Zieliński Dawid - Ciało

Szczegóły
Tytuł Zieliński Dawid - Ciało
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zieliński Dawid - Ciało PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zieliński Dawid - Ciało PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zieliński Dawid - Ciało - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Dawid Zieliński Ciało W mrokach i cieniach wąskich uliczek czai się strach wszystkich ludzi. Stłumiony, niemal uśpiony przez światło dnia, ukazuje swe ciemne, nieznane oblicze, gdy noc rozpościera czarny płaszcz nad ludzkością, który przez tysiąclecia trwania na tym świecie w swej nieprzenikalności stał się perfekcyjny. Wówczas, to ostatnie promienie słońca zwiastują nadejście ciemności, znikając powoli lecz nieubłaganie za linią horyzontu, w odwiecznym cyklu wypierane przez nadchodzący mrok. Jednak, dopiero w pełni rozpościera swe skrzydła, gdy niebo przybiera barwę piór kruka, a apokaliptyczne chmury przysłaniają świetlistą tarczę księżyca. Mroczne demony, zwane często lękiem lub przerażeniem, budzą się z letargu, by żerować na strachu człowieka, niczym sępy na świeżej padlinie. Potrzebują go by żyć, oddychać, pożywiać się. By istnieć. Co noc wracają do życia jako przygarbione sylwetki, z pałającymi szaleństwem oczami, jako przemykające ulicami ledwo widoczne postacie, których odgłosy kroków rozbrzmiewają paraliżującym echem w głowach swych ofiar. Za każdym rogiem, samochodem, czy zwykłym kubłem na śmieci wyczekują koszmarne stwory o tysiącach oblicz. To jest ich potęgą, siłą i bronią. To czyni ludzi uległymi, bezwolnymi, wystawionymi na ich ataki. Od setek milionów lat w nieprzerwanym cyklu zabijają dzień, by móc odrodzić się na nowo pod osłoną ciemności. To właśnie noc jest porą, kiedy Cienie zaczynają żyć własnym życiem. Ona również bała się Cieni. Widywała je niemal zawsze; kiedy podążała ulicą o późnej porze, kiedy wyglądała przez okno, nawet czasami w ciągu dnia, w najmniej oczekiwanej chwili. Obserwowały ją, wyczekiwały, by w najdogodniejszym momencie rzucić się na nią ze swymi skrwawionymi szponami. Przemykały za jej plecami, wypełzały ze swych mrocznych siedlisk za każdym razem, kiedy wychodziła na ulicę. Wyczuwały ją, jej strach i syciły się nim. Była niemal pewna, że którejś nocy wtargną do jej małego mieszkania i pochłoną ją całkowicie, nie pozostawiając najmniejszego śladu jej istnienia. Teraz również strach oplótł ją swymi mackami. Stojąc na wąskiej ulicy i obserwując znikające w oddali światła samochodu zrozumiała swój błąd. Kiedy emocje opadły, do głosu doszedł zdrowy rozsądek i zdała sobie sprawę, że właśnie teraz podpisała na siebie wyrok śmierci. Dochodziła pierwsza piętnaście w nocy, a ona stała sama na chodniku, daleko od bezpiecznego domu, niczym wątła ofiara wystawiona na polowanie. Gdyby chociaż przez chwilę dłużej zastanowiła się, na pewno nie popełni-łaby tej karygodnej pomyłki. Siedziała by teraz w samochodzie, wiozącym ją wprost pod drzwi jej domu. Piotr może i był dublowanym dupkiem, z którym nie warto było mieć cokolwiek wspólnego, ale mogła chociaż zażądać odwiezienia. Za to zdenerwowana na niego do tego stopnia, że złość przysłoniła jej zdolność racjonalnego rozumowania, kazała mu zatrzymać się i wypuścić ją. Nie myślała wówczas o niczym innym, jak tylko o tym, by znaleźć się najdalej o ile to możliwe od tego sukinsyna. Stojąc teraz na ulicy, owiewana co chwilę chłodnym wiatrem, wiedziała już, że najgorsze dopiero przed nią. „Ty beznadziejna, słodka idiotko!”, skarciła samą siebie w myślach. „Tego właśnie chciałaś?” Podskoczyła przerażona, kiedy niedaleko niej, coś z głośnym metalowym hukiem osunęło się na ziemię. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach, a w ustach niemal natychmiast zrobiło się sucho. Nie mogła wykrztusić słowa przez zaciśnięte gardło; z rozszerzonymi strachem oczami wpatrywała się w ciemny kąt, z którego doszedł hałas. Bała się tego, co tam zobaczy, bała się przeraźliwie, że dostrzeże zakrzywione kły i płonące żywym ogniem oczy. Coś poruszyło się w mroku; ciemność drgnęła, a zamazany niewyraźny kształt ruszył w jej stronę. Mogła tylko stać sparaliżowana strachem, czując jak rzeczywistość otaczająca ją zaczyna powoli wirować wokół jej głowy. Cień zbliżył się i kiedy już myślała, że upadnie, duży, ale zupełnie niegroźny szaro-czarny kot podszedł do niej i z cichym miauczeniem otarł się o jej odsłoniętą kostkę. Dotyk miękkiego futra na skórze podziałał na nią kojąco. „To tylko kot”, zapewniła samą siebie, powoli odzyskując sprawność swego ciała. Odetchnęła uśmiechając się lekko, bardziej z radości, że jej obawy rozwiały się, niż wyśmiewając własną wyobraźnię. Kot podążył tymczasem wzdłuż ulicy, aż w końcu zniknął jej z oczu. Strach jednak nie ustąpił. Niewiele przytłumiony czekał tylko, by uderzyć ze zdwojoną siłą. Noc pozostała nocą, Cienie nadal żyły i czyhały na nią. Wiedziała, że zagrożenie nie minęło. Rozejrzała się po ulicy. Wąska, zastawiona samochodami, zaśmiecona resztkami żywności i starymi gazetami, zakręcała niewiele dalej od niej, znikając w mroku. Latarnie uliczne ustawione były co kilka metrów, ale zaledwie co druga, a nawet czasem co trzecia świeciła przytłumionym, migotliwym światłem. Wiatr, co kilka chwil potoczył z brzdękiem jakąś porzuconą butelkę, a ciemne okna kamienic wpatrywały się w nią z uporem. Musiała ruszyć się z miejsca, aby przeżyć. Stojąc tak, była idealnym celem dla wygłodniałych upiorów. Myśl, że będzie zmuszona podążyć tą ulicą napawała ją tak ogromnym przerażeniem, że chwilami nawet głośno modliła się o cud, o cokolwiek, co sprawiłoby, że znalazła by się w jej ciepłym, atłasowym łóżku. W tej chwili oddałaby za to niemal wszystko. W jej naiwnej, zdominowanej przez lęki główce kołatała się