§ Real Jorge - Loty w ciszy
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | § Real Jorge - Loty w ciszy |
Rozszerzenie: |
§ Real Jorge - Loty w ciszy PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd § Real Jorge - Loty w ciszy pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. § Real Jorge - Loty w ciszy Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
§ Real Jorge - Loty w ciszy Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
LOTY W CISZY
JORGE REAL
Z hiszpańskiego przełożył
JERZY ZEBROWSKI
Strona 3
Tytuł oryginału:
LOS VUELOS DEL SILENCIO
Copyright © Jorge Real Sierra 2009
All rights reserved
Published by arrangement with Random House Mondadori S.A., Barcelona
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013
Polish translation copyright © Jerzy Żebrowski 2013
Redakcja: Beata Słama
Ilustracje na okładce:
Mike Harrington/Photographer's Choice/Getty Images/Flash Press Media (front)
pzAxe/Shutterstock [tył]
Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7885-608-5
Dystrybutor
Firma Księgarska Olesiejuk sp, z o.o. sp. k.-a.
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
t./f. 22.535.0557, 22.721.3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.merlin.pl
www.fabryka.pl
www.empik.com
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
2013. Wydanie I
Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole
Strona 4
Moim księżniczkom
Strona 5
Przestałem wierzyć w Boga 30 lipca 1966 roku.
Wracałem do tego dnia tysiące razy.
Potrafisz dochować tajemnicy?
Oto moja tajemnica...
Strona 6
1.
Mieszkaliśmy nad morzem w pięknym domu mojego dziadka, jednym z
najstarszych na wyspie Margarita w Wenezueli. Mały rybacki port, noszący
imię lokalnego bohatera, Juana Griego, był położony w malowniczej zatoce
z białymi plażami i stanowił naturalną przystań dla niewielkich łodzi, które
codziennie wypływały w morze. Przy końcu zatoki na szczycie wzgórza stał
stary bastion z zardzewiałymi działami, które w dawnych czasach broniły
zaciekle tej części wyspy.
Dom, znany jako Vista Hermosa, czyli Piękny Widok, zajmował cały
kwartał i był dumą mojego dziadka. Miał czternaście pokoi, w tym salony,
sypialnie, jadalnie i bibliotekę oraz wewnętrzne dziedzińce, i przypominał
niewielki zamek, gdzie nie brakowało miejsca do spania, nauki i zabawy i
gdzie z łatwością można było się ukryć, by uniknąć kary za dziecięce psoty.
Z jego balkonów z wielkimi łukami i pokoi na górnym piętrze można było
podziwiać całą zatokę, zachwycać się pięknymi zachodami słońca, słuchać
nieustannego szumu fal i wdychać słone powietrze, które przynosiła morska
bryza.
Mój ojciec, pracowity człowiek o prostych upodobaniach, uwielbiał moją
matkę, kwiat zadufanego w sobie staroświeckiego rodu, którą poznał pod-
czas studiów w stolicy. Kiedy wzięli ślub, mój dziadek wymógł na nich, by z
nim zamieszkali. Dziadek, który podobnie jak mój ojciec uwielbiał morze,
siadywał na tarasie i stamtąd, niczym król na tronie, pilnował nas, gdy
9
Strona 7
bawiliśmy się na plaży, i odpowiadał na pozdrowienia przechodzących
chodnikiem ludzi.
Byłem małym chłopcem, gdy ojciec zabrał mnie pierwszy raz na ryby na
południe wyspy. Skały wchodziły tam w głąb morza i wystarczyło tylko
usiąść na górze, zanurzyć wędki i czekać. W pobliżu znajdowało się lotnisko
i z miejsca, w którym siedzieliśmy, górującego nieco nad otoczeniem, widać
było i słychać startujące i lądujące samoloty. Ojciec zauważył, że interesują
mnie bardziej niż na łowienie ryb, i powiedział:
‒ Jesteś podobny do mnie. Zawsze podobały mi się samoloty. Gdybym
mógł wybrać inny zawód, może byłbym dziś lotnikiem.
Potem zamyślił się, spojrzał na mewę i wskazując na nią, rzekł:
‒ Zobacz, jak latają. Potrzebują tylko wiatru. Czy jest coś piękniejszego
niż taka wolność?
Od tamtego dnia zabierał mnie od czasu do czasu na lotnisko, aby pa-
trzeć, jak startują i lądują samoloty. Obserwowaliśmy je, siedząc w samo-
chodzie i jedząc popcorn, jakbyśmy byli w wielkiej sali kinowej. To właśnie
wtedy zapragnąłem zostać pilotem. Ojciec podzielał moje marzenia, choć
czekała mnie zupełnie inna przyszłość, niż sobie wyobrażał.
Tego, co wydarzyło się nocą dwudziestego ósmego stycznia 1963 roku,
nie zapomnę nigdy. Była wigilia moich trzynastych urodzin i rozpętała się
potężna burza. Najstraszniejsza, jaką widziałem w życiu. Nadeszła nagle, jak
nadchodzą złe wieści. Obwieściły ją grzmoty, błyskawice i wielkie krople
deszczu. Brak prądu pogrążył w mroku nasz dom i znaczną część wyspy.
