Zieliński Jarosław - Sytuacja krytyczna

Szczegóły
Tytuł Zieliński Jarosław - Sytuacja krytyczna
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zieliński Jarosław - Sytuacja krytyczna PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zieliński Jarosław - Sytuacja krytyczna PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zieliński Jarosław - Sytuacja krytyczna - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jarosław Zieliński Sytuacja krytyczna Jeżeli ludzkość w jakimś momencie historii zetknie się ze zjawiskiem mogącym stanowić dla niej zagrożenie, to musi istnieć ktoś zdolny do przeciwdziałania. Ktokolwiek, zawsze, przeciw wszystkiemu Julius Gebner, założyciel Agencji Koziorożca, rok 2019 Dajemy wam nieograniczone możliwości, nie jesteście spętani żadnymi prawami. Żądamy od was tylko jednego: nie możecie zawieść! Macie chronić ludzkie życie - przed wszystkim, co mu zagraża. z przemówienia Dies Soninge, pierwszego szefa Agencji Koziorożca Senside. Księżyc. Październik 2137 roku Podeszła do jego stolika. W małej niskiej sali był prawie sam. Siedział nad ledwie napoczętą lampką wina i porcją bitej śmietany. - Ładnie tu u was - stwierdził na powitanie. - Pan jest tym człowiekiem przysłanym z Ziemi? - Posyłaliście po kogoś? - zdziwił się. Podniósł kieliszek do ust. Nie, nie był pijany, ale patrzył na nią... przez nią właściwie, pustym nieobecnym wzrokiem. - Ale przyleciał pan z Ziemi - stwierdziła siadając naprzeciw niego. - Tak - zgodził się. - Po co? - Mam tu jakąś pracę - wyjaśnił i po chwili skierował do niej pytanie - Dlaczego wszyscy są tu jacyś wystraszeni? - To tak widać? - Miałem ostrą kontrolę celną. I... trochę widać. Ale to może jakaś cecha Księżyca. Nigdy tu nie byłem. - To nie jest cecha Księżyca - odparła sucho podnosząc się. - Miłej pracy. - Dziękuję. Odwróciła się jeszcze w wejściu. Siedział tak samo nieruchomo, wpatrzony gdzieś w przeciwległą ścianę. Później dowiedziała się przypadkiem, że nazywa się Gany Aldeed. W tydzień po tym była już w nim zakochana. Następny tydzień wystarczył, by odkryła, że miała wtedy rację. Był człowiekiem przeznaczonym do wykonania trudnego zadania. A ona znalazła się w samym jego środku. Słyszeli tylko ich głosy. Cichy, niewyraźny - Gany'ego Aldeeda z Agencji Koziorożca. Człowieka przysłanego z Ziemi, by wyjaśnić serię katastrof w stacjach badawczych na ciemnej stronie Księżyca. I słodki, może nawet zbyt słodki Diany Graaf, doktora biologicznych nauk i pracownika jednej z tych stacji; w zdenerwowaniu z seleńskim akcentem zniekształcającej końcówki słów. - Jadę, Diano. - Nie, Gany. Zawracaj. Druga baza - w Soft są ludzie... - Nie obchodzi mnie to. - Zawracaj Gany. Zawracaj. - Nie. - Gany! Proszę cię. Trzydziestu ludzi. - Uratuję cię, Diano. Tyle jeszcze mogę zrobić. Na pożegnanie. Długa przerwa. - Oh, Gany. Kocham cię, Gany. Był już blisko. Czteredzieści minut jej życia. Zdąży. Ale by zawrócić i dostać się do Soft - nie będzie już na to czasu. Wykonał zadanie. Niebezpieczeństwo zostało wyeliminowane; jego źródłem był człowiek, tak jak oceniła to Agencja Koziorożca - zajmująca się tylko ludźmi i tylko ludźmi dysponująca w swych działaniach. Nie będzie już czasu. Diana wiedziała o tym. I wiedziała, że teraz niewiele już może go powstrzymać. Inaczej, gdy już skończą się awaryjne zapasy energii, tamta baza szybko zamieni się w pustą skorupę. Razem z uwięzionymi w niej ludźmi. To był ostatni efekt działania ich przeciwnika. Gany pokonał go i mógł jeszcze odwrócić proces zniszczenia; gdyby tylko troska o życie Diany nie odebrała mu zdolności chłodnego rozumowania. - Zrobisz to dla mnie - mówiła. - Uratujesz ich. Zapomnij, że tu jestem. Zapomnij o mnie. - Nie! Nigdy. Znalazła się już w jego zasięgu. Czuł fale towarzyszące każdemu z wypowiadanych słów, odczucia się z nimi łączące. Jakby słyszał jej myśli. Nie widział dokładnie budowanych z nich obrazów. Tylko towarzyszące im tło, uczucia. Były jak bolesne uderzenia - bo potwierdzały to, co mówiła. Umacniały jeszcze. - Zawróć. Proszę. Rozbił kontrolkę łączności. Uszkodził ją - odłączył się blok wzmacniający. W centrali umilkły ich głosy. Tylko na mapie, pustynnej mapie Księżyca ciągle paliły się te trzy punkty. Zielone baz, czerwony - terenowca Gany'ego. Ostatnie dziesięć minut, w których ratunek Soft byłby możliwy, w których mógł zawrócić im na pomoc. W szóstej czerwony marker nagle zwolnił bieg, i zatrzymał się, i popłynął w drugą stronę. Nigdy nikt nie dowiedział się, co powiedzieli sobie przez te sześć wyrwanych z zapisu minut. Gany przeprowadzał ewakuację bazy ciągle bez dalekiej łączności. Mechanicznie, wydając równym, beznamiętnym głosem tylko niezbędne polecenia - jak opisywali to ludzie z Soft. Zapakował ich do transportera, nie otwierając kabiny pilotów. Zrobił na niespełna kwadrans przed wyliczonym już w centrali końcem energetycznego zapasu. Wylądował w Ritten z trzydziestoma dwoma naukowcami na pokładzie. Słyszał to. CIągle słyszał. „Gany... Gany!”