Ripley Alexandra - Pożegnania z Charlestonem
Szczegóły |
Tytuł |
Ripley Alexandra - Pożegnania z Charlestonem |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Ripley Alexandra - Pożegnania z Charlestonem PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Ripley Alexandra - Pożegnania z Charlestonem PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Ripley Alexandra - Pożegnania z Charlestonem - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
ALEXANDRA RIPLEY
POŻEGNANIA Z CHARLESTONEM
PRZEŁOŻYŁA: JUSTYNA VON THYSSEN
Dla mojej najlepszej
przyjaciółki Pacjencji
z miłością
WYDAWNICTWO ATLANTIS WARSZAWA 1992
Strona 2
KSIĘGA I
1901- 1902
LR
T
Strona 3
1.
Wielebny William Barrington drżącymi palcami poprawiał świeżą koloratkę. Choć miał
na sobie nowy czarny garnitur, był jednak nikim innym jak Mr. Barringtonem — przerażo-
nym dwudziestodwulatkiem.
— To tylko ślub — mruknął, lecz słysząc swój drżący głos jeszcze bardziej się prze-
straszył i po raz już nie wiadomo który żałował, że uległ pragnieniu matki i zgolił sobie bo-
kobrody, które z takim trudem udało mu się wyhodować w seminarium. I po raz pierwszy
pożałował, że biskup dał mu własną parafię, zamiast — jak zwykle — mianować go wika-
rym u boku starszego pastora. A pomyśleć, jak pięknie było jeszcze tydzień temu, po świę-
ceniach. No i rodzice byli tacy dumni.
LR
Ale teraz, sam jeden w pożyczonym kabriolecie, zaklinając na wszelkie sposoby ledwo
zipiącą kobyłę, bał się jechać do domu, gdzie miał dopełnić ceremonii.
— Drodzy narzeczeni — powtórzył już po raz któryś. Z drzew urągliwie odpowie-
dział przedrzeźniacz. Koń podniósł łeb. Billy roześmiał się, trzasnął z lejców. Ruszyli. Fala
strachu opadła. Przed jego oczami rozpościerało się zatykające dech w piersi piękno wiosen-
nego poranka: rozkwitły derenie, w powietrzu unosił się mocny zapach jaśminu. Było to tak,
jak gdyby właśnie w tym dniu narodziła się nowa pora roku. Był to pierwszy rok nowego
wieku, zaś on — William Barrington — wkrótce złączy mężczyznę i kobietę w związku,
T
który ma przetrwać całe życie. Skoro świat jest taki piękny, czy mogłoby coś pójść nie tak?
Billy skręcił w oznaczoną dwiema obrośniętymi bluszczem kolumnami drogę do
Gniazda Ashleyów. Serce zabiło mu żywiej. Urodził się i wyrósł w Południowej Karolinie,
na wyżynach, na ziemiach czerwonych od ceglastej gliny. Niemało się nasłuchał o wielkich
plantacjach na nizinach, teraz zaś miał okazję je poznać. Czuł się tak, jakby mijając poro-
śnięte bluszczem kolumny wkraczał w przeszłość, wjeżdżał w krainę Starego Południa, w
czasy, o których jego dziadek mówił jako o Złotym Wieku.
Podjazd był źle utrzymany: koleiny porastały na poboczach chwasty, tak wybujałe, że
pozostała jedynie wąska dróżka, gdzie z trudem zmieścił się koń i kabriolet. Pola rozciągają-
ce się z obu stron zasłaniały drzewa. Po pół mili droga lekko skręciła i Billy ujrzał kilka
przycupniętych do ziemi chat. Pochyłe ganki zdobiły różnokolorowe kwiaty w poobtłukiwa-
nych naczyniach z chińskiej porcelany. Jak okiem sięgnąć, nigdzie ani śladu życia. Ten wi-
dok niemile go zaskoczył. I na wyżynach można ujrzeć podobne murzyńskie chaty, nic
szczególnego.
Strona 4
Za chwilę jednak droga raz jeszcze zakręciła — dopiero teraz odsłonił się widok na
prawdziwe Gniazdo Ashleyów. Oczarowany, mimowolnie ściągnął lejce. Kabriolet zaha-
mował. Majestatycznie wysokie dęby, stare, rozłożyste konary porośnięte hiszpańskim
mchem, ogromne połacie trawnika, na którym właśnie wypasało się pięć owiec i jagnięta.
Kilkanaście pawi stąpało tyleż dumnie co arogancko, ignorując radosne wygłupy jagniąt,
niewiele się przejmując o ileż przerastającymi je owcami. Nad tym wszystkim górował
wspaniały dom — sprawiał wrażenie, jakby podrywał się do lotu ciągnąc za sobą tren
schodów z białego marmuru, który pięknie harmonizował z barwą cegieł — dawniej czer-
wonych, a których czerwień czas, słońce i deszcz rozcieńczyły do ciepłego różu. Wyniosłe
kolumny pozostawały majestatyczne, mimo że farba się łuszczyła. Oczarowany przeszłością,
Billy westchnął.
Uczucie oczarowania pogłębiło się, gdy wysiadł z kabrioletu i po marmurowych stop-
niach schodów wszedł do domu. Cisza. Hall przecinał cały budynek — naprzeciwko drzwi
wejściowych znajdowały się drugie drzwi, skąd roztaczał się widok na trawnik — taki sam
jak ten przed domem. Ściany skryte w półcieniu, z którego wyłaniały się białe kwiaty poroz-
stawiane w wazonach na konsolkach. Biel kwiatów odbijała się w zmatowiałych od starości
LR
lustrach. W powietrzu — zastygłym i dusznym — unosił się ciężki, słodki zapach. Nierze-
czywista wydawała się ta cisza, te zwielokrotnione odbicia. Billy wziął głęboki oddech. Za-
trzymał powietrze w płucach.
— Wiem. Prawda, że okropne? — z tyłu dobiegł go czyjś głos. Drgnął i obrócił się.
— Przepraszam. Nie chciałem pana przestraszyć. Jestem Anson Tradd — chłopak
wyciągnął rękę. — Dzień dobry.
Billy wypuścił powietrze z płuc.
T
— Dzień dobry — odpowiedział. — Jestem William Barrington. Pastor.
Potrząsnęli rękoma.
Anson uśmiechnął się, tak że w mrocznym hallu jakby rozbłysło jakieś światełko.
— Wyjdźmy gdzieś na powietrze, straszny zaduch — zaproponował. — Czy pasto-
rowi wolno pić przed uroczystością, czy dopiero po wszystkim? Bo, gdy o mnie chodzi, to
właśnie zamierzałem wychylić kielicha. Dlatego tak się skradałem. Nie chcę, żeby mnie oj-
ciec nakrył przy karafce. Proszę, pastor pozwoli...
