10675

Szczegóły
Tytuł 10675
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10675 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10675 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10675 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

+ Eric-Emmanuel Schmitt Pan Ibrahim i kwiaty koranu Dla Brunona Abrahama Kremera Kiedy skończyłem jedenaście lat, rozbiłem swoją świnkę i poszedłem na dziwki. Moja świnka była pokrytą szkliwem porcelanową skarbonką koloru rzygowin z otworem, przez który można było wrzucić monetę, ale nie można było jej wyjąć. Tę jednokierunkową skarbonkę wybrał mój ojciec, bo takie właśnie miał podejście do życia: pieniądze są po to, żeby je mieć, a nie po to, żeby je wydawać. W brzuchu świnki było dwieście franków. Cztery miesiące pracy. Pewnego ranka, przed pójściem do szkoły, usłyszałem od ojca: - Mojżesz, czegoś tu nie rozumiem... Brakuje pieniędzy... Od dziś masz zapisywać w kuchennym zeszycie wszystko, co wydajesz na zakupy. Więc nie dość, że ochrzaniają mnie w szkole i w domu, nie dość, że piorę, uczę się, gotuję, tacham zakupy, nie dość, że mieszkam w wielkim ciemnym mieszkaniu, pustym i pozbawio- nym miłości, że jestem bardziej niewolnikiem niż synem adwokata bez spraw i bez żony, to jeszcze bierze się mnie za złodzieja! Skoro i tak podejrzewają mnie, że kradnę, to w końcu, co mi zależy. W brzuchu świnki było więc dwieście franków. Dwieście franków kosztowała dziewczyna na ulicy Paradis. Taka była cena męskości. Pierwsze chciały, żeby pokazać im dowód. Pomimo mojego głosu, pomimo mojej tuszy -byłem gruby jak beczka - nie chciały wierzyć, że mam szesnaście lat, pewnie obserwowały, jak dorastam, biegając z siatką pełną warzyw. Na końcu ulicy, w bramie, stała jakaś nowa. Pulchniutka, śliczna jak obrazek. Pokazałem jej pieniądze. Uśmiechnęła się. - Masz szesnaście lat? - Tak, dzisiaj skończyłem. Weszliśmy na górę. Ledwie mogłem uwierzyć, miała dwadzieścia dwa lata, była stara i miałem ją tylko dla siebie. Wytłumaczyła mi, jak się umyć, a potem jak się kochać... Ja oczywiście już to wiedziałem, ale dałem jej mówić, żeby się lepiej czuła, zresztą podobał mi się jej głos, trochę nadąsany, trochę zasmucony. W trakcie o mało nie zemdlałem. Na koniec pogłaskała mnie miło po głowie i powiedziała: - Trzeba będzie przyjść jeszcze raz i dać mi jakiś prezencik. To mi prawie popsuło całą radość: zapomniałem o prezenciku. No to z głowy, byłem już mężczyzną, przeszedłem chrzest bojowy między udami kobiety, nogi tak mi się trzęsły, że ledwo mogłem ustać, a już zaczynały się kłopoty: zapomniałem o sławetnym prezenciku. Pognałem do domu, wpadłem do swojego pokoju, rozejrzałem się wokół, szukając, co mógłbym jej ofiarować najcenniejszego, po czym pędem wróciłem na ulicę Paradis. Dziewczyna wciąż stała w bramie. Dałem jej mojego pluszowego miśka. Mniej więcej w tym samym czasie poznałem pana Ibrahima. Pan Ibrahim był zawsze stary. Od niepamiętnych czasów w rejonie ulic Bleue i Faubourg-Poissonniere zawsze widziano go w sklepie, od ósmej rano do późna w nocy, wciśniętego między kasę a środki czystości, z jedną nogą w przejściu, a drugą pod pudełkami zapałek, w szarym fartuchu narzuconym na białą koszulę, z białymi zębami pod suchym wąsikiem i pistacjowymi, zielono-brązowymi oczami jaśniejszymi od brunatnej skóry upstrzonej plamami mądrości. Gdyż pan Ibrahim, w powszechnym mniemaniu, uchodził za mędrca. Pewnie dlatego, że od co najmniej czterdziestu lat był jedynym Arabem na żydowskiej ulicy. Pewnie dlatego, że dużo się uśmiechał i niewiele mówił. Pewnie dlatego, że zdawał się nie przejmować codzienną krzątaniną i zgiełkiem, zwłaszcza w wydaniu paryskim: trwał niewzruszenie na swoim taborecie, jakby do niego przyrósł, i tylko znikał, nie wiedzieć gdzie, między północą a trzecią rano. Tak więc codziennie robiłem zakupy i przyrządzałem posiłki. Kupowałem wyłącznie konserwy. Kupowałem je codziennie nie po to, żeby były świeże, nie, ale dlatego, że ojciec dawał mi pieniądze tylko na jeden dzień, zresztą tak było łatwiej! Kiedy zacząłem okradać ojca, żeby ukarać go za to, że mnie podejrzewał, zacząłem też okradać pana Ibrahima. Trochę się tego wstydziłem, więc aby zagłuszyć wstyd, w chwili płacenia mówiłem sobie w kółko: W końcu to tylko Arab! Co dzień patrzyłem panu Ibrahimowi w oczy i to mi dodawało odwagi. W końcu to tylko Arab! - Nie jestem Arabem, Momo, pochodzę ze Złotego Półksiężyca. Wziąłem zakupy i lekko oszołomiony wyszedłem na ulicę. Pan Ibrahim słyszał, jak myślę! A jeśli słyszał, jak myślę, to może wiedział też, że go oszukuję? Następnego dnia nie zwinąłem mu ani jednej puszki, za to spytałem: - Co to jest Złoty Półksiężyc? Bo przyznam, że przez całą noc wyobrażałem sobie pana Ibrahima, jak siedzi na księżycu i szybuje po rozgwieżdżonym niebie. - Tak nazywa się obszar, który rozciąga się od Anatolii do Persji, Momo. Następnego dnia dorzuciłem, wyjmując portmonetkę: - Nie nazywam się Momo, tylko Mojżesz. Następnego dnia on z kolei dorzucił: - Wiem, że nazywasz się Mojżesz, właśnie dlatego mówię na ciebie Momo, to brzmi trochę mniej groźnie. Następnego dnia, licząc monety, zapytałem: - A co to panu przeszkadza? Mojżesz to po żydowsku, nie po arabsku. - Nie jestem Arabem, Momo, jestem muzułmaninem. - To dlaczego mówią, że idą do Araba, skoro pan nie jest Arabem? - Bo "u Araba", Momo, to znaczy "otwarte od ósmej rano do północy, a nawet w niedzielę", kiedy się mówi o sklepie. Tak przebiegała nasza rozmowa. Jedno zdanie dziennie. Mieliśmy czas. On - bo był stary, ja - bo byłem młody. A co drugi dzień kradłem mu jedną konserwę. Myślę, że przeprowadzenie godzinnej rozmowy zajęłoby nam rok albo dwa, gdyby nie to, że spotkaliśmy Brigitte Bardot. Wielki rejwach na ulicy Bleue. Wstrzymany ruch. Zamknięta ulica. Kręcą film. Wszystko, co ma narządy płciowe, w rejonie ulic Bleue, Papillon i