. „Żegnaj, Gany.” Australijska Akademia Astronautyczna, Tytan. Maj 2141 roku Na powierzchni widoczne były tylko jasne płyty lądowisk. Gdzieś z boku, pomiędzy skałami, ustawiono wieżę łączności. Czas zatarł już ślady budowy bazy i otaczającego ją podziemnego miasta. Przedstawiający to wszystko hologram na ścianie sali wykładowej niczym prawie nie różnił się od aktualnego obrazu. Doktor Tolemard miał go po swojej prawej stronie. Po lewej, trochę z tyłu, planszę i stojącego przy niej Zarubina. Na wprost - swoją grupę ćwiczebną. Kątem oka dostrzegał pewne ożywienie, może związane ze zbliżającym się końcem zajęć. - No dobrze, Piotrze. Ale jeśli musiałbyś wykonać ten manewr? Chłopiec już dość długo próbował przekonać Tolemarda o swoich talentach nawigacyjnych. Bezskutecznie w zasadzie. - Nie potrafię tego wytłumaczyć. - Siadaj. Dalej... Maria. Wstała i powoli podeszła do planszy. Wzięła wskaźnik do ręki... Rzut oka na zegarek wyjaśnił powód jej ociągania. Ćwiczenia powinny skończyć się dwie minuty temu. - To wszystko na dzisiaj. Zarubin, przyjdź jutro trochę wcześniej. Pomożesz mi rozłożyć makiety. Sala wykładowa szybko opustoszała. Tolemard dokończył kilka notatek, wyszedł na korytarz. Przeszedł obok centrum handlowego i trafił do ciężkich drzwi międzysektorowych. Otworzył je. Zasunęły się za nim, zamieniając gwar korytarzy w szpitalną ciszę. Piik. Wezwanie. Wyjął z kieszeni komunikator. - Tolemard? - spytał Lautford. Mała kieszonkowa zabawka nie przekazywała obrazu, tylko dźwięk, ale Tolemard bez trudu rozpoznał Lautforda, jednego z pracowników administracyjnych Akademii. - Tak. - Gdzie jesteś? - Na poziomie B. Idę w stronę lądowsika. - Dobrze. Bądź tam jak najszybciej. Za cztery minuty pełne pogotowie. Możliwy start. - Co to jest? Alarm bojowy? - spytał rozbawiony Tolemard. Brzmiało to jak wojskowe polecenie. - Nie wiem - Lautford wyłączył się. Powinien mieć teraz dyżur w Centrali, pomyślał Tolemard. Co aż tak zaniepokoiło ich astronautyczną stróżówkę, że odważa się zakłócać tok zajęć? Myśliwiec typu Mygard stał na stanowisku startowym, już na powierzchni. Do startu brakowało tylko sekund. Krótkie, wciskające ich w fotele przeciążenie. Po chwili osiągnęli wyznaczoną wysokość. Myśliwiec zajął miejsce w szyku. Tolemard podniósł do góry oparcie fotela. Rozluźnił startowy kokon. - To nie był twój najlepszy start - stwierdziła Arges, pierwszy pilot myśliwca. - Cholera, miałem mieć dzisiaj wolny dzień - odparł jej Paweł. - Centrala do Candy... Centrala do Candy... - Candy zgłasza się - Paweł, pilot i łącznościowiec, mówił do odległego o metr mikrofonu i jak zwykle nie włączając wizji. Przy najbliższym raporcie powinno to zaowocować serią złośliwych uwag o poziomie wyszkolenia. Zresztą może niezupełnie niesłusznych, ocenił Tolemard. Start Pawła istotnie daleki był od doskonałości. A nie trzeba rozszerzać niedbałości na sprawy istotne. - Uwaga Candy - usłyszeli głos Lautforda. - Dajemy wam samego Restnikowa. W wolnym przekładzie brzmiało to „zaraz nawiążecie łączność z dowództwem bazy Restnikow”, ale Lautfordowi chyba nigdy nie przeszło by to przez gardło. - Stojański do Candy. Zadanie klasy A. Kurs 12. Przewidywany czas podejścia: około trzech godzin. Przechwycić obiekt o aktualnej pozycji... - dorzucił parę liczb. Sprawa wyglądała na poważną, skoro sam pułkownik Stojański, dowódca bazy Restnikow, został włączony do akcji. Tolemard docenił to, powstrzymując się od pytań o uzasadnienie poderwania połowy oddziału myśliwców Akademii. Znajdowali się na Pierścieniu, zewnętrznej linii wojskowej układu i ludzie z Restnikowa w razie zagrożenia mieli prawo sterować wszystkimi jednostkami w zasięgu głosu. Inna sprawa, że po raz pierwszy z niego skorzystali. Ziemia. Dowództwo Sił Kosmicznych - Panowie, wiecie już zapewne, dlaczego was tu wezwałem. - powiedział do nich De Rovith. - Tak, ale nie widzę w tym nic aż tak ważnego, żeby przerywać mój odpoczynek. - Borkowski nawet nie ukrywał swojej irytacji. - Pan chyba przekracza swoje kompetencje. Jego drugi gość ograniczył się do nalania sobie następnej porcji. Ja bym też tak zrobił - pomyślał o nim De Rovith. Dwie godziny snu i brak perspektyw odrobienia tych zaległości: nie jest się raczej skłonnym do jakichkolwiek konwersacji. - Niestety nie, panie Borkowski. Ten sztuczny obiekt, o którym panu mówiłem... - W Kosmosie mamy 3620 zarejestrowanych obiektów niekontrolowanych, większych od psiej budy. I czy to moja wina, że jeden z nich wyznaczył sobie aż tak dziwny kurs? Poczekajcie, aż się trochę przybliży, a później wyślijcie do niego jakąś śmieciarkę. - Po pierwsze, jest on na tyle większy od psiej budy, że można by urządzić w nim komfortowe schronisko dla kilku tuzinów tych miłych zwierząt. A co do wysłania czegoś, to