14921
Szczegóły |
Tytuł |
14921 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14921 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14921 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14921 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eugeniusz Dębski
jako
Pierce O. O’Tooley
Anioły Ujemne
Przeskoczył do jaźni w jednej niedefiniowalnej chwili... Mrok – jasność, niebyt – jaźń... Jakby
wskoczył do wody, jakby nagle ktoś jednym zdecydowanym ruchem opuścił rolety i odciął od
światła i dźwięku, ale nie – na odwrót przecież – podniósł rolety!
W uszach długą chwilę dudniło, wydawało mu się, że ma w nich jakieś kołeczki, które uciskają
na... na to coś, co przenosi dźwięki, spróbował sięgnąć ucha, udało się, sięgnął, ale niczego poza
samym uchem nie znalazł. Natomiast w pole widzenia dostała się ręka, z przeźroczystym
wężykiem ginącym pod małą kopułą na wierzchu przedramienia.
No to już wszystko wiadomo...
„Jestem w szpitalu – pomyślał. – Chory, albo ranny.
Ale nie martwy”.
Pomrugał powiekami, zapiekło. Znieruchomiał z zamkniętymi powiekami, czekał na łzy, na
ulgę. Czekał dość długo, jakby wszystkie łzy wyschły, ale w końcu popłynęły. Chwilę potem już
mógł się rozejrzeć.
Mały, ale nie ciasny pokój. Drugie łóżko, ktoś leży i posapuje. Mężczyzna ma obwisły
podbródek, którego wiotka skóra i warstwa mięśni opadły i przykryły sobą grdykę. Współlokator
ma ciemną cerę i cienkie zadbane, idiotyczne wąsiki. Parodia wąsików operetkowego
południowca.
Podparł się rękoma, stęknął i w końcu usiadł. Dwie szafki na ubranie, za zasłoną, odsłoniętą
częściowo. Na stolikach przy łóżkach lampki, wielokrotnie malowane jakąś szklistą farbą, ale
niedbałe: wyniszczone liszaje zostały tylko niechlujnie zachlastane. I w ogóle – bieda raczej
widoczna: farba na ścianach kilkuletniej ważności, same łóżka – metalowe „szkieletory”, cienko
powizgujące i delikatnie stukające przy każdym ruchu, rozkalibrowane i rozchwierutane łącza...
Żadnej specjalnej techniki, żadnych filmowych monitorów, ekranów, zero rytmicznych
popiskiwań, pulsujących wykresów. Wieś?
„Ale skąd ja na wsi? – pomyślał. – A kto – ja?”.
Spostrzegł nagle, że oddycha szybko i nieefektywnie, jakby zasysał jakąś ubogą mieszankę,
coraz szybciej i szybciej. Poczuł zimny pot na czole, ale kiedy zdobył się na wysiłek i otarł czoło,
to odkrył, że nie ma na nim potu. Wyczuł szybkie i coraz chyba szybsze tętno.
„Spokojnie! – wykrztusił myśl. Siłą ją zwerbalizował. – Spokojnie! Przecież żyję, to o co
chodzi? Spokój!”.
Odpychając od siebie świadomość wariackiego tętna odrzucił koc, przesunął nogi, zwiesił
i usiadł w końcu.
Potem ostrożnie – zawsze go denerwowali filmowi chorzy, którzy wyrywali sobie
spektakularnie igły z żył, tętnic czy wenflonów – wyjął igłę z opatrunku przypominającego
kopułkę białego czołgu, odczekał chwilę, ale nie doczekał się spodziewanego ataku mdłości czy
zawrotów głowy. Wstał, poczekał kilka sekund, i – widząc, że nic się nie dzieje, ucieszony (nie
przydarzyło mi się zatem nic poważnego!) podszedł do karty z historią choroby.
– Yarbird Lesterfield... „Yarbird Lesterfield się nazywam”.
Nic. Zero odzewu. Chimmalima! Nic...
Usiadł, bo teraz poczuł słabość w kolanach.
Popatrzył na raz jeszcze. Yarbird Lesterfield, trzydzieści jeden lat... Hm... Zero odzewu.
Przyjęty...
przedwczoraj? No tak, wpisy co sześć godzin...
Popatrzył na zegar ścienny. Piąta rano. Ostatnio mierzone tętno dwie godziny temu...
Sprawdził raz jeszcze wpisy. No tak, przedwczoraj.
Dwadzieścia dziewięć godzin bez przytomności.
Dlaczego?
Teraz zobaczył, że ma na lewym przedramieniu dwa sińce i kilka zadrapań. I od razu jakby
dostał przepustkę do nowego pomieszczenia – odezwał się ból głowy, nad prawym uchem,
sprawdził – plaster. Ból. Szybko wstał, zadarł szpitalną koszulę i przyjrzał się sobie. Niewiele
uszkodzeń – dwie pręgi na lewym udzie, jakby się zadrapał dwuzębnymi grabiami. Chyba tyle.
W miarę jednak jak wykonywał kolejne ruchy, odzywał się ten czy ów mięsień, jeden i drugi
naciągnięty staw.
– Yarbird... – powiedział cicho, ale nie odezwało się to żadnym echem w umyśle. – Coś ci się
przydarzyło, Yarbirdzie, ale co?
Skaleczone? stłuczone? miejsce nad prawym uchem odezwało się pulsującym bólem.
Znieruchomiał z zaciśniętymi oczami, odczekał chwilę, ból nieco osłabł, ale nie zniknął – należał
do gatunku tych czyhających, gotowych w każdej chwili do zaktywizowania się.
Mężczyzna odwrócił się do stolika i sprawdził, czy nie leżą tam jakieś proszki od bólu głowy,
potem przypomniał sobie o dzwonku do siostry. Nie było.
„Idiotyczne – pomyślał. – Pamiętam, że w szpitalach są przyciski do wzywania personelu
medycznego, ale nie pamiętam, jak się nazywam... Kim jestem, gdzie, po co? Chimalima!”.
Poruszając się jak po lodzie wstał, strzepnął nieprzyzwoicie zadartą koszulę i wolno
pomaszerował do okna.
Budynek szpitala stał na zboczu górującym nad brzegiem ogromnej zatoki. Tarasy domów
spływały niemal do samej plaży. Biały piasek upstrzony setkami parasoli, okrągłych,
kwadratowych, prostokątnych...
Pusto, nikt się jeszcze nie kąpie, nie opala. Kilka wież ratowników, kilkanaście
pomarańczowych pontonów kiwających się na długich leniwych, sytych falach. Na krawędzi
płaskowyżu, w którym gigantyczne szczęki wygryzły podkowę, stał olbrzymi posąg: mężczyzna
w czarnym płaszczu czy kitlu z czerwonym znakiem na piersi: okrąg przecięty pionową krechą.
Gigantyczny lizak? Mężczyzna miał długie falujące włosy, układające się na ramionach, rysów
twarzy z tej odległości nie było widać; jedną rękę, lewą, wyciągniętą miał w bok i wygiętą, jakby
zagarniał coś do siebie, prawą wskazywał na niebo. W sumie, mógł też prezentować jakąś figurę
taneczną, z niewidzialną partnerką, ale raczej jednak wskazywał drogę, filozoficznie, mentalnie,
duchowo. Wskazywał na to purpurowy nimb nad głową. „Święci nie tańczą - pomyślał Yarbird. –
A ponieważ to święty, to znaczy, że pokazuje dokąd należy się udać, na co patrzeć, i tak dalej...”.
