14907

Szczegóły
Tytuł 14907
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14907 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14907 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14907 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Roger Żelazny Mechaniczne serce Przełożył Wiesław Lipowski Opowiem wam o stworzeniu, które nazywa się Bork. Przyszło na świat w jądrze ginącego słońca, rzucone w teraźniejszość ze strumienia przeszłość – przyszłość, jako zanieczyszczenie czasu. Składało się z błota i aluminium, plastyku i pewnego ewolucyjnego destylatu wody morskiej. Krążyło, utrzymywane na pępowinie okoliczności, dopóki nie spadło odłączone siłą swej woli, o mniej więcej życie później, by spocząć na mieliznach świata, gdzie wszystko odchodzi umierać. Był to kawałek człowieka w nadmorskiej miejscowości nieopodal uzdrowiska wychodzącego z mody, jako że stało się kolonią eutanazji. Wybierzcie cokolwiek z powyższego, a może będziecie mieli rację. Szedł tego dnia brzegiem, szturchając widlastym, metalowym prętem przedmioty, które wyrzucił nocny sztorm: jakieś lśniące szczątki, przydatne wróżkom w ich czarodziejskiej pracowni, warte tam posiłku lub bryłki różu polerskiego dla jego gładszej połowy; purpurowy wodorost na słoną zupę rybną, którą tak polubił; guzik, muszelka, biały żeton z kasyna. Pieniły się fale i wiał silny wiatr. Niebo tworzyło szaroniebieską, skłębioną ścianę, pozbawioną rysunku ptasich sylwetek czy kolorowych reklam świetlnych. Zostawiał za sobą pooraną ścieżkę i pojedyncze ślady stopy, kiedy szedł, pobrzękując i klekocząc, przez wyblakłe piaski. Znalazł się blisko miejsca, gdzie w czasie swoich migracji zatrzymywały się przez kilka dni – najwyżej tydzień – lelki, przelotne ptaki o rozwidlonych ogonach. Już odleciały; wiele połaci plaży leżało jeszcze upstrzone ich odchodami zrudziałego koloru. Tam znów zobaczył dziewczynę, trzeci raz w ciągu trzech dni. Poprzednio próbowała do niego zagadać, zatrzymać go. Zignorował ją z wielu powodów. Jednak tym razem nie była sama. Stawała na nogi; ślady na piasku świadczyły o tym, że biegła i przewróciła się. Miała na sobie tę samą czerwoną Sukienkę, teraz podartą i brudną. Jej czarne włosy, krótko przycięte w gęstą grzywkę, były tylko trochę rozczochrane. Jakieś dziesięć metrów za dziewczyną widać było młodego mężczyznę z Centrum, który zmierzał w jej kierunku. Sunęła za nim jedna z rzadko spotykanych maszyn telekomunikacyjnych – wysokości około jednego metra, unosząca się w takiej też odległości od ziemi, kształtem przypominająca kręgiel. Srebrzysta, szlifowana i gruszkowata główka maszyny wydzielała światło, a jej trzy boczne osłony, cienkie niczym cynfolia, jak spódniczki baletnicy migocąc podnosiły się i opadały w rytmie niezależnym od wiatru. Słysząc go czy też widząc kątem oka, dziewczyna odwróciła się tyłem do prześladowców i powiedziała: – Pomóż mi. – Potem wymówiła nazwisko. Wahał się przez chwilę, chociaż ona takiej przerwy nie mogła dostrzec. W końcu ruszył w jej stronę i znów przystanął. Mężczyzna i wisząca w powietrzu maszyna również się zatrzymali. – O co chodzi? – spytał, a jego głos był miękki, niski i lekko melodyjny. – Oni chcą mnie zabrać – odpowiedziała. – No i co? – Ja nie chcę iść. – Ach, tak. Nie jesteś gotowa? – Tak, nie jestem gotowa. – A więc sprawa jest prosta. Nieporozumienie. Odwrócił się w stronę tamtych. – Nastąpiło nieporozumienie – powiedział. – Ona nie jest gotowa. – Nie twoja sprawa, Bork – odparł mężczyzna. – Tak postanowiło Centrum. – Zatem będzie musiało zmienić decyzję. Ona twierdzi, że nie jest gotowa. – Zabieraj się stąd, Bork. Mężczyzna ruszył naprzód, maszyna podążyła za nim. Bork uniósł do góry ręce, jedną z ciała, drugą z innych rzeczy. – Nie – odrzekł. – Zejdź z drogi – powiedział mężczyzna. – Przeszkadzasz. Bork zbliżył się powoli ku nim. Światła w maszynie zaczęły gasnąć. Jej osłony boczne opadły, runęła z trzaskiem na piasek i znieruchomiała. Mężczyzna zatrzymał się i cofnął o krok. – Będę musiał zawiadomić o tym... – Odejdź – powiedział Bork. Mężczyzna kiwnął głową, nachylił się, podniósł maszynę. Odwrócił się i nie oglądając się za siebie ruszył w głąb plaży, zabierając maszynę ze sobą. Bork opuścił ręce. – No, masz więcej czasu – powiedział do dziewczyny. Potem się oddalił, przeszukując skorupy muszelek i drewno wyrzucone przez fale na brzeg. Dziewczyna poszła za nim. – Oni tu wrócą – powiedziała. – Oczywiście. – Co wtedy zrobię? – Może już będziesz gotowa. Potrząsnęła głową i położyła dłoń na jego ludzkiej połowie. – Nie – powiedziała. – Nie będę gotowa. – Skąd wiesz już teraz? – Popełniłam błąd. Nie powinnam była nigdy znaleźć się tutaj. Przystanął i spojrzał na nią z uwagą. – Przykra sprawa – powiedział. – Radzę ci, idź i porozmawiaj z terapeutami z Centrum. Oni znajdą sposób, by cię przekonać, że spokój jest lepszy niż cierpienie. – Ciebie nigdy nie zdołali przekonać. – Ja jestem inny. Moja sytuacja jest nieporównywalna. – Nie chcę umierać. – A więc nie mogą cię zabrać. Warunkiem podstawowym jest odpowiedni nastrój. Dokładnie tak napisano w umowie – Paragraf Siedem. – Mogą popełnić omyłkę. Wydaje ci się, że oni są nieomylni? Kończą w krematorium, jak inni. – Są nadzwyczaj skrupulatni. Postąpili ze mną rzetelnie. – Wyłącznie dlatego, że w gruncie rzeczy jesteś nieśmiertelny. W twojej obecności zatrzymują się maszyny. Żaden człowiek nie może cię tknąć, chyba że tego zechcesz. A czy nie usiłowali cię załatwić w stanie braku gotowości? – W wyniku nieporozumienia. – Takiego jak moje? – Nie sądzę. Odstąpił od niej, idąc dalej plażą. – Charles Eliot Borkman! – zawołała. Znów to nazwisko. Zatrzymał się jeszcze raz, kreśląc swoim prętem kratki, wygrzebując rysunek w piasku. Następnie zapytał: – Dlaczego je wymówiłaś? – Tak się nazywasz, prawda? – Nie – odparł. – Tamten człowiek zginął w głębinach Kosmosu, gdy statek kosmiczny otrzymał niewłaściwe współrzędne i znalazł się blisko gwiazdy, która przeszła w stadium Novej. – To był bohater. Połowę swego ciała oddał płomieniom, kiedy szykował rakietę ewakuacyjną dla innych. I przeżył. – Najwyżej parę kawałków jego ciała. Nie więcej. – To była próba zamachu, prawda? – Kto wie? Wczorajsi politycy nie są warci papieru zmarnowanego na ich obietnice czy groźby. – On nie był tylko politykiem. To był mąż stanu, humanista. Jeden z nielicznych, jacy odchodzą pozostawiając więcej ludzi, którzy ich ubóstwiają, niż