7167

Szczegóły
Tytuł 7167
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7167 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7167 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7167 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JAROS�AW GO�OWANOW KONTAKT 14 MARCA. PI�TEK. NOWY JORK Szerok� betonow� autostrad� mknie bia�y policyjny dodge z czerwonym migaczem na dachu. Za nim ci�gnie kawalkada d�ugich, czarnych cadillak�w. G�os syreny urywa si� na wysokiej, histerycznej nucie, gdy samo- chody po przebyciu b��kitnego tunelu zatrzy- muj� si� u podn�a siedziby ONZ. Sze�ciu m�odych, eleganckich m�czyzn, u�miechaj�c si� zdawkowo w obiektywy fotograf�w, szyb- ko wbiega po stopniach, wchodzi do wie�ow- ca, gdzie w rozleg�ym hallu, pod wysokim stropem unosi si� nasz pierwszy sputnik - stary, jeszcze z lat pi��dziesi�tych, dar rz�du ZSRR dla Organizacji Narod�w Zjednoczo- Ogromna sala posiedze� jest wype�niona po brzegi. Dziennikarze z ciekawo�ci� wpa- truj� si� w sz�stk� m�czyzn, siedz�cych za osobnym sto�em. Reporterzy filmowi i tele- wizyjni wycelowali w nich d�ugie obiektywy swoich kamer. Rozpoczyna si� konferencja prasowa. - Ladies and gentlemen - m�wi prze- wodnicz�cy. Wspania�a wsp�praca kosmicz- na dw�ch wielkich mocarstw - Zwi�zku Radzieckiego i Stan�w Zjednoczonych - wkracza dzi� w nowy etap. Bliski ju� jest dzie�, k^edy pierwsza wyprawa radziecko- -ameryka�ska na Marsa wystartuje ze sta- cji orbitalnej "Mir-4". Czuj� si� niezmier- nie szcz�liwy, ze z upowa�nienia Akademii Nauk Zwi�zku Radzieckiego i Agencji Aero- nautyki i Przestrzeni Kosmicznej USA mog� przedstawi� pa�stwu za�og� wyprawy mars- ja�skiej. Jej sk�ad zosta� ostatecznie za- twierdzony dopiero wczoraj. Na Marsa pole- c� s�awni bohaterowie kosmosu i wybitni uczeni. Dow�dc� wyprawy i statku kosmicz- nego "Gagarin" jest genera� major Aleksan- der Siedow; dow�dc� �adownika "Mayflower" i szefem grupy desantowej - genera� bry- gady Allan Redford; obowi�zki in�yniera po- k�adowego pe�ni doktor John Steinberg, lau- reat Nagrody Wienera, znany zapewne wszy- stkim jako konstruktor robota ZOOE, zdol- nego do samoreprodukcji. Poza tym w wy- prawie uczestniczy zast�pca dyrektora Insty- tutu Problem�w Medyczno-Biologicznych Kos^onautyki, doktor habilitowany nauk biologicznych Anzor Le�awa; astrofizyk, autor nowej teorii pulsar�w, profesor Michael Lennon Junior i wreszcie geolog wyprawy, profesor Uniwersytetu Leningradzkiego, do- ktor habilitowany nauk geologiczno-minera- logicznych Jurij Razdolin. Za�oga, po zako�- czeniu wszechstronnych trening�w na terenie USA, jutro wylatuje do Zwi�zku Radzieckie- go w celu kontynuowania przygotowa� star- towych, a nast�pnie wypoczynku... Nie ulega najmniejszej w�tpliwo�ci - m�wi dalej prze- wodnicz�cy - �e wsp�praca obu pa�stw w dziedzinie organizacji pierwszej w historii wyprawy mi�dzyplanetarnej stanowi� b�dzie ^ wspania�y przyk�ad dobrej woli, triumf poli- tyki pokoju dla dobra wszystkich narod�w Ziemi... Szanowne panie i panowie! Szczeg�- �y przysz�ego lotu znacie ju� z posiadanych materia��w informacyjnych, proponuj� wi�c przej�� do pyta�... Prosz�! Widz�, �e najszyb- szy by� mister Jackson z United Press Inter- national... 26 MARCA. �RODA. MOSKWA Siedow siedzi w milczeniu na bia�ym obro- towym taborecie w gabinecie swego starego znajomego, internisty Zorina; skupiony wzrok utkwi� w pod�odze, w palcach obraca linijk�. Ca�y gabinet l�ni o�lepiaj�c� biel�. Profesor Zorin jest pod tym wzgl�dem kon- serwatyst�, nigdy nie bra� sobie do serca za- lece� psycholog�w^ Instytutu Estetyki Tech- nicznej, gdy� uwa�a�, �e je�li nawet bia�y, "szpitalny" kolor peszy nie�mia�ego pacjen- ta, to lekarz ma w ten spos�b u�atwione za- danie. W tym jasnym, sterylnym pokoju je- dyn� ciemn� plam� jest kosmonauta. - Mam nie najlepsze wie�ci, Aleksandrze Matwiejewiczu - m�wi Zorin, przek�adaj�c papiery na biurku. - Niekt�re wyniki two- ich analiz pewnym ludziom nie bardzo si� podobaj�... - "Niekt�re", "pewnym ludziom"!... - wybucha Siedow. - Wam wszystkim po pro- stu nie mie�ci si� w g�owie, �e ju� dawno sko�czy�em dwadzie�cia lat, a ci�gle jeszcze latam, gwa�c�c w ten spos�b wasze za�nie- dzia�e instrukcje, zalecenia i r�ne wasze dy- sertacje... - Nie �ycz� sobie rozmawia� w takim to- nie - przerywa mu ostro Zorin. Ndst�puje d�uga pauza. - Zrozum wreszcie - konty- nuuje spokojnym, niemal czu�ym g�osem - i� �aden z nas, niestety, wraz z wiekiem nie staje si� zdrowszy. - Zapami�taj sobie, Andrieju Leonidowi- czu - m�wi Siedow - �e zdrowia wystarczy mi jeszcze co najmniej na dziesi��, a mo�e nawet na dwadzie�cia komisji lekarskich, - Ja r�wnie� w to wierz�, ale na razie jest to wy��cznie moje subiektywne przeko- nanie, a obiektywne wyniki bada� m�wi� co innego. - Bierze kartki z wynikami ana- liz. - Wprawdzie nie ma jeszcze, daj� ci na to uczciwe s�owo honoru, �adnych podstaw do paniki, ale musimy jeszcze raz ci� pom�- czy�. To m�j obowi�zek. Trzyletnia wypra- wa na Marsa to nie dwutygodniowy spacerek na Ksi�yc. A z takimi papierkami komisja ci� jak nic odwali... Siedow �ciska linijk� tak mocno, �e biele- j� mu kostki palc�w. - Twoja komisja i ty sam zawsze bardziej wierzyli�cie analizom moczu i kardiogramom ni� �ywym ludziom. Lekarz powinien by� psychologiem, prorokiem, szamanem i hipno- tyzerem, a wy przekszta�cili�cie si� w opera- tor�w elektronicznych pude�ek! Byliby�cie najszcz�liwsi, gdybym tylko zasiada� w pre- zydiach uroczystych akademii albo zajmowa� si� pisaniem pami�tnik�w! A ja chc� praco- wa�, pracowa�, nie za� zajmowa� doskonale p�atne, nikomu niepotrzebne, specjalnie "za zas�ugi" wymy�lone etaty, jasne? A zdr�w jestem jak byk! - Co wolno Jowiszowi, nie wolno byko- wi - u�miechn�� si� Zorin. - Nie w�ciekaj si�, Sasza! W ci�gu swojego czterdziestopi�- cioletniego �ycia zrobi�e� wystarczaj�co du- �o, �eby nie opowiada� takich rzeczy... Ale mimo wszystko musimy ci� zabra� na jakie� dwa tygodnie. Treningi ju� sko�czyli�cie, a je�dzi� z Amerykanami po kraju nie mu- sisz, sami dadz� sobie rad�. Wyjdzie ci to tyl- ko na zdrowie. Sam wiesz, jak wygl�da gru- zi�ska go�cinno��... S�owem, likwiduj swoje