myśl, że kiedy otworzy mocno zaciśnięte oczy wszystko będzie w porządku; znajdzie się z daleka od tych wszystkich demonów, bezpieczna w jasno oświetlonym mieszkaniu. Jednak kiedy zdobyła się na lękliwe, drobne rozchylenie powiek powitała ją ta sama ulica, z jej cieniami, mrokami i śmiercią. Stała na chodniku sama, z rękoma przyciśniętymi do piersi, a otaczająca ją teraz cisza była okrutnie przytłaczająca. Tylko wiatr cicho zawodził w szczelinach między budynkami. „No dalej, Julia”, ponaglała samą siebie. „Musisz to zrobić. Musisz, jeśli chcesz rano obudzić się w jednym kawałku. Rusz się, tylko to może cię uratować.” Wzięła głęboki oddech i z sercem dziko rzucającym się w jej kobiecej piersi postawiła kilka niepewnych kroków przed siebie. Stukot jej obcasów na bruku rozdarł ciszę i echem odbił się od otaczających ją kamiennych ścian, podążając dalej w głąb ulicy. Przezwyciężyła w sobie tę nieodpartą chęć zatrzymania się, nierozsądnie narzucaną przez ogarnięty lękiem umysł i podążyła dalej. Szła. Jej krok stawał się coraz szybszy, momentami przechodził nawet w bieg. Starała się nie zwracać uwagi na otaczające ją ciemne kąty i zaułki, patrzyła wprost przed siebie oczyma dopuszczającymi do jej świadomości tylko obraz własnego domu, kilka przecznic dalej. Drobna, czerwona torebka obijała się bezwładnie o jej plecy, przewieszona przez szczupłe ramię. Krew pulsowała dziewczynie w głowie, serce niemal wyrywało się z wnętrza klatki piersiowej. Spomiędzy rozchylonych, wypomadowanych na różowo ust ulatywał szybki, urywany oddech. Skręciła za róg. Prowadzona jedynie instynktem podążała w kierunku własnego domu; wszystkie inne zmysły paraliżował strach. I wówczas, kiedy mijała szerszy odstęp między budynkami coś, czy też może ktoś wyrósł przed nią nagle jak spod ziemi. Krzyknęła i przewróciła się na chodnik, kiedy z impetem szybkiego marszu wpadła na wysoką, mroczną postać. - No proszę, kogo tu widzimy? - doleciał jej czyjś głos. - Zbłąkana, samotna kobietka. - Mamy dziś szczęście - odezwał się ktoś inny. - Sama wpadła nam w ręce. Niemal odebrało jej mowę. Przerażona podniosła głowę i dostrzegła cztery stłoczone wokół niej sylwetki, tonące w ciemnościach ulicy. Światło pobliskiej latarni migotało, uniemożliwiając skutecznie jakiekolwiek bliższe przyjrzenie się postaciom. Nie było to jednak ważne; do jej umysłu niczym lodowata fala wdarła się paraliżująca myśl. Dopadli ją. Demony w końcu ją miały. Teraz nic nie jest w stanie jej ocalić. Odgryzą jej głowę, wyprują wnętrzności, krwią zabarwią bruk ulicy. Ostateczny moment ich ataku właśnie nadszedł. Krzyknęła przeraźliwie w nikłej nadziei, że ktoś ją usłyszy. W tym samym momencie czyjeś silne ręce przycisnęły ją do chłodnego chodnika, skutecznie tłumiąc jej wściekłe szarpanie. Była uwięziona. - Niezły kawałek ciałka - usłyszała. - Trzymaj ją mocno! - Dziwka! - wycedził ktoś ze śmiechem. - A już myślałem, że dziś będzie nudno. Zaczęła wierzgać nogami, szaleńczo i opętanie, niczym zraniona zwierzyna. Jednak już po chwili zostały one skutecznie unieruchomione, tak, że niewiele była w stanie zrobić. Siła czwórki oprawców znacznie przewyższała jej własną. - Proszę nie! - załkała. - Nie róbcie mi krzywdy! Poczuła ból w lewym ramieniu. Kość powoli wysuwała się ze stawu. Chciała krzyknąć, lecz silny cios w policzek uciszył ją. Do ust napłynęła jej krew. - Zamknij się! - rozkazał ktoś. - Inaczej poderżniemy ci gardło! Tego chyba nie chcesz, co? Silna dłoń zacisnęła się na jej szyi, blokując dopływ powietrza. Powoli zaczynała się dusić. - No, dalej! Rozchylcie te jej pieprzone nogi! „Boże, proszę Cię nie!”, przemknęło jej przez myśl. Posypały się przekleństwa. Zaraz potem doleciał ją cichy, metaliczny odgłos uwalnianego z rękojeści noża. Niewiele widziała przez mgłę zasnuwającą jej oczy. W umyśle zamajaczył obraz gazety z artykułem o jej śmierci na pierwszej stronie. Przez chwilę widziała zdjęcie, na którym leżała wypatroszona niczym ryba. Nóż gładko rozciął jej spódnicę od dołu, aż do samej góry. Serce pompowało krew w oszałamiającym tempie, płuca domagały się znacznie więcej powietrza, niż była w stanie nabrać poprzez palce oprawcy, zaciskające się na jej ustach. Ból niemal całkowicie ją ogłuszał. „Już niedługo”, przedarło się przez jej głowę. „Umrzesz i będzie po wszystkim”. Poczuła, jak upiór klęczący pomiędzy jej rozchylonymi nogami ze zwierzęcą agresją zrywa z niej nylonowe figi, odsłaniając jej intymność. Grube, szorstkie ręce ugniatały jej piersi skryte pod lekką, luźną bluzką. Starała się myśleć o czymś innym. Jej świadomość powoli odpływała w nieskończoność. Lecz wówczas wypadki potoczyły się z zawrotną prędkością, niespodziewanie zmieniając całkowicie swój bieg. Niewiele zdołała ujrzeć, a jeszcze mniej zapamiętać i tylko nieliczne obrazy docierały do jej umysłu. W momencie gdy prześladowca usiłował w nią wejść, coś ze świstem przecięło powietrze i odbijając światło ulicznych latarni uderzyło w jego głowę. Rozległ się pusty dźwięk, jakby pękającego arbuza, a w ułamek sekundy później szkarłatna krew spryskała wszystko wokół. Pośród fontanny szczątków mózgu i kawałków czaszki mężczyzna osunął się bezwładnie, upadając na twarz tuż obok Julii. Pozostali, zaskoczeni niespodziewanym atakiem, zamarli na chwilę w bezruchu, nie do końca rozumiejąc, co tak właściwie się wydarzyło. Ten krótki moment wystarczył, by postać trzymająca ją za gardło odskoczyła nagle do tyłu wskutek niezwykle silnego uderzenia i przez chwilę zupełnie oderwała się od ziemi, zraszając własną krwią zarówno Julię, jak i swoich towarzyszy. Kiedy martwe już ciało upadło na chodnik, pozostała dwójka zerwała się na nogi z opętańczym wrzaskiem. Nie widziała dokładnie, co się potem działo. Za dużo było krwi, świeżej krwi, której z każdą upływającą