Wprowadził go do olbrzymiej jadalni. Na środku pokoju stał długi, długi stół zasłany
białym obrusem, na środku stołu wysoki, wielopiętrowy tort przybrany białym kremem, oto-
czony wianuszkiem białych kwiatów. Okna były zasłonięte, więc w półmroku dało się wi-
dzieć tylko widmową biel stołu, tortu i kwiatów.
Strona 5
Anson spiesznym krokiem ruszył do ukrytego w głębokim mroku kredensu — Billy
usłyszał, jak zadźwięczało szkło. Po chwili Anson wziął go pod ramię i zaprowadził do dru-
gich drzwi, po przeciwnej stronie hallu.
— Za ślub — powiedział, podając mu szklaneczkę.
Billy, oślepiony blaskiem poranka, zmrużył oczy. Gdy już odzyskał zdolność widzenia,
przede wszystkim zwrócił uwagę na to, że Anson — którego brał do tej pory za chłopca —
w rzeczywistości jest młodym mężczyzną, niewiele młodszym od niego. Gdy spojrzał na
silne szczęki, ocienione rudozłotymi bokobrodami, na ciemne, metalicznoniebieskie oczy,
sam poczuł się jak chłopiec. A chociaż nie pił, wdzięczny był za szklaneczkę whisky.
Wdzięczny też był za to, że choć go nie proszono, Anson najwyraźniej czuł się w obo-
wiązku przejąć rolę przewodnika. Nawet nie musiał go o nic pytać — po paru minutach już
wiedział, że ma przed sobą najmłodszego brata pana młodego, któremu na imię było Stuart.
Średni brat miał na imię Koger. Ojciec lubił, gdy zwracano się do niego per „panie Sędzio",
mimo że krzesło sędziowskie opuścił w chwili, gdy przejął w spadku majątek. Billy dowie-
dział się też, że kwiaty, których zapachu Anson nie znosi, to gardenie, oraz że przybrano ni-
LR
mi dom dla uczczenia panny młodej — Margaret Garden.
— Jakiś jej daleki kuzyn, dziadek czy któryś z krewnych to właśnie ten doktor Gar-
den, który z Ameryki Południowej przywiózł do tego kraju pierwszy kwiat gardenii, nazwa-
ny tak od jego nazwiska. Bardzo cuchnące paskudztwo. Słodkie aż do obrzydzenia.
Billy chciał już powiedzieć, że on lubi gardenie, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
Biskup wbił mu do głowy, że jego parafianie to potomkowie najstarszych, najczcigodniej-
szych rodzin Południowej Karoliny, a wobec tego należy zachowywać się wobec nich tak-
T
townie.
— Piękny widok — powiedział. Trawnik z tej strony domu nie był stratowany przez
zwierzęta. Stały tu tylko cztery długie stoły. Połacie trawy rozciągały się niczym szmarag-
dowy dywan aż po sam brzeg zielonobrunatnej Ashley River. Zieleń z obu stron ożywiały
rzędy wysokich, różowych i purpurowych azalii.
— Szczęściarze z nas — powiedział Anson. — Armia Shermana wypaliła wszystkie
dwory nad Ashley River, lecz moja cioteczna babka wypłoszyła stąd żołdaków. Papa powia-
da, że babka byłaby w stanie wprawić w popłoch wujaszka Lincolna we własnej osobie. Le-
dwo ją pamiętam, jednak jestem skłonny przyznać ojcu rację. W każdym razie Gniazdo
Ashleyów ocalało.
Ani Jankesi go nie zniszczyli, ani trzęsienie ziemi. Do Gardenów należy następna plan-
tacja w górze rzeki, sama zaś rodzina mieszka w tym skrzydle domu, które ocalało z pożaru.
Tak, to wszystko, co im pozostało. Niezła ruina. Oto i powód, dlaczego wesele odbywa się w
domu pana młodego.
Strona 6
Billy poczuł przypływ ciepła — może tchnienie romantyczności.
— Zatem pański brat i Miss Garden byli w sobie zakochani od dziecka?
Spojrzenie Ansona spochmurniało.
— Niedokładnie tak — mruknął. — Wychowaliśmy się razem, lecz Margaret jest o
wiele młodsza od Stuarta, który uważa, że z niej to takie jedno wielkie skaranie boskie.
Wzruszył ramionami.
— Boże wielki! — zawołał po chwili milczenia. — Ja tutaj gadam i piję, a pastor
nic. Co by tak na jeszcze jedną petardę?
— Petardę?
— No... kieliszeczek. Kapeczkę whisky.
Anson wyrażał się bardzo dosadnie.
— Och, nie. Nie sądzę. Dziękuję za tę jedną szklaneczkę.
LR
— Ale nie poczyta mi pastor za niegrzeczność, jeśli sam sobie strzelę skotcha? Ro-
dzinka zejdzie na dół za minutkę.
Zniknął w półmroku domu.
Gdy na werandzie pojawiła się rodzina, nie sposób było nie odgadnąć, w czyich żyłach
płynie krew Traddów. Sędziego i jego synów natychmiast rozpoznawało się po ognistomie-
dzianych włosach. Stuart Tradd był najwyższy, o głowę wyższy od ojca i Ansona, o parę cali
wyższy od Kogera. Na gładko ogolonym podbródku widoczny był mały dołeczek. Koger
T
odznaczał się grubym wąsem, Sędzia zaś już od lat nosił gęstą brodę. Na tle płomienistej
urody męskiej części rodziny Traddów dwie panie wyglądały raczej blado. Anson przedsta-
wił Billy'ego swojej matce i matce panny młodej, potem jej ojcu oraz braciom. Uprzejmości
i powitalne uściski dłoni przyprawiły go o dogłębne zmieszanie. Wreszcie wzięła go pod ra-
mię Henrietta Tradd.
— Wielebny Barrington zechce teraz łaskawie pofatygować się ze mną — powie-
działa wesoło. — Mam nadzieję, że poczyniliśmy odpowiednie przygotowania.
Pociągnęła go do salonu na pierwszym piętrze. Popędzany przez Henriettę w stronę za-
improwizowanego ołtarza miał bardzo niewiele czasu, by dokładniej przyjrzeć się wnętrzu.
Pozostało jedynie wrażenie strumienia światła wpadającego przez wysokie i wąskie okna,
draperii z brokatu i adamaszku, wyniosłości na twarzach mężczyzn i kobiet przedstawionych
na ujętych w złocone ramy portretach. Na końcu wysoko sklepionego pokoju stał stół nakry-
ty bardzo wytwornie haftowanym obrusem. Przed stołem umieszczono dwa klęczniki.
Strona 7
— Pięknie — wyszeptał Billy, czując, jak znów opada go fala paniki. Wszystko w
tym domu było takie subtelne, niemal miał pewność, że wreszcie coś złamie. Spojrzał na fi-
ligranową figurkę kobiety u swego ramienia. Drobne zmarszczki w kącikach ust i pierwszy
szron siwizny na włosach podziałały nań jakoś uspokajająco, dodawały pewności. Przypo-
minała mu matkę.