Nienawidziłem burz. Matka mawiała, że deszcz jest płaczem Boga. Kie-
dy padało tak jak tamtej nocy, myślałem, że jeśli to prawda, Wszechmogący
musi bardzo cierpieć. Jego łzy uderzały o szyby i spływały na ołowiane żoł-
nierzyki, które dostałem w prezencie od ojca. „Będziesz nimi dowodził”,
powiedział. Po długim namyśle umieściłem je na parapecie okna wychodzą-
cego na morze, by broniły mojego terytorium przed najeźdźcami. Ale tamtej
nocy, skulony w łóżku, nie wierzyłem, by moje żołnierzyki mogły zapobiec
inwazji burzy, z jej grzmotami i piorunami.
10
Strona 8
Każda błyskawica pozbawiała mnie snu i przerażała. Światło, które rozja-
śniało na kilka sekund pokój, tworzyło na ścianach ulotne cienie i zjawy
niedające mi spać. Byłem sam, przykryty kocem, który ściskałem kurczowo
jak tarczę.
Zgodnie ze wskazówkami dziadka, nasłuchując tykania zegara w koryta-
rzu, liczyłem sekundy między pojawieniem się błyskawicy i grzmotem i
dzięki temu wiedziałem, że burza nadciąga bardzo szybko. Słyszałem bicie
dzwonów. Była druga w nocy i pomijając szum deszczu i uderzenia mojego
serca, w domu panowała cisza. Byłem tylko z ojcem. Matka i bracia poje-
chali poprzedniego popołudnia do wujostwa, na drugą stronę wyspy, aby
spędzić tam weekend. „Zostań z ojcem. Jutro z nim przyjedziesz”, powie-
dzieli mi.
Sądzili, że dam się oszukać, ale ja wiedziałem, o co chodzi. Matka i bra-
cia szykowali dla mnie przyjęcie urodzinowe. Kiedy przyjedziemy i otwo-
rzymy drzwi, na pewno wykrzykną: „Niespodzianka!”.
Lecz w tamtej chwili wszystko to wydawało mi się takie odległe. Przera-
żała mnie burza, była tuż nade mną i rysowała błyskawicami małe potworki
na ścianach. Przeczuwałem coś strasznego. Kolejny ogłuszający grzmot
sprawił, że postanowiłem szukać schronienia w pokoju ojca. Wolałem go
obudzić, niż siedzieć sam.
Bardzo ostrożnie i powoli usiadłem na łóżku. Czułem chłód podłogi, szu-
kając po omacku kapci. Wstałem i w świetle błyskawic, które rysowało na
ścianie mój cień, ruszyłem do drzwi, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na okno.
Wyszedłem na korytarz i pokonałem bezgłośnie kilka metrów, które dzieliły
mnie od pokoju ojca.
Oparty plecami o ścianę, zacząłem się zastanawiać, co pomyśli, widząc
moje przerażenie. Będzie ubolewał, że jego syn jest tchórzem? Spojrzy na
mnie rozczarowany? Nie miałem czasu odpowiedzieć sobie na te pytania, bo
w tym momencie korytarz rozświetliła kolejna błyskawica i wiedziałem, że
potężna burza szybko się nie skończy.
Nie było odwrotu. Przekręciłem gałkę i wsunąłem głowę przez drzwi. Wy-
dawało się, że ojciec śpi odwrócony plecami do wejścia. Korzystając z tego,
że mnie nie widzi, schowałem się za fotel sekundę wcześniej, nim rozległ się
11
Strona 9
kolejny grzmot. Byłem skulony, w niewygodnej pozycji, ale czułem się bez-
piecznie, mając blisko ojca. Potem, gdy burza mijała, położyłem się na pod-
łodze.
Pokój moich rodziców był największy w całym domu i miał wielki taras
z roślinami. Zwykle jadali tam śniadania. Ścianę od strony tarasu zastąpiono
wielką szybą ze szklanymi przesuwanymi drzwiami. Dzięki temu można
było podziwiać morze w całym jego majestacie. Nagle pokój zalała łuna
świateł z ulicy, włączono prąd. Drzemałem, gdy usłyszałem skrzypnięcie
sprężyny. Zobaczyłem, jak ojciec odwraca się i siada na łóżku niecałe trzy
metry od mojej kryjówki. Przez chwilę sądziłem, że mnie zauważył i że za-
mierza mi coś powiedzieć. Ale było inaczej. Trwałem skulony, nieruchomy i
smutny, obserwując w półmroku ciemną sylwetkę ojca, aż odzyskałem rów-
nomierny oddech. Siedział na brzegu łóżka, nieświadomy mojego spojrze-
nia, z twarzą ukrytą w dłoniach. Po kilku minutach zobaczyłem, że wstaje i
idzie po coś do szafy. Szeroko otwartymi oczami, przywykłymi już do pół-
mroku, starałem się dostrzec, co stamtąd wyjął, ale dopiero gdy znów usiadł
na łóżku, zobaczyłem, że to niewielkie prostokątne pudełko. Widziałem, jak
je otwiera, wyjmuje coś ze środka i uważnie się temu przygląda.
