6153

Szczegóły
Tytuł 6153
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

6153 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 6153 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

6153 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

W�adys�aw Stanis�aw Reymont W g��biach Theodatos, Syryjczyk, niewolnik-lutnista mo�nego domu Klaudiusz�w, szed� chy�kiem, a za nim ci�gn�� szereg ruchomych cieni, kt�re bez szelestu prawie przesuwa�y si� ostro�nie wzd�u� cezarowych ogrod�w, po wzg�rzach usianych bia�ymi willami bogacz�w rzymskich. Noc by�a b�ogos�awiona: wiosenna, ksi�ycowa i cicha. Z ogrod�w bi� zapach kwitn�cych migda��w, a czasem krzyk pawi ostrym d�wi�kiem rozdar� cisz� lub ryk dzikich zwierz�t, zamkni�tych w klatkach, grzmia� g�ucho, gro�nie i d�ugo. - Cicho! - sykn�� Theodatos wychylaj�c si� na �rodek skalistej �cie�ki; szereg cieni sun�cych za nim rozla� si� w mroku muru otaczaj�cego ogrody w p�dach bluszcz�w i r� zwisaj�cych festonami i za trzonami pos�g�w bia�ych. Z daleka, od Tybru, w g��bi szaro�ci oddale� zamigota�y �wiate�ka i znikn�y, a natomiast jakie� nieuchwytne prawie drgania powietrza zwiastowa�y zbli�anie si� ludzi. Theodatos przy�o�y� ucho do ziemi. - Id�... to bracia... to chrze�cijanie... - poprawi� si� spiesznie, szepcz�c do dow�dcy zbrojnego oddzia�u, kt�ry sta� w cieniu. - Czy uderzym? - zapyta� tamten. - Nie. P�jdziecie za mn�, we�miemy wszystkich w katakumbach! Cicho! zaklinam, cicho! Zaraz tu b�d�. Cokolwiek us�yszycie, milczcie... nie zdrad�cie si�... - szepta� gor�czkowo. - A je�li nas wprowadzisz w zasadzk�... to... - ods�oni� p�aszcz i b�ysn�� nagim, kr�tkim mieczem. Theodatos nie odrzek� nic, usiad� w kuczki pod bia�ym pos�giem i czeka� spokojnie na ludzi id�cych z do�u, od Tybru, kt�rych kroki us�ysza� przed chwil�. Ukazali si� wkr�tce w ksi�ycowym �wietle, szli wolno pod g�r�, by�o ich trzech: trzech starc�w, w p�aszczach pasterskich z ko�lej sk�ry, bosych i n�dznych, podobnych z br�d zaniedbanych, z twarzy wychudzonych i z g��w �ysych do greckich cynik�w, wyk�adaj�cych swoj� filozofi� po szynkach gladiator�w i na Zatybrzu. - Baranek Bo�y! - szepn�� Theodatos przykl�kaj�c przed nimi; s�owo to by�o przywitaniem i znakiem, po kt�rym poznawali si� wierni. Starzec id�cy w �rodku, najwy�szy, wyci�gn�� nad nim r�k� i rzek� cicho: - B�ogos�awieni czuwaj�cy, albowiem ich jest kr�lestwo Baranka. - Czy wszyscy przeszli? - zapyta� kl�cz�cego jeden ze starc�w. - Wszyscy. Ja czuwam z braci� niekt�r�. Id�cie w pokoju. Starcy przeszli i znikn�li w cieniu czarnych cyprys�w rosn�cych przy drodze, a Theodatos zerwa� si� na nogi i d�ugo patrzy� za nimi, strwo�ony i przenikni�ty ciemn�, niewyt�umaczon� obaw�. Uderzy� miedzian� g�owni� kr�tkiego miecza w g�az i potem z cieni�w, za�om�w muru, z g�szcz�w przydro�nych wype�z�o mn�stwo postaci i zbli�a�o si� tak cicho, �e �aden miecz nie zad�wi�cza�. - S� ju� wszyscy. Najwy�szy ich kap�an teraz przeszed�. Za godzin� musimy by� tam! - powiedzia� Theodatos wskazuj�c odleg�e wzg�rza, kt�rych b��kitnawe czuby wychyla�y si� w blasku ksi�yca zza wodoci�g�w. Ruszono w milczeniu z najwi�ksz� ostro�no�ci�, bo sz�o o to, aby nikt nie spostrzeg� wyprawy i nie