Faubourg-Poisson-niere, jest w stanie najwyższej gotowości. Kobiety chcą sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak ładna, jak się mówi; mężczyźni przestają myśleć, intelekt wkręcił im się w zamek rozporka. Brigitte Bardot tutaj! Prawdziwa Brigitte Bardot! Ja usadowiłem się w oknie. Patrzę na nią: kojarzy mi się z kotką sąsiadów z czwartego, śliczną małą koteczką, która uwielbia przeciągać się w słońcu na balkonie i zdaje się żyć, oddychać i mrugać oczkami po to tylko, żeby wzbudzić podziw. Przyglądając się baczniej, odkrywam też, że naprawdę jest podobna do kurewek z ulicy Para-dis, nieświadomy, że to przecież one robią się na Brigitte Bardot, żeby przyciągnąć klientów. Wreszcie kompletnie osłupiały widzę, że pan Ibrahim wyszedł na próg sklepu. Po raz pierwszy -jak żyję - opuścił swój taboret. Napatrzywszy się, jak zwierzątko Bardot bryka przed kamerami, myślę o pięknej blondynie, która ma mojego miśka, i postanawiam wpaść do pana Ibrahima, i wykorzystać jego nieuwagę, żeby buchnąć kilka puszek. Katastrofa! Wrócił za swoją kasę. Oczy mu się śmieją, kiedy wpatruje się w Bardotkę ponad stosami mydełek i szczypczyków do bielizny. Nigdy go takim nie widziałem. -Jest pan żonaty, panie Ibrahimie? - Tak, jasne, że jestem żonaty. Nie jest przyzwyczajony do tego, żeby mu zadawano pytania. W tej chwili mógłbym przysiąc, że pan Ibrahim nie jest tak stary, jak wszyscy sądzą. - Panie Ibrahimie! Niech pan sobie wyobrazi, że jest pan na statku z żoną i z Brigitte Bardot. Statek tonie. Co pan robi? - Zakładam, że moja żona umie pływać. Nigdy nie widziałem tak śmiejących się oczu: jego oczy śmieją się na całe gardło, dosłownie ryczą ze śmiechu. Nagle robi się poruszenie, pan Ibrahim staje na baczność: do sklepu wchodzi Brigitte Bardot. - Dzień dobry, czy ma pan może wodę? - Oczywiście, mademoiselle. I staje się rzecz niesłychana: pan Ibrahim sam idzie wziąć z półki butelkę wody i jej przynosi. - Dziękuję. Ile jestem winna? - Czterdzieści franków, mademoiselle. Bardotka aż podskakuje. Ja też. Butelka wody kosztowała wtedy dwa franki, nie czterdzieści. - Nie wiedziałam, że woda jest tutaj taką rzadkością. - To nie woda jest rzadkością, mademoiselle, ale prawdziwe gwiazdy. Powiedział to z takim wdziękiem, z takim rozbrajającym uśmiechem, że Brigitte Bardot lekko się rumieni, wyciąga czterdzieści franków i wychodzi. Z wrażenia nie mogę się pozbierać. - Ale ma pan tupet, panie Ibrahimie. - No cóż, Momo, muszę sobie jakoś odbić te wszystkie puszki, które mi podprowadzasz. Tego dnia zostaliśmy przyjaciółmi. Prawda, że od tej pory mogłem chodzić szabrować konserwy gdzie indziej, ale pan Ibrahim kazał mi przysiąc: - Momo, jeżeli musisz nadal kraść, kradnij u mnie. W następnych dniach pan Ibrahim podpowiedział mi mnóstwo sposobów na to, jak podbierać ojcu pieniądze, tak żeby się nie zorientował: dawać mu wczorajszy albo przedwczorajszy chleb podgrzany w piekarniku; stopniowo dosypywać kawy zbożowej do prawdziwej; ponownie używać torebek z herbatą; rozcieńczać jego beaujolais winem za trzy franki i - szczyt wszystkiego - genialny pomysł, świadczący o tym, że pan Ibrahim był mistrzem w sztuce przysrywania ludziom: zastąpić pasztet wiejski karmą dla psów. Za sprawą pana Ibrahima w świecie dorosłych pojawiła się rysa, przestał być wciąż tym samym jednolitym murem, o który się obijałem, przez szparę wyciągała się do mnie jakaś ręka. Znów udało mi się odłożyć dwieście franków, będę mógł jeszcze raz udowodnić sobie, że jestem mężczyzną. Szedłem ulicą Paradis prosto w stronę bramy, gdzie stała nowa właścicielka mojego miśka. Niosłem dla niej muszlę, którą kiedyś dostałem w prezencie, prawdziwą muszlę znad morza, znad prawdziwego morza. Dziewczyna posłała mi uśmiech. W tej samej chwili z alei wypadł mężczyzna, a potem kurewka, która goniła go, krzycząc: - Złodziej! Ukradł mi torebkę! Złodziej! Niewiele myśląc, wysunąłem do przodu nogę. Złodziej runął jak długi kilka metrów dalej. Rzuciłem się na niego. Złodziej spojrzał na mnie, zobaczył, że jestem dzieciakiem, uśmiechnął się i już chciał mi przyłożyć, ale wtedy nadbiegła dziewczyna, wrzeszcząc wniebogłosy, więc zerwał się i dał nogę. Na szczęście krzyki kurewki zastąpiły mi mięśnie. Podeszła, chwiejąc się na wysokich obcasach. Podałem jej torebkę, którą, zachwycona, przycisnęła, do obfitej piersi, tak dobrze potrafiącej wzdychać. - Dziękuję ci, mały. Co mogę dla ciebie zrobić? Chcesz, zafunduję ci numerek? Była stara. Miała dobre trzydzieści lat. Ale -pan Ibrahim zawsze mi to powtarzał - nie wolno obrażać kobiety. -OK. I poszliśmy na górę. Właścicielka mojego miśka była najwyraźniej oburzona, że koleżanka sprzątnęła mnie jej sprzed nosa. Kiedyśmy koło niej przechodzili, szepnęła mi do ucha: - Przyjdź jutro. Ja też dam ci za darmo. Nie czekałem do jutra... Pan Ibrahim i dziwki sprawiali, że życie z moim ojcem stawało się jeszcze trudniejsze. Zacząłem robić coś strasznego i niesłychanego: porównania. Kiedy przebywałem z ojcem, zawsze było mi zimno. Z panem Ibrahimem i z dziewczynami było cieplej i jaśniej. Patrzyłem na wysoką i przepastną dziedziczną. bibliotekę, na wszystkie te książki mające zawierać kwintesencję ludzkiego umysłu, zbiór praw, subtelność filozofii, patrzyłem na nie w ciemności - Mojżesz, zamknij okiennice, światło niszczy oprawy - a potem patrzyłem, jak ojciec czyta w fotelu, odcięty od świata snopem światła, rzucanego przez lampę stojącą nad nim niczym żółtawe sumienie. Zamknięty w murach nauki, nie zwracał na mnie uwagi bardziej niż na psa -zresztą nie znosił psów - nie przyszło mu nawet do głowy, żeby cisnąć mi kość swojej wiedzy. Jeśli robiłem trochę hałasu... - Och, przepraszam. - Cicho, Mojżesz. Ja czytam. Pracuję... "Pracuję", to było wielkie słowo, najwyższe usprawiedliwienie... - Przepraszam, tato. - Ach, na szczęście twój brat Popol nie był taki jak ty. Popol to było inne imię