7112

Szczegóły
Tytuł 7112
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7112 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7112 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7112 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ryszard Kapu�ci�ski Wojna futbolowa Luis Suarez powiedzia�, �e b�dzie wojna, a we wszystko, co m�wi� Luis - wierzy�em. Mieszkali�my razem w Meksyku, Luis dawa� mi lekcje Ameryki �aci�skiej. Czym jest i jak j� rozumie�. Potrafi� przewidzie� wiele wydarze�. W swoim czasie przewidzia� upadek Goularta w Brazylii, upadek Boscha w Dominikanie i Jimeneza w Wenezueli. Na d�ugo przed powrotem Perona wierzy�, �e stary caudillo b�dzie znowu prezydentem Argentyny, zapowiedzia� te� rych�� �mier� dyktatora Haiti Fran�oisa Duvaliera, kt�remu wszyscy dawali wiele lat �ycia. Luis umia� porusza� si� po sypkich piaskach tutejszej polityki, w kt�rych tacy amatorzy jak ja grz�li beznadziejnie, co krok pope�niaj�c b��dy. Tym razem swoj� opini� o czekaj�cej nas wojnie Luis wyg�osi� po od�o�eniu gazety, w kt�rej przeczyta� sprawozdanie z meczu pi�ki no�nej rozegranego mi�dzy reprezentacjami Hondurasu i Salwadoru. Obie dru�yny walczy�y o prawo udzia�u w mistrzostwach �wiata, zapowiedzianych na lato 1970 roku w Meksyku. Pierwszy mecz odby� si� w niedziel� 8 czerwca 1969 roku w stolicy Hondurasu Tegucigalpie. Nikt na �wiecie nie zwr�ci� uwagi na to wydarzenie. Dru�yna Salwadoru przyjecha�a do Tegucigalpy w sobot� i sp�dzi�a w hotelu bezsenn� noc. Dru�yna nie mog�a spa�, poniewa� by�a obiektem wojny psychologicznej rozp�tanej przez kibic�w Hondurasu. Hotel otoczy�o mrowie ludzi. T�um wali� kamieniami w szyby, t�uk� kijami w blachy i w puste beczki. Raz po raz wybucha�y ha�a�liwe petardy. Przera�liwie wy�y klaksony ustawionych przed hotelem aut. Kibice gwizdali, wrzeszczeli, wznosili wrogie okrzyki. Trwa�o to przez ca�� noc. Wszystko po tu, �eby dru�yna go�ci, niewyspana, zdenerwowana, zm�czona, przegra�a mecz. W Ameryce �aci�skiej s� to zwyczajne praktyki, kt�re nikogo nie dziwi�. Nast�pnego dnia Honduras pokona� zaspan� dru�yn� Salwadoru 1:0. Kiedy napastnik Hondurasu, Roberto Cardona, strzeli� w ostatniej minucie zwyci�sk� bramk�, siedz�ca w Salwadorze przed telewizorem 18-letnia Amelia Bolanios zerwa�a si� i pobieg�a do biurka, gdzie w szufladzie le�a� pistolet jej ojca. Pope�ni�a samob�jstwo strzelaj�c sobie w serce. "M�oda dziewczyna, kt�ra nie mog�a znie��, �e jej ojczyzna zosta�a rzucona na kolana" - pisa� nazajutrz dziennik Salwadoru "El Nacional". W pogrzebie Amelii Bolanios, transmitowanym przez telewizj�, wzi�a udzia� ca�a stolica. Na czele konduktu maszerowa�a kompania honorowa wojska ze sztandarem. Za trumn� okryt� flag� narodow� szed� prezydent republiki w otoczeniu ministr�w. Za rz�dem kroczy�a pi�karska jedenastka Salwadoru, kt�ra tego dnia rano, wygwizdana, wy�miana i opluta na lotnisku w Tegucigalpie, wr�ci�a specjalnym samolotem do kraju. Ale po tygodniu w stolicy Salwadoru - w San Salwadorze, na stadionie o pi�knej nazwie Flor Blance (Bia�y Kwiat) odby� si� rewan�. Tym razem dru�yna Hondurasu sp�dzi�a bezsenn� noc: wrzeszcz�cy t�um kibic�w wybi� wszystkie okna w hotelu, wrzucaj�c do �rodka tony zgni�ych jaj, zdech�ych szczur�w i cuchn�cych szmat. Zawodnicy zostali przewiezieni na stadion w wozach pancernych I Zmechanizowanej Dywizji Salwadoru, co uratowa�o ich przed ��dn� zemsty i krwi gawiedzi�, kt�ra sta�a na trasie przejazdu trzymaj�c portrety bohaterki narodowej - Amelii Bolanios. Ca�y stadion by� otoczony wojskiem. Wok� boiska sta�y kordony �o�nierzy doborowego pu�ku Guardia Nacional z rozpylaczami gotowymi do strza�u. W czasie odgrywania hymnu Hondurasu stadion wy� i gwizda�. Nast�pnie, zamiast flagi narodowej Hondurasu, kt�r� spalono na oczach oszala�ej ze szcz�cia widowni, gospodarze wci�gn�li na maszt brudn�, podart� �cierk�. Zrozumia�e, �e w tych warunkach zawodnicy z Tegucigalpy nie my�leli o grze. My�leli, czy wyjd� st�d �ywi. "Ca�e szcz�cie, �e przegrali�my ten mecz" - powiedzia� z ulg� trener go�ci, Mario Griffin. Salwador zwyci�y� 3:0. Prosto z boiska, w tych samych wozach pancernych, odwieziono dru�yn� Hondurasu na lotnisko. Gorszy los spotka� jej kibic�w. Bici i kopani, uciekali w stron� granicy. Dwie osoby ponios�y �mier�. Kilkadziesi�t trafi�o do szpitala. Go�ciom spalono 150 samochod�w. W kilka godzin p�niej granica mi�dzy obu pa�stwami zosta�a zamkni�ta. O tym wszystkim przeczyta� Luis w gazecie i powiedzia�, �e b�dzie wojna. By� kiedy� wytrawnym reporterem i zna� dobrze sw�j teren. W Ameryce �aci�skiej, m�wi�, granica mi�dzy futbolem a polityk� jest niezmiernie w�ska. D�uga jest lista rz�d�w, kt�re upad�y lub zosta�y obalone przez wojsko, poniewa� dru�yna narodowa ponios�a pora�k�. Zawodnicy dru�yny, kt�ra przegra�a, s� nazywani p�niej w prasie zdrajcami ojczyzny. Kiedy Brazylia zdoby�a w Meksyku mistrzostwo �wiata, m�j kolega - Brazylijczyk, emigrant polityczny, by� zrozpaczony: "Prawica woj skowa - powiedzia� - ma zapewnione co najmniej pi�� lat spokojnych rz�d�w". W drodze do tytu�u mistrzowskiego Brazylia pokona�a Angli�. Wychodz�cy w Rio de Janeiro dziennik "Jornal dos Sportes" w artykule pt. "Jezus broni Brazylii" tak wyja�nia przyczyn� wygranej: "Ilekro� pi�ka lecia�a w stron� naszej bramki i gol wydawa� si� nieuchronny, Jezus spuszcza� nog� z ob�ok�w i wykopywa� pi�k� na aut". Do artyku�u do��czono rysunki ilustruj�ce to nadprzyrodzone zjawisko. Kto idzie na stadion, mo�e straci� �ycie. Oto mecz, w kt�rym Meksyk przegrywa z Peru 1:2. Rozgoryczony kibic meksyka�ski wo�a ironicznym tonem: Viva Mexico! W kilka chwil p�niej ginie zmasakrowany przez t�um. Ale czasem rozbudzone emocje znajduj� uj�cie w innej formie. Po meczu, w kt�rym Meksyk pokona� Belgi� 1:0, pijany ze szcz�cia Augusto Mariaga - naczelnik wi�zienia dla skazanych na do�ywocie w Chilpancingo (Meksyk, stan Guerrero), biega