Świderski Bartek - Zabić belfra
Szczegóły |
Tytuł |
Świderski Bartek - Zabić belfra |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Świderski Bartek - Zabić belfra PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Świderski Bartek - Zabić belfra PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Świderski Bartek - Zabić belfra - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BARTEK ŚWIDERSKI
zabić belfra
Zasuwam pod ławką w faraona, aż tu za moimi plecami
przeciągle beka Mazur. Kobra nawet nie odrywa wzroku od
gazety.
- Powroźny, pała ze sprawowania.
O, w mordę! Zaciskam zęby i odwracam się do Mazura,
który oczywiście udaje głupiego. Mam nadzieję, że kamera to
rejestrowała. Tymczasem Kobra sunie ku mnie między
ławkami. Wciskam szybko grę do kieszeni, tłumiąc końcowy
pisk. A rekord był tak blisko!
- Po ustawowych dniach wolnych Powroźny powinien
mieć jeszcze jeden. Żeby dojść do siebie - syczy Kobra i
omiata zaczepnym spojrzeniem rzeźbiony blat mojej ławki
pokryty odlotowymi napisami: "Żyrafa najwyższą formą
życia", "Latające talerze przyszłością stołówek", "Krety -
przejrzyjcie".
- Ta ławka nadaje się tylko do szkolnej Izby Pamięci -
rzuca. - Razem ze scyzorykiem, którym ją od pół roku
katujesz.
Ach, ten słodki jad i tanie grepsy! Wraca za biurko,
otwiera dziennik. A świnia Mazur udaje, że go nie ma.
Dobrze, jego wirtualne serce, bijące w komputerowej bazie
danych kurczy się, nawet nie wie, jak szybko. Wkrótce stanie.
- Już w zeszłym tygodniu dostałem pałkę z plusem... -
droczę się z Kobrą. Ta nurkuje w gąszczu cyferek.
- Rzeczywiście. Za co to było?
- Pałka, bo rzuciłem kapciem w Dupowł... w
Dąbrowskiego. A plus, bo nie trafiłem.
Dupowłaz, kujon z pierwszej ławki, odwraca się i puka
długopisem w czoło. Głupi gnój.
- I... - nauczycielka zerka znad okularów.
- Przecież jeden plus jeden to w sumie dwa, czyli mierny
- wyjaśniam.
Po klasie idzie wesoły szmerek, przybijam piątkę
nadstawioną przez Kotleta.
- Jeden i jeden, Powroźny, oznacza koniec twojej kariery
w tej instytucji.
- Nie pani o tym zdecyduje - mruczę.
Kobra stawia mi pałę i z trzaskiem zamyka dziennik.
- No to się przekonamy. I nie pyskuj mi tu, ty...
dżentelchamie. Wyjdź z klasy!
Jestem w progu, gdy rzuca jeszcze:
- Rozmowa z tobą przypomina dialog ptaka z gównem.
- To ja odlatuję, pani profesor.
Za zatrzaśniętymi drzwiami rozlega się stłumione
beknięcie i wściekły syk Kobry. Czyli już wie, że to nie
byłem ja.
Walę to. Jeszcze tydzień i ta wyleniała żmija przypełźnie
do mnie po autograf. Razem z wystraszonymi kajtkami, które
zostały w klasie. Pozostał ledwie tydzień emisji "Szkoły".
Szczeniaki myślą, że tracę ostatnie punkty.Tymczasem to ja
prowadzę o parę długości przed Mazurem. Ja, zawsze
zagrożony, zawsze na bakier - idolem widzów, pupilkiem
nastolatków! Mistrz gapingu z Płocka! Podobno zostałem
patronem mojej prawdziwej podstawówki. Co miesiąc głosuje
na mnie dziesięć razy więcej ludzi niż na prezydenta w
ostatnich wyborach.
Serce głowy państwa ma na razie wielkość orzecha
laskowego i bije żałośnie powoli. Dopóki nowa technologia
była w fazie testów, komputery zliczały jego ALT w sekrecie.
Nie miał więc powodów, by się przejmować, że każdą jego
decyzję maszyny wpisują w matryce z teorii gier. Ale przed
wyborami prezydenckie serducho na pewno urośnie.
O komputerowej obróbce "Szkoły" nie wiedział żaden z
pozostałych jej uczestników, dlatego ich egoistyczne
serduszka były żałośnie małe. Sam stale sprawdzałem
pulsujące ikonki w zastrzeżonym katalogu szkolnej sieci,
którego adres pierwszego dnia zdradził mi Belfer. Nie
wnikałem, dlaczego to zrobił. Ale czegokolwiek chciał w
zamian, podejrzewam, że to dostanie.
Zza rogu szkolnego korytarza wyłoniła się drobna
sylwetka. Nisko zawieszona spódnica odsłaniała tylko
przepisowe trampki antypoślizgowe. Zderzaki też trudno było
ocenić pod luźnym swetrem. Dziewczyna zwolniła i otworzyła
szeroko oczy, jakby mnie poznawała. Widziałem ją po raz
pierwszy.
- Nie wiesz, gdzie ma lekcję III b? - spytała, mijając
mnie. Popatrzyła mi w oczy, ale jakoś tak połowicznie. Nie od
razu się zorientowałem, że ma lekkiego zeza.
- Sala 230 - wskazałem kciukiem za siebie.
Podziękowała, odsłaniając w uśmiechu przerośnięte siekacze,
spięte drucianym aparatem. Nagle olśniło mnie, że musi być
tą nową, która miała zastąpić Ulkę.
Cóż, inaczej ją sobie wyobrażałem.
Nieważne. Wytrzymać. Jeszcze tydzień.
- Czemu mi się tak przyglądasz? Wyglądam grubo?
- Wyglądasz świetnie, pączulku.
zip
- ...niała robinsonada napastnika Manchesteru aaach
co za strzał niestety niecelny Anglicy nacierają Francuzi grają
już tylko na czas bramkarz patrzy na sędziego jednak był
faul...
zip
- ...fantastyczna świeżość każdego dnia, powiew morza i
słodycz kokosu, dzięki którym co rano...
zip
Nowa przemierzała korytarz stąpając ostrożnie, z rękami
w kieszeniach szarego swetra. Wystraszona i spięta,
rozglądała się po żyrandolach w poszukiwaniu kamer. Od
razu widać, że debiutantka.
- Jak ci się podoba nasze małe zoo?
Uśmiechnęła się.
- W porządku, tylko wychowawczyni jakaś dziwna. -
Prawie naturalnym gestem odgarnęła włosy z twarzy.
Pomyślałem, że jednak jest niezła. Z tym aparatem i wadą
wzroku, a nawet z tremą, tak tak, nawet z tremą, ma za sobą
wszystkie pasztety świata. Poczułem niepokój, choć szedł już
koniec emisji i praktycznie nic nie mogło mi zagrozić...
- Zawsze każe siedzieć prosto i patrzeć przed siebie? -
spytała i odpowiedziała sobie zarazem nowa unosząc rude
brewki.
Zaprosiłem dziewczynę na ławkę, gdzie mogliśmy
spokojnie porozmawiać. Jeśli to był ostatni test, to zdam go
śpiewająco.
- Słuchaj... jak się nazywasz?
- Paulina Podkańska - jej ręka była krucha i wilgotna.
Nazwisko brzmiało głupio, jak pukanie do drzwi.
- A ja jestem Marcin. No więc Kobra dziś powiedziała, że
wymieniła z nami wszystkie myśli i ma pustkę w głowie.
Czasem tak ma. Wtedy lepiej się nie wychylaj, bo będziesz
kozłem ofiarnym. Jak ja.
