� g�os Lowe'a, po czym interkom si� wy��czy�. W podziemnym pomieszczeniu obok biura MeClane znalaz� zestaw nr 3, "podr� na Marsa" i zestaw nr 62, "tajny agent Interplanu". Wr�ci� z nimi na g�r�, usiad� wygodnie i wysypa� zawarto�� opakowa� na biurko. Wszystkie te przedmioty zostan� umieszczone w mieszkadle Quaila, podczas gdy technicy b�d� zaj�ci zapisem sztucznych wspomnie�. Tajna r�czna bro� - najwi�ksza rzecz w zestawie. I najwi�cej nas kosztuje, pomy�la� McClane. Nadajnik wielko�ci tabletki: agent mo�e go po�kn�� w razie wpadki. Ksi��eczka szyfr�w, do z�udzenia przypominaj�ca prawdziw� - kopie na u�ytek firmy by�y bardzo dok�adne. Wykonano je, w miar� mo�liwo�ci, na wz�r prawdziwego wyposa�enia Si� Zbrojnych ONZ. Reszta przedmiot�w nie posiada�a istotnego znaczenia, ale mia�a by� w��czona do wspomnie� Quaila z jego podr�y w wyobra�ni. Po��wka starej, srebrnej monety p�dolarowej, kilka niedok�adnych cytat�w z kaza� Johna Donne'a, napisanych na osobnych kawa�kach cieniutkiej bibu�ki, zapa�ki-reklam�wki z kilku marsja�skich lokali, stalowa �y�eczka z napisem W�ASNO�� NARODOWEGO KIBUCU "KOPU�A MARSA", solenoid do pods�uchu telefonicznego, kt�ry... Zabrz�cza� interkom. - Przepraszam, �e panu przeszkadzam, ale sprawy przybra�y z�y obr�t. Mo�e jednak powinien pan przy tym by�. Quail jest pod narkoz�, dobrze znosi narkidryn�, jego �wiadomo�� jest wy��czona, umys� ch�onny, ale... - Ju� id�. - MeClane czu�, �e sprawa mo�e by� powa�na. Opu�ci� biuro i po chwili by� w laboratorium. Na kozetce le�a� Douglas Quail. Oddycha� wolno i regularnie; oczy mia� prawie zamkni�te. Prawdopodobnie tylko w nik�ym stopniu zdawa� sobie spraw� z obecno�ci dw�ch technik�w i z przybycia McClane'a. - Nie ma miejsca na zapis sztucznych wspomnie�? - McClane czu� wzrastaj�c� irytacj�. - Po prostu wyrzu�cie dwa tygodnie pracy. On jest zatrudniony w Biurze Emigracyjnym Zachodniego Wybrze�a. To agencja rz�dowa, wi�c na pewno przys�uguj� mu dwa tygodnie urlopu w roku. Tyle wystarczy. Zawsze z�o�ci�o go robienie problemu z drobnostki. - Nasze trudno�ci s� innego rodzaju - ostrym tonem stwierdzi� Lowe. Schyli� si� i poprosi� Quaila: - Powiedz panu McClane to samo, co nam. Niech pan s�ucha uwa�nie - to ju� by�o do dyrektora. M�czyzna le��cy na kozetce skierowa� wzrok na twarz McClane'a. Ten poczu� si� niepewnie pod twardym spojrzeniem szarozielonych oczu, kt�re b�yszcza�y zimno jak oszlifowane kamyki. - Czego chcesz? - warkn�� Quail. - Zdemaskowali�cie mnie. Wyno�cie si�, bo was roznios� na strz�py. - Przygl�da� si� McClane'owi. - Najpierw ciebie. To ty dowodzisz t� akcj�. - Ile czasu by�e� na Marsie? - spyta� Lowe. - Miesi�c - odrzek� Quail z rozdra�nieniem. - Co tam robi�e�? - pyta� dalej Lowe. Quail milcza� i patrzy� na niego. W�skie wargi wykrzywi� mu grymas. Wreszcie wycedzi� z nienawi�ci�: - By�em agentem Interplanu. Ju� m�wi�em. Nie nagrywacie tego, czy co? W��cz magnetowid, a mnie zostaw w spokoju. Zamkn�� oczy. Zimny blask znik�. McClane natychmiast poczu� wielk� ulg�. - To jest twardy facet - powiedzia� cicho Lowe. - Przestanie by� twardy - odrzek� McClane - po tym, jak zn�w skasujemy mu ten zapis w pami�ci. B�dzie tak samo nieszkodliwy, jak by�. - Zwr�ci� si� do Quaila: - A wi�c to dlatego tak bardzo chcia� pan polecie� na Marsa. Z oczami wci�� zamkni�tymi, Quail odpowiedzia�: - Wcale nie chcia�em lecie� na Marsa. To by� rozkaz. Kazali mi i musia�em. No jasne, przyznaj�, by�em ciekaw, jak to b�dzie. Kt� by nie by�? Otworzy� jeszcze raz oczy i dok�adnie przyjrza� si� ca�ej tr�jce, zw�aszcza McClane'owi. - Niez�e te wasze prochy. Dotar�y do mnie rzeczy, o kt�rych nie mia�em poj�cia. Chwil� si� zastanawia�. - My�l� o Kirsten - powiedzia� jakby do siebie. - Czy ona jest z nimi? Wtyczka Interplanu, kt�ra ma na mnie oko, gdyby czasem co� mi si� przypomnia�o. Nic dziwnego, �e si� ze mnie nabija�a, gdy m�wi�em o Marsie. Przez kr�ki moment mia� na twarzy s�aby u�miech zrozumienia. Prosz� mi wierzy�, panie Quail - powiedzia� McClane - trafili�my na pana ca�kiem przypadkowo. W naszej pracy ... - Wierz� panu. Quail wygl�da� na zm�czonego. Dzia�anie narkotyku by�o coraz silniejsze. - Powiedzia�em, �e by�em gdzie? - zamrucza�. - Na Marsie? Nie pami�tam. Wiem, �e chcia�bym tam pojecha�. Ka�dy by chcia�. Ale ja...zamilk� na chwil�. - Zwyk�y urz�das. Lowe wyprostowa� si� i zwr�ci� do swego szefa: - On