Przerażony zdałem sobie sprawę, że ojciec trzyma w ręku rewolwer. Po-
czułem pulsowanie krwi w skroniach. Widząc błędny wzrok ojca i jego za-
chowanie, zrozumiałem, co zamierza zrobić. Byłem sparaliżowany i onie-
miały. Dławił mnie strach: wydawało się, że ojciec, którego ubóstwiałem,
jest gotów odebrać sobie życie, a ja nie potrafiłem wydusić słowa.
Ogarnął mnie strach. Dopiero gdy zobaczyłem, jak unosi rękę i przykłada
pistolet do głowy, z mojego gardła wydobyło się słabe „Nie!”, ledwo sły-
szalne, ale wystarczające, by wiedział, że nie jest sam, że go obserwuję.
Opuścił broń i schował ją do pudełka. Wstał, podszedł i objął mnie, mó-
wiąc:
‒ Wszystko w porządku, synu. To był tylko koszmarny sen. Wszystko
dobrze.
Tej nocy spałem obok niego. Nie było rozmowy ani żadnych wyjaśnień.
12
Strona 10
Nie wiedziałem, kto kogo chroni. Spaliśmy, dotrzymując sobie towarzystwa,
i z jakiegoś powodu ‒ może dlatego, że dzieci domyślają się zwykle przy-
czyny wydarzeń ‒ nie zadawałem pytań. Burza powoli się oddalała, zabiera-
jąc ze sobą pioruny i grzmoty. Objęci, słuchaliśmy szumu ulewy. Doskonale
rozumiałem, dlaczego Bóg płacze.
♦♦♦
Przez następne dni czekałem w napięciu, aż ojciec coś mi powie. Potrze-
bowałem słów, aby rozwiać wątpliwości na temat tego, co widziałem tamtej
nocy. Ale on nic nie powiedział i zachowywał się normalnie. Pamiętam, że
zaczął szukać pocieszenia w alkoholu. Nawet w moim wieku zdawałem
sobie sprawę, że pijąc, próbował zagłuszyć głęboki ból i że ukrywał jakiś
sekret, który był powodem jego goryczy.
Martwiło mnie jego milczenie. Zauważył to pewnego popołudnia, gdy
poszliśmy na plac zabaw w towarzystwie moich braci i kuzynów. Usiadłem
w cieniu drzewa, w pewnej odległości od grupy, ale ze wzrokiem wbitym w
ojca, który rozmawiał z wujem. Kiedy spostrzegł, że jestem sam i że mu się
przyglądam, przerwał rozmowę. Podszedł do mnie powoli, wpatrzony w
horyzont, jak człowiek, który spogląda w niebo, szukając odpowiedzi na
swoje wątpliwości. Stanąwszy przy mnie, przez kilka sekund patrzył mi w
oczy, a potem spytał z uśmiechem, bardzo czule:
‒ Wiesz, jak bardzo cię kocham?
Nie powiedział mi, jak bardzo, i już nigdy więcej o to nie zapytał, ale w
tamtej chwili miłość, jaką mnie darzył, wydawała mi się bezgraniczna.
♦♦♦
Wszystko było osnute mgłą tajemnicy. Pierwszy klucz do jej rozwikłania
odnalazłem w domu. Dyskutowałem z braćmi na temat dziesięciorga przy-
kazań i które z nich powinno być najważniejsze. Enrique, mój starszy brat,
twierdził stanowczo, że głównym przykazaniem powinno być „Nie zabijaj”,
ponieważ ‒ dowodził ‒ gdyby ludzie przestali się mordować, świat byłby o
wiele lepszy. Natomiast mój młodszy brat, Joseph, któremu schowałem piłką
13
Strona 11
futbolową, proponował, by na czele listy umieścić „Nie kradnij”. Wtedy
jeden z braci zapytał ojca, które przykazanie, jego zdaniem, jest najważniej-
sze. Ojciec, siedząc w swoim starym fotelu z kieliszkiem wina, pogrążony w
myślach i wpatrzony w morze, odpowiedział, nie odwracając wzroku, ale
zdecydowanym tonem: „Nie kochaj”. Wyglądało to na żart, lecz ja wiedzia-
łem, że słowa te płynęły z głębi duszy.
♦♦♦
Od tamtej nocy potwory z moich snów zniknęły. Zastąpił je powtarzający
się koszmar: wracałem ze szkoły i szukając ojca, znajdowałem go przy łóżku
z bronią w dłoni, w wielkiej kałuży krwi.