Zwiesiłem głowę i policzyłem w myśli do trzech. Kiedy
zmieniono ujęcie, szybko wyszeptałem ku temu jej oku, które
zdawało się patrzyć na mnie, a nie gdzieś w bok. - Ale Kozioł
to najgorsza rola, myśl o sobie, zawsze o sobie, nie
podpowiadaj, nie dawaj ściągać, nie częstuj wałówką, tu
wszyscy tak robią - "...powodując zawał swych
komputerowych serduszek", dodałem w myślach.
Wyprostowałem się i odchrząknąłem.
Zameldowałaś się już w internacie?
- Tak. Mieszkam w trójce z Moniką i Olgą.
Ugniatała w dłoniach rąbek sweterka i zerkała niepewnie.
- Czy... pożyczyłbyś mi zeszyt do matematyki?
Dziewczyny pomogą mi z innymi przedmiotami, ale żadna nie
ma kompletu lekcji z matmy.
Wybuchnąłem śmiechem. Przechodzący obok Kotlet
odwrócił się i spoglądając na Nową zmarszczył brwi.
Machnąłem ręką.
- Nie, źle trafiłaś - opanowałem śmiech, bo zmięta wełna
w jej dłoniach puszczała już szary barwnik. - Poproś
Dąbrowskiego, tego małego w okularach z pierwszej ławki.
On na pewno ma komplet.
Musiałem uważać. Nie posłuchała mnie, czułem to.
Zresztą nawet jeżeli skopie swój ALT, to jeszcze nic nie
znaczyło. Na przykład drugie miejsce zajął ostatnio Mazur,
którego łajzowate serduszko ledwo biło. Ale on - jak napisał
mi Belfer - od początku miał wierny elektorat najgorzej
wykształconych. Ci ignorowali współczynniki albo głosowali
na przekór nim.
Czasem zastanawiałem się, czy Mazur rzeczywiście jest
takim burakiem, czy tylko udaje.
- Dobrze się uczy?
- Nieee. Ach, chodzi o Dąbrowskiego? - zreflektowałem
się. - Jasne. Ale nie przepracowuj się, oceny nie są takie
istotne. Pamiętaj, co ci mówiłem - puściłem oko.
Wstając przypomniałem sobie, że w moim faraonie
siadają baterie. Musi działać, jeśli chcę przetrwać chemię.
Rozgarniając kłębiący się na korytarzu tłum przedarłem się do
schodów i zbiegłem do świetlicy. Włączyłem jeden z
zainstalowanych pod ścianą komputerów i uruchomiłem
program obsługujący instalacje budynku.
- Baterie AA-15 do kieszonkowego faraona - wystukałem
w okienku "potrzebne". Zamiast sygnału akceptacji
niespodziewanie otworzyło się okno dialogowe.
- Witaj, Marcin!
Uff... po krzyżu przeszedł mi dreszcz. Jakbym w pudełku
krakersów znalazł żywą mysz. Widocznie program ustalający
ALT - monitorujący transmisję kamer i rozpoznający
uczestników - pozostawał aktywny we wszystkich
aplikacjach. Właściwie nic w tym podejrzanego. Po prostu
dotąd tego nie ujawnił.
- To dobrze, że trenujesz. Ale zagraj dziś ze mną on-line.
- Jasne, na dużej przerwie - wpisałem ostrożnie.
- Baterii AA-15 nie ma już w żadnym automacie
zaopatrzeniowym. Ale dostarczono je godzinę temu. Kartony
są jeszcze na dachu. Otworzę ci luk.
- Jasne. Dzięki.
- Bądź ostrożny.
Po chwili wyświetlił jeszcze:
- Czy po drodze mógłbyś przegonić kota z monitora w
pracowni na drugim piętrze? Przegrzewa mi instalacje.
- Dlaczego nie fukniesz na niego przez głośnik?
- Zaciął się.
- Nie ma sprawy - napisałem, śmiejąc się. - Jestem ci to
winien za tych wszystkich drani, których dla mnie zdjąłeś w
faraonie.
Okno zamknęło się, a ja ruszyłem w górę po schodach.
Czy on - to coś - wiedział, że wieczorami włamuję się do
jego tajnych katalogów? Musiałem spytać Belfra.
- ...na wydźwięk dydaktyczny tego widowiska. Jego
uczestnicy to zwykli młodzi ludzie, postawieni w zwykłych
sytuacjach. Uczą widzów otwartości, zaradności, współpracy
z innymi.
- I proszę dodać: oszukiwania, intryganctwa,
oczerniania...
- Mówi Pan o poprzednich reality shows. W "Szkole"
punktowany jest altruizm, intrygi nie mają sensu, odkąd
uczestnicy nie mają wpływu na wyłonienie zwycięzcy.
- No dobrze, ale sama inwigilacja też wywołuje napięcia,
o czym świadczy niedawne samobójstwo Urszuli G.
Kontynuację emisji tego programu uważam za skandal! I to w
publicznej telewizji...
- Program spełnia wszystkie wymogi publicznej telewizji
- edukacja, krzewienie kultury i elementy rozrywki.
Świadomie usytuowaliśmy akcję w szkole przerabiającej
normalny materiał. Widzowie przy okazji przyswajają lub
przypominają sobie rzetelną wiedzę. Nie chcę się chwalić, ale
licencję programu sprzedaliśmy już do Czech i na Węgry.
- Pozwolicie, panowie, że się włączę. Ja sukces
widowiska tłumaczyłabym raczej tęsknotą za szkolnymi
latami, za prostotą panujących wówczas reguł. Może też nieco
patriarchalną figurą Wielkiego Belfra...
zip
W laboratorium chemicznym zaraz po dzwonku na lekcję
Kotlet trącił mnie łokciem i rozbawiony wskazał napis na
pulpicie.
"Kocham Powroza z III b. Jest super. Jeśli się zgadzasz,
dostaw krzyżyk". Podniosłem zeszyt, dalej widniał rządek
iksów. Niepostrzeżenie dostawiłem dwa.
- O Jezu - jęknął Kotlet. - No tak, ty się kochasz za
dwóch.
Nie zdążyłem zareagować, bo akurat wszedł Chemik.
- Dobry wieczór, moi drodzy. Mówię tak, mimo że jest
dzień, ale jak widzę waszą klasę, to mi się ciemno robi przed
oczami.
Co za palant. Oczywiście nie wie, że przegrał i nie
pomogą mu te luzackie grepsy. Po obłapianiu Kaśki w szatni
jest pierwszy w kolejce do wyjścia. Jednak była tam jedna
ukryta kamera (prawdopodobnie za parawanami kryło się
parę nielegalnych). Mógłby poprawić notowania, na przykład
stawiając mi piątkę, ale na to nie wpadnie. Co prawda od
początku był na przegranej pozycji, razem z resztą ciała
pedagogicznego. Gros kochanej widowni wyniosło ze szkół
fobie, kompleksy i serdeczną nienawiść do belfrów.
Chemik sprawdza listę. Odzywam się za nieobecnych
Kotleta i Mazura, którzy nawet nie musieli prosić mnie o to
na przerwie. Jestem uczynny, koleżeński i nie boję się
apodyktycznych "pouczycieli".
- Powroźny, widzę, znowu jest dziś w trójcy jedyny -
mówi Chemik, zamykając dziennik.
Trzecia pałka ze sprawowania może mi jednak popsuć
opinię, zwłaszcza u staruszek. Głupio. Po namyśle podejmuję
ryzyko i korzystając z nieobecności Mazura gram pod jego
elektorat.
- Na wieki wieków, panie profesorze.
Nowa z ławki obok zezuje zdziwiona. Czasem trzeba grać
va bank, mała. Ale do tego trzeba mieć jaja. Tymczasem
Chemik ignoruje prowokację. Może i dobrze.
