14831

Szczegóły
Tytuł 14831
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14831 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14831 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14831 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wojciech Wiśniewski "Beata ma oczy brązowe" i inne opowiadania by "Wojciech Wiśniewski, Warszawa 2000 Wydanie IV, pierwsze w Wydawnictwie Literatura Projekt okładki i ilustracje: Aneta Krella-Moch ISBN 83-87080-55-1 Wydawnictwo Literatura, 2000 r. 90-731 Łódź, ul Wólczańska 19 tel./fax (0-42) 630-23-81, tel. 630-25-17 e-mail: [email protected] Druk: Zakład Poligrafii "FRAMAX" Sp. z o.o. 90-731 Łódź, ul. Wólczańska 19, tel./fax: (0-42) 830-23-79 *** Beata Ma Oczy Brązowe. Dla mnie dziewczyny mogłyby nie istnieć. Po prostu nie lubię ich. Dlaczego? Nie wiem. Może dlatego, że bywają takie grzeczne. A może dlatego, że mają zawsze tysiące tajemnic, że lepiej się uczą ode mnie. Nie będę się nad tym zastanawiał. Nie lubię ich i już. Zresztą nie tylko ja. Mógłbym na palcach jednej ręki wymienić chłopców z naszej klasy, którzy mają z dziewczętami wspólne sprawy. Zbyszek, przewodniczący klasy, jeżeli z nimi rozmawia, robi to na pewno tylko "z urzędu". "Plama" dokucza dziewczynom i robi im głupie kawały, bo lubi się wygłupiać, a na nas jego dowcipy nie robią już wrażenia. Kto jeszcze z nimi gada? No, "Krówka", ale ten podlizuje się wszystkim, byle tylko mieć z tego jakieś najmniejsze nawet korzyści. Dzięki tym uprzejmościom dziewczyny pożyczają "Krówce" książki, a wczoraj nawet widziałem, jak tłumaczyły mu zadanie z matmy. No i jeszcze "Lord". Ale ten chce być zawsze w stu procentach w porządku. A ponieważ wiecz- 5 nym tematem na godzinach wychowawczych jest niewłaściwy stosunek chłopców do dziewcząt, więc "Lord" utrzymuje z nimi stosunki dyplomatyczne, żeby przypadkiem jego nazwisko nie zostało wymienione w pogadance wychowawcy. ...że też mnie musiało to spotkać! Prawda, nie należę do najspokojniejszych, ale żeby posadzić mnie w jednej ławce z dziewczyną! Słowo daję, wolałbym wylecieć za drzwi, ba, nawet przyprowadzić do szkoły rodziców. Coś podobnego! Siedzę z dziewczyną! I tak ma być aż do odwołania. Ciekaw jestem, jak długo będę się tu męczył? Tydzień, dwa? A może zachorować? Ale jak to zrobić? Sprawa wcale nie jest taka prosta. No, będą mieli teraz w klasie temat do gadania - Jasiński siedzi z dziewczyną! - Jasiński, o czym ty myślisz?! Znowu nie uważasz na lekcji! Czytaj dalej - przerywa mi medytacje profesor. - Naturalnie nie mam przed sobą książki. Chcę ją ukradkiem wyciągnąć z teczki, ale widzę, że podsuwa mija moja sąsiadka, pokazując palcem, skąd trzeba zacząć czytać. Nie chcę skorzystać z tej uprzejmości. Od dziewczyny, ja? Wtem uprzytamniam sobie, że w ogóle nie mam podręcznika, łamię więc swoje żelazne zasady, nachylam się nad książką, zaczynam czytać. Książka leży teraz na środku ławki i korzystamy z niej oboje. Jej ręka przytrzymuje jedną stronę, moja drugą. 6 Nawet uważnie czytając, trudno powstrzymać się od zerkania w bok. Spojrzałem na nasze ręce. Zupełnie jak na plakacie: UŻYWAJ MYD1A, MYJCIE RĘCE PRZED JEDZENIEM, jej dioń jest czy- sta, paznokcie równo poobcinane. Moja łapa - straszna! Brudna, cała w atramentowych plamach. O paznokciach lepiej nie mówić: są połamane i przechowują olbrzymie zapasy czarnej ziemi. Nie chcę się do tego przyznać, ale jest mi trochę głupio. Powoli, żeby przypadkiem nie zauważyła, chowam ręce pod ławkę. Wieczorem próbuję doprowadzić ręce do jakiego takiego wyglądu. Pumeks i szczotka robią swoje. Najgorzej z paznokciami. Muszę prosić o pomoc starszą siostrę, która strasznie się dziwi, skąd naraz u mnie takie zainteresowanie własnymi rękami. Na szczęście nie wypytuje mnie o nic. Już leżąc w łóżku myślę, jak jutro będzie w szkole. Dzisiaj wybiegłem zaraz po lekcjach i nikt nie zdążył wyskoczyć z jakąś głupią uwagą. Ale jutro? Właściwie powinienem być jej wdzięczny za podsunięcie tej książki. Jak ona ma na imię? Beata. Dziwne imię. Ale równa dziewczyna. Równa dziewczyna? Gdzie tam! Dziewczyna nie może być równa. Zresztą, cóż ona mnie obchodzi. Mam ją w nosie. Beata - też imię! I po co ta pielęgnacja rąk?! A niech sobie myśli, że jestem brudas, no to co? Nie lubię dziewczyn. Zrobiłem to tylko dlatego, żeby... No, żeby mieć czyste ręce. 7 - A gdzie narzeczona? - krzyczy w moją stronę ten dureń "Plama", kiedy wchodzę do klasy. Zaczęło się. Na szczęście Beaty jeszcze nie ma. - No, nareszcie, Wojtek, znalazłeś się w odpowiednim towarzystwie! - tym razem "Lord" stara się być dowcipny. Jestem wściekły. Mam ochotę rzucić się na nich, ale wiem, że w takich wypadkach najlepiej nie zwracać uwagi na docinki. Siadam w ławce i spokojnie zaczynam czytać gazetę. Chłopcy jeszcze starają się mnie drażnić, ale po chwili każdy z nich czymś się zajął i idiotyczne pytania w stylu: "Czy Beata bardzo ci się podoba? A czy nie wolałbyś jednak siedzieć z Anetką?" - kończą się. Klasa zapełnia się powoli. Znad gazety widzę, że w naszej ławce siedzi już Beata. Naturalnie nic nie mówię, jakby koło mnie było powietrze. Rękę jednak trzymam dumnie na pulpicie. Może mi się wydaje, dokładnie jej się przecież nie przyglądam, ale Beata chyba uśmiecha się. Ja natomiast robię jedną z moich najbardziej ponurych min. A jednak życie w ławce bez kumpla jest straszne! Teraz, kiedy siedzę z Beatą, coraz częściej to odczuwam. Andrzej, którego musiałem opuścić, znał mnie doskonale. W lot się orientował, kiedy mi trzeba pomóc, i robił to znakomicie. Nie myślcie czasem, że tak genialnie podpowiadał. Wiedział po prostu, że jestem bardzo roztargniony. Wystarczyło jedno słowo i naprowadzał mnie zaraz na właściwy temat. Poza tym zamienialiśmy się 8 często naszymi drugimi śniadaniami, pożyczaliśmy sobie nawzajem pióra, ołówki. Mieliśmy tysiące tematów do obgadania. Zresztą, co ja