Z biegiem czasu ten koszmar zmienił się w obsesję. Całymi godzinami
zadawałem sobie po tysiąckroć pytanie, dlaczego mój ojciec nie chce żyć. Z
pozoru wszystko było w porządku, ale widziałem przecież, co się dzieje. Nie
miałem cienia wątpliwości. W nocy zastanawiałem się ciągle nad możliwy-
mi przyczynami jego determinacji... Ale rozważając wszelkie możliwości,
nie znajdowałem powodu, który by ją uzasadniał. On sam wpajał mi zawsze
przekonanie o wartości życia. Był przeciwny polowaniu i łowieniu ryb. „Je-
śli nie chodzi o zdobywanie pożywienia, o zaspokajanie głodu, nie ma na to
usprawiedliwienia. Po co zabijają zwierzęta? Życie jest cudownym darem”,
mawiał. Te słowa sprawiały, że łamigłówka stawała się jeszcze bardziej
skomplikowana.
Po długim namyśle doszedłem do wniosku, że wszystko dobrze się ułoży,
jeśli ojciec będzie pod moim nadzorem i opieką. Jeśli moja obecność mogła
odwrócić jego uwagę od trosk, byłem gotów poświęcić mu cały mój czas.
Rozpocząłem nowy etap życia. Rano, obudziwszy się, biegłem do jego po-
koju, aby się upewnić, że wszystko jest w porządku, że moi rodzice są tam,
gdzie być powinni, czyli jedno obok drugiego. Przez wiele nocy spałem jak
wierny pies pod ich drzwiami. Gdy zastawali mnie tam bracia, żartowali z
moich lęków i sennych koszmarów. Matka, która już mnie za to skarciła, nie
mogła zrozumieć, dlaczego zamiast spać z braćmi, sypiam pod jej drzwiami.
Powodem była tajemnica, którą dzieliłem z ojcem i której nigdy nikomu nie
wyjawiłem. Zresztą, kto by mi uwierzył?
14
Strona 12
W szkole miałem coraz gorsze stopnie. Nie potrafiłem się koncentrować i
zdarzało mi się zasypiać z głową na ławce. Wezwano rodziców na rozmowę.
Katolicka szkoła, do której chodziłem, przez wzgląd na dziadka zgodziła się
mnie przyjąć, gdy miałem pięć lat. Mając jedenaście, ukończyłem podsta-
wówkę, a w wieku lat trzynastu byłem już w drugiej klasie ogólniaka. Za-
równo dla moich rodziców, jak i dla szkoły stanowiło to powód do dumy,
dlatego mój brak koncentracji tak zwracał uwagę. Ojciec Plascencia oznaj-
mił moim rodzicom:
‒ Bardzo nas martwi. Jest dobrym uczniem, ale coś się z nim dzieje. Za-
sypia na lekcjach, nie umie się skupić, a ostatnio prawie wcale nie ma kon-
taktu z kolegami.
Ojciec, nieco zdziwiony, zapytał:
‒ Skoro tak źle się sprawuje, jak to możliwe, że ma dobre oceny?
Profesor zamyślił się i odpowiedział z chytrym uśmiechem:
‒ Oszukuje.
‒ Jak to: oszukuje? Chce ojciec powiedzieć, że odpisuje od kolegów?
‒ Nie, nie o to chodzi. Państwa syn ma doskonałą pamięć. Dostrzegli-
ście na pewno, w jaki sposób się wysławia. Lubi studiować znaczenie i po-
chodzenie słów i dysponuje słownictwem na poziomie studenta uniwersyte-
tu. Mówiąc, że oszukuje, mam na myśli to, iż potrafi przejrzeć książkę tuż
przed egzaminem i zapamiętać to, co najważniejsze.
‒ Jak ojciec może być tego pewny?
‒ Tydzień temu uprzedziłem uczniów, że następnego dnia zrobię im eg-
zamin z geografii politycznej. Powiedziałem, co mają powtórzyć, i kazałem
im się nauczyć nazw stanów, stolic i najważniejszych miast. W dniu egza-
minu zaskoczyłem ich ustnym odpytywaniem. Niemal wszyscy pamiętali
trzydzieści do pięćdziesięciu procent nazw. W istocie nie oczekujemy, że
zapamiętają więcej, bo to dużo materiału, ale David wymienił nie tylko po-
szczególne stany i ich stolice. Wyrecytował, jakby czytał z książki, także
nazwy wszystkich miast. Wszystkich. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że
podał je dokładnie w takiej kolejności, w jakiej są wymienione w podręczni-
ku, nie myląc się ani razu.
15
Strona 13
‒ Dobrze ‒ odparła z dumą moja matka ‒ zatem sprawa nie jest tak po-
ważna.
‒ Obawiam się, że jest. Wykorzystuje fotograficzną pamięć, by zapa-
miętywać to, co chce, ale mam poważne wątpliwości, czy rozumie zasady,
na których opiera się wykształcenie. Postępując tak, w przyszłości z pewno-
ścią będzie miał problemy...