Odwrócił się do wyjścia. „Gdzie są tacy ogromni, sześciopiętrowi święci?” – zastanawiał się,
wychodząc na korytarz, ale nie mógł sobie przypomnieć. Szpital jeszcze spał, pielęgniarka sennie
kiwała się nad purpurowym strzępkiem tkaniny, na którym, kiedy jeszcze nie drzemała, ściboliła
białymi i żółtymi nićmi jakiś roślinny wzór. Yarbird oparł się o wysoki blat, postukał opuszkiem
palca w wytarte drewno.
Pielęgniarka poderwała głowę, ale miała jeszcze zamknięte oczy, dopiero po chwili, kiedy
otworzyły się jej usta, ukazując koniuszek wilgotnego języka za białymi zębami, uniosła do góry
powieki. Obraz stojącego przed nią mężczyzny jeszcze przez sekundę przecierał drogę do
ośrodków sterujących ciałem.
Potem już wszystko potoczyło się normalnie: jęknęła, podskoczyła, wsunęła robótkę do
szuflady – wszystko jednocześnie, a potem głośnym szeptem zalała Yarbirda szybko płynącą rzeką
dźwięków, słów, zdań... Z których nie zrozumiał nic. Pomachał ręką, powstrzymał strumień słów.
– E... eee... jestem tu... nie wiem, dlaczego... – Uświadomił sobie, że mówi w innym języku.
Przekrzywiona głowa siostry i jej zmrużone oczy potwierdziły przypuszczenie:
porozumiewali się w różnych językach.
– Łejt minyt – powiedziała nagle kobieta, potem, gestem zatrzymując go w miejscu, poderwała
się z krzesła i pobiegła korytarzem.
„Ona używa hiszpańskiego, włoskiego, a może portugalskiego... – pomyślał. – A ja...
angielskiego. No tak, ja mówię po angielsku. Jestem Anglikiem? Chchimalima!
– zaklął w duchu. – Co za idiotyczny stan – myśleć o sobie, jakby z boku, w trzeciej osobie?
Pytam siebie o siebie...”.
Jęknął, fala bólu dopadła go znienacka, jakby wcześniej zgubiła się gdzieś na korytarzu
i dopiero teraz dogoniła go przy stanowisku pielęgniarki, rozejrzał się, wyszukał wzrokiem
wygnieciony fotel, dodreptał do niego i zwalił się w skrzypiące dermowe objęcia. Przymknął
powieki, wstrzymał oddech, po pierwszej fali bólu nastąpiła ulga. Ostrożnie odetchnął, otworzył
oczy. Z boku pisnęły podeszwy.
– Miste... – usłyszał głos pielęgniarki, ale nawet nie dokończyła pierwszego słowa. Nagle z jej
ust zaczął ulatywać niski, bulgocący dźwięk zamiast łamanych angielskich słów: – ... ho –
looruogo... bolg... go...
brodu... bolgbo...rr...
Pacjent uniósł ręce do uszu i potarł je. Dźwięki brzmiały zupełnie jakby dochodziły
z uszkodzonych kolumn, jakby wyciekały z głośników z podartymi tekturowymi membranami.
Furkocące i drżące, i chrypiące... Potrząsnął głową, zapominając o czyhającym bólu, został
natychmiast ukarany.
Kiedy otworzył oczy, siostra stała przed nim i pochylona wskazywała na tę część korytarza,
z której przyszła.
– Plisgou! – powiedziała i uśmiechnęła się szeroko.
Już nie burczała, nie furczała i nie bulgotała.
Yarbird wstał i poszedł wolno, ostrożnie, usypiając miarowym gładkim krokiem ból. Kiedy
dotarł do otwartych drzwi, do których właśnie zbliżał się młody mężczyzna w białym kitlu, niemal
już nie bolała go głowa.
– Pan Lesterfield! Proszę. – Lekarz odsunął się od progu, wskazał pacjentowi wnętrze, a gdy
ten wszedł – leżankę. Po drodze chwycił jego dłoń, uścisnął i powiedział: – Miguel Chijjac.
Yarbird nie odpowiedział. Po pierwsze, Chijjac wiedział, jak się pacjent nazywa... Ale
ważniejsze było to, że on sam nie kojarzył siebie z wypisanymi na karcie chorobowej danymi
personalnymi. Kiedy myślał o swoim nazwisku, musiał poganiać pamięć, by szybciej podsuwała
mu „Lesterfield”.
Usiadł na leżance. Chyba jeszcze przed chwilą lekarz sam na niej leżał, prześcieradło było
zmięte i wygrzane, nieprzyjemnie ciepłe i brakowało mu zapachu świeżości po praniu. Yarbird
ułożył ręce na kolanach, żeby nie dotykać leżanki, ale czuł ciepło przez cienką koszulę.
– Przepraszam, że się pan tu fatygował – powiedział lekarz z miną przeczącą słowom – ale za
godzinę i tak zaczynam obchód, a miałem dwa dyżury pod rząd...
– Nie szkodzi, czuję się całkiem dobrze... Tylko... – Tak?
– Po pierwsze – amnezja. Nie wiem, kim jestem, skąd się tu wziąłem i nawet gdzie jestem.
Geograficznie, mam na myśli, bo wiem, że to jakiś szpital. Nic mi nie mówią imię i nazwisko
z karty chorobowej...
– Yarbird? Tak? Rodzice musieli być miłośnikami starego dobrego rocka – uśmiechnął się
lekarz. – Dobrze, że nie dali panu na imię Led Zeppelin, albo Creedence Clearwater Revival –
roześmiał się. Potem machnął ręką przepraszająco i zaczął buczeć: – Hoduu...
dugolou budu rogrogrodo wodobo... uouo...
Yarbird zamachał rękami, zaskoczony lekarz zamilkł.
– No i właśnie to drugie, przed chwilą usłyszałem to z ust siostry, teraz pana... Słyszę
normalną mowę, a potem nagle z waszych ust ulatuje jakieś niskie buczenie, tylko słyszę hurkot,
bulgot, słowny rumor...
Same samogłoski o i «... – Lekarz zastygł z otwartymi ustami i jedną ręką wyciągnięta w bok,
znieruchomiałą w pół gestu. – Trochę to przypomina tę sytuację, kiedy wychodzi się spod
prysznica z wodą w uszach i coś tam w nich furczy... Ale to jest o wiele mocniejsze... nie wiem...
– Gruduo tu tu tur grubu bururu... wcześniej? – zapytał lekarz.
– No właśnie – cała pana wypowiedź to były bububu, a na koniec usłyszałem słowo
„wcześniej” – poskarżył się pacjent.
– Pytał pan, czy miałem coś takiego wcześniej? – Lekarz skinął głową. – Nie. Nie miałem. –
Zamarł i chwilę myślał intensywnie. – To znaczy... nie pamiętam, czy miałem... Ale mam wrażenie,
że nie.