właściwsza byłaby dość pojemna kasa pancerna. Ten statek składa się w trzydziestu kilku procentach ze srebra. - Co? - niemal wspólny okrzyk. Nareszcie znalazło się coś mogącego poruszyć zimnokrwistego doktora Smutse. - Czy może pan to dokładniej wyjaśnić? - spytał Smutse, nalewając sobie trzeci kieliszek. Jeszcze dwa i nic z tego nie zrozumiesz - pomyślał De Rovith. Ale tamten ostentacyjnie zakorkował butelkę. - Tu nie ma nic do wyjaśniania, panowie. De Rovith otworzył leżącą przed nim teczkę. Podał Borkowskiemu jedną ze znajdujących się w niej kartek. Ten potrzebował trochę czasu na jej przestudiowanie. Dość krótki tekst nie potrzebował nawet podpisu, styl kilku pierwszych zdań już doskonale go zastępował. Jego autorem mógł być tylko Soresten z instytutu ASR, placówki badawczej współpracującej z Siłami Kosmicznymi. W raporcie oprócz solidnego ładunku danych znajdowały się też dwa nie mniej interesujące fragmenty. Peany na cześć „jeszcze jednego zastosowania najdoskonalszej metody odbicia sygnału przeszukującego” i podziękowania dla Sił Kosmicznych za umożliwienie szczegółowych badań nad „jego zastosowaniem w otaczającym nas oceanie przestrzeni”. Więc wojskowi mieli już parę działających nowych systemów wykrywania, zauważył ze zdumieniem Borkowski. Dlaczego więc tak późno się o tym dowiedzieli? - Jest jeszcze coś, czego nie ma, i chyba długo nie będzie, w żadnym z tych raportów. Obiekt wywołuje efekt Fersta. Pan chyba zdaje sobie sprawę z tego, jakie to może mieć dla nas znaczenie? Efekt Fersta towarzyszył działaniu wprowadzanego właśnie nowego napędu statków kosmicznych. Budowano już pierwsze długodystansowe jednostki - pierwsza z nich nosiła nazwę „Fregata”, a druga ciągle roboczy kryptonim K6 - mające wykorzystać go przy prędkościach nadświetlnych. - Efekt Fersta? Tak, to by oznaczało potwierdzenie tej teorii. Kiedy oba statki wejdą do służby? - spytał Borkowski. - „Fregata” jest już prawie gotowa. Razem z K6 powinny opuścić doki za trzy, cztery miesiące. Ale następne jednostki możemy budować już w ciągu pół roku. - Pan wie, że Parlament Europejski jest trudnym partnerem. Szczególnie, gdy chodzi o pieniądze. - Tak, dlatego Projekt Horn jest przygotowywany bardzo starannie. To nie będzie trudniejsze niż partia szachów. Borkowski uśmiechnął się mimowolnie. Zamiłowania szachowe aktualnego prezydenta Europy były dość częstym tematem rozmowy. - To jednak obcy statek - zgodził się, oddając kartkę De Rovithowi. - Czy podjął pan już odpowiednie kroki? - Tak, powiadomiłem Pierścień. Baza Restnikow miała wysłać... - popatrzył na zegarek - już wysłała grupę myśliwców. - Restnikow nie ma myśliwców - obudził się Smutse. - Sciśle rzecz biorąc to Akademia Australijska wysłała myśliwce - wyjaśnił De Rovith. - Mają grupę szkoleniową, dysponującą w razie potrzeby pełnym uzbrojeniem. W końcu są na Pierścieniu. - Ta szkoła na Tytanie? Dlaczego właśnie oni? - zdziwił się Smutse. - Są najbliżej jego trasy - wyjaśnił De Rovith. - Otrzymali zapewne rozkaz przechwycenia celu - rzekł Smutse. - To ciekawe doświadczenie: tworzenie przeciwśrodka zanim środek zostanie użyty. Jakie mają szanse gdyby... nie okazał się zbyt przyjacielski? Chyba zawodowe troszczenie się o cudze bezpieczeństwo - pomyślał sarkastycznie De Rovith. - Smutse, tak jak Borkowski, zaczyna mieć to we krwi. Upłynęło już sporo czasu, odkąd Borkowski został Pełnomocnikiem d/s Bezpieczeństwa Kosmicznego, a niedługo potem Smutse jego doradcą. Zupełnie niezła posadka i, o ile w tym czasie nie rozwali się jakiś znaczniejszy statek, dobry start na przyszłoroczne wybory prezydenckie. I nadzieja, że zwycięzca nie zapomni o doktorze Smutse, byłym oficerze Kosmicznych Sił. - Doktorze, to dość trudno obliczyć. Trzeba by przewidzieć, na jakim poziomie militarnym znajduje się ta cywilizacja. Z pewnością nie bawią się włóczniami. Już sam statek: nie wiem, czy moglibyśmy go wykryć nie mając tego nowego systemu. I pole Fersta - nikt nie próbował uderzać w nie rakietami... ani czymkolwiek innym. Myślę, że nasi przyjaciele z Restnikowa potrafią obronić się przed każdym równorzędnym przeciwnikiem. Ale to może nie być równorzędny przeciwnik. Port kosmiczny Sperham. Tytan Skenev otworzył drzwi. Alan podniósł głowę znad rozłożonego na biurku czasopisma i popatrzył na niego pytająco. Wezwanie do Vance'a i niebieska koperta Zadania nie należały tu do codziennych zdarzeń. - Co nowego? - rzucił w jego stronę. - Coś się nad nami dzieje - wyjaśnił Skenev otwierając szafę. Zmienił ubranie. - Vance zaordynował mi wycieczkę do Restnikowa. We własnym towarzystiwe. Pozbierał rzeczy i wrzucił do szafy. - Kto teraz dyżuruje? - Nie wiem - Alan wzruszył ramionami. - Z naszych chyba Merwin i ten nowy... Hagebard. Kiedy lecisz? - Za pół godziny. Biorę dyżurną maszynę. Nie upłynął nawet kwadrans od tej rozmowy i Skenev siedział za sterami Skayfocta, lekkiego