wam będę opowiadał o Andrzeju. Wiecie sami: po prostu miałem obok siebie przyjaciela. A teraz - Beata. Nawet nie mam do kogo ust otworzyć. Ona ze mną też nie ma najlepszego życia. Kiedy mnie o coś pyta, odburkuję niezrozumiale pod nosem. Przecież nie mogę z nią rozmawiać, być dla niej miły, bo dopiero by zaczęli gadać! Już słyszę głosy "Plamy": "Ogłaszam! Państwo Wojciech i Beata Jasińscy postanowili się jednak nie rozwodzić!". Nie, wolę się męczyć, niż wysłuchiwać takich idiotyzmów. Ale właściwie wygłupia się i dokucza mnie i Beacie tylko kilku chłopaków. Reszta klasy i wszystkie dziewczęta wcale się z nas nie śmieją. Gdybym wreszcie zaczął rozmawiać z Beatą, byłoby mi dużo lepiej. Ona chyba jest miła. Ma przecież dużo przyjaciółek. I wiecie, nieraz tak z nudów przyglądam jej się z boku. Ma śliczne włosy. Długie, proste, opadają jej na ramiona, a zawijają się tylko troszeczkę przy samych końcach. I nie można tak od razu powiedzieć, jaki mają kolor. Są takie ciemno-jasne. A jak do klasy wpada słońce, to wydają się nawet troszeczkę rude -jak czekolada mleczna. Tylko nie myślcie czasem, że zmieniłem zdanie. Nadal nie lubię dziewczyn. Myślę tylko, że Beata jest chyba miła i niby dlaczego nie miałaby być moją koleżanką? Przecież siedzę z nią w jednej ławce. 9 Dzisiaj, po trzech tygodniach "zesłania" do Beaty, niedużo brakowało, a wszystko skończyłoby się zupełnie jak w dobrej bajce. Niestety, ma człowiek te zaćmienia umysłu nie tylko przy tablicy. Wywołano mnie dzisiaj na lekcji matematyki. Miałem rozwiązać nowe zadanie, które wczoraj zaczęliśmy przerabiać. Naturalnie wczoraj nie uważałem i zupełnie nie mogłem zorientować się, o co chodzi. Patrzyłem nieprzytomnie w tablicę i nic nie wiedziałem. Bezmyślnie czytałem cyfry, jakbym się ich chciał nauczyć na pamięć. Po paru minutach męczarni wróciłem do Beaty zarabiając już drugą w tym okresie dwóję. Sprawa wyglądała wcale nieróżowo. Na przerwie nie chciało mi się nawet wyjść z ławki. Patrzyłem w okno, jakby mnie interesowały gołębie kołujące po niebie. Naraz poczułem lekkie szturchnięcie i usłyszałem głos: - Wojtek, ty przecież kapujesz matmę, tylko zupełnie zapomniałeś, jak się do tego wziąć. Pokażę ci, o co chodzi. To jest naprawdę bardzo proste. Zatkało mnie. Beata chce mi pomóc? Właściwie powinienem jej podziękować, ale nie wiadomo dlaczego ryknąłem ordynarnie: - Nie bądź taką profesorką, mała! Dam sobie radę. To mi się tak jakoś samo powiedziało. Zaraz zrobiło mi się głupio i chciałem powiedzieć coś, co by ją udobruchało, ale było za późno. Beata wstała i wyszła z klasy. 10 Gryzłem się. W ciągu następnych dni Beata odpłacała mi pięknym za nadobne. Teraz ja byłem dla niej niewidoczny jak powietrze. Po dzwonku natychmiast wybiegała z ławki, jakbym był chory na zaraźliwą chorobę, i pędziła do koleżanek. Prowadzały się oplecione serdecznie rękoma, gadając jedna przez drugą i zaśmiewając się bez przerwy. Jak ciężko żyć bez kumpla. Musiałem się teraz mocno wziąć w garść, uważać pilnie na lekcjach, bo wobec stanu zimnej wojny między nami nie mogłem liczyć na żadną pomoc. I poza tym było mi wciąż głupio: przecież sam sobie byłem winien, przecież to ja wypowiedziałem Beacie wojnę. Dlaczego? Ale niebiosa były widać dla mnie łaskawe: ogłoszono wielką szkolną zabawę karnawałową. W sobotę dnia 18. V.br. o godz. 1600 w auli (sali gimnastycznej) odbędzie się Bilety do nabycia u kol. 5. Kobylińskiego ki. VIII a 11 Doznałem jakby olśnienia: przecież na takiej zabawie będę miał sto okazji do zawarcia pokoju z Beatą. Może nawet uda mi się powiedzieć, że ją przepraszam i że naprawdę chcę być jej kolegą. Nie przejmowałem się zupełnie minami moich kolegów, którzy nie chcieli mi wierzyć, że przyjdę na zabawę, a nawet, jeżeli zdążę się nauczyć, będę próbował tańczyć (bo dla nas miały być już prawdziwe tańce, a nie jakieś przebierania w bibułkowe kostiumy). - Co, Wojtek, będziesz tańczył? "Plama" krzyczał: "Babski król"!!! W szkole zapewniałem kolegów, że umiem znakomicie tańczyć, ale w domu sprawa zaczęła się bardzo komplikować. Przede wszystkim musiałem w zamian za naukę tańca podpisać straszne zobowiązanie czyszczenia roweru mojej siostry przez cały rok. Poza tym - według mojej siostry - okazałem się zupełnym beztalenciem w tej dziedzinie. Co prawda już po czterech dniach, kiedy odliczałem na głos: raz i dwa i raz, i dwa - nie plątały mi się nogi, siostra uważała jednak, że tego jeszcze długo nie będzie można nazwać tańcem. Na nieszczęście nasze lekcje musieliśmy skrócić do minimum, bo sąsiad z dołu już dwa razy robił potworne awantury. Groził nawet milicją za zakłócanie spokoju. Najbardziej było mi przykro, że o tych ofiarach nie wie ta, dla której to wszystko robiłem - Beata. 12 Termin zabawy zbliżał się nieubłaganie. Siostra orzekła, iż moje umiejętności tańca są już takie, że mogę ich spróbować. Naturalnie mowy nie ma o jakimś walcu czy fokstrocie. Jedynie tango i to bardzo powoli. Ostatnią noc przed zabawą prawie nie spałem. Nie tylko z powodu oczekujących mnie wrażeń, ale także z powodu spodni, które podłożyłem pod prześcieradło. Przepis na takie prasowanie dał mi Andrzej. Kazał wieczorem wewnętrzną stronę nogawek, przy kantach, obficie posmarować namoczonym mydłem. Potem włożyć na noc spodnie pod prześcieradło i spokojnie spać. Nie spałem więc w ogóle i czuwałem, aby spodnie leżały równo, tak jak je ułożyłem. Efekt przeszedł wszystkie oczekiwania. Spodnie całe zesztywniały. Kant wyglądał imponująco. Była niedziela i chciałem jeszcze rano poćwiczyć tango z siostrą. Orzekła jednak, że w dniu występu prób się nie robi. Powiedziała mi tylko, jak trzeba prosić do tańca i że po tańcu należy odprowadzić partnerkę na miejsce. Naturalnie kłaniałem się według zdania siostry za sztywno, ale była to nie moja wina, tylko spodni, które nie chciały się zginać. Nawet przed klasówką serce mi tak nie biło jak teraz, kiedy przestępowałem próg szkoły idąc na zabawę. Miałem w głowie wszystko genialnie ułożone: 1. Idę w stronę Beaty. 