sprawy... - �atwo ci m�wi� - warczy Siedow. - Musz� przecie� pojecha� na wie� do matki... - Do matki mo�esz pojecha� - ucieszy� si� Zorin. - Mleczka sobie popijesz, pospa- cerujesz... Siedow wzdycha i macha r�k�. Sala operacyjna Instytutu Bada� Kosmicz- cznych. Trzy szeregi ustawionych amfitea- tralnie sto��w-pulpit�w otaczaj� szerokim �u- kiern �cian� z niezliczonymi ekranami i tabli- cami �wietlnymi. Lada moment zacznie si� normalna "dziesi�ciominut�wka", wsp�lna narada radzieckich i ameryka�skich s�u�b, odpowiedzialnych za przygotowanie wypra- wy na Marsa. Robota do�� �mudna i mono- tonna, w kt�rej �lad�w romantyki mog� do- szuka� si� tylko pocz�tkuj�cy w zawodzie absolwenci wydzia�u dziennikarstwa. Z wy- razem senno�ci na twarzy wchodzi do sali A cz�onek Akademii Nauk, IIja Iljicz Zujew. Podaje r�k� genera�owi pu�kownikowi Win- centemu Kiry�owiczowi Samarinowi, wita si� z kosmonautami i operatorami przy pulpi- tach, na kt�rych stoj� tabliczki: "Dy�urny balistyk", "Dy�urny KMB" (Kontrola me- J ^ dyczno-biologiczna), "NASA", "Bajkonur", "Canaveral", "S�u�ba S�o�ca", "Mir-4". Zu- jew leniwym ruchem zdejmuje marynark� i wiesza j� na oparciu krzes�a. Dziewczyna w bia�ym fartuszku stawia przed nim fili- �ank� czarnej kawy. - Dzi�kuj� - m�wi Zujew, upija �yk ka- wy i zerka na wielk� tablic� �wietln� zegara cyfrowego. Jest 8.59. M�wi g�o�no, zwraca- ^ j�c si� do ca�ej sali: - Zaczynamy, towarzy- sze! S�uchamy Houston... Zap�on�� wielki ekran, na kt�rym, niczym w zwierciadle, odbi�a si� dok�adnie taka sama sala, z t� tylko r�nic�, �e tabliczki nad pul- pitami by�y angielskie, a na miejscu Zujewa siedzia� Michael Cateway, szef ameryka�skiej cz�ci projektu. - Dzie� dobry, mister Cateway - m�wi weso�o Zujew. - Prosimy o potwierdzenie startu statku transportowego nr 47. - Start nast�pi� o 19.41.05 czasu uniwer- salnego. U nas wszystko w porz�dku. - O.K.! - m�wi Zujew. - Prosimy o po- twierdzenie ze stacji orbitalnej. Na innym ekranie rozb�yska nowy obraz: dw�ch m�czyzn w lekkich dresach w kabi- nie dyspozycyjnej sta�ej stacji orbitalnej "Mir-4". - Tu "Mir-4". Start o 19.41.05. Przyj�li- �my. Radioiatarnie zaczynaj� prac� na zbli- �enie zgodnie z sygna�em transportowca. ,,47" cumuje do trzeciej platformy, zgodnie z wa- szym �yczeniem. - W porz�dku - m�wi Gateway. - Pro- sz� o zapasowy kana� ��czno�ci. - Chwileczk� - odpowiada stacja. Jeden z m�czyzn siedz�cych za pulpitem nagle unosi si�, leci pod strop i wraca na miejsce z dziennikiem pok�adowym w r�ku. - Wasze zapasowe pasmo od 112,34 do 112,73. - Czy s� jakie� pytania do bazy w Hous- ton? - pyta Zujew. - Pytanie do doktora Righta - m�wi po angielsku Lennon, siedz�cy przy pulpicie opatrzonym tabliczk� "��czno�� z za�og�". Na ekranie pojawia si� nowa twarz. To Right, konstruktor uk�ad�w orientacji przestrzen- nej "Mayflowera". - Halo, Mickie! Potrzebuj� informacji na temat erozji pr�niowej powierzchni optycz- nych fotopowielaczy - m�wi Lennon. - Obliczenia dostaniecie dzi� po kolacji - odpowiada Right. -� A wcze�niej si� nie da - Po naszej kolacji - u�miecha si� Right. �- U was to b�dzie po �niadaniu. - O.K. - S�uchamy teraz "S�u�by S�o�ca" - przerywa im g�o�no Zujew. - Tu Krym - rozjarza si� ekran. Przystojna, mocno opalona kobieta zagl�- daj�c do notatek m�wi tonem nauczycielki klas pierwszych szko�y podstawowej: - M�wili�my ju� o tym w nocy, a teraz powtarzamy dla wszystkich. Ze wzgl�du na rozb�yski chromosferyczne za�oga "Gagari- na" musi zawiesi� prac� w otwartym kosmo- sie od godz. 11.00 do 14.00. Prognoza na naj- bli�sz� dob�... W g�o�nikach narasta ostry gwizd, prze- chodz�cy gwa�townie w niskie, przeci�g�e dudnienie. Obrazy na ekranach faluj�, jakby je kto� siedz�cy z ty�u w�ciekle szarpa� i roz- dziera�. Trwa to zaledwie par� sekund, a po- tem wszystko wraca na swoje miejsce. - O co chodzi? Kto odpowiada za ��cz- no��?! - krzyczy Zujew poirytowanym g�o- sem. Znad pulpitu "Dy�urny ��czno�ci" m�ody in�ynier, zmieszany i zaczerwieniony, m�wi lekko si� j�kaj�c: - U nas jest wszystko w porz�dku, Iljo Iljiczu... Amplituda... - To si� nazywa w porz�dku?! Nie inte- resuj� mnie amplitudy. Nie mo�emy normal- nie porozmawia� z Krymem, a zamierzamy utrzymywa� ��czno�� z Marsem! Pytam, jak d�ugo to jeszcze b�dzie trwa�o?, - Iljo Iljiczu - zaczyna in�ynier, ale Zu- jew natychmiast mu przerywa: - Co to za zak��cenia? Sk�d te zak��ce- nia? Kto nam przeszkadza? Trzeba go odna- le�� i przyk�adnie ukara�! - S�dz�, �e s� to zak��cenia o pochodze- niu jonosferycznym... - M�ody cz�owieku, ja tymi sprawami zaj- muj� si� ju� prawie od czterdziestu lat - Zujew ze z�o�ci� rzuca na pulpit bia�e s�u- chawki - i jako� dawniej jonosfera nikomu nie przeszkadza�a. Za��dam utworzenia spe- cjalnej komisji. Najwy�szy czas sko�czy� z tym ba�aganem! Brak nam podstawowej dy- scypliny i elementarnej kultury pracy! - Nie rozumiem? - pyta przystojna dy- �urna krymskiej "S�u�by S�o�ca". - To was nie dotyczy... Cateway zimnym g�osem pyta po rosyjsku, z silnym obcym akcentem: - Mister Zujew, kiedy wasza s�u�ba na- dawa�a prognoz� aktywno�ci s�onecznej, u nas nast�pi�o zak��cenie w ��czno�ci. Co to znaczy? - U nas te� by�y zak��cenia, ale jeszcze nie wiem, co to znaczy. Zbadamy to i wyja- �nimy... - Ale to nabiera cech regularno�ci... �- Prosz� mi wybaczy�, ale z r�wnym po- wodzeniem mog� zg�asza� podobne pretensje wobec Houston. - U nas jest wszystko w porz�dku. - I u nas jest wszystko w porz�dku. Po- wtarzam, zbadamy spraw�. Na czym to sta- n�li�my? Prognoza na najbli�sz� dob�. Pro- ^sz� Krym. - Przewidujemy aktywno�� w normie. Oczekiwana dawka promieniowania do 11 mi- lirad�w na dob� - m�wi dobitnie opalona dy�urna. - To wszystko? - pyta Zujew. - Wszystko. - Wobec tego prosz� przygotowa� mi da- ne na temat aktywno�ci S�o�ca podczas na- szej rozmowy, bo tu niekt�rzy zwalaj� w�a- sne b��dy na jonosfer�. - Zujew zerka z�ym okiem na m�odego in�yniera przy pulpicie "Dy�urnego ��czno�ci". - Czy "Gagarin" wie o zakazie pracy w otwartym kosmosie? - pyta zwracaj�c si� do jednego z ciemnych ekran�w. Milczenie. - Wzywam "Gagarina"! - m�wi niecier- pliwie Zujew. - Na "Gagarinie" przespali seans ��czno- �ci - szepcze Le�awa do Razdolina. Kosmonauci, opr�cz dy�uruj�cego Lenno- na, siedz� w wygodnych fotelach, na kt�rych zazwyczaj sadza si� "Bardzo Wa�ne Osobi- sto�ci", ch�tnie odwiedzaj�ce o�rodek, zw�asz- cza wtedy, gdy istnieje ca�kowita gwarancja powodzenia jakiego� eksperymentu kosmicz- nego. - Wzywam "Gagarina"! - skanduje g�o- �no Zujew, b�bni�c pi�rem o pulpit. Ekran zapala si�: - Prosz� nam wybaczy�, Iljo Iljiczu! Ma- my tu... - Co tam zn�w macie? Bez przerwy ja- kie� niespodzianki! Te� "amplitudy"? - Ale� nie, nic podobnego - u�miecha si� z ekranu zmieszany kosmonauta. - Zakaz pracy na zewn�trz statku ode- brali�cie? - Tak. Nie mamy zreszt� w planie �ad- nych prac w otwartym kosmosie. Wszystkie badania i pr�by statku przebiegaj� zgodnie ze standardowym harmonogramem. Kontro- l� awaryjnego systemu ��czno�ci zako�czyli- �my dzi� o 6.35. �adnych uwag nie mamy. -� I ko�czy nieoficjalnym tonem: -- U nas wprawdzie wszystko w porz�dku, ale... - M�wi�c to patrzy gdzie� w bok. - Co tam si� u was dzieje? Wydu�cie wreszcie! - m�wi z niezadowoleniem Zu- jew. - Zbiesi� si� nam wentylator bateryjny. Lata po ca�ym statku i nie mo�emy go z�a- pa�... - Siatk� go, drania! Siatk�! - krzyczy Razdolin. - Jak� siatk�? -� pyta zdumionym g�o- sem cz�owiek z ekranu. - Na motyle. Wszyscy si� �miej�. �- Dlaczego Saszy tak d�ugo nie ma? -� pyta Redford pochylaj�c si� ku Le�awie. -� Nie znasz lekarzy? Nasi wcale nie s� lepsi od waszych - odpowiada Anzor. Ponownie rozjarza si� ekran krymskiej "S�u�by S�o�ca" i ta sama przystojna opalo- na kobieta melduje swym "pedagogicznym" g�osem: - Wed�ug naszych obserwacji nie mog�y wyst�pi� zak��cenia ��czno�ci wywo�ane aktywno�ci� S�o�ca. - Tak - m�wi Zujew. - Dzi�kuj�. B�- dziemy szuka�. I znajdziemy! - wykrzyku- je bij�c pi�ci� w pulpit, az podskakuje fili- �anka po kawie... 20 MAJA. WTOREK. OKOLICE MOSKWY W gabinecie roboczym "bloku marsja�skie- go" Instytutu Bada� Kosmicznych przy sto- �ach zawalonych wykresami i dziennikami pok�adowymi siedz� Redford i Lennon. Wchodzi Steinberg, najwyra�niej czym� za- troskany, co zreszt� nie przeszkadza mu �u� gumy. - Musimy pogada�, boys - m�wi ponu- rym tonem, podchodz�c do sto�u Allana. - Teraz? - Redford podnosi g�ow�. - Tak b�dzie najlepiej... Lennon wstaje od swojego sto�u i wolno podchodzi do nich. - Masz jakie� k�opoty, John? - pyta Steinberga. - Mo�na to i tak okre�li�. - Steinberg wypluwa gum� i przykleja j� do sto�u. - Rozmawiali ze mn� ch�opcy z naszej s�u�by bezpiecze�stwa i prosili, �ebym troch� po- niucha�. - A o co chodzi? - pyta Redford. �- O to na przyk�ad, co Rosjanie wypra- wiaj� z ��czno�ci�. - A co oni wyprawiaj� z ��czno�ci�? - pyta Lennon nie patrz�c na nikogo. - Ostatnio regularnie zak��caj� ��czno�� o�rodka w Houston, blokuj� nasze urz�dze- nia telemetryczne. Silne zak��cenia wyst�pu- j� nawet na najkr�tszych fa�ach, co prowadzi do zafa�szowania i ca�kowitej utraty obrazu w kanale wizyjnym. Z pocz�tku Rosjanie usi- �owali nas przekona�, �e winne jest S�o�ce, zwalali wszystko na jonosfer�. Naiwne t�u- maczenie, bo to przecie� mo�na bardzo �atwo sprawdzi�. Nasi technicy w Houston natural- nie sprawdzili i okaza�o si�, �e to wszystko lipa. Jest oczywiste, �e nas zag�uszaj�, za- g�uszaj� nawet systemem obrony przeciwra- kietowej. A to, jak sami si� domy�lacie, prze- staje by� dowcipne... - Jak mo�na przypuszcza�, �e oni to ro- bi� umy�lnie, skoro te zak��cenia blokuj� r�wnie� ich w�asn� ��czno��? - pyta Red- ford. - No, mo�e chc� sobie w ten spos�b za- pewni� alibi - Steinberg wzrusza ramiona- mi. - To zupe�nie co innego, kiedy si� wie, �e nast�pi przerwa w ��czno�ci, a co innego, gdy taka przerwa zaskakuje... - S�uchaj, Allan - wtr�ca si� Lennon. - Nawet je�li nie jest to robione umy�lnie, je- �li oni naprawd� nie mog� wykry� przyczy- ny tych zak��ce� na Ziemi, to jak poradzi- my sobie z nimi na orbicie? - Zastanawiam si� nad czym� innym - dorzuca Steinberg. - Jak� rol� mamy ode- gra� na orbicie, skoro tutaj, na Ziemi, Rosja- nie rzeczywi�cie prowadz� jak�� podw�jn� gr�- - John, jak ci nie wstyd! - m�wi ostrym tonem Redford. - A niby dlaczego musz� wszystkiemu wierzy�?! - wybucha Steinberg. - Zasta- n�w si�, ty idealisto! Wierzysz wszystkim tym umowom, protoko�om i innym podob- nym papierkom. A wiesz, jak to si� u nich nazywa? �wistek! - Co to jest? - pyta Redford. - Trickery - przek�ada beznami�tnie Lennon. - Ch�opaki ze s�u�by bezpiecze�stwa chc�, �eby�my wyniuchali tutaj, jakie to s� zak��- cenia i dlaczego Rosjanie kr�c� - cicho ju�, ugodowo m�wi Steinberg. - Jestem genera�em brygady lotnictwa wojskowego Stan�w Zjednoczonych - g�u- cho, lecz twardo odpowiada Redford. - By- �em cztery razy w kosmosie i po prostu nie zd��y�em przej�� przeszkolenia szpiegowskie- go. Powiedz swoim ch�opakom, �e nie mam kwalifikacji do wykonania ich polecenia.. - S�uchaj, Allan, kto tu m�wi o szpiego- stwie? - oponuje zmieszany Steinberg. - A co wobec tego znaczy wyniucha�? - Mo�e po prostu spyta� i zobaczy�, jak oni na to zareaguj� - wyja�nia Lennon Redford zamy�li� si�, a potem gwa�townie wsta�. - Zgoda. Idziemy. W ogromnej hali monta�owej, gdzie pod wysokim stropem zawsze rozbrzmiewaj� od- g�osy krz�taniny i dudni�ce echa, stoi statek marsja�ski "Gagarin", dok�adna kopia po- jazdu, kt�rego pr�by ko�cz� si� obecnie na przystani stacji orbitalnej "Mir-4". Konstrukcja ta, rozmiarami zbli�ona do wielko�ci statku pe�nomorskiego^ wygl�dem swym nie przypomina niczego, co cz�owiek dotychczas zna�. "Gagarin" zmontowany na orbicie b�dzie lata� jedynie w pr�ni kosmicz- nej, dlatego jego projektanci nie musieli troszczy� si� o zwarto�� konstrukcji i nada- nie statkowi kszta�t�w areodynamicznych. Pr�nia i niewa�ko�� wytworzy�y nowy styl, zrodzi�y niemo�liw� do zrealizowania w wa- runkach ziemskich architektur� mi�dzypla- netarn�, w kt�rej po raz pierwszy nie trzeba by�o szuka� kompromis�w mi�dzy racjona- lizmem a swobod� rozwi�za�. Ca�y statek opleciony jest przewodami energetycznymi, kablami ��czno�ci, w�ami zasilaj�cymi, otoczony pulpitami sterowni- czymi i ca�ym mrowiem przyrz�d�w. Stano- wi on j�dro pozornego laboratoryjnego chao- su, kt�ry