14942

Szczegóły
Tytuł 14942
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

14942 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 14942 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 14942 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

14942 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Wojciech Grygorowicz Gdzie asfalt jest równy… Serdecznej Koleżance Eli Jakś – mojej pierwszej nauczycielce jazdy na rolkach Rowerowcy pojawili się niespodziewanie. Wyjechali z przydrożnych krzaków, starając się zablokować mu przejazd. Jechał zbyt szybko i był za blisko, by zawrócić. Mógł wyhamować w piruecie, ale tamtym właśnie o to chodziło. Zamiast obrotu zrobił instynktownie jedyną słuszną rzecz w tej sytuacji – przyspieszył. Udało się, choć poczuł, jak stalowe zęby na błotnikach tamtych zawadziły o jego ochraniacze. Nie zwolnił, jechał ostro dalej. Przybrał „pozycję łyżwiarską”. Pochylony do przodu tułów, ręce złożone z tyłu, równy oddech, długie, wyuczone pociągnięcia. Byle nie stracić rytmu, nie dać się ponieść nerwom. Wiedział, że teraz ma przewagę. Był rozpędzony, a tamci dopiero nabierali prędkości. Zdawał sobie jednak sprawę, że odległość dzieląca go od kolarzy wkrótce zacznie topnieć. Na krótkim odcinku rolkarz był wprawdzie szybszy od rowerowca, ale i męczył się szybciej. Z żalem pomyślał o zostawionych na kwaterze pięciokółkowych szybkobieżnych szynach. Z nimi na pewno miałby znacznie większe szansę. Kątem oka, w zatkniętych na kasku lusterkach, dostrzegł prześladowców. Byli znacznie bliżej niż się spodziewał. On czuł już w nogach trzydzieści kilometrów patrolu, tamci byli wypoczęci. Co gorsza, droga wspinała się teraz pod górę, a podjazdy na rolkach zawsze były bardzo trudne i wyczerpujące. Ślepa droga. Jedyna szansa – pomyślał. Skręcił na następnym skrzyżowaniu. Teraz jechał w dół z wciąż rosnącą prędkością. To również nie było korzystne. Rolki były teraz znacznie mniej stabilne. Jeden fałszywy ruch, drobna nawet nierówność na asfalcie mogła w tej sytuacji spowodować upadek. Zjazd jednak szybko się skończył. Lekko tym zdekoncentrowany znów spojrzał w lusterko i omal nie stracił równowagi. Zdążył tylko dojrzeć, że tamci na obniżeniu nadrobili jeszcze kilkanaście metrów. Na szczęście wąwóz przecinający szosę był coraz bliżej. Starsi rolkarze opowiadali, że kiedyś obydwie strony drogi spięte były mostem. Dziś jednak jedynym wspomnieniem po tej budowli były dwa niepozorne pagórki sterczące z dna wąwozu. Zahamował w wariackim piruecie. Zazwyczaj, jadąc nawet pełną prędkością, potrafił zatrzymać się w miejscu. Tym razem szybkość była odrobinę za duża. W końcowej fazie ewolucji stracił równowagę i wylądował na dłoniach, uzbrojonych na szczęście w ochraniacze. Poderwał się błyskawicznie. Odblokował i wyrwał ruchomą szynę z kółkami z prawego buta, potem z lewego. Trzymając listwy w rękach ruszył biegiem w kierunku kamienistej, stromej ścieżki. Nie lubił tego. „Bez kółek jesteś jak inwalida bez nóg” – mówiło stare rolkarskie przysłowie. Wiedział jednak, że goniący go rowerowcy nie zaryzykują tak niebezpiecznego zjazdu. Będą musieli zahamować i zsiąść z rowerów, a potem sprowadzić je w dół wąwozu. Staną się znacznie wolniejsi od biegnącego bez obciążeń rolkarza. Zyska kilkadziesiąt metrów, a potem następne kilkadziesiąt, na równie stromym podejściu. Był już w połowie stoku, gdy do jego uszu, tak jak się spodziewał, doleciał pisk rowerowych opon. Spojrzał w górę i zaklął. Goniący go pojawili się na ścieżce bez rowerów. Tego nie przewidział. Rolkarze zawsze w żartach mówili o swych wrogach, jako o ludziach na stałe połączonych z rowerami. „Nigdy nie pozwól, by pogarda dla przeciwnika zwyciężyła w tobie nad zdrowym rozsądkiem” – przypomniał sobie powiedzenie Eli, pierwszej nauczycielki jazdy. Dopiero niedawno zrozumiał co znaczy ta rada, ale jeszcze nie zawsze się do niej stosował. Zatem przeciwnik ciągle miał przewagę. Rowerowcy nie mieli krępujących ruchy ochraniaczy, byli mniej zmęczeni, mniej obciążeni, a ich buty bardziej nadawały się do biegu. Wiedział, że go dogonią, zanim dobiegnie na tamtą stronę szosy i założy szyny. Nie na darmo był jednak zwiadowcą, i to jednym z lepszych. Nawet w beznadziejnej sytuacji nigdy nie wpadał w panikę. Dno wąwozu było w miarę równe i dość twarde. Nie zastanawiał się długo. Stanął na jednej nodze i wepchnął w zagłębienie buta, dotychczas trzymaną za pasem, listwę do jazdy terenowej. Ta miała tylko dwa koła: duże, bieżnikowane, szerokie. Następnie, stojąc na jednej rolce, wepchnął szynę w drugi but. Odepchnął się i ruszył z miejsca. Poszło dość lekko. Szybko nabrał prędkości. Za sobą usłyszał głośne, lecz niewyraźne przekleństwa. Było tam coś o połamanych nogach wsadzonych w dupę. W powietrzu zaświstało parę kamieni, a kilka cali od jego ramienia przeleciała pierzasta strzała. Po chwili jednak zwiadowcy biegiem skierowali się na zbocze. Wracają po rowery – pomyślał. – Zacięte bestie. Jeszcze raz przekalkulował swe szansę. Powrót na górę powinien zająć przeciwnikom trochę czasu, sprowadzenie bicykli w dół – niewiele mniej. Teraz powiększy odległość, jednak gdy rowerowcy ruszą w pościg, dystans zacznie maleć. Na bezdrożach rower również spisywał się lepiej niż rolki. Znów konieczna była zmiana taktyki. Na razie jednak jechał dnem parowu, równym tempem, które uznał za optymalne, co jakiś czas rzucając uważne spojrzenie w tył. Widział przeciwników – jak biegną pod górę, jak sprowadzają swe pojazdy. Widział, jak wsiadają na nie. Teraz – pomyślał. Wyhamował w miejscu. Wyrwał z butów terenowe szyny i pobiegł ku ścianom wąwozu. Były strome, lecz dawały nadzieję na bezpieczne