myśliwca Sił Kosmicznych. Zadanie takiej klasy pozwalało na namiastkę lotu bojowego: szybki lot bez zgłaszania się mijanym centrom nawigacyjnym. Pasażer myśliwca, major Vance, z wywiadu, zamienił ze Skenevem może kilka słów. Miał interesującą lekturę - większość informacji na temat zdarzenia dopiero teraz nadchodziła z Ziemi. Przestrzeń kosmiczna, orbita Saturna Cztery Mygardy podchodziły do obiektu. Candy leciał na prawym skrzydle. Jego załoga z napięciem obserwowała rosnący na ekranach statek. - Ciekawe - odezwał się Paweł. - Nasz przyjaciel nie jest zbyt rozmowny. - Spróbuj jeszcze raz. Całą gamę. Pokręcił głową. - Może to tylko sonda? - zaproponowała Arges. - Tak duża? - A jakie to ma znaczenie? - wtrącił Paweł. - Powtórz jeszcze raz kod wywoławczy. Na monitorze przewijały się przestrzenne rzuty obiektu. Kształtem przypominał połączenie kilku nieociosanych klocków. Fragmenty geometrycznych brył, nieliczne zaokrąglenia. Tak, nie był w niczym podobny do smukłych kształtów myśliwców, ale większość budowanych w kosmosie statków wyglądała właśnie w ten sposób. Nagle w głośnikach rozległ się przerywany, jak gdyby dochodząc z ogromnej odległości, głos dowódcy pierwszej, wysuniętej nieco pary. - Michael, on nas atakuje... - słowa ginęły w szumie pisków i zgrzytów. Głos Sama Dibray'ego chwilami tonął w nich, to znów wypływał na powierzchnię. - Promieniowanie, jakieś siły przyciągania... Nie wiem co... ale do diabła, rozwalcie tych... zanim oni nas wykończą! Dwa myśliwce ze środka szyku zaczęły wykonywać jakiś opętańczy taniec. W znacznie szybszym tempie zbliżały się do obiektu. - Trójka ma kłopoty. Tracą kontrolę - stwierdziła Arges patrząc na układy współpracy. - Nasz partner też. - Zdaje się, że ułatwili nam identyfikację - mruknął Paweł. - Komentarz komputera: konieczna likwidacja czynnika zakłócającego - Arges miała już analizę sytuacji. - Atakujemy? - spytał Paweł. - Tylko ostrzeżenie - zastrzegł Tolemard. Paweł rozsunął plastikowe szybki ochraniające mały, jaśniejszy trochę fragment pulpitu. Dotknął jednego z klawiszy. Dwanaście klap na pancerzach myśliwców opadło ruchem kota odsłaniającego pazury. Następny przycisk. Krótki wysłany do wyrzutni. Dwie rakiety spod skrzydeł Mygardów pomknęły w stronę celu. Nie dotarła tam żadna z nich. Wybuchły wcześniej, jakby trafiając w niewidzialną przeszkodę. Nie było ślady przeciwrakiet. Pole siłowe? Trzeci myśliwiec stracił łączność. Być może stracili również jego załogę. Jeszcze kilka ekspolizji zarysowało zaporę wokół statku. Ale nie mogli jej przebić; nie mogli znaleźć na to sposobu. - Zwrot na 301. Trzecia salwa. Ale obiekt był szybszy - mógł dogonić ich i zniszczyć sam pozostawając za swą bezkształtną tarczą. Pole: jak je zniszczyć? Jak... O trzy metry przed nim przejechał, błyskając żółtymi światłami, niewielki samochód. Po drugiej stronie wąskiej jezdni chwiało się niemalże w swych objęciach dwóch pijaków. W niezbyt szybkim tempie do przystanku zbliżył się autobus. Ale jego trzycyfrowy numer nie zainteresował go nawet na tyle, by mu się bliżej przyjrzeć. Siedział pośrodku twardej, drewnianej ławki, wewnątrz biało-pomarańczowej budki przystanku. Zimny wiart: czuł go nawet przez gruby materiał kurtki. Naprzeciwko rozkołysana parka zmieniła pozycję na poziomą, zatrzymała się na chwilę, i z dość spóźnionym refleksem zaczęła podnosić się z chodnika. Zimny powiew wiatru przyniósł ich ledwo zrozumiały bełkot. Kilka sekund. Może nawet mniej, może sekunda na znalezienie wyjścia. Czas jak gdyby przestał płynąć. Tolemanrd przymknął na chwilę oczy i znów popatrzył na przewijające się przez ekran zestawy danych. Nie szukał już w nich potwierdzenia słuszności swej koncepcji. Raczej właściwego momentu jej realizacji. Popatrzył na swoją załogę, dwoje wydawało by się beztrosko śpiących ludzi. To było wszystko, co mógł im teraz dać. Ożywić wspomnienia, podsunąć jak narkotyk drżącym od bólu zmysłom. On ich jeszcze nie potrzebował. Ocean elektronicznej śmierci na pokładach grupy myśliwców ciągle pozostawał pod jego kontrolą. Zamierzał wygrać to starcie. Zabawne - obcy tak święcie wierzyli w swą potężną broń, że nie zostawili sobie nic więcej do obrony. Było to też cenną informacją. Na przyszłość - o ile będzie jeszcze drugi raz. Więc teraz. Polecenie. Silniki. M154 wyskakuje do przodu. Cztery rakiety czekające jeszcze na sygnał. Niewiele większe od tamtych. Może tylko bardziej skuteczne. Kontrakcja. Nacisk zwiększa się. Nawet Tolemardowi wszystko zaczyna pływać przed oczami. Polecenie. Wyrzutnie. Celownik. Wyznaczony kurs rakiet. Nastawione zapalniki. Wybuch. ... spokój. Bose stopy zanurzały się w mokrym piasku, lizane przez morskie fale. Szedł brzegiem plaży, granicą między lądem i wodą. W stronę wąskiego pomostu wiążącego żagówkę rwącą się ku falom przyboju. Zaczął biec, gdy tylko stopy dotknęły desek pomostu. Lubił