potrzebuje fa�szywych wspomnie�, kt�re pokrywaj� si� z tym, co naprawd� prze�y�. Fa�szywy pow�d tych prze�y� jest prawdziwy. Facet nie k�amie, jest w g��bokim transie po narkidrynie. Swietnie przypomina sobie t� wypraw�, przynajmniej pod narkoz�. Normalnie - nic nie pami�ta. Prawdopodobnie w wojskowych laboratoriach pracuj�cych dla rz�du wyczyszczono mu pami��. Dlatego wiedzia� jedynie, �e Mars ma dla niego znaczenie specjalne, podobnie jak rola tajnego agenta. Tego nie mogli wymaza�, bo to tylko marzenia, a nie zapis realnych prze�y�. Z powodu tych marze� Quail naprawd� zosta� kiedy� agentem Interplanu. - Co robimy? - spyta� drugi z technik�w, Keeler. - Mamy na�o�y� zapis fa�szywych wspomnie� na prawdziwe? Wiadomo, ezym to grozi: b�dzie pami�ta� cz�� autentycznych do�wiadcze� i sprzeczne wspomnienia mog� spowodowa� psychoz�. Jego pami�� mia�aby dwie r�wnoleg�e �cie�ki: jednocze�nie by� i nie by� na Marsie, jest i nie jest agentem. My�l�, �e powinni�my go tak zostawi�. Nic nie programowa�, tylko obudzi� i odes�a� st�d jak najpr�dzej. To nie przelewki. - W porz�dku - zgodzi� si� McClane. Po chwili zastanowienia spyta�: - Czy mo�na przewidzie�, co on sobie przypomni, gdy go obudzimy? - To jest nie do przewidzenia - stwierdzi� Lowe. - Prawdopodobnie b�dzie co� pami�ta� ze swej autentycznej podr�y, jak przez mg��. Prawdziwo�� wspomnie� wyda mu si� bardzo w�tpliwa; pomy�li pewnie, �e co� si� omskn�o w naszym programowaniu. I b�dzie wiedzia�, �e tu przyszed�; nie skasuiemy tego, chyba �e pan za��da. - Im mniej b�dziemy zajmowa� si� tym facetem, tym lepiej. To nie nasza sprawa. Przez g�upot� czy mo�e raczej pecha uda�o si� nam wykry� prawdziwego agenta Interplanu, zamaskowanego tak doskonale, �e sam nie wiedzia�, kim by�. A raczej jest. Dla ich w�asnego dobra najlepiej by�o czym pr�dzej pozby� si� cz�owieka, kt�ry u�ywa� nazwiska Douglas Quail. - Czy ma pan zamiar podrzuci� zestawy nr 3 i 62 w jego mieszkadle? -spyta� Lowe. - Nie - odrzek� McClane. - I zwr�cimy mu po�ow� koszt�w. - Po�ow�? Dlaczego po�ow�? - To chyba niez�y kompromis - s�abym g�osem odpar� McClane. Taks�wka wioz�a Douglasa Quaila do jego mieszkad�a, kt�re mie�ci�o si� w lokatorskiej dzielnicy Chicago. - Jak to dobrze wr�ci� zn�w na Terr� - powiedzia� do siebie Quail. Niekt�re wra�enia miesi�cznego pobytu na Marsie zacz�y si� ju� zaciera� w jego pami�ci. G��wnie przypomina� sobie ziej�ce g��bi� kratery i wszystko wok� prze�arte z�bem czasu: zamar�e �ycie i wzg�rza w bezruchu. Zakurzony �wiat, gdzie nic si� nie dzia�o, a wi�kszo�� dnia cz�owiek sp�dza� na sprawdzaniu w�asnego aparatu tlenowego. I prymitywne formy �ycia, ma�o rzucaj�ce si� w oczy: szarobr�zowe kaktusy i d�d�ownice. Nawet przywi�z� ze sob� kilka zamieraj�cych okaz�w marsja�skiej fauny. Przemyci� je przez kontrol�. W ko�cu nie by�y gro�ne; i tak nie mia�y szans prze�ycia w g�stej atmosferze Ziemi. Zacz�� szpera� w kieszeni p�aszcza w poszukiwaniu pude�ka z d�d�ownicami. Zamiast tego znalaz� kopert�. Odkry� w niej, ku swojemu zdumieniu, sum� pi�ciuset siedemdziesi�ciu poskred�w, w bonach o niskim nominale. - Sk�d ja to mam? - usi�owa� dociec. - Przecie� wyda�em wszystko, do ostatniego kreda. Z koperty wysun�� si� pasek papieru z napisem "zwrot po�owy koszt�w" i z dat�. Dzisiejsz�. - Reminiscencje! - Nie rozumiem, prosz� pana-pani - powiedzia� z szacunkiem automatyczny kierowca. - Czy jest tu ksi��ka telefoniczna? - Oczywi�cie, prosz� pana-pani. Otworzy�a si� szufladka; le�a�a w niej kaseta ze spisem telefon�w okr�gu Cook. - To si� pisze chyba razem - Quail kartkowa� spis instytucji. Poczu�, �e ogarnia go strach. - Mam - o�wiadczy�. - Prosz� zawie�� mnie do Reminiscenter Incorporated. Zmieni�em zamiar, nie jad� do domu. - Tak jest, prosz� pana-pani. Za chwil� taks�wka mkn�a ju� w przeciwnym kierunku. - Czy mog� skorzysta� z telefonu? - Prosz� ezu� si� jak u siebie w domu. Automatyczny kierowca podsun�� Douglasowi b�yszcz�cy telefon z tr�jwymiarowym, kolorowym obrazem. Quail wystuka� numer swojego mieszkad�a. Po chwili stan�� przed nim zmniejszony, ale przera�liwie realistyczny wizerunek Kirsten. - By�em na Marsie - oznajmi� Quail. - Jeste� pijany - wykrzywi�a usta z pogard�. - Albo gorzej. - Jak Boga kocham. - Kiedy? - Nie wiem - poczu� zmieszanie. - Podr� by�a, zdaje si� symulowana. W jednej z tych agencji od fa�szywych wspomnie�, czy