wejście. Spojrzał na prześladowców. Dwóch kontynuowało jazdę wąwozem. Dwaj zawrócili na ścieżkę. Odcinają mi powrót na szosę – zrozumiał. Z uznaniem pokiwał głową. Dowódca wrogiego patrolu zdawał się zgadywać jego myśli. Mimo to dalej wspinał się po stromym zboczu. Piasek sypał się spod butów, a ręce z najwyższym trudem znajdowały oparcie. Po dłuższej chwili dotarł jednak do końca stromizny. Spojrzał w stronę asfaltowej drogi. Para kolarzy właśnie wsiadała na rowery. Ci na dole już go nie obchodzili. Wiedział, że nie wyprowadzą swych pojazdów po stromych ścianach. Na powrót wepchnął w buty terenowe listwy. Ruszył po skosie, oddalając się zarówno od asfaltowej drogi, jak i od wąwozu. Poprzednimi manewrami zyskał sporo, jakieś trzysta metrów. Jednak ciągle nie był pewien sukcesu. Nie znał dobrze tego terenu – oczywiście poza układem asfaltowych dróg – pamiętał tylko, że tutejsze bezdroża przecina sporo podobnych wzniesień. Jeśli nawet rowerowcy będą zyskiwać na płaskim, on będzie górą na każdym zejściu w dół i każdym stromym podejściu. Czy to jednak wystarczy? Wystarczyło. Już po drugim parowie wiedział, że wygrał. Gdy dotarł do kolejnej szosy i spojrzał do tyłu, nie zobaczył wroga. Byli albo daleko, albo po prostu zrezygnowali. Powtórnie wymienił w rolkarskich butach szyny i niespecjalnie się spiesząc, ruszył przed siebie. Po dwóch kilometrach spotkał pierwszy wysunięty patrol. Czarne mundury mówiły, że ma przed sobą niezbyt lubianą, a nawet trochę pogardzaną przez zwiadowców, formację porządkową. Tym razem przywitał „czarnych” bardzo życzliwie. Po ostatniej przygodzie nie liczył się kolor odzieży, ważne były jedynie rolki na ich nogach. Wymienił salut z dowódcą patrolu, poinformował go o wrogiej grupie i życzył udanej pracy. Szosa stała się szersza, a asfalt gładszy. Mimo zmęczenia zwiększył nieco prędkość. Chciał być jak najszybciej w domu. Czuł już nawet w ustach smak zimnego piwa z najgłębszych zakamarków podziemnych magazynów. Minął, już nie zatrzymując się, dwa kolejne patrole porządkowych i jedną nieco liczniejszą zieloną grupę szturmową. Wymienił pozdrowienia z pojedynczym, jadącym na akcję, zwiadowcą. Przejechał obok wysuniętych stałych posterunków. W końcu, po pokonaniu niewielkiego wzniesienia dojrzał w dolinie mury Miasta Rolkarzy. Dotarł do celu. * * * – Rowerowcy na drodze 32, osiem kilometrów od naszych stałych umocnień. Przełożony pokiwał głową po wysłuchaniu meldunku i zapytał: – Jak byli uzbrojeni? – Jak zwiadowcy dalekiego zasięgu, czyli prawie wcale. Jeden miał lekki łuk, panie eskadrowy – odpowiedział zwiadowca. – No tak... Powiedz mi, dlaczego manewrowałeś zamiast po prostu zwiewać? – Miałem na nogach czwórki. Region wydawał się bezpieczny – przyznał, spuszczając wzrok. – Ty durniu! – Eskadrowy uderzył pięścią w stół. – Życie ci niemiłe! – Kółka w piątkach mam już starte. Muszę je oszczędzać... – Życie masz jedno, kretynie, to je musisz oszczędzać! – jeszcze bardziej wpienił się dowódca. Chciał szybko coś odpowiedzieć na swoją obronę, ale w porę ugryzł się w język. Z eskadrowym lepiej nie dyskutować. – Tyle razy mówiłem, żebyście uważali – wydziwiał dalej tamten. – Jeśli się ma starte kółka, pisze się podanie o nowe. Wy jednak uparcie walczycie o te kilka punktów za oszczędzanie. Łożyska masz w porządku? – Tak jest, panie eskadrowy. – Masz tu kwit na komplet kółek do piątki. I bez dyskusji. Aha, jeszcze jedno. O wynikach zwiadu zamelduj w sztabie skrzydła, u generała. To nawet będzie ci po drodze. Wyszedł z budynku trochę zły. Gdyby wytrzymał jeszcze tydzień na starych kółkach, miałby dziesięć punktów do kolejnego awansu, a tak punkty odjechały w siną dal. Limit używalności, po przekroczeniu którego dostawało się premię za oszczędzanie, był zresztą bardzo wyśrubowany. Nawet ze swoim oszczędnym stylem jazdy nie zawsze go wypełniał. Gdyby chciał zdobyć owe wymarzone punkty, musiałby odbyć na czwórkach jeszcze dwa dodatkowe zwiady. Może jednak dowódca miał rację. Może rzeczywiście ryzykował za dużo. Przecież dziś ledwo uszedł z życiem. Odepchnął się i ruszył w kierunku pobliskich budynków sztabu. Ulice i place wewnątrz murów były równe i gładkie, on jednak nie lubił jazdy po zatłoczonym zazwyczaj mieście. Rolki były dla niego symbolem wolności i swobody, a uczuć tych doświadczał najpełniej, gdy jechał samotnie po pustej szosie. A jeśli asfalt był dobrej klasy i droga nie miała podjazdów, gdy kółka były nowe... Wtedy ogarniało go uczucie nieporównywalne z niczym innym. W takich momentach był po prostu szczęśliwy. Na placyku przed sztabem jak zwykle ćwiczyły dzieci. Kątem oka złowił pełne podziwu spojrzenia malców, które przerwały trening na widok oficera zwiadowcy. On z najniższego stopnia oficerskiego przestał być dumny już kilka dni po awansie. Jednak dla większego wrażenia, wyhamował w miejscu. Na widok piruetu jaki wykręcił, malcy wpadli w jeszcze większy zachwyt. On tymczasem spokojnie wyjął listwy z rolkarskich butów, po czym wymienił salut ze starszym grupy. Szybko wszedł na górę i zameldował się u adiutanta. I tu został sprowadzony na ziemię. Zwiadowca w stopniu kluczowego mógł imponować dzieciakom na placu ćwiczeń, ale nie adiutantowi generała. Zagryzł zęby, słysząc głupie docinki pod swym adresem. Adiutantowi, choć był młodym chłystkiem, lepiej było nie podpadać. Na szczęście szybko został wezwany do przełożonego. Dowódca zwiadowczego skrzydła miał podobno trzydzieści pięć lat, lecz gdy patrzyło się na mlecznobiałe włosy, na zmarszczki zdobiące twarz i na zniekształcony blizną policzek, można było mu równie dobrze dać i pięćdziesiąt. Zresztą nawet trzydziestka była dla rolkarza podeszłym