nienawidzą. Rozległ się jego zduszony śmiech. – Jesteś nader łaskawa. Ale nawet jeśli sprawa się tak przedstawia, to ostatnie słowo należało do mniejszości. Osobiście uważam, że on był w pewnym sensie łajdakiem. Jednakże z przyjemnością słyszę, że mówisz o nim w czasie przeszłym. – Sklecili cię tak dobrze, że mógłbyś istnieć wiecznie. Ponieważ ty zasługiwałeś na coś najlepszego. – Być może już to mam. Czego chcesz ode mnie? – Przybyłeś tu, by umrzeć, i zmieniłeś zdanie... – To nie tak. Ja po prostu wcale tego nie planowałem na modłę Paragrafu Siódmego. Żeby mieć spokój... – Ja też nie. Ale nie potrafię, tak jak ty, przekonać o tym Centrum. – Może gdybym był tam z tobą i porozmawiał z nimi... – Nie – odparła. – Zgadzaliby się, dopóki ty byłbyś w to zaangażowany, nie dłużej. Takich jak my nazywają tam symulantami życia i w ogóle się z nimi nie liczą. Nie mogłabym im ufać tak jak ty, pozbawiona swojego własnego pancerza. – No więc co chcesz, żebym zrobił... dziewczyno? – Nora. Na imię mam Nora. Broń mnie, tego chcę. Mieszkasz niedaleko stąd, pozwól mi przenieść się do ciebie. Nie daj im się zbliżyć do mnie. Grzebał w piasku, zacierając rysunek. – Jesteś pewna, że właśnie tego chcesz? – Tak. Tak, jestem pewna. – W porządku. Zatem możesz iść ze mną. Tak więc Nora zamieszkała z Borkiem w jego domku nad morzem. W ciągu następnych tygodni, za każdym razem, kiedy zjawiali się przedstawiciele Centrum, Bork nakazywał im natychmiast odejść, co też robili. W końcu przestali przychodzić. We dnie przemierzała z nim brzeg morza i pomagała zbierać drewno, ponieważ lubiła spędzać wieczory przy ogniu. A chociaż ciepło i zimno dawno już nie miały dla niego znaczenia, przyszedł czas, że i on polubił blask płomieni. A podczas wspólnych spacerów grzebał w ociekających wodą stertach śmieci przynoszonych przez morze i przewracał kamienie, żeby zobaczyć, co jest pod spodem. – Boże! Czego ty tam szukasz? – pytała wstrzymując oddech i odwracając się ze wstrętem. – Nie wiem – śmiał się. – Kamienia? Liścia? Drzwi? Czegoś ładnego. Tego szukam. – Chodźmy zobaczyć, co jest w rozlewiskach. Tam jest przynajmniej czysto. – Zgoda – odpowiadał. Mimo że jadał nie tyle z potrzeby, co z przyzwyczajenia i dla doznań smakowych, konieczność regularnego odżywiania się Nory i łatwość, z jaką przygotowywała posiłki, sprawiły, że czekał na nie jak na jakieś wielkie święto. A później nawet, po którejś z wieczerzy, doszło do tego, że po raz pierwszy go wypolerowała. Krępujące, groteskowe – kto wie, mogło być takie. Ale kiedy już przyszło co do czego, nie stało się ani jednym ani drugim. Siedzieli w milczeniu przed kominkiem, susząc się, grzejąc, patrząc w ogień. Podniosła z podłogi upuszczoną przez niego szmatkę i jakby od niechcenia starła pyłek popiołu z tej jego strony, w której jak w lustrze odbijały się płomienie. Potem zrobiła to jeszcze raz. Następnie, zanim udała się na spoczynek, wytarła z kurzu całą połyskliwą powierzchnię jego ciała, tym razem z pełną uwagą. Pewnego dnia zapytała: – Dlaczego wybrałeś drogę bez powrotu i podpisałeś umowę, skoro nie miałeś zamiaru umrzeć? – Ależ ja pragnąłem śmierci – odrzekł. – I potem coś sprawiło, że zmieniłeś zamiar? Co to