czego� takiego. To si� nie uda�o. Kirsten zmia�d�y�a go spojrzeniem. - Jednak jeste� pijany - powiedzia�a i wy��czy�a si�. Quail odstawi� telefon i poczu� rumieniec na twarzy. Wci�� ten sam ton, powiedzia� do siebie ze z�o�ci�. Zawsze wszystko wie lepiej. Co za ma��e�stwo, Chryste Panie, pomy�la� smutno. Wkr�tce taks�wka zatrzyma�a si� przed nowocze�nie efektownym, niewielkim r�owym budynkiem, nad kt�rym kolorami pulsowa� ruchomy neon: REMINISCENTER INCORPORATED Recepcjonistka, elegancko ubrana od pasa w d�, a� podskoczy�a ze zdumienia, ale b�yskawicznie si� opanowa�a. - O, witamy, panie Quail - z jej. g�osu przebija�o zdenerwowanie. -J-jak si� pan miewa? Czy czego� pan zapomnia�? - Reszty sumy, kt�r� zap�aci�em. - Zap�aci� pan? - spyta�a, teraz ju� ca�kiem opanowana. - To chyba pomy�ka, panie Quail. By� pan tutaj, by przedyskutowa� mo�liwo�� podr�y w wyobra�ni, ale... - wzruszy�a g�adkimi ramionami - o ile dobrze rozumiem, sko�czy�o si� na rozmowie. - Pami�tam wszystko, moja panno - powiedzia� Quail. - M�j list do Reminiscenter Incorporated, od kt�rego to si� zacz�o. Pami�tam moje przyj�cie tutaj i rozmow� z panem McClane'em. Potem zaj�li si� mn� dwaj technicy i czym� mnie u�pili. Nic dziwnego, �e firma zwr�ci�a mi po�ow� op�aty. Fa�szywe wspomnienia z "wypaawy na Marsa" nie przyj�y si�, jak nale�y, wbrew wcze�niejszym zapewnieniom. - Panie Quail - powiedzia�a dziewczyna - zwyk�y z pana urz�dnik, ale za to ca�kiem przystojny m�czyzna. Z�o�� wykrzywia panu szlachetne rysy. Je�eli to co� pomo�e, mog� przyj�� pana zaproszenie, na, powiedzmy kolacj�... Douglas poczu� w�ciek�o��. - Ciebie te� pami�tam - warkn�� rozjuszony. - Na przyk�ad to, �e malujesz sobie piersi na niebiesko. I nie zapomnia�em, co pan McClane mi obieca�: �e je�li zapami�tam moj� wizyt� w Rer.liniscenter, dostan� fors� z powrotem, ca�� sum�. Gdzie jest McClane? Zwlekali tak d�ugo, jak mogli, ale wreszcie Quail znalaz� si� zn�w na krze�le naprzeciw okaza�ego orzechowego biurka, w takiej samej pozie, w jakiej siedzia� tu par� godzin wcze�niej. - Do niczego ta wasza metoda - o�wiadezy� pogardliwie. Jego rozczarowanie i oburzenie ros�o coraz bardziej. - Moje tak zwane "wspomnienia" z podr�y na Marsa, w charakterze tajnego agenta, s� niewyra�ne, m�tne i pe�ne sprzeczno�ci. Natomiast pami�tam �wietnie wszystkie moje kontakty i tutejszymi pracownikami. Powinienem z tym p�j�� do federacji konsument�w. Pali�a go z�o��. Czu� si� oszukany: to przezwyci�y�o w nim zwyk�� niech�� do k��tni w miejscach publicznych. Spojrzenie McClane'a by�o uwa�ne i smutne. - Poddajemy si�, Quail. Zwr�cimy panu reszt� op�aty. Przyznaj�, �e zupe�nie nie wywi�za�em si� z zobowi�za� - powiedzia� z rezygnacj�. - Nawet nie dostarczyli�cie mi tych obiecanych przedmiot�w - Quail ci�gn�� oskar�ycielskim tonem - kt�re mia�y by� "dowodem" mojego pobytu na Marsie. Wszystkie te obiecanki jako� si� nie zmaterializowa�y, w postaci cho�by jednej rzeczy. �adnego biletu. �adnych poczt�wek, paszportu, �wiadectwa szczepienia... - Prosz� pos�ucha�, Quail - przerwa� McClane. - Gdybym panu powiedzia�... - zawiesi� g�os. - A, niech tam. Nacisn�� palcem guzik interkomu. - Shirley, prosz� wyp�aci� jeszcze pi��set siedemdziesi�t poskred�w, w postaci czeku na nazwisko Douglas Quail. Dzi�kuj� - zdj�� palec z guzika, po czym spojrza� na Quaila. Wkr�tce pojawi� si� czek, recepcjonistka po�o�y�a go przed McClane'em i znik�a z pola widzenia. Dwaj m�czy�ni zostali sami, siedz�c wci�� twarz� w twarz, oddzieleni masywnym orzechowym biurkiem. - Chcia�bym co� panu poradzi� - powiedzia� McClane podpisuj�c czek, zanim podsun�� go Quailowi. - Niech pan z nikim nie rozmawia o tej swojej... wyprawie na Marsa. - Jakiej wyprawie? - No w�a�nie - brn�� dalej McClane. - O wyprawie, kt�r� pan cz�ciowo pami�ta. Niech pan udaje, �e o niczym nie wie, �e to nigdy nie mia�o miejsca. Prosz� nie pyta� dlaczego, po prostu przyj�� moj� rad�. Tak b�dzie lepiej dla nas wszystkich. - Zacz�� si� poci�. Obficie. - A teraz, panie Quail, mam jeszcze par� spraw do za�atwienia, innych klient�w. Wsta� i odprowadzi� Douglasa do wyj�cia. W progu Quail powiedzia�: - Firma, kt�ra tak n�dznie pracuje, nie powinna mie� �adnych klient�w. I wyszed�. McClane zamkn�� za nim drzwi. Jad�c taksowk� do domu Douglas Quail uk�ada� w my�li skarg� do Federacji Konsument�w, Oddzia� Terra. Zaraz si�dzie przy