z pistoletem w r�ku, strzela w powietrze i z okrzykiem: Viva Mexico! otwiera wszystkie cele wypuszczaj�c na wolno�� 142 gro�nych, ci�kich przest�pc�w. S�d uniewinnia Mariag�, "poniewa� - czytamy w uzasadnieniu wyroku - dzia�a� w uniesieniu patriotycznym". - My�lisz, �e warto pojecha� do Hondurasu? - spyta�em Luisa, kt�ry redagowa� wtedy powa�ny i wp�ywowy tygodnik "Siempre". - My�l�, �e warto - odpowiedzia� - na pewno co� si� zdarzy. Nast�pnego dnia rano by�em w Tegucigalpie. O zmierzchu nadlecia� nad miasto samolot i zrzuci� bomb�. Wszyscy s�yszeli wybuch tej bomby. S�siednie wzg�rza powtarza�y gwa�towny odg�os rozrywanego metalu i dlatego niekt�rzy m�wili potem, �e by�a to ca�a seria bomb. Miasto ogarn�a panika. Ludzie uciekali do bram, kupcy zamykali sklepy. Porzucone samochody sta�y na �rodku ulicy. Jaka� kobieta przebieg�a chodnikiem wo�aj�c: - Moje dziecko, moje dziecko! Potem umilk�a i zrobi�o si� cicho. Zapad�a taka cisza, jakby to miasto ju� nie �y�o. Za chwil� zgas�o �wiat�o i ca�a Tegucigalpa pogr��y�a si� w ciemno�ciach. Pogna�em do hotelu, wpad�em do pokoju, wkr�ci�em papier w maszyn� i pr�bowa�em napisa� depesz� do Warszawy. Spieszy�em si�, poniewa� wiedzia�em, �e w tej chwili jestem tutaj jedynym zagranicznym korespondentem i �e mog� by� pierwszym, kt�ry przeka�e �wiatu wiadomo�� o wybuchu wojny w �rodkowej Ameryce. Ale w pokoju by�o bardzo ciemno, nic nie widzia�em. Zszed�em po omacku na d�, do recepcji, gdzie po�yczyli mi �wiec�. Wr�ci�em, zapali�em �wiec� i w��czy�em tranzystorowe radio. Spiker czyta� komunikat rz�du Hondurasu o wybuchu wojny z Salwadorem. Potem przeczyta� wiadomo��, �e wojska Salwadoru zaatakowa�y Honduras na ca�ej linii frontu. Zacz��em pisa�: TEGUCIGALPA (HONDURAS) PAP 14 LIPCA VIA TROPICAL RADIO RCA DZISIAJ SZ�STA WIECZOREM ROZPOCZʣA SI� WOJNA SALWADORU Z HONDURASEM LOTNICTWO SALWADORU ZBOMBARDOWA�O CZTERY MIASTA HONDURASU STOP JEDNOCZE�NIE WOJSKA SALWADORU PRZERWA�Y GRANICE HONDURASU USI�UJ�C WEDRZE� SI� W G��B KRAJU STOP W ODPOWIEDZI NA ATAK AGRESORA LOTNICTWO HONDURASU ZBOMBARDOWA�O WA�NIEJSZE OBIEKTY PRZEMYS�OWE I STRATEGICZNE SALWADORU A SI�Y L�DOWE PODJʣY DZIA�ANIA OBRONNE. W tym momencie z ulicy zacz�� kto� wo�a� - Apaga la luz! (Zgasi� �wiat�o!), kilka razy, coraz bardziej dono�nie i nerwowo, wi�c musia�em zgasi� �wiec�. Dalej pisa�em na �lepo, na wyczucie, od czasu do czasu o�wietla�em klawiatur� p�omieniem zapa�ki. RADIO PODA�O �E WALKI TOCZ� SI� NA CA�EJ SZEROKO�CI FRONTU I �E WOJSKA HONDURASU ZADAJ� ARMII SALWADORU CIʯKIE STRATY STOP RZ�D WZYWA CA�Y NAR�D DO OBRONY ZAGRO�ONEJ OJCZYZNY I APELUJE DO ONZ O POT�PIENIE NAPA�CI. Zszed�em z depesz�m d�, odnalaz�em w�a�ciciela hotelu i zacz��em go prosi�, �eby kto� zaprowadzi� mnie na poczt�. By�em tu pierwszy dzie�, zupe�nie nie zna�em Tegucigalpy. Nie jest to wielkie miasto - �wier� miliona mieszka�c�wale le�y na wzg�rzach i ma zawi�y uk�ad ulic. W�a�ciciel chcia� mi pom�c, ale nie mia� nikogo pod r�k�, a mnie si� spieszy�o. W ko�cu zadzwoni� na policj�. �aden policjant nie mia� czasu. Wi�c zadzwoni� do stra�y po�arnej. Przysz�o trzech stra�ak�w w strojach bojowych, w he�mach, z toporkami. Witali�my si� po omacku, nie widzia�em ich twarzy. Powiedzia�em, �e b�agam, aby zaprowadzili mnie na poczt�. Znam dobrze Honduras, k�ama�em, i wiem, �e jest to kraj najbardziej go�cinnych ludzi. Jestem pewien, �e mi nie odm�wi�. Jest bardzo wa�ne, �eby �wiat dowiedzia� si� prawdy, kto zacz�� wojn�, kto strzeli� pierwszy i tak dalej, a chc� ich zapewni�, �e napisa�em najszczersz� prawd�. Teraz decyduje czas, musimy si� spieszy�. Wyszli�my z hotelu. Noc by�a ciemna, widzia�em tylko lini� ulicy. Nie wiem, dlaczego rozmawiali�my szeptem. Stara�em si� zapami�ta� drog� i liczy�em kroki. Zbli�a�em si� do tysi� ca, kiedy stra�acy zatrzymali si� i jeden z nich zapuka� do drzwi. G�os z wewn�trz wypytywa� nas, co�my za jedni. Potem drzwi otworzy�y si�, ale tylko na moment, tak �eby nie wypu�ci� du�o �wiat�a. Teraz by�em w �rodku. Kazali mi czeka�. W ca�ym Hondurasie jest tylko jeden aparat telexu i ten aparat by� zaj�ty przez prezydenta republiki. Prezydent prowadzi� telexow� wymian� zda� z ambasad� Hondurasu w Waszyngtonie, kt�rej poleci� zwr�ci� si� do rz�du Stan�w Zjednoczonych o pomoc zbrojn�. Trwa�o to bardzo d�ugo, poniewa� prezydent i ambasador u�ywali niebywale kwiecistego j�zyka, poza tym po��czenie rwa�o si� co chwil�. Dopiero o p�nocy nawi�za�em ��czno�� z Warszaw�. Maszyna wystuka�a numer TL 813480 PAP VARSOVIA. Podskoczy�em z rado�ci. Operator zapyta�: - Varsovia to taki kraj? - To nie kraj. To miasto. Kraj nazywa si� Polonia. - Polonia, Polonia - powt�rzy�, ale widzia�em, �e ta nazwa nie chce mu si� z niczym skojarzy�. Zapyta� Warszawy: HOW RECEIVED MSG BIBI ++ _: ? I Warszawa odpowiedzia�a: RECEIVED OK OK GREE FOR RYSIEK TKS TKS ++ +! Wy�ciska�em operatora, �yczy�em mu, �eby ca�y i zdrowy prze�y� wojn�, i ruszy�em w drog� powrotn� do hotelu. Ledwie znalaz�em si� na ulicy i przeszed�em kilkana�cie metr�w, zda�em sobie spraw�, �e jestem zgubiony. Znalaz�em si� w straszliwych ciemno�ciach, w ciemno�ciach g�stych, zbitych, nieprzeniknionych, jakby czarna i g�sta ma� zala�a mi oczy, nie widzia�em dos�ownie nic, nawet wyci�gni�tych przed sob� r�k. Niebo musia�o si� zachmurzy�, bo znikn�y gwiazdy, nigdzie nie by�o wida� �adnego �wiat�a. By�em sam w�r�d obcego i nie znanego mi miasta, kt�rego nie widzia�em, kt�re jakby zapad�o si� pod ziemi�. Panowa�a przejmuj�ca cisza, miasto milcza�o jak zakl�te, znik�d �adnego g�osu, �adnego d�wi�ku. Szed�em przed siebie, jak �lepiec obmacuj�c mury, rynny i kraty w witrynach sklep�w. U�wiadomi�em sobie, �e m�j krok dudni g�o�no, wi�c zacz��em skrada� si� na palcach. Nagle poczu�em, �e mur sko�czy� si�, musia�em doj�� do jakiej� przecznicy. A mo�e zaczyna si� plac?A mo�e jestem nad wysok� skarp� i dalej jest przepa��? Zacz��em bada� nogami