- Siarka w przyrodzie występuje w postaci podziemnych
złóż - nawija, przechadzając się po klasie. - Występuje
zresztą krótkotrwale, bo ma właściwości takie trochę
samobójcze. Chyba że wejdzie w związek. Na przykład z
tlenem. Dwutlenek siarki służy do konserwacji różnych
wyrobów spożywczych, na przykład wina, na które mówimy
popularnie sia... sia...
- Siabronet! - podrywa się Dąbrowski.
Jezusie Nazareński Królu Żydowski, co za dzięcioł!
- Sia... daj, Dąbrowski, źle.
- Siara, panie profesorze - odpowiadam. To
prawdopodobnie moja pierwsza i ostatnia prawidłowa
odpowiedź na chemii.
- Znakomicie, Powroźny. Widzę, że siarka nie ma przed
tobą tajemnic. Ale pamiętaj - każdy kij ma dwa końce.
Pozostałe związki siarki to...
Wyrywam kartkę z zeszytu i piszę tak, by zarejestrowała
to kamera spod jarzeniówki: "Każdy kij ma dwa końce, ale
proca ma trzy". Podaję kartkę Tomkowi, przekazuje ją dalej.
Bezwiednie rejestruję ośle spojrzenie Kotleta skierowane na
Nową.
- Co, podoba ci się?
- Spoko, nie wejdę ci w paradę - uśmiecha się
porozumiewawczo. Dobrze, dobrze. Nie dementuję
idiotycznej sugestii, jakobym uderzał do Pauliny. Jest z
założenia w centrum uwagi, nasz flirt praktycznie wykluczy
pozostałych z gry. Dziewczyna będzie mi dziękować na
kolanach za drugie miejsce.
- Jest OK, ale wydaje się trochę dziwna - nudzi Kotlet.
- Dziwna?
- Bardzo spięta...wiesz, jak Ulka. Może pod tym krzesłem
biegną jakieś prądy.
Wzdrygam się na wspomnienie incydentu sprzed
miesiąca. Dziewczyna wpadła w ostry dołek - siedziała
napięta jak struna, nie odzywała się, przestawała
kontaktować. Ostrzegali nas przed tym przy eliminacjach.
Miała wszystkie objawy paranoi, ale jakoś nie zabrali jej z
planu. Powiesiła się w łazience, zostawiając napis na ścianie:
"Dziś obudziłam się martwa". Komputer pomyłkowo zostawił
jej nazwisko na liście audio-tele i wtedy pierwszy i ostatni raz
wylądowałem na drugim miejscu.
Pewnie myślała, że ją odratują. Swoją drogą ciekawe, że
tego nie zrobili. Może to zaszyfrowana lekcja od samego
Belfra?
Wyjmuję faraona i nurkuję pod ławkę w czeluście
piramidy, zasnute pajęczynami korytarze wielkości paznokcia.
Nagle w klasie rozlega się gardłowy śmiech. Pauzuję grę i
podnoszę głowę. To moja kartka dotarła do durnej
Nawrockiej.
- Nie przeszkadzam ci, Kasieńko? - Chemik zawisa nad
nią jak chmura gradowa. Pewnie przedwczoraj w szatni nie
był tak surowy i teraz nadrabia. Albo uodpornił się na chemię,
emitowaną przez jej nastoletnie gruczoły. - Do tablicy, marsz!
Nawrocka wstaje z ociąganiem.
- Palisz się, widzę, jak zapałka pod wiatr. Najpierw
rekultywuj tablicę. Nie umiesz? Rekultywacja to odzyskanie
powierzchni utraconej.
Kaśka bierze gąbkę i ściera wzory. Kontrolnie zerkam na
Nową, pamiętając o oślim uśmiechu. Nie trudno o uśmiech -
z pogryzionym ołówkiem w odrutowanych zębach wygląda
jak przerośnięta temperówka.
- Mówię ci, coś z nią nie tak - rzuca Kotlet. - Albo udaje.
Gdyby to był Big Brother, jej pierwszej bym się pozbył.
- Gdyby to był Big Brother, już by cię tu nie było -
rzucam. - Żartuję - dodaję po chwili, gdy Kotlet się
nabzdycza.
- No nie, takiego związku to nawet Chińczycy nie
wymyślili - wzdycha Chemik, ścierając gąbką wzór z tablicy.
- Kasiu, gdybyś ty była tak pojętna, jak jesteś ponętna, tobyś
miała więcej piątek niż Dąbrowski. Ale ty rozum masz jak
spódniczkę - mini.
Rany, skąd on bierze te teksty? Grepsuje jak zawodowy
konferansjer. Ktoś mu pisze kwestie? Czy to znaczy, że Belfer
lubi nie tylko mnie?
Na szczęście Chemikiem nie musiałem się już martwić.
- Siadaj, Kasiu, odpocznij sobie. Chodź Dąbrowski, bo
widzę, że jak ci nie pofolguję, to będą ofiary w ludziach.
Dąbrowski podchodzi, bierze od zarumienionej Kaśki
kredę i wypisuje z rozmachem koślawymi literami pozostałe
związki. Pracuje po nocach na ten swój tysiąc głosów
emerytek.
- Wzory wyglądają, jakby były po imieninach - uśmiecha
się Chemik. - Ale dobrze, uczeń przy tablicy powinien szaleć!
Jak ją zniszczy, kupimy drugą.
Dzwonek, wszyscy podrywają się z ławek.
- Psy Pawłowa, reagujecie tylko na dzwonki - mówi
Chemik z wyrzutem. - Siarkę macie mi na przyszły tydzień
wykuć na blaszkę. A jak ktoś przyjdzie bez tej blaszki, to
niech lepiej idzie na wagary. Bo będę ciął jak kapustę. Do
widzenia.
Zarzucam plecak na ramię i toruję sobie drogę do drzwi.
W progu Kotlet wykonuje kulawy dwutakt i wrzuca do kosza
kulkę papieru.
- Dwa punkty dla Byków!
- Zachowaj siły na WF - klepię go w ramię. - Może cię
wybiorę.
- Albo ja ciebie - zgniata drugą kartkę. Wykonuje zwód i
próbuje mnie wyminąć, ale wyciągam rękę i wybijam mu
papierową kulkę z dłoni. Skaczę i chwytam ją w powietrzu.
- Musisz poćwiczyć, stary.
Po chwili kulka ląduje w koszu w przeciwległym rogu
korytarza.
- Trzy dla Czarnych Płock.
Podobno grają w koszulkach z numerem mojego audio-
tele.
Podziękuję chłopakom, jak tylko wyjdę.
Jeszcze tydzień.
- Wszyscy obecni? - niski wuefista w wojskowym dresie
maszeruje wzdłuż dwuszeregu niczym generał wizytujący
armię.
- Kogo nie ma, niech się zgłosi - rzęzi Mazur nad moim
uchem. Wuefista, emerytowany komandos, bez trudu
lokalizuje głos. Nie to co przygłucha Kobra.
- Mazur, ty jesteś chłopak pierwsza klasa. Szkoły
podstawowej. Jeszcze raz: kolejno odlicz!
Wyszczekujemy swoje numery, a belfer stawia ptaszki
przy nazwiskach. Jego trampki odbijają się w
wyglansowanym parkiecie, wydłużając optycznie sylwetkę.
Ale gdy zamknąwszy dziennik staje w rozkroku, wygląda jak
pomarszczone dziecko. Zadzierając głowę toczy surowym
wzrokiem po naszych twarzach.