było? – Znalazłem tu zadowolenie większe niż tamto pragnienie. – Opowiesz mi o tym? – Pewnie. Doszedłem do przekonania, że znalazłem się w jednej z rzadkich sytuacji, chyba jedynej, która może mi dać szczęście. Tkwi to w samej naturze tego miejsca – rozstanie, spokojny koniec, radosne odejście. Jego kontemplacja sprawia mi przyjemność – życie na końcu entropii i świadomość, że tak jest dobrze. – Ależ nie aż taką przyjemność, by samemu podjąć działanie? – Nie. Uznałem to za powód do życia, a nie do śmierci. Może się to zdawać pokrętną satysfakcją, ale przecież ja sam jestem pokrętny. A jak jest z tobą? - – Ja się po prostu pomyliłam. To wszystko. – O ile pamiętam, przesiewają was bardzo dokładnie. Jeśli chodzi o mnie, to ich błąd polegał tylko na tym, że nie przewidzieli, iż ktoś może znaleźć w tym miejscu inspirację do kontynuowania życia. Może twoja sytuacja jest podobna? – Nie wiem. Może... W dni bezchmurne odpoczywali w żółtym cieple słońca, spędzali czas na zabawie albo rozmawiali o przelatujących ptakach i płynących, dryfujących, unoszących się, rozrastających i kwitnących rzeczach na ich rozlewiskach. Nigdy nie mówiła o sobie, o tym, co ją tutaj sprowadziło: miłość czy nienawiść; rozpacz, zmęczenie czy gorycz. Mówiła natomiast o tamtych neutralnych wydarzeniach, które razem przeżywali w słoneczne dni. A kiedy zła pogoda zatrzymywała ich w domu, patrzyła na ogień, spała albo polerowała mu pancerz. Dopiero wiele czasu później zaczęła podśpiewywać i nucić urywki popularnych piosenek, najnowszych lub starych. Jeśli poczuła wówczas jego wzrok, przerywała nagle i zabierała się do czegoś innego. Wreszcie którejś nocy, jak dopalił się ogień na kominku, siedząc obok niego i polerując mu płytki powoli, bardzo powoli, powiedziała cichutko: – Ja się chyba w tobie zakochałam. Nic nie odpowiedział, ani się nie poruszył. Niczym nie okazał, że usłyszał cokolwiek. Po dłuższej chwili znów się odezwała: – Jakie to dziwne, stwierdzić u siebie takie uczucie – tutaj, w takich okolicznościach... – Tak – odrzekł po jakimś czasie. Upłynęło kilka dalszych minut. Odłożyła szmatkę i chwyciła go za rękę – tę ludzką – i poczuła, jak jego dłoń zaciska się na jej dłoni. – Czy ty możesz? – spytała dużo później. – Tak. Lecz zmiażdżyłbym cię, mała. Przebiegła dłońmi po jego pancerzu, potem od ciała do metalu, tam i z powrotem. Przycisnęła usta do jedynego policzka, który się poddawał. – Znajdziemy sposób – powiedziała. I oczywiście znaleźli. We dnie, które potem nastąpiły, śpiewała częściej, śpiewała rzeczy weselsze i nie przerywała, kiedy patrzył na nią. A on nieraz budził się z lekkiego snu, jakiego nawet i on potrzebował; budził się i przez najmniejszą szczelinę swojej soczewki widział, że ona leży lub siedzi obok i obserwuje go z uśmiechem. Wzdychał czasem z czystej przyjemności odczucia wdzierającego się weń i omiatającego go powietrza i ogarniał go spokój i zadowolenie, jakie dawno temu odepchną) do królestwa obłędu, snów i pobożnych życzeń. Od czasu do czasu łapał się nawet na tym, że pogwizduje sobie. Pewnego dnia, gdy siedzieli o zmierzchu na wydmie, a na niebie wschodziły pierwsze gwiazdy i pogłębiające się ciemności rozprzestrzeniały się wokół maleńkiego płomyka