Świderski Bartek - Zabić belfra

Szczegóły
Tytuł Świderski Bartek - Zabić belfra
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Świderski Bartek - Zabić belfra PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Świderski Bartek - Zabić belfra PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Świderski Bartek - Zabić belfra - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BARTEK ŚWIDERSKI zabić belfra Zasuwam pod ławką w faraona, aż tu za moimi plecami przeciągle beka Mazur. Kobra nawet nie odrywa wzroku od gazety. - Powroźny, pała ze sprawowania. O, w mordę! Zaciskam zęby i odwracam się do Mazura, który oczywiście udaje głupiego. Mam nadzieję, że kamera to rejestrowała. Tymczasem Kobra sunie ku mnie między ławkami. Wciskam szybko grę do kieszeni, tłumiąc końcowy pisk. A rekord był tak blisko! - Po ustawowych dniach wolnych Powroźny powinien mieć jeszcze jeden. Żeby dojść do siebie - syczy Kobra i omiata zaczepnym spojrzeniem rzeźbiony blat mojej ławki pokryty odlotowymi napisami: "Żyrafa najwyższą formą życia", "Latające talerze przyszłością stołówek", "Krety - przejrzyjcie". - Ta ławka nadaje się tylko do szkolnej Izby Pamięci - rzuca. - Razem ze scyzorykiem, którym ją od pół roku katujesz. Ach, ten słodki jad i tanie grepsy! Wraca za biurko, otwiera dziennik. A świnia Mazur udaje, że go nie ma. Dobrze, jego wirtualne serce, bijące w komputerowej bazie danych kurczy się, nawet nie wie, jak szybko. Wkrótce stanie. - Już w zeszłym tygodniu dostałem pałkę z plusem... - droczę się z Kobrą. Ta nurkuje w gąszczu cyferek. - Rzeczywiście. Za co to było? - Pałka, bo rzuciłem kapciem w Dupowł... w Dąbrowskiego. A plus, bo nie trafiłem. Dupowłaz, kujon z pierwszej ławki, odwraca się i puka długopisem w czoło. Głupi gnój. - I... - nauczycielka zerka znad okularów. - Przecież jeden plus jeden to w sumie dwa, czyli mierny - wyjaśniam. Po klasie idzie wesoły szmerek, przybijam piątkę nadstawioną przez Kotleta. - Jeden i jeden, Powroźny, oznacza koniec twojej kariery w tej instytucji. - Nie pani o tym zdecyduje - mruczę. Kobra stawia mi pałę i z trzaskiem zamyka dziennik. - No to się przekonamy. I nie pyskuj mi tu, ty... dżentelchamie. Wyjdź z klasy! Jestem w progu, gdy rzuca jeszcze: - Rozmowa z tobą przypomina dialog ptaka z gównem. - To ja odlatuję, pani profesor. Za zatrzaśniętymi drzwiami rozlega się stłumione beknięcie i wściekły syk Kobry. Czyli już wie, że to nie byłem ja. Walę to. Jeszcze tydzień i ta wyleniała żmija przypełźnie do mnie po autograf. Razem z wystraszonymi kajtkami, które zostały w klasie. Pozostał ledwie tydzień emisji "Szkoły". Szczeniaki myślą, że tracę ostatnie punkty.Tymczasem to ja prowadzę o parę długości przed Mazurem. Ja, zawsze zagrożony, zawsze na bakier - idolem widzów, pupilkiem nastolatków! Mistrz gapingu z Płocka! Podobno zostałem patronem mojej prawdziwej podstawówki. Co miesiąc głosuje na mnie dziesięć razy więcej ludzi niż na prezydenta w ostatnich wyborach. Serce głowy państwa ma na razie wielkość orzecha laskowego i bije żałośnie powoli. Dopóki nowa technologia była w fazie testów, komputery zliczały jego ALT w sekrecie. Nie miał więc powodów, by się przejmować, że każdą jego decyzję maszyny wpisują w matryce z teorii gier. Ale przed wyborami prezydenckie