— Bardzo lubię te kwiaty — powiedział. W salonie, jak i w hallu, ustawiono mnó-
stwo gardenii.
Henrietta Tradd uśmiechnęła się.
— Dziękuję. Te kwiaty to na cześć rodziny panny młodej.
— Tak, proszę pani. Wiem. Pan Anson opowiedział mi całą tę historię o kwiatach i o
nazwisku. Mieliśmy bardzo miłą pogawędkę.
Henrietta uniosła brwi.
— Anson? Na ogół milczy jak grób. Barrington, chyba udało się pastorowi poruszyć
LR
najlepsze instynkty w tym chłopcu. Bardzo się cieszę, że możemy gościć pastora.
Billy czuł, jak policzki oblewają mu się purpurą. Żeby tak szklaneczkę whisky... Ab-
surdalne: dorosły mężczyzna, a czerwieni się jak pensjonarka. No, ale też pani Tradd jedynie
czyniła zadość zasadom dobrego wychowania. Jej uwaga nie była komplementem adresowa-
nym specjalnie do niego, raczej formułką grzecznościową. Poza tym nie miał czasu, żeby
zastanowić się, co odpowiedzieć. Z kłopotliwej sytuacji wybawiło go nagłe wtargnięcie
pierwszego gościa.
— Henrietto, wybacz, że się spóźniłem — jeszcze zanim dokonano prezentacji, Billy
T
rozpoznał w świeżo przybyłej jedną z rodziny Traddów — włosy!
— Elizabeth, oto Mr. Barrington, pastor u Świętego Andrzeja... Wielebny Barrington,
oto siostra mego męża, pani Cooper.
Billy pochylił się nad wyciągniętą dłonią.
— Ach, to cudowne, że znowu otworzono Świętego Andrzeja — uśmiechnęła się
życzliwie. — I jaki to wspaniały zbieg okoliczności, że nowo otwartą świątynią zarządza
tak młody pastor.
Ośmieliła Billy'ego, by zwierzył się jej z planów pobudzenia życia parafialnego, po
czym spojrzenie jej błękitnych oczu (typowych w tej rodzinie) powędrowało do bratowej.
Billy poczuł się zwolniony z obowiązku dalszego zabawiania pań. Taktownie dał parę kro-
ków do tyłu, panie zaś zajęły się swoimi sprawami. Elizabeth Cooper była wysoka, szczupła
i bardzo energiczna. Jak wszyscy w jej rodzinie, przyćmiewała żywą osobowością Henriettę
Tradd, zaś Billy, widząc to, poczuł jak opływa go fala irracjonalnego, współczującego obu-
rzenia.
Strona 8
— Kazałam służbie znieść victrolę** z bryczki i ustawić w salonie — powiedziała
Elizabeth. — Ale mogłam znaleźć jedynie Marsz Mendelssohna. Mam nadzieję, że znaj-
dziesz go stosownym.
— Na organach?
— Organy i orkiestra. Przypuszczam, że najlepiej byłoby ustawić to za paprociami, nie
będzie widać.
Henrietta uśmiechnęła się.
— Wszystko będzie w porządku — powiedziała. Otarła łzę z oka. — Dziękuję ci,
Elizabeth.
Elizabeth lekko dotknęła jej ramienia, po czym Henrietta zwróciła się do Biily'ego.
— Już wszyscy są, pastorze. Jeśli pan gotów, za kilka minut możemy zaczynać.
***
LR
Przebierając się w kapłańskie szaty Billy rozmyślał o wszystkich osobliwościach tego
ślubu. Biskup powiedział mu, że ceremonia będzie skromna, tylko w gronie rodziny. Ale
Billy pochodził z Południa. Wiedział, że zjadą się dwie rodziny do kuzynów trzeciej linii.
Tymczasem pokój przeznaczony na uroczystość zaślubin łatwo mógł pomieścić dwieście
osób. Wszystko to bardzo dziwne. Zaledwie jednak wjechał na ziemie Gniazda Ashleyów,
wszystko sprawiało jakieś dziwne wrażenie. Opustoszałe chaty, ciche domostwo, spłowiałe
piękno i przepych. Może ci arystokraci z nizin naprawdę zidiocieli żeniąc się i wychodząc za
mąż tylko w obrębie kilku rodzin, jak zwykli twierdzić mieszkańcy wyżyn, Traddów jednak
na pewno to nie dotyczy. Byli życzliwi i serdeczni — wszyscy zachowywali się wobec nie-
T
go bardzo miło. Dzielił ich jednak odeń jakiś dystans, otaczała ich aura tajemnicy, wiedzieli
o czymś, o czym obcy wiedzieć nie powinien. Zawsze, gdy coś mówili, odnosił wrażenie, że
mają na myśli coś całkiem innego, że porozumiewają się czymś w rodzaju szyfru zrozumia-
łego tylko dla nich, którego nikt mu nie przełoży na zwykły język zwyczajnych ludzi. W
pewien sposób czuł się tym urażony, lecz atmosfera tajemnicy pociągała go, zwodziła ni-
czym nieziemski śpiew Syren.
Gdy rozpoczęła się ceremonia, Anson Tradd uruchomił victrolę ukrytą za paprociami.
Ogromny salon wypełniły dźwięki muzyki. Na korytarzu przed drzwiami w podwójnym rzę-
dzie stanęli Czarni w liczbie może czterdziestu, różnego wieku. Ubrany w biały surdut sę-
dziwy Murzyn rzucił w stronę Billy'ego harde, wyniosłe spojrzenie. Billy domyślał się, że to
pastor Murzynów żyjących w posiadłości. Czarni goście weselni zachowywali się jeszcze
bardziej uroczyście niż biali — cieszyli się z wolnego dnia.
1 *Victrola — marka fonografu (przyp. tłum.)
Strona 9
Kiedy już wreszcie ucichły ostatnie chichoty niesfornych Murzyniątek, do salonu wkro-
czyła wsparta na ojcowskim ramieniu panna młoda. Billy Barrington szeroko otworzył oczy.
Margaret Garden była olśniewająco piękna, jej uroda nie dała się opowiedzieć, była wprost
nieziemska. Jasna karnacja bielą dorównywała bieli gardenii w jej bukiecie, subtelne kości
owalnej twarzy delikatnością dorównywały płatkom kwiatów. Nie miała welonu. W drodze
do ołtarza musnął ją potok światła wpadającego przez okno — jej srebrzyste włosy otoczy-
ła lśniąca aureola. Była niczym księżniczka z bajki, była jak zjawa z ulotnych snów.