– Hm... Nie mam pojęcia, co to może być – powiedział lekarz. – Nawet nie wiem, jak«to
nazwać?
Dysfonia? – Przysunął krzesło do leżanki i zaczął lekarski rytuał: latarka w oko, obmacywanie
łokci, popukiwanie w kolano, drapanie w podeszwy stóp.
Przez cały czas przemawiał do pacjenta: – Musi to być związane z pana urazem. Chociaż... Nie
stwierdziliśmy nawet wstrząśnienia mózgu. Wczoraj był pan przytomny, potem dopiero zapadł
pan w mocny sen, a ponieważ... Cóż, nasz szpital Świętego Jozuego nie ma wielkich możliwości.
Ani osobowo, ani sprzętowo. Nie mamy neurologa, na przykład...
Odsunął się na krześle, włożył do kieszeni latareczkę.
– Na pewno przyślę do pana laryngologa, żeby sprawdził pańskie uszy, ale... – pokręcił głową
z powątpiewaniem – ...niemal na pewno nie jest to sprawa fizycznego uszkodzenia słuchu.
Chociaż oberwał pan dość mocno w głowę.
– No właśnie... Co się ze mną stało? To znaczy – gdzie jestem, i jak tu trafiłem?
– Został pan stratowany... może przesadziłem – poturbowany, tak będzie lepiej, poturbowany
przez tłum... Ale po kolei – jesteśmy w Sonta Monita, Bradzylia. Wczoraj skończył się tu u nas
doroczny festiwal poświęcony naszej patronce. – Wskazał palcem okno. – Może widział pan naszą
dumę – pomnik, największy na świecie pomnik Sonta Monity.
– Widziałem... – Chciał powiedzieć, że patronka była bardzo męska, do tego stopnia, że wziął
jej postać za mężczyznę.
– Tak, widziałem.
– No więc – z dokumentów wynika, że jest pan reporterem... – Wpatrywał się uważnie w oczy
Yarbirda.
– Nic się panu nie kołacze? Zaraz przyniosę to, co ocalało, ale na razie słownie: zapewne
fotografował pan procesję, tę ostatnią, z biczowniczkami. To zawsze gratka – śliczne dziewczyny...
– Chrząknął i uśmiechnął się lekko. – Obnażone... Ładne wychodzą reportaże...
Ale pan miał pecha – w bezpośredniej bliskości wybuchła panika... Właściwie – nie tyle
panika, co...
ekstaza?.. Krótko mówiąc, ktoś krzyknął, że widzi świętego, tłum ruszył w tamtą stronę, kilka
osób zostało przyparte do ścian... Obok pana, niestety, został stratowany na śmierć jakiś
mężczyzna, może nawet ten, z którego powodu wybuchło zamieszanie, może dowcipniś, który
sprokurował sobie jakoś nimb, nie wiem. Bardzo dziwne jest, że zginął, może miał... – Potrząsnął
głową, jakby odpędzał jakąś nieprawdopodobną myśl. Wrócił do wątku Lesterfielda i jego
przygody: – Pan zdołał przetrzymać największy nacisk tłumu, wskakując na parapet niskiego okna,
ale potem spadł pan i jakiś czas utrzymywał się na głowach i ramionach zwartego tłumu... Niestety,
potem zsunął się pan i... No cóż, trafił pan pod nogi tych ludzi...
– Pan to widział? – przerwał mu Yarbird. – Opowiada pan, panie doktorze, z takim
przekonaniem...
– Pan też może zobaczyć. Niedaleko, na dachu, rozsiadła się ekipą telewizyjna, kiedy tłum
ruszył, przebiegli z kamerą po dachach i nagrali jak pan stoi na parapecie, jak pan się zsuwa... Chce
pan zobaczyć? – Wskazał stojący w kącie kombajn tele-wideo.
Yarbird pokiwał głową. Lekarz podszedł, włożył leżącą z boku, przygotowaną widać
wcześniej kasetę.
– Proszę sobie obejrzeć, może odblokuje się panu pamięć, a ja pójdę po pana rzeczy, ubranie
j resztę...
Wyszedł. Na ekranie pojawiła się ulica miasta, wąska, ograniczona czteropiętrowymi domami.
Z głośników płynął niezrozumiały monotonny komentarz, kamera pokazywała gęsty, zwarty tłum
ciągnący ulicą, wypełniający szczelnie cały jej kanion, po kilku sekundach komentator przerwał
referowanie widoku, jego głos podniósł się, zaczął mówić szybciej, potem obiektyw kamery, bez
dbałości o elegancję przekazu, przemknął po głowach tłumu i uczepił się kotłowaniny na zakręcie.
Kamerzysta dał zbliżenie, a potem pokazał, że z dachu obok zaczyna biec w tamtym kierunku inny
kamerzysta z małą kamerą na wysięgniku. Chwilę potem realizator przełączył wizję na tę kamerę.
Obraz przez moment skakał, potem jednak ustabilizował się, widać było falujący tłum, głowy
drepcących w miejscu ludzi, słychać było okrzyki. Kamerzysta dał zbliżenie na parapet
umieszczonego na parterze okna; Yarbird zobaczył tam’ siebie. Stał na pochyłym parapecie,
zapierał się rękami o ściany, ale ręce ludzi z falującego tłumu co i rusz trącały go w stopy,
utrzymywał się jeszcze chwilę, i gdy za nim, za szybami poruszyły się firanki, kiedy mignęła za
połyskującą refleksami światła szybą twarz jakiejś kobiety, zamierzającej otworzyć okno –
Yarbird zobaczył siebie wpadającego na tłum.
– Jakoś to pasuje do pańskiego imienia – powiedział ktoś z tyłu.
W progu stał lekarz z dwoma foliowymi worami w ręku. Widząc zmarszczone czoło pacjenta
wyjaśnił:
– Pańskie imię – nazwa zespołu z połowy ubiegłego wieku, i pan na rękach tłumu, jak rockowy
idol, rzucający się ze sceny na tłum słuchaczy, a ten nosi go na wyciągniętych rękach...
Z dokumentów wynika, i z resztek sprzętu, że był pan... Przepraszam, jest pan reporterem czy
fotoreporterem Kansas City Net Publication... – zawiesił głos, ale odpowiedziało mu tylko
wzruszenie ramion pacjenta. – W każdym razie – fizycznie jest pan OK...gohohobuu... buabuuuu...
kru wwuwnu...
Podniósł rękę i powstrzymał lekarza: – Przestaję rozumieć. Czy pan potrafi to wyjaśnić,
wytłumaczyć, zdefiniować tę moją dyslinguę? Dlaczego ni stąd, ni zowąd przestaję słyszeć... to
znaczy rozumieć co się do mnie mówi?
– Ale to nie są poszczególne słowa, prawda?
Powtórzę teraz to, co mówiłem: „Nie ma najmniejszych wątpliwości, że pozostała w panu
jakaś fizyczna trauma”.
Pacjent pokiwał głową.
– Teraz to słyszę i rozumiem. To nie jest jakiś zakaz rozumienia jakichś tematów czy słów,
jakaś cenzura...