mojej beznadziejności. Kiedy robiłem coś nie tak, ojciec ciskał mi zawsze w twarz przykład Popola, mojego starszego brata. "Popol był bardzo pilnym uczniem. Popol lubił matematykę. Nigdy nie brudził wanny. Popol nie siusiał obok sedesu. Popol tak lubił czytać książki, które lubi tatuś". Właściwie to dobrze, że matka odeszła z Popolem niedługo po moim urodzeniu, bo jeśli trudno było walczyć ze wspomnieniem, to żyć obok tej wcielonej doskonałości, jaką był Popol, przerosłoby na pewno moje siły. - Tato, myślisz, że Popol by mnie lubił? Ojciec mierzy mnie wzrokiem z przerażeniem, dosłownie przeszywa, na wylot. - Też pytanie! Oto odpowiedź: Też pytanie! Nauczyłem się patrzeć na ludzi oczyma mojego ojca. Z nieufnością, z pogardą... Rozmowy z arabskim sklepikarzem, nawet jeśli nie był Arabem - skoro "u Araba, to znaczy otwarte w nocy i w niedzielę, kiedy się mówi o sklepie" - i pomaganie kurewkom to były rzeczy, które trzymałem w tajnej szufladzie mojego umysłu: nie przyznawałem się do nich oficjalnie. - Dlaczego nigdy się nie uśmiechasz, Momo? - spytał mnie pan Ibrahim. To pytanie było jak cios, i to poniżej pasa. Nie byłem przygotowany. - Uśmiechać się, to dobre dla bogaczy, panie Ibrahimie. Nie stać mnie na to. Wtedy, chyba żeby zrobić mi na złość, uśmiechnął się. - Uważasz, że ja jestem bogaty? - Cały czas ma pan w kasie banknoty. Nie znam nikogo, kto przez cały dzień miałby przed sobą tyle banknotów. - Tymi banknotami płacę za towar, poza tym za lokal. Pod koniec miesiąca niewiele mi ich zostaje. I uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby chciał mnie sprowokować. - Panie Ibrahimie, kiedy mówię, że uśmiech jest dla bogaczy, chcę powiedzieć, że jest dla ludzi szczęśliwych. - I tu się mylisz. Bo właśnie uśmiech daje szczęście. - Akurat. - Spróbuj. - Jeszcze czego. - Jesteś grzeczny, Momo? - Muszę, inaczej dostaję po głowie. - To dobrze, że jesteś grzeczny. Ale lepiej, żebyś był miły. Spróbuj się uśmiechnąć, to zobaczysz. No dobra, skoro prosi mnie pan Ibrahim, który wciska mi ukradkiem puszkę kiełbasy z kapustą, to mogę spróbować... Następnego dnia zachowuję się jak chory, któremu w nocy wstrzyknięto jakiś narkotyk: do wszystkich się uśmiecham. - Nie, proszę pani, przykro mi, nie zrozumiałem zadania z matematyki. Trach: uśmiech! - Nie potrafiłem go rozwiązać! - Dobrze, Mojżeszu, wytłumaczę ci jeszcze raz. Nie do wiary. Żadnej nagany, żadnych upomnień. Nic. W stołówce... - Mógłbym dostać dokładkę kremu kasztanowego? Trach: uśmiech! - Tak, z białym serem... No i dostaję. Na wuefie przyznaję, że zapomniałem tenisówek. Trach: uśmiech! - Bo właśnie się suszyły, psze pana... Nauczyciel śmieje się i klepie mnie po ramieniu. Szaleństwo. Nikt mi się nie może oprzeć. Pan Ibrahim dał mi broń absolutną. Cały świat bombarduję uśmiechami. Nikt nie traktuje mnie już jak psa. Wracając ze szkoły, biegnę na ulicę Paradis. Wołam do najładniejszej dziwki, wysokiej Murzynki, która mi zawsze odmawiała: - Hej! Trach: uśmiech! - Idziemy? - Masz szesnaście lat? - Jasne, że mam, już od dawna! Trach: uśmiech! Idziemy na górę. A potem, ubierając się, mówię jej, że jestem dziennikarzem, że pracuję nad wielką książką o prostytutkach... Trach: uśmiech! ... że chciałbym, żeby opowiedziała mi trochę o swoim życiu, jeśli może. - Naprawdę jesteś dziennikarzem? Trach: uśmiech! - Tak, to znaczy, studiuję dziennikarstwo... Zaczyna mówić. Patrzę, jak piersi drżą jej lekko, kiedy się ożywia. Nie śmiem w to uwierzyć. Mówi do mnie kobieta. Kobieta. Uśmiech. Mówi. Uśmiech. Mówi. Wieczorem, kiedy wraca ojciec, pomagam mu jak zwykle zdjąć płaszcz i staję przed nim w świetle, żeby na pewno mnie zobaczył. - Kolacja gotowa. Trach: uśmiech! Patrzy na mnie zdziwiony. Nadal się uśmiecham. Pod koniec dnia to męczące, ale wytrzymuję. - Zrobiłeś jakieś głupstwo. Uśmiech znika. Ale nie tracę nadziei. Przy deserze znowu próbuję. Trach: uśmiech! Patrzy na mnie z niepokojem. - Podejdź - mówi. Czuję, że mój uśmiech zaraz zwycięży. Hop, nowa ofiara. Podchodzę. Może mnie pocałuje? Powiedział mi kiedyś, że lubił całować Popola, że z tego chłopca był straszny pieszczoch. Może Popol od urodzenia znał numer z uśmiechem? Albo matka zdążyła go nauczyć? Stoję obok ojca, przy jego ramieniu. Rzęsy mu trzepoczą. Uśmiecham się, mało mi się gęba nie rozerwie. - Trzeba będzie założyć ci aparat. Nie zauważyłem dotąd, że masz zęby wysunięte do przodu. Tego właśnie wieczora zacząłem chodzić do pana Ibrahima w nocy, kiedy ojciec się już położył. - To moja wina, gdybym był taki jak Popol, ojcu łatwiej byłoby mnie kochać. - Skąd wiesz? Popol się wyprowadził. - I co z tego? - Może nie wytrzymywał z twoim ojcem. - Tak pan myśli? - Wyprowadził się. To o czymś świadczy. Pan Ibrahim podał mi monety, żebym je zapakował w ruloniki. To mnie trochę uspokajało. - Znał pan Popola? Panie Ibrahimie, znał pan Popola? Co pan o nim myślał? Puknął w kasę, jakby chciał powstrzymać ją od mówienia. - Coś ci powiem, Morao: sto razy, tysiąc razy wolę cię od Popola. -Tak? Byłem dosyć zadowolony, ale nie chciałem tego po sobie pokazać. Zacisnąłem pięści i wyszczerzyłem na niego zęby. Rodziny trzeba bronić. - Niech pan uważa, nie pozwolę źle mówić o moim bracie. Co pan ma przeciwko Popolowi? - Popol był bardzo fajny, bardzo fajny. Ale, wybacz mi, Momo, wolę ciebie. Zachowałem się wspaniałomyślnie: wybaczyłem mu. Tydzień później pan Ibrahim wysłał mnie do swojego kolegi, dentysty z ulicy Papillon. Najwyraźniej miał szerokie znajomości. A następnego dnia mi powiedział: - Momo, uśmiechaj się mniej, to wystarczy. Nie, nie, żartuję... Przyjaciel zapewnił mnie, że twoje zęby nie wymagają aparatu. Zwrócił się do mnie z roześmianymi oczami. - Wyobraź sobie siebie na ulicy Paradis z żelastwem w buzi: którą przekonałbyś jeszcze, że masz szesnaście lat? Tu naprawdę zażył mnie z mańki. Teraz ja poprosiłem go o monety, żeby