wiekiem. Wiekiem, w którym można już odejść z czynnej służby i poświęcić się szkoleniu młodych lub czemuś innemu. Bardzo niewielu dożywało tego wieku, a ci co go osiągali i tak przeważnie zostawali w linii. Generał, mimo że już od pięciu lat nie musiał walczyć, ciągle był aktywnym zwiadowcą. I to jakim! Widział go niejednokrotnie na torach treningowych, jak rywalizował ze swymi adiutantami. Przybocznymi zostawali najlepsi młodzi rolkarze: szybcy, wytrzymali, o błyskawicznym refleksie. Przy generale byli jednak (jak kiedyś poetycznie wyraziła się Elka) tym, czym gwiazdy wobec księżyca. Mimo to wódz był uwielbiany zarówno przez nich, jak i przez wszystkich zwiadowców oraz innych rolkarzy, niezależnie od formacji w jakiej służyli. Generał wysłuchał meldunku. Zjechał go za nieprzestrzeganie regulaminu. Potem zaczął wypytywać dokładnie o szczegóły zwiadu. Gdy odpowiedział, przełożony zamyślił się na chwilę, pokiwał głową, po czym, patrząc na mapę na ścianie pokoju, mruknął jakby do samego siebie. – Już bardzo dawno zwiadowcy wroga nie zapuszczali się tak daleko. To może znaczyć tylko jedno. – Atak! – wypalił i zaraz zamilkł przestraszony. Generał jednak dalej kiwał głową, jakby nie słysząc nieregulaminowej odżywki podwładnego. – Do czego byłbyś zdolny, by ratować naszą społeczność? – zapytał go nagle. – Jestem gotowy na wszystko! – odpowiedział bez wahania. – Nawet gdyby to, co masz zrobić, było dla ciebie niezrozumiałe, albo... poniżające? Zawahał się na moment, lecz po chwili przytaknął skinieniem głowy. – Skoro tak, to będziesz musiał nauczyć się jeździć na rowerze. * * * Miejsce, gdzie trenował, osłonięte było przed wzrokiem ciekawskich wysokim murem. Nawet strzegący go wartownicy nie wiedzieli, co znajduje się za przeszkodą. Bardzo mu to odpowiadało. I to nie ze strachu, że inni będą widzieć jego nieporadność i śmiać się z upadków. Był to raczej lęk zboczeńca, który boi się, że jego słabość wyjdzie na jaw. Nie przeżyłby, gdyby ktoś zobaczył jego, rolkarza zwiadowcę, dotykającego, a co gorsza uczącego się jeździć na najbardziej znienawidzonej rzeczy świata. Gdy usłyszał, czego od niego oczekuje generał, odmówił gwałtownie, pałając świętym oburzeniem. Dowódca odczekał, aż wysapał swój gniew, przypomniał mu jego zobowiązanie, a potem wymienił wszystkie profity, jakie spotkają go po zakończeniu akcji. Zakazał mówić komukolwiek o tym, co usłyszał, i poprosił, by jeszcze raz przemyślał swoją decyzję. Opuścił kwaterę pełen wściekłości i poniżenia, ale zaczął się zastanawiać. Nominacja, stanowisko adiutanta i dowództwo eskadry. Czy może tym pogardzić? Zwłaszcza on? W awansie zawsze przeszkadzały mu indywidualizm i niechęć do dyscypliny. Wprawdzie dla zwiadowcy, który zazwyczaj walczył w pojedynkę, nie były to cechy najważniejsze, niemniej już dwa razy za jakąś głupią odżywkę do przełożonego kasowano mu punkty do zera. Do tego dochodziła jeszcze odpowiedzialność za losy rolkarskiej społeczności. Po dwóch dniach był już zdecydowany, a trzeciego pojechał powtórnie do sztabu skrzydła/Teraz trenował, lecz czuł się wyjątkowo podle. Nie cieszyły go pełne podziwu spojrzenia kolegów z oddziału, gdy na kwaterze opatrywał urazy po upadkach. Nie cieszył szacunek adiutantów, zmieszany z zawiścią, że to nie oni zostali wybrani do tajnej misji. Czuł strach, że wyda się, co teraz robi. Czuł obrzydzenie ilekroć dotykał znienawidzonego sprzętu. Po każdym treningu, jakby chcąc przekonać samego siebie, że dalej jest tym, kim był, długo jeździł na rolkach. Mimo to robił postępy, a nawet zaczął doceniać zalety dwu kółek. Myśl o wyższości roweru nad rolkami nie przyszła mu jednak do głowy. Jeśli pojawiała się – odpędzał ją jak wierzący w Boga bluźnierstwo. Czasem za parkanem pojawiał się generał, ale rzadko i tylko na chwilę, co wielce odpowiadało młodemu zwiadowcy. Po miesiącu dowódca został dłużej, pilnie obserwując jego trening. Kiedy wszystkie figury i ewolucje zostały już wykonane, podszedł do zmęczonego młodzieńca i rozkazał zameldować się w swojej kwaterze. * * * – Wspominałem ci, gdy zgłaszałeś się do misji, że będziesz musiał robić rzeczy niezrozumiałe i poniżające – powiedział przełożony, gdy tylko zjawił się w jego pokoju. – Czy dalej jesteś gotów to zrobić? Przytaknął; choć nie za bardzo wiedział, czy może zrobić coś jeszcze bardziej poniżającego od tego, co robił już teraz. – Jak myślisz, ilu żołnierzy jest w stanie wystawić nasza armia? – zapytał generał. – Sześciuset w oddziałach liniowych, ponad dwustu zwiadowców, pięciuset z, sił porządkowych i tysiąc pospolitego ruszenia – odpowiedział po dość długiej chwili. – Nawet trochę więcej – skorygował generał. – Razem z rezerwistami możemy liczyć na dwa i pół tysiąca. Czy wiesz, jakimi siłami dysponuje przeciwnik? Przecząco pokręcił głową. – Z raportów zwiadowców możemy wnioskować, że rowerowcy posiadają co najmniej dziesięciotysięczną armię. A zatem, gdy zaatakują, na jednego z nas przypadać będzie czterech wrogów – ze smutkiem rzekł generał. – Pokonamy ich – odpowiedział, choć nie zabrzmiało to tak pewnie, jak by tego chciał. Dziesięć tysięcy! Ta liczba robiła wrażenie. – Być może – westchnął tamten. – Ale nawet gdy odeprzemy atak, pozostaniemy w bardzo ciężkiej sytuacji. Czy wiesz, jak szybko wyczerpują się zapasy kółek? – A drzewa kauczukowe? – zapytał niepewnie. – Robimy wszystko, by przyjęły się w naszym klimacie. Być może kiedyś to się uda... Ale jeśli nawet... Kończą się łożyska, ochraniacze i wiele innych rzeczy. – Co zatem winniśmy zrobić? – zapytał lekko oszołomiony. Nigdy nie przypuszczał, że jest aż tak ciężko. – Czy słyszałeś o Mędrcu Rolkarzu? – pytaniem na pytanie odpowiedział