To raczej przypadkowy rytm wykluczania rozumienia, zresztą – może to i ma jakiś rytm, ale ja
go nie wyczuwam.
– Sądzę, że kiedyś, kiedy pan trafi do lepszego ośrodka, można będzie pana po prostu zbadać
dokładniej. Po kilku dniach stałego monitoringu da się określić, z jaką częstotliwością to się dzieje.
Nawet, czy dotyczy jakichś określonych tematów, dźwięków, zakresu akustycznego, timbre’u?
Yarbird oderwał wzrok od ekranu, popatrzył na lekarza. Ten miał na twarzy wypisaną
rezygnację i niewiarę.. W duchu machnął ręką, odkaszlnął i wrócił do oglądania reportażu, akurat
na chwilę, kiedy jego ciało zaczęło zsuwać się w dół, jakby tłum zasysał go niczym bagno. Jeszcze
kilka machnięć rękami, rozpaczliwie wczepiających się w kołnierze, rękawy ludzi z tłumu, ale ci
bezlitośnie wyszarpywali się, odpychali jego ręce.
– Skurwysyny... – mruknął Yarbird. – Co za ludzie!
Nikt się nie przejął tym, że spadam im pod nogi?!
– Nie może mieć pan do nich pretensji... – zaczął lekarz. Yarbird obejrzał się zdziwiony.
Chijjac nie żartował.
– Już mówiłem panu, że sam jestem zdziwiony obrażeniami... – zaczął, ale nagle za jego
plecami pojawiła się pielęgniarka, energicznie pociągnęła lekarza za ramię i zalała go potokiem
szybkich niezrozumiałych dla Lesterfielda słów. Chijjac szybko zwalił worki na fotel i wybiegł
z pokoju. Yarbird stał chwilę nieruchomo, potem zerknął na ekran, gdzie – jak gdyby nic się nie
stało – znowu stacjonarna kamera pokazywała pochód, rzednący tłum, znowu spokojny, leniwie
drepcący ulicą.
Yarbird poczuł, że ogarnia go fala złości. Na tłum, wyraźnie niepomagający mu, wręcz
usiłujący go zabić, na lekarza, którego nie wzruszyły jego obrażenia, i który wyraźnie
solidaryzował się z morderczą tłuszczą.
„Co ja tu robię? Jeśli tak będą mnie leczyli jak pomagali tam na ulicy...” – pomyślał.
Podszedł do worków i sprawdził ich zawartość. W jednym był rozdeptany na miazgę aparat
cyfrowy?
kamera? coś plastykowego, elektroniczno-mechanicznego.
Statyw z wysięgnikiem-żurawiem, pozwalającym filmować z dystansu dwóch metrów.
Połamany, wykrzywiony, jak i aparat-kamera – nie do użytku.
W drugim worze było ubranie Yarbirda. Na szczęście odczyszczone, rzucił się do przebierania.
„Ani, chimalima, sekundy w tym pieprzonym miejscu, mieście, kraju!”. Szybko ubrał się.
W kopercie był portfel, dwie karty kredytowe, paszport... Jedna karta i paszport raczej nie do
użytku – musiały wypaść mu z kieszeni i tłum mocno pokiereszował ich powierzchnie o bruk. Ale
druga karta była nietknięta.
„Dziwne, nie podpieprzyli jej? – pomyślał. – Można się po tym bydle wszystkiego spodziewać,
ale tego, że nie rąbną karty? Chyba że wyssali już z niej wszystko...
Chim-malimm-ma! Nie będę miał za co wrócić...”.
Znieruchomiał nagle. Obejrzał paszport ze wszystkich stron.
USA.
Fajnie. USA to był zrozumiały skrót. Pamięć tym razem podpowiedziała właściwe dane. Ale
wypłynął też z pamięci ogrom” kraju. A w paszporcie nie było nawet miasta.
Stał chwilę postukując porysowanym prostokątem wtopionego w plastyk paszportu
o paznokieć kciuka.
Obejrzał go jeszcze raz. Na zdjęciu widoczne były tylko podbródek, usta i wąsy, miał wtedy
wąsy, potem były szeroka szrama niepozwalająca obejrzeć reszty twarzy.
Zastanawiał się, czy w ogóle służby na lotnisku przepuszczą go do samolotu.
„Ale jak nie przepuszczą, to będą musiały powiadomić konsula! – Ucieszył się. – Nawet nie
będę musiał szukać placówki dyplomatycznej. Jeśli zaś przepuszczą, to jeszcze lepiej – wyląduję
w... w... domu... i od razu pojadę do szpitala. Kansas City, powiedział lekarz”.
Szybko sprawdził, czy w worku ze sprzętem nie zachowało się coś wartego zabrania, ale
wszystkie kasety były zmiażdżone, sprzęt – nie do uratowania.
Machnął ręką, dotknął opatrunku na głowie, przelotnie pomyślał, że może lepiej byłoby go
zmienić, a potem poddając się przemożnej ochocie znalezienia się gdzie indziej, byle nie w tym
szpitalu, nie w tym mieście – wyskoczył na korytarz i pomaszerował do schodów.
Nikt go nie zatrzymywał.
Na ulicy uprzytomnił sobie, że musi unikać bankomatów, bo nie pamięta kodu. Z kasą na
lotnisku kłopotów nie będzie, tylko żeby konto nie było puste.
Gorzej z dojazdem do... Włożył rękę do kieszeni i wyczuł pod palcami zwitek banknotów.
Uradowany wyjął je i szybko przeliczył – ponad dwie setki!
– Dziwne – mruknął do siebie. – Człowiek może zginąć i nikogo to nie obchodzi, a z drugiej
strony aż przesadna, niewiarygodna uczciwość! No i dobrze.
Przemierzył parking z nawierzchnią zapunktowaną łatami betonu, wyszedł na ulicę.
Przejeżdżający ulicą zaspany taksówkarz z wygniecioną twarzą, jakby spał przytulony do
kierownicy, na pytanie, czy zna angielski pokręcił głową, ale chętnie zareagował na polecenie
„airport”. Jadąc przez senne jeszcze miasto, przyglądał się zaśmieconym po fieście ulicom,
podfruwającym strzępkom papieru, zwisającym z balkonów wstążkom, przyklejonym do szyb
mieszkań i instytucji niezliczonym obrazkom, przedstawiającym albo posąg, albo inne wizerunki
tej samej świętej. „Właśnie – pomyślał nagle i odeszła go senność. – Lekarz powiedział Sonta
Monita nie santa, tylko sonta. Nie zwróciłem na to uwagi, bo pomyślałem pewnie, że ma jakąś
wadę wymowy, ale powiedział też Monita, nie Monica – pal diabli, może jest takie imię. Ale
nazwał kraj Bradzylia. A przecież wiem, że jest Brazylia!”.
Wychylił się do kierowcy. Postukał go palcem w ramię. Tamten przeniósł spojrzenie z drogi
przed sobą na długie wygięte w łuk lusterko.
– Brazylia? Brasil?
– Si! Bradsil! Opadł na kanapę.
„Co to może znaczyć? Czy mnie się pomieszały języki, słowa? USA się nie zmieniło, ale
dlaczego inaczej niż oni nazywam ten kraj? Oni chyba wiedzą lepiej, gdzie mieszkają!