szelest fal rozbijających się o wbite w dno pale. Odwiązał obie linki przytrzymujące jacht. Zanim rzucił je na pokład, obejrzał się na szczyt spływającej niskimi zaroślami ku plaży wydmy. Podniósł rękę odpowiadając na pożegnalny gest stojącego na niej chłopca. Wskoczył na pokład odpychając się ręką od pomostu. Żaglówka zachybotała się. I wtedy niespodziewany podmuch wiatru zakręcił nią. O mało nie stracił równowagi. Czuł jak ster spotyka się z drewnianym palem... Nagle przyszła ciemność. Czyżby uderzył o coś głową? Nie, nie czuł przecież niłc. Słyszał tylko dalekie popiskiwanie automatów medycznych. Dowództwo Sił Kosmicznych. Ziemia De Rovith rozprostował przygięty róg trzymanej w ręku depeszy. Wsunął ją do foliowej osłonki, umieścił w teczce. Od czasu spotkania z Borkowskim na wierzchu teczki pojawiła się wąska opaska tworząca tło dla siedmiu liter kryptonimu rozpoczętej właśnie operacji. Ta sama nazwa pojawiała się w treści depeszy. Sygnał komunikatora. De Rovith popatrzył na ekran. „Połączenie wizyjne. Senside, Księżyc.” Mała, czarna fajka została odłożona na blat stolika. W połączeniu z leżącym nieopodal otwartym opakowaniem wyglądało to jak reklama tytoniu. Choć oczywiście w tej chwili De Rovith nie miał takich skojarzeń. - Otrzymałem właśnie meldunek w sprawie Diament - rzekł Borkowski. - Tak? Co pan o tym sądzi? - Myślę, że nie należy wyciągać zbyt pochopnych wniosków. Chciałbym jednak, żeby to pan kontrolował rozwój wydarzeń. Pozostawiam pełną swobodę działania. - Co podać oficjalnie? - Najlepiej manewry - Borkowski nie wydawał się być w zbyt dobrym humorze. - I tak ogłosił pan drugi stopień gotowości. - Taka jest procedura. Trzeba też poinformować pozostałe strony Konwencji. Borkowski skrzywił się lekko. - Tak, zrobię to. Wie pan, co tu się jutro zaczyna... - mówił o obradach Konwencji Układu. Zwykle rozpoczynały się listą skarg działalność Sił Kosmicznych. - A, chciałbym jeszcze otrzymywać informacje o rozwoju sytuacji. Nie lubię dowiadywać się wszystkiego z porannych wiadomości. - Dobrze. Twarz Borkowskiego znikła z ekranu jeszcze przed końcem ostatniego słowa. De Rovith myślał właściwie o małym spacerze po zieleniejących się już ogrodach Nordherton, siedziby Dowództwa, ale w może kwadrans po rozmowie otrzymał raport ze starcia. Przeczytał go w jakieś trzy godziny. Teraz miał przed sobą listę pięciu punktów, spraw, jakie nasunęły mu się po jego lekturze. Po namyśle skreślił czwarty z nich, pozostałe numerując zgodnie ze swoimi przewidywaniami. Z pomocą komputera naszkicował dalszy kurs obiektu. Prowadził też przez Ziemię. Spróbował ustalić: gdzie? Przez chwilę obserwował powolny ruch sunących w swych kierunkach linii. Wreszcie przecięły się - w południowej części Atlantyku, gdzieś między Kapsztadem a Buenos Aires. W tym właśnie miejscu, zachowując swój kurs i prędkość miałby wylądować „obiekt” - obcy statek zniszczony przez myśliwce Tolemarda. To mogło coś znaczyć - ale równie dobrze być tylko dziełem przypadku. Połączył się z najbliżej położoną bazą, na Falklandach. Podał jej dowódcy otrzymane współrzędne. Dwa FX-12 wysłane z brytyjskiego terytorium Wysp Falklandzkich jak na ćwiczeniach osiągnęły wyznaczony rejon. Na żadnym z ich systemów wykrywania nie pojawił się godny uwagi cel. Odpowiedź dowódcy patrolu została przekazana do Nordherton. De Rovith skreślił jeszcze jedną pozycję. Trzech pozostałych nie zdołałby tak szybko sprawdzić. Przynajmniej tu, na Ziemi. Akademia Australijska, Tytan NIck Starwolla wziął do ręki kostki i rzucił je na skraj planszy. Gdy zatrzymały się, dostrzegł zwycięski uśmiech Pawła. Tak! Jego pionek wylądował w samym środku stacji handlowej przeciwnika. Sięgnął ręką do coraz skromniejszych zasobów. Do pokoju wszedł Tolemard. Rzucił na stół kilka gazet i przezroczyste pudełko cukierków. Popatrzyli na niego, przerywając grę. - Dla zwycięzców! - powiedział. - Prędzej szczęściarzy - stwierdziła Arges stając w drzwiach łazienki. Odrzuciła do tyłu jeszcze wilgotne włosy. Podeszła do stołu i wzięła dwie pierwsze kolorowe kulki. - Masz spotkanie w dwudziestce czwórce - powiedział do niej Tolemard. - Wysoka komisja Sił Kosmicznych. - Dlaczego ja mam zabawiać panów z Restnikowa? - Wszyscy, wszyscy po kolei. Ty po prostu jesteś pierwsza - wyjaśnił jej Tolemard. Wzięła trzeci cukierek. - Zjemy dziś razem kolację? - zaproponował Nick. - Niezły pomysł. - Tak, ale w piątkę. Rozmawiałem w sztabie z pilotem ze Sperham. Przyleciał tu z jakimś sztabowym oficerem. Porucznik Ralf Skenev. - Przystojny? - zapytała Agnes. - jeśli lubisz wysokich blondynów... nie wygląda na bywalca nocnych klubów. - Tu i tak nie ma zbyt dużego wyboru. - Bywalców czy klubów? - spytał Nick. - Brak drugiego wyklucza pierwsze, nieprawdaż? - Prawdaż, kotku - pocałował ją w policzek. - Wysoka komisja już na ciebie czeka - przypomniał jej Tolemard. - Mhm. Zniknęła na