generał. – Zresztą, po co pytam. Każdy o Nim słyszał. Zawsze, gdy byliśmy w sytuacji bez wyjścia, On znajdował rozwiązanie. Wystarczyło tylko wysłać posłańca na Świętą Górę. Czy wiesz, gdzie znajduje się Święta Góra? – Ponad dwieście kilometrów od naszych zachodnich granic. Dziś na terytorium wroga – odpowiedział i od razu coś zaczęło mu świtać. – Rozumiesz teraz, dlaczego kazałem ci uczyć się jazdy na rowerze. Pojedynczy zwiadowca, silna grupa, czy nawet cała nasza armia nigdy nie przedrze się pod Świętą Górę, ale rolkarz udający rowerowca ma szansę... – Mam się kryć przed wrogiem z tym, że jestem rolkarzem? To tak, jakby samemu stać się parszywym rowerowcem! – Oburzenie jego było tak wielkie, że zapomniał do kogo mówi i podniósł głos. – Rolkarzem nie zostajesz tylko dlatego, że jeździsz na rolkach – przerwał mu szybko generał, jakby bojąc się, że jego podwładny powie za dużo. – Ilu ludzi z naszej społeczności, pracujących na polach czy w warsztatach, nie miało rolek na nogach od miesięcy? Czy przez to przestali być rolkarzami? Mimo że nie ma już dla nich sprzętu, są nimi, bo poświęcają się dla nas, bo wykonują prace, bez których nie przetrwalibyśmy. A czy ty jesteś rolkarzem, skoro nie chcesz przyjąć tego poświęcenia? – Jestem gotów na wszystko, nawet na śmierć, ale nie na takie poniżenie... – Z twojej śmierci nasza społeczność nie będzie miała żadnego pożytku, a... jak to określiłeś „poniżenie”, może być ratunkiem dla nas wszystkich – powiedział generał i po jego słowach zapadła cisza. * * * Rolkarza Aikena znał tylko z widzenia. Należał jak on do elitarnej formacji zwiadowców, lecz z racji służby w różnych dywizjonach nigdy nie mieli okazji poznać się bliżej. Był trochę od niego starszy, mimo to jego pagony zdobiły tylko dwie belki, oznaczające podoficerski stopień patrolowego. Jak się okazało, trenował jazdę na rowerze jeszcze dłużej niż on. Generał rozmawiał z nimi długo, udzielał rad, wyjaśniał, często zadawał pytania. O dziwo, Aiken, widać bardzo dobrze obeznany ze zwyczajami wroga, odpowiadał pewnie i z dużym znawstwem. To, że dowódca więcej uwagi poświęca młodszemu stopniem koledze, denerwowało ambitnego oficera. Jednak ostatnia rozmowa, podczas której znów go poniosło, i ostra reprymenda generała spowodowały, że tym razem język i nerwy trzymał w ryzach. Mimo to zbuntował się, gdy generał kazał im przymierzyć mundury rowerowców. Nie chodziło o sam fakt dotknięcia znienawidzonego koloru i kroju. Po pouczeniu, jakie otrzymał, obiecał sobie, że będzie robić wszystko, by wykonać zadanie. Powodem jego sprzeciwu był raczej fakt, że bardziej ozdobny mundur ze złotymi gwiazdkami był przeznaczony dla Aikena, jemu zaś przypadł w udziale uniform znacznie skromniejszy, oznaczony tylko potrójną białą krokiewką. Generał jednak z uśmiechem wyjaśnił, że dowódcą ekspedycji będzie oczywiście on, jednak z racji większej znajomości obyczajów wroga pozorowanym wodzem musi być jego młodszy stopniem kolega. Potem obaj, już bez oporów, założyli mundury. Pasowały prawie idealnie i były bardzo wygodne, o wiele wygodniejsze niż ich rolkarskie zwiadowcze kurtki. Mimo to, zaraz po przymiarce kluczowy szybko i z wielką ulgą ściągnął wrogi ubiór. Sprawdzili dostarczoną broń. Tu żaden z nich nie miał obiekcji. Zdobyczny ekwipunek rowerowców cieszył się wśród rolkarzy wielkim wzięciem. Łuki, kusze i sztylety były zdecydowanie lepsze niż te produkowane w warsztatach miasta. Na koniec dopasowali plecaki i sakwy. – Jutro z rana wyruszacie – zakomunikował generał. Złowił ich zdziwione spojrzenia, po czym dodał: – Tak, już czas. Uderzą najprawdopodobniej w najbliższy piątek, więc to ostatni moment, kiedy może wam się udać. Jutro niedziela, a to dla wroga dzień odpoczynku. Zmniejszona ilość patroli i ogólnie mniejsza aktywność. – Przełożony zamilkł na chwilę. – Nie zaskoczą nas. Od jutra zaczynamy pogotowie bojowe. Możecie być jednak pewni, że na drodze, którą ruszycie, nie spotkacie żadnych naszych oddziałów. Skrzynie z waszym ekwipunkiem i rowerami znajdziecie sześć kilometrów od granic miasta. Udacie się tam na rolkach, a potem... Potem niech prowadzi was równy asfalt – dokończył generał. * * * Następnego dnia od rana padał deszcz. Jak każdy rolkarz, nie lubił takiej pogody. Rolki na mokrej nawierzchni były znacznie mniej stabilne, a łożyska wchłaniały wilgoć. Po każdym patrolu w deszczowej pogodzie trzeba było natychmiast rozmontować kółka i wysuszyć metalowe części, inaczej następnego dnia nadawały się tylko na śmietnik. Obaj wiedzieli, że teraz nie ma to znaczenia, ale byli przecież rolkarzami. I to rolkarzami z elitarnej formacji zwiadowców, a to zobowiązywało. Rozumieli, że w drodze nie będą w stanie wysuszyć łożysk i dlatego, gdy spotkali się w umówionym miejscu, obaj nie mieli na butach szyn z kółkami. Każdy z nich miał je oczywiście przy sobie, lecz szczelnie zawinięte w nieprzemakalny materiał. Stanęli przed sobą, zasalutowali, uśmiechnęli do siebie, potem pieszo ruszyli w kierunku krańców miasta, gdzie zaczynała się droga prowadząca ku granicy. Godzinę później byli już przy skrzyniach. Sprawdzili broń i pozostały sprzęt, przepakowali ekwipunek i dopiero na koniec – celowo zostawiając tą czynność na ostatnią chwilę – zdjęli i staranie złożyli swe mundury zwiadowców, a włożyli niebieskie uniformy wroga. Potem, starając się nie patrzeć na siebie, jakby chodziło o jakąś wstydliwą fizjologiczną czynność, wsiedli na bicykle. Nigdy nie próbował jeździć na rowerze po mokrej drodze. Jednak ze zdziwieniem stwierdził, że ten środek transportu znosi kaprysy pogody znacznie lepiej niż rolki. Szybko jednak przestał o tym myśleć. Wkraczali na graniczny