mo�e wyda� si� chaosem jedynie laikowi, gdy� dla fachowca pe�en jest suro- wej logiki, wzorem celowo�ci. Opodal statku za przeno�nym pulpitem siedzi na okr�g�ym obrotowym taborecie Le- �awa z tek� dokument�w w r�kach. Przek�a- da je, tasuje, wyci�ga spinacze i spina doku- menty w innych kombinacjach. Obok grze- bi� si� w papierach Siedow i Razdolin. W roz- k�adzie zaj�� ca�a ta kancelaria nosi�a nazw� "Pracy nad dokumentacj�". Teraz jednak, kiedy zjawili si� Amerykanie i nieoczekiwa- nie rozpocz�li t� rozmow� o przerwach w ��czno�ci radiowej, wszyscy naturalnie od�o- �yli swoje papierki. Pretensje Amerykan�w by�y tak zaskakuj�ce, �e Razdolin pocz�tko- * wo nie wiedzia�, jak na nie zareagowa�. - Jestem geologiem i zupe�nie si� na tym nie znam - powiedzia� zmieszany. - Ja r�wnie� nie jestem specjalist� w dziedzinie ��czno�ci, ale nie trzeba by� fa- chowcem, �eby zorientowa� sie, �e kto� robi z ciebie durnia - rzuci� ostrym tonem Stein- berg. - Chyba niepotrzebnie poruszyli�my t� spraw� -� powiedzia� ugodowo Lennon. - Jak w og�le mog�e� co� podobnego po- my�le�! - Le�awa napada na Steinberga z ca�ym swym gruzi�skim temperamentem. - Uwa�asz, �e robimy z ciebie durnia?! - Cicho, panowie! Cicho - przywo�uje ich do porz�dku Siedow. - Allan, jestem ci wdzi�czny za to, �e zwr�ci�e� si� do nas ze swymi w�tpliwo�ciami. Chcia�bym, �eby r�w- nie� w przysz�o�ci wszystkie niedopowiedze- nia mi�dzy nami by�y rozstrzygane w ten w�a�nie spos�b. Rzeczywi�cie nie wiem, co si� dzieje z ��czno�ci�. Daj� ci na to s�owo honoru. Uwa�am, �e trzeba zapyta� o to Zu- jewa. Popatrzy� pytaj�co na przyjaci�. Anzor energicznie kiwn�� g�ow�. - Idziemy - powiedzia� Razdolin. Amerykanie nie spodziewali si� takiego po- suni�cia. - Ale czy Zujew znajdzie teraz dla nas chwil� czasu? - powiedzia� pow�tpiewaj�co Lennon. - Uwa�am, �e nas przyjmie - odpar� Siedow. Szli d�ugimi korytarzami O�rodka Marsja�- skiego, mijali niezliczone drzwi, za kt�rymi pracowa�y setki ludzi. Ludzie ci pracowali dla nich, dla tej sz�stki: kre�lili, liczyli, my- �leli i niepokoili si� o nich, chocia� wi�kszo�� za�ogi o�rodka nigdy nie widzia�a �adnego z kosmonaut�w. Robota nagli�a i nie by�o cza- su na zaspokajanie w�asnej ciekawo�ci. Redford zatrzyma� si� na chwil� przy auto- macie z wod� sodow�, wyj�� z kieszeni mo- net� i zacz�� szuka� otworu, do kt�rego m�g�- by j� wrzuci�. Siedow nacisn�� guzik i woda pop�yn�a do aluminiowego kubka. Redford wzi�� kubek, kt�ry okaza� si� przykuty do automatu cieniutkim stalowym �a�cuszkiem. "Tak, czasami istotnie trudno jest zrozumie� Rosjan" - pomy�la�, odstawiaj�c lekko po- gi�ty kubek na myjk� urz�dzenia. Wreszcie podeszli do sekretariatu Zujewa. Przed chwil� zako�czy�a si� kolejna narada techniczna i jak zawsze po tego rodzaju ze- braniach na korytarzu pod drzwiami sekre- tariatu i w samym sekretariacie k��bili si� ludzie. Jedni z nich oburzali si�, inni zdumie- wali, inni wreszcie wyra�nie si� cieszyli z wynik�w narady. Kosmonauci przedarli si� do drzwi gabinetu przez zadymiony sekreta- riat, w kt�rym zewsz�d s�ycha� by�o podnie- cone g�osy. - By�em przekonany, �e Ilja Iljicz nas po- prze, bo tylko �lepy nie zauwa�y, �e urz�dze- nie przestaje pracowa�, je�li przechy� prze- kracza 8 stopni... - Czemu si� oburzacie? - To ju� inny g�os. - Zujew ma racj�. My tu zostaniemy na zielonej trawce, a oni musz� dwa lata le- cie�... V - Czy Walery Pietrowicz zd��y czy nie zd��y, to nie jest temat do dyskusji. Zmusz� go do tego, �eby zd��y�... - Mo�e ja si� nie znam na technologii, bo przecie� to nie moja specjalno��, ale dlaczego nie mo�na by�o wszystkiego zawczasu prze- widzie�? Dlaczego Amerykanie niczego nie przerabiaj�?! - Przerabiaj� - rzuca w przelocie Red- ford. - Bardzo cz�sto przerabiaj�! - Nie s�dz�! - wykrzykuje oburzony dyskutant, nie odwracaj�c nawet g�owy. - Pan nie s�dzi, a ja jestem Amerykani- nem i wiem - odpowiada dow�dca "Mayflo- wera". Sze�ciu kosmonaut�w wchodzi do gabine- tu, na kt�rego drzwiach widnieje malutka tabliczka: "Cz�onek Akademii Nauk I. I. Zu- jew". Du�e biurko z pulpitem selektora. Ma�a tablica z r�nokolorowymi kredami i g�bk�. Drewniane uchwyty do zawieszania rysun- k�w technicznych i tablic. Wielki st� konfe- rencyjny ze stoj�cymi na nim niklowymi ci�- �arkami, kt�rymi przyciska si� arkusze kalek i bristolu. Globusy Ziemi, Ksi�yca i Marsa. Makieta statku mi�dzyplanetarnego "Gaga- rin" i przestrzenna podobizna ameryka�skie- go �adownika "Mayflower". Na �cianach dwa portrety: Cio�kowskiego i Kor olewa. Zujew siedzi za biurkiem, a w fotelu obok niego Siedow. Lennon przysiad� na bocznym oparciu s�siedniego fotela. Razdolin kr�ci globus marsja�ski, Redford z r�kami skrzy- �owanymi na piersi stoi pod oknem, a Le�a- wa bezszelestnie przechadza si� po dywanie, strzelaj�c palcami r�k. Tylko Steinberg w po- zie grzecznego ucznia siedzi przy wielkim stole konferencyjnym. Wszyscy milcz�. Zujew zdejmuje okulary, przeciera oczy, zak�ada je z powrotem, wsta- je i m�wi zwracaj�c si� do Siedowa: - A w og�le to oni maj� racj�. Rzeczy- wi�cie kr�cimy... Kosmonauci nie oczekiwali takiej odpowie- dzi i teraz siedz� w milczeniu, nie spuszcza- j�c oczu z Zujewa. Szef programu kosmicznego ponownie sia- da za biurkiem i zwracaj�c si� ju� do wszyst- kich, m�wi: - Tak, kr�cimy. Kr�cimy, bo wstydzimy si� powiedzie� prawd�. Liczy�em si� z wielo- ma rzeczami, wielu niespodzianek oczekiwa- �em, bo istotnie mieli�my do rozwi�zania ma- s� r�nych trudno�ci, ale �eby potkn�� si� na ��czno�ci!... To przecie� podstawowa rzecz! Zam�czyli�my astronom�w, Instytut Atmo- * sfery, powo�ali�my trzy komisje radiowc�w, konsultowali�my si� z Ministerstwem Obro- ny i nikt niczego nie potrafi rozs�dnie wy- t�umaczy�... - Ale to przecie� niemo�liwe - wzrusza ramionami Lennon- - W�a�nie! - wykrzykuje Zujew. - Nie wierz� w duchy, mister Zujew - m�wi ironicznie Steinberg. - Nie chcia�bym r�wnie� uczestniczy� w wyprawie, kt�rej ��czno�� nie zale�y od naszego O�rodka Dys- pozycyjnego w Houston. Zujew patrzy mu prosto w oczy i m�wi wolno: - Doskonale pana rozumiem i nie nale- gam. Przygotowa�em si� do spotkania z iud�- mi, kt�rzy postaraj� si� zrozumie� moje