chwilę w łazience. Poprawiła kombinezon, uczesała włosy. Podeszła do drzwi apartamentu. Oparła rękę na ich framudze. powstrzymując ruch zamykających się połówek. Popatrzyła na Tolemarda. - To niezły pomysł z tą kolacją. Drzwi, pozbawione naturalnej przeszkody, zamknęły się, odcinając ich od przymglonego światła korytarza. - To niezły pomysł z tym pilotem - powiedział Nich naśladując seleński akcent Arges. - Nie wszystko można mieć dla siebie - zauważył Paweł. - Mówisz o grze? - spytał niewinnie Nick. - Jasne. Tylko o grze. Pochylił się nad planszą „Gwiezdnych kupców”. Tolemard chwilę przyglądał się ich grze. - Halucynacje? Czy może pani bliżej to określić? - Wtedy nie czuło się nierealności sytuacji. To był plastyczny obraz, trochę jak fragment filmu. Wszystko najzupełniej prawdziwe... Ulice miasta, zapadający zmierzch, rozmowy przechodzących ludzi. Widziałam to jakby z zewnątrz, ale jednocześnie szłam ulicami, piłam kawę w barze na rogu dwóch ruchliwych arterii... Rozmawiałam później z kilkoma ludźmi z grupy. Mieli podobne wrażenia; choć widzieli co innego. - A ból? Miała pani pokaleczone ręce - stwierdził Vance. Zainteresowanie Vance'a już od kilkunastu minut koncentrowało się na Arges. To on właściwie podtrzymywał rozmowę. Pozostali - dwaj lekarze i komandor Madison z dowództwa bazy - ograniczyli się do zadania kilku stereotypowych pytań. - Tak, ale wtedy tego nie czułam. Byłam oderwana od rzeczywistości. Zresztą, te zadrapania nie są aż tak groźne. Komandor popatrzył na Arges. - Co pani sądzi o doktorze Tolemard, to znaczy - poprawił się - o jego decyzji. Była niezgodna z regulaminem. - Przeprowadzliśmy atak zgodnie z wszelkimi zasadami. A gdy on nie osiągnął celu, dowódca wydał rozkaz oparty na własnych obliczeniach. Nie znam jego założeń, ale jedno jest pewne - przynajmniej połowa z nas zawdzięcza mu życie. To było wtedy jedyne wyjście. - Przecież nie mógł jej podjąć aż tak szybko! - podniósł głos Vance. - Jesteśmy do tego szkoleni, majorze. Już od dobrych kilku lat - odparła. - Nie żyjemy przecież w epoce żaglowców. Tu decyduje czas. To pierwszy poważniejszy incydent w przestrzeni od czasu wojny południowoafrykańskiej - pomyślał Madison. Kimkolwiek był obcy, nieźle się zabezpieczył. Jakieś pole siłowe... i rewelacyjny napęd. Podobno w Nordherton pracują nad czymś podobnym. I te dziwne odczucia załóg... miraże w kosmosie? Mielibyśmy szczęście, że to się tak skończyło. - Dziękuję, to już wszystko na dzisiaj - powiedział zmęczonym głosem. Proszę jutro przejść normalne testy treningowe i wyniki przesłać do nas. Będziemy w stałym kontakcie z waszą jednostką, do końca stanu alarmowego. Na korytarzu minęła się z wchodzącym do sali Tolemardem. Zajął jej miejsce - w wygodnym, jeszcze ciepłym fotelu. Pierwsze pytanie zadał jedyny nie znany mu oficer. Pasażer Skeneva: przypomniał sobie niedawną rozmowę. Ktoś ze sztabu Sił, może z wywiadu? - Przejrzałem blok zapisu w jednostce M154, nazwa kodowa „Candy” - stwierdził tamten. - Nie ma w nim kilku istotnych fragmentów. Czym może to pan wytłumaczyć? - Uszkodzeniami. Mieliśmy sporo uszkodzeń. - A działanie przeciwnika? - Jeśli nawet, to nieumyślne. Nie sądzę, żebym nawet przy najszczerszych chęciach potrafił wymazać z chińskiego podręcznika fragment dotyczący ostatnich osiągnięć medycznych. Wymazanie fragmentu zapisu dla kogoś działającego z zewnątrz jest równie trudne. - Mieli sporo czasu na znalezienie klucza. - Ale też problem jest trochę bardziej skomplikowany. Do rozmowy włączył się Madison. - Kiedy podjął pan decyzję o tym ostatnim uderzeniu? - Gdy tylko zaobserwowałem zminy granic ich osłony. Pomyślałem, że może mieć jakiś związek z ilością odbijanej energii. Zresztą to nasuwało się samo - wypróbować na niej nasze Harpuny. Skoro rakiety były nieskuteczne... musieliśmy zagrać silniejszą kartą. Podałem koordynaty celu i czasy - tak, by ładunki eksplodowały po kolei. Później straciłem przytomność... i odzyskałem ją dopiero w drodze powrotnej. - Czy... coś jeszcze? Może w czasie, gdy był pan nieprzytomny? - Chodzi o... (słowa zamieniły się w pisk przesuwanej taśmy) nie mam pojęcia, czym można tłumaczyć zupełny brak danych o drugiej fazie akcji. Ja naprawdę nie miałem wtedy czasu na pisanie pamiętnika. - Tolemard! To chyba nie jest najlepsze miejsce na dowcipy. - Przepraszam, komandorze. Jestem zmęczony. A tutaj już od dobrej godziny zadaje mi się prawie to samo pytanie. Nikt nie kazał wątpić w podwójny, czy potrójny system zapisu. Jeśli on zawiód, to dlaczego ja mam za to odpowiadać? Stojański wyłączył odtwarzacz. Wyjął z niego metalowy krążek taśmy i wsunął w puste miejsce w szeregu szufladek rekordera. Dopiero teraz odwrócił się w stronę wchodzącego oficera. Popatrzył na niego z zainteresowaniem. - Jakie wyniki, majorze? - Ciągle interesuje mnie sprawa tych... doznań załóg w czasie starcia. - Ma pan na myśli