2. Kłaniam się Beacie. 3. Mówię: "Dzień dobry, Beato". 13 4. Zaczynam tańczyć z Beatą. 5. Przepraszam w czasie tańca Beatę. 6. Kończę taniec, odprowadzam ją na miejsce i przepraszam za wszystko... Ale jak to wyjdzie? W szatni nie spotkałem nikogo z kolegów. Powoli, oglądając się na wszystkie strony, szedłem do sali gimnastycznej. Beaty nigdzie nie było. Na sali, kolorowej od świateł przenikających przez bibułki, było prawie pusto. Orkiestra stroiła instrumenty, a po kątach stały grupki chłopców i dziewcząt. Dziewczęta zajęły prawą stronę sali, chłopcy lewą. Był już Andrzej. Naturalnie poszedłem w lewo. - No, Wojtek, jak spodnie? - zapytał Andrzej i złapał mnie za kolano. - Wyglądasz jak lord, taki prawdziwy, nie ten z naszej klasy - to miał być komplement, który powinien mnie podtrzymać na duchu. Uśmiechnąłem się i skierowałem rozmowę na temat, który mnie obecnie najbardziej interesował. - Andrzeju, widziałeś Beatę? - spytałem szeptem. - Jest. Zobacz. Tam. Obejrzałem się, naprawdę stała. Wyglądała ślicznie. Włosy podwiązane miała czerwoną opaską. W śnieżnobiałej bluzce i szkockiej spódnicy wyglądała zupełnie inaczej niż w klasie. Zresztą, była śliczna! Jej koleżanki musiały zauważyć, że nieprzytomnie się w nią wpatruję, bo zaczęły ją trącać i wskazywać na mnie. Uśmiechnęła się i lekko skinęła głową w moją stronę. U Uśmiechnąłem się także, zrobiłem nawet jakiś ukłon. Wszystko to razem musiało jednak wypaść strasznie, bo Andrzej spytał zaniepokojony: - Co ci się stało? Słabo ci, Wojtek? - Nie, nic. Po prostu pośliznąłem się... - Ale jesteś blady jak trup - upierał się Andrzej. - Nic mi nie jest - warknąłem. Orkiestra zagrała tango. Powiedziałem sobie: "Teraz albo nigdy". Odliczyłem do trzech i ruszyłem w stronę Beaty. Serce waliło mi jak młotem. Nagle zorientowałem się, że nikt prócz mnie w kierunku dziewcząt nie idzie, że jestem sam na środku sali. Gdybym mógł się zapaść pod podłogę! Niestety! Pozostały mi dwie ewentualności: albo nadal kontynuować bohatersko samotny rajd w stronę dziewcząt, albo odwrócić się o 90 stopni i uciec w stronę drzwi. Wybrałem to drugie. Na korytarzu puściłem się pędem do szatni. Już nigdy nie zdobędę się na to, aby ją przeprosić - myślałem rozpaczliwie chowając głowę w płaszcz. Tak się ośmieszyć przed Beatą, a wszystko miałem przecież świetnie ułożone. Ocknąłem się, gdy ktoś dotknął mego ramienia. - Co ci się stało? To był Andrzej. - Dlaczegoś zwiał? Tak ładnie wystartowałeś, tylko troszeczkę za wcześnie. Chodź, prawie wszyscy teraz tańczą! - A Beata? - zapytałem zrozpaczonym głosem. - Widziałem, że prosił ją jakiś obcy. 15 - Co, facet nie z naszej klasy?! - krzyknąłem oburzony i momentalnie wstąpiła we mnie chęć walki. Doprowadziłem do porządku potargane włosy i ruszyłem z Andrzejem na salę. Mówił prawdę, Beata tańczyła z jakimś obcym dryblasem, ale i tak nie miałem szans... orkiestra grała walca. Walca nie przerabiałem z siostrą... Zająłem jednak pozycję jak najbliższą miejsca, w którym przedtem stała Beata. Gdy skończyli, dryblas okazał się też wyuczonym tancerzem, bo odprowadził ją dokładnie w to miejsce, w którym przedtem stała. Niestety, musiałem przeżyć jeszcze fokstrota, do którego na moją prośbę poprosił Beatę świetnie tańczący Andrzej. Wreszcie orkiestra zagrała tango. Wystarczyły dosłownie trzy kroki i już byłem przy niej. Po raz pierwszy spojrzałem w jej oczy - były jeszcze ładniejsze niż włosy. Olbrzymie i brązowe. Zresztą, co to za porównanie! Naturalnie zapomniałem się ukłonić, ale ona wszystko zrozumiała. Zaczęliśmy tańczyć. Szło mi zupełnie dobrze. Dopiero kiedy przypomniałem sobie rady siostry i chciałem w myśli odliczać "raz i dwa i raz, i dwa", zacząłem Beatę bezlitośnie kopać. Była urocza. Po każdym kopnięciu się uśmiechała. Ślicznie się uśmiechała. Przestałem liczyć i pomogło, ale byłem strasznie zdenerwowany. Już wiedziałem na pewno, że nic nie powiem. Pomimo to byłem szczęśliwy - tańczyłem z Beatą. 16 Orkiestra grała bardzo krótko, w każdym razie mnie się tak zdawało. Odprowadziłem Beatę na miejsce, ukłoniłem się i próbowałem zacząć rozmowę. Ale udało mi się tylko wykrztusić dwa słowa: - Beata, przepraszam... Przez cały czas tej przemowy patrzyłem jej w oczy. Nigdy co prawda nikomu nie patrzyłem w oczy, ale takich brązowych jak ona na pewno nikt nie ma. I chociaż nic więcej nie wykrztusiłem z siebie, zrozumiałem, że wszystko będzie dobrze. Ja wiem, że mi nie uwierzycie, ale trudno, tak było. Potem Beata tańczyła ze mną nie tylko tango, ale i walca, i fokstrota. I nie kopałem jej więcej niż za pierwszym razem. Kiedy ubierałem się po zabawie w szatni, "Plama" syknął mi nad samym uchem tylko jedno słowo: - Zakochany! Nawet nie byłem na niego zły. Zakochany? Naprawdę nie wiem, na czym to polega. Zmieniłem tylko zdanie o dziewczętach. Bardzo dobrze, że istnieją. Niektóre z nich są bardzo miłe, a Beata jest fantastyczną, wspaniałą dziewczyną. W domu, pod melodię tanga, wyśpiewywałem bez przerwy te same słowa: "Beata ma oczy brązowe...". A następnego dnia posadzono mnie z powrotem w ławce z Andrzejem. ^'^>^ ie wiem, skąd mi się to wzięło. Czy przyszedłem już na świat taki ważny i zapatrzony w siebie? Czy byłem taki, kiedy mnie jeszcze wożono w wózeczku? A może zaczęło się to w przedszkolu? Nie, naprawdę nie pamiętam. W każdym razie w szkole wszyscy mnie dobrze znali, otrzymałem nawet odpowiednie przezwisko: "Prezes". Wydarzenie, o którym chcę tu opowiedzieć, wiąże się z tą cechą mojego charakteru. Na początku roku szkolnego przyszedł do szkoły nowy historyk. Właściwie, gdyby tak stanął wśród naszych maturzystów, to chyba nikt nie odróżniłby nauczyciela od uczniów. Taki był młody. Zdawało nam się, że przy nim będzie można spokojnie