serducho na pewno urośnie. O komputerowej obróbce "Szkoły" nie wiedział żaden z pozostałych jej uczestników, dlatego ich egoistyczne serduszka były żałośnie małe. Sam stale sprawdzałem pulsujące ikonki w zastrzeżonym katalogu szkolnej sieci, którego adres pierwszego dnia zdradził mi Belfer. Nie wnikałem, dlaczego to zrobił. Ale czegokolwiek chciał w zamian, podejrzewam, że to dostanie. Zza rogu szkolnego korytarza wyłoniła się drobna sylwetka. Nisko zawieszona spódnica odsłaniała tylko przepisowe trampki antypoślizgowe. Zderzaki też trudno było ocenić pod luźnym swetrem. Dziewczyna zwolniła i otworzyła szeroko oczy, jakby mnie poznawała. Widziałem ją po raz pierwszy. - Nie wiesz, gdzie ma lekcję III b? - spytała, mijając mnie. Popatrzyła mi w oczy, ale jakoś tak połowicznie. Nie od razu się zorientowałem, że ma lekkiego zeza. - Sala 230 - wskazałem kciukiem za siebie. Podziękowała, odsłaniając w uśmiechu przerośnięte siekacze, spięte drucianym aparatem. Nagle olśniło mnie, że musi być tą nową, która miała zastąpić Ulkę. Cóż, inaczej ją sobie wyobrażałem. Nieważne. Wytrzymać. Jeszcze tydzień. - Czemu mi się tak przyglądasz? Wyglądam grubo? - Wyglądasz świetnie, pączulku. zip - ...niała robinsonada napastnika Manchesteru aaach co za strzał niestety niecelny Anglicy nacierają Francuzi grają już tylko na czas bramkarz patrzy na sędziego jednak był faul... zip - ...fantastyczna świeżość każdego dnia, powiew morza i słodycz kokosu, dzięki którym co rano... zip Nowa przemierzała korytarz stąpając ostrożnie, z rękami w kieszeniach szarego swetra. Wystraszona i spięta, rozglądała się po żyrandolach w poszukiwaniu kamer. Od razu widać, że debiutantka. - Jak ci się podoba nasze małe zoo? Uśmiechnęła się. - W porządku, tylko wychowawczyni jakaś dziwna. - Prawie naturalnym gestem odgarnęła włosy z twarzy. Pomyślałem, że jednak jest niezła. Z tym aparatem i wadą wzroku, a nawet z tremą, tak tak, nawet z tremą, ma za sobą wszystkie pasztety świata. Poczułem niepokój, choć szedł już koniec emisji i praktycznie nic nie mogło mi zagrozić... - Zawsze każe siedzieć prosto i patrzeć przed siebie? - spytała i odpowiedziała sobie zarazem nowa unosząc rude brewki. Zaprosiłem dziewczynę na ławkę, gdzie mogliśmy spokojnie porozmawiać. Jeśli to był ostatni test, to zdam go śpiewająco. - Słuchaj... jak się nazywasz? - Paulina Podkańska - jej ręka była krucha i wilgotna. Nazwisko brzmiało głupio, jak pukanie do drzwi. - A ja jestem Marcin. No więc Kobra dziś powiedziała, że wymieniła z nami wszystkie myśli i ma pustkę w głowie. Czasem tak ma. Wtedy lepiej się nie wychylaj, bo będziesz kozłem ofiarnym. Jak ja. Zwiesiłem głowę i policzyłem w myśli do trzech. Kiedy zmieniono ujęcie, szybko wyszeptałem ku temu jej oku, które zdawało się patrzyć na mnie, a nie gdzieś w bok. - Ale Kozioł to najgorsza rola, myśl o sobie, zawsze o sobie, nie podpowiadaj, nie dawaj ściągać, nie częstuj wałówką, tu wszyscy tak robią - "...powodując zawał swych komputerowych serduszek", dodałem w myślach. Wyprostowałem się i odchrząknąłem. Zameldowałaś się już w internacie? - Tak. Mieszkam w trójce z Moniką i Olgą. Ugniatała w dłoniach rąbek sweterka i zerkała niepewnie. - Czy... pożyczyłbyś mi zeszyt do matematyki? Dziewczyny pomogą mi z innymi