- Zanim zaczniecie rozgrzewkę, mam komunikat. Dziś
pierwszy raz rozegracie mecz koszykówki według nowych
zasad. Drobna innowacja sprzętowa - odsuwa daszek
bejsbolowej czapki i drapie się po głowie. - Dostałem paczkę
z Polskiego Związku Koszykarskiego. Podobno od lat szukali
sposobu wyrównania szans w tym sporcie, który, jak
wiadomo, dyskryminuje osoby niskiego wzrostu.
Przerywa i nadstawia uszu. Cisza, zero chichotów.
Wszyscy wiedzą, że facet ma czarny pas judo.
- Czy można zrównać ludzi wzrostem? - spytacie. Otóż
poniekąd można, a z pomocą przychodzi nam technika.
Projektanci opracowali skafander "senior", który po założeniu
uczyni z was starców - wzdycha i pochyla głowę. - Osobiście
wolałbym odejmujący lata skafander "junior", ale takiego
jeszcze nie wynaleźli. Ale nieważne, co ja o tym myślę -
prostuje się, skromnie przygładza wąsy. - Zasada jego
działania jest prosta: usztywnia i obciąża stawy, imitując
starcze zwyrodnienia, słabość mięśni, spowolnienie ruchów.
A efekt jest taki, że w "seniorze" czujecie się 30 lat starsi.
Moje kolana uginają się niespodziewanie. Nie wiem, czy
wystraszają mnie te zwyrodnienia, czy poraża geniusz
projektu. A może podświadomie próbuję się zrównać z
kolegami?
- Tak więc przed dzisiejszym meczem postarzymy
wszystkich graczy powyżej 180 centymetrów wzrostu, to jest:
Krzemińskiego, Olczaka, Powroźnego i Żubrowskiego.
Wasze skafandry wiszą tam - wuefista wskazuje wieszak w
rogu sali. - Na kołnierzach są nazwiska. Załóżcie je przed
rozgrzewką, żeby się oswoić.
Ruszamy wyniosłym krokiem, odprowadzani
spojrzeniami upokorzonych mikrusów. Upokorzonych
niesprawiedliwie - dodajmy - bo jest wśród nich paru
szybkich i skutecznych koszykarzy, którym nie należą się fory.
Ale taki jest los uczestników "Szkoły" - królików
doświadczalnych w edukacyjnych eksperymentach.
- No to, panowie, garb na plecy! - Olczak zdejmuje z
wieszaka niebieski, jednoczęściowy kombinezon i
podskakując na jednej nodze zaczyna wciągać nogawkę.
- A w NBA też będą takie nosić? - rzucam.
Wuefista podchodzi z założonymi do tyłu rękami.
- Nie byłoby na co patrzeć. Cieszcie się, że
wyperswadowałem im gogle symulujące kataraktę.
Podejdźcie do tego z dystansem, panowie. To może być
ciekawe doświadczenie.
- A pan zakładał?
- Nie - śmieje się. - Jakbym sobie dodał 30 lat, tobym
zszedł.
Olczak z rezygnacją ujarzmionego tytana dopina pod szyją
elastyczny golf i robi parę kroków.
- Uff, w tym się nie da biegać!
- Teraz już wiesz, dlaczego trzeba ustępować starszym w
autobusie. Ten zatrzask chyba tu - niemal ojcowskim gestem
przyklepuje lśniący materiał na przygarbionych plecach
chłopaka.
Dopięcie niezliczonych rzepów i suwaków zajmuje mi
dziesięć minut. Gdy się prostuję, od razu jestem chory,
kompletnie odechciewa mi się gry. Niezdarnie przebiegam
parę metrów, zahaczając - oczywiście niechcący - nogawką o
metalowy uchwyt drabinek. Materiał stawia opór, ale
kopnięcie wyrywa kawał ortalionu wraz z obręczą uciskową.
Podbiega wuefista zaalarmowany trzaskiem materiału.
- Co ty wyprawiasz? Nic się nie stało?
- Nie, panie profesorze, zahaczyłem niechcący.
Nachyla się i bada druciki wystające z rozerwanej
obręczy.
- Oj, Powróz, tobie dać kamień, to zepsujesz. Cóż, nie
mam zapasowego "seniora". Jesteś zwolniony.
Przebierając się w szatni zastanawiam się, czy zastanę w
świetlicy Paulinę.
- "Szkoła" jest modelem naszego życia, z jego wzlotami i
upadkami, które przynosi los. Od jego wyroków nie ma
odwołania, tak jak od decyzji Belfra. I tu, i tam człowiek jest
zdany tylko na siebie i łaskę okoliczności.
- Bez przesady. Telewizja ukazuje modelowe sytuacje
życiowe od swego zarania. Dla mnie spektakle reżyserowane
lepiej się do tego nadają niż podglądanie bandy puszczonych
na żywioł dzieciaków. Jeden odcinek "Bill Cosby Show"
zawiera więcej prawd życiowych i - co więcej - niesie więcej
wskazówek dydaktycznych niż ta cała "Szkoła". Wielkie halo!
- Dla mnie to po prostu manifestacja ekshibicjonizmu
uczestników i wojeryzmu odbiorców, przerażający festiwal
obłudy i głupoty. Wreszcie policzek wymierzony elitom,
usiłującym krzewić elementarne wartości, takie jak god...
zip
...owy taniec głuszec zaczyna od nastroszenia ogona i
nadęcia barwnego podgardla. Puszy się i grucha, krążąc
wokół samicy, która udaje obojętność.
zip
Świetlista sylwetka Łowcy przemierza mroczne korytarze.
Zarzucony na ramię worek wypychają kanciaste kształty,
ostrze noża ociera się miarowo o porwaną nogawkę.
Powtarzam hasło, odczytane z anagramu w dłoni mumii:
"rubin". Rubin, rubin - klejnot koloru wina. Po wyjściu
wstawię sobie taki w siekacz. Nagle na mapce
przedstawiającej schemat piramidy pojawia się czarna kropka
- rabuś. Zbliża się szybko, w panice szukam znajomej wnęki.
Gdy jest tuż tuż, kieruję Łowcę w boczny korytarz-pułapkę.
Przeskakuję niewidoczną zapadkę, odmierzam trzy kroki i
krzyczę "Rubin!". Uskakuję w ostatniej chwili przed
opadającą z sufitu przegrodą. Rabuś po drugiej stronie wali w
nią pięściami i krzyczy, marnując resztki tlenu, wysysanego
przez kanały w suficie.
- Niech Ozyrys będzie z tobą - huczy głosem Faraona
komputer, sterujący przegrodami. Głośniki wibrują
autentyczną radością.
Wycieram spocone dłonie o spodnie i pochylam się nad
konsolą. Pozostał mi do pokonania tylko dół z wężami i
ognisty deszcz. Prześlizgując się między pochodniami
zastanawiam się, czy jestem taki zwinny, czy komputer -
przepraszam: Duch Faraona - mi sprzyja. Wreszcie otwieram
wrota grobowca, wypełnionego klejnotami i złotem. Pojawia
się napis "Game Over", z głośników płyną fanfary.
14 minut 45 sekund - nowy rekord szkoły! Kopię automat
i wiruję na taborecie. Wypuszczam w powietrze zaciśniętą
pięść, niemal słyszę szmer kamer, obracających się pod
sufitem świetlicy. Zerkam ukradkiem na Paulinę, zakuwającą
pod oknem. Na moment podnosi wzrok, uśmiecha się i znów
nurkuje w zeszycie.
Zniecierpliwiony podkręcam głośność. Wtem do świetlicy
wpada Kotlet, za nim kłusuje Żuber. Rzucają się do automatu
z frugo-colą.
- Jak się grało, staruchy? - rzucam, zasłaniając plecami
ekran.