robić draki. Tymczasem okazało się, że nic z tego. Wierzcie mi, nie pierwszy rok chodzę przecież do budy, byłem już w trzech różnych szkołach, ale to był pierwszy nauczyciel, który potrafił tak opowiadać. Lekcje są bardzo różne. Na jednych patrzy się co chwila na zegarek w oczekiwaniu zbawczego dzwonka. N 21 Na innych dzwonek odzywa się niespodzianie, w najbardziej interesującej chwili. Na przykład na WF-ie, jak się gra w siatkę. I wyobraźcie sobie, że teraz irytował nas dzwonek nie na gimnastyce, tylko na historii. Ach, jak nasz nowy historyk mówił! Siedziało się na jego lekcjach, jak na pasjonującym kolorowym filmie. Nawet w mojej chaotycznej, wiecznie nie uczesanej głowie (zdaniem mamy) wiadomości zaczęły się układać. I daty też pamiętałem. Ostatnio przeżyliśmy śmierć Władysława Jagiełły w Gródku Jagiellońskim i oczekiwaliśmy nowego króla. Na tron wstąpił chłopak, młodszy od nas - dziesięcioletni Władysław. A nauczyciel zaproponował, żebyśmy zagrali trzyaktową sztukę o Warneńczyku. To, co się potem działo w klasie, też powinno przejść do historii. lak chyba wyglądał entuzjazm mieszczan krakowskich na widok nieletniego króla, gdy ten na czele wspaniałego orszaku rycerstwa polskiego wkraczał na Wawel. Słyszeliście ten ryk tłumu na stadionie, kiedy pada oczekiwany gol? U nas gola wprawdzie nie było, ale był entuzjazm. Ryk był też, co będę bujać. Grać chcieli wszyscy i jestem przekonany, że gdyby nie drobne trudności techniczne, można by zrobić z tego "Warneńczyka" serial telewizyjny. Kiedy w klasie ucichło na tyle, że można było spokojnie rozmawiać, trącił mnie w ramię sąsiad z ławki - Zenek. -Te, Prezes, ciekaw jestem, kto będzie królem? 22 Wzruszyłem ramionami i nie odpowiedziałem. Sprawa była jasna i prosta, nie było wątpliwości: królem mogłem być tylko ja. - No, co o tym myślisz, Prezes? - Zenek nie dawał mi spokoju. - Nic nie myślę, bo nie mam o czym myśleć. Król siedzi koło ciebie. Zenek spojrzał, jakby mnie pierwszy raz zobaczył i wycedził: - Królem może ty jesteś, ale... żołędnym. Chciałem go trzepnąć w ucho, ale się pohamowałem i zakończyłem tę próżną dyskusję, pokazując mu plecy w całej okazałości. Jeszcze tego samego dnia zebraliśmy się po lekcjach, aby przeczytać sztukę. Historyk zagaił chytrze: - Nie wszyscy dostaną rolę, ale dla wszystkich znajdzie się dosyć pracy w naszym teatrze. Potrzebne będą dekoracje, oświetlenie... jest mnóstwo roboty. Miny nam się trochę wydłużyły, bo wiadomo - co innego grać historyczną postać, a co innego paprać się farbami albo walić w patelnię. Akcja sztuki rozpoczynała się na Wawelu, gdzie dwie damy dworu opowiadały sobie o uroczystej koronacji króla. Oczywiście kobiece role czytały koleżanki. Nie wiem dlaczego, ale zaraz zaczęły się wygłupiać i czytać role piskliwymi głosikami. - Mówcie naturalniej, swobodniej - wołał historyk, ale to niewiele pomagało. Jedynie Romanowska przeczytała swoją kwestię po ludzku. 23 - O, posłuchajcie! ??? trzeba - ucieszył się profesor. Ucieszyłem się, że tę pochwałę otrzymała Romanowska, bo zawsze wydawała mi się bardzo sympatyczna i dosyć często na nią patrzyłem. Próba trwała, egzemplarz sztuki wędrował z rąk do rąk i każdy czytał jakiś fragment. W przerwach nauczyciel prosił o złożenie ukłonu, uroczyste przejście przez klasę i inne tego typu teatralne gesty i wygłupy. Nie miałem szczęścia. Trafiłem na monolog biskupa Oleśnickiego, który rozmyślał, jak wykiwać króla i stworzyć księstwo biskupie. Starałem się wyobrazić sobie, jak może się zachowywać biskup, ale nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Wypiąłem więc tylko dumnie pierś, zrobiłem odpowiednią, moim zdaniem, minę i czytałem. Po paru zdaniach historyk przerwał i poprosił, abym czytał wolniej i wyraźniej. Tego dnia nie rozstrzygnięto kto ma być królem ani kto wystąpi w pozostałych rolach. O ostatecznej decyzji historyka - autora sztuki i reżysera w jednej osobie, mieliśmy się dowiedzieć na najbliższej lekcji historii. W domu oświadczyłem spokojnie, ale z dumą: - Będę królem! Mama, która - zdaje mi się - już od dawna chciała wierzyć, że jestem genialnym dzieckiem, nie zdziwiła się, tylko zapytała rzeczowo: - Jakim królem, kochanie? - Warneńczykiem. Gramy taką sztukę w szkole. - Aha, no to usiądź do stołu i spokojnie mi wszystko opowiedz. 24 Zacząłem fantazjować: - Wszyscy uważali, że to rola tylko dla mnie. Nie mogłem odmówić. Co prawda, ginę, ale dopiero pod koniec trzeciego aktu. To najważniejsza rola... I bardzo trudna - dodałem po namyśle. -Trzeba będzie pomyśleć, w co cię ubrać - martwiła się na zapas mama. - Najgorzej z koroną - powiedziałem, jakby to była jedyna trudność. - Nie martw się, coś wykombinuję. Już widziałem siebie w gronostajowym płaszczu, z prawdziwą koroną na głowie, rozdającego ukłony w stronę szalejącej z zachwytu widowni. Ale tak naprawdę - nie miałem pojęcia, jaki powinien być ten król. Mogę się przyznać, że podczas następnej lekcji historii byłem trochę zdenerwowany. Jak zawsze nadrabiałem miną, udając, że jestem spokojny. Na początku nowy historyk powiedział: - Wszystkie role są ważne. Od każdego z was będzie zależało, jak wypadnie sztuka, obojętne, czy będzie królem, czy giermkiem. Zresztą obsada jest tymczasowa. Podczas prób może trzeba będzie wprowadzić zmiany. Tak. Wszystko zależy od was - i wyciągnął z górnej kieszeni marynarki karteczkę, która wyglądała niepozornie, jak bilet tramwajowy, a tyle znaczyła. Zaczął czytać: - Król Władysław: Mazurek. Zatkało mnie. Kto? Mazurek! Taki laluś bohaterskim królem?! Owszem, recytował jakieś wiersze na 25 ostatniej akademii. Ale gdyby mnie poproszono, mógłbym nie tylko recytować, ale nawet śpiewać, nie mówiąc już o grze na gitarze. Mazurek królem! Fatalna omyłka! A nauczyciel ciągnął dalej: - Biskup Oleśnicki: Skowroński. Matka króla: Romanowska. Poseł sułtana Murada Drugiego: Kurzela. Kardynał