chwilą przybywało coraz więcej. Do jej świadomości docierały straszliwe, upiorne krzyki konających w objęciach bólu i cierpienia mężczyzn. Zamazane obrazy, które przesuwały się przed jej oczyma, ukazywały dramatyczną walkę jej niedoszłych prześladowców o życie. W obficie tryskających strumieniach ciemnoczerwonej substancji błagali o litość. Pomiędzy nimi stał ktoś jeszcze, trzymając w zaciśniętych dłoniach coś dużego i masywnego; coś, co wznosiło się i opadało niezliczoną ilość razy. Po kilku minutach, które wydawały się jej wiecznością, wszystko ustało. Wokół zapadła cisza, krzyki rozpłynęły się w powietrzu i można było odnieść wrażenie, że nawet wiatr przestał zawodzić. Wkrótce jednak doleciał jej odgłos, na brzmienie którego poczuła lodowaty dreszcz na plecach. Usłyszała dźwięk, jaki wydaje woda, skapując z niedokręconego kranu i uderzając w ceramiczną powierzchnię umywalki. Tylko, że tutaj nie było żadnej wody; pierwszą rzeczą, którą dostrzegła wyraźnie i czysto była krew. Ostrożnie, niepewnie podniosła się do pozycji siedzącej. Była zbyt przerażona, by jasno myśleć o tym, co ją otaczało. Szok sprawił, że nie wiedziała nawet co się z nią dzieje. Czuła jedynie ból i strach przed tym, co mogło w każdej chwili nastąpić. Upiory mogły powrócić, by dokończyć swojego dzieła. Jej życie wciąż wisiało na włosku. A co jeśli już nie żyła? Umarła, zgwałcona i zamordowana przez Cienie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy? Lękliwie rozejrzała się wokół. Jej strwożony wzrok napotkał ciała. Jedno, tuż obok jej lewego ramienia, leżało w powiększającej się kałuży krwi, a szeroki otwór w czaszce odsłaniał w pełni sinoszare zwoje strzaskanego mózgu. Drugie spoczywało kawałek dalej, pod ścianą czerwonego budynku, niemal całkowicie zmasakrowane. Na wpół oderwane ramię kołysało się, zawieszone na strzępkach włókien mięśniowych. W kilku miejscach klatka piersiowa przebita była białymi kośćmi; sterczały, wznosząc się ku nocnemu niebu, niczym groteskowe pomniki ku chwale śmieci. Postać nie miała twarzy - zamiast tego dostrzegła bezkształtną masę wymieszanych razem z krwią szczątków głowy i karku; zawieszona na cienkim nerwie optycznym gałka oczna uderzała w rytm podmuchów wiatru o wywleczony na całą prawie długość język. Na trzecie ciało natknęła się spoglądając na ulicę. Zza maski zaparkowanego na jezdni samochodu wystawały jedynie nogi, bezwolnie drgające w pośmiertnych skurczach. Niemal cieszyła się, że nie dostrzega reszty. Żołądek wystarczająco wysoko podszedł jej do gardła i z trudem udawało się jej utrzymywać go w spokoju. Kiedy jednak spostrzegła, że niemal całkowicie znajduje się w szerokiej plamie krwi swojego oprawcy, a w jej krótkie, jasne włosy wplątane są resztki jego ciała, nie zdołała nad nim zapanować. Na wpół strawiona kolacja znalazła się na skrwawionym chodniku. Podnosząc głowę spostrzegła go. Wyszedł zza samochodu, kierując się w stronę ciała pod ścianą. W dłoni trzymał obficie zabarwiony ludzką krwią metalowy młot, o niespotykanie olbrzymich rozmiarach. Człowiek w milczeniu pochylił się nad zwłokami. Julia drżała na całym ciele. Nie wiedziała, co ma robić dalej. Nie była pewna, czy jej tajemniczy wybawiciel nie jest kolejnym Cieniem. Mimo wszystko wydawało jej się to mało prawdobodobne. Oni nigdy nie walczyli ze sobą, nie pozabijali by się wzajemnie. Zawsze zjednoczeni byli przeciwko niej. Gdyby ten nieznajomy człowiek byłby jednym z nich, nie pomagałby jej. Przyłączyłby się do pozostałych, robiąc sobie zabawkę z jej kobiecego ciała. Własne zapewnienia jednak nie rozbudziły w niej chociażby nuty zaufania. W dalszym ciągu bała się go. Podjęła wysiłek dźwignięcia się na nogi. Jednak próbując podnieść się jedyną rzeczą jaką zdołała osiągnąć był gwałtowny ostry ból, który przeszył jej ciało na wylot. Zacisnęła zęby, chwytając się za zranione udo; nóż oprawcy rozcinając jej spódnicę zahaczył o skórę, raniąc ją dość głęboko. Spomiędzy palców pociekła krew, tym razem jej własna, lecz udało się jej stłumić jęknięcie. Noga piekła ją niczym przypalana na żywym ogniu. Zdawała sobie w pełni sprawę, że nie zdoła podnieść się bez niczyjej pomocy. Nieznośnie bolało ją ramię, krwawiła także na lewym przedramieniu, gdzie gładka dotychczas skóra poszarpana była niczym miękki materiał. Kątem oka zauważyła, jak nieznajomy odwrócił się od ciała i ruszył w jej stronę. Nadal zlękniona obserwowała go jak się zbliżał, usiłując zebrać w sobie jak najwięcej siły, by móc chociaż częściowo obronić się, gdyby jednak nie okazał się jej przyjacielem. Przez głowę przebiegały jej najrozmaitsze możliwości odparcia potencjalnego ataku; poczynając od dzikiego drapania paznokciami, na kopaniu w krocze kończąc. Oczywiście był jeszcze ten młot. Jeśli zdążyłby go użyć, nie miałaby żadnych szans. Skończyłaby jak tamci; umarłaby, opuściwszy ciało w nieludzki sposób okaleczone, zmiażdżone do tego stopnia, że niemal niemożliwe byłoby jej zidentyfikowanie. Siedziała przerażona, z podciągniętymi nogami, krwawiąc silnie, lecz instynkt i wola przeżycia zdominowały ją całkowicie; teraz pomimo paraliżującego bólu była w stanie walczyć o życie, jeżeli zostanie do tego zmuszona. Mężczyzna zatrzymał się przy niej i pochylił się. - Czy mocno jest pani ranna? - zapytał, a jego głos pomimo niskiego tonu, zabrzmiał łagodnie, działając na nią niemal kojąco; nieznajomy mówił niczym zatroskany ojciec do ukochanej córki. - Krwawi pani. Powinien obejrzeć panią lekarz. Był wysoki, o wiele bardziej niż większość mężczyzn. Jego barczystej i atletycznej sylwetki nie była w stanie skryć ciemnoszara marynarka, teraz pokryta krzepnącą powoli krwią. Miał szeroki kark, silny, ostry zarys szczęki i ciemne włosy, zaczesane równo do tyłu. Policzki znaczył kilkudniowy zarost, a oczy skryte