Marsz weselny dobiegł końca nim Margaret Garden minęła połowę drogi. Billy auto-
matycznie zerknął na Ansona Tradda. Godziło się, by taka oblubienica zdążała do ołtarza
przy wtórze muzyki. Ale to, co ujrzał, sprawiło, że spłonął wstydem: Anson spoglądał na
narzeczoną brata spojrzeniem, w którym czaił się ból i smak niespełnionej miłości.
Znowu rozległy się takty marsza. Billy Barrington poczuł, że zaschło mu w gardle.
Panna młoda była już całkiem blisko. Teraz widział, że to jeszcze prawie dziecko, że ma
najwyżej szesnaście lat, i że płacze. Ręce jej drżały. Omal nie upuściła bukietu. Z przeraże-
niem zauważył, że płatki na brzegach zbrązowiały, oraz że góra gardenii nie tyle ma doda-
LR
wać blasku pannie młodej, ile ukrywać widoczny brzuch. Bo Margaret Garden ponad wszel-
ką wątpliwość była w ciąży.
Gdy ceremonia dobiegła końca, nowożeńców otoczyły rodziny. Składano życzenia, ca-
łowano jakby nigdy nic. Billy też musiał odebrać swoją porcję komplementów i uścisków
ręki, tak że wcześniejsze wrażenie wyobcowania szybko minęło. Teraz już rozumiał, skąd
się bierze to całe napięcie wyraźnie wiszące w powietrzu, lecz gdyby go kto spytał, co o tym
wszystkim sądzi, w odpowiedzi nie znalazłby niczego poza słowami podziwu dla pewnego
siebie samozadowolenia klanów Traddów i Gardenów.
T
— Zaraz wpiszę moją nową córkę do biblii rodzinnej — zagrzmiał Sędzia — a po-
tem wygłoszę toast. Lecz jeśli ten rozgardiasz potrwa jeszcze chwilę, to wszystko zapomnę.
Podał Margaret rękę, poprowadził ją schodami na dół do biblioteki. Służący już wyszli,
już się krzątali przy stołach na trawnikach, roznosili zastawę i jedzenie. Skrzypek uderzył w
wesołą nutę, dzieciarnia zerwała się do tańców.
Gładkie policzki Margaret Garden Tradd lekko się zaróżowiły. Na jej twarzy nie było
śladu łez. Drżącym palcem dotknęła swego imienia zapisanego w biblii, spojrzała na Stuarta
i po raz pierwszy się uśmiechnęła.
Strzelił szampan. Koger nalał musującego płynu do przygotowanych kieliszków, po
czym ruszył z tacą między gości.
— No, jak tam z toastem, tato? — zapytał, kiwnąwszy ręką na Ansona, który stał za-
raz obok. Billy Barrington podszedł bliżej braci z niejasnym zamiarem spieszenia z pomocą
Ansonowi. Ten zazwyczaj milkliwy chłopak najwidoczniej potrzebował partnera do rozmo-
wy. Jeśli potrzebował go wcześniej, może go potrzebować i teraz.
Strona 10
Sędzia wzniósł kieliszek. Wszyscy skupili na nim wzrok, tylko on jeden spogl ądał
gdzieś ponad głowami gości.
— Co tam do diabła z tobą, Joe? — zapytał, a wtedy wszyscy odwrócili się w stronę
drzwi. W progu stał krępy mężczyzna w średnim wieku o nalanej czerwienią twarzy apo-
plektyka. Wtoczył się do pokoju.
— Chcę porozmawiać z tobą, Tradd, i z twoim chłopakiem, ze Stuartem. Na osobno-
ści. Teraz.
Elizabeth Cooper położyła mu dłoń na ramieniu.
— Ależ Joe...
Strząsnął jej dłoń.
— To ciebie nie dotyczy, Lizzie. Trzymaj się od tego z daleka.
Sędzia spochmurniał.
LR
— Słuchaj no, Simmons, to uroczystość rodzinna. Nie możesz tak sobie wpadać, obra-
żać moją siostrę i rozkazywać mi w moim własnym domu. Niezależnie od tego, z czym
przychodzisz, to i tak musi poczekać.
— To nie może poczekać — jego głos drżał tłumioną furią.
Sędzia odpowiedział mu podobnym tonem:
— Ale, do cholery, będzie musiało.
Simmons podszedł do Sędziego i chwycił go za wyłóg surduta.
T
— Chciałem, żeby to zostało między nami — zawołał. — Ale jeśli chcesz mówić o
tym publicznie, bardzo proszę. Twój syn to skończony łajdak. Ściągnął kłopoty na głowę
mojej Wiktorii, więc przyszedłem rozprawić się z nim. Może w ten sposób dojdziemy do
ładu.
Koger zagwizdał pod nosem.
— Co za chłop z tego Stuarta — mruknął. — Że też nie potrafi na chwilę wytrzy-
mać z zapiętym rozporkiem. Jak myślisz, braciszku, czy on ma coś, czego my byśmy nie
mieli?
Anson uderzył go w usta, potem w nos, oczy i znowu w usta. Henrietta wydała krzyk
trwogi. W bibliotece zawrzało. Ludzie krzątali się chaotycznie, coś mówili, pokrzykiwali.
Najgłośniej krzyczał Sędzia. Jedną ręką odepchnął Joe'go Simmonsa, drugą dłonią zwiniętą
w pięść potrząsnął na synów, hucząc gromko, jak to miał w zwyczaju:
— Hultaje, przestańcie się awanturować, tam do diabła!
Strona 11
Po czym przeniósł uwagę na oburzonego Simmonsa.
— A ty wynoś mi się w tej chwili z mojego domu. Mój syn właśnie poślubił tę oto
młodą damę. Ale nawet gdyby jej nie poślubił, nie dałby swego nazwiska tej wywłoce, jaką
jest twoja córka.
Joe Simmons ryknął jak ranny zwierz, tak, że wszyscy znieruchomieli. Kark mu
obrzmiał, chwycił Sędziego za bary, podniósł go — wysoko nad głowę — i rzucił na pod-
łogę.
— Zabiję cię — wydyszał. — Wstawaj.
Złapał za gors, podniósł bezwładne ciało. Sędzia był martwy. Kręgosłup mu pękł, gdy
padał na podłogę.
Joe Simmons dał krok do tyłu. Z niedowierzaniem spojrzał na ofiarę. Jakby bezradnie
to zaciskał, to otwierał dłonie, teraz już niezdolne ani do zabijania, ani do leczenia. Atmosfe-
ra zgęstniała. W bibliotece zapanowała zupełna cisza, jak gdyby wszyscy wstrzymali dech.
LR
A potem rozległ się huk. Zdawało się, że Simmons zerwał się do lotu, zaraz jednak jego
ciało upadło na Sędziego. Teraz wszyscy ujrzeli, że w plecach ział mu krwawy krater.
— Stuart — szepnęła Margaret Garden Tradd. — Stuart.