Cesarini: Skrzynecki. Potem wymienił doradców króla, rycerzy, wojewodów, damy dworu i wreszcie na samym końcu powiedział: - Giermek: Bogucki. Przepraszam, jeszcze się nie przedstawiłem; Bogucki to właśnie ja. Wszystkiego się mogłem spodziewać, ale nie tego. Giermek. Naturalnie, każda rola jest ważna. Owszem, prawie w każdym akcie jestem na scenie, wchodzę i wychodzę, ale raczej coś podaję, niż mówię. Miałem nadzieję, że wszystko się wyjaśni podczas prób. Zenek trącił mnie w ramię. Nie miałem ochoty gadać, ale on mówił cicho i serdecznie: - Nie martw się, Prezes, masz szansę awansu, możesz zostać na przykład... damą dworu. Każdy musiał przepisać swoją rolę. Ja przepisałem dwie: króla i giermka, z mocną wiarą, że nieporozumienie z obsadą szybko się wyjaśni. Tylko rola króla dla mnie się liczyła. Zacząłem myśleć, na kim mógłbym się wzorować. Niestety, mojego 26 ulubionego aktora Golasa jeszcze nigdy nie widziałem w roli króla. W telewizji szły same współczesne sztuki i filmy. Na szczęście w kinie wyświetlano "Hamleta". Co prawda rzecz działa się w Danii, ale występował tam król. Film okazał się długi - bite trzy godziny. Trochę nudny, a pod koniec same trupy, nie wyłączając króla i Hamleta. Czego się jednak nie robi dla sztuki. Postanowiłem pójść na film jeszcze ze trzy razy. Nie mogłem przecież liczyć na nikogo, sam musiałem pracować nad rolą. Przesiadywałem w łazience. Było to jedyne miejsce w domu, gdzie panował spokój i cisza, przerywana tylko bulgotaniem w rurach kanalizacyjnych. Duże lustro nadawało się świetnie do ćwiczeń mimicznych. Tylko mama mogła przepytywać mnie z roli. Starszy brat traktował mnie lekceważąco, a siedmioletnia siostra dopiero zaczynała czytać. Ojciec wracał z pracy zmęczony i marzył tylko o tym, żeby w spokoju przejrzeć gazetę lub posiedzieć przy telewizorze. Czasu miałem niewiele. Przez tydzień musieliśmy nauczyć się na pamięć ról. Wykorzystywałem więc każdą wolną chwilę na wkuwanie. Ojciec był niezadowolony, bo nie mógł wejść do łazienki. Siostra natomiast wykorzystywała tę sytuację i w ogóle nie chciała się myć. Pierwsze próby w szkole nie przyniosły żadnych zmian w obsadzie. Ale wciąż wierzyłem, że historyk naprawi swoją omyłkę. To, co wyrabiał Mazurek jako król, było beznadziejne. 27 Następnie rozpoczęły się próby sytuacyjne. Uczyliśmy się wszystkich wejść, ustalaliśmy, kto gdzie ma stać. Do mnie reżyser stale miał pretensje. - Bogucki, proszę cię, wejdź jeszcze raz. Nie jesteś najważniejszy na scenie. - Źle! Jeszcze raz. Nie tak sztywno. Co tak wypinasz pierś, pochyl się, nie zapominaj, że giermek to sługa. Kto jak kto, ale ja świetnie o tym wiedziałem. Szedłem więc do króla zamiatając prawie rękami podłogę. - Królu, matka śpieszy do ciebie. - No, teraz lepiej - zawyrokował nauczyciel. - Ale znów zapomniałeś o ukłonie. Stojąc u boku króla, musiałem uczestniczyć w scenie, która była dla mnie szczególnie przykra. Król był zmęczony i bolała go głowa. Romanowska, czyli królowa--matka, okładała mu głowę mokrymi ręcznikami, dając przy tym zbawienne rady. A te ręczniki podawałem ja. Zdradzę wam teraz moją największą tajemnicę, o której nikt nie wie. Romanowską koleżanki nazywały Biedronką. Nie była najładniejszą dziewczyną w klasie, nie najlepiej się uczyła, ale mnie się najbardziej podobała. Miała miłą i śmieszną, wiecznie uśmiechniętą twarz. Na wiosnę koło nosa i zielonych, dużych oczu Biedronki pokazywały się drobne, śliczne piegi. Może się to komuś zdawać dziwne, ale lubiłem te piegi. Wystarczyło spojrzeć na Biedronkę, aby sprawdzić, czy jest już wiosna. W scenie z ręcznikami Biedronka wzięła chusteczkę. Zwróciłem na to uwagę. 28 - To lipa! Jak prawdziwy teatr, to niech będą prawdziwe ręczniki. I to mokre! - dodałem. O dziwo, historyk przyznał mi rację. W te pędy poleciałem po ręcznik do umywalni. Zmoczyłem go solidnie pod kranem i powtarzając scenę, podałem Biedronce z niskim ukłonem. Lodowate strużki wody pociekły po królewskiej twarzy i królewskim karku. Władysław Warneńczyk zerwał mokry ręcznik z głowy, cisnął na podłogę i wrzasnął: - To jest świństwo! Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Triumfowałem. Mazurek był skompromitowany. Cóż to za aktor, który się nie umie opanować! Postanowiłem błyskawicznie wykorzystać sytuację. Podniosłem ręcznik i chciałem usiąść na opuszczonym przez Mazurka tronie, aby pokazać, jak tę scenę należy zagrać, kiedy usłyszałem głos Biedronki: - Odejdź, Bogucki, nie nadajesz się na króla. Jakby mnie kto tym mokrym ręcznikiem trzasnął w głowę... Żeby to historyk powiedział, ale Biedronka! Przecież starałem się być najlepszym giermkiem, jej giermkiem, a nie tego durnia Mazurka. Mimo odniesionej porażki nie zrezygnowałem z zamiaru odebrania Mazurkowi roli. Obrałem tylko inną metodę. Na próbach, udając roztargnionego, zaczynałem recytować partię króla, oczekując, że nareszcie wszyscy zrozumieją, kto powinien być Warneńczykiem. Przybierałem przy tym pozy w stylu Hamleta. 29 Poseł sułtana Murada Drugiego, Kurzela, zauważył to i zgasił mnie pierwszy: - Co się wygłupiasz, Prezes! Ale naprawdę zdenerwował mnie Mazurek. Słynny z unikania wszelkich sporów, zachowujący się zawsze jak neutralna Szwajcaria, tym razem powiedział zaczepnie: - Prezes, zdecyduj się, czy chcesz być giermkiem, czy suflerem? - Ty, dyplomata - odpowiedziałem natychmiast - król to jeszcze nie dyrektor teatru. - Proszę nie rozmawiać, cisza! - uciął historyk. Posmutniałem i po raz pierwszy zwątpiłem w swój wielki talent aktorski. Zauważył to Zenek, który w sztuce grał wojewodę, Jana z Tęczyna, i pokazywał się tylko raz na scenie. - Nie martw się tym królem, Prezes. Wystawimy konkurencyjną, dwuosobową sztukę pt. "Król i syn". W roli króla naturalnie wystąpisz ty. Jedyne co mogłem zrobić to wywołać incydent graniczny w naszej ławce. Bo Zenek - niby niewinne dziecię - zasłaniał usta