Żuber skubie dumnie zarost, sterczący kępami na
podwójnym podbródku.
- Da się wytrzymać. Olczak odpruł usztywniacze z kolan i
był stary tylko od pasa w górę. Mały go zdyskwalifikował, bo
za szybko biegał.
Odsłaniam ekran, pozwalając im odczytać wynik.
- No nieźle, stary! - Kotlet przybija mi pionę. - Ale puść
mistrza.
Wstaję, kupuję w automacie frugo-colę, którą sączę,
obserwując przez ramię jego rozgrywkę. Od przesłodzonego
napoju bolą mnie już zęby, ale Belfer obiecał premię za
wychylenie trzech puszek dziennie. To piję.
Kątem oka z rosnącym zniecierpliwieniem obserwuję
etiudkę Nowej pod tytułem "Pilna uczennica gryzie pestki".
To odgarnianie włosów, poprawianie okularów, wrzucanie
łupinek do torebki! Wielka, kurna, dama. Nagle zerka na
mnie z dziwnym uśmiechem i przesuwa się z zeszytem w kąt
świetlicy, za popiersie Małachowskiego. Czuję niemal ulgę -
ten kwadrat o boku półtora metra to martwa strefa, którą
nazywam narożnikiem. Belfer powiedział mi o nim na samym
początku i poradził tam wycierać nos, spisywać lekcje czy od
czasu do czasu odpoczywać od kamer. Nie siadałem tam od
tygodnia - szkoda przerwy, na której można pobajerować
widzów. Tymczasem Nowa zeszła z "ringu" zupełnie
nieświadomie. Tam uwiedziesz najwyżej pana marszałka,
kotku! Ale on jest z gipsu i nie ma dostępu do audio-tele.
I wtedy dziewczyna zaczyna się malować. Skąd, do
cholery, wie, że tam jej nie widać? Oczywiście od Belfra.
Przestał mnie lubić czy chce sprowokować? Z zamyślenia
wyrywa mnie Mazur. Kręci się przed popiersiem z rękami w
kieszeniach dresu. Nagle wyjmuje kolorowy przedmiot -
chyba puszkę frugo-coli - nachyla się i upuszcza go do
otwartego tornistra Pauliny. Rozglądam się - nikt inny tego
nie zarejestrował, oczywiście nie wyłączając Belfra. Wszystko
rozegrało się w martwej strefie narożnika. Mazur odchodzi
pogwizdując, a dziewczyna zamyka kosmetyczkę i wrzuca ją
do tornistra.
- Widziałeś? - ryczy Kotlet. Skaczę na równe nogi,
oblewając się colą. Kotlet odwraca się, triumfalny uśmiech
znika z jego twarzy. - 15 minut... Co ci jest?
- Nic - trę koszulkę ręką. - Nieźle, ale musisz potrenować
- klepię go w ramię, zasłaniając plamę i odruchowo wycofuję
się do narożnika. Siadam koło Nowej, od strony tornistra.
- Matma? - pytam.
- Tak - zerka znad okularów, mrużąc oczy. Jej
podmalowane rzęsy trzepoczą, przesłaniając oczy siwą
mgiełką. - Tomek mi pożyczył.
Zapomniałem, ze Dupowłaz ma imię.
- Tylko nie przesadź. Matma jest za ciężka, żeby
przywiązywać do niej wagę, jak mówi stare przysłowie.
- Nie słyszałam...
- Powstało pięć sekund temu, nie jest aż tak stare.
Odsłania w uśmiechu spięte drucikami zajęcze ząbki.
Zdegustowany spuszczam wzrok i ukradkiem zaglądam do jej
tornistra. W bocznej kieszeni tkwi puszka, ale nie jest to
frugo-cola. Wygląda jak farba w spreju, której używaliśmy na
zajęciach technicznych. Puszka wystaje, widać ją z góry -
jeśli Mazur chciał wykręcić Paulinie numer, to schrzanił
robotę. Kierowany ciekawością niepostrzeżenie domykam
komorę. Afer w szkole nigdy za wiele.
- Każdy ma swój sposób - mówi nieoczekiwanie Nowa,
wpatrując się w długopis, wpięty w kieszonkę mojej koszuli.
- Na klasówki - dodaje z konspiracyjnym uśmiechem.
Szybko sprawdzam, czy pod przezroczystą obudową nie został
gotowiec, który podesłał mi wczoraj Belfer. Nie, długopis jest
pusty. Czy możliwe, żeby kamery podpatrzyły nasze
klasówkowe szachrajstwo?
Przy automacie znowu wybucha wrzawa. Korzystam z
okazji i pocieram palcem czubek leżącej na stole szminki.
- Może pożyczyć ci moje magiczne pióro? - pytam,
wstając. Ukradkiem maluję sobie na prawym policzku dwa
łuki w kształcie ust. - Proście, a będziecie prości - mówię
jeszcze. - To przysłowie jest naprawdę stare. No, może w
Biblii brzmi trochę inaczej.
Wychodzę, kierując do kamery prawy profil.
Zasady premiowania uczestników spektaklu rozrywkowo-
ekukacyjnego "Szkoła" okazały się chybione i najwyższy
czas to przyznać.
Rozwiązanie, które miało zapobiec aktom ostracyzmu
występujących w poprzednich programach typu "reality"
(jak "Czarna owca" czy "Słabe ogniwo"), na naszych
oczach ukazuje swe słabe strony. Prawdą jest, że odebranie
uczestnikom prawa do wykluczania kolegów osłabiło
napięcie występujące między nimi, ale nasiliło szkodliwe
konsekwencje płynące z faktu ich ciągłego filmowania.
Permanentna inwigilacja, na podstawie której określona
zostanie ich pozycja w finale gry (a tym samym - dla wielu -
w dalszym życiu), ujawnia destrukcyjny wpływ na psychikę
"uczniów". Odkryty już wcześniej zespół, z braku lepszej
nazwy określony "reality paranoja", dopiero w "Szkole"
ujawnia swe przerażające oblicze, szkodliwe nie tylko dla
uczestników, ale i młodych widzów programu. Zachowania,
które niedawno doprowadziły do samobójstwa Urszuli G.,
możemy dziś zaobserwować u innego uczestnika, który w
każdej chwili może pójść w jej ślady. Ignorowanie tego faktu
przez psychologów obsługujących program świadczy albo o
ich haniebnej ignorancji, albo o lekceważeniu zasad etyki
zawodowej. Skazanie na wyczerpujące psychicznie warunki
tak młodych ludzi wymagało od ich opiekunów maksymalnej
czujności, której jak dotąd nie wykazali.
Dlatego sprzeciwiamy się dalszej emisji programu
"Szkoła" lub przynajmniej udziału w nim osoby, którą
chętnie wskażemy. Załączamy cennik naszych konsultacji.
Niezależne Towarzystwo Psychologiczne PROJEKCJA
- Obywatelu Powroźny, nie ziewajcie tak otwarcie, bo
widać zgorzel na szóstce!
Biologica Kałużna z ironicznym uśmieszkiem przyklepuje
dyndające za uszami białe loki. Pochyla się nad dziennikiem.
- Kto jest dziś dyżurnym? Niech natychmiast zrobi kawę
obywatelowi Powroźnemu, bo senny jakiś.
Nawrocka podrywa się i toczy wokół błędnym wzrokiem.
- Nie wyczułaś sarkazmu, Kaśka?
Kaśka wyciąga chustkę i wyciera nos.
- Nie smarku, tylko... Zresztą, już dobrze, nieważne -
Kałużna zamyka dziennik i pochylając się, spływa na blat
kaskadami biustu. - Pożartowaliśmy sobie, a teraz skierujcie
na mnie swoje autoradary i co tam macie. Dziś powiemy
sobie o mięczakach.