halucynacje? To może być rezultat działania broni przeciwnika. Moi ludzie pracują nad tym. - To możliwe. Mnie jednak skojarzyło się to przede wszystkim z oddziaływaniem hinortycznym. Opanowanie świadomości: ktoś chciał osłabić naszą siłę - albo ją spotęgować. Należy się tym zająć. Ktoś z nich może być... - Pan sugeruje, że wśród nas jest człowiek Kategorii Zero? - spytał niechętnie Stojański. - To niepokojące. - Na mocy udzielonych mi uprawnień proszę o udostępnienie wszystkich danych - rzekł Vance oficjalnym tonem. - Należy to wyjaśnić. - Kategoria Zero... To przecież tylko kilka dodatkowych zdolności. Czy trzeba zawsze ogłaszać wielkie łowy? - Stanowią zagrożenie dla cywilizacji. Dla wolności każdego obywatela. Bombę atomową też można zmieścić w dłoni. Stojański skrzywił się lekko. Ostatnie zdanie zabrzmiałojak gazetowy slogan. Miał wrażenie, jakby już gdzieś je słyszał. - Nie lubicie ich... A Agencja Koziorożca? - jakąś przyjemność sprawiała mu dyskusja z tym oficerem wywiadu. Nie miał może powodów, ale nie darzył takich jak on braterską przyjaźnią. - Jest nam potrzebna. Istnieje tyle niebezpieczeństw... - Vance już miał zacytować Gebnera, ale powstrzymał go ten kpiący wyraz na twarzy Stojańskiego. - Są wyszkoleni, ukierunkowani. - Chciał pan chyba powiedzieć: wytresowani - prawie roześmiał się Stojański. - Nie, chciałem spytać, czy to nie Agencja powinna się tym zająć. To jej działka właściwie. - Nawiążemy z nią kontakt; ale należy działać szybko. Oczywiście, pomyślał Stojański. Wywiad nasz potrafi to zrobić lepiej od Agencji, chociaż to Agencja zastrzega sobie wyłączność na sprawy związane z hinortyką. Nie bez powodu, jeśli niebezpieczeństwo było tak duże, jak o nim mówiono. - Dobrze, ale dopóki nie będzie pan miał wystarczających dowodów... - Będę ostrożny, pułkowniku Stojański. Już po jego wyjściu Stojański przeczytał jeszcze raz wyciąg z bloku zapisu. Zauważył coś, co być może przedtem umknęło jego uwadze. Wszystkie wskaźniki medyczne były popute lub rozregulowane - bo inaczej trudno by było przyjąć ich nie mieszczące się w granicach wiarygodności wskazania. Wszystkie - oprócz jednego. Zastanawiał się, co zrobić z tą niewielką w końcu przewagą. Na kontakt z Ziemią nie było już czasu. Pozstawało więc tylko: czekać. NIe bezczynnie, oczywiście, powiedział sobie. Major Vance długo jeszcze siedział nad kikunastoma plikami akt. Zanim skończył, korytarze bazy zdążyły już opustoszeć, pozostawiając tylko rzędy małych świateł wskazujących drogę. Z zadowoleniem zakreślił jedno z ostatnich nazwisk. Nie trzeba chyba dodawać, że on i Stojański - mieli na myśli tego samego człowieka. vance do ariadny problem: identyfikacja dane: częściowa charakterystyka biologiczna pilne! Zakodowany sygnał wysłany na Ziemię mógł nie zwrócić nawet uwagi, mimo dość niezwyczajnej pory. Ale postawione na nogi centrum analiz Rostnikowa już na niego czekało. Nieobciążone zbytnio pracą komputery zabrały się do jego złamania jak do nowego zadania szachowego. Rozwiązanie przekazano Stojańskiemu wczesnym rankiem. Wtedy miał też w ręku odpowiedź. Wysłał do Nordherton swoje spostrzeżenia, zaproponował rozwiązanie. ariadna do vance informacja: obiekt to z dużym prawdopodobieństwem gany aldeed, 31 pracownik Agencji Koziorożca, poszukiwany od 37 uwaga: samodzielny, niebezpieczny w próbie przejęcia kontroli zalecenia: obserwacja, ostrożność poufne Ariadna była oznaczeniem siedziby wywiadu Sił Kosmicznych, mieszczącej się nie jak dowództwo w brytyjskim miasteczku Nordherton, ale po drugiej stronie oceanu. Wysyłając informacje do Nordherton pułkownik Stojański zastanowił się przez chwilę, czy ktoś z Ariadny nie obserwuje jego poczynań Siły Kosmiczne były zbyt dużą i różnorodną organizacją, by części swej energii nie poświęcać na wewnętrzne tarcia. - Zawsze zaczynasz dzień od małej czarnej? - spytał go ktoś, siadając przy jego stoliku. Skenev ciężko podniósł wzrok na wysokość twarzy mówiącego. - Nieczęsto zdarza się przed nim taki wieczór. Podniósł filiżankę do ust i skrzywił się. - Co jest dobre na ból głowy? - Na taki ból głowy? - upewnił się Tolemard. - Długi sen, nie mocna kawa. - Długi sen? Jeśli kogoś wyrywa się z łóżka... Nieważne. Miałem właśnie zacząć cię szukać. - Nie mogłeś lepiej trafić, Ralf. To firmowa kafejka latającej części bazy. Wpadam tu często. - To świetnie - dopił kawę. - Bo właśnie byłem u komendanta bazy Restnikowa. Opowiedział mi parę ciekawych rzeczy. On dowiedział się tego z Ziemi. Na Ziemi wygrzebali to na podstawie iskrówki z Restnikowa. Koło się zamyka - a hasło brzmi: Aldeed. - Tak? - uprzejmie zainteresował się Tolemard. - Stojański chyba też nie spał dzisiejszej nocy. Ale był zimny i uprzejmy. Niewiele powiedział mi oprócz kilku faktów. Mało tego, co już bym nie wiedział. Skenev oparł łokcie o stolik. Ukrył twarz w dłoniach. - Tak się składa, że ja znałem Dianę. Wszyscy