– Chwilę posapywał bezmyślnie gapiąc się przez okno. – Gdybym był w comie przez kilka lat,
kilkanaście – rozumiem: zmieniła się nazwa, ale od wczoraj? Spisek jakiś? Tylko po co, żeby
wprowadzić w błąd mnie? Przecież nie jestem nikim ważnym, tak przynajmniej wynika z doku...
mentów..-.”.
Z kłębów mgły dominującej w jego umyśle wyłoniło się niewyraźne wspomnienie jakiegoś
filmu czy książki, w którym ktoś, po coś, kogoś robił tak w konia...
Ale ten ktoś był jakimś szpiegiem... Chyba...
„Aleja nie jestem szpiegiem! Chyba... Chimalima!”.
Przejechali krótki tunel, no – może nie tak bardzo krótki, jakaś minuta jazdy. Słońce uderzyło
w oczy.
Znajdowali się na płaskowyżu, kilka drogowskazów potwierdziło, że jadą w kierunku lotniska.
Ale droga była w kiepskim stanie, wyboje i łaty, szczerby w asfalcie... Tłukli się po niej niemal pół
godziny. W końcu pojawiły się budynki terminalu... Terminalu?!
Zgroza!
Podał kierowcy dwudziestkę, wysiadł i zamarł, wpatrując się w baraki tworzące kompleks
lotniska.
Nawet on, częściowo pozbawiony pamięci, wiedzy o otaczającym świecie, miał świadomość,
że takich lotnisk nie ma. Już nie ma. Nie ma od kilkudziesięciu lat!
„Chimalima! Jakie samoloty tu latają, skoro dworzec lotniczy wygląda w ten sposób?”.
Zmusił się do przejścia kilkunastu kroków, przekroczenia progu terminalu. W środku było
nieco lepiej – działały schody ruchome, chyba klimatyzacja, przynajmniej nie śmierdziało, jakieś
ekrany serwowały informacje o odlotach i przylotach. Odzywał się gong, potem ciepły kobiecy
głos serwował w dwu językach informację o przylotach i odlotach. Yarbird najpierw podszedł do
szklanej ściany z widokiem na płytę lotniska. Rękaw przyssał się do samolotu, podrygiwał lekko
pod stopami wysiadających pasażerów, których sylwetki migały w postrzępionych na brzegach
dziurach harmonijkowej ściany.
Jęknął w duchu. Zwalił się w najbliższy pusty fotel, zastanawiał chwilą. Rozważał możliwość
wyszukania konsulatu, ambasady raczej, może agencji gazety, której był pracownikiem. Ale zaraz
potem ogarnęła go gorączkowa ochota wyjazdu z tego dziwnie się nazywającego kraju,
z dziwnymi rytuałami, które niemal kosztowały go życie... Uznał, że gdyby był w domu... Gdyby
jakoś dotarł do swojego domu... Na pewno przypomniałby sobie wszystko...
Wszystko.
Tak! Nie ma na co czekać. Poderwał się i pomaszerował do kasy. Żeby tylko nie żądali
paszportu! Ale był dziwnie optymistycznie nastawiony do tego problemu, jakby
w podświadomości istniała informacja o tym, że tu nie sprawdzają paszportów.
Zobaczymy, uznał. W zależności od rozwoju sytuacji.
Rozwinęła się całkowicie odmiennie niż się spodziewał.
– Mówisz po angielsku? – rzucił do kasjerki.
Młoda, ale bujna Mulatka strzeliła w jego kierunku lśniącym białym uśmiechem.
– Owszem, proszę pana. Słucham.
– Najbliższy lot do Stanów? Najchętniej do Kansas City? Zerknęła na ekran monitora.
Przeleciała wzrokiem w dół i w górę.
– Za trzydzieści dwie minuty. Wprawdzie tylko do Houston, ale tam ma pan przesiadkę
w odstępie pół godziny.
– OK. Biorę. Ile?
Wyciągnął plik dolarów i przeliczył pośpiesznie. Sto dziewięćdziesiąt, powinno wystarczyć.
– Pan sam? – zapytała Mulatka. Odpowiedział skinieniem głowy. – Dwa miejsca w klasie
turystycznej – ciągnęła. – Dwieście osiemdziesiąt cztery dolary.
– Zaraz – dwa? Przecież pytała pani, a ja odpowiedziałem – jestem sam.
– No tak... – Wyprowadziła na twarz profesjonalny uśmiech, ale nie przyszło jej to łatwo. –
Dlatego – dwa miejsca – nie powstrzymała się od lekkiego wzruszenia ramionami.
– Czegoś tu nie rozumiem, może niewyraźnie mówię – powiedział, siląc się na spokój. –
Powiadam, że jestem sam, a pani mi wciska dwa bilety?!
– Nic panu nie wciskam! Daję jak i wszystkim – miejsce dla anioła stróża. Z pełną zniżką
i dodatkowymi czterema procentami promocji. t Yarbird zamarł z otwartymi ustami. Spod sufitu
rozległ się nad podziw czysty i wyraźny głos:
– Lot do Ate... – i urwało się, przeszło w już znany char – kot: – Hrogooo... grugh...
buduurdu...
„Ktoś tu ześwirował... – pomyślał bliski rozpaczy Lesterfield. – Czy ona powiedziała »anioł
stróż«? Czy to kolejna halucynacja, do kompletu z dysfonią czy innym pierdolonym
kurewstwem!”.
Kasjerka siedziała wpatrzona w niego. W jej oczach zaciekawienie mieszało się
z zaskoczeniem i – tak-tak, widział to – strachem. Ale nie mógł kupić dwu biletów, po prostu
fizycznie brakowało mu pieniędzy!
„Karta! – przypomniał sobie. – Ale nie – jeśli teraz jeszcze podam jej nieważną albo
zastrzeżoną kartę...
Nie”.
– Jednak poproszę jeden bilet. Do Houston, potem do Kansas City – powiedział, zachowując
kamienny – jak sądził – spokój.
– Ale pytam pana – co z aniołem stróżem? – zapytała Mulatka.
– Yyy... jest... Jest mały, zmieści się na kolanach! – rzucił dodając niedbały gest.
– N-na k... kolanach? – Dziewczyna wytrzeszczyła oczy.
– Tak. Och, to zresztą nie pani sprawa, tylko nasza. – Pokazał palcem na siebie i kciukiem do
tyłu. – Załatwimy to sami między sobą, ja i anioł. Zawsze tak robimy. Proszę – podsunął do niej
zwitek pieniędzy.
Kasjerka rozejrzała się z rozpaczą dokoła.
Wyciągnęła szyję, chcąc wypatrzyć kogoś z przełożonych, ale na jej nieszczęście nikt taki nie
kręcił się w zasięgu wzroku. Rzuciła spłoszone spojrzenie na aparat telefoniczny.
– Proszę pani – chcę bilet, szybko i bez żadnych oporów. Rozumiemy się? Pani ma bilet, ja
mam pieniądze, dokonajmy wymiany. – Nagle wpadł mu go głowy dobry argument: – Bo inaczej,
a jestem dziennikarzem, rozpowszechnię wiadomość, jak tu traktujecie klientów. Znacznie mniej
ludzi przyleci na następne święto Sonta Monity! – zagroził.