maszynie do pisania. By�o jego obowi�zkiem uprzedzi� innych o jako�ci us�ug firmy Reminiscenter Incorporated. Gdy tylko przekroczy� pr�g mieszkad�a, natychmiast usiad� przy swojej przeno�nej Hermes Rocket i wysun�� szuflady biurka w poszukiwaniu kalki. Wtedy zauwa�y� ma�e, znajome pude�eczko, to, kt�re nape�ni� okazami fauny marsja�skiej i przeszmuglowa� przez pas kontroli. Zdj�� wieczko i z niedowierzaniem patrzy� na sze�� martwych d�d�ownic i ich po�ywienie, czyli r�ne organizmy jednokom�rkowe. Pierwotniaki by�y zasuszone i przypomina�y kurz, ale rozpozna� je. Ich zbieranie zaj�o mu ca�y dzie�; godzinami szpera� w�r�d bezliku ciemnych, dziwnych kamyczk�w. Wspania�a, pouczaj�ca wyprawa odkrywcza. Tylko, �e ja nie by�em na Marsie, uprzytomni� sobie. Ale z drugiej strony... W drzwiach pokoju stan�a Kirsten, ob�adowana zakupami. - Dlaczego w �rodku dnia siedzisz w domu? - W jej g�osie brzmia� odwieczny wyrzut. - Ty b�dziesz wiedzia�a! Czy ja by�em na Marsie? - Sk�d, jasne, �e nie by�e�. Gdyby� by�, to sam by� wiedzia�. Przecie� ci�gle j�czysz, �e chcia�by� tam pojecha�. - Na Boga, wydaje mi si�, �e tam by�em - powiedzia�. I po chwili doda�: - I jednocze�nie my�l�, �e nie by�em. - Zdecyduj si�. - Jak? - roz�o�y� r�ce. - Moja pami�� ma dwie �cie�ki: na jednej jest prawda, na drugiej nieprawda. Nie umiem stwierdzi�, kt�ra jest kt�ra. Dlaczego nie mog� ci zaufa�? Ty nie masz z nimi nic wsp�lnego. Dlaczego nie mia�aby mu pom�c? Nigdy nic dla niego nie zrobi�a. R�wnym opanowanym g�osem Kirsten o�wiadczy�a: - Doug, je�eli nie we�miesz si� w gar��, z nami koniec. Odchodz�. - Mam k�opoty - ochryp�y g�os Douglasa dr�a�. - Prawdopodobnie popadam w psychoz�. Mam nadziej�, �e nie, ale... to by wszystko wyja�nia�o. Kirsten postawi�a zakupy na pod�odze i podesz�a do szafy. - Ja nie �artowa�am - powiedzia�a cicho. Wyj�a p�aszcz, ubra�a si� i zacz�a i�� w stron� drzwi wyj�ciowych. - Nied�ugo do ciebie zadzwoni� - jej g�os by� bezbarwny. - �egnaj, Doug. Mam nadziej�, �e si� z tego wyci�gniesz. Oby tak si� sta�o. Dla twojego dobra. - Zaczekaj! - zawo�a� z rozpacz�. - Tylko mi powiedz, rozstrzygnij: by�em czy nie? Ale przecie� oni mogli jej te� zmieni� pami��. Drzwi trzasn�y. �ona odesz�a. Nareszcie! Z ty�u dobieg� go g�os: - No, to po wszystkim. Teraz r�czki do g�ry, Quail, i odwr�� si� �askawie w t� stron�. Odwr�ci� si� instynktownie, nie podnosz�c r�k. Stoj�cy przed nim m�czyzna mia� mundur w kolorze �liwki, noszony przez ludzi z Agencji PolicjiInterplanetarnej, a jego bro� pochodzi�a z wyposa�enia Si� Zbrojnych ONZ. Natychmiast wyda� si� Quailowi znajomy, z jakich� niejasnych powod�w, kt�rych nie m�g� sobie przypomnie�. Gwa�townym ruchem uni�s� r�ce. - Pami�tasz swoj� podr� na Marsa - powiedzia� policjant. - Wiemy, co dzi� robi�e�, i znamy wszystkie twoje my�li. Szczeg�lnie te najistotniejsze, kt�re przysz�y ci do g�owy w taks�wce, gdy wraca�e� z Reminiscenter. W twojej czaszce jest nadajnik telepatyczny. Informuje nas na bie��co. Nadajnik telepatyczny! Wykorzystanie �ywej plazmy odkrytej na Lunie. Wzdrygn�� si� ze wstr�tu do siebie samego. To co� �y�o w nim, w jego m�zgu, odbiera�o i wysy�a�o my�li. A policja Interplanu robi�a z tego u�ytek. By�o nawet co� na ten temat w gazetach. Wi�c to pewnie smutna prawda. - Dlaczego ja? - ochryple zapyta� Quail. Co takiego zrobi�? - czy pomy�la�? I co mia� z tym wsp�lnego Reminiscenter? - W zasadzie Reminiscenter nie ma tu nic do rzeczy - odpowiedzia� gliniarz z Interplanu. - To sprawa mi�dzy nami a tob�. - Dotkn�� palcami prawego ucha. - Ca�y czas odbieram sygna�y twoich proces�w my�lowych, wysy�ane przez nadajnik cefaliczny. W jego uchu Quail zobaczy� ma�� wtyczk� z bia�ego plastiku. - Musz� wi�c ci� ostrzec - ci�gn�� policjant. - "Cokolwiek pan pomy�li, mo�e by� u�yte przeciwko panu" - u�miechn�� si�. - Zreszt� to nie ma znaczenia; nie�wiadomie pomy�la�e� i powiedzia�e� ju� wystarczaj�co du�o... Niepokoi nas, �e tam, w Reminiscenter, pod wp�ywem narkidryny, wszystko im wy�piewa�e�. Technicy i w�a�ciciel, McClane, wiedz�, gdzie by�e�, kto ci� wys�a� i mniej wi�cej, co tam robi�e�. S� nie�le wystraszeni. �a�uj�, �e w og�le nawin��e� si� im na oczy. I maj� racj� - dorzuci� w zadumie. - Nie by�em na Marsie - o�wiadczy� Quail. - To fa�szywe reminiscencje, �le zaprogramowane przez technik�w McClane'a. W tym momencie pomy�la� o pude�ku