przedmiotami, ale żadna nie ma kompletu lekcji z matmy. Wybuchnąłem śmiechem. Przechodzący obok Kotlet odwrócił się i spoglądając na Nową zmarszczył brwi. Machnąłem ręką. - Nie, źle trafiłaś - opanowałem śmiech, bo zmięta wełna w jej dłoniach puszczała już szary barwnik. - Poproś Dąbrowskiego, tego małego w okularach z pierwszej ławki. On na pewno ma komplet. Musiałem uważać. Nie posłuchała mnie, czułem to. Zresztą nawet jeżeli skopie swój ALT, to jeszcze nic nie znaczyło. Na przykład drugie miejsce zajął ostatnio Mazur, którego łajzowate serduszko ledwo biło. Ale on - jak napisał mi Belfer - od początku miał wierny elektorat najgorzej wykształconych. Ci ignorowali współczynniki albo głosowali na przekór nim. Czasem zastanawiałem się, czy Mazur rzeczywiście jest takim burakiem, czy tylko udaje. - Dobrze się uczy? - Nieee. Ach, chodzi o Dąbrowskiego? - zreflektowałem się. - Jasne. Ale nie przepracowuj się, oceny nie są takie istotne. Pamiętaj, co ci mówiłem - puściłem oko. Wstając przypomniałem sobie, że w moim faraonie siadają baterie. Musi działać, jeśli chcę przetrwać chemię. Rozgarniając kłębiący się na korytarzu tłum przedarłem się do schodów i zbiegłem do świetlicy. Włączyłem jeden z zainstalowanych pod ścianą komputerów i uruchomiłem program obsługujący instalacje budynku. - Baterie AA-15 do kieszonkowego faraona - wystukałem w okienku "potrzebne". Zamiast sygnału akceptacji niespodziewanie otworzyło się okno dialogowe. - Witaj, Marcin! Uff... po krzyżu przeszedł mi dreszcz. Jakbym w pudełku krakersów znalazł żywą mysz. Widocznie program ustalający ALT - monitorujący transmisję kamer i rozpoznający uczestników - pozostawał aktywny we wszystkich aplikacjach. Właściwie nic w tym podejrzanego. Po prostu dotąd tego nie ujawnił. - To dobrze, że trenujesz. Ale zagraj dziś ze mną on-line. - Jasne, na dużej przerwie - wpisałem ostrożnie. - Baterii AA-15 nie ma już w żadnym automacie zaopatrzeniowym. Ale dostarczono je godzinę temu. Kartony są jeszcze na dachu. Otworzę ci luk. - Jasne. Dzięki. - Bądź ostrożny. Po chwili wyświetlił jeszcze: - Czy po drodze mógłbyś przegonić kota z monitora w pracowni na drugim piętrze? Przegrzewa mi instalacje. - Dlaczego nie fukniesz na niego przez głośnik? - Zaciął się. - Nie ma sprawy - napisałem, śmiejąc się. - Jestem ci to winien za tych wszystkich drani, których dla mnie zdjąłeś w faraonie. Okno zamknęło się, a ja ruszyłem w górę po schodach. Czy on - to coś - wiedział, że wieczorami włamuję się do jego tajnych katalogów? Musiałem spytać Belfra. - ...na wydźwięk dydaktyczny tego widowiska. Jego uczestnicy to zwykli młodzi ludzie, postawieni w zwykłych sytuacjach. Uczą widzów otwartości, zaradności, współpracy z innymi. - I proszę dodać: oszukiwania, intryganctwa, oczerniania... - Mówi Pan o poprzednich reality shows. W "Szkole" punktowany jest altruizm, intrygi nie mają sensu, odkąd uczestnicy nie mają wpływu na wyłonienie zwycięzcy. - No dobrze, ale sama inwigilacja też wywołuje napięcia, o czym świadczy niedawne samobójstwo Urszuli G. Kontynuację emisji tego programu uważam za skandal! I to w publicznej telewizji... - Program spełnia wszystkie wymogi publicznej telewizji - edukacja, krzewienie kultury i elementy rozrywki. Świadomie usytuowaliśmy akcję w szkole