były pod czarnymi okularami, które trzymały się na jego nosie niczym namagnesowane. Wydawało się, że niewątpliwa waga trzymanego w zaciśniętej dłoni młota zupełnie mu nie przeszkadza. „Dlaczego nosi okulary?”, przemknęło Julii przez głowę, jednak zbyt szybko, by zaczęła się nad tym zastanawiać. Jej uwaga skupiona na czymś innym, nie odnotowała tego faktu w umyśle. - Ma pani rozcięte udo - odezwał się ponownie. - Wydaje mi się, że dość głęboko. Czy nie odniosła pani jakichś poważniejszych obrażeń? W dalszym ciągu spoglądała na niego lękliwie, gotowa zareagować w każdej chwili. -Ja... - zaczęła -... nie wiem... nie jestem pewna, ale moje ramię... Jej głos przypominał kwilenie rannego ptaka. - Miała pani szczęście, że tędy przejeżdżałem - rzekł nieznajomy - inaczej ci dranie mogli wyrządzić pani naprawdę wielką krzywdę. Ta okolica jest wyjątkowo niebezpieczna. Szczególnie o tej porze. Wyciągnął w jej stronę wolną dłoń. Cofnęła się odruchowo do tyłu, zaskoczona i spłoszona tym gestem. - Nie musi się pani mnie obawiać - odparł z przyjacielskim uśmiechem. - Jest pani bezpieczna. Proszę chwycić moją dłoń. Odwiozę panią do najbliższego szpitala. Spojrzała na ciało pod ścianą. Nie żałowała go; zasłużył na to. Zasłużył jak diabli. Jak z resztą wszyscy z nich. Powoli zaczynało rodzić się w niej poczucie wdzięczności dla nieznajomego. - Nie wiem... - powiedziała niemal szeptem. - Boję się... Mężczyzna nie przestawał się uśmiechać. Sprawiał wrażenie, jakby nie zdawał sobie sprawy z leżących wokół ciał. - Nie musi pani, to niepotrzebne. Ja chcę tylko pani pomóc. Mój samochód zaparkowany jest po drugiej stronie ulicy. Zawiozę tylko panią do szpitala. To jest w tej chwili najbardziej konieczne. Ponownie wróciła spojrzeniem do niego. W jego twarzy było coś, co powodowało, że zaczynała mu ufać. Poza tym uratował jej przecież życie. Może naprawdę był jej przyjacielem. - Nie zamierzam zostawić tutaj pani samej - odezwał się, widząc jej wahanie. - Powinien panią jak najszybciej obejrzeć i opatrzyć lekarz. Im dłużej zwlekamy, tym gorzej dla pani. Proszę spojrzeć na swoje udo - przerwał na moment, pozwalając jej skupić się na głębokim skaleczeniu, a po chwili dodał: - I ramię. Miał rację. Z rozciętej, poszarpanej rany krew napływała coraz to silniejszym strumieniem, tak, że już niemal nie była w stanie tamować jej zaciśniętą dłonią. Ramię bolało ją uporczywie i spostrzegła, że zaczyna ono puchnąć, a na powierzchni skóry pojawiają się szerokie, szare sińce. - Proszę podać mi swoją dłoń. Odwiozę panią do najbliższego szpitala, a potem odjadę i więcej już mnie pani nie zobaczy. Nieznajomy przemawiał spokojnie i cierpliwie, niczym do małej dziewczynki, która zgubiwszy rodziców, zapłakana błąka się po parku. Nie miała większego wyboru. W tym stanie nie zaszła by daleko, nie mówiąc już o dotarciu do własnego domu. W głowie jej huczało, a przed oczyma pojawiały się jej co chwilę mgliste plamki. Zawsze też istniało ryzyko, że ponownie natknie się na kogoś, kto zechce zabawić się jej kosztem. Wyciągnęła więc ostrożnie rękę w jego stronę i ujęła dłoń mężczyzny miękkim, lękliwym chwytem. Odpowiedział jej uśmiechem. - Dobrze. A teraz podniosę panią. Postaramy się zrobić to najostrożniej, jak tylko się uda. Kiwnęła głową na znak, że rozumie. W chwilę potem człowiek niemal zupełnie bez wysiłku podciągnął ją na nogi, zupełnie jakby nic nie ważyła. Zrobił to jednocześnie tak delikatnie, że prawie w ogóle nie poczuła ponownie tego paraliżującego ukłucia bólu. Stała jednak chwiejnie i niepewnie, mogąc w każdym momencie ponownie upaść na chodnik, starając się utrzymywać ciężar ciała na sprawniejszej nodze. Mężczyzna podtrzymywał ją opiekuńczo i subtelnie. „On nie może być Cieniem”, pomyślała w nagłym przypływie zaufania do... - Nazywam się Wiktor van Hooven - odezwał się, jakby czytając w jej myślach. - To holenderskie nazwisko, po ojcu. Naprawdę miała pani szczęście, że akurat tędy przejeżdżałem. - Mam na imię Julia - jej głos nadal jeszcze drżał. - Dziękuję panu za to, co dla mnie zrobił... - urwała na moment, po czym spoglądając na niedoszłych oprawców dodała - To straszne... - Niech się pani nimi nie przejmuje - przerwał jej. - To tylko wyrzutki, nie godni by pozwolono im żyć wśród ludzi. Nie mogąc poradzić sobie z własnym życiem, odreagowują swoją frustrację na otoczeniu. Tym samym cierpią przez to niewinne osoby, takie jak pani, Julio. Wymierzając im karę pomogłem nie tylko pani, ale także wielu innym. Odwrócił głowę i obrzucił spojrzeniem ciała. - Nie toleruję przemocy wobec kobiet - ciągnął dalej. - Dlatego też nigdy nie potrafię opanować gniewu w takich sytuacjach. Moim zdaniem ich wszystkich powinno się wytępić jak robactwo. Zresztą nie to jest teraz ważne... W duchu przyznała mu rację, pomimo że widok skrwawionych trupów nadal napawał ją obrzydzeniem i strachem. Coś jednak było w tym mężczyźnie, coś, co w gruncie rzeczy trapiło ją. Co prawda uratował jej życie, lecz miał w sobie coś o wiele bardziej mistycznego, niż mogłoby wynikać to z normalnej nieznajomości dwojga ludzi. Jakiś wewnętrzny instynkt, może także i kobieca intuicja, nakazywały jej ostrożność. Była zdana całkowicie na niego, musiała więc zaufać mu w pewnym stopniu. Ale obiecała sobie, że nigdy nie zdoła uśpić jej czujności. Kiedy obserwowała go, jak zbierał z chodnika jaj porozrzucane rzeczy opadło na nią uczucie, że chociaż nie jest Cieniem, tak naprawdę może być kimś lub też czymś zupełnie odmiennym, z czym do tej pory nie miała okazji się spotkać. Chwilami odnosiła wrażenie, że nie otacza jej rzeczywistość, tylko sen, jakiś koszmar, z którego chciała się obudzić możliwie najszybciej. No i były jeszcze te ciemne okulary na jego twarzy. Nie mogła pohamować myśli, że skrywają jakąś mroczną, mistyczną