w szufladzie biurka, zawieraj�cym okazy fauny z Marsa. I o wysi�ku przy ich zbieraniu. To wspomnienie wydawa�o si� realne. No i pude�ko naprawd� istnia�o. Chyba, �e McClane je podrzuci�. Mo�e to by� jeden z jego "dowod�w", o kt�rych tak barwnie opowiada�. Wszystko, co pami�tam z podr�y na Marsa, jest jakie� nieprzekonywaj�ce, pomy�la�. Przekona�o, niestety, policj� Interplanu. Oni wierz�, �e naprawd� by�em na Marsie i �e cz�ciowo zdaj� sobie z tego spraw�. - Nie tylko wiemy, �e by�e� na Marsie - potwierdzi� policjant w odpowiedzi na jego my�li. - Wiemy, �e pami�tasz wystarczaj�co du�o, �eby narobi� nam k�opot�w. I nie ma sensu ponowne wymazywanie pami�ci, bo potem i tak zjawisz si� zn�w w Reminscenter i b�dzie od nowa to samo. Nie mo�emy nic zrobi� McClane'owi i jego ludziom, bo oni nam nie podlegaj�. Zreszt� McClane nie pope�ni� przest�pstwa. - Spojrza� na Quaila. - Formalnie, ty te� nie pope�ni�e�. Nie poszed�e� do nich, �eby odzyska� pami��. By�e� tam, jak s�dzimy z tego samego powodu, co wszyscy: zwyk�ych, szarych ludzi poci�ga wielka przygoda. Po chwili doda�: - Ale ty, niestety, nie jeste� zwyk�ym, szarym cz�owiekiem, a przyg�d mia�e� a� za wiele. Us�ugi Reminiscenter akurat tobie by�y najmniej potrzebne. I najbardziej zgubne, dla ciebie i dla nas. No i dla McClane'a. - Dlaczego to jest dla was k�opotliwe, �e pami�tam moj� rzekom� wypraw� na Marsa? Co ja takiego zrobi�em? - Po prostu - odpowiedzia� policjant z Interplanu - wykonane przez ciebie zadanie k��ci si� z opini�, jak� ma o nas spo�ecze�stwo: �e jeste�my jak dobry, opieku�czy ojciec. Zrobi�e� dla nas co�, czego my nigdy nie robimy. Przypomnisz sobie, dzi�ki narkidrynie. Pude�ko ze zdech�ymi d�d�ownicami spokojnie le�a�o w twoim biurku przez sze�� miesi�cy, od chwili twojego przyjazdu. Nigdy si� nim nie interesowa�e�. Nawet nie wiedzieli�my, �e masz te'�miecie, dop�ki o nich nie pomy�la�e�, gdy wraca�e� taks�wk� z Reminiscenter. Natychmiast przyjechali�my, �eby odnale�� pude�ko. Niestety, za p�no - doda� niepotrzebnie. Zjawi� si� jeszcze jeden gliniarz z Interplanu, podszed� do pierwszego i chwil� si� naradzali. Quail rozmy�la� pospiesznie. Teraz wi�cej sobie przypomina�. Policjant mia� racj� m�wi�c o sp�nionym dzia�aniu narkidryny. Ci z Interplanu chyba sami jej u�ywali. Chyba? Wiedzia� z ca�� pewno�ci�: przecie� widzia�, jak wstrzykiwali j� aresztowanym. Gdzie to si� dzia�o? Czy to by�a Terra? Nie, raczej Luna, zdecydowa� przywo�uj�c ci�gle jeszcze niewyra�ne obrazy w szybko powracaj�cej pami�ci. I przypomnia� sobie co� jeszcze: po co wys�ali go na Marsa i jakie zadanie wykona�. Nic dziwnego, �e wymazali mu pami��. - Rany boskie - powiedzia� pierwszy gliniarz, przerywaj�c rozmow� z koleg�. Z pewno�ci� odczyta� my�li Quaila. - Teraz to prawdziwy klops, sta�o si� najgorsze. Podszed� do Quaila, znowu trzymaj�c go na muszce. - Musimy ci� zabi� - powiedzia�. - I to zaraz. - Dlaczego zaraz? - wtr�ci� si� nerwowo kolega-policjant. - Zabierzmy go do siedziby Interplanu w Nowym Jorku i niech oni... - On dobrze wie dlaczego zaraz - odrzek� pierwszy gliniarz. Te� by� niespokojny, ale jak zauwa�y� Quail, zupe�nie z innego powodu. Pami�� wr�ci�a Douglasowi niemal ca�kowicie. I �wietnie rozumia� zdenerwowanie policjanta. - Na Marsie - powiedzia� szorstko - zabi�em cz�owieka. Po przej�ciu przez kordon pi�tnastu goryli. Niekt�rzy z nich byli tak uzbrojeni, jak ty. Przez pi�� lat Interplan szkoli� go na zawodowego morderc�. Quail potrafi� unieszkodliwi� uzbrojonego przeciwnika, takiego jak ci dwaj. Ten z odbiornikiem w uchu dobrze o tym wiedzia�. Gdyby tak wykona� szybko ruch... Pad� strza�. Quail zd��y� jednak uskoczy� i w tym samym momencie powali� uzbrojonego policjanta. Po chwili mia� pistolet w r�ku i mierzy� w drugiego gliniarza, kt�ry nie bardzo jeszcze kojarzy�, co si� dzieje. - Przej�� moje my�li - �api�c oddech wyja�ni� Quail. - Wiedzia�, co chc� zrobi�, a i tak to zrobi�em. Zaatakowany policjant podni�s� si� z pod�ogi. - On ci� nie zastrzeli, Sam. To te� przej��em. Jest sko�czony i wie, �e my o tym wiemy. W porz�dku, Quail. St�kaj�c z b�lu z trudem stan�� na chwiejnych nogach. Wyci�gn�� r�k� do Quaila. - Pistolet. I tak nie mo�esz go u�y�. Je�li oddasz, gwarantuj� ci �ycie. B�dziesz wys�uchany przez kogo� z Interplanu, niech ci na g�rze decyduj�, co z tob� zrobi�. Mo�e zn�w skasuj� ci pami�� - nie