się pozbierać. - Skąd pan to wszystko wie, panie Ibrahimie? - Ja tam nic nie wiem. Wiem tylko to, co jest w moim Koranie. Zrobiłem jeszcze parę ruloników. - Momo, to dobrze, że chodzisz do prostytutek. Jak się zaczyna, trzeba, zawsze chodzić do profesjonalistek, które znają swój fach. Potem, kiedy dodasz do tego komplikacje, uczucia, będziesz mógł zadowolić się amatorkami. Poczułem się lepiej. - Pan też zagląda czasem na ulicę Paradis? - Paradis znaczy raj, a raj jest otwarty dla wszystkich. - Buja pan, panie Ibrahimie, chyba nie powie mi pan, że jeszcze tam bywa, w pana wieku! - A bo co? To zarezerwowane dla nieletnich? Poczułem, że palnąłem głupstwo. - Momo, co byś powiedział na to, żebyśmy poszli razem na spacer? - To pan czasem chodzi, panie Ibrahimie? I znowu palnąłem głupstwo. Więc dorzuciłem szeroki uśmiech. - To znaczy, zawsze widzę pana na tym taborecie. Mimo wszystko byłem strasznie zadowolony. Następnego dnia pan Ibrahim zabrał mnie do Paryża., do ładnego Paryża., tego z widokówek, tego dla turystów. Szliśmy wzdłuż Sekwany, która nie płynie całkiem prosto. - Patrz, Momo, Sekwana uwielbia mosty, zupełnie jak kobieta, która przepada za bransoletkami. Potem chodziliśmy po ogrodach przy Polach Elizejskich, między teatrami a guignolem. Potem ulicą Faubourg-Saint-Honore, gdzie pełno jest sklepów noszących markowe nazwy: Lanvin, Hermes, Saint-Laurent, Cardin... te wielkie i puste salony robią dziwne wrażenie w porównaniu ze sklepikiem pana Ibrahima, nie większym od łazienki, gdzie nie ma ani milimetra wolnej przestrzeni, gdzie od podłogi do sufitu, na wszystkich półkach, w trzech rzędach i czterech szeregach piętrzą się wszelkie artykuły pierwszej, drugiej, a nawet trzeciej potrzeby. - To niesamowite, panie Ibrahimie, jak ubogie są wystawy bogaczy. Nic na nich nie ma. - Na tym polega luksus, Momo, niczego na wystawie, niczego w sklepie, wszystko w cenie. Zakończyliśmy spacer w ogrodach Palais-Royal; pan Ibrahim postawił mi sok cytrynowy, a sam -na barowym taborecie - znowu zapadł w swój legendarny bezruch, sącząc z wolna anyżkową suze. - Fajnie musi się mieszkać w Paryżu. - Przecież mieszkasz w Paryżu, Momo. - Nie, ja mieszkam na ulicy Bleue. Patrzyłem, jak delektuje się suze. - Myślałem, że muzułmanie nie piją alkoholu. - Tak, ale ja jestem sufim. No i wtedy poczułem, że staję się niedyskretny, że pan Ibrahim nie chce mówić mi o swojej chorobie - w końcu ma do tego prawo; nie odzywałem się aż do naszego powrotu na ulicę Bleue. Wieczorem otworzyłem ojcowskiego Larous-se'a. Musiałem się nieźle martwić o pana Ibrahima, bo, szczerze mówiąc, słowniki zawsze mnie rozczarowywały. Sufizm - kierunek mistyczny w islamie, powstały w VIII wieku. W przeciwieństwie do legalizmu kładzie nacisk na religię wewnętrzną. I proszę, znowu! Słowniki dobrze wyjaśniają tylko te słowa, które człowiek już zna. W każdym razie sufizm nie był chorobą, co trochę mnie uspokoiło; był to sposób myślenia -chociaż bywają sposoby myślenia będące także chorobami, mawiał często pan Ibrahim. Potem zabrałem się do rozszyfrowywania kolejnych terminów, starając się zrozumieć wszystkie słowa definicji. Wynikało z niej, że pan Ibrahim, razem ze swoją anyżkową suze, wierzy w Boga na modłę muzułmańską, w sposób jednak nie do końca legalny, gdyż stojący "w przeciwieństwie do legalizmu". I tu miałem niezłą zagwozdkę: bo skoro legalizm jest "troską o skrupulatne przestrzeganie prawa", jak mówili ludzie od słownika, to oznaczało z grubsza rzeczy raczej nieprzyjemne, a mianowicie, że pan Ibrahim jest nieuczciwy, a więc, że obracam się w złym towarzystwie. Z drugiej jednak strony, jeżeli przestrzeganie prawa polegało na tym, żeby być adwokatem, jak mój ojciec, mieć tę szarą cerę i tyle smutku w domu, wolałem być razem z panem Ibrahimem przeciwko legalizmowi. Poza tym ludzie od słownika dodawali, że sufizm został stworzony dawno temu przez dwóch facetów, Al-Hasana i Al-Gha-zalego, którzy mieli nazwiska, jakby mieszkali w mansardach w oficynie - przynajmniej na ulicy Bleue - i uściślali, że to religia wewnętrzna, a fakt, że pan Ibrahim, w porównaniu ze wszystkimi Żydami z naszej ulicy, zachowywał się bardzo dyskretnie. W czasie posiłku nie mogłem się powstrzymać i zapytałem ojca, który właśnie wcinał jagnięcą pieczeń z gatunku "Przysmak Twojego Ulubieńca". - Tato, ty wierzysz w Boga? Spojrzał na mnie. Potem wolno powiedział: - Widzę, że stajesz się mężczyzną. Ja nie widziałem związku. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy ktoś nie doniósł mu, że chodzę na dziewczyny na ulicę Paradis. Jednak dodał: - Nie, nigdy nie udało mi się wierzyć w Boga. - Nigdy się nie udało? Dlaczego? Trzeba się starać? Popatrzył w otaczający go półmrok. - Żeby wierzyć, że to wszystko ma jakiś sens? Tak. Trzeba się bardzo starać. - Ale tato, przecież obaj jesteśmy Żydami. -Tak. - A to, że się jest Żydem, nie ma związku z Bogiem? - Dla mnie już nie ma. Być Żydem znaczy po prostu, że ma się wspomnienia. Złe wspomnienia. I faktycznie wyglądał jak facet, któremu przydałoby się kilka aspiryn. Może dlatego, że ze mną porozmawiał, raz mu się zdarzyło. Wstał i zaraz poszedł się położyć. Kilka dni później przyszedł do domu jeszcze bledszy niż zwykle. Poczułem się trochę winny. Pomyślałem, że może, karmiąc go świństwami, nadwerężyłem mu zdrowie. Usiadł i dał mi znak, że chce coś powiedzieć. Minęło jednak z dziesięć minut, zanim mu się udało. - Wyrzucili mnie, Mojżesz. Nie chcą mnie już w kancelarii, w której pracuję. Szczerze mówiąc, za bardzo mnie nie zdziwiło, że nie chcą pracować z moim ojcem - na pewno źle wpływał na przestępców - ale też nigdy nie myślałem, że adwokat może przestać być adwokatem. - Będę musiał poszukać sobie pracy. Gdzie indziej. Trzeba będzie zacisnąć pasa, mój mały. I poszedł się położyć. Najwyraźniej nie interesowało go, co o tym myślę. Pobiegłem do pana Ibrahima, który