tajemnicę, z zaciekłością broniąc do niej dostępu. Podał jej torebkę. - Najważniejsze jest, aby znalazła się pani pod opieką lekarza - odezwał się. - Nimi zajmie się ktoś inny. Bolało ją spuchnięte gardło. Na szyi palce napastnika pozostawiły kilka odcisków, które zdążyły już przybrać siny kolor, wyraźnie odznaczając się od reszty skóry. - Po drugiej stronie ulicy stoi mój samochód - mówił dalej Wiktor. - Jak tylko będzie pani gotowa, pójdziemy do niego. To niedaleko, więc nie powinna się pani zbytnio nacierpieć. Obiecuję, że będziemy iść powoli. Chwyciła torebkę zdrową ręką i ostrożnie obróciła się w stronę jezdni. Nie chciała sprowokować kolejnego obfitego krwotoku. Wiktor objął ją delikatnie ramieniem. Wydawało jej się, że niemal podniósł ją, lecz mogła to być tylko gra jej rozedrganej ostatnimi wypadkami wyobraźni. Wzięła kilka głębszych oddechów, takich, na jakie pozwoliło spuchnięte gardło, po czym zadecydowała: - Dobrze. Chodźmy. Może nie będzie tak mocno bolało. Ruszyli nie śpiesznie do przodu, w tempie ustalanym przez nią. Poruszała się chwiejnie, kuśtykając i modląc się z każdym krokiem, by ból ponownie nie zaatakował. Wiktor cierpliwie podtrzymywał ją, gdy przecinali ulicę, podążając w kierunku zielonego sedana. Gdy tak szła obok niego, a on przewyższał ją co najmniej o dwie głowy, poczuła się mała i krucha, niczym źdźbło trawy, które porwać może nawet najlżejszy wiatr. Jej ubranie było całkowicie przemoczone krwią i z każdym swoim następnym ruchem starała się tłumić jęknięcia, powodowane ukłuciami krótkotrwałego, lecz dotkliwego bólu. Do oczu napływały jej łzy, co chwilę któraś uwalniała się i spływała w dół policzka. W duchu podziękowała Bogu, kiedy znaleźli się tuż obok pojazdu. Oparła się o maskę samochodu, kiedy Wiktor zmuszony był ją puścić, by otworzyć drzwi po stronie pasażera. - Proszę, Julio - odezwał się, stawiając młot przy aucie. - Jeszcze trochę wysiłku i będzie po wszystkim. - Dziękuję - odparła. - Naprawdę. Jesteś bardzo miły. Wiktor uśmiechnął się. - Robię co w mojej mocy. Julia w dalszym ciągu krzywiąc się z bólu, nie bez jego pomocy usadowiła się na fotelu wewnątrz sedana. - Och, tak mi przykro - rzekła niespodziewanie. - Zabrudzę ci samochód. Wydasz fortunę, by go wyczyścić. - To nic takiego, nie martw się - uspokoił ją, zamykając drzwi. Szyba była opuszczona, więc nadal mógł do niej mówić. - I tak zamierzałem to zrobić. Tak naprawdę to ja powinienem cię przeprosić za tak niedogodne warunki, w których musisz dojechać do szpitala. Teraz nie jest ważne wnętrze tego wraku. Liczysz się tylko ty. Uśmiechnęła się do niego w niewypowiedzianej formie wdzięczności. - Zwrócę ci wszystko - zapewniła. - Obiecuję. Jestem twoją dłużniczką... - Później - przerwał jej, po czym podniósł młot z ulicy i obszedł samo-chód, wrzucając go do bagażnika. Julia obserwowała częściowo pogrążone w cieniu zwłoki. „Bydlaki”, pomyślała w przypływie gniewu. „Więcej nie będziecie próbować. Teraz nie jestem już sama, mam przyjaciela, który jest silniejszy niż wy. Razem damy wam radę.” Wiktor usiadł za kierownicą i zatrzasnął drzwi. - Gotowa? - zapytał, a kiedy twierdząco pokiwała głową poprosił: - Mogłabyś zamknąć okno? Nie lubię przewiewów. Spełniła prośbę, kiedy przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zaskoczył od razu i po chwili wyjechali na drogę. - Co tak właściwie robiłaś tam sama o tej porze? - zapytał, kiedy samochód nabrał prędkości. Ulica była pusta, jechał więc swobodnie. - To był... przypadek. - odparła. - Można powiedzieć, że nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Pokłóciłam się z moim znajomym i wysiadłam z jego samochodu. - Niezbyt rozważne - stwierdził, starając się by zabrzmiało to łagodnie. Nie miał zamiaru jej urazić. - Wiem to... teraz - zwiesiła głowę. - Boję się ciemności. Od dziecka. Po prostu paraliżuje mnie. Wiktor wyjechał z tej feralnej dla dziewczyny, wąskiej ulicy, kierując pojazd na północ w kierunku szpitala Pod Wezwaniem Świętej Anny. Podążali teraz szeroką, dwupasmową jezdnią, lecz tutaj ruch także był sporadyczny. - Dlaczego? - zapytał. - Ciemność nie jest przecież aż taka straszna. Julia nie odezwała się, siedząc w dalszym ciągu z opuszczoną głową i wzrokiem wbitym w deskę podłogową auta. - Jeśli nie chcesz odpowiedzieć, to nie będę nalegał - zapewnił, spoglądając na nią. - Zawsze możemy porozmawiać o czymś innym. - Nie... - odezwała się ściszonym głosem. - Po prostu... kiedy byłam jeszcze mała, ojczym za karę zamykał mnie na strychu i wyłączał światło. Jak mówił matce, usłyszał gdzieś, że w ten sposób można wymusić posłuszeństwo dzieci. Strach miał mnie powstrzymywać przed niesłuchaniem jego poleceń. Umilkła, w dalszym ciągu wpatrzona pomiędzy własne stopy. Wiktor nie odezwał się; wiedział, że nie należy jej teraz poganiać. - Doszło do tego, że spędzałam tam prawie każdą noc - podjęła na nowo. - Bez okien, lampy, nawet najmniejszej świeczki. Spałam na starym, niewygodnym łóżku, przykryta tylko kocem, mając naiwną nadzieję, że matka usłyszy mój płacz i przyjdzie mnie zabrać... - Przykro mi - odparł Wiktor i w nagłym impulsie włączył lampkę nad lusterkiem. Julia uśmiechnęła się. - To nie było konieczne, ale dziękuję. Naprawdę nie wiem, jak wynagrodzić ci to wszystko, co dla mnie robisz. - Wystarczy mi twój uśmiech - odrzekł, głaszcząc jej dłoń delikatnym, opiekuńczym gestem. - Od tamtej pory ciemność napawa mnie przerażeniem - ciągnęła dalej po chwili. - Znienawidziłam potem mojego ojczyma. Życzyłam mu śmierci. Starałam się porozmawiać o tym z matką, ale nie chciała mnie słuchać. Zawsze trzymała jego stronę. - Co stało się z twoim prawdziwym ojcem? - On... był policjantem. Nigdy go nie znałam. Zginął na służbie jeszcze przed moimi narodzinami, kiedy mama była w ciąży. Zamilkła