k�o- poty. Nie chcia�em rozmawia� z wami na ten temat, zanim sam nie wyrobi� sobie pogl�du na to, co si� dzieje. Jest to kwestia presti�u naukowego. Ale skoro dosz�o do tej rozmo- wy... - S�uchaj, Allan - zwraca si� Siedow do Redforda. - Czy nie s�dzisz, �e to dyskusja nie na temat? - Chyba masz racj� - odpowiada Red- ford. - Czy przynajmniej wiadomo, gdzie znaj- duje si� �r�d�o zak��ce�? - pyta Siedow. - Przesta� skrzypie� - szepcze ze z�o�ci� Le�awa do Razdolina, kt�ry zatrzymuje wi- ruj�cy marsja�ski globus. - �r�d�o jest atmosferyczne, a w�a�ciwie nawet pozaatmosferyczne, bardzo silne, ape- riodyczne, z niezmiernie szerokim i nieostrym widmem cz�stotliwo�ci... - Mo�e to jaki� pulsar? - pyta Razdolin bez przekonania. Lennon �mieje si� nieweso�o. Na czym jak na czym, ale na pulsarach si� zna. Redford gwa�townie odwraca si� do niego i wykrzykuje po angielsku: - Przesta�, Michael! Potem podchodzi do biurka Zujewa. - Nie chcieliby�my, �eby wam... zosta�, jak to b�dzie?... - denerwuje si� i nie mo�e znale�� w�a�ciwych s��w. - Zosta�... mud... Jak to b�dzie po waszemu? - patrzy b�agal- nie na Razdolina. - Nieprzyjemny osad - domy�la si� Raz- do�in i natychmiast podpowiada po angiel- sku: - We would not like you to have unplea- sant memories... - Tak, tak - przytakn�� Redford. - W porz�dku - odpowiada Zujew bez u�miechu. - Je�li cokolwiek si� wyja�ni, prosz� nas zawiadomi� - m�wi Lennon. - Obieca�em to ju� rano Catewayowi. Chcia�bym to zrobi� jak najwcze�niej... 12 CZERWCA. CZWARTEK. WIE� KAUKINO Skrajem rzadkiego lasu, mi�dzy polami i ��kami wije si� droga gruntowa, kt�r� jedy- nie na mapach samochodowych nazywa si� "szos�". W zakurzonym gaziku obok kierow- cy, m�odego rozczochranego ch�opaka w kra-ciastej koszuli, siedzi Siedow, oparty o meta- low� por�cz. Oczy ma zamkni�te, ale nie wia- domo, czy zmru�y� je o�lepiony s�o�cem czy te� drzemie znu�ony drog�.,. Wczesny ranek na wsi. Z nizin wype�za mg�a, ale s�o�ce przebija si� przez ni�, wy- gl�da spoza g�stego �wierkowego lasu. Sie- dow wybiega z chaty rozebrany do pasa, w zawini�tych do kolan spodniach od dresu. Obla� si� z wiadra zimn�, studzienn� wod�, wstrz�sn�� si�, niedbale wytar� starym r�cz- nikiem i ostro�nie st�paj�c bia�ymi, delikat- nymi, "miejskimi" bosymi nogami po mokrej od rosy trawie podszed� do ob�rki, wzi�� sta- r� kos�, wyszed� na ��czk� za domem i za- cz�� kosi�. ...Przy ognisku stoi rozsiod�any ko�. Od- blaski p�omienia k�ad� si� na jego boki, na Siedowa, na ch�opc�w, kt�rzy wyp�dzili ko- nie na nocne pastwisko i teraz spokojnie sie- dz� wok� ognia, czekaj�c, a� dopiek� si� kartofle, i z ciekawo�ci� zerkaj� na milcz�- cego kosmonaut�. Twarzy niemal nie wida�, gdy� ogie� raczej zaciera ich rysy, zamienia- j�c je w tragiczne maski. Siedow rozgrzeba� patykiem gor�ce w�gle i wybiera z popio�u paruj�ce bulwy. Nie czekaj�c, a� ostygn�, kruszy je w palcach i dmuchaj�c na poparzo- ne d�onie wrzuca do ust kawa�ki kartofla. ...Siedow rzuci� si� do ciep�ej, atramento- woczarrnej wody i nurkuj�c dotar� niemal do dna, znieruchomia� w g�stej, absolutnej ciem- no�ci... �- Towarzyszu generale, przyjechali�my - kierowca ostro�nie dotkn�� ramienia Siedo- wa. Na skraju wsi sta� niewysoki �uk, kt�ry miejscowy artysta najwyra�niej skopiowa� z paryskiego �uku Triumfalnego. Na ca�� sze- roko�� bramy rozci�ga� si� czerwony transpa- rent z napisem: "Serdecznie witamy naszego drogiego ziomka, bohatera Kosmosu, towa- rzysza Aleksandra Matwiejewicza Siedowa!" Pod bram� triumfaln� zebrali si� ju� wszy- scy rejonowi i ko�chozowi notable, przest�- powali z nogi na nog� cz�onkowie amatorskiej orkiestry pod dyrekcj� Lubow Timofiejew- ny, kierowniczki miejscowego klubu. Dyry- gentka unios�a r�k� do g�ry, opu�ci�a j� ener- gicznie i orkiestra hukn�a jak�� uroczyst� melodi�. Siedow ci�ko westchn�� i wysiad� z samo- chodu. Podesz�y do niego wystrojone dziew- cz�ta z chlebem i sol�. Pionierzy wr�czyli mu bukiet kwiat�w. Towarzysze z komitetu rejo- nowego rozpocz�li przemowy. Siedow tym- czasem szuka� oczyma matki. Mia�a na sobienow� bluzk�, kt�r� kupi� jej w Sao Paulo, i �nie�nobia�� chustk�... I oto ju� siedz� przy d�ugim stole, ugina- j�cym si� od jad�a i napoj�w, a towarzysz z zaczerwienion� twarz� wyg�asza d�ugi toast. Siedow prawie go nie s�yszy, gdy� wok� krz�taj� si� i rozmawiaj� nieznajomi ludzie, dziel�cy go od siedz�cych na przeciwleg�ym kra�cu przyjaci�, krewnych i s�dziwej nau- czycielki Nadie�dy Iwanowny... Aleksander Matwiejewicz je obiad wraz z matk� i dwoma bratankami. W k�cie po- koju �wieci niebiesko ekran telewizora. Idzie akurat program dla dzieci i bratankowie nie wiedz�, gdzie patrze�, na ekran czy na stryj- ka. - Szura, zapomnia�am ci powiedzie� - m�wi matka, dok�adaj�c kiszonej kapusty na talerz syna. - Rano, kiedy jeszcze spa�e�, przyszli do ciebie pionierzy. Powiedzia�am im, �eby wpadli po obiedzie. Wszystkie twoje fotografie ju� dawno ode mnie wyci�gn�li i teraz chc� ci� zobaczy� �ywego! - Do pionier�w mog� si� wybra� - po- wiedzia� Siedow. - Oni przynajmniej nie zmuszaj� do picia... Nieoczekiwanie obraz na ekranie telewizo- ra drgn��, rozpad� si� na w�skie pasma i zni- kn��, a z g�o�nika rozleg� si� og�uszaj�cy, przenikliwy ryk. Siedow podszed� szybko doaparatu i przekr�ci� potencjometr. Po kilku sekundach r�wnie nieoczekiwanie obraz po- wr�ci�. - Nie mog� jako� uregulowa� - wes- tchn�a matka. - Codziennie ryczy jak w�cie- k�y. Czasami tak wrza�nie, �e wszystko czie- wiekowi leci z r�k. Nasza Luba, kt�ra kiere i je klubem, dzwoni�a do rejonu i skar�y�a si� na to. Odpowiedzieli jej, �e wiedz� i nied�u- go naprawi�... U was pewnie w Moskwie cze- go� takiego w telewizorach nie ma... - Mamo, musz� ju� jecha� - powiedzia� cicho Siedow. 