teren. Asfalt! To znaczy, �e jestem na jezdni. Przeszed�em jezdni� i znowu uczepi�em si� muru. Nie wiedzia�em, gdzie poczta, gdzie hotel, b��dzi�em, ale szed�em dalej. Nagle rozleg� si� pot�ny huk, poczu�em, �e trac� r�wnowag� i zwali�em si� na chodnik. Wywr�ci�em blaszany �mietnik. Ulica musia�a by� tu pochy�a, bo �mietnik potoczy� si� w d� z przera�liwym �oskotem. W tym momencie us�ysza�em ponad sob� ze wszystkich stron naraz trzask otwieranych okien i histeryczne, przera�one szepty - silencio! silencio! miasto, kt�re chcia�o, �eby na t� noc �wiat o nim zapomnia�, �eby mog�o zaton�� w ciemno�ciach i w milczeniu - broni�o si� przed zdemaskowaniem. W miar� jak pusty �mietnik toczy� si� w d� ulicy, kolejno coraz dalej i dalej ode mnie otwiera�y si� okna i ni�s� si� to b�agalny, to pe�en w�ciek�o�ci szept - silencio! silencio! Ale nie by�o sposobu powstrzyma� blaszanego potwora, kt�ry turla� si� przez wymar�e ulice jak op�tany, �omota� o kamienie, wali� w latarnie, grzmia� i hucza�. Przywar�em do chodnika. Le�a�em przera�ony, pot �cieka� ze mnie. Ba�em si�, �e zaczn� strzela� w moj� stron�. Dopu�ci�em si� aktu zdrady wobec miasta. Wr�g m�g� usiysze� ha�as �mietnika i ustali� po�o�enie Tegucigalpy, kt�rej w inny spos�b, w tych ciemno�ciach i ciszy, nie mo�na by�o znale��. Pomy�la�em, �e mam tylko jedno wyj�cie - ucieka�, wia� jak najdalej. Zerwa�em si� i pop�dzi�em przed siebie. Bola�a mnie g�owa, poniewa� padaj�c na chodnik uderzy�em si� mocno. Gna�em jak szalony, a� potkn��em si� o co� i upad�em na twarz i poczu�em w ustach krew. Podnios�em si� i opar�em o mur. Obr�cz mur�w zacisn�a si� wok� mnie, sta�em skulony, uwi�ziony przez miasto, kt�rego nie widzia�em. Wygl�da�em �wiat�a latarek, bo my�la�em, �e wy�l� za mn� po�cig. Schwytaj� intruza, kt�ry z�ama� ostatni rozkaz wojenny zakazuj�cy komukolwiek wychodzi� noc�m ulice. Ale nic, panowa�a grobowa cisza i nienaruszona ciemno��. Powlok�em si� dalej, z r�koma wyci�gni�tymi przed siebie, zb��kany w labiryncie mur�w, pot�uczony, skrwawiony, w podartej koszuli. Ju� chyba min�y wieki, ju� chyba doszed�em na koniec �wiata. Nagle lun�a ulewa, gwa�towna, tropikalna. Na moment b�yskawica o�wietli�a upiorne miasto. Sta�em w�r�d nie znanych mi ulic, zobaczy�em jakie� stare i liche kamienice, drewniany dom, latarni�, kocie �by. W u�amku sekundy wszystko to znikn�o. S�ycha� by�o tylko szum ulewy i od czasu do czasu - podmuchy wiatru. Sta�em zmarzni�ty, mokry, ca�y w dreszczach. Wymaca�em w murze wn�k� bramy i schroni�em si� przed ulew�. Wci�ni�ty mi�dzy mur i bram� usi�owa�em zasn��, ale bez skutku. O �wicie znalaz� mnie tam patrol wojskowy. - G�upi cz�owieku - powiedzia� zaspany sier�ant gdzie si� w��czysz w wojenn� noc? Patrzyli na mnie podejrzliwie i chcieli mnie zabra� do komendy miasta. Na szcz�cie mia�em przy sobie legitymacj� i wyt�umaczy�em im, co si� sta�o. Odprowadzili mnie do hotelu. Po drodze sier�ant powiedzia�, �e przez ca�� noc trwa�y na froncie walki, ale front jest daleko i w Tegucigalpie nie s�ycha�, kiedy tam strzelaj�. Od rana ludzie kopali okopy i wznosili barykady. Miasto przygotowywa�o si� do obl�enia. Kobiety robi�y zapasy i zakleja�y okna paskami papieru. Ludzie biegali po ulicach nie wiadomo dok�d, panowa�a atmosfera paniki. Brygady student�w malowa�y na �cianach i na p�otach wielkie has�a. Bania z poezj� p�k�a nad Tegucigalp�, w kilka godzin mury pokry�y si� tysi�cami napis�w. NIECH NIE MY�LI T�PY BURAS, �E PODBIJE NASZ HONDURAS Albo: HEJ, RODACY, PRZYSZ�A PORA UCI�� G�OW� AGRESORA POM�CIMY 3:0! HA�BA PORFIRIO RAMOSOWI, KT�RY �YJE Z SALWADORK�! KTO ZOBACZY RAIMUNDO GRANADOSA, NIECH ZAWIADOMI POLICJ�, TO SZPIEG SALWADORU! itd., itd. Latynosi, kt�rzy w og�le maj� obsesj� na punkcie szpieg�w, wywiad�w, konspiracji i spisk�w, teraz, w warunkach wojennych, w ka�dym widzieli pi�tokolumnow� wtyczk�. Moja sytuacja te� nie wygl�da�a dobrze. Po obu stronach frontu oficjalna propaganda rozp�ta�a dzik� kampani�, wini�c komunist�w za wszystkie nieszcz�cia, a by�em na tym terenie jedynym korespondentem z kraju socjalistycznego. Mogli mnie wyrzuci�, a chcia�em by� na wojnie do ko�ca. Poszed�em na poczt� i zaprosi�em operatora na piwo. By� wystraszony, bo cho� jego ojciec pochodzi� z Hondurasu, matka by�a obywatelk� Salwadoru. Jako mieszaniec znalaz� si� w kr�gu podejrzanych. Nie wiedzia�, co go czeka. Policja sp�dza�a od rana wszystkich Salwadorczyk�w do prowizorycznych oboz�w, najcz�ciej na stadiony. W ca�ej Ameryce �aci�skiej stadiony spe�niaj� podw�jn� rol�: w czasach spokojnych rozgrywaj� si� tam mecze, w czasie kryzysu zamieniaj� si� w obozy koncentracyjne. Nazywa� si� Jose Malaga. Pili�my piwo w barze ko�o poczty. Nasza niepewna sytuacja zbrata�a nas, jechali�my na tym samym wozie. Jose co chwila dzwoni� do swojej matki, kt�ra siedzia�a zamkni�ta w domu, i m�wi�: - Mamo, u mnie wszystko w porz�dku, nie wzi�li mnie, pracuj�. W po�udnie przyjecha�o czterdziestu korespondent�w, koleg�w z Meksyku. Dolecieli samolotem do Gwatemali i tam wynaj�li autobus, bo lotnisko w Tegucigalpie by�o zamkni�te. Wszyscy chcieli jecha� na front. W tej sprawie poszli�my do pa�acu prezydenta. By� to brzydki, secesyjny budynek w samym �r�dmie�ciu, pomalowany na jaskrawoniebieski kolor. Teraz wok� pa�acu rozmieszczone by�y gniazda karabin�w maszynowych, ukryte za workami piasku. Na dziedzi�cu sta�y dzia�ka przeciwlotnicze. Kr�ci� si� tu t�um wojska. Wewn�trz, w korytarzach, spali �o�nierze i wala�o si� pe�no broni. Panowa� og�lny ba�agan. Ka�da wojna to straszny ba�agan i wielkie marnotrawstwo �ycia i rzeczy. Ludzie prowadz�wojny od tysi�cy lat, a jednak za ka�dym razem wygl�da to tak, jakby zaczynali wszystko od pocz�tku, jakby toczyli pierwsz�m �wiecie wojn�. Zjawi� si� jaki� kapitan, kt�ry powiedzia�, �e jest rzecznikiem prasowym armii. Zapytany o sytuacj� stwierdzi�, �e zwyci�aj� na ca�ym froncie i �e nieprzyjaciel ponosi