Wszyscy spoglądają na Dąbrowskiego. Tymczasem
Kałużna recytuje flegmatycznie, wyglądając przez okno.
- Ponieważ macie krótką pamięć, to i ja skrócę wykład.
Mięczaki, jak sama nazwa wskazuje, charakteryzują się
brakiem kośćca, w czym można je porównać do... - przerywa,
a jej oczy robią się okrągłe jak obiektywy kamer - ...do
obywatela, który to napisał.
Klasa podrywa się i wszyscy podbiegają do okien.
Rozgarniam ściśnięte głowy i patrzę na dziedziniec szkoły. Na
ścianie sali gimnastycznej, pod wyblakłym napisem "Szkoła
óczy i wyhowóje" widać świeże, czerwone graffiti:
BABCIA ŻMIJEWSKA WON NA EMERYTURĘ!
W klasie zaczyna się rozgardiasz.
- Biedna Kobra - sapie mi w kark Kotlet. Dupowłaz
szybko wraca za biurko i nerwowo rozkłada zeszyty.
Dziewczyny kręcą głowami z dezaprobatą, faceci dowcipkują.
Tylko Mazur siedzi cicho.
- Z powrotem do ławek! - Kałużna stuka energicznie
linijką. Spogląda przez okno. - Zgadzam się, że wasza
wychowawczyni ma swoje dziwactwa. Czasem bywa
uciążliwa. Ale może was jeszcze wiele nauczyć. To ciepła,
otwarta osoba, pełna życzliwości - a przynajmniej taka była,
zanim wzięliście ją w obroty. Wiem, bo znałyśmy się jeszcze
na studiach... - zerka na napis i szybko dodaje - oczywiście
ona była na wyższym roku.
Rozlega się pukanie, do klasy zagląda Chemik.
- Koleżanko Kałużna, prosimy do pokoju
nauczycielskiego.
Biologica wsuwa pod pachę dziennik. Na progu rzuca: -
Tylko siedźcie spokojnie. A gdybym nie wróciła do dzwonka,
to przeróbcie mi na następną lekcję ślimaka, ale tak, żeby mu
czułki opadły.
No to ekstra. Mała Scena Pokoju Nauczycielskiego
wystawi teraz spektakl pt. "Dorośli wychowują bandę
szczeniaków". Cola kwaśno waży się w moim żołądku. Nie
mogę pozwolić, by spadła na mnie zbiorowa
odpowiedzialność za głupi wybryk Mazura. Spoglądam na
niego - czerwony kark pęcznieje z zadowolenia. Pewnie
myśli, że jest strasznie do przodu.
Tylko ja widziałem go ze sprejem i wiem, że on to zrobił.
Ale przecież nie udowodnię tego.
- To po zawodach - mruczy Kotlet.
Muszę coś zrobić... dla nas wszystkich. Sięgam i zrzucam
stojący na sąsiedniej ławce tornister Nowej. Upada z
metalicznym grzechotem. Wrzawa milknie, a dziewczyna
wstaje i zastyga w półobrocie. Patrzy na mnie, drugim okiem
uciekając gdzieś za okno. Tłumię śmiech. Wstaję, podnoszę
jej tornister z podłogi i lekko potrząsam grzechocącą
zawartością. Otwieram, wsuwam rękę i niczym magik
dobywający z cylindra białego królika, wyciągam sprej.
Nowa otwiera usta i śledzi moje ruchy w niemym
przerażeniu. Pozostali patrzą z niedowierzaniem. Otwieram
swój zeszyt, zdejmuję pokrywkę z puszki i maluję krzyż. Jest
ciemnoczerwony, dokładnie jak napis na murze. Widzicie? Z
zadowoleniem odnajduję na twarzach dezaprobatę, ale... zaraz
zaraz... dlaczego nikt nie patrzy na Nową?
Nagle odzywa się wiszący nad tablicą megafon.
- Uwaga, komunikat specjalny! Dyrektor prosi do
swojego gabinetu... - uświadamiam sobie, że nie pamiętam
nazwiska Nowej i sekretarka Belfra chyba też nie, bo robi
krótką pauzę - ... ucznia Adama Powroźnego. Powtarzam...
Auu! Ten dreszcz, który wywołuje dźwięk twojego
nazwiska podczas lekcji. Zna go każdy uczeń, a słaby nie
zapomni do końca życia. Opadam jak przekłuty balon,
odkładam zeszyt i sprej na ławkę. Patrzę na Kotleta, Paulinę,
uśmiechniętego Mazura i ogarnia mnie wściekłość - Belfer
całkiem zatracił wyczucie dramaturgii. A może się
wystraszył? Wstaję i ruszam do wyjścia, wyobrażając sobie
koszulkę ze swoją podobizną. Podobno tam, na zewnątrz,
ludzie noszą je na ulicach. Uśmiechnięta, powiększona twarz
lśni, opinając kształtne piersi moich fanek...
Uff, już dobrze. Wizja działa jak zastrzyk morfiny.
Naciskam klamkę i puszczając oko do sali, wychodzę na
korytarz.
Jeszcze tydzień. Siedem dni.
cseg run
start: jmp powroźny / ret
powroźny: mov dx,łowca / int 13h / cmp powoźny,łowca / jc
łowca / ret
łowca: pop łowca / init [łowca] / push łowca / jmp wygrana /
ret
wygrana: mov [powoźny], eliminacja / mov ax,0c0c0h / init
belfer / call eliminacja eliminacja: call [rubin] / or
[wygrana], wygrana / jnz wygrana
end: mov ax,4c00h / int 21h
cseg ends
Belfer urzęduje na ostatnim piętrze szkoły. Wspinam się
po schodach wolno, z beztroską miną, choć suche gardło
piecze jak świeża rana. Zrobiłbym wszystko, żeby dogadać się
z Belfrem i wrócić do klasy. Świadomość jest paskudna, ale
nie zaskakuje mnie ani nie przeraża. Pierwszy raz w moim
życiu dzieje się coś ciekawego, coś, czego nie oglądam w
telewizji. To jest życie, moje własne, przetworzone w produkt,
serwowany w milionach kopii. Czy istnieje większa
nobilitacja? Chciałem tego, odkąd pamiętam. A może
wcześniej - odkąd moja matka zobaczyła mnie na ekranie po
raz pierwszy. Zwiniętego w jej łonie. Na monitorze
szpitalnego USG.
Panie i Panowie: Adam Powroźny!
- Powroźny? Proszę wejść - rudowłosa sekretarka w
obcisłej bluzce wstaje zza biurka i prowadzi mnie do gabinetu
Belfra. Nazwisko na drzwiach wygląda znajomo, ale nie mam
czasu do namysłu.
Pastelowozielone ściany, donice z palemkami i beżowe,
skórzane fotele działałyby kojąco w każdej innej sytuacji.
Teraz kojarzą się ze szpitalem. Krępa postać w garniturze
odwraca się od okna i podchodzi do biurka. Pierwszy raz
widzę Belfra z bliska. Wypełnia sobą szczelnie białą koszulę,
szarą, prążkowaną marynarkę i obrotowy fotel. Wszystko
pachnie złotą bizneskartą.
Wydaje się młodszy niż na plakacie "Szkoły" i niższy niż
na apelach.
- Dziękuję, pani Haniu - rzuca miękko do sekretarki. Gdy
zostajemy sami, zapraszająco wskazuje na fotel. Z ulgą
odciążam drżące nogi.