1 SIERPNIA. PI�TEK. TBILISI Dom Anzora Wachtangowicza Le�awy stoi u podn�a Mtacmindy. Obszerne mieszkanie z wielk� oszklon� werand� wychodzi na zbo- cze g�ry, gdzie w g�stej, k�dzierzawej zieleni kryje si� wielka, ha�a�liwa i droga restaura- cja, do kt�rej Anzor za �adne skarby �wiata nie chcia� zaprowadzi� swoich go�ci, przeko- nuj�c ich, �e prawdziwe gruzi�skie przyj�- cie mo�na urz�dzi� jedynie w domu. Kilku przyjaci� Anzora stoi wok� wiel- kiego, pi�knie nakrytego sto�u, podczas gdy jego �ona i siostra Lija krz�taj� si� w kuch- ni, przyrz�dzaj� barani udziec, szasz�yki ikurcz�ta tabaka, ko�cz�c przygotowania, na kt�re nawet najlepszym gospodyniom zawsze zabraknie przynajmniej kwadransa. Trzy malutkie dziewczynki, c�rki Anzora, wystrojone z okazji przyj�cia siedz� cichutko w k�ciku, zm�czone po trzech dniach nie- ustannych �wicze� w grzecznym dyganiu i na �mier� przera�one wyk�adami mamy i ciotki, kt�re uczy�y je prawide� dobrego tonu. Nareszcie rozlega si� dzwonek u drzwi. Ca�a pi�tka kosmonaut�w wpada do miesz- kania i po nieuniknionym zamieszaniu siada� wreszcie za sto�em. I Anzor m�wi cicho po angielsku, �e je�li kt�rykolwiek z toast�w wznoszonych przez tamad� b�dzie mo�na pomin��, da znak, k�a- d�c palec na kraw�dzi kielicha. Rozpoczyna si� gruzi�ska uczta. Tamada m�wi d�ugo i kwieci�cie. Po ka�dym jego toa�cie go�cie patrz� z nadziej� na Le�aw�, ale Anzor ani razu nie daje im um�wionego znaku. Lekko si� czerwieni i rozk�ada r�ce. Steinberg po ka�dym wypitym kielichu sta- wia d�ugopisem "ptaszka" na bia�ej, papiero- wej serwetce, na kt�rej wida� ju� ca�e stado tych "ptak�w". Przy stole jest bardzo weso�o i tamada z najwi�kszym trudem zmusza go�ci do s�ucha- nia swych oracji. - Podczas gdy my tu bawimy si� i radu- jemy - m�wi - nasz przyjaciel i towarzysz Aleksander Matwiejewicz Siedow j�czy natorturach, zadawanych mu przez lekarzy. Jest nam niewymownie przykro, �e nie ma tu tego wspania�ego cz�owieka. Proponuj� wypi� toast za jego zdrowie, za to, aby wy- szed� zwyci�sko ze wszystkich pr�b na Zie- mi, �eby podo�a� wszystkim przeci��eniom w kosmosie! Redford wstaje z kielichem w r�ku, za nim powstaj� pozostali. - Zauwa�y�em ju� - m�wi Redford - �e w Gruzji jest zwyczaj uzupe�niania toa- st�w. Chc� wi�c powiedzie� par� s��w na te- mat Saszy. Ciesz� si� niezmiernie, �e go spo- tka�em, i bardzo chcia�bym razem z nim pra- cowa�... Noc w mieszkaniu Le�awy. W sypialni, na kanapie w saloniku, w gabinecie ojca i na szerokim tapczanie na tarasie �pi� go�cie, kt�rych Anzor nie pu�ci� do hotelu. Lija wraz z �on� Anzora cicho, staraj�c si� nie brz�cze� naczyniami, sprz�taj� ze sto- �u. Podchmielony Anzor usi�uje im pomaga�. Kobiety pr�buj� go nam�wi�, aby poszed� spa�, ale on czeka na ojca, kt�rego jeszcze nie widzia� i z kt�rym koniecznie "musi wy- pi� odrobink� wina". Ojciec Anzora jest maj- strem zmianowym w walcowni blach w hucie �elaza. Wreszcie na dole pod tarasem cicho szcz�kaj� drzwi samochodu i do pokoju wchodzi Wachtang Gieorgiewicz. Ca�uje sy-� na, myje si�, a potem cicho, zerkaj�c na drzwi, za kt�rymi �pi� go�cie, siada przy stole i na- lewa wina. - No, opowiadaj, co nowego, kosmonau- to... - Cicho, oni dopiero co zasn�li - odpo- wiada Anzor. Ca�a ich dalsza rozmowa toczy si� szeptem. - Nawet nie wiem, od czego za- cz��. Jeszcze zanim przyjechali Amerykanie, powzi�to decyzj� o przeprowadzeniu bada� biologicznych. Kiedy referowa�em t� spraw� na naradzie, pocz�tkowo wszyscy podnie�li wielki krzyk, bo obecnie interesuj� si� wy- ��cznie przerwami w ��czno�ci i biologia ni- kogo nie obchodzi. Zujew jednak natychmiast wszystkich przywo�a� do porz�dku i ca�ko- wicie mnie popar�. Obliczy�em koszty i poda- �em je, a Zujew na to: "Le�awa potrzebuje siedmiu milion�w i musimy te pieni�dze mu da�. Bo tak trzeba..." - Ile?! - wykrzykn�� ojciec. - Siedem milion�w. Tak. Zap�acimy, po- wiada, skoro potrzeba. - A ty jeste� przekonany, �e potrzeba? - Naturalnie. Sam tylko analizator foto- syntezy kosztuje... - Czekaj. Wyobra�asz sobie, co to jest sie- dem milion�w? - Wyobra�am sobie. Przecie� ci t�umacz�! Analizator... - Nie, nie wyobra�asz sobie! - Wachtang Gieorgiewicz podni�s� g�os, Anzor zamacha� na niego r�kami, wi�c zn�w obni�y� g�os, do szeptu: - Widz�, �e was, m�odych, socjalizm rozpie�ci�, co m�wi�: rozpie�ci�, zdemoralizo- wa�. Tak, tak, w�a�nie zdemoralizowa�. W�a- snych pieni�dzy nie mieli�cie i nie macie, wi�c nie potraficie ich liczy�. A pieni�dze pa�stwowe to dla was cyferki i papierki! Mi- lion, miliard! Potraficie wymawia� takie licz- by bez zmru�enia oka. A porz�dny cz�owiek ju� przy liczbie "tysi�c" powinien si� mocno zastanowi�. - Niby dlaczego?! Przecie� ja tych pieni�- dzy nie kradn�! - Nie, nie kradniesz. Gorzej, ty ich nie czujesz. Za to twoi koledzy - gestem g�owy wskazuje pok�j, gdzie �pi� Amerykanie - bebechami czuj� ka�dego dolara. "Siedem milion�w"! - S�uchaj, tatusiu, to jest ogromny pro- gram. Analizatory metabolizmu, obserwacje ekologiczne, szereg problem�w z dziedziny ochrony �rodowiska naturalnego... - Co ty b�dziesz mi mydli� oczy swoim �rodowiskiem! Nie wa� si� mnie straszy�! Czyta�em niedawno w jakim� czasopi�mie, �e w Niemczech ju� w XVIII wieku tacy sami panikarze jak ty stwierdzili, �e dym z komi- n�w fabrycznych wytruje wszystkich ludzi. Nie b�d� si� spiera� o to, �e potrzebne s� fil- try, �e rozmaitych paskudztw nie nale�y spuszcza� do rzekf. Ale siedem milion�w! ZaI te pieni�dze mo�na wybudowa� jeszcze jedn� walcowni�! - Ojcze, wstyd mi za ciebie! Jeste� prze- cie� dzia�aczem pa�stwowym, deputowa- nym... Jaka zn�w walcownia? O czym ty m�- wisz? - Tak, jestem dzia�aczem pa�stwowym i staram si� my�le� w�a�nie jak dzia�acz! Za siedem milion�w mog� zbudowa� walcowni� blach cienkich i z tej blachy b�d� p�niej puszki. Do puszek w fabrykach ludzie w�o�� soki, d�emy, owoce, mi�so, mleko. - Wach- tang Gieorgiewicz w�ciekle wymachuje r�ka- mi, chwytaj�c ze sto�u r�ne potrawy. - A ty przecie� wiesz, �e puszek brakuje, �e tu, w Azerbejd�anie, gnij� oliwki, a na Ukrainie nawet prosi�ta T�e chc� ju� �re� ja- b�ek. Jestem hutnikiem i nikt mi za oliwki g�owy nie urwie, ale jestem tak�e obywate- lem, kt�ry doskonale rozumie, �e g�upio jest kupowa� zagraniczn� oliw�, a jednocze�nie marnowa� w�asne oliwki. Oto, po co mi jest potrzebne siedem milion�w! - Rozumiem. Powiedzia�e� prawd� i two- je oburzenie jest szczere. Ale twoja prawda jest malutka. Krajowi potrzebny jest papier, m�wili ludzie podobni do ciebie. Dzieciom potrzebne s� elementarze, studentom brakuje podr�cznik�w. M�wili tak i