pas ziemi niczyjej, a tu warunki jazdy znacznie się pogorszyły. Na te tereny nie zapuszczała się już formacja porządkowa, co od razu odbiło się na jakości asfaltu. Z nawierzchni wyzierały dziury, a ziemia i rośliny wdzierały się na pobocza szosy. Jednak i te niedogodności rowery wytrzymywały stosunkowo dobrze. Po jakimś czasie na powierzchni asfaltu pojawiły się ślady niedawnych napraw, a brzegi traktu znów były oznaczone pasem usypanego ze żwiru pobocza. Obaj wiedzieli co to oznacza – byli już po drugiej stronie granicy. – Panie kluczowy – odezwał się Aiken, zrównując się z jadącym na przedzie oficerem. – Teraz jesteśmy na terenie wroga i dobrze by było, byśmy zamienili się miejscami. Nie odpowiedział. Dał tylko znak głową, że się zgadza. Jednak jego towarzysz dalej jechał obok niego. – Jedziemy wprawdzie peryferiami z dala od ich głównych szlaków, jednak na pewno spotkamy rowerowe patrole. Wtedy proszę nic nie mówić i wykonywać wszystkie moje polecenia – dokończył patrolowy, zajmując pozycję na przedzie. Aiken nie mylił się, wkrótce zobaczyli dwójkę kolarzy, jadących w przeciwną stronę. Serce waliło mu jak młotem, gdy się zbliżali. Odruchowo sprawdził, czy lekka kusza i sztylety są w zasięgu ręki. Gdy wroga para była jakieś pięćdziesiąt kroków od nich, zatrzymała się niespodziewanie. – Hamuj! – krzyknął jego towarzysz. Zrobił to, ale niezbyt szybko i wyjechał przed „dowódcę”. – Ty gnojku! – ryknął na niego Aiken. – Jeszcze raz wystawisz przede mnie swą zapoconą dupę, to ci jaja wkręcę w łańcuch! Spurpurowiał z gniewu, jednak szybko zrozumiał w czym rzecz i wycofał rower. Jego towarzysz tymczasem podniósł rękę i wykonał skomplikowany salut. – Kim jesteście? – dobiegł ich z przeciwka wysoki głos. – A kto pyta? – odkrzyknął Aiken. – Porucznik Krank z ósmej kompanii drugiego pułku zwiadu. – Porucznik Astro, z grupy dalekiego rozpoznania – po tych słowach Aikena zapadła cisza. Cisza denerwująca i niepewna. – Jaki wynik zwiadu? – usłyszeli wreszcie. – W promieniu pięciu mil nie znajdziecie żadnego wielokółkowca, a inne wiadomości nie dla waszych uszu, poruczniku – zawołał Aiken. – OK, tak tylko pytałem. Połamania kół! – odkrzyknął ten z naprzeciwka. Zwiadowcy wroga minęli ich w następnej chwili. Młody oficer dostrzegł jednak na twarzach przejeżdżających rowerowców zdziwienie. – Wykryli, że coś jest nie tak? – zapytał Aikena, gdy patrolowa dwójka znikła w oddali, a jego towarzysz ze smutkiem pokiwał głową. – Zapewne tak – odpowiedział. – Te skórkojady zazwyczaj planują patrole. Ci wiedzieli, że są pierwszą grupą wysłaną na ten teren. Powołałem się wprawdzie na grupę dalekiego rozpoznania, która działa niezależnie, ale chyba nie do końca ich przekonałem. – I co teraz? – Nic. Ten patrol musi najpierw wykonać zadanie, a potem wrócić do bazy. Na pewno zameldują o podejrzanych zwiadowcach na granicy, ale nawet wtedy ich sztabowcy mogą uznać to za pomyłkę. Bo na to, że rolkarze mogli się za nich przebrać, chyba nie wpadną – dodał Aiken, uśmiechając się. – Zatem... nadal mamy szansę – raczej stwierdził niż zapytał i również się uśmiechnął. Wsiedli na rowery. Do końca dnia minęli jeszcze dwa patrole rowerowców. Jednak tym razem spotkania zakończyły się tylko milczącą wymianą salutów. Pod wieczór deszcz przestał padać, na zachodzie, zza rzedniejących chmur, wyjrzało słońce. – Niech pan patrzy! – zawołał Aiken, wskazując jakiś punkt na horyzoncie. Spojrzał w tamtą stronę. Choć widnokrąg okrywał już cień, ostatnie promienie wyraźnie oświetlały daleki punkt, zapewne znacznie wyższy niż otaczający go teren. – To Święta Góra – wyjaśnił jego towarzysz. * * * Drugiego dnia, gdy już się wydawało, że bez przeszkód dojadą do celu podróży, nagle wszystko zaczęło się psuć. Najpierw dogonił ich jadący w tę samą stronę co oni patrol wroga. Dowódca rowerowców był, niestety, wyższy stopniem od Aikena i okazał się wyjątkowo natrętny. Z początku długo wypytywał o cel ich jazdy. Rolkarz wił się i wykręcał jak mógł, zasłaniając tajemnicą i przysięgą, wtedy tamten zaproponował wspólną podróż. Jechali zatem razem. Jednak coś było nie w porządku. Młody oficer widział wyraźnie, jak ironiczne uśmieszki tamtych przechodzą w coraz większe zdziwienie, a potem zaniepokojenie. Spojrzał w kierunku swego towarzysza, a ten twierdząco skinął głową. Ręką przy kierownicy dyskretnie pokazał jeden palec. Zrozumiał. Pokazał dwa palce. Szczęknęła cięciwa jego kuszy. Z tej odległości nawet przy dużej prędkości strzał musiał być celny. Dowódca wrogiego patrolu bez jęku opadł na kierownicę pojazdu. Jego rower momentalnie stracił równowagę i wraz z martwym kolarzem przekoziołkował kilkakrotnie. Drugi z rowerowców błyskawicznie podniósł broń, lecz w tej samej chwili wystrzeliła kusza Aikena. – A niech rdza łożyska pożre – zaklął wściekle patrolowy, gdy zatrzymali rowery. – Teraz to naprawdę mamy kłopoty. – Dlaczego? Schowamy ciała i rowery – zaprotestował. – To nic nie da. Przeszukają całą trasę tego patrolu i szybko ich znajdą, a to miejsce odkryją od razu. Tego świństwa nie zmyjemy choćbyśmy mieli beczkę wody. – Wskazał na dwie czerwone kałuże wyłaniające się spod ciał martwych cyklistów. Zresztą to już bez znaczenia, niech pan spojrzy. Podniósł głowę. Z przeciwka nadjeżdżał kolejny patrol, tym razem trzyosobowy. – Pamiętaj. Nic nie mów – przypomniał Aiken. – A na mój znak strzelaj. Jego towarzysz postąpił kilkanaście kroków ku jadącym i energicznie zaczął machać rękami. Gdy podjechali podszedł jeszcze kawałek i udając przejętego, mówił coś szybko w stronę tamtych. Obrócony tyłem do niego i nie znający gwary wroga kluczowy, rozumiał co trzecie słowo. Po chwili jednak dowódca