uśmiechał się, żując orzeszki. - Jak pan to robi, panie Ibrahimie, że jest pan szczęśliwy? - Wiem, co jest w moim Koranie. - Któregoś dnia powinienem może świsnąć panu ten Koran. Nawet jeśli to nie wypada, kiedy się jest Żydem. - A co to dla ciebie oznacza, Momo, być Żydem? - Bo ja wiem? Dla mojego ojca to znaczy być przygnębionym przez cały dzień. Dla mnie... to coś, co nie pozwala być czymś innym. Pan Ibrahim podał mi orzeszka. - Nie masz dobrych butów, Momo. Jutro pójdziemy kupić ci buty. - Tak, ale... - Człowiek spędza życie praktycznie w dwóch miejscach: w łóżku i w butach. - Nie mam pieniędzy, panie Ibrahimie. -Ja ci zafunduję. To będzie prezent ode mnie. Masz tylko jedną parę stóp, Momo, trzeba o nie dbać. Jeżeli buty cię uwierają, zmieniasz je. Stóp nie będziesz mógł zmienić! Nazajutrz, po powrocie ze szkoły, w naszym nieoświetlonym przedpokoju znalazłem na ziemi kartkę. Nie wiem dlaczego, ale na widok pisma mojego ojca serce zaczęło bić mi jak oszalałe: Mojżeszu, Wybacz mi, odszedłem. Nie mam w sobie nic z ojca. Popo... Słowo było skreślone. Pewnie chciał znowu zasunąć mi jakieś zdanie o Popolu. Coś w rodzaju: "Z Popolem by mi się udało, ale nie z tobą" albo "Popol dawał mi siłę i energię potrzebne, aby być ojcem, ty nie", słowem, jakąś złośliwość, którą wstydził się napisać. W każdym razie odczytałem intencję, dziękuję. Może zobaczymy się jeszcze później, kiedy będziesz dorosły. Kiedy ja nie będę się tak bardzo wstydził, a Ty mi przebaczysz. Żegnaj. No to żegnaj! PS Zostawiam na stole wszystkie pieniądze, jakie mi pozostały. A to jest lista osób, które masz zawiadomić o moim odejściu. Zajmą się Tobą. Następowała lista czterech nazwisk, których nie znałem. Natychmiast podjąłem decyzję. Trzeba będzie udawać. Nie wchodziło w rachubę, żebym uznał, że zostałem opuszczony. Opuszczony dwukrotnie, raz przez matkę, po urodzeniu, drugi raz w młodości, przez ojca. Gdyby się o tym dowiedziano, nikt już nie dałby mi żadnej szansy. Co ja takiego zrobiłem? Co takiego miałem w sobie, że nie sposób było mnie kochać? Moja decyzja, była nieodwołalna: będę symulował obecność ojca. Udawał, że mieszka tutaj, jada, że nadal dzieli ze mną swe długie nudne wieczory. Nie czekałem zresztą, ani chwili: od razu pobiegłem do sklepu. - Panie Ibrahimie, ojciec ma kłopoty z trawieniem. Co mu dać? - Fernet Branca, Momo. Masz, weź ten flakonik. - Dziękuję, zaraz każę mu łyknąć. Za pieniądze, które mi zostawił, mogłem przetrzymać miesiąc. Nauczyłem się podrabiać jego podpis, żeby prowadzić konieczną korespondencję i odpowiadać na listy ze szkoły. Nadal gotowałem dla dwóch, co wieczór kładłem naprzeciw siebie jego nakrycie; tyle, że po skończonym posiłku wyrzucałem jego porcję do zlewu. Przez kilka wieczorów w tygodniu, z uwagi na sąsiadów z naprzeciwka, zasiadałem w jego fotelu, w jego swetrze, butach, z włosami oproszonymi mąką i próbowałem czytać piękny nowiutki Koran, który podarował mi pan Ibrahim, bo go o to błagałem. W szkole powiedziałem sobie, że nie mam ani chwili do stracenia: muszę się zakochać. Właściwie nie było wyboru - placówka nie była koedukacyjna, wszyscy kochaliśmy się w córce dozorcy, Miriam, która mimo swoich trzynastu lat szybko zrozumiała, że panuje nad trzema setkami wygłodniałych podrostków. Zacząłem się do niej zalecać z zapałem tonącego. Trach: uśmiech! Musiałem sobie udowodnić, że można mnie kochać, musiałem to rozgłosić całemu światu, zanim się wyda, że nawet moi rodzice, jedyni ludzie, którzy powinni mnie znosić, woleli uciec. Opowiadałem panu Ibrahimowi o podrywaniu Miriam. Słuchał mnie z lekkim uśmieszkiem kogoś, kto wie, jaki będzie koniec historii, ja jednak udawałem, że tego nie zauważam. - A jak się miewa twój ojciec? Ostatnio nie widuję go rano... - Ma dużo pracy. Musi wychodzić bardzo wcześnie, odkąd ma nowe zajęcie... - Aha. A nie jest zły, że czytasz Koran? - Kryję się, a poza tym... zresztą niewiele z niego rozumiem. - Kiedy chcesz się czegoś nauczyć, nie trzeba sięgać po książkę. Trzeba z kimś porozmawiać. Ja tam nie wierzę w książki. - Ale przecież, panie Ibrahimie, sam mi pan ciągle powtarza, że wie, co... - Tak, że wiem, co jest w moim Koranie... Momo, mam ochotę zobaczyć morze. Co ty na to, żebyśmy wyskoczyli do Normandii? Pojedziesz ze mną? - Ojej, naprawdę? - Oczywiście, jeśli twój ojciec się zgodzi. - Zgodzi się. - Jesteś pewien? - Mówię panu, że się zgodzi! Kiedy znaleźliśmy się w holu Grand Hotelu w Cabourgu, rozpłakałem się; to było silniejsze ode mnie. Płakałem przez dwie, trzy godziny, nie mogłem złapać tchu. Pan Ibrahim patrzył, jak płaczę. Cierpliwie czekał, aż się odezwę. W końcu wykrztusiłem: - Tu jest za pięknie, panie Ibrahimie, o wiele za pięknie. To nie dla mnie. Nie zasługuję na to. Pan Ibrahim uśmiechnął się. - Piękno, Momo, jest wszędzie. Gdziekolwiek zwrócisz oczy. To jest w moim Koranie. Potem spacerowaliśmy nad morzem. - Wiesz, Momo, jeśli sam Bóg nie odkrył przed kimś życia, żadna książka go przed nim nie odkryje. Ja opowiadałem mu o Miriam, opowiadałem mu o niej tym chętniej, że chciałem uniknąć mówienia o ojcu. Po tym, jak przyjęła mnie do grona pretendentów, teraz odrzucała jako nieciekawego kandydata. - Nie szkodzi - mówił pan Ibrahim. - Miłość, jaką do niej żywisz, jest twoja. Należy do ciebie. Jeżeli ona jej nie chce, to i tak nic nie może zmienić. Po prostu z niej nie korzysta. To, co dajesz, Momo, pozostaje twoje na zawsze; to, co zachowujesz, jest na zawsze stracone! - Ale pan, pan ma żonę? -Tak. - To dlaczego jej tutaj nie ma? Wskazał palcem na morze. - To prawdziwie angielskie morze, zieleń i szarość to nie są normalne kolory wody, można by sądzić, że złapało obcy akcent. - Panie Ibrahimie, nie odpowiedział mi pan, co z żoną? Co z pana żoną? - Momo, brak odpowiedzi jest odpowiedzią. Co rano pan Ibrahim pierwszy był na nogach. Podchodził do okna, wciągał w nozdrza światło i gimnastykował się, powolutku - każdego ranka, przez całe życie, gimnastykował się. Był niesłychanie giętki. Ze swojej poduszki, uchylając powieki, widziałem jeszcze młodego, wysokiego i beztroskiego człowieka, którym na pewno był, dawno temu. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, pewnego dnia, w łazience, odkryłem, że pan Ibrahim jest obrzezany. - Pan też, panie Ibrahimie? - I muzułmanie, i żydzi, Momo. To jest ofiara Abrahama: Abraham podaje Bogu swoje dziec- ko, mówiąc, że może je wziąć. Ten kawałeczek skóry, którego nam brakuje, to znak Abrahama. Przy obrzezaniu ojciec musi trzymać swojego syna, ojciec ofiarowuje własny ból na pamiątkę ofiary Abrahama. Przy panu Ibrahimie zdałem sobie sprawę, że żydzi, muzułmanie i nawet chrześcijanie mieli wspólnie mnóstwo wielkich ludzi, zanim zaczęli wodzić się za łby. Nie dotyczyło mnie to, ale sprawiało mi przyjemność. Po powrocie z Normandii, kiedy wszedłem do ciemnego i pustego mieszkania, nie to, że poczułem się inny, ale uznałem, że świat może być inny. Pomyślałem, że mógłbym otworzyć okna, że ściany mogą być jaśniejsze, pomyślałem, że właściwie nie muszę trzymać dłużej tych mebli pachnących przeszłością, przeszłością, która nie jest miła, tylko stara, zatęchła, cuchnąca jak zgniła ścierka. Nie miałem już pieniędzy. Zacząłem sprzedawać książki, partiami, bukinistom z bulwarów nad Sekwaną, których odkryłem w czasie spacerów z panem Ibrahimem. Za każdym razem, kiedy sprzedałem jakąś książkę, czułem się bardziej wolny. Minęły już trzy miesiące, odkąd zniknął mój ojciec. Nadal udawałem, gotowałem dla dwóch i, o dziwo, pan Ibrahim pytał mnie o niego coraz rzadziej. Moje stosunki z Miriam psuły się, ale dostarczały mi świetnego tematu do nocnych rozmów z panem Ibrahimem. W niektóre wieczory czułem kłucie w sercu. Dlatego, że myślałem o Popolu. Teraz, gdy nie było już ojca, bardzo chciałem go poznać. Jasne, że łatwiej bym go zniósł, kiedy nikt nie stawiałby mi go za przykład jako przeciwieństwo mojej beznadziejności. Często kładłem się spać, myśląc, że gdzieś na świecie żyje sobie mój brat, piękny i doskonały, którego nie znam, ale może kiedyś go spotkam. Pewnego ranka do drzwi zapukała policja. Krzyczeli jak w filmach: - Otwierać! Policja! Pomyślałem: No tak, to już koniec, za długo kłamałem, aresztują mnie. Włożyłem szlafrok i otworzyłem wszystkie zamki. Wyglądali na o wiele mniej złych, niż sobie wyobrażałem, spytali mnie nawet grzecznie, czy mogą wejść. I dobrze, bo wolałem się ubrać, zanim pójdę do więzienia. W salonie inspektor wziął mnie za rękę i powiedział delikatnie: - Mamy dla pana złą wiadomość. Pański ojciec nie żyje. Nie wiem, co w pierwszej chwili bardziej mnie zaskoczyło: śmierć ojca czy to, że zwracają się do mnie per pan? W każdym razie z wrażenia usiadłem w fotelu. - Rzucił się pod pociąg niedaleko Marsylii. To też było dziwne: jechać w tym celu do Marsylii! Pociągi są wszędzie. W Paryżu jest ich tyle samo, jeśli nie więcej. Nie ma co mówić, nigdy nie zrozumiem swojego ojca. - Wszystko wskazuje na to, że pana ojciec był zrozpaczony i rozmyślnie rozstał się z życiem. Ojciec, który popełnia samobójstwo, nie wpływa raczej na poprawę samopoczucia. Nie wiem nawet, czy nie wolałem już ojca, który mnie porzuca; mogłem przynajmniej zakładać, że gryzie go sumienie. Policjanci najwyraźniej rozumieli moje milczenie. Patrzyli na opustoszałą bibliotekę, na ponure mieszkanie, myśląc, że, uff, za kilka minut je opuszczą. - Kogo trzeba zawiadomić, chłopcze? Tu zdobyłem się wreszcie na właściwą reakcję. Wstałem i poszedłem po listę czterech nazwisk, którą zostawił mi, odchodząc. Inspektor schował ją do kieszeni. - Powierzymy te czynności opiece społecznej. Następnie podszedł do mnie z miną zbitego psa: od razu poczułem, że wytnie mi jakiś numer. - Teraz delikatna sprawa: trzeba będzie zidentyfikować zwłoki. To zadziałało jak sygnał alarmowy. Zacząłem wrzeszczeć, jakby wciśnięto jakiś guzik. Policjanci biegali koło mnie, szukając wyłącznika. Tylko że, pechowo, wyłącznikiem byłem ja sam i w żaden sposób nie mogłem przestać. Pan Ibrahim zachował się fantastycznie. Słysząc moje krzyki, wszedł na górę, od razu zrozumiał, co się dzieje, i powiedział, że sam pojedzie do Marsylii, żeby zidentyfikować ciało. Policjanci z początku byli dosyć nieufni, bo naprawdę wyglądał jak Arab, ale znowu zacząłem się drzeć, więc przyjęli jego propozycję. Po pogrzebie zapytałem pana Ibrahima: - Od jak dawna domyślał się pan, że mój ojciec...? - Od czasu Cabourga. Ale wiesz, Momo, nie powinieneś mieć do ojca żalu. - Tak? Dobre sobie! Ojciec, który zatruwa mi życie, a potem mnie porzuca i popełnia samobójstwo, to piękny bagaż na resztę życia. I jeszcze mam nie mieć do niego żalu? - Twój ojciec nie miał się na kim wzorować. Stracił rodziców bardzo młodo, bo zostali schwytani przez nazistów i zginęli w obozach. Twój ojciec nie mógł sobie poradzić ze świadomością, że ocalał. Może obwiniał się za to, że żyje. Nie bez powodu skończył pod kołami pociągu. - Tak, dlaczego? - Jego rodzice zostali wywiezieni na śmierć pociągiem. Może od zawsze szukał swojego pociągu... Jeżeli nie miał siły żyć, to nie z twojego powodu, Momo, ale z powodu tego wszystkiego, co było albo czego nie było przed tobą. Potem pan Ibrahim wepchnął mi do kieszeni banknoty. - Masz, idź na ulicę Paradis. Dziewczyny zastanawiają się, jak posuwa się twoja książka o nich... Zacząłem zmieniać wszystko w mieszkaniu przy ulicy Bleue. Pan Ibrahim dawał mi farby, pędzle. Dawał mi też rady, jak omamić opiekunkę społeczną i zyskać na czasie. Pewnego popołudnia, kiedy pootwierałem na oścież wszystkie okna, żeby wywietrzyć zapach farby, weszła do mieszkania jakaś kobieta. Nie wiem czemu, ale z jej skrępowania, rozterek, niepewności jak by tu przejść pomiędzy drabinami i ominąć plamy na podłodze, od razu domyśliłem się, kim