Ojciec, który miał powody podejrzewać, jakie są rzeczywiste przyczyny
mojego zachowania, uznał, że z czasem sobie z tym poradzę, a matka nigdy
nie zadawała mi pytań i nie interesowało jej, co mi chodzi po głowie. Ogra-
niczyła się do stwierdzenia:
‒ Kiedyś mu to przejdzie.
♦♦♦
Codziennie wychodziłem pospiesznie ze szkoły i przebiegałem pięć prze-
cznic, by dotrzeć do domu i upewnić się, że ojciec nie wrócił jeszcze z pra-
cy. Chciałem być na miejscu, aby go powitać.
Pewnego majowego popołudnia, wyruszywszy spod szkoły, podniosłem
wzrok i zobaczyłem z daleka, na wysokości domu, czerwone światła karetki.
Serce podeszło mi do gardła. Przyspieszyłem kroku, ale ogarnęła mnie pani-
ka i zacząłem biec, przekonany, że zdarzyło się to, czego tak się obawiałem.
Ulice, które musiałem przemierzyć, wydawały się nie mieć końca.
Don Jimeno, taksówkarz, przysięgał zrozpaczony i przerażony, że wybie-
głem zza rogu, nie rozglądając się, i nie zdążył zareagować. Hamował, ale
samochód wpadł na mnie siłą bezwładności. Leżałem nieruchomo na chod-
niku, a książki wysypały się z plecaka na jezdnię.
Ocknąłem się w szpitalu. Gdy otworzyłem oczy, matka usiadła na skraju
łóżka i pocałowała mnie. Bracia uśmiechali się do mnie, stojąc kilka kroków
dalej.
‒ Hej, skarbie, jak się czujesz? ‒ Zamierzała pogładzić mnie po wło-
sach, ale się powstrzymała. Wyczuwałem jej troskę i ten niezdarny gest
sprawił mi radość.
‒ Dobrze ‒ odparłem, spragniony czułości, szukając wzrokiem ojca.
Ogarniał mnie strach, że go nie ma.
16
Strona 14
Chyba właśnie wtedy odkryłem, że pełnia szczęścia nie istnieje. Że na
wszystkim jest jakaś rysa i każdy ma swoje rany i blizny.
Ojciec wszedł, rozejrzał się i skupił wzrok na mnie. Nasze oczy rozjaśnił
uśmiech. Podszedł z drugiej strony łóżka, wziął mnie za rękę i powiedział na
powitanie:
‒ Ale napędziłeś nam strachu, Davidzie.
Wpatrywałem się w nich. Stali uśmiechnięci przy moim łóżku. Warto by-
ło to zobaczyć.
‒ Jak się czujesz?
‒ Dobrze. Jestem szczęśliwy.
‒ Powinieneś być. Miałeś dużo szczęścia, synu.
‒ Dobrze, że masz twardą głowę ‒ stwierdził żartem jeden z braci.
Wtedy matka pochyliła się nade mną, uściskała mnie mocno i pogładziła
moje włosy, a po jej policzkach płynęły wielkie łzy, jak krople deszczu...
♦♦♦
W ciągu następnych tygodni matka zaczęła poświęcać mi więcej czasu.
Pojawiała się wczesnym rankiem w drzwiach mojego pokoju i zapraszała
mnie szeptem, bym jej towarzyszył: „Chodź! Poszukamy skarbów na plaży”.
Wychodziliśmy wtedy po cichu z domu, przecinaliśmy ulicę, zostawialiśmy
buty na piasku i spacerowaliśmy, szukając rzadkich okazów muszli. Przy-
glądałem jej się czasem, gdy nie zdawała sobie z tego sprawy, i odnosiłem
wrażenie, że jej serce ściska ból. Kiedy spostrzegała, że ją obserwuję,
uśmiechała się uspokajająco.
Życie płynęło i rok minął dość spokojnie, choć dało się zauważyć, że
pewne sprawy uległy zmianie. Wyglądało na to, że ojciec zrezygnował ze
swego strasznego zamiaru i że burze zniknęły na zawsze. Mimo wszystko
nie przestałem być czujny i kiedy widziałem, że jest samotny albo zamyślo-
ny, natychmiast rozbrzmiewał w mojej głowie alarm i spieszyłem dotrzymać
mu towarzystwa.
Nie zwierzałem się braciom ani matce z tego koszmaru, jednak inni zda-
wali sobie sprawę, że coś mnie niepokoi. Jedną z nich była María. Dźwigała
na swych barkach ciężar służenia przez całe życie naszej rodzinie. Dzieliła
17
Strona 15
nasze radości i smutki i znała wszystkie rodzinne sekrety. Czasem wyglądało
na to, że potrafiła czytać w moich myślach. Przyglądała mi się nagle z wiel-
ką miłością i mówiła:
‒ Wszystko jest w porządku... Nie martw się.