nowo przybyłych razem z Aikenem podeszli do ciał. – Nikogo nie widzieliśmy, oberwali naszymi bełtami, ale to ani chybi wychył wielokółkowców – teraz już wyraźnie rozumiał słowa patrolowego. – Żaden z nich nigdy nie zapuścił się tak daleko w nasze terytorium, poruczniku, już prędzej to porachunki między klanami, a tak przez ciekawość, z jakiej jednostki jesteście? – zapytał tamten. – Mówiłem już, że z grupy dalekiego rozpoznania, kapitanie. – A kurtki macie drugiego pułku zwiad... – zaczął dowódca tamtych, lecz już nie dokończył. To Aiken z najbliższej odległości chlasnął go sztyletami po szyi. W tym samym momencie kluczowy wystrzelił ze swojej kuszy. Cel był dość daleko, lecz on stał pewnie i nieruchomo. Drugi z rowerowców trafiony w klatkę piersiową osunął się na ziemię. Trzeci z kolarzy gwałtownie obrócił swój pojazd, szykując się do ucieczki. Aikenowi, nerwy najwyraźniej odmówiły posłuszeństwa. Miast wycelować, strzelił od razu i niedokładnie wymierzony pocisk chybił celu. – Goń go! – wrzasnął kluczowy, choć wiedział, że pościg nie ma sensu. Czy oni, dla których jazda na rowerze była dalej czymś nowym i egzotycznym, mieli szansę dogonić kogoś, kto w kierowaniu bicyklem szkolił się od czasu, gdy przestał raczkować? Przez moment pomyślał o leżących na dnie sakwy rolkach. Szybko jednak odrzucił ten pomysł. Zanim wydobyłby je z plecaka, zanim ustawiłby zapięcia, tamten byłby już daleko. Zrezygnowany podszedł dc roweru i ruszył za ścigającą się parą. Nie docenił jednak Aikena. Kilka kilometrów dalej napotkał go siedzącego na poboczu drogi. Kilkanaście metrów od niego leżało ciało rowerowca. Patrolowy dyszał ciężko, lecz na widok dowódcy uśmiechnął się i spróbował wstać. – Siedź Aiken – powstrzymał go kluczowy i też usiadł. – Domyślił się pan już? – zapytał jego towarzysz po długiej chwili milczenia. – Chyba tak... – zaczął niepewnie, by po chwili dokończyć: – Jesteś rowerowcem. – Byłem nim kilka lat temu – odpowiedział Aiken, patrząc gdzieś daleko przed siebie. – Musiałem uciekać. Klan, do którego należałem, został pokonany w walce o władzę, a ja miałem do wyboru zginąć lub przejechać granicę. Nie było wtedy wojny, może tylko wzajemna niechęć i pogarda, mogłem więc liczyć, że nie zostanę zabity. Miałem trochę szczęścia. Pierwszą osobą, którą spotkałem po waszej stronie, był generał, wtedy zresztą jeszcze skrzydłowy. To mądry człowiek, wiele mu zawdzięczam. To za jego sprawą stałem się jednym z was. Potem nastała wojna i okazało się, że mogę być bardzo przydatny. To, że ciągle walczycie mimo przewagi wroga, to też i moja zasługa. Młody rolkarz słuchał z coraz większym zdziwieniem. Gdyby jeszcze miesiąc temu ktoś powiedział mu, że już niedługo będzie jeździł na rowerze i bez wrogich zamiarów siedział w towarzystwie rowerowca, głosiciel takich rewelacji dostałby niechybnie w zęby. Dziś jednak wszystko wyglądało inaczej. Tak wiele się zmieniło... * * * W swoim krótkim życiu odbył już niejeden morderczy zwiad. Wielokrotnie sztywniejące nogi odmawiały posłuszeństwa, nieraz w krytycznych sytuacjach dosłownie zatykał go własny oddech. Teraz jednak, gdy krok za krokiem mozolnie wspinali się po stoku, musiał przyznać, że marsz pod górę jest najbardziej męczący. Nie było jakichś karkołomnych spiętrzeń ani przepaści. Zbocze Świętej Góry wznosiło się cały czas pod tym samym, dość stromym, ale całkowicie bezpiecznym kątem. Mimo to, po pół godzinie marszu miał wrażenie, że jeszcze kawałek, a wypluje płuca. Rowery ukryli wprawdzie u podnóża góry, ale nie zrezygnowali z plecaków. Nie dlatego, że nie mogli tego jednego dnia wytrzymać bez zapasów i ekwipunku. W plecakach były ich zwiadowcze mundury i rolki – jakże by mogli pokazać się Mędrcowi bez nich, lecz właśnie ów rolkarski ekwipunek teraz ciążył najbardziej. Wysiłek, jakiego doświadczali, był jednak dla młodego oficera niczym misterium; był pokutą za to, że stał się rowerowcem, a lejący się z niego pot działał jak oczyszczająca kąpiel. Dzięki temu z każdym krokiem w górę wchodził jakby na wyższy stopień wtajemniczenia, by w końcu dostąpić najważniejszego – spotkania z Mędrcem. Święta Góra nie miała szczytu. Z daleka wyglądała tak, jakby olbrzym, swym równie gigantycznym nożem, uciął jej czubek. Gdy stanęli na miejscu owego przecięcia, rolkarz wyobraził sobie dalszy ciąg poczynań wielkoluda, jak swą monstrualną łyżeczką wybiera środek obciętego przez siebie szczytu, a potem swym równie ogromnym kubkiem nalewa na dno wydrążonego otworu wodę. Na środku niecki błyszczało bowiem niewielkie jezioro. Powiedli wzrokiem po jego brzegach, szukając jakiejś chaty czy innych śladów obecności człowieka. Dno krateru było jednak całkowicie puste i dzikie. – Zdejmijmy rowerowskie mundury – zaproponował nagle Aiken. Skinął przyzwalająco głową. Ściągnęli niebieskie uniformy, po czym założyli wyjęte z plecaków swoje rolkarskie kurtki, na nogi – buty do jazdy, a za pasy zatknęli szyny z kółkami. Z nadzieją znów popatrzyli w dół, lecz dolina wydrążona w szczycie góry dalej była pusta i cicha. – Mędrcze Rolkarzu! – wykrzyknął nagle Aiken. Ściany krateru odbiły głos, lecz gdy przebrzmiało echo, znów zapanowała cisza. – Zakładamy kółka – rozkazał. Włożyli szyny dojazdy terenowej. Najpierw ostrożnie, jakby badając grunt, a potem z coraz większą szybkością, puścili się w dół dolinki. Niczym narciarze szusowali po zboczu. Omijali bądź przeskakiwali przeszkody, nabierali prędkości. Wysforował się nawet na kilkanaście metrów przed Aikena, jakby w tej szalonej i niebezpiecznej jeździe po nieznanym terenie chciał zrzucić resztki swego rowerowego pohańbienia. Zatrzymali się dopiero nad brzegami jeziorka. – Tam! – zawołał