Nie odrywając od niego wzroku skinęła spłoszona głową, zastukała wprawnie w klawisze
monitora. Po chwili pisnęła drukarka. Dziewczyna szybko zgarnęła banknoty, odliczyła potrzebną
kwotę, resztę włożyła w bilet i podała Yarbirdowi.
– Przyjemnego lotu... – szepnęła.
– Dziękuję. Na pewno taki będzie – powiedział z nieukrywaną kpiną w głosie.
Odszedł od kasy, skręcił wolno za szereg automatów telefonicznych. Powstrzymał się od
ucieczki.
„Dokąd mógłbym zwiać? – pomyślał. – Przecież ona wie, na jaki lot się wybieram. Jeśli będą
chcieli mnie zgarnąć, to poczekają przy bramce”. Dobrnął do ustawionych w krąg wytartych
i wyświechtanych foteli, zwalił się na taki, który pozwalał mu obserwować niemal cały hol.
Siedział plecami do ogromnego okna.
Wypatrzył strzałki z hiszpańskimi... hiszpańskimi chyba, nie – portugalskimi napisami
kierującymi do bramek odlotów.
„Co jej odbiło – anioł stróż? Może to taki lokalny zwyczaj, że po święcie na cześć tej Sonta
Monity każdy staje się oczyszczony, bardziej święty? Ale co do tego mają linie lotnicze? Jakim
prawem żądają pieniędzy za skutki jakiegoś rytuału? Nie, no chimalima, opiszę to, żebym pękł!
My im robimy kasę na turystyce, a oni piłują nas jak mogą?! Anioł stróż. Dobre sobie...”.
Odwrócił się w lewo i rozpoczął spokojny, dokładny przegląd całej sali. Nic się nie działo.
Podróżni snuli się w te i z powrotem, bagaże, walizki, torby, dzieci, piesek, parasole, okulary
słoneczne, kapelusze... Śladu anioła, stróża, jakkolwiek by wyglądał. Chyba że wyglądał jak
zwyczajny podróżny – smagły lub blady, mężczyzna lub kobieta czy dziecko. Ale wtedy niby
dlaczego miałby się nazywać aniołem stróżem? Bzdura jakaś.
Odetchnął z pewną ulgą. Gdyby dziewczyna zawiadomiła kogoś o niezwykłym turyście, już
by się pojawili policjanci albo inne służby mundurowe. Czyli to ona coś nakręciła...
Przymknął oczy i pozwolił sobie na dwie minuty relaksu. Przeleciał w myślach cały dzień od
świtu, szpital, rozmowa z lekarzem... Każdy fragment wspomnień usiłował „rozgałęzić”, znaleźć
jakąś doczepkę – myśl, która na zasadzie dygresji poprowadziłaby go do innych wspomnień. Na
przykład zdziwienie tego... Chijjaca, spowodowane imieniem...
Powiedział, że był taki zespół... „Nie pamiętam... – jęknął w duchu. – Ale gdybym sobie
przypomniał tę kapelę, to może otworzyłaby się klapka i runęłyby, albo tylko popłynęły inne
wspomnienia. O, na pokładzie poproszę o laptopa i sprawdzę to w Sieci!”. Ucieszył go ten pomysł.
Pewnie – sprawdzi to i ten drugi zespół;
Led Zeppelin, i państwo Bradzylia, i Sonta Monita...
Coś musi zadziałać jak korkociąg! Musi!
Otworzył oczy, zerknął na zegar na ścianie. Nie miał na ręku swojego, nawet nie przypominał
sobie, jaki miał przed przygodą w tłumie zekstatyzowanych pielgrzymów, ale chyba miał.
Wszyscy mieli. Więc jednak ukradli! Potem przyszła myśl, że może po prostu leżał w worku z tym
mechanicznym gruzem po kamerze...
Odetchnął, zapytał sam siebie, czy nie jest głodny, może drink? Nie, odpowiedział sam sobie.
Jeść mi się nie chce, a drink – kusi, ale dopiero na pokładzie. Tu nie wiadomo, co się jeszcze stanie,
a potem powiedzą, że pijany. Przecież-szpital też może wszcząć alarm?..
Trzeba było zostawić lekarzowi kilka słów na kartce, może ze sto dolców... Akurat – sto!
Zabrakłoby na bilet.
Zdecydował, że jak już się sprawa cała wyjaśni – odnajdzie szpital Świętego, co tam było?
Jozuego?
Tak?
Jeszcze raz zerknął na zegar. Dwadzieścia minut.
Pora się ruszyć.
I wtedy nagła myśl spowodowała, że zamarł, znieruchomiał i oblał się zimnym potem. Przez
chwilę czuł tylko zamęt w głowie, jakieś poplątane myśli, skotłowane, kłąb, z którego na ułamek
sekundy pojawiały się strzępy sensownych kwestii, jak ogony z kłębowiska bijących się kocurów.
Potem nadeszła jasność, spokój i zrozumienie.
Zobaczył to, co podświadomość odnotowała dłuższą chwilę temu i na co usiłowała zwrócić
jego uwagę co najmniej od kilku minut. Oto ludzie w całej hali, a jak sobie przypomniał, to
i z całego miasta, z dzisiejszej jazdy taksówką i nawet przeglądu kasety z wczorajszym pochodem,
otóż wszyscy ci ludzie zachowywali się, jakby nie musieli patrzeć przed siebie, jakby w ogóle nie
musieli zwracać uwagi na otoczenie, jakby ono nie istniało, nie zagrażało życiu, nie dotyczyło ich.
Każdy przebywał w swoim własnym światku, i jeśli wynurzał się z niego, to na krótko.
Uświadomił sobie, że zawsze, na co nie zwraca się uwagi, ludzie nawet sami, nawet w swoim
znanym od lat mieszkaniu, muszą patrzeć w przestrzeń dokoła siebie – idąc do kuchni po puszkę
piwa, schodząc po schodach, jadąc samochodem na wycieczkę, maszerując w tłumie po ulicy
i samotnie przez muzealne sale. Bo inaczej – zamyśleni, zaczyta-ni, zamroczeni, nieważne,
z jakiego powodu niedopasowujący się do otoczenia – ryzykują oparzenie niesioną herbatą,
konflikt z rozpędzonym samochodem na przejściu, upadek na polanym olejem chodniku,
zderzenie z innym przechodniem, pociągiem, wagonem metra...
A ci tu szli zamyśleni, zaczytani, wpatrzeni w swoje stopy, w sufit, na boki!!! Nikt, niemal nikt,
a już na pewno nikt przez dłuższy czas nie kontrolował swojej drogi. Oto kobieta z dzieckiem
w wózku, przy niej mężczyzna, pewnie mąż i ojciec. Idą pochyleni nad wózkiem, zagadujący coś
wesoło do roześmianego brzdąca. Za nimi grubas wlecze walizkę, w drugiej ręce trzymając płat
pizzy, na nim koncentrując swoje zachłanne spojrzenie. W przeciwnym kierunku pędzi młoda
pryszczata dziewoja, zasłaniając dokładnie panoramę przed sobą lusterkiem, maluje usta, poprawia,
ściera, maluje jeszcze raz, wszystko to kompletnie ignorując resztę świata. I ma rację, bo nic się nie
dzieje.