I zemdlała.
Jej nowo poślubiony mąż stał obok z dymiącą dubeltówką w ręku. Ślubna suknia zosta-
ła zbryzgana krwią.
— O, Boże! — zawołał Billy Barrington.
T
Towarzystwo, które dotychczas tkwiło niczym sparaliżowane, nagle odzyskało władzę
nad własnymi ciałami. Henrietta Tradd padła na kolana, usiłując zepchnąć zwłoki Simmonsa
z ciała męża. Koger i Anson odepchnęli ją. Państwo Gardenowie rzucili się do córki, wy-
krzykując jej imię. Elizabeth Cooper wyrwała Stuartowi z rąk dubeltówkę, po czym uderzyła
go w twarz tak mocno, że aż się zachwiał.
— Morderco — syknęła. — Ty bezwzględna bestio. Zabiłeś dwóch mężczyzn i
okryłeś hańbą dwie kobiety. Gdybyś nie musiał żyć dla matki, wycelowałabym teraz w cie-
bie... Skoro jednak musisz żyć, posprzątam to łajno, którym wokół ciskasz. Zaraz pojadę do
Wiktorii i wyprawię ją do kuzynostwa w Nowym Jorku.
Następnie zwróciła się do Billy'ego Barringtona.
— Pastor zechce wybaczyć zachowanie mojej rodziny. Przykro mi, że został pan w to
wciągnięty. Tragiczny wypadek... to, co się stało, to tragiczny wypadek, pastor zrozumiał?
Strona 12
Billy usiłował wykrztusić, że tak, ponieważ jednak Elizabeth Cooper ciągle mówiła, ni-
czego nie powiedział, tylko słuchał.
— Mr. Simmons to mój dobry znajomy, wieloletni przyjaciel, zechciał mi służyć to-
warzystwem na ślubie bratanka. Po ceremonii mężczyźni wyjechali na polowanie. Mój brat
spadł z konia, a Mr. Simmons, spiesząc mu na ratunek, zdjął z ramienia dubeltówkę, ale za-
wadził palcem o kurek i broń wystrzeliła. Oto, co tu się stało. Czy pastor zrozumiał?
Billy potrząsnął głową.
— Nie mogę tego powiedzieć, pani Cooper. Na pewno zostanie wszczęte śledztwo, a
ja nie mogę kłamać przed władzami.
Twarz Elizabeth jakby złagodniała.
— Drogi Mr. Barrington — odezwała się tonem nad wyraz uprzejmym. — To, co
się tutaj stało, dotyczy Traddów, władze zaś rezydują daleko w Charlestonie. Nie będzie
śledztwa. My, charlestończycy, rządzimy się własnymi prawami. Wystarczy, jeśli pastor po-
stara się zapamiętać to, co mu powiedziałam. Tragiczny wypadek... Teraz zaś, jeśli łaska,
LR
proszę pomóc Henrietcie. Bardzo kochała mego brata i w żałobie tylko Bóg może ją pocie-
szyć... Koger, Anson, proszę tutaj. Mr. Barrington zajmie się matką. Wy tymczasem dobrze
sobie zapamiętajcie, co macie mówić i czynić.
Następnego dnia Billy Barrington sprawował obrzędy żałobne w związku z nagłą
śmiercią nieodżałowanej pamięci sędziego Stuarta Tradda. Na pogrzebie było prawie trzystu
żałobników.
Josepha Simmonsa pochowano w Simmonsville — wiosce, którą założył i nazwał od
T
własnego nazwiska. W pogrzebie wzięli udział wszyscy robotnicy pracujący w felcarni ba-
wełny. Opłakiwała go córka Wiktoria i Elizabeth Tradd Cooper.
Minęło parę tygodni, a fala plotek, którymi żył Charleston, opadła. Jednak to, co wyda-
rzyło się w ten wiosenny dzień w Gnieździe Ashleyów, zasiało ziarno zemsty, które miało
wzejść później i zatruć życie następnych pokoleń.
Strona 13
2.
Billy Barrington zerknął na zegarek. Minęła niespełna minuta od chwili, gdy ostatni raz
sprawdzał, która godzina. Zamknął kopertę, wsunął do kieszeni.
— Nie ma się czym przejmować — mruknął pod nosem. — Ludzie często się spóź-
niają.
Mimo wszystko przejmował się. Ranne mgły nie podniosły się — biały tuman ciągle
wisiał nad wierzchołkami drzew. Pasma mgły słały się wzdłuż drogi i nie sposób było do-
strzec żadnych punktów orientacyjnych. Trzeba było się liczyć z możliwością wypadku.
Billy ściągnął rękawiczkę, potarł brew. Chociaż słońce blado przezierało zza mleczno-
białej zasłony, lipcowy upał dawał się we znaki. Billy rękawiczką zaczął polerować nie ist-
niejącą plamę na chrzcielnicy. Chciał, żeby na chrzcie chłopca Stuarta i Margaret wszystko
było w jak najlepszym porządku.
LR
Zdawało mu się, że coś usłyszał. Pochylił głowę w kierunku, skąd dobiegał dźwięk.
Tak, nie mylił się. Czyjeś głosy. Zbliżają się Traddowie. Westchnął przeciągle, następnie w
pośpiechu zaczął zapalać świece na ołtarzu. Kiedy skończył, odwrócił się, obiegł wzrokiem
wnętrze kościółka. Masy stokrotek odbijały żółtymi środkami żółtawy blask świec, białe
płatki błyszczały. Przy chrzcielnicy żółte róże w wysokich flakonach napełniały powietrze
mocnym aromatem. Cztery wysmukłe żurawie wyrzeźbione w aksamitnym mahoniu wycią-
gały wdzięczne szyje tworząc coś w rodzaju koszyczka, w którym osadzono misę z wodą
chrzcielną. W chwiejnym blasku świec można było odnieść wrażenie, że ich głowy drżą,
T
jakby z niecierpliwości, kiedy wreszcie rozpocznie się ceremonia.
Głosy przybrały na sile. Billy wybiegł z kościoła, w biegu zakładając komżę. Obszerne
fałdy białej tkaniny wydymały się na wietrze.
Traddowie przybywali z Gniazda drogą wodną, jak to było w zwyczaju już od dwustu
lat. Billy zatrzymał się na pomoście przy małej zatoczce, skąd prowadziła ścieżka z brzegu
rzeki na skarpę, gdzie stał kościół Świętego Andrzeja.
Nad rzeką mgła była jeszcze gęściejsza. Niczego nie mógł dostrzec. Słyszał tylko, jak
Murzyni nucą swoje pieśni i jak odpływ kołysze sitowiem. A potem, jakby za sprawą cudu, z
mlecznobiałych oparów wynurzyła się barka. Na dziobie kołysał się wieniec z magnolii, bur-
ty zdobiły bluszczowe girlandy i bukiety stokrotek przewiązane wstążkami z białego jedwa-
biu. Wszyscy pasażerowie ubrani byli na biało. Potok słonecznego światła, który właśnie w
tej chwili przedarł się przez mgły, sprawił, że z dala wyglądali jak świetlne plamy. Billy stał
nieruchomo, oczarowany.