wiem. Ale rozumiesz, dlaczego chcia�em ci� zabi�. Przypomnia�e� sobie. Nie mog�em ci� powstrzyma�. Wi�c ju� teraz niewa�ne. Wci�� �ciskaj�c bro� Quail wypad� z apartamentu i pop�dzi� do windy. Nie pr�bujcie mnie goni�, bo was zabij�, pomy�la�. Wcisn�� guzik i po chwili drzwi kabiny zasun�y si� za nim. Policja go nie goni�a. Z pewno�ci� odebrali jego kr�tkie, stanowcze ostrze�enie i nie podj�li ryzyka. Winda zje�d�a�a. Na razie by� bezpieczny. Ale co potem? Dok�d uciec? Na parterze wysiad� i wmiesza� si� w t�um pieszych, pod��aj�cych wzd�u� pasm ruchu. Bola�a go g�owa i �le si� czu�. Ale przynajmniej unikn�� �mierci. Przecie� tam, w mieszkadle, mogli zastrzeli� go na miejscu. I pewnie zn�w b�d� pr�bowa�, my�la�. Jak mnie znajd�. Nie zabierze im to wiele czasu, skoro mam w g�owie ten nadajnik. �eby by�o �mieszniej, otrzyma� dok�adnie to, o co mu chodzi�o. Przygoda, niebezpiecze�stwo, policja Interplanu w akcji, tajemnicza podr� na Marsa, w kt�rej ryzykowa� g�ow� - tego w�a�nie chcia� od Reminiscenter. Teraz m�g� w pe�ni doceni� zalety przyg�d prze�ywanych wy��cznie we wspomnieniach. Siedzia� na �awce w parku i patrzy� t�po na stado pert�w - p�ptak�w przywiezionych z dw�ch ksi�yc�w Marsa. Ziemska grawitacja jako� nie utrudnia�a im latania. Mo�e uda mi si� dosta� z powrotem na Marsa, rozwa�a�. Ale co wtedy? Tam pewnie b�dzie jeszcze gorzej. Ludzie z organizacji politycznej, kt�rej przyw�dc� zabi�, rozpoznaj� go, gdy tylko wysi�dzie ze statku. B�d� go �ciga�: i Interplan, i tamci. S�yszycie moje my�li? zastanawia� si�. Prosta droga do paranoi. Siedzia� tu sam i czu�, �e go namierzaj�, pods�uchuj�, nagrywaj�... Poczu� dreszcz. Wsta�, zacz�� i�� bez celu, z r�kami g��boko w kieszeniach. Niewa�ne dok�d, uzna�. I tak si� was nie pozb�d�. Dop�ki mam w g�owie to �wi�stwo. Spr�buj� si� z wami dogada� - t� my�l skierowa� do siebie i do nich zarazem. Mo�e mogliby�cie jeszcze raz zaprogramowa� mi sztuczn� pami��? �e �y�em zwyk�ym �yciem i nigdy nie by�em na Marsie? �e nigdy nie widzia�em z bliska munduru Interplanu i nie mia�em broni w r�ku? G�os w jego m�zgu odpowiedzia�: - Ju� ci wyja�niano. To nie wystarczy. Ze zdumienia przystan��. - Kiedy� porozumiewali�my si� z tob� w ten spos�b - g�os m�wi� dalej. - Gdy wykonywa�e� zadanie na Marsie. Od tego czasu min�y miesi�ce i nie s�dzili�my, �e zn�w b�dzie to potrzebne. Gdzie jeste�? - Id� - odpar� Quail - ku �mierci. Z r�k waszych ludzi, pomy�la�. - Sk�d wiecie, �e to nie wystarczy? - zapyta�. - Czy metody Reminiscenter zawodz�? - M�wili�my ci. Gdy otrzymasz standardowe, zwyczajne wspomnienia, staniesz si� niespokojny. Na pewno zn�w p�jdziesz do Reminiscenter czy jakiej� innej firmy. Nie chcemy drugi raz takich samych k�opot�w. - A mo�e by�cie spr�bowali - zaproponowa� Quail - po wymazaniu autentycznych prze�y�, da� mi co� lepszego ni� standardowe wspomnienia. Zaspokoi� moje ambicje. Przecie� to one zadecydowa�y, �e wybrali�cie mnie do tej roboty. Powinni�cie dostarczy� mi czego� innego, podobnie niezwyk�ego. Na przyk�ad, by�em najbogatszym cz�owiekiem Terry, ale odda�em wszystkie pieni�dze na cele fundacji o�wiatowych. Albo by�em s�awnym badaczem g��bokiego Kosmosu. Da si� zrobi�? Cisza. - Spr�bujcie - powiedzia� z desperacj�. - We�cie paru najlepszych psychiatr�w wojskowych, zbadajcie mi pod�wiadomo��. Odkryjcie moje najwi�ksze marzenie. Zacz�� si� zastanawia�. - Kobiety. Mia�em tysi�ce kobiet, jak Don Juan. Mi�dzyplanetarny playboy - w ka�dym porcie dziewczyna, na Ziemi, na Lunie i Marsie. I w ko�cu mnie to znu�y�o. B�agam, spr�bujcie. - I poddasz si� z w�asnej woli? - zapyta� g�os wewn�trz m�zgu. - Je�eli zgodzimy si� na takie rozwi�zanie? Je�li jest ono mo�liwe? Po chwili wahania Quail odrzek�: - Tak. Zaryzykuj�, powiedzia� do siebie. Mo�e mnie zwyczajnie nie zabijecie. - Do ciebie nale�y pierwszy ruch. Oddaj si� w nasze r�ce, a my zbadamy mo�liwo��, o kt�rej m�wi�e�. Je�eli nie da si� tego zrobi� i prawdziwe wspomnienia powr�c�, tak jak tym razem... - Po chwili ciszy g�os doko�czy�: - B�dziemy zmuszeni ci� zlikwidowa�. Musisz to zrozumie�. C� Quail, spr�bujesz? - Tak - odrzek�. Nie by�o wyboru. W przeciwnym razie czeka�a go pewna �mier�, a tak mia� jak�� nik�� szans�. - Stawisz si� w naszej siedzibie w Nowym Jorku - o�wiadczy� g�os. - Przy Fifth Avenue 580, dwunaste pi�tro. Jak tylko z�o�ysz bro�, nasi psychiatrzy