przerabiającej normalny materiał. Widzowie przy okazji przyswajają lub przypominają sobie rzetelną wiedzę. Nie chcę się chwalić, ale licencję programu sprzedaliśmy już do Czech i na Węgry. - Pozwolicie, panowie, że się włączę. Ja sukces widowiska tłumaczyłabym raczej tęsknotą za szkolnymi latami, za prostotą panujących wówczas reguł. Może też nieco patriarchalną figurą Wielkiego Belfra... zip W laboratorium chemicznym zaraz po dzwonku na lekcję Kotlet trącił mnie łokciem i rozbawiony wskazał napis na pulpicie. "Kocham Powroza z III b. Jest super. Jeśli się zgadzasz, dostaw krzyżyk". Podniosłem zeszyt, dalej widniał rządek iksów. Niepostrzeżenie dostawiłem dwa. - O Jezu - jęknął Kotlet. - No tak, ty się kochasz za dwóch. Nie zdążyłem zareagować, bo akurat wszedł Chemik. - Dobry wieczór, moi drodzy. Mówię tak, mimo że jest dzień, ale jak widzę waszą klasę, to mi się ciemno robi przed oczami. Co za palant. Oczywiście nie wie, że przegrał i nie pomogą mu te luzackie grepsy. Po obłapianiu Kaśki w szatni jest pierwszy w kolejce do wyjścia. Jednak była tam jedna ukryta kamera (prawdopodobnie za parawanami kryło się parę nielegalnych). Mógłby poprawić notowania, na przykład stawiając mi piątkę, ale na to nie wpadnie. Co prawda od początku był na przegranej pozycji, razem z resztą ciała pedagogicznego. Gros kochanej widowni wyniosło ze szkół fobie, kompleksy i serdeczną nienawiść do belfrów. Chemik sprawdza listę. Odzywam się za nieobecnych Kotleta i Mazura, którzy nawet nie musieli prosić mnie o to na przerwie. Jestem uczynny, koleżeński i nie boję się apodyktycznych "pouczycieli". - Powroźny, widzę, znowu jest dziś w trójcy jedyny - mówi Chemik, zamykając dziennik. Trzecia pałka ze sprawowania może mi jednak popsuć opinię, zwłaszcza u staruszek. Głupio. Po namyśle podejmuję ryzyko i korzystając z nieobecności Mazura gram pod jego elektorat. - Na wieki wieków, panie profesorze. Nowa z ławki obok zezuje zdziwiona. Czasem trzeba grać va bank, mała. Ale do tego trzeba mieć jaja. Tymczasem Chemik ignoruje prowokację. Może i dobrze. - Siarka w przyrodzie występuje w postaci podziemnych złóż - nawija, przechadzając się po klasie. - Występuje zresztą krótkotrwale, bo ma właściwości takie trochę samobójcze. Chyba że wejdzie w związek. Na przykład z tlenem. Dwutlenek siarki służy do konserwacji różnych wyrobów spożywczych, na przykład wina, na które mówimy popularnie sia... sia... - Siabronet! - podrywa się Dąbrowski. Jezusie Nazareński Królu Żydowski, co za dzięcioł! - Sia... daj, Dąbrowski, źle. - Siara, panie profesorze - odpowiadam. To prawdopodobnie moja pierwsza i ostatnia prawidłowa odpowiedź na chemii. - Znakomicie, Powroźny. Widzę, że siarka nie ma przed tobą tajemnic. Ale pamiętaj - każdy kij ma dwa końce. Pozostałe związki siarki to... Wyrywam kartkę z zeszytu i piszę tak, by zarejestrowała to kamera spod jarzeniówki: "Każdy kij ma dwa końce, ale proca ma trzy". Podaję kartkę Tomkowi, przekazuje ją dalej. Bezwiednie rejestruję ośle spojrzenie Kotleta skierowane na Nową. - Co, podoba ci się? - Spoko, nie wejdę ci w paradę - uśmiecha się porozumiewawczo. Dobrze, dobrze. Nie dementuję idiotycznej sugestii, jakobym uderzał do Pauliny. Jest z założenia w centrum uwagi, nasz flirt praktycznie wykluczy pozostałych