Strona 14
Stukot barki uderzającej o pomost przywrócił go rzeczywistości. Wyciągnął rękę, żeby
pomóc Henrietcie Tradd zejść na ląd. Bufiaste rękawy mocno ukrochmalonej płóciennej
sukni ze stanikiem, załopotały niczym skrzydła. Biała woalka półprzezroczysta spływająca z
ronda białego słomkowego kapelusza spiętego pod brodą wstążką, wydęła się na wietrze.
Billy zdążył już przywyknąć do widoku Henrietty w długim do kostek żałobnym welonie
wdowim z czarnej krepy, tak że lśniąca biel podziałała nań niby publiczna afirmacja życia.
— Nie obrazi się pani — wyjąkał — jeśli powiem, że wygląda pani ba... ba... bar-
dzo elegancko.
Henrietta obdarzyła go uśmiechem.
— Och, Barrington, nie obrażę się, to pewne. Wie pan, pastorze... niekiedy sobie my-
ślę, że ci nasi Murzyni bardziej znają się na życiu niż my. Zawsze obchodzą żałobę w bieli.
Sądziłam, że nie będzie dobrze, jeśli to niewinne dzieciątko otoczą postacie spowite w kir,
dlatego pozwoliłam sobie ten jeden raz wziąć przykład ze służby.
Odwróciła się w stronę kościoła.
LR
— Och, jak pięknie — westchnęła. — Światło przez mgłę. — Zawsze się cieszy-
łam, że budowniczowie tego kościoła nie wstawili w okna witraży.
Gdy wszyscy już zeszli na ląd, niepostrzeżenie uformowali się w procesję. Prowadził
Billy. Za nim postępowali Traddowie i Gardenowie otaczając niemowlę, które niosła potęż-
nej postury Murzynka w kapeluszu zdobnym w pióra i kwiaty z bia łego jedwabiu. Wycią-
gnęła ręce na wysokość imponującego biustu i tak kołysała olbrzymich rozmiarów koronko-
wy becik. Niemowlę spało. Mała twarzyczka była ledwo widoczna zza podciągniętej pod
samą brodę kapy. Całe ginęło w fałdach jedwabiu i koronek zdobiących chrzcielną sukienkę,
T
której w rodzinie Traddów używano już od ośmiu pokoleń.
Ojcami chrzestnymi byli Koger i Anson. Kiedy Billy zapytał o imię dziecka, Koger za-
grzmiał na cały kościół:
— Stuart Ashley Tradd.
Anson wymamrotał coś niezrozumiale.
Gdy woda dotknęła zmarszczonego czoła, Stuart Ashley Tradd obudził się i uderzył w
płacz. Margaret zrobiła taką minę, jakby i ona zamierzała się rozpłakać. Zaczęła coś tłuma-
czyć, chciała przeprosić, wymówić się od odpowiedzialności, lecz Henrietta spokojnie poło-
żyła dłoń na jej ramieniu.
— Ależ nie przejmuj się, kochanie — powiedziała. — Tak to już bywa, że dzieci
płaczą. To dowodzi, że zwracają uwagę.
Ceremonia trwała zaledwie kilka minut, co jednak wystarczyło, by słońce pokonało za-
wisłe nad ziemią mgły. Gdy uczestnicy uroczystości wyszli z kościoła, poraziło ich światło,
Strona 15
rozszczepiające się na kropelkach rosy na trawach i na liściach drzew i krzaków, zaś wąsy
hiszpańskiego mchu lśniły niczym kaskady.
— Boże wielki! — zawołała Margaret. — Czyż to nie piękne?
Zerwała kapelusz z głowy. Wypadły spinki i upięta wysoko fryzura całkiem się rozsy-
pała. Margaret zawirowała w tanecznym podnieceniu. Blask słoneczny odbijał się od jej
włosów, od gładkiej, świeżej cery. Cała promieniała młodością, pięknem i szczęściem.
Billy spoglądał na nią, stale świadom, że gdzieś z tyłu patrzy także i Anson. Czarna
niańka podniosła rękę.
— Proszę natychmiast zaprzestać tych szaleństw, Miss Margaret. Jeszcze tak dalej, a
zaraz pani zakręci się w głowie.
Margaret, ciągle w tanecznych pląsach, podbiegła do niej.
— Nie psuj mi dnia, Zanzie. Jesteś ponura jak chmura gradowa w słoneczny dzień.
Zobacz, jak wokół pięknie. I jaka jestem szczęśliwa. Założyłam dzisiaj prawdziwą suknię, a
LR
nie tę zgrzebną krepę, i odzyskałam linię.
— Połóg nie kończy się z urodzeniem dziecka. Powinna być teraz pani w łóżku, a nie
skakać tu jak cyrkowy kucyk.
— Przestań zrzędzić, Zanzie. Lepiej idź, przywitaj się z Mr. Barringtonem. Przecież
ubóstwiasz pastorów.
Pociągnęła ją za rękę.
— To moja mamka. Wychowała mnie od małego, a teraz przyjechała do Gniazda
T
niańczyć Stuarta. Czyż to nie cudowne?
Billy skinął głową. Czarna kobieta dygnęła w dworskim ukłonie. Miała w sobie tyle
godności, że Billy poczuł się bardzo młodo.
Całe towarzystwo, teraz już razem z pastorem, wróciło barką do domu. Billy został
usadowiony tuż obok Gardenów. Jane Garden zabawiała go anegdotkami z życia niani, mó-
wiąc niemal półszeptem.
— Naprawdę nazywa się Zanzibar — mruknęła. — Jej matka przed Wojną była
niewolnicą. Na imię było jej Sally. Cóż dalej... dla Sally przedmiotem wielkiej fascynacji był
ogromny globus w bibliotece starego Gardena. Gdy poczuła, że jest w ciąży, obróciła globus,
zatrzymała dotknięciem palca, a Mr. Garden odczytał nazwę, która znalazła się pod palcem.
I tak to się stało. Śmiechu było co niemiara, zwłaszcza gdy pomyśleliśmy, jakie inne nazwy
mogłyby się tam znaleźć... powiedzmy, że Rosja?... W każdym razie, kiedy dorosła, nie po-
trafiła wymówić „Zanzibar" i tak pozostało przy „Zanzie".
— Bardzo szlachetnie z pani strony, że pozwoliła pani Zanzie przybyć do Gniazda.
Strona 16
Jane Garden dotknęła palcem kącika oka.