ci�kie straty. - W porz�dku - zgodzi� si� Green z AP - ale my to chcemy zobaczy�. Wsz�dzie wysuwali�my do przodu Amerykan�w, bo to by�a ich strefa wp�yw�w, mieli tu pos�uch i mogli du�o za�atwi�. Kapitan powiedzia�, �e jutro pojedziemy na front, tylko ka�dy musi przynie�� dwie fotografie. Dojechali�my szos� do miejsca, gdzie pod drzewem sta�y dwa strzelaj�ce dzia�ka i le�a�y stosy amunicji. Przed nami wida� by�o szos�, kt�ra prowadzi�a do Salwadoru. Po obu stronach drogi ci�gn�y si� bagna, a za pasem bagien zaczyna� si� zwarty, zielony busz. Do granicy Salwadoru by�o jeszcze osiem kilometr�w. Spocony i zaro�ni�ty major, kt�ry dowodzi� obron� szosy, powiedzia�, �e dalej i�� nie mo�emy. St�d zaczyna si� teren, na kt�rym prowadz� dzia�ania obie armie, ale w taki spos�b, �e trudno zorientowa� si�, gdzie kt�ra jest i co do kogo nale�y. W g�stym buszu nic nie wida�. Cz�sto dwa wrogie oddzia�y dostrzegaj�si� dopiero w ostatniej chwili, kiedy b��dz�c w zaro�lach zderz� si� twarz� w twarz. W dodatku obie armie maj� jednakowe mundury, taki sam sprz�t i m�wi� tym samym, hiszpa�skim j�zykiem, tak �e oddzia�, kt�ry trafi� na inny oddzia�, mo�e nie wiedzie�, czy spotka� swoich, czy wrog�w. Major radzi� zawr�ci� do Tegucigalpy, bo id�c dalej mo�na zgin�� nie wiadomo z czyjej r�ki (jakby to byto wa�ne, pomy�la�em). Ale w�wczas operatorzy telewizyjni powiedzieli, �e oni musz� i�� naprz�d, na pierwsz� lini�, �eby sfilmowa� �o�nierzy w akcji, jak strzelaj� i gin�. Gregor Straub z NBC powiedzia�, �e musi mie� zbli�enie twarzy �o�nierza, po kt�rej �cieka pot. Rodolfo Carrillo z CBS powiedzia�, �e musi skr�ci� za�amanego dow�dc�, kt�ry siedzi pod krzakiem i p�acze, bo zgin�� ca�y jego oddzia�. Operator francuski chcia� mie� szeroki plan i �eby z jednej strony planu naciera� oddzia� honduraski na salwadorski, albo na odwr�t. Kto� tam jeszcze chcia� mie� uj�cie �o�nierza, kt�ry d�wiga zabitego koleg�. Do operator�w do��czyli si� reporterzy radiowi. Enrique Amado z Radio Mundo chcia� nagra� j�k rannego �o�nierza, kt�ry wzywa pomocy, coraz s�abiej i s�abiej, a� wydaje ostatnie tchnienie. Charles Meadows z Radio Canada chcia� mie� g�os �o�nierza, kt�ry w�r�d piekielnej strzelaniny przeklina wojn�. Naotake Mochida z Radio Japan chcia� mie� wrzask oficera, kt�ry przekrzykuj�c kanonad� dzia�, rozmawia z wy�szym dow�dc� przez japo�ski radiotelefon. Wielu innych te� postanowi�o i�� naprz�d. Dzia�a tu silny bodziec konkurencji. Skoro posz�a ameryka�ska telewizja, musia�y p�j�� r�wnie� ameryka�skie agencje prasowe. Skoro posz�y ameryka�skie, musia� i�� Reuter i AFP. Skoro poszed� reporter z NBC, musia� p�j�� reporter z BBC. Poniesiony ambicj� patriotyczn�, jako jedyny Polak w towarzystwie, postanowi�em do��czy� do grupy, kt�ra zdecydowa�a si� na desperacki marsz. Pod drzewem zostali ci, kt�rzy powiedzieli, �e maj� chore serce albo �e b�d� pisa� tylko og�lne komentarze i �e szczeg�y ich nie interesuj�. Ruszy�o nas mo�e dwudziestu, pust� asfaltow� szos� o�wietlon� intensywnym s�o�cem. Ryzyko, a nawet szale�stwo tego marszu polega�o na tym, �e szosa bieg�a wysokim nasypem i byli�my doskonale widoczni dla obu armii ukrytych w buszu, kt�ry zaczyna� si� oko�o stu metr�w od nas. Wystarczy�a mocna seria cekaemu pos�ana w nasz� stron�. Z pocz�tku wszystko sz�o dobrze. S�yszeli�my intensywn� strzelanin� i wybuchy pocisk�w artyleryjskich, ale gdzie� daleko, jakie� dwa kilometry st�d. Dla dodania ducha wszyscy rozmawiali (nerwowo i troch� bez sensu). Kto� opowiada� dowcipy. Chodzi�o o to, �eby stworzy� wra�enie, �e grupa zachowuje si� normalnie, ot, po prostu idziemy i ju�. Ale gdzie� po przej�ciu kilometra zacz�� nas dziesi�tkowa� strach. Jest to naprawd� bardzo nieprzyjemne uczucie i�� ze �wiadomo�ci�, �e w ka�dej chwili mo�na zarobi� kul�. Nogi s� wtedy o�owiane, pot wyst�puje na czo�o. Nikt jednak nie przyzna� si� otwarcie do strachu. Najpierw kto� zaproponowa�, �eby po prostu odpocz��. No, posiedzimy, odsapniemy. Potem, po wznowieniu marszu, dw�ch zacz�o zostawa� w tyle, �e to niby tak si� zagadali. Potem kto� zobaczy� szczeg�lnie ciekaw� grup� drzew, kt�rej chcia� d�u�ej si� przyjrze�. Potem dwaj o�wiadczyli, �e musz� wr�ci�, bo zostawili filtry do kamer. Znowu odpoczywali�my i coraz d�u�sze by�y te odpoczynki. Zosta�o nas dziesi�ciu. Tymczasem wok� nas nie dzia�o si� nic. Szli�my pust� szos� w stron� Salwadoru, by�o cudowne powietrze, zachodzi�o s�o�ce. W�a�ciwie s�o�ce pomog�o nam wybrn�� z sytuacji. Bo nagle operatorzy telewizyjni powyci�gali �wiat�omierze i stwierdzili, �e jest ju� za ciemno na zdj�cia. Nic nie da si� ju� zrobi�, ani plan�w og�lnych, ani zbli�e�, ani ruchu, ani bezruchu. A jeszcze do pierwszej linii daleko. Nim dojdziemy, b�dzie noc. Ca�a grupa ruszy�a w drog� powrotn�. Pod drzewem, obok dw�ch strzelaj�cych dzia�ek, czekali na nas ci, kt�rzy byli chorzy na serce, ci, kt�rzy mieli pisa� og�lne komentarze, i ci, co zawr�cili wcze�niej, bo zagadali si� albo zapomnieli filtr�w. Spocony, zaro�ni�ty major (nazywa� si� Policarpo Paz) zorganizowa� ci�ar�wk� wojskow�, kt�ra odwioz�a nas na nocleg na ty�y frontu, do miasteczka Nacaome. Tam zrobili�my narad�, na kt�rej zapad�a decyzja, �e Amerykanie zadzwoni� zaraz do prezydenta i poprosz�, aby wyda� rozkaz odwiezienia nas na pe�ny, otwarty front, w piek�o ognia, na ziemi� zroszon� krwi�. Rano przys�ali samolot, �eby przewi�z� nas na drugi kraniec frontu, gdzie toczy� si� ci�ki b�j. Nocny deszcz przemieni� pas startowy polnego lotniska Nacaome w rdzawe grz�zawisko. Stary, zdezelowany DC-3, czarny od sadzy spalinowej, wystawa� z wody jak hydroplan. Samolot ten, ostrzelany poprzedniego dnia przez my�liwce Salwadoru, mia� dziury w burcie, po�atane nie heblowanymi deskami. Widok zwyk�ych prostych desek przerazi� tych, kt�rzy m�wili, �e choruj� na serce. Zostali na miejscu, potem wr�cili do Tegucigalpy. Ale my�my polecieli na drugi skraj