Nie wpada na nikogo, nikt nie ociera się nawet o nią?!
Jakiś obłędny taniec, jakiś cholerny precyzyjny choreograficzny układ.
Yarbird zapomina o swoich kłopotach. Wstaje i przysiada od razu na oparciu fotela, teraz ma
lepszy widok na hol. Tłumiąc podniecenie i niepokój, nawet lekki lęk, wybiera z tłumu jedną osobę,
starszą kobietę z laską i małą płaską torebką na ramieniu, i obserwuje jej zachowanie. Stara idzie
wolno, ale konsekwentnie, z opuszczoną głową, jakby liczyła cętki lastryka, ze stałą prędkością
i po linii prostej, nawet nie usiłując kontrolować tras innych pasażerów, jakby kompletnie nie
obawiała się, że ktoś się może z nią zderzyć, że ktoś może ją trącić walizką, że ona sama może
przelecieć przez poręcz schodów...
I rzeczywiście – dokoła niej istnieje jakieś niewidzialne pole, otacza ją kula przestrzeni bez
konfliktów: jeśli ktoś zbliża się, kolizyjnym kursem, to tuż przed nią zwalnia (oczywiście nie
patrząc na nią!), potem przyspiesza i rozmijają się, nie ocierając nawet o siebie. Jeśli to ona wali na
kogoś stojącego, to albo w transie pogrążona odchyla się od trasy prowadzącej do zderzenia, albo
zwalnia, jakby przeczuwała, że przeszkoda za chwilę zniknie z jej drogi.
I zawsze tak się dzieje!
Podekscytowany, nie słuchając zapowiedzi spikerek, jedna czwarta których przechodziła
w znany już tryb hurkotu i bulgotania, Lesterfield analizuje zachowanie kilku osób i widzi
wszędzie to samo. Nadlatuje usłużnie skojarzenie – ludzie to elementy o takim samym ładunku jak
namagnesowane takim samym znakiem kulki, jak ładunki elektryczne o identycznym potencjale
(czy coś takiego istnieje?)! Odpychają się od siebie, nie dotykają nawet...
Zerwał się z oparcia fotela i pognał w kierunku szeregu telefonów. Przystanął przy pierwszym
z brzegu aparacie, chwycił do ręki postrzępioną książkę telefoniczną, przymierzył się.. Obok słupa
z aparatem stała walizka damulki, prowadzącej dynamiczną rozmowę z aparatu w przeciwległym
szeregu. Yarbird kiedy młody, operetkowego typu biznesmen – bordowa marynarka, czarne
spodnie, grafitowe mokasyny i białe skarpety – był o metr od nich – trącił nieznacznym i szybkim
ruchem walizkę, a ta posłusznie poturlała się pod nogi eleganta z prowincji. Nie miał szans na
uniknięcie potknięcia się o walizkę, nie dałby rady uskoczyć, ani przeskoczyć nie widział tego, bo
gapił się na podwieszone pod sufitem tablety z ciurkającymi szeregami informacji. Tym niemniej
nie upadł, nie skoczył, nie potknął się.
Kiedy był o pół metra od nadjeżdżającej walizki, oczom podnieconego Yarbirda ukazał się
widok, który spowodował przyspieszenie akcji serca.
Z niczego, z powietrza, z przestrzeni przed młodym, ruszającym na podbój świata chapoccare
wyłoniło się coś, co zatrzymało bieg walizki, zatrzymało ją w miejscu i natychmiast posłało
z powrotem. Młodzian przeszedł, walizka wróciła na swoje miejsce, uderzywszy w słup
znieruchomiała. Yarbird przełknął ślinę.
Z niebytu, z niczego, z jakiegoś obcego wymiaru wyłoniła się – widział to! – noga, ptasia
szponiasta noga, taka jak na herbie z jego paszportu – trzy potężne zakrzywione szpony, goła blada
skóra... A potem, powyżej – białe, przybrudzone nieco, pióra. Noga ogromna, ptak, do którego
należała, musiał być wielkości małego samolotu! Ta noga mogła unieść w szponach dwie
walizki!!!
Upuścił książkę, zgrzytnęła łańcuchem, zawisła na nim i kołysząc się, trącała Yarbirda swoim
miękkim wytłuczonym przez tysiące niedbałych raje grzbietem.
Stał i gapił się w miejsce, z którego wyłoniło się łapsko;
stałby długo, gdyby temperamentna dama nie zakończyła rozmowy, krzycząc „Stupedo,
stupedo, idiotte! Cretino!” do słuchawki, a następnie walnęła nią z całej siły w widełki, po czym,
nie trafiwszy, poprawiła dwoma uderzeniami w obudowę telefonu.
W tej samej chwili głośniki odezwały się, a do oszołomionego Yarbirda dotarło, że wzywają
pasażerów na lot do Houston. Potrząsnął głową, klepnął się w kieszeń, gdzie znajdował się bilet.
Ruszył do bramki numer szesnaście. Po drodze zobaczył jeszcze, jak jakaś kobieta w ciąży,
kompletnie bez troski o siebie i o ogromny brzuch, doszła do pełznącej miarowo w dół zębatej
taśmy schodów, i jakby zwaliła się w przestrzeń przed sobą. Obserwujący ją Lesterfield poruszył
ustami, ale nie zdążył nawet krzyknąć.
Przyszła matka przeleciała nad trzema kształtującymi się z taśmy zębami schodów,
wyprostowała się w powietrzu i, nawet nie machnąwszy ręką dla utrzymania równowagi,
wylądowała na kolejnym, już uformowanym zębatym stopniu, który poniósł ją w dół. Po chwili,
nieświadoma ani wzburzenia, jakie wznieciła w obserwującym ją Yarbirdzie, ani swojego
cudownego załadunku na schody, zniknęła za poręczą schodów.
Yarbird powlókł się do bramki.?
„Chim-nia... Co to było? Co to jest?! – myślał. – Oni są w kokonach? To może... No tak,
dlatego wczoraj nikt się nie przejmował tym, że upadłem?! – Doznał olśnienia. Przypomniał sobie
rozmowę z lekarzem i dziwne wtedy słowa Chijjaca: »...Dziwne, że został pan poturbowany...«
i potem powiedział jeszcze, że sam jest zdziwiony obrażeniami... Pewnie, skoro nikt inny nie
odniósł! A nie, przecież ten gość, przez którego wybuchło zamieszanie – zginął! Lekarz
powiedział, że to dziwne, i że może miał... I nie dokończył myśli...”.
Zbliżył się do bramki, zamyślony podał dziewczynie w mundurku jakichś linii lotniczych bilet
i niemal nie zwracając uwagi na jej słowa – kierowała go do przyssanego do samolotu rękawa –
pomaszerował w odpowiednim kierunku.