jest. Zachowałem się jak ktoś, kto jest bardzo zajęty swoją pracą. W końcu cicho odchrząknęła. Udałem zdziwienie: - Pani kogoś szuka? - Szukam Mojżesza - powiedziała moja matka. Ciekawe było, z jakim trudem wymawiała to imię, jakby nie mogło jej przejść przez gardło. Pozwalam sobie na luksus ponabijania się z niej. - Kim pani jest? - Jestem jego matką. Biedna kobieta, żal mi jej. Jest w strasznym stanie. Musiała zadać sobie cholerny gwałt, żeby tutaj przyjść. Patrzy na mnie uporczywie, starając się rozpoznać moje rysy. Boi się, bardzo się boi. - A ty kim jesteś? -Ja? Mam ochotę parsknąć śmiechem. Kto to widział doprowadzać się do takiego stanu, szczególnie po trzynastu latach. - Mówią na mnie Momo. Na jej twarzy pojawiają się bruzdy. Dodaję ze śmiechem: - To zdrobnienie od Mohammed. Robi się bledsza niż farba, którą pomalowałem cokoliki. - Tak? To ty nie jesteś Mojżesz? - Nie, proszę pani, proszę nas nie mylić. Ja jestem Mohammed. Przełyka ślinę. Właściwie ją to urządza. - A nie ma tutaj chłopca, który ma na imię Mojżesz? Mam ochotę odpowiedzieć: "Nie wiem, to pani jest jego matką, pani powinna wiedzieć". Ale w ostatniej chwili gryzę się w język, bo biedaczka słania się, jakby miała zaraz zemdleć. Więc, zamiast tego, wymyślam małe kłamstewko, łatwiejsze do zniesienia. - Mojżesz wyjechał, proszę pani. Dość miał siedzenia tutaj. Nie ma dobrych wspomnień. - Ach tak? Zastanawiam się, czy mi wierzy. Nie sprawia wrażenia przekonanej. Ostatecznie może nie jest taka głupia. - A kiedy wróci? - Nie wiem. Kiedy wyjeżdżał, mówił, że chce odnaleźć brata. - Brata? - Tak, Mojżesz ma brata. - Ach tak? Wygląda na kompletnie zbitą z tropu. - Tak, Popola. - Popola? - Tak, proszę pani, starszego brata Popola! Zastanawiam się, czy nie bierze mnie za przy- głupa. Chyba że naprawdę wierzy, że jestem Mohammedem. - Ale ja przed Mojżeszem nie miałam żadnych dzieci. Nigdy nie miałam Popola. Teraz ja zaczynam czuć się niewyraźnie. Ona to zauważa, chwieje się na nogach, wreszcie idzie schronić się w fotelu, ja robię to samo. Patrzymy na siebie w milczeniu, z nosami wypełnionymi kwaśną wonią farby akrylowej. Bacznie mi się przygląda, rejestruje każde mrugnięcie. - Powiedz mi, Momo... - Mohammedzie. - Powiedz mi, Mohammedzie, będziesz się widział z Mojżeszem? - Niewykluczone. Mówię to swobodnym tonem, sam się nie mogę nadziwić, że stać mnie na tak swobodny ton. Zagląda mi głęboko w oczy. Może badać mnie, ile jej się spodoba, niczego ze mnie nie wyciśnie, czuję się pewnie. - Jeśli któregoś dnia zobaczysz Mojżesza, powiedz mu, że byłam bardzo młoda, kiedy wyszłam za jego ojca, że wyszłam za niego tylko po to, żeby wyrwać się z domu. Ojca Mojżesza nigdy nie kochałam. Byłam jednak gotowa kochać Mojżesza Tylko że poznałam innego mężczyznę. Twój ojciec... - Słucham? - To znaczy ojciec Mojżesza powiedział mi: "Odejdź, ale zostaw mi Mojżesza, w przeciwnym razie..." Odeszłam. Wybrałam nowe życie, życie, gdzie było miejsce na szczęście. - Jasne, że tak jest lepiej. Opuszcza oczy. Podchodzi do mnie. Czuję, że chciałaby mnie pocałować. Udaję, że nie rozumiem. Pyta mnie błagalnie: - Powtórzysz to Mojżeszowi? - Niewykluczone. Tego samego wieczoru poszedłem do pana Ibrahima i zapytałem ze śmiechem: - To kiedy mnie pan adoptuje, panie Ibrahimie? A on odpowiedział, też ze śmiechem: - Choćby jutro, jeżeli chcesz, mój mały Momo! Trzeba było powalczyć. Świat oficjalny, świat pieczątek, zezwoleń, świat urzędników reagujących agresją, kiedy się ich obudzi, nie chciał z nami rozmawiać. Nic jednak nie było wstanie zniechęcić pana Ibrahima. - "Nie" już mamy w kieszeni, Momo. "Tak" trzeba będzie uzyskać. Moja matka, za sprawą opiekunki społecznej, w końcu zgodziła się na działania pana Ibrahima. - A pana żona, panie Ibrahimie, nie ma nic przeciwko temu? - Moja żona już dawno wróciła do kraju. Robię, co chcę. Ale jeśli chcesz, latem pojedziemy ją odwiedzić. W dniu, w którym dostaliśmy dokument, sławetny dokument stwierdzający, że odtąd jestem synem człowieka, którego wybrałem, pan Ibrahim postanowił, że kupimy samochód, aby to uczcić. - Będziemy podróżować, Momo. A tego lata pojedziemy razem do Złotego Półksiężyca, pokażę ci morze, morze, z którego pochodzę. - A nie moglibyśmy polecieć na latającym dywanie? - Weź katalog i wybierz jakiś samochód. - Dobrze, tato. Niesamowite, jak różne można mieć uczucia, wymawiając te same słowa Kiedy mówiłem "tato" do pana Ibrahima, serce mi się śmiało, wstępowała we mnie otucha, a przyszłość malowała się jasno. Poszliśmy do salonu samochodowego. - Chcę kupić ten model. Mój syn go wybrał. Jeśli chodzi o słownictwo, pan Ibrahim był jeszcze lepszy ode mnie. Wtykał "swojego syna" w każde zdanie, jakby dopiero co wynalazł ojcostwo. Sprzedawca zaczął nam zachwalać zalety pojazdu. - Nie musi pan reklamować towaru, przecież mówię, że chcę go kupić. - Posiada pan prawo jazdy? - Oczywiście. Z portfela z safianowej skóry pan Ibrahim wyjął dokument, który musiał pochodzić co najmniej z czasów starożytnego Egiptu. Sprzedawca obejrzał papirus z przerażeniem, bo po pierwsze większość liter była wytarta, a po drugie napisany był w nieznanym mu języku. - To jest prawo jazdy? - Chyba widać, no nie? - Dobrze. A więc proponujemy panu płatność w ratach. Na przykład rozłożonych na trzy lata, będzie pan musiał... - Kiedy panu mówię, że chcę kupić samochód, to znaczy, że mogę. Płacę gotówką. Pan Ibrahim był bardzo zagniewany. Najwyraźniej ten sprzedawca popełniał gafę za gafą. - To proszę mi wypisać czek na... - Dość tego! Mówię panu, że płacę gotówką. Pieniędzmi. Prawdziwymi pieniędzmi. I wyłożył na stół pliki banknotów, piękne pliki starych banknotów poukładane w foliowych torebkach. Sprzedawcę zatkało. - Ale... ale... nikt nie płaci gotówką... to... to niemożliwe... - O co znów chodzi, to nie są pieniądze czy co? Ja przyjąłem je do swojej kasy, więc pan chyba też