uprzedzi� zwierzyny, na jak� rozstawili sieci. Szli czas jaki� w cieniu akweduktu, kt�ry niby potworna stonoga, wsparta na tysi�cach pot�nych n�g, ci�gn�� si� po r�wninie. Cisza by�a taka, �e s�ycha� by�o be�kot wody we wn�trzu wodoci�gu i szmery kaktus�w, g�sto tutaj rosn�cych. Min�li ostro�nie jak�� �wi�tyni�, pod kt�rej kolumnad� b�yska�y �wiate�ka, i wolno skr�cili na wzg�rze, gdzie �rodkiem bieg�a ta odwieczna Regina Viarum, via Appia. Cicho�� taka ogromna le�a�a w powietrzu, �e s�ycha� by�o s�odkie pluski fontann niewidzialnych. Czasem przyt�umione odleg�o�ci� d�wi�ki flet�w i piszcza�ek zadrga�y w powietrzu i rozp�yn�y si� w ciszy deszczem szmer�w, a potem z p�l j�czmienia i bobu, obsypanego �niegiem kwiat�w, syka�y koniki i nawo�ywa�y si� przepi�rki. Szli pod wzg�rze winnicami, pod zielonymi dachami wina rozpi�tego, przez kt�re ksi�yc k�ad� cudowne, srebrne arabeski na ziemi�. Przewijali si� cicho jak duchy, nikt s�owa nie przem�wi�, nikt broni� nie szcz�kn��, nikt g�o�niej nie westchn��, a gdy wyszli na nagi grzbiet wzg�rza pe�nego g�az�w, do��w i rumowisk, ostro�no�� zdwoili jeszcze i przesuwali si� chy�kiem jak szereg widm, bo wszyscy mieli kaptury na g�owach i zbroje os�oni�te p�aszczami, �lizgali si� brzegami wielkich jam, dawnych kopal� kamienia, pozapadanych, znikali w za�omach, czo�gali si� na r�kach przez niebezpieczne, bo mocno o�wietlone przej�cia, a czasami pochyleni, na palcach przesuwali si� pod murami will, obok tratom podmiejskich, pe�nych ludzi i gwaru, lub ostrze�eni przeci�g�ym krzykiem pawia, jaki wydawa� Theodatos, wstrzymywali si� i zapadali, rozlewali si� w nocy bez �ladu. Theodatos, w blisko�ci wej�cia do starych �om�w, gdzie zbierali si� chrze�cijanie, coraz cz�ciej wstrzymywa� sw�j oddzia�, bo spotyka� w wiadomych tylko sobie miejscach rozstawione plac�wki wiernych, kt�rzy wobec sro��cego si� prze�ladowania i m�cze�stw, jakie na nich spada�y, bronili si� czujno�ci�. Odprawia� wszystkich jakoby z polecenia najwy�szego kap�ana, bo znany by� w ko�ach wiernych, jako jeden z naj�arliwszych przyjaci� Baranka i jako ten, kt�ry ju� przeszed� przez mamerty�skie wi�zienie i tortury. Theodatos przypomina� je sobie w tej chwili, jeszcze mia� niezagojone od pochodni rany na bokach, kt�re go tak piek�y, �e ciemna twarz Syryjczyka czyni�a si� szara z b�lu i ze wzruszenia, jakie nim ow�adn�o. Prowadzi� oddzia� wolno, coraz wolniej, czasem przystawa� i rozognionym wzrokiem wodzi� doko�a, jakby szukaj�c miejsca do ucieczki, ale wtedy w cieniach spostrzega� gro�n� twarz dow�dcy i pos�pne b�yski �renic �o�nierzy, kt�rzy go pilnowali. Weszli w ko�cu na via Appia i tam pod ogrodem jakiego� domu patrz�cego na Rzym, po�o�ony ni�ej, o�wietlonymi oknami, Theodatos przysiad�, a dow�dca oddzia�u zagwizda� w piszcza�k� i ruszy� naprz�d, �rodkiem drogi, nie kryj�c si�, a za nimi, z ogrod�w, z winnic, z niskich dom�w, spod portyk�w ma�ych �wi�ty� wynurza�a si� coraz wi�ksza ci�ba �o�nierstwa, ale ju� w szeregu wojennym. Szli cicho, ale pomimo to st�pania kilkuset ludzi po twardych taflach bazaltu, jakim by�a wy�o�ona via Appia, rozlega�y si� g�o�nym echem i budzi�y, bo z portyk�w dom�w zacz�y wychyla� si� czarne twarze niewolnik�w, niejedna