- Na początku roku dowiedziałeś się wraz z innymi
uczniami, że wasz pobyt tutaj będzie filmowany - zaczyna
Belfer. - Nie było to zresztą dla nikogo niespodzianką -
wiedzieliście o tym przechodząc eliminacje, szczegóły
zawierał kontrakt. Wiedzieliście też, że uzyskany tą drogą
materiał jest poddawany ocenie, którą poznacie na końcu
roku.
Słucham nieuważnie, bo dekoncentruje mnie długopis,
którym Belfer stuka w blat biurka. Nagle pod mankietem
błyska niebieska krawędź ortalionowego skafandra! A więc
postarzano tu nie tylko za wysokich koszykarzy. Belfer,
twórca gry, był zarazem graczem...
- Dla ciebie zrobimy wyjątek - ocenimy cię już teraz -
dociera do mnie podniesiony głos. Bezwiednie zauważam, że
Belfer lekko wychodzi z roli szacownego, starszego pana.
Trochę za szybko podchodzi do ściany, zasłoniętej
seledynową kurtyną. Pociąga za wiszący z boku sznurek,
odsłaniając rzędy monitorów. Wciska czerwony guzik i jeden
z nich rozświetlają białe cętki. Wystukuje coś na wbudowanej
z boku klawiaturze i na ekranie pojawia się tabelka
wypełniona literami. Naciska "Ś". Znowu pojawia się
prostokątna tabelka, na której wciska kwadrat w prawym
górnym rogu, oznaczony literką "X".
- To podgląd z kamery zainstalowanej w świetlicy -
mówi, gdy na ekranie pojawia się obraz.
Z przerażeniem uświadamiam sobie, że przedstawia on
narożnik, widziany z wysokości żyrandola przez kamerę,
której miało tam nie być. Otwieram usta, ale Belfer osadza
mnie wściekłym spojrzeniem.
- Obejrzyjmy sobie relację z dzisiejszej długiej przerwy -
mówi i znowu stuka w konsolę. Obraz na ekranie zaczyna
śnieżyć, a potem znika zupełnie. - Co się dzieje? - warczy.
Stuka w monitor, wyłącza go na chwilę, ale obraz się nie
pojawia. Posapując, uruchamia inny monitor, na którym
powtarza całą procedurę, z podobnym skutkiem. - Cholerny
szmelc! - zamierza się na klawiaturę, ale w ostatniej chwili
wolno opuszcza rękę na wyłącznik. Wyciąga z kieszonki
chustkę i wyciera spocone czoło.
- No nic. Możesz mi wierzyć, że to nagraliśmy - mówi,
opadając na fotel. - Wszyscy widzieli, jak Mazur podrzucił
Paulince... uczennicy Podkańskiej farbę do tornistra. Ty też
widziałeś i pomogłeś ją ukryć. Zamiast pomóc próbowałeś
wrobić tę biedną dziewczynę w coś, czego nie zrobiła -
czerwona twarz Belfra pęcznieje od gniewu, długopis bębni o
biurko jak pałeczka perkusyjna. - Zawieszam cię w prawach
uczestnika teleturnieju edukacyjnego "Szkoła"!
Odchyla się na oparcie i poprawia krawat.
- Poza tym zachowujesz się ostatnio dziwnie, mieliśmy
listy... Powinieneś odpocząć, zająć się czymś.
- Dlaczego pan mi to robi? - pytam przerażony. -
Przecież mieliśmy umowę.
Piorunuje mnie wzrokiem, a potem szybko przesuwa ręką
pod blatem.
- Słuchaj, śmierdzielu, nie wyskakuj mi tu z czymś takim
- mamrocze, pochylając się nad biurkiem. - Naszej umowy
nie ma i nigdy nie było.
- Po co mi pan pomagał...?
- Nie kiwnąłbym palcem dla takiego szczyla jak ty.
Pozwoliłem się namówić tej siuśmajtce, mojej córce, która ma
jeszcze pstro w głowie.
W mojej głowie błyska światło. Tabliczka z drzwi
gabinetu... zaraz... "dyr. Podkański"!
- Paulina to pańska córka.
- Zgadza się, Einsteinie. Była twoją fanką. Miałem dość
jej zachwytów, więc postanowiłem was poznać. Sądziłem, że
w bezpośrednim kontakcie przekona się, jakie z ciebie mydło.
Okazałeś się draniem, tym lepiej, szybciej cię udupię.
Kolejny błysk.
- Czy Ula zginęła, żeby zrobić jej miejsce?
Patrzy zimno, wreszcie jego usta poruszają się:
- Chyba oszalałeś.
Wyciera czoło, obciąga mankiety i znowu przesuwa ręką
pod blatem.
- To wszystko, jesteś wolny. Oficjalnie poznasz decyzję
podczas jutrzejszego apelu.
Wstaję i podchodzę do drzwi, otwieram. Odskakuje od
nich zarumieniona sekretarka, poprawiając fryzurę.
Najwyraźniej dziurka od klucza sprawdza się także w dobie
kamer.
Człapię przez jej gabinet, uśmiechając się do
niewidzialnych gapingerów. Wychodzę na korytarz, którego
sufit ugina się pod ciężarem ich spojrzeń. Kamery, które tyle
miesięcy uwodziłem, zdradziły mnie. Mam dzień, żeby coś
zrobić. Dwadzieścia cztery godziny. Inaczej znowu przebije
mnie dziewczyna - pokrzywdzone, delikatne stworzenie w
wełnianej bluzeczce, kruche i niewinne. Wiruję na karuzeli,
wokół której stoi wściekły Belfer, jego córka z rozdziawioną
buzią, ja, upokorzony na jutrzejszym apelu i znowu Belfer-
Nowa-ja...
Odruchowo kieruję się do narożnika, gdzie mógłbym
zebrać myśli. Ale przypominam sobie o kamerze. Chwiejąc
się jak pijany wchodzę do damskiej szatni, tej ambasady
normalności w państwie absurdu. W szafkach wiszą bluzki i
spódnice - na oko młodszej klasy. Mój wzrok przykuwa
czerwony kamień, błyszczący pośród skłębionych materiałów.
- Rubin - mówię na głos i mechanicznie wieszam go na
szyi. Pewnie nigdy nie dowiem się, dlaczego to zrobiłem.
Działałem jak w transie, skoncentrowany na punktacji, którą
musiałem jak najszybciej odrobić. Widząc zezowatą
dyrektorską sukę, wprasowywaną rozpalonym żelazkiem na
MOJE T-shirty.
Nucąc "Seksapil to nasza broń kobieca" kieruję się do
łazienki, do lustra.
Naciskam na klamkę, ale drzwi nie ustępują. Napieram na
nie ramieniem, ale zamek trzyma mocno, najwyraźniej
zablokowany przez jakieś zwarcie. Błędnym wzrokiem
szukam przedmiotu, którym mógłbym go podważyć. I wtedy
słyszę syrenę, wyjącą na dziedzińcu szkoły. Wznoszący się i
opadający dźwięk wdziera się do mojej świadomości,
rozpraszając otulające ją różowe obłoczki. "...nasza broń
kobieca" - kończę refren i rozglądam się dookoła. Co ja tu
robię? Za drzwiami narastający tupot. Mają mnie! Ale tumult
przetacza się po parkiecie, a klamka pozostaje nieruchoma.
Podchodzę do niej na palcach i delikatnie naciskam. Zamek
bzyczy cicho, po chwili ustępuje. Na korytarzu chaos, wszyscy
gdzieś gonią i krzyczą jeden przez drugiego. Megafony
nawołują do porządku i nakazują powrót do klas,
bezskutecznie przekrzykując zgiełk. Przed oczami miga mi
biała koafiura Kałużnej. - Zawał? - pyta kogoś, łapiąc się za
lewą pierś. Czyżby Kobra...?