może? Momo, czy myśmy weszli do poważnej firmy? - Dobrze. Niech będzie. Oddamy go do pana dyspozycji za dwa tygodnie. - Za dwa tygodnie? Nie ma mowy: za dwa tygodnie mogę nie żyć! Po dwóch dniach dostarczono nam samochód przed sklep... Pan Ibrahim był dobrym zawodnikiem. Wsiadłszy do auta, pan Ibrahim długimi smukłymi palcami zaczął delikatnie dotykać wszystkich urządzeń; następnie otarł czoło, był zielonoszary. - Już nie potrafię, Momo. - Ale uczył się pan? - Tak, dawno temu, z moim przyjacielem Ab-dullahem. Tylko... - Tylko co? - Tylko że pojazdy inaczej wtedy wyglądały. Pan Ibrahim z trudem chwytał powietrze. - Niech mi pan powie, panie Ibrahimie, czy te pojazdy, na których się pan uczył, nie były czasem ciągnięte przez konie? - Nie, mój mały Momo, przez osły. Osły. - A pana prawo jazdy, przedwczoraj, co to było? - Hm... stary list od mojego przyjaciela Ab-dullaha, w którym mi opisuje, jak przebiegły żniwa. - No to kanał! - Faktycznie, Momo. - A nie ma czegoś w pańskim Koranie, żeby podsunąć nam, jak z tego wybrnąć? - Coś ty, Momo, Koran to nie podręcznik mechaniki! Przydaje się w sprawach duchowych, a nie do żelastwa. Poza tym w Koranie podróżują na wielbłądach! - Niech pan się nie denerwuje, panie Ibrahimie. Ostatecznie pan Ibrahim postanowił, że razem będziemy pobierać lekcje nauki jazdy. Ponieważ nie miałem wymaganego wieku, oficjalnie uczył się on, a ja siedziałem na fotelu z tyłu, nie roniąc ani słowa ze wskazówek instruktora. Po skończonym kursie wyprowadziliśmy samochód i usiadłem za kierownicą. Jeździliśmy po Paryżu w nocy, żeby uniknąć ruchu. Radziłem sobie coraz lepiej. Wreszcie nadeszło lato i ruszyliśmy w drogę. Tysiące kilometrów. Przemierzaliśmy południe Europy. Z otwartymi oknami. Jechaliśmy na Bliski Wschód. Przekonywałem się co chwila, że świat jest niezwykle interesujący, kiedy podróżuje się z panem Ibrahimem. Ponieważ ja byłem uczepiony kierownicy i skoncentrowany na drodze, on opisywał mi krajobrazy, niebo, chmury, wioski, mieszkańców. Paplanina pana Ibrahima, jego głos delikatny jak bibułka do skręcania papierosów, okraszony szczyptą akcentu, obrazy, okrzyki, zadziwienia, po których następowały najbardziej diaboliczne rozważania - to była dla mnie trasa wiodąca z Paryża, do Stambułu. Nie oglądałem Europy, słyszałem ją. - Tutaj, Momo, mieszkają ludzie bogaci: popatrz, są pojemniki na śmieci. - Co z tego, że są pojemniki na śmieci? - Jeśli chcesz wiedzieć, czy jesteś w miejscu bogatym, czy biednym, rozglądasz się za pojemnikami na śmieci. Jeśli nie widzisz ani śmieci, ani pojemników, okolica jest bardzo bogata. Jeśli widzisz pojemniki, ale nie widzisz śmieci, jest bogata. Jeśli widzisz śmieci obok pojemników, nie jest ani bogata, ani biedna: jest turystyczna. Jeśli widzisz śmieci bez pojemników, jest biedna. A jeśli ludzie mieszkają pośród śmieci, jest bardzo, bardzo biedna. Tutaj mieszkają bogaci. - No jasne, to Szwajcaria! - Nie, nie autostradą, Momo, nie autostradą. Autostrady mówią człowiekowi: jedź, nie ma na co patrzeć. Są dla idiotów, którzy chcą jak najszybciej dostać się z jednego punktu do drugiego. My nie uprawiamy geometrii, my podróżujemy. Znajdź mi jakieś ładne nieduże drogi, które dobrze pokazują wszystko, co jest do obejrzenia. - Widać, że to nie pan prowadzi, panie Ibrahimie. - Słuchaj, Momo, jeżeli nie chcesz nic zobaczyć, to lataj samolotem, jak wszyscy. - Tutaj jest biednie, panie Ibrahimie? - Tak, to Albania. -Atu? - Zatrzymaj auto. Czujesz? Pachnie szczęściem, to Grecja. Ludzie są nieruchomi, mają czas; patrzą., jak przejeżdżamy, oddychają. Widzisz, Momo, ja całe życie dużo pracowałem, ale pracowałem powoli, nie spiesząc się. Nie chciałem zbijać pieniędzy ani przyciągać tłumów klientów, nie. Żyć powoli, na tym polega tajemnica szczęścia. Co zamierzasz robić w przyszłości? - Nie wiem... Chociaż, tak, zajmę się importem-eksportem. - Importem-eksportem? Zdobyłem punkt, znalazłem magiczne hasło. "Import-eksport", te słowa nie schodziły z ust pana Ibrahima, to były słowa poważne a zarazem awanturnicze, przywodziły na myśl podróże, statki, skrzynie, duże obroty, to były słowa ciężkie jak przetaczające się w nich sylaby, "import-eksport"! - Przedstawiam państwu mojego syna, Momo, który w przyszłości będzie zajmował się importem-eksportem. Urządzaliśmy sobie mnóstwo zabaw. Kazał mi wchodzić do różnych świątyń z opaską na oczach, żebym odgadł religię po zapachu. - Tu pachnie gromnicą, to kościół katolicki. - Tak, Świętego Antoniego. - Tutaj pachnie kadzidłem, ten jest prawosławny. - Zgadza się, to Święta Zofia. - A tutaj śmierdzi nogami, ten jest muzułmański. Ojej, naprawdę strasznie cuchnie... - Co? To jest Błękitny Meczet! Nie podoba ci się miejsce, które pachnie ciałem? A co, twoje stopy nigdy nie śmierdzą? Przybytek modlitwy pachnący człowiekiem, stworzony dla ludzi, wypełniony ludźmi, budzi twoją odrazę? Myślisz jak paryżanin! Dla mnie ten zapach skarpetek jest czymś, co mi dodaje otuchy. Mówię sobie, że nie jestem lepszy od swojego sąsiada. Czuję siebie, czuję nas, więc od razu czuję się lepiej! Począwszy od Stambułu pan Ibrahim zrobił się małomówny. Był wzruszony. - Niedługo dotrzemy do morza, z którego pochodzę. Codziennie prosił, żebyśmy jechali jeszcze wolniej. Chciał się delektować. I bał się. - Gdzie jest to morze, znad którego pan pochodzi, panie Ibrahimie? Niech mi pan pokaże na mapie. - A dajże mi spokój z mapami, Momo, to nie szkoła! Zatrzymaliśmy się w jakiejś górskiej wiosce. - Jestem szczęśliwy, Momo. Jesteś przy mnie i wiem, co jest w moim Koranie. A teraz chodź, pójdziemy potańczyć. - Potańczyć, panie Ibrahimie? - Tak. Koniecznie. "Serce człowieka jest jak ptak zamknięty w klatce ciała". Kiedy tańczysz, serce śpiewa jak ptak, który pragnie stopić się w jedno z Bogiem. Chodź, pójdziemy do tekke. - Gdzie? - Dziwny dancing! - powiedziałem, przekraczając próg. - Tekke to nie