książką, wpatrzony cały czas w profesora. Ale taki incydent kończył się prawie zawsze wyrzuceniem z klasy. Musiałem więc wysłuchać tych jego bredni. - No, więc kurtyna idzie w górę, a ty wjeżdżasz na koniu, w koronie na głowie. Ja padam do nóg. Twoich, nie konia, pytając: "Ojcze, chory jesteś?". Ty na to bole- 30 śnie jęczysz "Oj, bardzo, synu drogi...". No, to ja obejmuję nogi. Twoje, nie konia. Biję głową w strzemiona. Koń się płoszy, a ty ściągasz cugle i poprawiasz koronę na głowie. Znów pytam: "Czy bardzo jesteś chory, ojcze?". A ty: "Oj bardzo, bardzo jestem chory". A wtedy ja zwracam się zrozpaczony do publiczności: "Z powodu choroby ojca przedstawienie się nie odbędzie". Kurtyna, oklaski. Koń jeszcze bardziej spłoszony. Korona spada ci z głowy. Niestety, nie wytrzymałem. Był incydent graniczny. Jest jednak czasem sprawiedliwość na świecie. Obaj wylecieliśmy za drzwi. Wieczorem przed zaśnięciem wyobrażałem sobie różne rzeczy. Na przykład: Katastrofa tramwajowa. Nie ma na szczęście zabitych, ale jest bardzo wielu rannych. Mamy właśnie lekcję matematyki, a ja jestem przy tablicy. Wlatuje blady historyk z wiadomością, że Mazurek został ranny w katastrofie. A za tydzień premiera "Warneńczyka". Kto go zastąpi? Klasa w rozpaczy. Wtedy zmazuję z tablicy nie rozwiązane zadanie z matematyki i piszę dużymi literami: JA MOGĘ BYĆ KRÓLEM. Ogólna radość, wszyscy się cieszą. Albo inna historyjka. Premiera. Wszyscy bardzo zdenerwowani. Publiczność zajmuje miejsca. Mamy, tatusiowie, ciocie, babcie, wujkowie i ukochane młodsze lub starsze rodzeństwo. Król się spóźnia. Wszyscy już są, a jego nie ma. Nareszcie wbiega. Krzyczymy wszyscy na niego. Ale on nie może wydobyć głosu. Na kartce papieru pisze, że napił się zimnej lemoniady i dostał zapale- 31 nia gardła. Rozpacz. Przedstawienie trzeba odwołać. Kompromitacja. Wszyscy patrzą na niego wrogo - jak mógł pić lemoniadę! I wtedy ja ratuję Mazurka i cały teatr. Znam jego rolę. Ogólna radość. Szalony sukces "Warneńczyka" ze mną w roli głównej. Historyjki historyjkami, a dzień premiery się zbliża. Reżyser był wprawdzie coraz bardziej ze mnie zadowolony, nawet chwalił moje ukłony, ale o zmianie obsady nie wspominał. Zresztą chwalił także flegmatycznego Mazurka. Szukając rozpaczliwie sposobu, postanowiłem zorganizować w domu prywatne przedstawienie, które składałoby się z fragmentów sztuki o Warneńczyku. Naturalnie miałem wystąpić w roli króla przed publicznością, czyli całą rodziną. Jeżeli dobrze pójdzie - myślałem - zdobędę się na odwagę i pójdę do historyka. Powiem, że nauczyłem się roli króla i żeby pozwolił mi zagrać chociaż raz, a potem osądził, kto jest lepszy: ja czy Mazurek. Przedstawienie miało się odbyć w niedzielę wieczorem. Była to ostatnia niedziela przed premierą "Warneńczyka" w szkole. Ostatni moment, by zostać królem. Mój strój królewski był prawie gotów. Ciepłe, wełniane kalesony, których nie chciałem nosić w zimie, zostały ufarbowane na czarno. Do tego wkładałem srebrną kolczugę, niestety bez rękawów, zrobioną ze starej balowej sukni z lamy. Na kolczudze naszyty był duży, biały orzeł z kartonu. Na to narzucałem szeroką pelery- 32 nę z czerwonego pluszu, czyli narzutę z tapczanu, którą dostaliśmy od babci. O koronie nie było na razie mowy. Ale słyszałem rozmowę mamy z panią Zofią, która pracuje w telewizji. Zdaje się, że wszystko będzie dobrze, tylko mama chce mi zrobić niespodziankę. Kochana mama pomyślała o wszystkim i pożyczyła, nie wiem skąd, wiśniowe damskie kozaczki, które pasowały jak ulał. W tych wysokich butach, na podwyższonym nieco obcasie czułem się zupełnie jak kowboj. W niedzielę już od rana chciałem chodzić w tym pięknym stroju. Trzeba było jednak zrobić jeszcze poprawki, więc przebrałem się dopiero przed samym występem. Mama mi pomagała i gdy byłem gotowy, spytała nagle: - A co z koroną? Zrobiłem zmartwioną minę, ale wiedziałem, że w szafie jest jakieś tajemnicze pudło. - Zupełnie zapomniałam - ciągnęła mama. - No, co ci teraz włożyć na tę królewską głowę? Zamknij oczy. Usłyszałem skrzypnięcie szafy, szelest papieru i po chwili poczułem na głowie ciężką obręcz. - Jeszcze nie otwieraj oczu - zawołała mama i biorąc mnie za rękę poprowadziła do łazienki. - No, a teraz spójrz. Stałem przed największym lustrem w domu. Na głowie miałem prawdziwą koronę. Złotą, zrobioną z ciężkiej, grubej blachy. Zapomniałem, że nie jestem królem. Byłem szczęśliwy. 33 W pokoju zgasiłem górne światło. Na podłodze postawiłem lampę ojca, a światło skierowałem na kolorowy łowicki kilim. Rodzina była już w komplecie. Ojciec, jak zawsze zamyślony, siedział podparty w fotelu. Brat przyszedł tylko dlatego, bo poprosiła go o to mama. Najszczęśliwsza była Ania. Gdyby nie moje popisy, musiałaby już leżeć w łóżku. Stanąłem pod ścianą, złożyłem ukłon giermka (tak to już mi weszło w krew) i zacząłem recytować. Była to jedna z trudniejszych scen sztuki. Właśnie przyjechało poselstwo z Węgier ofiarowując mi tron. W zamian żądano, bym poślubił dużo ode mnie starszą wdowę po Alfredzie - Elżbietę, na co nie miałem ochoty. Ale biskup Oleśnicki usiłował mi wytłumaczyć, że powinienem to zrobić dla ojczyzny. Miotałem się więc w kącie pokoju niczym lew w klatce. Mówiłem dramatycznym głosem. Czy Ania się nie przestraszy... to takie nerwowe dziecko. Korona zsuwała mi się ciągle na czoło. Wymachiwałem rękoma i łapałem się za głowę, poprawiając przy tym koronę. Kiedy zamilkłem i ukryłem twarz w dłoniach, aby zaznaczyć dramatyczną rozterkę, usłyszałem chichot Ani, która piskliwie oznajmiła: - Ale on się wygłupia! Zaniemówiłem. Spojrzałem na publiczność. Wszyscy powstrzymywali śmiech. Nawet ojciec. Jedyna mama, widząc moją minę, prosiła: - No, mów dalej, Piotrek, dobrze ci idzie. 