frontu do Santa Rosa de Copan. Samolot wyrzuca� na rozbiegu tyle ognia i dymu, co rakieta startuj�ca na ksi�yc. W powietrzu skrzypia�, trzeszcza�, zataczaj�c si� jak pijak miotany jesiennym wichrem. To wali� si� strace�czo w d�, to zrywa� si� desperacko w g�r�. Nigdy w normie, nigdy w linii prostej. Wewn�trz samolotu, kt�ry s�u�y� celom transportowym, nie by�o �awek ani foteli. Trzymali�my si� kurczowo metalowej por�czy, bo rzuca�o od �ciany do �ciany. Wiatr, kt�ry wpada� przez szerokie szpary, urywa� g�owy. Tylko dwaj piloci, m�odzi beztroscy ch�opcy, u�miechali si� do nas przez lusterka wsteczne, jakby wymy�lili doskona��zabaw�. - Najwa�niejsze - krzycza� do mnie przez huk silnik�w i szum wichury Antonio Rodriguez z EFE - �eby sz�y motory. �eby sz�y motory, matko moja! W Santa Rosa de Copan (ma�a, senna mie�cina, teraz pe�na wojska) ci�ar�wka zawioz�a nas przez zab�ocone uliczki do koszar. Koszary mie�ci�y si� w starej twierdzy hiszpa�skiej, otoczonej szarym, sp�cznia�ym od wilgoci murem. Kiedy weszli�my do wewn�trz, na dziedzi�cu przes�uchiwali trzech rannych je�c�w. - M�wi� - rycza� do nich oficer �ledczy - wszystko m�wi�! Je�cy be�kotali - s�abi z up�ywu krwi. Stali rozebrani do pasa, jeden z ran� w brzuchu, drugi z ran� w ramieniu, trzeci z rozerwan� od�amkiem r�k�. Ten z ran� w brzuchu nie wytrzyma� d�ugo, st�ka�, zrobi� obr�t jak w ta�cu, upad� na ziemi�. Dwaj pozostali zamilkli, patrzyli na le��cego koleg� ot�pia�ym, �ni�tym wzrokiem. Jaki� oficer zaprowadzi� nas do komendanta garnizonu. Blady, zm�czony kapitan nie wiedzia�, co z nami robi�. Kaza� rozda� nam wojskowe koszule. Kaza� ordynansowi przynie�� kawy. Komendant ba� si�, �e w ka�dej chwili mog� nadci� gn�� jednostki salwadorskie. Santa Rosa le�a�a na g��wnym kierunku uderzenia przeciwnika, tj. przy drodze ��cz�cej Atlantyk z Pacyfikiem. Salwador, le��cy nad Pacyfikiem, mia� ambicj� podbi� Honduras, le��cy nad Atlantykiem. W ten spos�b ma�y Salwador sta�by si� nagle mocarstwem dw�ch ocean�w. Najkr�tsza droga do Atlantyku prowadzi�a z Salwadoru w�a�nie t�dy, gdzie byli�my - przez Ocotepeque, Santa Rosa de Copan, San Pedro Sula, do Puerto Cortes. Czo��wki pancerne Salwadoru wesz�y ju� g��boko w terytorium Hondurasu. Sz�y z rozkazem - wyj�� na Atlantyk, wyj�� na Europ�, wyj�� na �wiat! Ich radio powtarza�o: TROCH� KRZYKU I HA�ASU I NIE B�DZIE HONDURASU S�aby, biedniejszy Honduras broni� si� za�arcie. Przez otwarte okna koszar wida� by�o, jak wy�si oficerowie odprawiaj� oddzia�y na front. M�ode, poborowe roczniki sta�y w rozlu�nionych szeregach. Byli to drobni, smagli ch�opcy, wszyscy Indianie o twarzach napi�tych, wystraszonych, ale i zaciek�ych. Oficerowie co� m�wili, pokazywali r�k� daleki horyzont. Potem chodzi� ksi�dz i rosi� kropid�em plutony odchodz�ce na �mier�. W po�udnie pojechali�my odkryt� ci�ar�wk� na front. Czterdzie�ci kilometr�w min�o spokojnie. Wje�d�ali�my w coraz wy�szy i wy�szy kraj, w zielone g�ry pokryte g�stym, tropikalnym buszem. Na stokach g�r gliniane, puste cha�upy, niekt�re spalone. Gdzie� min�li�my wie� ca�� w�druj�c� z tobo�kami skrajem drogi. W jednym miejscu sta�a gromada ch�op�w w bia�ych koszulach i sombrerach, wymachuj�ca do nas maczetami i strzelbami. P�niej daleko, daleko odezwa�y si� dzia�a. Nagle na drodze zrobi� si� ruch. Doje�d�ali�my do miejsca, gdzie na polan� wci�t� tr�jk�tem w las zwo�ono rannych. Jedni le�eli na noszach, inni wprost na trawie. Kr�ci�o si� tu kilku �o�nierzy i dw�ch sanitariuszy, nie by�o lekarza. Obok czterech �o�nierzy kopa�o d�. Ranni le�eli spokojnie, cierpliwie, najbardziej zdumiewaj�ca by�a ta cierpliwo��, niepoj�ta nadludzka wytrzyma�o�� na b�l, tak charakterystyczna dla Indian. Nikt tu nie krzycza�, nikt nie wzywa� ratunku. �o�nierze roznosili im wod�, do�� prymitywni sanitariusze opatrywali, jak umieli. To, co zobaczy�em, nie mie�ci�o mi si� w g�owie. Jeden z sanitariuszy, z lancetem w r�ku, szed� od rannego do rannego i wyd�ubywa� z nich kule, tak jak wyd�ubuje si� pestki z jab�ka. Drugi zalewa� ran� jodyn� i k�ad� na niej tampon. W pewnym momencie �o�nierze przywie�li ci�ar�wk� rannego ch�opa. Salwadorczyka. Kula ugrz�z�a mu w kolanie. Kazali mu po�o�y� si� na trawie. Ch�op by� bosy, blady, schlapany krwi�. Sanitariusz szpera� lancetem w kolanie, szuka� kuli. Ch�op j�kn��. - Cicho, biedaku - powiedzia� sanitariusz - bo mi przeszkadzasz. Pom�g� sobie palcami i wyci�gn�� pocisk. Pola� ran� jodyn� i owin�� byle jak banda�em. - Wstawaj i jazda do ci�ar�wki - powiedzia� �o�nierz z eskorty. Ch�op zwl�k� si� z trawy i poku�tyka� do samochodu. Nie powiedzia� s�owa, nie pisn��. - W�a� na g�r� - zakomenderowa� �o�nierz. Rzucili�my si�, �eby ch�opu pom�c, ale ten z eskorty odtr�ci� nas karabinem. To by� ju� �o�nierz z�y, frontowy, z poruszonymi nerwami. Ch�op chwyci� si� r�koma za wysok� burt� i wdrapa� si� na g�r�. Jego cia�o �omotn�o o pod�og�. My�la�em, �e skona�. Ale po chwili wychyli�a si� twarz, szara, �ci�gni�ta, naiwna, wyczekuj�ca z pokor� na nast�pny akt przeznaczenia. - Dajcie zapali� - zwr�ci� si� do nas cichym, zachryp�ym g�osem. Wrzucili�my mu do ci�ar�wki wszystkie papierosy, jakie kto mia�. W�z ruszy�, a on roze�mia� si� uradowany tak� ilo�ci� papieros�w, �e m�g�by ni� obdzieli� ca�� wie�. Teraz sanitariusze dawali kropl�wk� �o�nierzowi, kt�ry kona�. Przygl�da�o si� temu wielu ciekawych. Jedni usiedli wko�o noszy, na kt�rych ranny umiera�, inni stali oparci o karabiny. Mia� mo�e dwadzie�cia lat. Trafi�o go jedena�cie kul. Gdyby tych jedena�cie kul ugodzi�o w starego i w�t�ego cz�owieka, raniony dawno by nie �y�. Ale kule wtargn�y w cia�o m�ode, silne, mocno zbudowane i �mier� natrafi�a na op�r. Ranny le�a� nieprzytomny, ju� po drugiej stronie istnienia, ale jaka� cz�stka �ycia toczy�a w nim ostatni, rozpaczliwy b�j. �o�nierz by� nagi do pasa i wszyscy widzieli, jak pr꿹 si� jego musku�y i jak po �niadej sk�rze �cieka