zajm� si� tob�. Przygotujemy teksty na profil osobowo�ci. Postaramy si� ustali�, jakie jest twoje najwi�ksze marzenie. Potem zawieziemy ci� jeszcze raz do Reminiscenter i niech oni spe�ni� to twoje �yczenie, za pomoc� fa�szywych wspomnie�. I... powodzenia. Co� ci si� od nas nale�y, odda�e� nam cenne us�ugi. W g�osie nie by�o z�o�ci. Tam w Interplanie, raczej mu wsp�czuli. - Dzi�ki - odpowiedzia� Quail i zacz�� rozgl�da� si� za taks�wk�. - Panie Quail - zwr�ci� si� do niego starszy m�czyzna o surowej twarzy. By� psychiatr� w Interplanie. - Pa�ska pod�wiadomo�� wytworzy�a bardzo interesuj�c� fantazj�, kt�ra zaspokaja pragnienie bycia kim� niezwyk�ym. Fantazja ta nie dochodzi do pa�skiej �wiadomo�ci, nie bawi si� pan ni� w my�lach. Znam wiele podobnych przypadk�w. Mam nadziej�, �e nie sprawi� panu przykro�ci, gdy opowiem, co pan sobie pod�wiadomie wyobra�a. - Bardziej mu b�dzie przykro, jak poczuje kulk� w brzuchu - wtr�ci� siedz�cy w pokoju wy�szy oficer Interplanu. - Nie da si� tego por�wna� z pa�skimi marzeniami, w kt�rych jest pan agentem Interplanu - kontynuowa� psychiatra. - Owe marzenia, wytw�r umyshz cz�owieka dojrza�ego, s� teoretycznie mo�liwe do zrealizowania. Wspomniana fantazja za�, to groteskowy sen z dzieci�stwa. Nic dziwnego, �e pan go nie pami�ta. W tym �nie jest pan dziewi�cioletnim ch�opcem, kt�ry idzie wiejsk� dr�k�. Nagle l�duje dziwny statek kosmiczny z innego systemu gwiezdnego. Ze wszystkich ludzi na Ziemi w�a�nie Douglas Quail spotyka go�ci z Kosmosu. Owe istoty s� malutkie i bezradne, przypominaj� polne myszy. Mimo to ich zamiarem jest dokonanie i�wazji na Ziemi�. Wkr�tce maj� wystartowa� dziesi�tki tysi�cy podobnych statk�w, gdy tylko zwiadowcy dadz� sygna�. - I pewnie ja ich powstrzymuj� -,powiedzia� Quail, czuj�c jednocze�nie rozbawienie i niesmak. - Sam jeden niszcz� naje�d�c�w. Prawdopodobnie przez rozdeptanie. - Nie - cierpliwie odrzek� psychiatra. - Zapobiega pan inwazji, ale nie niszczy tych istot. Okazuje im pan dobro� i mi�osierdzie, wiedz�c, w jakim celu przyby�y, gdy� porozumiewaj� si� telepatycznie, a pan odczytuje ich my�li. Nie spotka�y jeszcze �adnego organizmu obdarzonego �wiadomo�ci�, kt�ry przejawia�by podobne uczucia. By wyrazi� swoje uznanie, zawieraj� z panem umow�. - �e nie podbij� Ziemi, dop�ki ja �yj� - powiedzia� Quail. - Ot� to. Psychiatra zwr�ci� si� do oficera Interplanu: - On udaje lekcewa�enie, ale sam pan widzi: ten wymys� pasuje do jego osobowo�ci. - Wi�c przez samo swoje istnienie - powiedzia� Quail z rosn�cym zadowoleniem - po prostu dlatego, �e �yj�, chroni� Ziemi� przed najazdem. Czyli jestem najwa�niejsz� osob� Terry. Bez kiwni�cia palcem. - W�a�nie tak, prosz� pana - potwierdzi� psychiatra. - I to jest rdze� pa�skiej psychiki: dzieci�ca fantazja, kt�ra przetrwa�a lata. Zdo�a� pan j� sobie przypomnie� pod wp�ywem silnych �rodk�w. Ale ten sen ca�y czas istnia� w pana pod�wiadomo�ci, nigdy nie zanik� zupe�nie. Oficer policji zwr�ci� si� do McClane'a, kt�ry ca�y czas s�ucha� uwa�nie. - Czy potraficie umie�ci� mu w pami�ci tak niezwyk�e zdarzenie? - Do nas przychodz� ludzie z najr�niejszymi pragnieniami - odpar� McClane. - Je�li mam by� szczery, s�ysza�em ju� o wiele gorsze. Poradzimy sobie z tym, jak najbardziej. Za dwadzie�cia cztery godziny on b�dzie �wi�cie przekonany, �e zbawi� Ziemi�. - Mo�e pan zaczyna� - powiedzia� oficer policji. - W ramach przygotowa� ju� wymazali�my mu z pami�ci podr� na Marsa. - Jak� podr� na Marsa? - spyta� Quail. Nikt mu nie odpowiedzia�, wi�c od�o�y� pytanie na p�niej. Zreszt� w�a�nie zjawi� si� pojazd policyjny. Do �rodka wsiad� Quail, za nim McClane i oficer policji. Jechali do Reminiscenter Incorporated w Chicago. - Lepiej niech pan nie zrobi b��du tym razem - powiedzia� oficer do t�ustego, spoconego ze zdenerwowania McClane'a. - Nie widz� powodu, by mia�o si� nie uda� - wymamrota� McClane. - To nie ma nic wsp�lnego z Marsem ani z Interplanem. Po prostu, samotne powstrzymanie inwazji przybysz�w z innego systemu gwiezdnego - potrz�sn�� g�ow�. - Czego to dziecko nie wymy�li. I bez u�ycia si�y, tylko samo dobro. Ciekawe - przy�o�y� wielk� lnian� chustk� do czo�a. Przez chwil� nikt nic nie m�wi�. - W�a�ciwie - odezwa� si� McClane - to jest wzruszaj�ce. - Ale jakie egoistyczne - powiedzia� oficer z przeko�aniem. - Kiedy on umrze, nast�pi inwazja. Nic dziwnego, �e tego nie