z gry. Dziewczyna będzie mi dziękować na kolanach za drugie miejsce. - Jest OK, ale wydaje się trochę dziwna - nudzi Kotlet. - Dziwna? - Bardzo spięta...wiesz, jak Ulka. Może pod tym krzesłem biegną jakieś prądy. Wzdrygam się na wspomnienie incydentu sprzed miesiąca. Dziewczyna wpadła w ostry dołek - siedziała napięta jak struna, nie odzywała się, przestawała kontaktować. Ostrzegali nas przed tym przy eliminacjach. Miała wszystkie objawy paranoi, ale jakoś nie zabrali jej z planu. Powiesiła się w łazience, zostawiając napis na ścianie: "Dziś obudziłam się martwa". Komputer pomyłkowo zostawił jej nazwisko na liście audio-tele i wtedy pierwszy i ostatni raz wylądowałem na drugim miejscu. Pewnie myślała, że ją odratują. Swoją drogą ciekawe, że tego nie zrobili. Może to zaszyfrowana lekcja od samego Belfra? Wyjmuję faraona i nurkuję pod ławkę w czeluście piramidy, zasnute pajęczynami korytarze wielkości paznokcia. Nagle w klasie rozlega się gardłowy śmiech. Pauzuję grę i podnoszę głowę. To moja kartka dotarła do durnej Nawrockiej. - Nie przeszkadzam ci, Kasieńko? - Chemik zawisa nad nią jak chmura gradowa. Pewnie przedwczoraj w szatni nie był tak surowy i teraz nadrabia. Albo uodpornił się na chemię, emitowaną przez jej nastoletnie gruczoły. - Do tablicy, marsz! Nawrocka wstaje z ociąganiem. - Palisz się, widzę, jak zapałka pod wiatr. Najpierw rekultywuj tablicę. Nie umiesz? Rekultywacja to odzyskanie powierzchni utraconej. Kaśka bierze gąbkę i ściera wzory. Kontrolnie zerkam na Nową, pamiętając o oślim uśmiechu. Nie trudno o uśmiech - z pogryzionym ołówkiem w odrutowanych zębach wygląda jak przerośnięta temperówka. - Mówię ci, coś z nią nie tak - rzuca Kotlet. - Albo udaje. Gdyby to był Big Brother, jej pierwszej bym się pozbył. - Gdyby to był Big Brother, już by cię tu nie było - rzucam. - Żartuję - dodaję po chwili, gdy Kotlet się nabzdycza. - No nie, takiego związku to nawet Chińczycy nie wymyślili - wzdycha Chemik, ścierając gąbką wzór z tablicy. - Kasiu, gdybyś ty była tak pojętna, jak jesteś ponętna, tobyś miała więcej piątek niż Dąbrowski. Ale ty rozum masz jak spódniczkę - mini. Rany, skąd on bierze te teksty? Grepsuje jak zawodowy konferansjer. Ktoś mu pisze kwestie? Czy to znaczy, że Belfer lubi nie tylko mnie? Na szczęście Chemikiem nie musiałem się już martwić. - Siadaj, Kasiu, odpocznij sobie. Chodź Dąbrowski, bo widzę, że jak ci nie pofolguję, to będą ofiary w ludziach. Dąbrowski podchodzi, bierze od zarumienionej Kaśki kredę i wypisuje z rozmachem koślawymi literami pozostałe związki. Pracuje po nocach na ten swój tysiąc głosów emerytek. - Wzory wyglądają, jakby były po imieninach - uśmiecha się Chemik. - Ale dobrze, uczeń przy tablicy powinien szaleć! Jak ją zniszczy, kupimy drugą. Dzwonek, wszyscy podrywają się z ławek. - Psy Pawłowa, reagujecie tylko na dzwonki - mówi Chemik z wyrzutem. - Siarkę macie mi na przyszły tydzień wykuć na blaszkę. A jak ktoś przyjdzie bez tej blaszki, to niech lepiej idzie na wagary. Bo będę ciął jak kapustę. Do widzenia. Zarzucam plecak na ramię i toruję sobie drogę do drzwi. W progu Kotlet wykonuje kulawy dwutakt i wrzuca do kosza kulkę papieru. - Dwa punkty dla Byków! - Zachowaj siły na WF - klepię go w ramię. - Może cię wybiorę. - Albo ja ciebie - zgniata drugą kartkę. Wykonuje zwód i próbuje mnie wyminąć, ale wyciągam rękę i wybijam mu papierową kulkę z dłoni. Skaczę i chwytam ją w powietrzu. - Musisz poćwiczyć, stary. Po chwili kulka ląduje w koszu w przeciwległym rogu korytarza. - Trzy dla Czarnych Płock. Podobno grają w koszulkach z numerem mojego audio- tele. Podziękuję chłopakom, jak tylko wyjdę. Jeszcze tydzień. - Wszyscy obecni? - niski wuefista w wojskowym dresie maszeruje wzdłuż dwuszeregu niczym generał wizytujący armię. - Kogo nie ma, niech się zgłosi - rzęzi Mazur nad moim uchem. Wuefista, emerytowany komandos, bez trudu lokalizuje głos. Nie to co przygłucha Kobra. - Mazur, ty jesteś chłopak pierwsza klasa. Szkoły podstawowej. Jeszcze raz: kolejno odlicz! Wyszczekujemy swoje numery, a belfer stawia ptaszki przy nazwiskach. Jego trampki odbijają się w wyglansowanym parkiecie, wydłużając optycznie sylwetkę. Ale gdy zamknąwszy dziennik staje w rozkroku, wygląda jak pomarszczone dziecko. Zadzierając głowę toczy surowym wzrokiem po naszych twarzach. - Zanim zaczniecie rozgrzewkę, mam komunikat. Dziś pierwszy raz rozegracie mecz koszykówki według nowych zasad. Drobna innowacja sprzętowa - odsuwa daszek bejsbolowej czapki i drapie się po głowie. - Dostałem paczkę z Polskiego Związku Koszykarskiego. Podobno od lat szukali sposobu wyrównania szans w tym sporcie, który, jak wiadomo, dyskryminuje osoby niskiego wzrostu. Przerywa i nadstawia uszu. Cisza, zero chichotów. Wszyscy wiedzą, że facet ma czarny pas judo. - Czy można zrównać ludzi wzrostem? - spytacie. Otóż poniekąd można, a z pomocą przychodzi nam technika. Projektanci opracowali skafander "senior", który po założeniu uczyni z was starców - wzdycha i pochyla głowę. - Osobiście wolałbym odejmujący lata skafander "junior", ale takiego jeszcze nie wynaleźli. Ale nieważne, co ja o tym myślę - prostuje się, skromnie przygładza wąsy. - Zasada jego działania jest prosta: usztywnia i obciąża stawy, imitując starcze zwyrodnienia, słabość mięśni, spowolnienie ruchów. A efekt jest taki, że w "seniorze" czujecie się 30 lat starsi. Moje kolana uginają się niespodziewanie. Nie wiem, czy wystraszają mnie te zwyrodnienia, czy poraża geniusz projektu. A może podświadomie próbuję się zrównać z kolegami? - Tak więc przed dzisiejszym meczem postarzymy wszystkich graczy powyżej 180 centymetrów wzrostu, to jest: Krzemińskiego, Olczaka, Powroźnego i Żubrowskiego. Wasze skafandry wiszą tam - wuefista wskazuje wieszak w rogu sali. - Na kołnierzach są nazwiska. Załóżcie je przed rozgrzewką, żeby się oswoić. Ruszamy wyniosłym krokiem, odprowadzani spojrzeniami upokorzonych mikrusów. Upokorzonych niesprawiedliwie - dodajmy - bo jest wśród nich paru szybkich i skutecznych koszykarzy, którym nie należą się fory. Ale taki jest los uczestników "Szkoły" - królików doświadczalnych w edukacyjnych eksperymentach. - No to, panowie, garb na plecy! - Olczak zdejmuje z wieszaka niebieski, jednoczęściowy kombinezon i podskakując na jednej nodze zaczyna wciągać nogawkę. - A w NBA też będą takie nosić? - rzucam. Wuefista podchodzi z założonymi do tyłu rękami. - Nie byłoby na co patrzeć. Cieszcie się, że wyperswadowałem im gogle symulujące kataraktę. Podejdźcie do tego z dystansem, panowie. To może być ciekawe doświadczenie. - A