Aiken, wskazując kierunek. Spojrzał w tamtą stronę. Ściany doliny na wskazanym odcinku wznosiły się w górę niemal pionowo. Przez to, patrząc z brzegów krateru nie dostrzegli tego, ukrytego dodatkowo w skalnej niszy, miejsca. Była to niewielka jaskinia. Teraz, gdy patrzyli z dołu, jej czarny owal wyraźnie odcinał się od szarości skał. Ruszyli. Wkrótce natrafili na coś, co kiedyś musiało być ogródkiem. Obecnie jednak na grządkach i ścieżkach nie rosło nic, oprócz chwastów. Jedynie na stojących nieopodal kilku owocowych drzewkach zieleniły się niedojrzałe jeszcze owoce. Nie zatrzymując się, pojechali dalej. Wkrótce stanęli przed tajemniczym wejściem. Odczekali chwilę niepewni, co mają robić dalej. – Mędrcze Rolkarzu! – raczej niezbyt głośno krzyknął młody oficer do wnętrza pieczary, a po chwili powtórzył wołanie nieco mocniejszym głosem, lecz z czarnego otworu nadal nie dobiegał nawet najmniejszy szelest. – Wchodzimy do środka – zadecydował. Niepewnie postąpili kilka kroków. Wnętrze jaskini było ciemne, a podłoga nierówna. Po chwili jednak ich oczy przyzwyczaiły się i prawie równocześnie zobaczyli Go. Siedział zwrócony do nich bokiem za prostym drewnianym stołem, a długie siwe włosy zasłaniały Mu twarz. Odziany był w dobrze im znaną kurtkę rolkarza zwiadowcy z dystynkcjami dowódcy skrzydła na rękawach. Chciał ostrożnie podejść do niego, lecz Aiken go wyprzedził. Nim się zorientował, jego towarzysz był przy stole Mędrca. Nachylił się nad starcem i zamarł. W chwilę później odwrócił ku niemu twarz, poszarzałą od strachu i obrzydzenia. – Panie kluczowy... – zdołał wystękać. Nie dokończył zdania, gdyż nagle gwałtownie odwrócił głowę i zwymiotował tuż obok stołu. W tej samej chwili i on poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Twarz siedzącego pokrywała ciemnobrązowa wyschnięta skóra, ściśle przylegająca do powierzchni czaszki. Zniknęły wargi, odsłaniając na pół bezzębne dziąsła, zaś w miejscu oczu, które zdawały się w zamyśleniu wpatrywać w ścianę jaskini, ziały tylko puste oczodoły. Wystające spod munduru dłonie bardziej przypominały ptasie szpony niż ludzkie ręce. Nie było wątpliwości, Mędrzec Rolkarz nie żył już od co najmniej kilku miesięcy. Obrzydzenie minęło jednak równie szybko jak się pojawiło, wyparte i przytłumione przez żal, zawód i beznadzieję. A więc wszystko na nic. Na nic tygodnie nauki jazdy na znienawidzonym rowerze, na nic ofiara założenia munduru wroga, na nic niebezpieczna i ryzykowna wyprawa, na nic... – Tu coś jest napisane! – Głos Aikena przywołał go na powrót do rzeczywistości. Podszedł do stołu. Rzeczywiście, przed trupem starca leżała zapisana pożółkła kartka papieru. Podniósł ją szybkim ruchem i cofnął się o krok, jakby w obawie, że szponiaste dłonie chwycą go za nadgarstki i wydrą swoją własność. Już spokojniej, choć ciągle niepewnym krokiem, wyszedł przed jaskinię. Litery były nierówne i koślawe, ale mimo wszystko dość łatwe do odczytania. – Ja, skrzydłowy Laren, zwany też Mędrcem Rolkarzem – zaczął czytać na głos – kieruję te słowa do moich braci, którzy mnie znajdą. Przez wiele lat, odkąd zamieszkałem na szczycie Świętej Góry, służyłem wam moją wiedzą i doświadczeniem. I nawet dziś, gdy czas rady się skończył, nie zostawiam was, bracia, bez nadziei. Chcę dać wam coś, co cenniejsze jest niż wszystkie moje dotychczasowe nauki i rady. Chcę dać wam Dobrą Nowinę... – Co takiego? – przerwał mu stojący obok, jeszcze blady na twarzy Aiken. – Dobrą Nowinę – powtórzył głośniej, zły, że towarzysz ośmielił się przerwać czytanie tak ważnego listu. – Tak tu jest napisane. Nie przerywajcie mi więcej, patrolowy! – Przewrócił kartkę na drugą stronę i rozpoczął znowu: – Czy zastanawialiście się, moi bracia, co dzieje się z rolkarzem, gdy pada przeszyty strzałą wroga? Co staje się, gdy umiera w naszym mieście po chorobie lub od ran? Zapewne żaden z was, bracia moi, nigdy się nad tym nie zastanawiał, a jeśli nawet, to nie znajdował prawdy. Wiedzcie zatem, że jest kraina, gdzie asfalt jest równy i gładki. Gdzie rolki pędzą szybciej niż wiatr, kółka się nie ścierają, a upadek, jeśli się zdarza, nigdy nie jest bolesny. Wiem, że kraina ta istnieje, bo sam widziałem ją na własne oczy i wiem, że będę w niej, gdy wy, bracia moi, będziecie czytać ten list. Lecz zaprawdę powiadam wam, jeśli rolkarz nie wie o tej krainie lub gdy hardością swego umysłu nie wierzy w jej istnienie, może nie znaleźć po śmierci drogi do niej i zgubić się wśród bezmiaru przestrzeni. Zatem, bracia moi rolkarze, którzy przyszliście prosić mnie o radę – wasz trud nie poszedł na marne. Zanieście Dobrą Nowinę całej naszej społeczności, byśmy wszyscy mogli się spotkać w owej krainie. Wracajcie więc, bracia kochani, i niech was prowadzi równy asfalt. – To wszystko? – zapytał Aiken. * * * Schodzili ze Świętej Góry, znów ubrani w błękitne kurtki rowerowców. W milczeniu, lecz każdy z nich w myślach rozważał list Mędrca. Jakiż to piękny świat, owa kraina – myślał kluczowy. – Równa droga, szybka jazda. Bez obaw, że złamie się rękę lub kark, bez strachu o limit zużycia kółek, bez strachu o... – Wierzysz w to, co było napisane? – przerwał ciszę Aiken, gdy byli już u podnóża góry. Spojrzał na niego ze zdziwieniem, a gdy doszło do niego, że jego towarzysz wątpi, odezwał się głosem, jakim dowódca poucza podwładnego: – Przez dziesiątki lat nasi posłańcy udawali się na szczyt Świętej Góry, gdy wydawało się, że nadchodzi koniec i nie ma wyjścia, a Mędrzec Rolkarz zawsze znajdował rozwiązanie. Dlaczego zatem sądzisz, że teraz miałaby to być nieprawda? Wiem że jesteś jednym z nas, ale chwilami mam wrażenie, że w duchu myślisz jak rowerowiec. Prawdziwy