Kiedy wszedł do rękawa, otoczenie zmusiło go do porzucenia myśli o ludziach. Podłoga ugięła
się, zaskrzypiała i zadudniła jednocześnie. Segmentowany, gąsienicowy korytarz był w fatalnym
stanie. Z metalowej podłogi, w zamyśle mającej budowę metalowych łusek, zachodzących na
siebie w kierunku samolotu, sterczały różnej wielkości i wysokości płaskowniki i trzpienie. Kilku
płatów „łusek” w ogóle brakowało, zamiast nich wzrok Yarbirda odkrywał elementy konstrukcji
rękawa, a dwukrotnie sięgnął nawet betonowej płyty lotniska dwa piętra niżej. Przez ściany, to już
widział wcześniej, z holu, prześwitywało – to za słabo powiedziane, biło! z wielu otworów światło.
Nikt nie pofatygował się, by je załatać, zakleić... Tu nikt nie tknął niczego palcem od dobrych kilku
lat. Inaczej – palcami to dotykali tylko pasażerowie, palcami i flamastrami – jakieś tagi, jakieś
pośpieszne graffiti, niezdarne malunki, w jednym miejscu nawet chyba jakiś wiersz czy modlitwa
– zwersyfikowana wypowiedź w czterech linijkach.
Zwolnił i zaczął się gorączkowo zastanawiać. Może lepiej wrócić do szpitala, przywołać do
siebie służby konsularne, kazać się odwieźć do domu dobrym amerykańskim samolotem...
W tym momencie zobaczył stewardesę przy drzwiach, same drzwi ozdobione ogromnymi
literami PANAM i jego pomysł wydał mu się niedorzeczny, a przynajmniej niedorzeczniejszy od
tej niedorzecznej rzeczywistości. Potknął się i niemal wywrócił na twarz, a w kręgosłupie odezwał
się ból, jakby nadłamał sobie pień, na którym zbudowane było jego ciało.
Zobaczył zdziwienie na twarzy stewardesy i przygotował na odparcie ataku, w jakiejkolwiek
formie by go wyprowadziła. Nawet niekoniecznie czynnej, wystarczyłaby werbalna. Podszedł
bliżej, niepewnie stąpnął na płytę z laminowanej sklejki, położoną tuż przed wejściem do samolotu
– widocznie stopy wychodzących i wchodzących tu wyrządziły najwięcej szkód. Uśmiechnął się
do stewardesy, podał bilet, drugą ręką wskazując płytę:
– Nie za bardzo się starają, czyż nie?
Stewardesa była biała, z całą pewnością bez żadnej domieszki krwi latynoskiej, dlatego
pozwolił sobie na upuszczenie frustracji.
Dziewczyna zerknęła na bilet, odwróciła go, szukając czegoś jeszcze, potem wykonała
palcami ruch, jakby liczyła pieniądze albo rozkładała karty, jeszcze raz zerknęła na odwrotną
stronę biletu.
– To od lat... – odpowiedziała automatycznie, ale nie kryła, że myśli o czymś innym. –
Przepraszam – jeden bilet?
– Jeden – odpowiedział Yarbird spokojnym tonem.
Który go wiele kosztował. – Widzi pani – wskazał opatrunek nad uchem – wczoraj miałem
mały wypadek, straciłem karty i gotówkę, dlatego stać mnie tylko na klasę turystyczną.
– No tak, ale jeden?
– A widzi tu pani więcej osób? – syknął zniecierpliwiony. Jego agresja brała się ze strachu. Był
tego świadomy, ale nie potrafił nad tym zapanować, ani nad strachem, ani nad agresją, bał się coraz
bardziej tego kraju, tego miasta, tego, że zawrócą go do szpitala, a tam stwierdzą, że jego
szaleństwo staje się coraz bardziej widoczne. I zaaplikują jakieś wstrząsy czy lewatywę, bo co
jeszcze mogą zaproponować w takim prowincjonalnym ośrodku?
– Przecież... zawsze... – bąknęła stewardesa. Wyrwał jej bilet z ręki i zapytał przez zęby:
– Mogę wejść?
Odsunęła się nieco z drogi, a Yarbird z maską spokoju na twarzy i pewnością w ruchach
przekroczył próg samolotu. Kabina wyglądała dość dziwnie, choć Yarbird nie potrafił do końca
zwerbalizować swojego odczucia – po prostu wydawało mu się, że powinny być po trzy miejsca
z każdej strony wąskiego dość przejścia, a było tych miejsc mniej, po dwa przy dziwacznie
szerokim pasażu. Nieważne, zerknął na swoje miejsce na bilecie, doszedł do czwartego rzędu
i zwalił w końcu w fotel przy oknie. Wyglądało, że był jednym z ostatnich, jeśli nie ostatnim
pasażerem, bo cicho snująca się po salonie muzyczka umilkła, jakby zaraz miały nastąpić
zwyczajowe komunikaty przedstartowe. Yarbird rozsiadł się wygodniej, zerknął przez okno. Miało
rysę, głęboką rysę na szybie zewnętrznej, a szybę wewnętrzną – pękniętą. Zaklął w duchu,
ostrożnie rozejrzał się. Dewastacja i zniszczenie, czy może wyeksploatowanie do cna samolotu
biło w oczy; tylko z powodu sprzeczki ze stewardesą i podniecenia nie zauważył tego od razu.
Wykładzina podłogowa – wytarta, kasetony na bagaż w dużej części pozbawione drzwiczek,
dźwignie do zmiany położenia foteli bez gałek – wystawały trzpienie, na które można się było
nieźle nadziać. Na ścianach kilka niedbałych łat, na pewno niemających znaczenia
konstrukcyjnego.
I w każdym rzędzie siedziała tylko jedna osoba! Po obu stronach przejścia – jedna. Przy oknie
albo przy szlaku komunikacyjnym, nieważne – ale jedna ***
W połowie samolotu siedziała najwyraźniej matka z kilkuletnim synem, ale nie siedzieli obok
siebie, a rozdzieleni dwumetrowym przejściem.
„Co to znaczy? Do gromu cichego! Połowa samolotu pusta? Zawsze tyle było gadania
o efektywności, o opłacalności... A tu... Zaraz?! Dwa bilety! No tak!!! Dwa, to nawet lepiej –
samolot w połowie pusty, a opłacony za cały! Mniej paliwa zużywa i opłacalność... Ale? To
dlaczego taki zrujnowany? Linie nie mają forsy przy takim współczynniku opłacalności, jaki im
wychodzi z latania bez pasażerów i bagażu?”.
Zwalił się ponownie w fotel, boleśnie uderzając kością ogonową w klamrę pasa. Kątem oka
zauważył jakiś ruch, odwrócił się. Zmierzała ku niemu stewardesa z jakimś mężczyzną
w mundurze. Wskazała go pilotowi brodą, zwolniła, pozwoliła, by pilot podszedł pierwszy,
Pochylił się, zasalutował. Miał na twarzy wypisaną rozterkę i niepewność. Zażenowanie?
– Sir... Hm... Stewardesa zameldowała kapitanowi, że pan... Robi sobie z niej żarty...
– Nie owijajmy w bawełnę! – stanowczym półgłosem powiedział Yarbird. – Nie robię sobie
żadnyc