pot. Po tych napi�tych mi�niach i po strugach potu wszyscy mogli oceni�, jak ci�ka jest walka, kt�r� toczy �ycie ze �mierci�. Wszyscy byli ciekawi tej walki, poniewa� chcieli wiedzie�, ile jest si�y w �yciu i ile jest si�y w �mierci. Ka�dy chcia� wiedzie�, jak d�ugo �ycie potrafi si� zmaga� ze �mierci� i czy m�ode �ycie, kt�re jeszcze jest i nie chce si� podda�, zdo�a przetrzyma� �mier�. - Mo�e wy�y�? - spyta� jeden z �o�nierzy. - Nie mo�e - stwierdzi� sanitariusz, trzymaj�c wysoko nad rannym butelk� glukozy. Zapanowa�o ponure milczenie. Ranny oddycha� gwa�townie, jak po d�ugim i ci�kim biegu. - Nikt go nie zna�? - spyta� po chwili kt�ry� �o�nierz. Serce rannego pracowa�o z wyt�on� si��, s�ycha� by�o jego gor�czkowe �omotanie. - Nikt - odpowiedzia� inny �o�nierz. Drog� wspina�y si� ci�ar�wki, wy�y silniki. Pod lasem czterej �o�nierze kopali d�. - To nasz czy ich? - spyta� �o�nierz siedz�cy przy noszach. - Nie wiadomo - odpar� po chwili milczenia sanitariusz. - On matki swojej powiedzia� jeden ze stoj�cych obok �o�nierzy. - On Boga teraz - dorzuci� po chwili inny. Zdj�� czapk�, zawiesi� j� na lufie karabinu. Ranny dygota�, pod l�ni�c�, �niad� sk�r� pulsowa�y mi�nie. - �ycie jakie silne - odezwa� si� ze zdumieniem �o�nierz oparty na karabinie. - Ci�gle jest. Ci�gle jest. Inni przygl�dali si� rannemu w skupieniu, panowa�a cisza. Tamten oddycha� ju� coraz wolniej, g�owa odchyla�a si� do ty�u. �o�nierze siedzieli albo cisn�li si� skuleni, jakby dogas�o ognisko i wion�o ch�odem. W ko�cu, ale to jeszcze trwa�o d�ug� chwil�, kto� odezwa� si�: - Nie ma cz�owieka. Wszystko z niego posz�o. Stali jeszcze jaki� czas, z l�kiem przygl�daj�c si� martwemu, a potem stwierdziwszy, �e ju� nic tu wi�cej nie b�dzie si� dzia�o, zacz�li si� rozchodzi�. Pojechali�my dalej. Droga okr��a�a zalesion� g�r�, min�li�my pust� wiosk� San Francisco, zacz�y si� zakr�ty i zakr�ty, nagle za jednym zakr�tem wjechali�my w zam�t wojenny. �o�nierze biegli i strzelali, w g�rze furkota�y pociski, po obu stronach drogi d�ugimi seriami zanosi�y si� cekaemy. Szofer gwa�townie zahamowa� i w tym momencie na drodze przed nami rozerwa� si� pocisk. Za sekund� gwizd i znowu wybuch, znowu wybuch. Chryste Panie, pomy�la�em, koniec. Z ci�ar�wki jakby nas zmiot�o skrzyd�o tajfunu. Wszyscy pryskali, jeden przez drugiego, byle pr�dzej dopa�� ziemi, sturla� si� w r�w, znikn��. K�tem oka, w biegu, zobaczy�em grubego operatora telewizji francuskiej, jak w szoku miota� si� po drodze, szukaj�c kamery. Kto� krzykn�� - padnij ! - i dopiero ten g�os, nie eksplozja granat�w, nie siekanina karabin�w maszynowych, podzia�a� na niego - operator zwali� si� na drog� jak martwy. Gna�em przed siebie, kieruj�c si� w t� stron�, gdzie zdawa�o mi si�, �e jest ciszej, rwa�em przez krzaki, w d�, w d�, byle dalej od tego zakr�tu, gdzie nas to dopad�o, stok, naga ziemia, �y�wowa�em po �liskiej glinie, a potem w busz, w busz g��boko, ale nie bieg�em d�ugo, bo przede mn� nagle zupe�nie blisko wybuch�a strzelanina, kule zawy�y, zatrzepota�y w ga��ziach, run�� ogie� broni maszynowej. Pad�em i przywar�em do ziemi. Kiedy oprzytomnia�em i otworzy�em oczy, zobaczy�em skrawek ziemi i id�ce po tej ziemi mr�wki. Sz�y swoimi �cie�ynkami, jedna za drug�, w r�ne strony. Nie by� to moment, �eby im si� przygl�da�, ale sam widok spokojnie maszeruj�cych mr�wek, widok innego �wiata, innej rzeczywisto�ci, wr�ci� mi �wiadomo��. Przysz�o mi do g�owy, �e je�eli uda mi si� na tyle opanowa� strach, aby na chwil� zatka� uszy i patrze� tylko na w�druj�ce owady, zaczn� my�le� z jakim takim sensem. Le�a�em mi�dzy g�stymi krzakami, z ca�ej si�y zatka�em uszy palcami i z nosem przy ziemi przygl�da�em si� mr�wkom. Ile to trwa�o, nie wiem, ale kiedy podnios�em g�ow�, zobaczy�em przed sob� twarz �o�nierza. Zdr�twia�em. Najbardziej ba�em si� wpa�� w r�ce Salwadorczyk�w, bo wtedy czeka�a mnie �mier� niechybna. By�o to wojsko okrutne, za�lepione, w szale wojny rozstrzeliwali ka�dego, kto wpad� im w r�ce. W ka�dym razie, karmiony propagand� Hondurasu, takie mia�em przekonanie. Amerykanina, Anglika mo�e by uszanowali, cho� te� niekoniecznie. Poprzedniego dnia widzieli�my w Nacaome misjonarza ameryka�skiego zmasakrowanego przez Salwadorczyk�w. �o�nierz te� by� zaskoczony. Czo�gaj�c si� przez busz, zobaczy� mnie w ostatniej chwili. Poprawi� he�m ozdobiony traw� i li��mi. Mia� zbru�d�on�, ciemn�, wychud�� twarz. W r�ku �ciska� starego mauzera. - Ty kto jeste�? - spyta�. - A ty z jakiej armii? - Honduras - odpowiedzia�, bo widzia� ju� po mnie, �e musz� by� obcy, ani ich, ani tamtych. - Honduras! Bracie drogi! - ucieszy�em si� i wyci�gn��em z kieszeni papier. By�o to pismo dow�dcy armii Hondurasu, pu�kownika Ramireza Ortegi, do oddzia��w frontowych, zezwalaj�ce na przebywanie na terenie dzia�a� wojennych. Pismo takie otrzyma� ka�dy z nas w Tegucigalpie, przed wyjazdem na front. Powiedzia�em �o�nierzowi, �e musz� dosta� si� do Santa Rosa, a potem do Tegucigalpy, �eby nada� depesz� do Warszawy. �o�nierz ucieszy� si�, bo skalkulowa� dobrze, �e maj�c rozkaz dow�dcy armii (pismo rozkazywa�o wszystkim podw�adnym udziela� mi pomocy), mo�e wycofa� si� ze mn� na ty�y. - P�jdziemy razem, senior - powiedzia� �o�nierz - senior powie, �e kaza� mi i��. By� to rekrut, ch�op-biedak, tydzie� temu powo�any pod bro�, wojska nie zna�, wojna ma�o go obchodzi�a, kombinowa�, jak prze�y�. Wok� nas trzaska�y pociski, daleko, daleko s�ycha� by�o krzyki, strzela�y dzia�ka, w powietrzu unosi� si� zapach prochu i dymu. Z ty�u i z boku bi�y karabiny maszynowe. Jego kompania czo�ga�a si� do przodu, mi�dzy krzakami, pod t� g�r�, gdzie na zakr�cie wpadli�my we wrzaw� wojenn� i gdzie zosta�a nasza ci�ar�wka. Z miejsca, w kt�rym le�eli�my przywarci do ziemi, wida� by�o grube, ��obione w gumie podeszwy pe�zaj�cej kompanii, podeszwy, kt�re sun�y w trawie, nieruchomia�y, potem sun�y dalej, raz-dwa, raz-dwa, kilka