rolkarz nigdy nie podważyłby słów Mędrca. – To, że kiedyś byłem kolarzem – spokojnie i bez gniewu odpowiedział Aiken – pozwala mi patrzeć obiektywnie. Bez ślepej wiary w przesądy. Do czego wy czasami nie jesteście zdolni. Właśnie dlatego jestem dla was tak przydatny. Posłuchaj zatem tego, co ja myślę o przesłaniu. – I nie czekając na odpowiedź, Aiken ciągnął dalej. – Ten człowiek przez lata żył w samotności, przez ostatnie miesiące zapewne chorował, może nawet stracił kontakt z rzeczywistością, biorąc swe sny za jawę, a ty bez zastrzeżeń ufasz w to, co On napisał. A gdybyś z kartki na szczycie góry odczytał tekst: „Nie ma nadziei. Poddajcie się rowerowcom i ocalcie życie”, albo jeszcze lepiej: „Popełnijcie wszyscy samobójstwo, bo opór nic nie da”? Czy wtedy też wierzyłbyś, że to prawda? Oficer milczał, a jego towarzysz kontynuował swój wywód. – A jeśli przesłanie, którego jesteś tak pewien, to prowokacja? Jeśli cykliści odkryli siedzibę Mędrca i sami podłożyli ten tekst? – To bez sensu! W jakim celu? – nie wytrzymał kluczowy. – Według mnie to całkiem prawdopodobne. Nie mogli napisać wprost: „Radzę wam, byście się poddali”, bo wzbudziłoby to podejrzenia nawet takiego fanatyka jak ty. Napisali więc coś, co może zaszkodzić nam w niezauważalny dla nas sposób. – Co może być szkodliwego w tym przesłaniu? – Właśnie chcę ci to powiedzieć. Do tej pory walczyliśmy o przetrwanie. O to, byśmy istnieli dalej. A co stanie się, gdy nasi poznają treść przesłania. Część zapewne nie uwierzy, ale większość... Zaczną pragnąć świata, gdzie spełnia się wszystko czego pragnie każdy rolkarz. Zaczną szukać śmierci... A powiedz sam, czy myśląc o śmierci a nie o zwycięstwie, można skutecznie walczyć. – To nieprawda, co mówisz. Właśnie z wiarą w ową krainę staniemy się bardziej odważni i przez to lepsi w walce. A ciebie, Aiken, żal mi. Popełniasz błąd, przed którym ostrzegał Mędrzec. Możesz nie znaleźć drogi do krainy... – Nie zamierzam szukać czegoś, co jest prowokacją wroga lub wizją obłąkanego starca. – A ty znowu swoje? No więc, dobrze. Wierzę w krainę, lecz uważam, że nawet gdyby nie była to prawda, ci którzy uwierzą będą odważniej si i przez to bardziej dla nas przydatni. Wkrótce sam przyznasz mi rację. Aiken przecząco pokręcił głową. Widać było, że nie został przekonany. Otworzył usta, by rzucić jakimś nowym argumentem, lecz w tej samej chwili zobaczył coś i zastygł z dość głupim wyrazem twarzy. – Nasze rowery! – wrzasnął, nagle odzyskując głos. Spojrzał we wskazanym kierunku i zamarł również. Ustęp skalny, pod którym schowali swe pojazdy, zawalił się, gruchocząc wszystko pod sobą. Rzucili się na ratunek, lecz niewiele już można było zrobić. Powyginane ramy i koła wydobytych bicykli przedstawiały żałosny widok. – Wrócimy na rolkach? – zaproponował nieśmiało Aiken, lecz kluczowy przecząco pokręcił głową. – Pierwszy patrol, jaki spotkamy, poderwie wszystkie ich siły w tym rejonie. Zresztą po tym jak narozrabialiśmy w drodze tutaj, już nas szukają. – Pojedziemy bezdrożami na „terenówkach”, będziemy jechać nocą – nie ustępował jego towarzysz. Zamyślił się, lecz po chwili znów zaprzeczył. – Znajdujemy się dwieście kilometrów od naszych granic, jadąc bezdrożami jeszcze nadłożymy drogi, a będziemy przecież znacznie wolniejsi. Nie zdążymy przed inwazją. – Może to i dobrze... – zaczął Aiken, lecz szybko zamilkł pod spojrzeniem swego dowódcy. Rolkarz stał przez chwilę nieruchomo, jakby przymierzając się do zwymyślania podwładnego, ale po chwili odezwał się głosem, w którym nie było nagany czy złości. – Aiken, byłeś jednym z nich wiele lat i znasz się zapewne na naprawach rowerów. – Tak, ale z tymi chyba już nic nie da się zrobić. Za dużo uszkodzeń. – Nawet gdybyś z dwu miał zrobić jeden? – Jeden? W miarę sprawny? Hmm... – Przyjrzał się wrakom. – Chyba dałbym radę, ale... – A zatem bierz się do pracy. Będę ci pomagał. Robota poszła dość gładko i po godzinie rower był gotowy. Aiken na próbę przejechał na nim kilkadziesiąt metrów, po czym, jakby z uznania dla samego siebie, pokiwał głową. – Prawie nie czuć różnicy – zawołał. – Dobrze. Teraz musimy pogadać – powiedział, patrząc patrolowemu w oczy. – Wiem, że jesteś przeciwny, by Dobra Nowina Mędrca ujrzała światło dzienne. Tylko nie zaprzeczaj, wiem, że tak jest! Ale chyba nie sądzisz, że ty jesteś wśród nas najmądrzejszy. Z wielkim uznaniem mówiłeś o generale. Weźmiesz list i oddasz go jemu. Niech zadecyduje, czy go ogłosić naszym braciom. – A pan, panie kluczowy? W odpowiedzi uśmiechnął się, popatrzył gdzieś daleko przed siebie i powiedział głosem mocnym i pewnym: – Ja zrobię wszystko, by rowerowcy mieli co innego do roboty. Ale nie martw się. Wierzę w Dobrą Nowinę. Cóż złego może mi się stać? Bierz zatem list i niech cię prowadzi... – zawahał się nagle. – Przysięgnij słowami Wielkiej Roty, że zrobisz tak, jak ci powiedziałem! Teraz z kolei zawahał się Aiken, ale trwało to tylko chwilę. Już po sekundzie uniósł wyprostowaną dłoń i rozpoczął świętą przysięgę wszystkich rolkarzy: – Ja, patrolowy Aiken, rolkarz zwiadowca, ślubuję, że rozkaz przełożonego wykonam, przed wrogiem nie zawrócę, na podjazdach się nie zatrzymam, na zjazdach przyspieszać będę, do celu drogi dojadę. I niech mnie wola moja prowadzi. – I równy asfalt – zakończył kluczowy. Teraz był pewien. Wiedział, że jego towarzysz, choć przeciwny Dobrej Nowinie, będzie posłuszny i odda generałowi list Mędrca. Słów Roty bowiem, jak głosiła legenda, nie złamano nigdy, odkąd człowiek pierwszy raz założył rolki. – Teraz jedź, a gdy spotkasz patrol, powiedz wrogowi, że widziałeś rolkarza. – Zasaluto

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!