34 Ale ja już nie miałem ochoty. - Już późno, idę spać - powiedziałem i złożyłem głęboki ukłon giermka. Tak, to była klęska. Kładąc się spać postanowiłem nieodwołalnie, że nie wezmę udziału w przedstawieniu. W poniedziałek, idąc do szkoły, spotkałem Biedronkę. Zazwyczaj wychodziła z domu wcześniej, a ja w ostatniej chwili. Powinienem się ucieszyć, ale nie mogłem. W uszach dźwięczały mi jeszcze słowa Ani: "Ale on się wygłupia!". Biedronka opowiedziała, jaką wspaniałą suknię przygotowała jej mama. - Mam tylko jeden kłopot - ciągnęła Biedronka. - Kiedy przyjmujemy z królem poselstwo węgierskie, powinnam chyba mieć na głowie koronę. Jako królowa--matka. Co myślisz, Piotrek? Koronę?... Leży w szafie owinięta bibułką. Może trochę za duża dla Biedronki. Za to prawdziwa. Ale nie powiedziałem nic o tej koronie, tylko mruknąłem: - Nie będę grał. - Co? - Biedronka aż przystanęła. - Nie będę giermkiem. Tak postanowiłem i już. - Piotrek? Teraz? Na tydzień przed przedstawieniem? - Nie martw się. Historyk wyznaczy innego. Tej głupiej roli każdy się nauczy w jeden dzień. Biedronka przyjrzała mi się uważniej. - Wiem, o co ci chodzi. Chciałeś grać króla... - Chciałem czy nie chciałem, wszystko jedno. Teraz nie chcę być ani królem, ani giermkiem... 35 - Chcesz. I wszyscy będą się śmiać, żeś się obraził. - Niech się śmieją. - A najgorsze, że nic nie rozumiesz, Prezes! - wy-buchnęła nagle. - Historyk powiedział, że każda rola jest ważna. Każdy jest potrzebny. A ty się obrażasz. - Nie obrażam się. - To dlaczego nie chcesz grać? - Bo nie mam ochoty. - Nie rób takiego świństwa całej klasie. Nauczyłeś się roli giermka i jesteś dobry... -Nie wiem... - Nie wygłupiaj się! Lepiej pomyśl, skąd mam wytrzasnąć koronę. Popatrzyłem na Biedronkę. I nagle pomyślałem, że byłoby jej ładnie w koronie. - Chcesz? Będziesz miała koronę. Mam ją w domu. -Co ty! - Leży w szafie. Mama pożyczyła z telewizji. Prawdziwa. - Piotrek! - oczy Biedronki zaświeciły się. - Jesteś cudowny! Nadszedł dzień przedstawienia. Sala gimnastyczna zapełniała się powoli. Aktorzy byli jacyś niespokojni, podnieceni, mówili przyciszonymi głosami. Powtarzali role. Przyglądałem się kolegom i koleżankom. Charakteryzacja, peruki, kostiumy tak ich zmieniły, że niektórych z trudem rozpoznawałem. Nawet za sceną poruszali się dostojnie. Nie byli to ucznio- 36 wie VIII C, znalazłem się wśród biskupów, rycerzy i dworzan. Biedronkę poznałem od razu, chociaż zmieniła się bardzo. Pod sceniczną szminką zniknęły jej śliczne piegi. W pięknej, czarnej sukni do ziemi, z wysoko upiętymi włosami wydawała się Ofelią, ukochaną Hamleta. Na głowie miała koronę. Moją koronę. Kiedy rozsunięto kurtynę, schowany za dekoracjami patrzyłem na publiczność. Światło, które padało ze sceny, sięgało zaledwie pierwszych rzędów. Widzowie byli skupieni, poważni. Panowała zupełna cisza. Wchodziłem i schodziłem ze sceny jakbym był prawdziwym sługą króla. Byłem posłuszny władczemu głosowi Warneńczyka. Zupełnie zapomniałam, że to wciąż ten osioł Mazurek. Kiedy III akt się kończył, przynosiłem z pola walki wieść o śmierci króla. Zamiast wyjść na scenę, stałem i patrzyłem niewidzącymi oczyma, myśląc o nieszczęśliwym królu. Inspicjent wypchnął mnie prawie siłą. Wszedłem na scenę zgięty, jakby przytłoczony wieścią, którą miałem ogłosić. I wyobraźcie sobie, że ze zdenerwowania, wzruszenia zapomniałem roli. Cisza zapanowała na scenie i na sali. Sufler głośno podpowiedział: - Pod Warną, pod Warną... pod Warną morze krwi... Publiczność była wzruszona. W pierwszym rzędzie jakaś babcia podniosła chusteczkę do oczu. Moje dłu- 37 ¦ gie milczenie zrozumiano, jakby giermkowi zabrakło odwagi, aby ogłosić tę straszną wieść. Zacząłem powtarzać za suflerem: - Pod Warną morze krwi... I na tym koniec. Potem nie słyszałem nawet tego, co szeptał sufler. Wydusiłem z siebie tylko jedno słowo: -Król... W głowie szumiało mi ze zdenerwowania i rozpaczy. Łzy piekły pod powiekami, więc zakryłem twarz dłońmi. Niech się dzieje, co chce. Aktorzy zgromadzeni na scenie, widząc, że nic więcej już nie wykrztuszę, zaczęli kolejno w milczeniu zdejmować nakrycia z głów. Stałem na scenie ze spuszczoną głową. Po chwili zaczęły dochodzić do mnie oklaski, coraz głośniejsze, coraz mocniejsze. Zapadła kurtyna. Na scenę wpadła Biedronka i omal nie runęła jak długa, bo zaplątała się w sukni. - Piotrek, cudownie! - krzyknęła wzruszona. - Bogucki, dziękuję ci - odezwał się historyk. - To była najwspanialsza scena z całej sztuki. %fc^ ziewczynę zobaczyłem po raz pierwszy na uro-?? czystości, która odbywała się co roku o tej sa-l^r mej porze i były to potworne nudy. Odkąd sięgam pamięcią, chodziłem na imieniny ciotki i za każdym razem nudziłem się potwornie. Zresztą nie tylko ja. Nudzili się wszyscy, choć nikt z gości nie miał odwagi się do tego przyznać. Program imienin był z góry wiadomy. Nudzenie wstępne i oczekiwanie na zaproszenie do stołu. W tym czasie prowadziło się rozmowy o niedostatecznym zaopatrzeniu rynku w artykuły spożywcze. Temat główny -jak zdobyć szynkę. Potem ceremoniał jedzenia, pierwsze toasty. Część artystyczna: pieśń chóralna w wykonaniu wszystkich biesiadników - "sto lat, sto lat, niech żyje ciocia nam". Posądzałem mamę, że ciągnęła mnie tam specjalnie po to, bym służył jako żywa ilustracja do jej ulubionego tematu -jak wychowywać dzieci, a przecież chodzę już do pierwszej licealnej. 