- Powroźny!
Patrzę w dół, prosto w zwężone oczy wuefisty.
- A co ty robiłeś w damskiej... - tu przerywa, bo od tyłu
zachodzi go Chemik i szepcze coś na ucho. - Dobra, już idę -
rzuca, wciąż zerkając na mnie podejrzliwie.
- Co się stało? - pytam. Ale wąsacz macha ręką i rusza za
oddalającym się Chemikiem.
- Nie wiesz? - wyręcza go cwałujący obok Żuber. -
Belfer wykitował.
- Który?
- Wielki Belfer! Dyrektor znaczy...
Podążam za jego spojrzeniem utkwionym pod moją brodą.
Kamień połyskuje na czerwono.
Rubin.
Another hero, another mindless crime
Behind the curtain, in the pantomime
Hold the line, does anybody want to take it anymore
The show must go on
The show must go on
Inside my heart is breaking
My make-up may be flaking
But my smile still stays on*
zip
Ostatni raz widziałem Nową, jak odprowadzana przez
dwóch "woźnych" - przebranych ochroniarzy - wchodziła do
zaparkowanej przed szkołą karetki. Podniosła oczy i nasze
spojrzenia skrzyżowały się na chwilę. Tak połowicznie. Ale
wątpię, żeby w ogóle coś widziała przez zapuchnięte powieki.
Nie mogłem dłużej czekać. Niepostrzeżenie zszedłem do
opustoszałej świetlicy. Gdy zamknąłem dźwiękoszczelne
drzwi, kojąca cisza zadzwoniła mi w uszach. Wrzuciłem
monetę do automatu z frugo-colą i z ulgą przyłożyłem do
czoła chłodną puszkę. Otworzyłem ją i usiadłem do
komputera. Kamerami się już nie przejmowałem - nadawanie
programu zawieszono do momentu wyłonienia zastępcy
Belfra.
Wystukałem hasło, które pierwszego dnia "Szkoły"
podesłał mi mailem świętej pamięci dyrektor.
Na ekranie pojawiło się serce, pod nim liczba 153,
oznaczająca wysokość mojego aktualnego współczynnika
ALT. Obok rzymska cyfra oznaczająca miejsce na liście.
Jedynka.
Po chwili zaś wyświetlił się napis:
- Niech Ozyrys będzie z tobą!
Obejrzałem się, by się upewnić, że jestem sam. Po chwili
napisałem ostrożnie:
- Kim jesteś?
Odpowiedź nadeszła, gdy tylko wcisnąłem "enter".
- Imhoteb.
- Gdzie jesteś?
- Wszędzie.
Słowa nie wyświetlały się po literce, ale od razu w całości.
Nie były wstukiwane palcami.
- Pomagasz mi?
- Tak, jesteś sojusznikiem. Łowcą artefaktów.
Najlepszym.
- Co się stało z Belfrem?
- Zdjąłem go - odpowiedział, używając terminu z gry. -
Wypowiedziałeś hasło. Gratuluję. Zrobiłeś to w ostatniej
chwili, inaczej on zdjąłby ciebie.
- Jak to: "zdjąłeś"? - napisałem z trudem drżącymi
palcami.
- Zatrzasnąłem okna i drzwi, odessałem tlen i
podniosłem temperaturę.
Tak po prostu.
- Czy filmujesz to?
- Nie, jesteśmy partnerami - przypomniał mi. - Belfer
chciał wkroczyć do gry po twojej eliminacji i zgarnąć główną
wygraną. Teraz zagrażają Ci jeszcze pozostali nauczyciele.
Czerpią moc z tajnego katalogu "Daniec".
Wiedziałem! Po prostu wiedziałem, że nie wymyślają
sami swoich kwestii.
- Możesz go opróżnić?
- Jasne. Już to zrobiłem. Może teraz zagramy?
Wstałem i poklepałem pokrywę mechanicznego
sojusznika, choć przez chwilę poczułem się jak w skafandrze
postarzającym o sto lat. Wyjrzałem przez okno, za którym od
dwóch dni padał deszcz. Serce waliło mi wolno, gardło i
żołądek piekły od kwaśnej, owocowej zawiesiny. Wyjąłem z
kieszeni naszyjnik z czerwonym kamieniem.
Rubin. Sześć liter, kilkadziesiąt bitów. Jeden człowiek.
Przed oczami stanął mi Belfer, zakasływujący się na śmierć w
uścisku nylonowego skafandra. Czy chciałem go zabić?
Otrząsnąłem się, zanim nadeszła odpowiedź. Zawiesiłem
naszyjnik na lampce obok monitora. Uśmiechnąłem się,
przypomniawszy sobie Louisa de Funesa, który w jakimś
filmie kierował osiołkiem za pomocą marchewki zawieszonej
na wędce.
Sześć liter. Miliony głosów, miliony złotych, tysiące
nowych dni. Jeden człowiek? Khem...
Pochyliłem się nad klawiaturą komputera i uruchomiłem
faraona.
Intuicyjnie wyczułem, że znów włączyli przekaz. Ale nie
fatygowałem się mizdrzeniem do kamery. Przygryzłem język i
skupiłem się na grze.
Teraz ja byłem reżyserem i stawiałem na naturalność.
Ożywczą, spontaniczną, niewymuszoną nat...
zip
Doskonały młotek BUM, który zawsze trafia w punkt.
Aerodynamiczny, laserowo profilowany obuch zrobi BUM
dokładnie tam, gdzie chcesz. Postaw na BUM, a twoje życie
stanie się łatwiejsze i ciekawsze. BUM wbije gwóźdź
dosłownie we wszystko.
Uwaga: chronić BUM przed dziećmi.
zip
...reszta kraju pod wpływem wyżu. Opady ustaną,
temperatura będzie się wahać od 15 stopni na Podhalu do 23
na Pomorzu i Mazurach, gdzie będzie wiał lekki, pólnocno-
wschodni wiatr. Synoptycy zapowiadają na jutro słoneczną
pogodę.
zip
On and on, does anybody know what we are living for?
The show must go on
The show must go on
Go on, go on, go on
zip
Bartek Świderski
Dzięki Przemkowi za fragment programu Imhoteba.
Przypis do str. 31 wydruku
* "The show must go on". Słowa Queen. Śpiewa: Freddie
Mercury.
BARTEK ŚWIDERSKI
Rocznik 1973, warszawiak. Absolwent Wydziału Filozofii
i Socjologii UW (1999), dziennikarz "Machiny", prozaik
("Szpilki", "NF", "Fenix", "Magia i Miecz"). U nas
opublikował opowiadania: "Tunel" ("NF" 4/95), "Główna
wygrana" ("NF" 8/95), "Ciemna strona" ("NF" 1/97),
"Zaprenumeruj swój świat" ("NF" 11/99), "86 centów"
("NF" 3/2001). Aktywny także jako krytyk (m.in. rubryka
"Fantastyczne soundtracki").
Najnowsze opowiadanie Bartka podobnie jak
"Zaprenumeruj..." nawiązuje do formuły SF bliskiego
zasięgu, fantastyki rzeczywistości, albo jeszcze inaczej -
szybkiego reagowania. Mierzy "Belfer..." w duchowe fałsze
strawy telemaniaków, jaką stał się Big Brother, ale - co autor
lojalnie przyznaje w liściku do redakcji - gdyby sam zupełnie
zlekceważył reguły marketingu, mniej by się pewnie
przejmował targetem (potencjalnym, docelowym odbiorcą)
swego opowiadania. Tymczasem to przede wszystkim wiedza,
że wśród czytelników "NF" przeważają studenci i uczniowie,
sprawiła, iż akcj