zasuwa otwiera�a si� z okna i wygl�da�a z niego zdumiona twarz kwiryty, ale wtedy dziesi�tnicy, id�cy po bokach g��bokich szereg�w, b�yskali mieczami, a drzwi i zasuwy zamyka�y si� bez szelestu, a twarze blad�y w trwodze. W cieniu wielkich drzew, gdzie sta� pos�g i szemra�a fontanna, przystan�li na chwil�, zaszemra�y rozkazy i ca�y oddzia�, rozbity na d�ugie wst�gi, rozszed� si� i okr��y� szczyt wzg�rza, na kt�rym wpo�r�d strz�piastych sosen sta� niski, na p� rozwalony dom; tutaj by�o wej�cie do podziemi, znane tylko zdrajcy. Theodatos posun�� si� szybko do domku, ale w p� drogi przystan�� i spojrza� na Rzym, kt�ry z tej wysoko�ci by� widoczny jak wielki rozlew kamiennych czworok�t�w p�askich. Ksi�yc wznosi� si� wysoko, g�ry ton�y w bia�ej mgle, z kt�rej b�yska�y z�ocone dachy pa�ac�w: na lewo, daleko, nad Tybrem, za cezarowymi ogrodami rozci�ga�o si� morze mg�y, a bli�ej chaos dom�w i �wi�ty�, zlanych w jedn� bia�aw� mas� i powleczonych niebieskaw� posnow� ksi�ycowego �wiat�a. Patrzy� na miasto rozszerzonymi �renicami i dusza mu si� skurczy�a dzik� prawie rado�ci�, bo sobie przypomnia� obietnice Cezara, kt�ry za wydanie wej�� do katakumb i za wydanie chrze�cijan - dawa� mu wolno��, bogactwa i obywatelstwo rzymskie. Szybko przyst�pi� do domku i zastuka� um�wionym sposobem. - Baranek - powiedzia� g�o�no w otw�r, jaki by� w drzwiach. - Wejd� w pokoju! - odpowiedzia� mu g�os z wewn�trz. - Zacz�a si� ju� ofiara? - Pewnie, bo przed chwil� wszed� Anicjusz, b�dzie dzisiaj czyta� braciom list Paw�a - odpowiada� cz�owi&-< spokojnie, wr�czaj�c mu zapalony skr�t sznur�w oblepionych �ywic�. Theodatos wyci�gn�� r�k� po �wlatfo, ale r�wnoczesnie pchn�� szerokim mieczem w gard�o starca, kt�ry rozkrzy�owa� tylko r�ce i pad� na wznak, rz�a� chwal�, kopa� nogami, dar� paznokciami glin� pod�ogi i skona�. Trwa�o to wszystko chwil par�, po czym Syryjczyk wysz&d� przed dom, gdzie czeka� dow�dca. - Zejd� na d�. zobacz�, czy ju� s� wszyscy i zaraz dam zna�. - P�jd� z tob� - odpowiedzia� Rzymianin. - Jak chcesz, panie. Weszli na ma�y dziedzi�czyk ukryty za domem, pomi�dzy z�omami kamienia, zaros�y dzikim laurem i bluszczem, kt�ry si� czepia� dom�w. Pod jednym z takich z�om�w by�o wej�cie do katakumb, ale tak ukryte, tak przys�onione bluszczem i zieleni� i zatarasowane od�amami kamieni, �e nie wiedz�c o nim, niepodobie�stwem by�o je odnale��. Theodatos odwali� kamienie i zacz�� pierwszy schodzie po wydeptanych schodach, kutych w stwardnia�ym tufie; Rzymianin szed� za nim z obna�onym mieczem w pogotowiu. Ogarn�a ich g��boka noc i cicho�� grobu. St�ch�e a suche powietrze buchn�o z czelu�ci, z niesko�czonych czarnych gardzieli korytarz�w; z nieznanych g��bin, w kt�re si� zapu�cili, strach powia� na nich skrzyd�ami milczenia, ale Theodatos szed� �mia�o naprz�d dobrze znanymi korytarzami. kt�rymi tyle razy chodzi� s�ucha� opowiada� o dobrym Bogu, o Baranku, o wieczno�ci. Na tle tej nocy strasznej tli�y si� gdzieniegdzie, po niszach g��bokich, lampki oliwne i niby motyle trzepota�y z�otymi skrzyd�ami, wskazuj�c drog� wiernym. - Daleko jeszcze? - zapyta� Rzymianin cicho i l�kliwie, bo jego nieustraszone serce zacz�� przenika� strach zabobonny. - Daleko! - odpowiedzia� Thecdatos