41 Zbliżały się imieniny u cioci. Matka już od tygodnia wysyłała mnie do fryzjera. Nie pomogły przemyślne uniki, nadprogramowa gorliwość w wynoszeniu śmieci i trzepaniu dywanów, powoływanie się na światową modę, przekonywanie, że każda oszczędność się opłaca. Nawet na fryzjerze. Matka była nieubłagana i miała jeden argument nie do odparcia: - Przecież z takimi długimi włosami nie pójdziesz ze mną do ciotki - mówiła. Ostatecznie skończyło się na tym, że zaprowadziła mnie do fryzjera, który obciął z takim trudem zapuszczone włosy. Miałem długie włosy, bo taka była moda. Prawie wszyscy chłopcy starali się mieć jak najdłuższe. W gruncie rzeczy czułem się dużo lepiej w ostrzyżonych na krótko. Z mniejszą ilością włosów na głowie wygodniej żyć. Ale nie byłem taką indywidualnością, żeby pozwolić sobie na robienie czegoś innego niż wszyscy. No, więc jestem już przykładnie ostrzyżony, kazano mi się wykąpać. Włożę najlepsze ubranie, białą koszulę. Nawet mam na tę okazję spinki od koszuli ojca, o których przy innych okazjach nie mógłbym nawet marzyć. Dostałem też kwiaty, które w odpowiednim momencie należało wręczyć cioci. Starych domów jak ten, w którym mieszkała ciotka, jest już coraz mniej w Warszawie. Za parę lat będą tamtędy chodziły wycieczki, żeby pokazać, jak niegdyś ludzie mieszkali. Była to stara czynszowa kamienica. Po 42 przejściu długiej bramy miało się wrażenie, że jest się na dnie głębokiej studni i zadzierając głowę, stwierdzało się z przyjemnością, że na górze jest jednak kawałek błękitnego nieba. We wnęce na klatce schodowej wśród zeschniętych teraz kwiatów królowała Matka Boska. Pachniało tam anyżkiem, trochę zupą pomidorową i -salą sztuki starożytnej w Muzeum Narodowym. Dopiero za progiem mieszkania ciotki zapachy stawały się konkretniejsze. Pachniało bigosem, kurzem i pastą do podłogi. Po wręczeniu kwiatów należało się przywitać ze wszystkimi. Zazwyczaj zbierało się tam około dwudziestu osób: inne ciotki, przyjaciele z pracy, babcia, znajomi, sąsiedzi, kuzyni. Na domiar złego trzeba było panie całować w rękę. Było to sprzeczne z moimi zasadami, i rok temu się zbuntowałem. Ale matka oznajmiła stanowczo: - Witaj się wszędzie, jak chcesz, ale u ciotki masz całować panie w rękę, bo inaczej powiedzą, że nie umiem cię wychować. Ustępowałem, ale pocałunki składałem tak mechanicznie, że przy końcu stołu o mało nie pocałowałem w rękę niewiele ode mnie starszej dziewczyny, i trzydziestoletniego wujka, który speszył się tym chyba bardziej ode mnie. Jedynie babcia nie wiadomo dlaczego była zachwycona i wołała głośno, przekrzykując resztę gości: - Ale ten Wojtek jest charmant, wykapany ojciec! 43 Co zdaje się miało oznaczać po francusku, że jestem czarujący i przejmuję maniery ojca. Zaczerwieniłem się jeszcze bardziej, zrobiło mi się gorąco. Urocze imieniny u cioci się zaczęły - pomyślałem i siadłem na tym samym miejscu co poprzedniego roku. Tym razem jednak naprzeciwko mnie siedziała nieznajoma dziewczyna. W pierwszej chwili, gdy wszedłem do pokoju, nie zwróciłem na nią uwagi, bo niczym się nie wyróżniała. Szczupła, wysoka, ale chyba nie wyższa ode mnie, miała pociągłą twarz i jasne niebieskie oczy, nie pasujące do rudawych włosów. Uczesana gładko, włosy miała ściągnięte w tak zwany koński ogon, i białą bluzkę z koronki - robiła wrażenie panny nie z tej epoki. Siedziała sztywno, ze skromnie spuszczonymi oczami, całkiem niepodobna do mojej sympatii z klasy - czarnej, krótko ostrzyżonej Zośki, która imponowała chłopcom, trenując w tym samym klubie co Szewińska. Zośka to była dziewczyna! A panienka siedząca naprzeciwko przypominała raczej porcelanową figurkę, których u cioci było pełno. Nie rozmawiałem z nią, bo i o czym moglibyśmy mówić. Bujałem myślami daleko od tej beznadziejnej imieninowej atmosfery. Tymczasem goście cały czas rozmawiali: - Ślicznie szanowna pani wygląda. Młodnieje nam pani z każdym rokiem. To były komplementy pod adresem cioci - soleni-zantki. 44 -Ależ, psuje mnie pan takimi komplementami, drogi Teodorze. - A stół aż się ugina. Imieniny u pani to zawsze wspaniała uczta. - Siadajcie, częstujcie się państwo, proszę... Siadaj tu, obok mnie, Helenko. Panie Teodorze, może majonezu, sama robiłam. Wojtusiu, dlaczego nie jesz sałatki? Coś taki markotny? - To pani siostrzeniec? Nie do wiary! Urosłeś kawalerze, w zeszłym roku ledwo cię było zza stołu widać, a dziś patrzcie, chłop pod wąsem... Istne delicje ta sałatka... Czuje się tu rączki pani gospodyni. - Helenko, z Wojtkiem chyba nie masz jak zwykle kłopotu? Jak zawsze grzeczny, no i świetnie ostrzyżony. Młody człowiek podobny do ludzi, a nie do tych, jak ich tam nazywają, hippisów. -Tak, tak, teraz młodzież boi się fryzjera - odezwało się naraz kilka głosów. Nie mogłem jak zwykle rzucić się na jedzenie, bo peszyła mnie obecność nieznajomej. Zachowywała się wytwornie, jakby była na przyjęciu w Urzędzie Rady Ministrów. Kroiła szynkę na kawałeczki, dodawała chrzanu lub musztardy i powoli, z godnością podnosiła do ust. Byłem głodny i nie odpowiadał mi taki system odżywiania; najchętniej posmarowałbym chleb grubo masłem, na to położył gruby plaster szynki i bez pomocy widelca, trzymając kromkę w ręku, po prostu bym jadł. 45 Zachowanie dziewczyny bardzo mi w tym przeszkadzało. Tak więc, mało że byłem śmiertelnie znudzony, to byłem pozbawiony jedynej atrakcji w postaci żarłocznego korzystania z obficie zastawionego stołu. W pewnym momencie usłyszałem z końca pokoju: - Aldona! Byłem pewien, że chodzi o nieznajomą. Aldona to trochę dziwne imię, ale nie zdziwiłbym się nawet, gdyby miała na imię Kunegunda. Ciotce usta się nie zamykały. - Jedz, jedz, Aldonko, jesteś taka mizerna. - Bo za mało je, ot co... Pyszności nalewka! Proponuję wypić zdrowie szanownej solenizantki. - Dziękuję, serdecznie dziękuję... -Aja słyszałem, że podobno panna Aldonka na fortepianie grywa... Posłuchałbym z przyjemnością... - Zagraj, Aldonka, skoro państwo proszą i oczekują twojego występu... -Ależ ciociu... - Zagraj, zagraj moje dziecko. Proszę państwa, ona jest taka muzykalna, ta mała... Sama z przyjemnością słucham, jak ćwiczy... Proszę mi wierzyć, jest niezwykle uzdolniona... - Wdała się w szanowną panią. Poproszę o majonez, już trzeci raz dobieram, jest wspaniały! - Służę. Przez ten koncert cały spektakl u cioci potrwa co najmniej pół godziny dłużej - pomyślałem, ale przynajmniej będę mógł zjeść spokojnie. 46 Dziewczyna zaczęła grać, a wśród znawców przy stole przeszedł