Drugą osobą, która dostrzegała mój niepokój, był stary Calisto. Mieszkał
sam, w domu oddalonym od miasteczka. Nazywaliśmy go Czarownikiem
Kaligulą. Patrzyliśmy na niego z mieszaniną strachu i podziwu i stroiliśmy
żarty. Miewaliśmy okrutne pomysły. Calisto stanowił idealny cel naszych
drwin, zwłaszcza gdy szedł ze sforą psów, które podążały za nim, jakby był
gigantyczną kością. Pewnego dnia spytałem ojca, czy to prawda, że Calisto
jest czarownikiem. Uśmiechnął się, poprosił, żebym usiadł, i opowiedział mi
historię tego człowieka. Wyjaśnił, że to nie żaden czarownik, tylko wspania-
ły człowiek i dobry przyjaciel, który kiedyś był znakomitym rybakiem. Kie-
dyś, przed wielu laty, ogromny wieloryb uderzył w jego łódź, która zatonęła
w ciągu kilku minut. I on, i jego towarzysz stracili orientację i spędzili w
wodzie wiele dni, zanim Calista odnaleźli prawie nieprzytomnego inni ryba-
cy. Gdy spytali go, jak przeżył tyle dni bez jedzenia i wody, odpowiedział po
prostu, że jadł wszystko, co miał pod ręką.
Ponieważ ciała jego towarzysza nigdy nie odnaleziono, wszyscy sądzili,
że Calisto go zjadł, ale on, w swoim obłędzie, chciał tylko powiedzieć, iż
jadł żywność, która ocalała z łodzi. Na powierzchnię wypłynęło ponad dwa-
dzieścia orzechów kokosowych, które mieli na pokładzie. Zebrał je i zjadał
po kolei, dlatego stracił zęby.
Niektórzy twierdzili, że to czary i że Calisto postradał zmysły. Ktoś na-
zwał go Kaligulą, nawiązując do imienia szalonego rzymskiego cesarza.
Ojciec zapewniał mnie jednak, że to jeden z najlepszych ludzi na wyspie i
doskonały kucharz, który od czasu do czasu zapraszał go do siebie na wy-
śmienitą zupę rybną. Ojciec radził, bym go szanował i się go nie bał.
Pewnego dnia podszedłem do drzwi jego domu. Zwykle były otwarte i z
progu widać było niewielki salonik, a w głębi drugą izbę, w której znajdo-
wało się palenisko. Patrzyłem, jak Calisto się krząta, aż zorientował się, że
18
Strona 16
go obserwuję. Nie zamierzał mnie przestraszyć. Zaczął mówić głośno, że-
bym go słyszał:
‒ Powinienem ich wszystkich pozwać! Tak jest... To właśnie powinie-
nem zrobić, żeby skończyć z tymi idiotyzmami. Dlatego że jestem stary,
brzydki, mieszkam sam i źle widzę, uważają mnie za sprawcę wszystkich
nieszczęść, jakie zdarzają się w tym miasteczku. ‒ Spojrzał w kierunku
drzwi i zobaczywszy, że nadal tam stoję, ciągnął: ‒ Ośmielają się mówić, że
gotuję i zjadam dzieci. Wielki Boże! Potrafią to sobie wyobrazić? Zresztą
nawet gdybym zjadł kilka, kto byłby temu winien? Rodzice zostawiają dzie-
ci własnemu losowi, pozwalają im chodzić samym na plażę, węszyć pod
drzwiami sąsiadów, a potem się skarżą. Zjadam dzieci! ‒ powtórzył. ‒ To
oni są winni, bo się nimi nie zajmują. Potem jest płacz, gdy któregoś im
brakuje, i chcą szukać go w mojej zupie.
Usłyszawszy te narzekania, powiedziałem:
‒ Ja się pana nie boję. Mówi pan to wszystko, żeby nikt się do pana nie
zbliżał. Lubi pan być sam i nie chce z nikim dzielić się zupą.
Calisto wybuchnął gromkim śmiechem.
‒ Ojciec ci to powiedział. A więc się mnie nie boisz?
‒ Nie, proszę pana.
‒ No to wejdź, nie stój w drzwiach. A zatem mi nie wierzysz... To zo-
bacz, co wrzucę do kotła.
Podszedłem bliżej i usłyszałem cichy skowyt. Zobaczyłem, jak Calisto
wyciąga z drewnianej skrzyni szczeniaka, malutkiego owczarka niemieckie-
go. Widać było, że urodził się przed paroma dniami, bo ledwo otwierał oczy.
Stary Calisto zapytał:
‒ Jak sądzisz, będzie z niego dobra zupa?
Nie wiedziałem, co myśleć o tym starcu, ale wydał mi się bardzo sympa-
tyczny. Byłem pewny, że nie wrzuci szczeniaka do kotła.
‒ Nie wierzę panu ‒ oświadczyłem.
‒ Jeśli go nie zjemy, co z nim zrobimy? Jego matka nie żyje.
‒ Zaopiekujemy się nim ‒ odparłem bez wahania.
‒ Są trzy takie szczeniaki. Kto się o nie zatroszczy?
‒ Jeśli pan pozwoli, ja zajmę się tym.
19
Strona 17
‒ Jest bardzo malutki i potrzebuje dużo uwagi. Nie wiem, czy przeży-
ją...