pami�ta�. To najbardziej megaloma�ska fantazja, z jak� si� spotka�em. Popatrzy� na Quaila z dezaprobat�. - I my mieli�my tego cz�owieka na li�cie p�ac. Gdy weszli do Reminiscenter, recepcjonistka Shirley wstrzymuj�c oddech wysz�a im na spotkanie. - Witamy ponownie, panie Quail - powiedzia�a z dr�eniem. Jej okr�g�e piersi - pomalowane tego dnia na pomara�czowo - falowa�y z emocji. - Przykro mi, �e tak fatalnie wypad�o ostatnim razem. Teraz na pewno si� powiedzie. Raz po raz przyciskaj�c z�o�on� starannie chusteczk� do b�yszcz�cego czo�a, McClane mrukn��: - Bo jak nie... W wielkim po�piechu odnalaz� Lowe'a i Keelera; odprowadzi� ich wraz z Douglasem Quailem do laboratorium. Potem wr�ci� z Shirley i oficerem do biura, by czeka�. - Czy mamy do tego specjalny zestaw? - spyta�a Shirley. Potr�ci�a go niechc�cy i skromnie si� zarumieni�a. - My�l�, �e mamy. - McClane usi�owa� przypomnie� sobie numer, ale w ko�cu sprawdzi� w rozk�adzie. - Kombinacja - powiedzia�. - Zestawy nr 81, 20 i 6. Zszed� do podziemi, by je odszuka�. Gdy wr�ci�, po�o�y� paczki na biurku i zacz�� sprawdza� ich zawarto��. - Z zestawu nr 81: magiczna r�d�ka do uzdrawiania - oznajmi�. - Nasz klient, czyli w tym przypadku pan Quail, otrzyma� j� od przybysz�w z innego systemu gwiezdnego. W dow�d wdzi�czno�ci. - Czy ta r�d�ka dzia�a? - spyta� z zaciekawieniem oficer policji. - Kiedy� dzia�a�a. Niestety, hm, zu�y� j� uzdrawiaj�c, kogo popadnie, i teraz to tylko pami�tka. Ale on �wietnie sobie przypomina jej cudowne dzia�anie. Za�mia� si� cicho i otworzy� zestaw nr 20. - Oto list podpisany przez Sekretarza Generalnego ONZ, z podzi�kowaniem za ocalenie Ziemi. Nie jest to ca�kowicie zgodne z tre�ci� fantazji Quaila, gdzie nikt pr�cz niego nie wie o �adnej inwazji, ale damy mu ten dokument, by zwi�kszy� wiarygodno��. McClane otworzy� zestaw nr 6. Nie m�g� sobie przypomnie�, co w nim by�o. Ze zmarszczonymi brwiami grzeba� w plastikowej torbie; Shirley i oficer Interplanu obserwowali go z uwag�. - Jakie� pismo - powiedzia�a Shirley. - W dziwnym j�zyku. - Tu jest napisane, kim byli przybysze i sk�d przylecieli - wyja�ni� McClane. - Jest te� mapka z oznaczeniem trasy lotu z macierzystego systemu a� tutaj. Oczywi�cie wszystko wyra�one w ich j�zyku, wi�c nie da si� tego rozszyfrowa�. Ale on pami�ta, jak ci przybysze mu to odczytywali. U�o�y� wszystkie trzy przedmioty po�rodku biurka. - To ma by� podrzucone w jego mieszkadle - powiedzia� do oficera. - �eby Quail znalaz� te przedmioty, gdy wr�ci. Potwierdz� jego fantazj�. Zwyk�a procedura. Za�mia� si� my�l�c jednocze�nie, jak radz� sobie Lowe i Keeler. Zabrz�cza� interkom. - Przepraszam, �e panu przes�kadzam - to by� g�os Lowe'a. McClane'a zmrozi�o, gdy go rozpozna�. Zaniem�wi�. - Wynik�y nieprzewidziane okoliczno�ci. Lepiej, �eby pan przy tym by�. Tak jak poprzednio, Quail dobrze znosi narkidryn�. Jest u�piony, odpr�ony i podatny, ale... McClane wybieg� z pokoju. W laboratorium, na kozetce le�a� Douglas Quail. Oczy mia� przymkni�te; oddycha� powoli i regularni�. By� prawie nie�wiadomy obecno�ci innych os�b. - Zacz�li�my go wypytywa� - powiedzia� poblad�y Lowe. - �eby dok�adnie ustali� czas pami�ciowy, w kt�rym umie�cimy jego fantazj� o uratowaniu Ziemi. Wtedy, dziwna rzecz... - Kazali mi o tym nie m�wi� - wymamrota� Quail monotonnym, st�pionym narkotykami g�osem. - Tak ustalili�my. Mia�em nawet o tym nie pami�ta�. Ale jak m�g�bym zapomnie� takie spotkanie? By�o ci trudno, pomy�la� McClane. Jednak nie pami�ta�e� do tej pory. - Dali mi taki zapisany zw�j - Quail dalej mamrota�. - Mam go w mieszkadle, poka�� wam. Zwracaj�c si� do oficera Interplanu, kt�ry za nim przyszed�, McClane powiedzia�: - Dam panu dobr� rad�: lepiej go nie zabijajcie. Gdy to zrobicie, tamci wr�c�. - I dali mi niewidzialn� r�d�k� niszcz�c� - mrucza� Quail z zamkni�tymi oczami. - Z jej pomoc� za�atwi�em na Marsie tego faceta, kt�rego kazali�cie mi zlikwidowa�. Ta r�d�ka jest w szufladzie. Tam, gdzie pude�ko z d�d�ownicami. Oficer Interplanu bez s�owa wyszed� z laboratorium. Mog� sobie schowa� te zestawy dowod�w, z rezygnacj� powiedzia� do siebie McClane. Wolnym krokiem szed� do swego biura. ... L�cznie z listem pochwalnym od Sekretarza ONZ. Przecie�... wkr�tce nadejdzie taki sam list. Autentyczny. na podstawie James Gunn: "Droga do Science Fiction - Od Heinleina do Dzisiaj" Wydawnictwa "Alfa" 1988