— Nie ma mowy o żadnej szlachetności, Mr. Barrington. Po prostu obecność Zanzie
to dla mnie wielka ulga. Margaret to prawdziwe błogosławieństwo na moje stare lata. Byłam
już pod pięćdziesiątkę, kiedy przyszła na świat. Teraz to już sama jest matką, ale ja ciągle
myślę o niej jako o dziecku. Jestem szczęśliwa, że przybyła tutaj niania, by się nią zająć...
Pamiętam ją jako malutką dziewczynkę. Każdej zimy zapadała na krup, a Zanzie za każdym
razem ratowała jej życie. Dzień i noc siedziała przy łóżku pod specjalnym namiotem, który-
śmy uszyły. Pilnowała kociołka z wrzącą wodą i ipekakuaną, zmieniała kompresy... a potem,
gdy Margaret zapadła na odrę i na wietrzną ospę, wtedy Zanzie krzątała się po zaciemnio-
nym pokoju, żeby osłonić jej oczy. Przykładała kompresy na rozgrzane gorączką czoło albo
po prostu siedziała, trzymając jej dłonie w swoich dłoniach, żeby się nie drapała i nie zrobiła
sobie krzywdy... Nigdy mnie nie wpuszczała do pokoju chorej. Gdy przychodziły kłopoty,
chyba była dla niej matką bardziej niż ja. Mając Zanzie przy mojej dziewczynce, czuję się o
wiele lepiej.
Billy niewiele się zastanawiał.
LR
— A spodziewa się pani kłopotów?
Jane skierowała nań beznamiętne spojrzenie swych bladych, okolonych siateczk ą
zmarszczek oczu.
— Pewnie pastor uważa, że i tak już dosyć ich było jak na życie jednego człowieka,
co? Nie, nie spodziewam się. Ale w życiu należy się liczyć z niespodziankami, prawda? Mr.
Garden jest już stary, ja jestem stara, ale Zanzie nigdy się nie zestarzeje, to wiem na pewno.
Margaret może na nią liczyć.
T
Billy zachował swe myśli dla siebie. Był przekonany, że Mrs. Garden to kapryśna stara
kobieta z nadmiernie rozbudowanym instynktem macierzyńskim.
Na dziobie Stuart i Margaret, trzymając się za ręce, coś tam sobie szeptali — obraz
szczęśliwych nowożeńców. Patrząc tak na nich, poczuł się bardzo samotny. Postanowił więc,
że jeszcze tego wieczoru napisze długi list do Susan Hoyt, którą zostawił w domu, w Belton.
Matka niejednokrotnie wspominała mu o tym, że Susan interesuje się, jak sobie daje radę.
Pod wieloma względami Billy był niewinny, lecz nie na tyle, by nie zdawać sobie sprawy z
tego, co się kryje za takimi wzmiankami. Susan lubi go, a matka nie ma nic przeciwko temu.
Tak, zrobi to, jeszcze tego wieczoru napisze list. Może nie taki długi, jak zamierzał, ale z
pewnością stroniczkę.
Strona 17
3.
Zanim barka dobiła do brzegu, upał zdążył dać się we znaki całemu towarzystwu. Panie
otworzyły parasolki, palce zaś co i rusz wkładały do chłodnej wody.
— Po śniadaniu zamierzam sobie popływać — oznajmił Koger. - I nie będę czekał
ani godziny. Czy ktoś ma ochotę popływać razem ze mną?
Billy i Stuart natychmiast przyjęli zaproszenie.
— A co ty na to, Anson?
— O, dziękuję, Koger, ale mam masę spraw na głowie.
— Za to ja chętnie — zgłosiła się Margaret.
— Kochanie, lepiej przemyśl to raz jeszcze — powiedział Stuart. — W męskim to-
LR
warzystwie nie przejmujemy się takimi drobiazgami jak stroje kąpielowe.
Margaret pisnęła i zakryła twarz dłonią.
— Nie ma mowy o kąpieli w zimnej wodzie — oschły ton Zanzie wykluczał wszel-
kie dyskusje.
— Bogu niech będą dzięki — westchnęła Henrietta wśród ogólnego milczenia. —
Nareszcie w domu.
Przystań ocieniały magnolie — grube, mięsiste liście tworzyły coś w rodzaju balda-
T
chimu. Wejście w cień było niczym dotknięcie chłodną dłonią rozpalonego czoła. W jednej
chwili wszyscy poczuli ulgę.
— Rozkoszny zapach — zaszczebiotała Margaret. — Chociaż drzewa stare, pokryły
się milionem kwiatów.
— Cudownie, nieprawdaż? — skinęła głową Henrietta. — W głębokim cieniu kwia-
ty na dolnych gałęziach rozkwitają później niż w górze, toteż czas kwitnienia znacznie się
wydłuża ku radości wszystkich.
— To przypomina mi, że chciałam ściąć kilka róż do przybrania stołu. Rano mgła była
tak gęsta, że niczego nie było widać. Margaret, kochanie, zechciałabyś mi pomóc?
— Ja ci pomogę, mamo — odezwał się Anson, nim Margaret zdążyła coś powie-
dzieć.
Strona 18
— Bardzo dobrze. Najpierw jednak pomóż starszym chłopcom wynieść nas na suchy
ląd. Te stopnie wydają mi się dzisiaj strasznie wysokie. Poziom wody na pewno opadł. I nic
dziwnego. Nie mieliśmy deszczu chyba ze sto lat.
Trzej bracia wygramolili się na brzeg, ale musieli wezwać na pomoc Billy'ego, by
znieść z barki ogromne cielsko Zanzie. Z resztą pań poszło im łatwo. Henrietta szła lekko i
wdzięcznie, nawet z niemowlęciem na ręku.
— Pospieszmy się — ponaglał Stuart. — Umieram z głodu. Chloe obiecała przygo-
tować wszystkie moje ulubione dania.
Ruszył na przełaj przez rozległy trawnik.
— Wezmę z szopy sekator — powiedział Anson. — Mamusiu, poczekaj w cieniu.
Billy zabrał się z Gardenami, lecz żeby dostosować swój krok do ich tempa, musiał
zwolnić. Starszy pan Garden uderzył laską w chwast.
— Nikt już nie potrafi zadbać o posiadłość, nawet jeśli Sherman nie puścił wszystkie-
LR
go z dymem. Pamiętam czasy, kiedy ten trawnik był jak aksamit.
— Zmęczyłeś się, Henry, ot i tyle — odparła Jane Garden. — Gdy tylko wejdziemy
do domu, dostaniesz szklaneczkę ponczu.
— Przed śniadaniem, madame? Masz na mnie zły wpływ — Henry zachichotał, wy-
raźnie rozbawiony. — Pewnie już południe, co? Ta cholerna łódź jest wprawdzie bardzo
dostojna, a płynąć do kościoła jest zgodne z tradycją, ale pojechać powozem byłoby o wiele
szybciej. Która tak naprawdę godzina, Barrington?