i przez chwilę w samochodzie panowała cisza. Julia, błądząc myślami gdzieś daleko, obserwowała przesuwające się za szybą miasto, aż w bocznym lusterku napotkała własne spojrzenie. Dopiero wówczas spostrzegła, że lewy policzek miała spuchnięty, a pod okiem widniała szeroka, sina plama. W kąciku ust dostrzegła także zaschniętą krew. Odwróciła głowę i spojrzała na Wiktora. - Teraz twoja kolej. - Słucham? - zapytał, nie do końca rozumiejąc, co dziewczyna ma na myśli. - Opowiedziałam ci trochę o mnie, natomiast w dalszym ciągu nie wiem nic o tobie - wyjaśniła. Wiktor nie odrywał wzroku od ulicy. - Nie ma o czym mówić. Jestem raczej nieciekawym facetem. Nie chcę cię zanudzić. Julia nie dawała za wygraną. - Tego bym nie powiedziała. Zjawiasz się nie wiadomo skąd i ratujesz mi życie, kładąc trupem czterech... - zawahała się, gdy na ustach wykwitło słowo „cieni” -... mężczyzn, zupełnie tak, jakby byli dla ciebie tylko igraszką. Nawet nie jesteś ranny. I ty twierdzisz, że nie ma o czym opowiadać? Wiktor westchnął i odparł: - To prawda, potrafię więcej, niż inni ludzie. Ale to dlatego, że wiele lat spędziłem na ulicy zdany tylko na siebie. Jedynym moim przyjacielem był pies, a kiedy uciekłem z domu rodzice przez kilka dni nawet nie zauważyli mojego zniknięcia. - Co robiłeś potem? - To, na co było mnie stać. Spałem w piwnicach, chwytałem się różnych zajęć, aby tylko móc zarobić trochę grosza dla mnie i dla Rumba. - Rumba? Tak nazwałeś psa? Pokiwał głową, w dalszym ciągu nie odrywając wzroku od drogi. - Tylko na niego mogłem wówczas liczyć. Był moim kompanem i obrońcą. To głównie dzięki niemu trzymała się mnie wola życia. Niby był tylko psem, ale jednak jednocześnie czymś więcej. Traktowałem go jako rodzinę, której nigdy nie miałem. - Co się z nim stało? Wiktor uśmiechnął się. - No cóż, nadal żyje. Mieszka teraz razem ze mną w niewielkiej, od lat nieużywanej restauracji. Wykupiłem ją dwa lata temu za grosze. Całkiem przyjemne miejsce. Julia odwróciłą wzrok na drogę. W oddali dostrzegła duży, żółty budynek szpitala. Ucieszyło ją to, gdyż udo zaczynało coraz bardziej boleć. Jednak rozmowa z Wiktorem dobrze jej zrobiła. Mogła chociaż na moment zapomnieć o tym, co zdarzyło się wcześniej. Wydawał się jej trochę dziwny, ale sympatia jaką do niego odczuwała, wynikająca z wdzięczności za uratowane życie, nie pozwalała tej myśli wypłynąć ponad inne. Ponownie wróciła spojrzeniem do niego i ostrożnie, niepewna reakcji jaką wywoła odezwała się: - Dlaczego nosisz okulary? Przez chwilę nie odpowiadał, skupiony na prowadzeniu, lecz kiedy już zamierzała zapytać o coś innego, odparł: - Wiem, że wydaje ci się to dziwne. Nie jestem zdziwiony, spotykałem się już z taką reakcją wielokrotnie. Nie chcę cię przestraszyć, ale cierpię na bardzo rzadką chorobę oczu. Zbyt dużo światła może je najzwyczajniej uszkodzić. Bardzo głęboko. Gałki oczne po prostu popękają, jeśli zbyt mocno naświetli się je. Wiem, że jest ciemno, ale wystarczy krótkotrwały błysk, jak reflektor przejeżdżającego samochodu czy latarka, a do końca życia pozostanę ślepcem. Natomiast te okulary mają specjalne szkła, które odpowiednio filtrują i dozują rozmiar oraz natężenie światła. Spojrzał na nią. Wpatrywała się w niego z niepewnością malującą się w oczach. Na twarzy dostrzegł cień strachu. - Nie bój się, to nie jest zaraźliwe - zapewnił. - To dziedziczna choroba, uaktywniająca się raz na kilka pokoleń. Tym razem padło akurat na mnie. Jego słowa wyraźnie podziałały na nią uspokajająco. - To straszne. - odparła. - Nigdy ich nie zdejmujesz? Pokręcił głową. - Nie. Zbyt duże ryzyko. Odwróciła głowę w samą porę, by zauważyć jak mijają szeroki zjazd do szpitala. Wiktor nie zwolnił, pozostawiając budynek za ich plecami. - Uważaj - powiedziała. - Powinieneś był tam zjechać. Nie ma innej publicznej drogi do środka. Nie odezwał się. Poczuła się nieco dziwnie; jakiś chłód rozszedł się błyskawicznie wewnątrz jej ciała. Uczucie, że coś jest nie tak powoli zaczęło się wzmagać. - Wiktor... - zaczęła ostrożnie - dokąd jedziesz? Mówiłeś, że zabierzesz mnie do szpitala. - Tak, to prawda. Mówiłem - odparł nie patrząc na nią. - Widzisz, tak się akurat składa, że zmieniłem zdanie. Szpital nie będzie ci już potrzebny. Przez chwilę wpatrywała się w niego z rozchylonymi ustami, niezdolna odezwać się. - O czym ty mówisz? - zapytała w końcu. - Sam powiedziałeś, że musi mnie obejrzeć lekarz. Wiktor uśmiechnął się, jednak bez cienia radości. W geście tym można było dostrzec drwinę. - Biedna, mała Julia - rzekł. - W dalszym ciągu niczego nie rozumiesz, co? No dalej, spróbuj. Nie jesteś przecież aż taka głupia. Jego głos stał się szorstki i twardy; cała sympatia i przyjacielskie nastawienie po prostu zniknęły. W powietrzu unosiło się coś złowrogiego, coś, co tylko czekało, aby porwać ją w swe szpony. Julia poczuła tak znajome ukłucie strachu gdzieś wewnątrz jej klatki piersiowej. - Zatrzymaj się - rozkazała najbardziej stanowczym tonem, na jaki było ją stać. - Chcę wysiąść. Poradzę sobie sama. Wiktor powoli pokręcił głową. - Nic z tego, mała. Nie mam najmniejszego zamiaru. Nigdzie nie wysiądziesz. Teraz już nie. Julia poczuła jak ręce zaczynają jej drżeć, a ciało oblewa zimny pot. - Wiktor proszę cię zatrzymaj się. Dojdę do szpitala bez twojej pomocy. Tylko mnie wysadź, gdziekolwiek. Ciężko oddychając czekała, aż samochód zacznie zwalniać. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. - Nie chcę się powtarzać - odparł Wiktor. - Bez mojej zgody nie wysiądziesz z tego samochodu. Wyczuwał jej strach. Wiedziała o tym, wiedziała doskonale. - Chodzi ci o pieniądze? - zapytała. - Tego chcesz? Uratowałeś mi życie sądzisz, że należy ci się coś w zamian? Mogę ci je dać, tylko mnie wypuść. Zaczęła gorączkowo przerzucać zawartość torebki, ale Wiktor powstrzymał ją odzywając się: - Nie obchodzą mnie twoje pieniądze. Jeśli tak uważasz, to znaczy, że zbyt nisko mnie cenisz. Nie, ja chcę czegoś więcej. Przełknęła ciężko ślinę, bojąc się słów, które mogły za chwilę zostać wypowiedziane. - Więc o co ci chodzi? Wiktor nie odrywał wzroku od jezdni. - Wkrótce się przekonasz. Na razie istotne jest tylko to, że od teraz należysz do mnie. Wraz z tymi słowami do jej umysłu dotarło coś jeszcze; jakaś iskra, impuls, bodziec, wskutek którego w jej poranionym kobiecym ciele zaczął rozkwitać rodzaj buntu, instynktownego oporu i woli przetrwania. Przysłoniło to na moment strach i niepewność do tego stopnia, że zdołała krzyknąć: - Co?! Co to ma znaczyć?! Za kogo się uważasz?! Nie jestem twoją własnością, słyszysz?! Masz mnie natychmiast wypuścić! Natychmiast! W przeciwnym wypadku... - Co zrobisz w przeciwnym wypadku? - uciął, mówiąc spokojnie głosem przypominającym syk węża. - Co może zrobić taka krucha istotka jak ty? Nie jesteś w stanie nawet przejść kilku metrów o własnych siłach, dziewczyno! Nie, skarbie. Teraz jesteś moja i to ode mnie zależy, co się z tobą stanie. Tylko ode mnie. Przez chwilę siedziała zaskoczona, niemal zamroczona jego słowami. Nie wiedziała, co ma teraz zrobić. Dodatkowym przerażeniem napawał ją fakt, że Wiktor miał rację. Była zbyt osłabiona, by móc stawić jakikolwiek opór. Nie miała najmniejszych szans w starciu z nim. Nagłym, niespodziewanym ruchem instynktownie naparła na drzwi samochodu, nerwowo szarpiąc klamkę. Jednak jedyne co udało jej się osiągnąć, to tępy ból w ramieniu, który pojawił się wraz z jej uderzeniem o twardy, nieugięty metal. Drzwi nie otworzyły się. Wiktor roześmiał się. - Nic z tego, mała. Zamknięte. Kiedy gorączkowo jej palce w panice szukały mechanicznego zatrzasku, dorzucił: - Nie musisz się trudzić. O to także zadbałem, tylko ja jestem w stanie otworzyć te drzwi, a tym samym wracamy do punktu wyjścia. Jej umysł przez chwilę rozważał to, co powiedział Wiktor. Myśl o ucieczce na chwilę przesłoniła zdolność racjonalnego myślenia. Uparcie szukała jakiegoś sposobu wyrwania się z rąk tego człowieka i wydostania na ulicę, przesuwającą się za oknem sedana, tylko po drugiej stronie szyby. Kiedy jednak dotarło do niej, iż to zwykłe, mało znaczące „tylko” w jej obecnej sytuacji to stanowczo zbyt wiele, myśl iż Wiktor van Hooven znów jest górą spowodowała nagły napływ łez do jej oczu. Opadła na fotel, a bezradność zdominowała ją na moment. - Dokąd mnie wieziesz? Co chcesz ze mną zrobić? - zapytała łkając, z trudem powstrzymując płacz. Wiktor zjechał z szerokiej, oświetlonej jezdni i skierował auto w jakąś wąską, nieznaną jej dotąd ulicę. Do złudzenia przypominała tą, z której wywiózł ją zaledwie kilkanaście minut wcześniej. - Jedziemy oczywiście do mnie - odpowiedział. - Zobaczysz spodoba ci się tam. Co z tobą zrobię? Zastanawiam się. Wszystko zależy od tego, jak bardzo będziesz posłuszna. Przerwał na chwilę, pozwalając by rozważyła w pełni jego słowa. - Może puszczę cię wolno - dodał - a może po prostu na pamiątkę zachowam sobie twoje słodkie serduszko. Teraz nie była w stanie hamować łez. Szerokim, lśniącym strumieniem spływały jej po twarzy. - Proszę... - wyjąkała, przełykając je ciężko, kiedy napływały jej do gardła. - Zrobię wszystko... Wiktor uśmiechnął się szeroko. - Bardzo mnie to cieszy, gdyż właśnie to chciałem od ciebie usłyszeć. Roześmiał się głośno. Śmiech odbił się od wewnętrznych stron jej czaszki, stając się niemal nie do wytrzymania. Powoli zaczynała się dusić, a przed oczyma tańczyły otaczające ją obrazy, jak w jakimś szalonym, groteskowym teatrze cieni. Wilgotne ślady łez na policzkach błyszczały w zielonkawym świetle, padającym z deski rozdzielczej. - Nie zabijaj mnie... proszę... nie chcę umierać... mam dopiero dwadzieścia jeden lat... nie powiem nikomu, obiecuję... tylko mnie wypuść, proszę... - Wszystko jest w twoich rękach, słodka Julio. Jeśli tylko przypadniesz nam do gustu, to twoje serce pozostanie tam gdzie jest teraz. Nie radzę ci także uciekać. W gniewie jestem raczej bardzo porywczy, ale o tym miałaś okazję przekonać się sama, czyż nie? Opuściła głowę na piersi i na moment zamknęła oczy. Usilnie starała się wmówić sama sobie, że to tylko zwykły senny koszmar, z którego niebawem obudzi się i wszystko będzie jak dawniej. Zastanawiała się, czym tak zagniewała Boga, że skazał ją na taki los. Bo nie miała żadnych nadziei, że ten mężczyzna kiedykolwiek pozwoli jej zwyczajnie odejść. Nie po widoku zmasakrowanych ciał na ulicy. Jakimś dziwnym, ponadnaturalnym sposobem Wiktor van Hooven, który ocalił jej wówczas życie zniknął zupełnie, a w jego miejscu pojawiło się coś obcego, nieludzkiego. To nie był Cień, to wiedziała na pewno. Gdyby nim był, nie traciłby czasu na całą tą zabawę z nią; rozszarpałby ją na strzępy przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ten człowiek był ucieleśnieniem czegoś o wiele gorszego, czego powinna obawiać się nie tylko nocą, ale także w ciągu całego dnia. Występował w imieniu jakiejś morderczej siły z zaświatów, która usiłowała ją dopaść wszelkimi możliwymi sposobami. Kiedy Julia nauczyła się unikać jej nocnych podwładnych - Cieni, ta moc znalazła inny sposób, by do niej dotrzeć; zapuściła swe przesiąknięte złem macki w umysły wszystkich ludzi, z którymi mogłaby mieć jakikolwiek kontakt. Patrzyła ich oczami, kierowała ich ruchami, zawładnęła ich ciałami. Kiedy Julia zdała sobie sprawę, że każdy może stać się teraz jej wrogiem i jednocześnie katem, do jej rozchwianego umysłu dotarła jeszcze jedna przerażająco zimna myśl: już nigdy nie będzie bezpieczna. Odtąd zawsze będzie uciekać; każda mijająca sekunda to kolejne zagrożenie, każda następna minuta to potencjalna śmierć. Teraz wszystko