‒ Skoro pan przeżył na morzu bez jedzenia... im też się uda ‒ odważy-
łem się powiedzieć.
‒ Dobra odpowiedź. Masz, daję ci go w prezencie. Jak go nazwiesz?
‒ Nie wiem... A jak pan by go nazwał?
‒ To będzie twój pies, ale ja dałbym mu na imię Tiki.
‒ Dlaczego?
‒ Ponieważ wyprawa „Kon Tiki” była najśmielszą w dziejach próbą
przetrwania w trudnych warunkach, a jeśli ten szczeniak przeżyje, będzie to
z pewnością bohaterski wyczyn szczęściarza.
‒ A więc nazwę go Tiki. Mogę go zabrać?
‒ Jeszcze nie. Jest bardzo mały. Lepiej, żeby został przez kilka dni ze
swoimi braćmi, wtedy nie będzie się czuł taki samotny...
Ale możesz przychodzić go karmić, kiedy zechcesz. Będziesz miał czas
uprzedzić rodziców i przekonać się, czy się zgodzą.
‒ Na pewno się zgodzą ‒ odparłem z przekonaniem.
♦♦♦
Zacząłem często go odwiedzać i karmiąc szczeniaka, poznałem człowie-
ka, który ukrywał się pod skorupą samotności. Był nerwowy i bardzo ener-
giczny, często wzdychał i czasem zaczynał opowiadać o całej serii nie-
szczęść, jakie go dotknęły. Fascynował mnie, zwłaszcza gdy widziałem, jak
rzeźbi w drewnie: spod jego rąk wychodziły piękne rzeczy.
Po dwóch tygodniach ciągłych nalegań stary Calisto pozwolił mi zabrać
psa do domu. Był to wspaniały szczeniak i powoli zdobył sympatię całej
rodziny, z wyjątkiem Maríi, która od czasu do czasu znajdowała na podłodze
kałużę pozostawioną przez ‒ jak go nazywała ‒ zwierzaka.
Moi bracia bili się o to, by móc się z nim pobawić, ale szczeniak wybrał
mnie na swego towarzysza, z czego byłem bardzo dumny. Był to owczarek
niemiecki, który z powodu jakiegoś genetycznego kaprysu w ogóle nie rósł.
Miał pozostać wiecznym szczeniakiem, przymilnym i swawolnym. Po wielu
dyskusjach z rodzicami i Maríą pozwolono mu sypiać w moim pokoju. W
końcu się na to zgodzili, a Tiki miał w tym swój udział: szczekał i drapał
20
Strona 18
drzwi, próbując wejść do mojej sypialni.
Z czasem wiedział już, o której wracam ze szkoły, i czekał na mnie,
szczekając, przy drzwiach. Doprowadzał do szału Maríę, hałasując, dopóki
go nie wypuściła, a wtedy pędził przed siebie, aby spotkać mnie w połowie
drogi. Kiedy wychodziliśmy z domu, krzyczałem: „Biegnij!” i Tiki natych-
miast był przy nas. Należał do grupy. Rzecz jasna, był moim powiernikiem.
Siadał u moich stóp, patrząc uważnie, co robię, gdy do niego przemawiałem.
Był towarzyszem zabaw i wiernym stróżem.
Pewnego dnia, gdy byłem na placu, a Tiki pił wodę z fontanny, podszedł
do mnie Luigi, jedyny cudzoziemiec mieszkający w miasteczku. Spojrzał na
nas i zapytał:
‒ Ile chcesz za tego psa?
‒ Słucham?
‒ Za ile mi go sprzedasz?
‒ Nie jest na sprzedaż.
‒ Na pewno masz ich kilka. Kilka miesięcy temu widziałem cię z in-
nym, identycznym.
‒ To ten sam. Jest karłem. Nie rośnie. Będzie szczeniakiem przez całe
życie.
Włoch zamyślił się na parę chwil. Wyglądało na to, że moje wyjaśnienia
zwiększyły jeszcze jego zainteresowanie, gdyż zaproponował:
‒ Dam ci za niego trzydzieści boliwarów.
W tamtych czasach taka suma przekraczała granice wyobraźni dziecka,
gdyż za kilka centymów można było kupić wszystkie upragnione słodycze.
‒ Już panu mówiłem, że go nie sprzedam. Po co chce go pan kupić?
‒ Mam w domu suczkę, która byłaby dla niego dobrą partnerką.
‒ Więc niech sobie poszuka innego narzeczonego. Ten nie jest na
sprzedaż.
‒ Zastanów się i daj mi odpowiedź. Do widzenia.
‒ Do widzenia.
Kilka dni później, gdy szedłem z moim bratem Josephem, Włoch zacze-
pił nas i ponowił ofertę. Proponował już trzydzieści pięć boliwarów. Zasta-
nawiałem się przez kilka sekund, po czym odparłem:
21
Strona 19
‒ Czterdzieści. Za czterdzieści go sprzedam.