ws�uchuj�c si� w g�uche echo w�asnego g�osu, kt�re d�ugo brzmia�o. A potem na ka�dym rozstaju korytarzy, jakby umacniaj�c w�asn� dusz�, powtarza� sobie cicho: - Wolno��! Wolno��! I ci�kie brwi syryjskie opada�y mu na �renice, z kt�rych strzela�y b�yskawice rado�ci tak silnej, tak nag�ej, tak o�lepiaj�cej, �e przystawa� na chwil�, aby zebra� si�y, ale zaraz i�� musia�, bo Rzymianin uderza� go lekko mieczem po ramieniu i zimno szepta�: - Prowad�! Wi�c szed�, a gdy weszli na jaki� placyk wewn�trzny, z kt�rego rozchodzi� si� ca�y labirynt czarnych korytarzy, obejrza� si� za siebie. Rzymianin by� siny ze strachu i przera�onym wzrokiem wodzi� po �cianach, w kt�rych niby w szufladach, ozdobionych napisami i god�ami, le�a�y setki umar�ych i um�czonych chrze�cijan. Stan�li nieruchomo, bo z dali nieznanej, z tych g��bin otwieraj�cych setki czarnych paszczy, w tej ciszy �miertelnej rozbrzmia� s�abo odg�os �piew�w i d�wi�cza� tak strasznie i grobowo, �e pobledli �miertelnie; �piew ci�gn�� si� d�ugo i brzmia� jak ponura a senna lamentacja umar�ych, niby hymn grob�w. �piew umilk�, a oni jeszcze s�uchali, pe�ni przera�enia, tej ni eopowi odzianej ciszy, jaka zapanowa�a, przerywanej tylko trzaskiem i syczeniem �ywicznych sznur�w p�on�cych i szalonym rytmem serc i krwi. szumi�cej w skroniach. - Prowad� - sykn�� Rzymianin rzucaj�c si� naprz�d, bo wola� raczej �mier� ni� to uczucie strachu, jakie nim ow�ada�o coraz pot�niej. Poszli po�piesznie. Theodatos zapewnia�, i� niedaleko, i by�o niedaleko, ale i z nim dzia� si� zaczynano co� strasznego, zatrzymywa� si� co chwila, przeciera� oczy, utwierdza� si�, �e ma miecz przy boku. dotyka� si� �cian korytarzy, powtarza� sobie co chwila: wolno��! wolno�� - ale pomimo to mia� dusz� pe�n� coraz pot�niejszego przera�enia, a w jednej z kaplic, jakich by�o mn�stwo w katakumbach, d�ugo si� przygl�da� niedo��nemu malowid�u Chrystusa z barankiem na ramionach i potem pobieg� prawie do �wiate�, jakie ukaza�y si� w g��bi, i do g�os�w ludzkich, jakie wyra�nie s�ycha� by�o. Rzymianin pozosta� w cieniu, a on przysun�� si� do otworu, z kt�rego bucha�o �wiat�o, i zajrza� do wn�trza kaplicy. Starzec, kt�ry go b�ogos�awi� na drodze, siedzia� w po�rodku w bia�ej, egipskiej szacie kap�an�w i r�wnym a mocnym g�osem czyta�: - "B�ogos�awcie prze�laduj�cych was: b�ogos�awcie, a nie przeklinajcie". "Nie m�cijcie si� sami, albowiem: Mnie pomsta; ja oddam - m�wi Pan". "Nie daj si� zwyci�y� z�emu". Ale Theodatos rue s�ysza� nic i nic nie widzia�; oczy jego poci�gn�� Chrystus stoj�cy na o�tarzu, niezgrabny, barbarzy�ski pos�g polichromowany, kt�ry wyci�ga� r�ce na kaplic�, nad g�owy wiernych: ��te �wiat�o pochodni i lampek, wisz�cych na �cianach, o�wietla�o jego twarz chud�, dziwnie s�odk� i te r�ce d�ugie, b�ogos�awi�ce i przygarniaj�ce do siebie z mi�o�ci� ca�y ten t�um zas�uchanych w s�owa starca. Pochodnie dymi�y krwawymi smugami ku g�rze, do otworu, kt�rym wp�ywa�o powietrze, �wiat�a i mroki pe�za�y po nsgich. ziemistych �cianach, po mszach, po g�owach siwych starc�w, kobiet i dzieci, st�wa �wi�te rozchodzi�y si� jak szmer wch�aniany przez wszystkie dusze, czasem westchnienie zrywa�o si�. czasem p�acz mocny zatrz�s� piersiami, czasem