T
Billy sięgnął do kieszonki — była pusta. Zatrzymał się.
— Zgubiłem zegarek — jęknął, bliski rozpaczy. — Jeszcze dzisiaj rano był tu, na
miejscu, jestem tego pewien.
Jane Garden pogłaskała go po ramieniu.
— Na pewno go pastor nie zgubił. Prawdopodobnie został gdzieś w kościele.
— Nie, proszę pani. Wypadł mi w łodzi albo w przystani... Bardzo przepraszam, ale
muszę go znaleźć. Ojciec podarował mi ten zegarek, gdy zostałem przyjęty do seminarium.
Billy rzucił się biegiem w stronę rzeki.
Gęsta trawa tłumiła kroki. Gdy dobiegł do przystani, zatrzymał się. W cieniu drzew do-
strzegł ukrytych dwoje ludzi — mężczyznę i kobietę. W półmroku mógł tylko dostrzec la-
mówkę jej białej sukni i guziki przy jego białych spodniach. Rozmawiali półgłosem.
Nie powinienem im przeszkadzać — pomyślał Billy. Należałoby wrócić do domu.
Strona 19
Ale po południu będzie przypływ. A jeśli zegarek upadł na stopień? Poza tym załoga
gotowa odpłynąć, o ile jeszcze tego nie zrobili. Może zegarek leży gdzieś tuż na brzegu i za
chwilę upadnie w wodę? Muszę to sprawdzić.
Ruszył naprzód.
I wtedy usłyszał słowa. Zatrzymał się.
— ...Anson, jak możesz mi to uczynić? — mówiła kobieta.
— Przecież niczego ci nie robię, mamusiu. To w ogóle nie ma z tobą nic wspólnego.
— No więc dlaczego? Jeśli się na mnie nie gniewasz, to dlaczego chcesz mnie opu-
ścić? A może to z winy Stuarta? Albo Kogera? Masz jakiś powód?
Anson jęknął.
— Powiadam ci, mamo: na nikogo nie jestem zły. Po prostu nie mogę tu dłużej wy-
trzymać. Muszę wyjechać.
LR
— Ale obiecałeś, że nie wyjedziesz — przerwała mu Henrietta.
— Tylko przez jakiś czas — odparł. — Obiecałem, że przez pewien czas nie ruszę
się z domu. Tylko że to było cztery miesiące temu. Teraz muszę wyjechać.
— Ansonie, nie rozumiem. Gdybyś tylko zechciał podać jakiś powód. Już mnie nie
kochasz? — Henrietta uderzyła w płacz.
Billy przypomniał sobie widok ściętej cierpieniem twarzy Ansona na ślubie jego brata i
dziewczyny, którą kochał. Rozumiał, dlaczego chłopak chce wyjechać i dlaczego nie może
T
podać matce prawdziwej przyczyny.
Anson był młody — jeszcze nie miał dwudziestu lat. Z perspektywy swoich lat dwu-
dziestu dwóch i za podszeptem serca, które nigdy jeszcze nie zosta ło zranione, Billy uznał,
że uczucie Ansona to zaledwie szczeniackie zadurzenie, które wkrótce przeminie. Mimo
wszystko chłopak nie miał prawa ranić matki.
Jestem podsłuchiwaczem — uświadomił sobie nagle. W jednej chwili poczuł , j ak
czerwieniej e ze wstydu. Powoli, po cichutku, zaczął się wycofywać.
Nim jednak odszedł, jeszcze zdążył usłyszeć Ansona:
— Mamo, przestań — mówił. — Nie mogę znieść widoku, jak płaczesz. Mamo,
przestań płakać. Obiecuję, że nie odjadę zaraz. Zostanę tutaj na dłużej.
Billy odwrócił się i pobiegł do domu.
Nie był to ten sam dwór, gdzie odbywało się wesele. Z nadejściem maja cała rodzina
zawsze przenosiła się do znacznie mniejszego, zwykłego domu, który stał na wzgórzu w so-
Strona 20
snowym lasku, w obrębie posiadłości. W październiku wracali do Dworu. W ten właśnie
sposób żyli mieszkańcy nizin, którzy już w odległych latach, gdy ziemie te kolonizowali
pierwsi osadnicy, zauważyli, że „gorączka błotna" atakuje głównie podczas upałów i nie do-
ciera do obszarów, gdzie rosną gęste lasy sosnowe.
Do Drewnianego Domku prowadziła wyboista droga łącząca się z podjazdem do Dwo-
ru. Dzikie jeżyny wycinano na początku maja przed przeprowadzką, ale zdążyły już odro-
snąć — kolczaste gałęzie czepiały się spodni Billy'ego, gdy biegł. Zwolnił, przeskoczył
przez koleinę, po czym ruszył spokojnym krokiem, ocierając chusteczką spocone czoło.
Nim dotarł do domu, całkowicie odzyskał kontrolę nad sobą.
Za to gdy przyszedł, zastał Stuarta Tradda zupełnie poza kontrolą — długimi krokami
przemierzał ganek, krzycząc coś do skulonej czarnej kobiety. Jego twarz poczerwieniała tak,
że prawie dorównywała czerwieni włosów — najlepszy dowód na osławioną porywczość
charakteru wszystkich Traddów.
Koger spoglądał na tę scenę bez większego zainteresowania: palił fajkę i kołysał się na
LR
białym krześle. Z domu dobiegało basowanie Zanzie — jej kojący głos zmieszał się z pła-
czem Margaret i pochlipywaniem dziecka.
— Gdzie, u diabła, podziewa się matka! — krzyknął Stuart do Billy'ego. — Nie
mogę zrozumieć niczego z paplaniny tej kobiety.
— Bo krzyczysz za głośno i jej nie słyszysz — dźwięcznym głosem odezwał się Ko-
ger.
Stuart obrócił się na pięcie i posłał bratu złe spojrzenie.
T
— Jeśli zechcę dowiedzieć się, co myślisz, to cię zapytam — krzyknął.
Koger, ostentacyjnie ignorując słowa brata, teatralnym gestem wystukał
fajkę o obcas. Wstał, włożył ją do kieszeni, powolutku zszedł z ganku i zniknął gdzieś
za drzewami.
— Wszyscy tu zaniemówili i ogłuchli! — zawołał Stuart.
Billy przypomniał sobie, że łagodnością można ukoić gniew.
— O co chodzi? — zapytał jak mógł najłagodniej.
Ku jego uldze, Stuart przestał wymachiwać rękoma i nerwowo chodzić po ganku. Cięż-
ko usiadł na krześle, zakrył twarz dłońmi.
— Sam usiłuję się tego dowiedzieć — jęknął. — Nie przygotowano niczego do je-
dzenia, ze służby jest jedynie Chloe, ale ona ciągle tylko paple coś bez sensu o tym, że Pansy