metr�w do przodu i znowu stop. �o�nierz tr�ci� mnie: - Senor, mire cuantos zapatos! (Niech pan zobaczy, ile but�w!). Wpatrywa� si� dalej w buty czo�gaj�cej si� kompanii, zmru�y� oczy, co� wa�y� w my�lach i wreszcie powiedzia� bez nadziei w g�osie: - Toda mi familia anda descalzada. (Ca�a moja rodzina chodzi bez but�w). Zacz�li�my czo�ga� si� przez las. Strzelanina na chwil� przycich�a i �o�nierz zatrzyma� si�, zm�czony. Zdyszanym g�osem powiedzia�, �ebym zaczeka�, a on wr�ci do tego miejsca, gdzie bi�a si� jego kompania. �ywi na pewno poszli naprz�d, m�wi�, bo mieli rozkaz �ciga� wroga do samej granicy; na polu walki zostali zabici, a im przecie� buty zbyteczne. On p�jdzie, rozzuje kilku poleg�ych, schowa buty w krzaku i oznaczy miejsce. Kiedy sko�czy si� wojna i puszcz� go do domu, wr�ci tu i obuje swoj� rodzin�. Obliczy� ju�, �e jedn� par� wojskowych mo�na wymieni� na trzy dziecinnych, a mia� w cha�upie dziewi�cioro drobiazgu. Przemkn�a mi my�l, �e zwariowa�, i nawet powiedzia�em, �e bior� go pod swoje rozkazy i �e musimy czo�ga� si� dalej. Ale �o�nierz nie chcia� s�ucha�. By� op�tany my�l� o butach, rwa� si� na pierwsz� lini� po zdobycz, po rozrzucony w trawie maj�tek, �eby zebra� go w por�, nim zakopi� do ziemi. Teraz wojna nabra�a dla niego sensu, tre�ci i celu. Teraz wiedzia�, czego chce i co ma robi�. By�em pewien, �e je�eli p�jdzie zgubimy si� i nigdy go nie spotkam. Za nic nie chcia�em zosta� sam w tym lesie, bo nie wiedzia�em, w czyich jest r�kach, gdzie kt�ra armia ma swoje pozycje i w jakim kierunku i�� najlepiej. Nic gorszego, ni� znale�� si� samemu w obcym kraju, na obcej wojnie. Wi�c poczo�ga�em si� za �o�nierzem w stron� pola walki. Dope�zn�li�my do miejsca, gdzie las zrzednia� i przez pnie i krzaki wida� by�o �wie�e pobojowisko. Front rozsun�� si� teraz na boki, pociski p�ka�y za g�r�, kt�ra wznios�a si� na lewo od nas, a gdzie� na prawo, jakby pod ziemi�, ale musia�o to by� w w�wozie, dudni�a bro� maszynowa. Przed nami stercza� porzucony mo�dzierz, a w trawie le�eli zabici �o�nierze. Temu, kt�ry by� ze mn�, powiedzia�em, �e dalej nie p�jd�. Niech robi, co ma robi�, tylko tak, �eby si� nie zgubi�, i niech szybko wraca. Zostawi� mi karabin i skoczy� susami do przodu. Nie patrzy�em za nim, my�la�em tylko o tym, �e kto� nas tu zaraz nakryje, �e kto� nagle wyjdzie zza krzak�w albo rzuci granatem. By�o mi niedobrze, le�a�em z g�ow�m mokrej ziemi, ziemia pachnia�a zgnilizn� i dymem. �eby tylko nie dosta� si� w okr��enie, my�la�em, �eby uda�o si� podczo�ga� bli�ej spokojnego �wiata. Ten m�j �o�nierz, my�la�em, on teraz zadowolony. Nad jego g�ow� rozst�pi�y si� chmury, z nieba zlecia�a manna. On swoj� wojn� ju� wygra�, wr�ci do wioski, zwali na pod�og� worek but�w, dzieci zata�cz� z rado�ci. �o�nierz przytaska� swoj� zdobycz i ukry� j� w krzakach. Wytar� zalan� potem twarz, rozejrza� si� po okolicy, �eby zapami�ta� miejsce. Ruszyli�my w g��b. Pada� drobny deszcz, na polankach le�a�a mg�a. Szli�my bez wyra�nego kierunku, byle trzyma� si� jak najdalej wrzawy wojennej. Gdzie�, niedaleko st�d, musia�a by� Gwatemala. A dalej - Meksyk. A jeszcze dalej - Stany Zjednoczone. Ale dla nas w tej chwili wszystkie te kraje le�a�y na innej planecie. Mieszka�cy tamtej planety mieli w�asne �ycie i my�leli o zupe�nie innych sprawach. Mo�e nie wiedzieli, �e mamy tu wojn�. �adnej wojny nie mo�na przekaza� na odleg�o��. Cz�owiek siedzi, je obiad i patrzy w telewizor: na ekranie s�upy ziemi wylatuj� w g�r� ci�cie - najazd g�sienicy czo�gowej - ci�cie - �o�nierze padaj� i wij� si� z b�lu, a cz�owiek krzywi si� i klnie w�ciek�y, �e zagapi� si� i przesoli� zup�. Wojna jest widowiskiem, je�eli jest widziana na odleg�o�� i fachowo obrobiona na stole monta�owym. W rzeczywisto�ci �o�nierz nie widzi dalej swojego nosa, ma oczy zasypane piachem albo zalane potem, strzela na o�lep i trzyma si� ziemi jak kret. Przede wszystkim boi si�. �o�nierz frontowy ma�o m�wi, zapytany - cz�sto nie odpowiada, wzruszenie ramion mo�e by� ca�� jego odpowiedzi�. Z regu�y chodzi g�odny i niewyspany, nie wie, jaki b�dzie nast�pny rozkaz i co stanie si� za godzin�. Wojna stwarza okazj� ci�g�ego obcowania ze �mierci�. To do�wiadczenie g��boko zapada w pami�ci. P�niej, w starszych latach, cz�owiek coraz cz�ciej si�ga do prze�y� wojennych, jakby w miar� up�ywu czasu przybywa�o mu wspomnie� z frontu, jakby ca�e �ycie sp�dzi� w okopie. Skradaj�c si� przez las spyta�em �o�nierza, dlaczego bij� si� z Salwadorem. Odpowiedzia�, �e nie wie, �e to s� sprawy rz�dowe. Spyta�em go, jak mo�e walczy�, nie wiedz�c, w imi� jakiej sprawy przelewa krew. Odpowiedzia�, �e �yj�c na wsi lepiej nie zadawa� pyta�, bo cz�owiek pytaj�cy wzbudza podejrzliwo�� so�tysa. So�tys wyznaczy go p�niej do rob�t publicznych. Pracuj�c tam, ch�op musi zaniedba� gospodark� i rodzin�, czeka go jeszcze wi�kszy g��d. A przecie� wystarczy ju� tej zwyczajnej biedy, kt�ra i tak jest. Trzeba tak �y�, �eby nazwisko cz�owieka nie obija�o si� w�adzy o uszy. W�adza, je�li us�yszy jakie� nazwisko, zaraz je zapisuje i taki rozpoznany cz�owiek ma potem du�o k�opot�w. Sprawy rz�dowe nie s� na rozum ch�opa ze wsi, bo rz�dowi maj� �wiadomo��, a ch�opu nikt �wiadomo�ci nie da. O zmierzchu, id�c przez las i coraz bardziej prostuj�c grzbiet, bo robi�o si� ciszej, dotarli�my do ma�ej, zlepionej z gliny i s�omy wioski - Santa Teresa. Kwaterowa� tu batalion piechoty, zdziesi�tkowany w czasie ca�odziennych walk. �o�nierze wa��sali si� mi�dzy cha�upami, wyczerpani i oszo�omieni prze�yciem frontowym. Ci�gle si�pi� deszcz, wszyscy byli brudni, umazani glin�. Ludzie z posterunku, kt�rych napotkali�my na skraju wioski, zaprowadzili nas do dow�dcy batalionu. Pokaza�em mu pismo dow�dcy armii, poprosi�em o przewiezienie do Tegucigalpy. Poczciwy ten cz�owiek da� mi samoch�d, ale kaza� czeka� do rana, bo tutaj drogi s� rozmok�e i g�rskie, id� kraw�dziami przepa�ci i noc� bez �wiate� nie da si� przejecha�. Dow�dca siedzia� w opuszczonej cha�upie i s�ucha� radia. Spiker czyta� kolejne komunikaty z frontu. Nast�pnie us�yszeli�my wiadomo��, �e szereg pa�stw na obu p�kulach chce rozpocz�� mediacje, aby po�o�y� kres wojnie mi�dzy Hondurasem i Salwadorem. W sprawie wojny zabra�y ju� g�os kraje Ameryki �aci�skiej, szereg kraj�w Europy i Azji. Oczekuje si�, �e w ka�dej chwili zajmie stanowisko Afryka. Spodziewany jest r�wnie� komunikat o stanowisku Australii i Oceanii. Zwraca uwag� milczenie Chin i z drugiej strony - Kanady. Milczenie Kanady t�umaczy si� tym, �e na froncie przebywa kanadyjski korespondent - Charles Meadows i Ottawa nie chcia�aby mu swoim o�wiadczeniem komplikowa� sytuacji i utrudnia� wykonanie niebezpiecznego zadania. Nast�pnie spiker przeczyta� wiadomo��, �e z przyl�dka Kennedy'ego wystrzelono rakiet� Apollo-11. Trzej astronauci, Armstrong, Aldrin i Collins, lec� na Ksi�yc. Cz�owiek przybli�a si� do gwiazd, otwiera nowe �wiaty, szybuje w bezkresach galaktyki. Ze wszystkich zak�tk�w ziemi nap�ywaj� do Huston gratulacje - informowa� spiker-ca�a ludzko�� cieszy si� z triumfu racjonalnej i precyzyjnej my�li. M�j �olnierz, zmordowany trudami dnia, drzema� w k�cie izby. O �wicie zbudzi�em go i powiedzia�em, �e jedziemy. Nieprzytomny ze snu i wyczerpania kierowca batalionowy odwi�zi nas jeepem do Tegucigalpy. �eby nie traci� czasu, pojechali�my prosto na poczt�. Tam, na po�yczonej maszynie, napisalem depesz�, kt�r� p�niej wydrukowa�y nasze gazety. Jose Malaga pu�ci� mi t� depesz� poza kolejno�ci� i bez cenzury wojskowej (zreszt� by�a napisana po polsku). Z frontu wracali moi koledzy. Ka�dy osobno, bo wszyscy pogubili si� na tym zakr�cie, gdzie wjechali�my w ogie� artyleryjski. Enrique Amado z Radio Mundo wpad� na patrol salwadorski, trzech ludzi z Guardia Rural. Jest to prywatna �andarmeria utrzymywana przez wielkich latyfundyst�w Salwadoru, a rekrutowana z elementu przest�pczego. Bardzo niebezpieczne typy. Kazali mu ustawi� si� do rozstrzelania. Enrique gra� na zw�ok�, d�ugo modli� si�, potem prosi�, �eby mu pozwolili za�atwi� potrzeb�. Tamci najwidoczniej lubowali si� widokiem cz�owieka w strachu. W ko�cu jeszcze raz kazali mu stan�� do rozstrzelania, ale wtedy z krzak�w sypn�ia seria, jeden z patrolu zwali� si� na ziemi�, a dw�ch innych wzi�li do niewoli. Wojna futbolowa trwa�a sto godzin. Jej ofiary: sze�� tysi�cy zabitych, kilkana�cie tysi�cy rannych. Oko�o pi��dziesi�ciu tysi�cy ludzi straci�o domy i ziemi�. Zniszczono wiele wiosek. W wyniku interwencji pa�stw Ameryki �aci�skiej oba kraje zaprzestaly dzia�a� wojennych, ale do dzisiaj na granicy Hondurasu i Salwadoru wybuchaj� zbrojne utarczki, gin� ludzie i p�on� wsie. Prawdziwa przyczyna tej wojny by�a nast�puj�ca: Salwador - najmniejszy kraj Ameryki �rodkowej, ma najwi�ksz� g�sto�� zaludnienia na kontynencie ameryka�skim (ponad 160 os�b na km kw.). Jest ciasno, tym bardziej �e wi�kszo�� ziemi znajduje si� w r�kach czternastu wielkich klan�w obszarniczych. M�wi si� nawet, �e Salwador jest w�asno�ci� czternastu rodzin. Tysi�c latyfundyst�w posiada dok�adnie dziesi�� razy wi�cej ziemi, ni� ma jej ��cznie sto tysi�cy ch�op�w. Dwie trzecie ludno�ci wiejskiej nie ma ziemi. Cz�� bezrolnej biedoty od lat emigrowa�a do Hondurasu, gdzie by�o du�o ziemi bezpa�skiej. Honduras ( 112 tys. km kw.) jest blisko sze�� razy wi�kszy od Salwadoru, ale posiada o po�ow� mniej ludno�ci (oko�o 2,5 miliona). By�a to emigracja cicha, nielegalna, ale latami tolerowana przez rz�d Hondurasu. Ch�opi z Salwadoru osiedlali si� w Hondurasie, zak�adali wsie i wiedli �ywot nieco lepszy ni� w swoim kraju. By�o ich 300 tysi�cy. W latach 60-tych zacz�y si� niepokoje w�r�d ch�opstwa Hondurasu, kt�re domaga�o si� ziemi. Rz�d uchwali� dekret o reformie rolnej. Poniewa� by� to rz�d oligarchiczny i uzale�niony od Stan�w Zjednoczonych, dekret nie przewidywa� ani podzia�u latyfundi�w, ani podzia�u ziem nale��cych do ameryka�skiego koncernu United Fruit, kt�ry na terenie Hondurasu posiada wielkie plantacje bananowe. Rz�d chcia� obdzieli� ch�op�w Hondurasu ziemi�, zajmowan� w tym pa�stwie przez ch�op�w Salwadoru. Oznacza�o to, �e 300 tysi�cy emigrant�w salwadorskich ma wr�ci� do swojego kraju, w kt�rym nie mieli nic. Oligarchiczny rz�d Salwadoru sprzeciwi� si� przyj�ciu tych ludzi, obawiaj�c si� ch�opskiej rewolucji. Rz�d Hondurasu nalega�, rz�d Salwadoru odmawia�. Stosunki mi�dzy obu krajami by�y napi�te. Po obu stronach granicy gazety prowadzi�y kampani� nienawi�ci, oszczerstw i wyzwisk. Wyzywali si� od hitlerowc�w, kar��w, pijak�w, sadyst�w, paj�k�w, agresor�w, z�odziei itd. Robili pogromy i palili sklepy. W tych okoliczno�ciach dosz�o do spotka� pi�karskich mi�dzy reprezentantami Hondurasu i Salwadoru. Decyduj�cy mecz odby� si� na neutralnym terenie, w Meksyku (wygra� Salwador 3:2). Kibic�w Hondurasu posadzono po jednej stronie stadionu, kibic�w Salwadoru - po drugiej, a po�rodku usiad�o pi�� tysi�cy policjant�w meksyka�skich uzbrojonych w t�gie pa�y. Pi�ka no�na pomog�a zaogni� jeszcze bardziej nastroje szowinizmu i histerii hurrapatriotycznej, tak potrzebne do rozp�tania wojny i wzmocnienia w�adzy oligarchii w obu krajach. Pierwszy zaatakowa� Salwador, kt�ry mia� znacznie silniejsz� armi� i liczy� na �atwe zwyci�stwo. Wojna zako�czy�a si� impasem. Granica pozosta�a ta sama. Jest to granica wytyczona na oko w buszu, w g�rzystym terenie, do kt�rego obie strony zg�aszaj� pretensje. Cz�� emigrant�w wr�ci�a do Salwadoru, cz�� nadal �yje w Hondurasie. Oba rz�dy by�y zadowolone z wojny, poniewa� przez kilka dni Honduras i Salwador zajmowa�y czo�owe miejsca w prasie �wiatowej i by�y obiektem zainteresowania mi�dzynarodowej opinii. Ma�e kraje z trzeciego, czwartego i dalszych �wiat�w maj� szanse wzbudzi� �ywsze zainteresowanie dopiero w�wczas, kiedy zdecyduj� si� na przelew krwi. Smutna to prawda, ale tak jest.