lampy, dziewczyna puściła jego dłoń i pokazała na morze. – Statek – powiedziała. – Tak – odparł chwytając ją z powrotem za rękę. – A w środku pełno ludzi. – Kilkoro, jak sądzę. – To smutne. – Sami tego chcą, lub chcą chcieć. – Mimo to smutne. – Zgoda. Dziś wieczorem. Dziś wieczorem jest to smutne. – A jutro? – Wtedy chyba też. – Gdzie się podział twój dawny zachwyt nad pełnym wdzięku końcem, spokojnym odejściem? – Obecnie nie zastanawiam się już tyle nad tym. Są inne sprawy. Patrzyli na gwiazdy, aż noc zrobiła się całkiem czarna, łagodna, nasycona chłodnym powietrzem. Wtedy zapytała: – Co z nami będzie? – Co będzie? – odparł. – Jeśli jest ci dobrze z tym, jak jest teraz, nie ma potrzeby niczego zmieniać. Jeśli nie – powiedz mi, co jest źle. – Nic. Jeśli ujmujesz to w ten sposób – nic. Niewielki strach, mała zadra w sercu, jak się to mówi. – Sam tam ciebie zadrasnę – powiedział biorąc ją na ręce niczym piórko. Śmiejąc się, odniósł ją do domu. Z głębokiego, jakby narkotycznego snu obudził się czy też został obudzony dużo później przez odgłos jej płaczu. Czuł się tak, jakby jego poczucie czasu uległo zniekształceniu, bo upłynęło go niezwykle dużo, nim dostrzegł zarys jej sylwetki, a szlochanie było nienaturalnie wydłużone i rozciągnięte w czasie. – Co – się – stało? – spytał, zdając sobie w tym momencie sprawę z lekkiego, pulsującego bólu w jego bicepsie jak po ukłuciu igły. – Nie chciałam – żebyś się – obudził. Proszę cię, zaśnij z powrotem. – Jesteś z Centrum, prawda? Odwróciła wzrok. – To nie ma znaczenia – powiedział, – Śpij. Proszę. Wypełnij... – ...wymagania Paragrafu Siódmego – dokończył. – Wy zawsze dotrzymujecie umowy, co? – To nie tylko to – przynajmniej dla mnie. – Mówiłaś poważnie tamtej nocy? – Ocknęłam się z jakiegoś letargu. – Teraz musisz tak mówić. Paragraf Siedem... – Ty draniu! – rzuciła i spoliczkowała go. Zaczął chichotać, ale umilkł, kiedy na stoliku obok niej ujrzał strzykawkę. Leżały przy niej dwie zużyte ampułki. – Nie robiłaś mi dwóch zastrzyków – powiedział, a ona spojrzała w inną stronę. – Chodźmy – zaczął wstawać. – Trzeba cię zabrać do Centrum. Zneutralizować to, wyciągnąć je z ciebie. Potrząsnęła głową. – Już za późno. Obejmij mnie. Jeśli chcesz coś dla mnie zrobić, obejmij mnie. Owinął wokół niej dwoje swym ramion i leżeli w ten sposób, podczas gdy uczucia falowały i wiatr unosił puste słowa, a wszystko zanikało, szlifując swą intensywność do najdoskonalszej perfekcji. Myślę... Opowiem wam o stworzeniu, które nazywa się Bork. Narodziło się w sercu umierającej gwiazdy. Był to kawałek człowieka i kawałki wielu innych rzeczy. Kiedy te rzeczy się psuły, człowiek-rzecz wyłączał je i naprawiał. Kiedy psuł się on, jego wyłączano i naprawiano. Było to tak przemyślnie skonstruowane, że mogłoby istnieć wiecznie. Ale gdyby część stworzenia umarła, pozostałe kawałki nie musiałyby przerywać pracy, ponieważ nadal były zdolne do ruchów, które przedtem wykonywało całe stworzenie. Jest to rzecz, która mieszka nad morzem i spaceruje wzdłuż brzegu, szturchając swoim widlastym, metalowym prętem inne rzeczy przewracane przez fale. Ludzki kawałek, albo fragment ludzkiego kawałka, nie żyje. Wybierzcie cokolwiek z powyższego.