Słysząc to, mój brat oniemiał z wrażenia. Włoch, uśmiechając się dum-
nie, wyjął z kieszeni portfel i wręczył mi uzgodnioną sumę. Przeliczywszy
pieniądze, ku zdumieniu brata wziąłem szczeniaka na ręce i oddałem go
Włochowi, mówiąc:
‒ Spokojnie, Tiki.
Potem powiedziałem do brata:
‒ Pospiesz się, idziemy.
Brat podążył za mną, patrząc na mnie ze złością. Gdy znaleźliśmy się za
rogiem, przystanąłem i krzyknąłem:
‒ Biegnij!
Wysunąwszy ostrożnie głowy, zobaczyliśmy, jak Tiki wyrywa się z rąk
Włocha i pędzi w naszą stronę. Włoch stał i krzyczał, żeby wrócił. Tiki z
łatwością nas dogonił. Mój brat był przestraszony, ale nie przestawał się
śmiać. Popełniłem pierwszy w życiu występek. Oszustwo, nadużycie? Nie
wiedziałem, jak to nazwać, ale z całą pewnością nie postąpiłem uczciwie.
Przyznaję jednak, że odczuwałem wielką satysfakcję, oszukawszy kogoś, kto
chciał oszukać mnie. Tiki pozostał przy mnie. Przyjaciela się nie porzuca ani
nie sprzedaje.
Usiedliśmy razem pod drzewem na dziedzińcu opuszczonego domu, któ-
ry służył nam za kryjówkę, i wręczyłem bratu połowę otrzymanej sumy.
‒ Najlepsze życzenia w dniu urodzin.
Joseph nie krył wzruszenia. Te pieniądze stanowiły fortunę.
‒ Dzięki, myślałem, że nikt nie pamięta o moich urodzinach.
‒ Widzisz, że tak nie jest. Uczcijmy je.
Poszliśmy kupić różne drobiazgi i słodycze, a u rzeźnika dostaliśmy dla
Tikiego największą kość, jaką mieli.
‒ A co z Włochem? ‒ spytał Joseph, nieco zmartwiony.
‒ Nie przejmuj się, zajmę się tym.
Następnego dnia Włoch czekał na mnie przed szkołą.
‒ Gdzie mój pies?
‒ Pański pies? Nie wiem, wczoraj go panu oddałem.
‒ Dobrze wiesz, że uciekł i pobiegł za tobą. Słyszałem, że dziś rano ci
towarzyszył.
22
Strona 20
‒ Myli się pan ‒ odparłem spokojnie. ‒ To jego brat. Są trzy jednakowe.
Sprzedałem panu swojego, bo wiedziałem, że dostanę następnego.
‒ Więc chodźmy do tej osoby, która rozdaje psy. Jeśli to potwierdzi, nic
więcej nie powiem.
‒ Chodźmy, to blisko.
Wyobraziłem sobie minę starego Calista, gdy zobaczy mnie z Włochem i
usłyszy całą historię. Sprawy coraz bardziej się komplikowały, bo stary nie
lubił odwiedzin...
Gdy dotarliśmy do jego domu, drzwi jak zwykle były otwarte. Calisto
siedział przy stoliku i rzeźbił drewnianą figurkę. Zobaczywszy nas, podniósł
wzrok i burknął:
‒ O co chodzi? Czego pan chce?
‒ Ten chłopak sprzedał mi wczoraj psa, z którym dziś go widziano, a on
twierdzi, że to nie ten sam, że podarował mu pan innego, bo były dwa iden-
tyczne.
Stary Calisto spojrzał na mnie, po czym odparł, nie patrząc na Włocha:
‒ Więc pana okłamał.
Włoch pokręcił głową, zadowolony, że zdemaskował moje kłamstwo,
podczas gdy ja, pochyliwszy nisko głowę, przyglądałem się swoim butom i
błagałem Boga o wstawiennictwo. Calisto odchrząknął i kontynuował:
‒ Oszukał pana, w miocie były trzy szczeniaki. I owszem, dwa mu po-
darowałem. Proszę chwilę zaczekać. ‒ Oddalił się i za chwilę przyniósł
szczeniaka identycznego jak Tiki. Potem powiedział do Włocha z drwiną: ‒
To był jego pies i jeśli go panu sprzedał, miał do tego prawo. Mam nadzieję,
że nie sprzeda tego, którego zabrał wczoraj. To rzadkie okazy, nie rosną, są
karłowate. Jeśli pan chce, mogę panu sprzedać tego za sto boliwarów...
Włoch spojrzał na niego z niechęcią i wyszedł, mrucząc:
‒ Nie, dziękuję.
Calisto popatrzył na mnie z powagą, ale po chwili, nie mogąc się poha-
mować, wybuchnął gromkim śmiechem.
‒ Grzeczny chłopiec tak nie postępuje ‒ skarcił mnie.
‒ Wiem, ale on tak nalegał... Poza tym były urodziny mojego brata, a ja
nie miałem dla niego prezentu.
23