obróciło się przeciwko niej; dzień i noc połączyły się, każde dysponując innym narzędziem mającym posłużyć do zabicia jej. Nie było już dla niej różnicy między ludźmi, a Cieniami. W szponach owej mrocznej i okrutnej siły, z którą zmuszona była walczyć stanowiły dwie wszechpotężne bronie, które po prostu wykorzystywała na zmianę, zależnie od sytuacji. Tylko po to, aby ją dopaść i skraść jej duszę. Julia obróciła głowę i spojrzała na Wiktora. Wiedziała, że musi walczyć, musi znaleźć słabe i czułe punkty tej Nienazwanej Mocy i tym samym pokazać jej, że jest w stanie ją zwyciężyć. To w końcu o życie Julii chodziło w tej bezpardonowej walce, w której zdana była tylko na siebie. Impuls zapłonął w niej silnym płomieniem. Pomimo całego bólu, który odczuwała zdołała dźwignąć się w górę. „Walcz, inaczej już po tobie”, rozbrzmiewało w jej głowie, niczym dźwięk dzwonu na kościelnej wierzy, docierający do najdalszych zakamarków swych okolic. Strach był olbrzymi, lecz wola przeżycia zdołała stłumić go chwilowo na tyle, by desperackim, pełnym bezsilnej zaciętości ruchem rzuciła się na Wiktora. Na tyle, na ile pozwoliło jej poranione i obolałe ciało, zaczęła szarpać i drapać paznokciami po twarzy. Ten, zaskoczony nagłością ataku stracił na moment panowanie nad sedanem. Samochód zatańczył na wąskiej ulicy, wpadając z piskiem opon na stojące na chodniku kubły, wypełnione po brzegi śmieciami, przewracając je w efekcie i rozsypując całą ich zawartość. Wiktor szaleńczo kręcąc kierownicą usiłował jednocześnie opanować auto i odepchnąć wściekle walczącą Julię. Jej palce biegające po twarzy Wiktora natrafiły na okulary i zrzuciły je. W słabym świetle, jakie panowało wówczas wewnątrz samochodu Julia na ułamek sekundy zobaczyła jego oczy. Krzyknęła przeraźliwie i głośno. Niczym zranione zwierze odskoczyła gwałtownie od niego, starając się odsunąć najdalej, jak było to możliwe w ciasnej kabinie auta. Wciśnięta w kąt pomiędzy drzwiami, a fotelem wrzeszczała bez przerwy, usiłując wymazać tym ten przeraźliwy obraz, który wciąż miała przed oczami, pomimo, że schowała głowę pomiędzy ramionami. Bezsilnie kopała w drzwi, zapominając na chwilę o bólu, w naiwnej nadziei, że zdoła otworzyć je i wydostać się. Stopniowo jej ruchy zamierały, kiedy wiara, że uda się jej przeżyć uciekła z niej jak szczury z tonącego okrętu. Straszliwa myśl, niczym wzburzona woda przerywająca umocnienia tamy, wlała się w głąb jej umysłu. To koniec. Teraz nic już jej nie ocali. Wiktor znalazł okulary leżące niedaleko drążka skrzyni biegów i na pow-rót założył je. Jednak Julia nadal widziała jego oczy. Chociaż starała się, to nie była w stanie uwolnić się od ich widoku. Wiktor nie miał źrenic. Nie miał także tęczówek. Na śnieżnobiałych powierzchniach gałek ocznych widniały dwie ludzkie czaszki, po jednej na każdym oku. Z rozchylonymi szczękami, spomiędzy których wydostawały się zwoje grubych węży, i świecącymi ciemną zielenią oczodołami, sprawiały wrażenie żywych, pomimo całego ogromu śmierci, jaką sobą przedstawiały. Mogła to być tylko gra cieni i świateł, lub zwykłe złudzenie, lecz w tej krótkiej chwili, kiedy je obserwowała, wydawało się jej, że węże poruszają się; wiją i skręcają, niczym drapieżcy na polowaniu, szukający potencjalnej ofiary. Wciąż siedziała skulona, jęcząc i łkając, kiedy samochód zatrzymał się. Silnik ucichł, a w następnej chwili wyczuła jak pojazd zakołysał się, kiedy Wiktor wysiadł na zewnątrz. Nadal tliła się w niej wola życia, teraz jednak stłumiona maksymalnie widokiem czaszek w oczach van Hoovena. Jednak jakiś podskórny głos, czy impuls nie pozwolił jej całkowicie wygasnąć. Słuchając kroków Wiktora, który obchodził samochód dookoła, Julia doskonale zdawała sobie sprawę, że musi wykorzystać każdą okazję do ucieczki, jaka tylko mogła się jej nadarzyć. Nie zamierzała poddać się; przynajmniej jeszcze nie teraz. Wiedziała, że nikt nie przyjdzie jej z pomocą; w tej walce była osamotniona. Drzwi od jej strony otworzyły się i poczuła jak jego ręka brutalnie wyciąga ją na zewnątrz. Ulica była ciemna i pusta, a po popękanym asfalcie nawierzchni wiatr popychał sterty śmieci - to było wszystko, co zdołała zobaczyć kiedy pchnął ją, a właściwie rzucił nią o maskę sedana. Zawirowało jej na chwilę przed oczami, a w ramieniu poczuła znów ten obezwładniający ból. Jednak do jej spowitego mgłą przerażenia umysłu dotarła ta myśl, ten impuls wysłany przez drzemiący w niej instynkt. Szansa. Jedna jedyna możliwość wyrwania się z haczyka. Zbierając w sobie tyle sił, ile tylko mogła, zerwała się z samochodu, niemal na milimetry mijając rękę Wiktora. Rzuciła się przed siebie, w ciemność, krzycząc tak głośno, jak potrafiła, podczas gdy całe jej ciało pulsowało zgodnym rytmem. Ból paraliżował, lecz chęć przetrwania nie dopuściła, by cierpienie powaliło ją na ziemię. To nic, że ledwo poruszała się do przodu, to nic, że za każdym jej ruchem krew obfitym strumieniem wypływała z jej poszarpanych ran, pozostawiając szerokie ślady na asfalcie ulicy; uciekała. Uciekała i to dla niej było ważne. Nie oglądała się za siebie. Bała się tego, co mogła tam zobaczyć. Krzyczała, ale nikt nie odpowiadał. Większość okien zabita była deskami. I potem, kiedy wydawało się niemal, że uciekła, że jednak zachowa swe życie, zobaczyła przed sobą wysoką ceglaną ścianę, która kończyła w tym miejscu ulicę. Wiedziała, co to oznacza. Ta ściana była śmiercią. Próbowała się zatrzymać, lecz impet biegu pchnął nią na ceglany mur. Płaski, gładki, zimny i nieczuły. I co najgorsze zbyt wysoki, by się na niego wspiąć. Wstrzymując oddech obróciła się i spojrzała wzdłuż ulicy, tam skąd właśnie przybiegła. Wiktor zbliżał się powoli wolnym, spokojnym krokiem, jakby był absolutnie pewny swej zdobyczy i wiedział, że w żaden sposób nie zdoła mu