tam ją znaliśmy, tam, na zewnętrznych stacjach. Agnes jest z Senside, więc mogła tylko o tym słyszeć... - urwał. - Wtedy bardzo chciałem cię poznać. - A teraz? - krótkie, szybkie pytanie było jak cięcie noża. Skenev opuścił ręce i popatrzył na Tolemarda. Nic pozornie się w nim nie zmieniło. Tylko oczy... wydawały się parzyć, parzyć jak może dotknięcie lodowato zimnego metalu. - Nie wierzyłem, gdy Stojański to powiedział. Bałem się tego... lepiej nie stawać w twarz z ideałami. - Niedługo już - Tolemard odsunął krzesło. - Odchodzę. - Wywiad ma już twój trop. Odnajdą cię. - Być może... jakieś zasypane ślady. Zawsze są o krok w tył. - wstał. - Poczekaj - powiedział Skenev. - Dowództwo chce cię ściągnąć na Ziemię. - A wywiad? - Nordherton może to wyciszyć na jakiś czas. Jeszcze nic nie przekazano Agencji. - Pomyślę nad tym - powiedział. Odszedł w stronę wejściła. Skenev patrzył przez szybę kawiarni, jak idzie korytarzem. Gany Aldeed, doktor Tolemard. Ile jeszcze nazwisk i twarzy miał przez te kilka lat? Porucznik Skenev wstał od stolika, uczynił to nieuważnie, potrącają filiżankę. Przewróciła się i spadła, zanim zdążył ją podtrzymać. Rozbiła się na kawałki na marmurowych płytach. Tolemard budząc się tego niedzielnego ranka przypomniał sobie fragment z wyjaśnień Pawła, gdy ten odpowiadał na pytania komisji. Powiedział wtedy, że to: „W obronie własnej”... tak, niezłe wytłumaczenie. Pod warunkiem, że potrafiliby się obronić. Czasem trudno wszystkie psy nauczyć trudnej sztuki skutecznej walki. Ale wystarczy przecież, że jeden z nich zacznie szczekać, pokaże ostre kły. Była tylko jedna trudność - kimkolwiek był obcy, pies nie mógł przewidzieć reakjci pana, zwłaszcza, że kiedyś tam nie był zbyt grzeczny. Co spadnie najpierw - pieszczota czy uderzenie? Tydzień później zakończyło się to jedno z urozmaiceń służby w Siłach Kosmicznych - stan podwyższonej gotowości dla dwunastu tysięcy żołnierzy zewnętrznej linii obrony układu, zwanej po prostu Pierścieniem. Vance napisał swój raport i uzupełnił go o zwięzły meldunek dla Dowództwa. Nie domyślał się, że ma ono już zacznie obszerniejsze informacje. Ale polowanie nie miało się rozpocząć. Dowództwo Sił Kosmicznych rozpoczynało przygotowania do innej, daleko poważniejszej operacji, a Aldeed mógł tam stanowić dobry element układanki. Niewiele czasu upłynie do chwili, gdy jej szczegóły zapełnią czołówki wiadomości. Wtedy jednak nazwy „Projekt Horn, „Fregata” tylko dla niewielu znaczyły coś więcej niż trzy puste słowa. Skenev, pilot z portu Sperham, zwolnił się wkrótce ze służby. Został dziennikarzem, pisząc zadziwiająco dobre artykuły o życiu na dalekich planetach układu. Wydał też parę książek, o charakterze drobiazgowych, rozbudowanych reportaży. Zamierzał też napisać o Agencji Koziorożca, jeździł po cały układzie - już wtedy mógł sobie na to pozwolić - zbierająć materiały. Jedną z kluczowych postaci książki miał być Gany Aldeed, jeden z pierwszych pracowników Agencji, wykonawca najbardziej niebezpiecznych zadań - i wielka zagadka... Spotykał się z ludźmi, którzy znali Aldeeda, odgrzebywał dokumenty i relacje. Piotr Zarubin i Maria Velle z grupy studentów, którą uczył Tolemanrd, skończyli Akademię trzy lata później. Pracowali z początku na jednym statku, dużym pasażerskim liniowcu, później Zarubin odszedł do biura konstrukcyjnego, czując się lepiej w technicznych szczegółach niż otwartym kosmosie. Richard Lautford dalej pracował w Akademii, przeżył nawet jej rozwiązanie w końcu lat pięćdziesiątych. Sam Dibrey przejął po Tolemardzie dowództwo oddziału, stał się prowadzącym ćwiczebne loty. Miał pod swoimi rozkazami załogę M154, uzupełnioną o Nicka Starwollę, dość blisko związanego z Arges Rilton; dopóki ich maszyna po awarii systemu nawigacji nie rozbiła się o platformę lądowania. Pilotował wtedy Paweł, i tylko on, jak na ironię, wyszedł z tego cało. Borkowski został prezydentem Europy, ale stosunkowo późno, już po śmierci Smutse'a. De Rovith był ostatnim dowódcą Sił Kosmicznych, aż do czasu ich zlikwidowania. Zapamiętano go jednak przede wszystkim jako tego, który rozpoczął wojnę na Mercatorze - wprowadzając tam brygadę Sił Kosmicznych - pierwszą wojnę tego spokojnego wieku. Tylko De Rovith, oprócz Skeneva i Stojańskiego, z nich wszystkich znał prawdziwą tożsamość Tolemarda; zetknął się z nim osobiście z którejś fazie Projektu Horn. To właśnie on wysłał go w kosmos, w długą wyprawę bez powrotu. Książka Skeneva nigdy nie powstała. Materiały do niej zbierał w czasach Projektu Horn: przygotowań do wysłania „Fregaty” i „Kondora”, bo tak nazwano w końcu K6, w wyprawę pozaukładową. Nie mogła się wtedy ukazać; a później nastały czasy zbyt niespokojne, niekorzystne tak dla wielkich kosmicznych organizacji, jak i relacji o nich. Warszawa, styczeń 1985 01.01.85. Zmiany - 03.11.97 Strona Jaroslawa Zielinskiego | Historie | Settlers