wycinali lasy na papier. Dzieci czyta�y "sos-na", a sosen nie by�o. Studenci pisali prace dyplomowe na te- mat erozji gleb i nie wiedzieli, �e erozj� wy- wo�a�y ich podr�czniki. Hydrologowie prze- gradzali rzeki, aby uzyska� energi�, i powo- dowali zag�ad� ryb, osuszali bagna i powodo- wali za�amanie si� bilansu wodnego na ogromnych przestrzeniach. S�dzisz, �e robili to wszystko na z�o�� ludziom? Nie obliczali nak�ad�w i zysk�w? Nie argumentowali tak jak ty? M�wi�c o przyrodzie, traktowali�my j� w kategoriach arytmetyki, a teraz zrozu- mieli�my, �e potrzebna jest nawet nie alge- bra, lecz matematyka wy�sza! - Ojcowie zawsze s� g�upi... - Nic podobnego. Po prostu chcesz dzi� uratowa� gnij�ce oliwki, ja za� chc�, aby one i jutro ros�y na drzewach! L�kasz si�, �e cz�� plon�w si� zmarnuje, a mnie potrzeba siedmiu milion�w, aby ten plon w og�le by�. i Ja te� jestem obywatelem tego kraju i mog� ci powiedzie�, �e komunizmu nie zbudujemy dop�ty, dop�ki nie nauczymy si� my�le� nie tylko o jutrze, lecz tak�e o przysz�ych la- tach! Redforda obudzi� ich g�o�ny szept i teraz ? uwa�nie ws�uchiwa� si� w sp�r ojca z synem. Rozumia�, co m�wi�, gdy� rozmawiali po ro- syjsku. - Ojcze, doskonale wiesz, �e nikt nie da mi tych milion�w dla zaspokojenia moich g�upich zachcianek - szepcze Anzor. - Uza- sadni�em konieczno�� wydania ka�dej kopiej- ki z tych milion�w, udowodni�em, �e nie mo-156 g� si� obej�� bez najmniejszej �rubki, kt�r� za nie kupi�... - Znam te wasze argumenty. Jeste� cz�o- wiekiem uczciwym, ale za�lepionym, wi�c nieobiektywnym i potrafisz takich rzeczy na- gada�... - Tatusiu! Zrozum, �e im wi�cej cz�owiek wie, tym wi�cej mo�e! We�my t� zapalnicz- k�. Ludzie pierwotni spo�ytkowali krzemie� do wyrobu topor�w i no�y, potem za pomoc� krzemienia krzesali ogie�, a teraz ten sam krzemie� w postaci p�przewodnik�w u�ywa- my do budowy komputer�w. Kosmonautyka ju� dzisiaj s�u�y geologom, meteorologom i rybakom, i jeszcze tysi�com innych ziemskich zawod�w! Anzor krzycza� i wszyscy jego go�cie dawno si� ju� obudzili. Tylko Steinberg spa� jak za- bity, �ciskaj�c w r�ku serwetk� ze swymi "ptaszkami". - A przypomnij sobie, co sam m�wi�e� - naciera� syn. - Przypomnij sobie, jak razem z dziadkiem k�pa�e� si� w naszej rzece, jak �owili�cie w niej pstr�gi, jak polowali�cie na ba�anty pod Tyflisem. Medejka zapyta�a mnie kiedy�: "Tatusiu, widzia�e� kiedy� dzi�- cio�a? Bardzo bym chcia�a kiedy� zobaczy� dzi�cio�a..." A ty gadasz o walcowni, o pusz- kach do konserw... - A jednak bez puszek i dzi�cio� nie spra- wi rado�ci - kr�ci g�ow� ojciec. - Je�li Me-dejka nie b�dzie mia�a puszek, nie zechce te� patrze� na dzi�cio�a. Lija, kt�ra wchodz�c do pokoju us�ysza�a ostatnie s�owa, wykrzykn�a: - Powariowali. Jakie puszki? Jakie dzi�- cio�y? Ju� si�dma. K�ad�cie si� i po�pijcie przynajmniej ze dwie godziny. Id� na targ. Dom jest wymieciony do czysta, czym na- karmi� Amerykan�w, kiedy si� obudz�?. G�os zza drzwi: - Amerykanie ju� si� obudzili. Drzwi otwieraj� si� cicho i do pokoju wchodzi Redford. Ubrany jest w farmerki i jaskraw� letni� koszul� z kr�tkimi r�kawa- mi. Z szacunkiem podaje r�k� Wachtangowi Gieorgiewiczowi i m�wi w zadumie: - Przepraszam, ale s�ysza�em wasz� roz- mow�... Nie chodzi o to, kt�ry z was ma ra- cj�. Mo�e to zabrzmie� dziwnie, ale akurat ta kwestia wydaje si� nie mie� najmniejszego znaczenia... 8 SIERPNIA. PI�TEK. TBILISI Przez poczekalni� dworca lotniczego w Tbi- lisi przeciskaj� si� zwart� grupk� kosmonau- ci pod przewodnictwem Anzora. Le�awa otwiera drzwi z tabliczk� "Pok�j dla deputo- wanych do Rady Najwy�szej" i wpuszcza 11 - �uraw w gar�ci " jgj' I- wszystkich do �rodka. Dywany, wy�cie�ane meble, w k�cie w��czony kolorowy telewizor, niewielki st� z owocami i winem, trzy kel- nerki w wykrochmalonych fartuszkach i ko- ronkowych przepaskach na w�osach. Le�awa rozlewa bia�e wino do kieliszk�w. - Znowu? - pyta z niepokojem Stein- berg patrz�c na kieliszki i wyjmuje z kiesze- ni d�ugopis. - Obyczaj u�wi�cony tradycj� - m�wi surowo towarzysz�cy im dystyngowany Gru- zin. - Przed dalek� podr� nale�y wypi� r�g wina! Nie my�my to wprowadzili, nie my b�dziemy zmienia�... Jego s�owa zag�usza ryk telewizora. Stein- berg podchodzi do odbiornika, przycisza go i m�wi spokojnie: - Zn�w to samo. Silne wy�adowanie w antenie odbiorczej. Wycie i zak��cenie obrazu, kt�re zazwyczaj trwa�o zaledwie kilkana�cie sekund, nie zni- ka. Steinberg jeszcze silniej przykr�ca ga�k� wzmocnienia, ale nawet teraz telewizor trzeszczy tak, jakby go najpierw roz�arzono do czerwono�ci, a teraz polewano wod�. Ame- rykanin zdumiony patrzy na swych przyja- ci�, kt�rzy milcz� r�wnie jak i on zaniepo- kojeni. W szklanej kabinie wie�y kontroli lot�w dyspozytor krzyczy do mikrofonu, ale samo- lot podchodz�cy do l�dowania nie s�yszy go,zrywa wi�c z uszu s�uchawki i rzuca je na pulpit. Gabinet naczelnika lotniska. Dzwoni tele- fon. Naczelnik podnosi s�uchawk� i s�yszy co� takiego, co na moment odbiera mu mow�: - W�odzimierzu Stiepanowiczu, ca�y sy- stem ��czno�ci radiowej nie funkcjonuje. Ca�y! - Jak to ca�y? - Tak, ca�a ��czno�� przesta�a funkcjono- wa�. Nie dzia�a ��czno�� dalekosi�na, ��cz- no�� bliskiego zasi�gu, wewn�trzna, pelenga- tory i nawet telewizory w poczekalniach. Wszystko zdech�o, rozumiecie, W�odzimierzu Stiepanowiczu? Jedynie radar na pasie star- towym jeszcze dyszy, ale to wszystko. - Czekaj, przecie� wszystko naraz nie mog�o si� zepsu�, prawda? - W�odzimierzu Stiepanowiczu, zepsu�o si� wszystko naraz i na tym polega najwi�k- szy dowcip... Alarm bojowy. Zapalaj� si� �wiate�ka na pulpitach sterowniczych podziemnych sztol- ni mi�dzykontynentalnych rakiet balistycz- nych i stalowe p�yty, os�aniaj�ce je od g�ry, wolno odje�d�aj� na bok wraz z ca�ym swoim kamufla�em: drzewami, stogami siana, pasie- kami... Nast�puje b�yskawiczna sztafeta kr�t- kich raport�w wojskowych, podobnych do siebie jak dwie krople wody, tylko ich kolej-�P"* ni odbiorcy maj� coraz wi�cej gwiazdek i z�o- ta na pagonach. Sztafeta ko�czy si� na Krem- lu, gdzie m�czyzna w podesz�ym wieku, ubrany w skromny szary garnitur, zdejmuje s�uchawk� z dziwacznego bia�ego telefonu, a