kr�tki wstrz�saj�cy krzyk, zad�wi�cza�, gdy starzec wspomina� poleg�ych za wiar�, i znowu rozlewa�a si� cisza, tylko oczy braci bieg�y do twarzy s�odkiej Baranka, tylko g��wmy pe�ne stygmat�w przysz�ych m�cze�stw korzy�y si� przed nim i pochyla�y jak k�osy przed �e�cem pa�skim. Theodatos si� cofn��, bo poczu� na ramieniu miecz Rzymianina. odeszli w milczeniu kilka krok�w. - Pr�dzej, panie, pr�dzej. S� wszycsy, s� wszyscy, wszystkich rzuc� pod cezarowe nogi, wszystkich ci, panie, oddaj�, i kap�an�w, i braci, i neofit�w, wszystkich! Widzia�e�, panie, tam by� szlachetny Rufus, trybun! - be�kota� pr�dko, gor�czkowo, prayrie nieprzytomnie, ale Rzymianin nie odrzek� nic, podni�s� tylko sw�j skr�t �wiec�cy do g�ry, o�wietli� nim twarz Syryjczyka i plun�� w ni� ca�� wzgard�. Theodatos zacz�� biec spiesznie, ale gdy doszli do pierwszej rotundy, sk�d pe�z�y we wszystkie strony szyje korytarz�w, wzdrygn�� si� i rzuci� w ty�. Chrystus sta� z wyci�gni�tymi r�kami i patrzy� na niego. Syryjczyk rzuci� si� w drugi korytarz, bo zna� wszystkie wyj�cia i zacz�� przeciera� sobie oczy. Chrystus sta� z wyci�gni�tymi r�kami i patrzy� na niego s�odkim, jasnym wzrokiem. Syryjczyk stan��, fala strachu zala�a mu serce i zatrz�s�a nim tak mocno, �e przypar� si� do �ciany i sta� d�ugo z zamkni�tymi oczami, nie �miej�c si� poruszy�, nie �miej�c odetchn��... a� och�on�wszy obejrza� si� trwo�nie i jakby gnany przez furie, rzuci� si� w pierwszy lepszy korytarz, ale i tam - Chrystus sta� z wyci�gni�tymi r�kami, ja�niej�cy, olbrzymi i patrzy� na niego... Theodatos zawy� rykiem szale�stwa, rzuci� pochodni�, zwin�� si� -a k��bek ze strachu i o�lep�y, nieprzytomny powr�ci� do rotundy, rzuca� si� w przej�cia, cofa�, pe�za�, pada� na ziemi�, rani� o �ciany, wy� z bezsilno�ci i strachu, bo wsz�dzie Chrystus zagradza� mu drog�, wsz�dzie spotyka� t� ja�niej�c�, promienn�, otoczon� nimbem posta�, wsz�dzie widzia� wyci�gaj�ce si� do siebie r�ce, "wsz�dzie widzia� Jego twarz jasn�; wsz�dzie patrzy�y na niego jasne, przenikliwe, straszne oczy; wsz�dzie... wsz�dzie... Ob��kany, przys�oni� sobie giow� p�aszczem, zapomnia� o Rzymianinie, kt�ry pozosta� sam w tych strasznych g��biach, i krzycza� nieludzkim g�osem o zmi�owanie, ucieka� g�uchymi pustyniami podziemi, straciwszy �wiadomo��, gdzie biegnie, cc. si� z nim dzieje, gnany tylko szale�stwem, rozpacz� i echami krzyk�w, jakie za nim bieg�y, niby szumy �mierci lec�cej za nim. Chcia� wr�ci� do kaplicy, chcia� �ebra� zmi�owania, i�� nawet na m�k�, ale chocia� s�ysza� �piewy braci, chocia� widzia� ju� �wiat�a, chocia� czul, �e musz� by� niedaleko, trafi� nie m�g�, wyj�� nie m�g�, pozosta� nie m�g�... Wi�c w ostatniej m�ce, w najwy�szym napi�ciu strachu i rozpaczy, wyci�gn�� miecz i rzuci� si� z nim na to ja�niej�ce widmo z wyci�gni�tymi r�kami, kt�re mu wsz�dzie drog� zagradza�o; miecz przeszy� powietrze, a Syryjczyk ostatnimi w��knami czucia i �wiadomo�ci zrozumia�, �e go obejmuje dwoje wyci�gni�tych r�k i �e jaki� cichy g�os, g�os grobu i wieczno�ci rozleg� si� w nim: - Za swoj�, wolno�� chcesz sprzeda� wolno�� wszystkich, Theodatosie?... Cezar na pr�no tej nocy i nast�pnych oczekiwa� powrotu dow�dcy wi�ni�w i Theodatosa.