inny m�czyzna na drugim ko�cu przewo- du r�wnie� zdejmuje s�uchawk� i m�wi do niej odwr�cony ku oknu, za kt�rym wida� zielony trawnik i zast�p �miertelnie powa�- nych skaut�w, pe�ni�cych wart� wzd�u� ni- skiego metalowego ogrodzenia. W owych dniach �wiat czyta�: "Cz�owiek nie jest ju� najwa�niejszym aktorem na scenie Wszech�wiata!" "Tragedia na lotnisku w Dakarze". "Statek kosmiczny czy automatyczny szpieg?" "Jedena�cie statk�w oceanicznych zagin�- �o bez wie�ci". "Senator Steinson jest przekonany, �e ma- my do czynienia z nowym trikiem Moskwy". "Boom religijny przynosi Watykanowi co- dziennie siedem miliard�w lir�w dochodu". "Spisek wymierzony przeciwko rewolucyj- nym narodom na ca�ym �wiecie!" "Koniec �wiata czy pocz�tek nowej ery?" Szok, w kt�ry ludzko�� zosta�a wtr�cona tak b�yskawicznie i nieoczekiwanie, na szcz�- �cie i na chwa�� cz�owieka bardzo szybko ust�pi� miejsca energicznym pr�bom opano-wania sytuacji. Wrzaski zaciek�ych ekstre- L mist�w, bredz�cych o "umy�lnym ataku ra- diowym", zosta�y szybko wyciszone i zdeza- wuowane wiadomo�ciami, i� gigantyczne za- k��cenia nie omin�y ani jednego kraju. W ten spos�b zwolennicy rozp�tywania hi- sterii wojennej momentalnie utracili grunt } pod nogami. Jednak�e �wiadomo�� tego, �e owe tajemnicze, niezrozumia�e, niejasne co do ostatecznych cel�w poczynania, kt�rych �r�- d�o lub o�rodek dyspozycyjny znajduje si� poza Ziemi�, nikogo nie uspokoi�a, lecz wy- wo�a�a chyba jeszcze wi�ksz� obaw�. Osi�gni�te w ostatnich latach zacie�nienie wsp�pracy mi�dzynarodowej, rozw�j kon- takt�w ekonomicznych i kulturalnych na co- � raz dalszy plan odsuwa�o gro�by konflikt�w zbrojnych. Ludzie na ca�ym �wiecie zacz�li �y� spokojniej, coraz bardziej pewni jutra. I oto zupe�nie nieoczekiwanie zjawi�o si� no- we realne niebezpiecze�stwo, niepor�wnanie gro�niejsze, bo wymierzone przeciw wszyst- . kim. A fakt, �e jest to zagro�enie, niemal w nikim nie wzbudza� w�tpliwo�ci. Szereg wielkich katastrof transportowych, spowodo- wanych nag�ym zak��ceniem ��czno�ci ra- diowej, wymownie �wiadczy� o wrogo�ci nie- znanych si�. Astronomowie, zazwyczaj niezmiernie da- lecy od bie��cych wydarze� politycznych, zostali niezw�ocznie wezwani "na sam� g�- * r�", aby wyt�umaczyli czynnikom oficjal-\ nym najwy�szego szczebla natur� dziwnego zjawiska. Nie potrafili niczego okre�lonego [ powiedzie�, wi�c z rozczarowaniem i rozdra�- nieniem zostali odes�ani do swych obserwa- tori�w, gdzie badania nie ustawa�y ani na chwil� i ludzie przez okr�g�� dob� nie od- chodzili od teleskop�w. Praca obserwatori�w cieszy�a si� zainteresowaniem nie znanym w > ca�ej dotychczasowej historii astronomii, dziennikarze i reporterzy telewizyjni dos�o- wnie szturmowali ich mury i ogromne "za- sieki" anten dalekiej ��czno�ci kosmicznej. Cz�sto lu�ne uwagi poszczeg�lnych uczonych by�y komentowane do�� dowolnie, co powo- dowa�o nowe lawiny plotek i pog�osek. Chc�c nieco uspokoi� opini� publiczn�, se- kretarz generalny ONZ zaprosi� na posiedz�- ( nie Organizacji Narod�w Zjednoczonych naj- wybitniejszych specjalist�w z wszelkich dzie- dzin astronomii, aby wys�ucha� ich opinii na temat powsta�ej sytuacji. I cho� up�yn�o ju� do�� wiele czasu od wyst�pienia niezrozu- mia�ych, zdumiewaj�cych zak��ce� radio- wych, �aden z uczonych nie potrafi� powie- dzie� nic rozs�dnego na ich temat. By�a to zupe�nie wyj�tkowa i mo�e jedyna sytuacja w historii nauki. Astronomowie i astrofizycy mogli za��da� od swoich rz�d�w wszystkiego i niezw�ocznie wszystko by otrzymali. Ale ��- dali czasu, a tego akurat nikt im nie m�g� da�. Ogromne si�y i �rodki, lawiny s��w zu- �ywane by�y jak na razie zupe�nie na pr�no. t19 SIERPNIA. WTOREK. NOWY JORK Jako pierwszy zabra� g�os Polak, profesor Andrzej Brzozowski: - Panie i panowie! Przede wszystkim chcia�bym przypomnie� fakty, na kt�rych wszyscy moi szanowni koledzy opieraj� swo- je hipotezy. Jest to konieczne r�wnie� dlate- go, �e w zalewie dezinformacji dos�ownie uton�y wiadomo�ci prawdziwe i rzeczowe. Oto fakt numer jeden: nasza planeta, jak wiadomo, poddawana jest ostatnio silnemu napromieniowaniu w widmie cz�stotliwo�ci radiowych, co prowadzi do powa�nych za- k��ce� ��czno�ci radiowej w nader szerokim zakresie d�ugo�ci fal. To jest bezsporne.- Gdzie le�y �r�d�o tego promieniowania? Dzi- siaj mo�emy ju� z wielk� doz� prawdopo- dobie�stwa za�o�y�, �e to hipotetyczne �r�- d�o znajduje si� w skali kosmicznej bardzd blisko, gdzie� pomi�dzy Ziemi� a Ksi�ycem.' Poniewa� obserwacje optyczne nie da�y jak dot�d �adnych wynik�w, uwa�amy, �e obiekt ten ma znikome rozmiary. Z drugiej strony, je�li za�o�y�, �e �r�d�em promieniowania jest jaka� nie znana nam kometa lub inne cia�o naturalne, poruszaj�ce si� po okre�lonym torze, to prawa mechaniki niebieskiej po- zwoli�yby Ziemi wyj�� ze strefy jego dzia- �ania w ci�gu zaledwie paru godzin. To z ko- lei daje podstawy do przypuszczenia, �e ma-) my do czynienia z nadajnikiem celowo zorientowanym. Reakcja sali by�a gwa�towna. Profesor! uni�s� r�k� i kontynuowa�, nie czekaj�c, a�* na widowni zapanuje spok�j. - Jest ca�kiem prawdopodobne, �e ze- tkn�li�my si� z obcym intelektem, kt�ry usi- �uje nawi�za� z nami kontakt. Pr�bujemy zbada� obiekt b�d�cy �r�d�em promieniowa- nia i planujemy wystrzelenie w rejon tego obiektu statk�w bezpilotowych oraz stacji automatycznych. Nie chcemy ryzykowa�. Tak w najwi�kszym skr�cie wygl�da sytua- cja i najbli�sze zamierzenia na przysz�o��. A teraz - zako�czy� Brzozowski - got�w jestem odpowiada� na pytania. Przewodnicz�cy uni�s� si� ze swego miej- sca, ale uprzedzi� go korespondent jednej z gazet francuskich, kt�ry nie czekaj�c na' udzielenie g�osu niemal wykrzykn�� swoje pytanie: - Czy mo�na za�o�y�, �e Ziemi i ca�ej ludzko�ci zagra�a niebezpiecze�stwo? Nast�pi�a pauza. � Profesor Brzozowski nie odpowiedzia� ocP razu. Wszystkie oczy by�y skierowane na nie- go. Niekt�rzy dziennikarze nawet powstawali ze swoich miejsc. - Musimy by� przygotowani na wszyst- ko... Pytanie: - Czy jest mo�liwe, �e promie- niowanie to zawiera jakie� sygna�y, jak� in-formacj�. Czy przedsi�wzi�to pr�by jej roz- szyfrowania? Richard Coguel, obserwatorium Jodrell Ban