pan zakładał? - Nie - śmieje się. - Jakbym sobie dodał 30 lat, tobym zszedł. Olczak z rezygnacją ujarzmionego tytana dopina pod szyją elastyczny golf i robi parę kroków. - Uff, w tym się nie da biegać! - Teraz już wiesz, dlaczego trzeba ustępować starszym w autobusie. Ten zatrzask chyba tu - niemal ojcowskim gestem przyklepuje lśniący materiał na przygarbionych plecach chłopaka. Dopięcie niezliczonych rzepów i suwaków zajmuje mi dziesięć minut. Gdy się prostuję, od razu jestem chory, kompletnie odechciewa mi się gry. Niezdarnie przebiegam parę metrów, zahaczając - oczywiście niechcący - nogawką o metalowy uchwyt drabinek. Materiał stawia opór, ale kopnięcie wyrywa kawał ortalionu wraz z obręczą uciskową. Podbiega wuefista zaalarmowany trzaskiem materiału. - Co ty wyprawiasz? Nic się nie stało? - Nie, panie profesorze, zahaczyłem niechcący. Nachyla się i bada druciki wystające z rozerwanej obręczy. - Oj, Powróz, tobie dać kamień, to zepsujesz. Cóż, nie mam zapasowego "seniora". Jesteś zwolniony. Przebierając się w szatni zastanawiam się, czy zastanę w świetlicy Paulinę. - "Szkoła" jest modelem naszego życia, z jego wzlotami i upadkami, które przynosi los. Od jego wyroków nie ma odwołania, tak jak od decyzji Belfra. I tu, i tam człowiek jest zdany tylko na siebie i łaskę okoliczności. - Bez przesady. Telewizja ukazuje modelowe sytuacje życiowe od swego zarania. Dla mnie spektakle reżyserowane lepiej się do tego nadają niż podglądanie bandy puszczonych na żywioł dzieciaków. Jeden odcinek "Bill Cosby Show" zawiera więcej prawd życiowych i - co więcej - niesie więcej wskazówek dydaktycznych niż ta cała "Szkoła". Wielkie halo! - Dla mnie to po prostu manifestacja ekshibicjonizmu uczestników i wojeryzmu odbiorców, przerażający festiwal obłudy i głupoty. Wreszcie policzek wymierzony elitom, usiłującym krzewić elementarne wartości, takie jak god... zip ...owy taniec głuszec zaczyna od nastroszenia ogona i nadęcia barwnego podgardla. Puszy się i grucha, krążąc wokół samicy, która udaje obojętność. zip Świetlista sylwetka Łowcy przemierza mroczne korytarze. Zarzucony na ramię worek wypychają kanciaste kształty, ostrze noża ociera się miarowo o porwaną nogawkę. Powtarzam hasło, odczytane z anagramu w dłoni mumii: "rubin". Rubin, rubin - klejnot koloru wina. Po wyjściu wstawię sobie taki w siekacz. Nagle na mapce przedstawiającej schemat piramidy pojawia się czarna kropka - rabuś. Zbliża się szybko, w panice szukam znajomej wnęki. Gdy jest tuż tuż, kieruję Łowcę w boczny korytarz-pułapkę. Przeskakuję niewidoczną zapadkę, odmierzam trzy kroki i krzyczę "Rubin!". Uskakuję w ostatniej chwili przed opadającą z sufitu przegrodą. Rabuś po drugiej stronie wali w nią pięściami i krzyczy, marnując resztki tlenu, wysysanego przez kanały w suficie. - Niech Ozyrys będzie z tobą - huczy głosem Faraona komputer, sterujący przegrodami. Głośniki wibrują autentyczną radością. Wycieram spocone dłonie o spodnie i pochylam się nad konsolą. Pozostał mi do pokonania tylko dół z wężami i ognisty deszcz. Prześlizgując się między pochodniami zastanawiam się, czy jestem taki zwinny, czy komputer - przepraszam: Duch Faraona - mi sprzyja. Wreszcie otwieram wrota grobowca, wypełnionego klejnotami i złotem. Pojawia się napis "Game Over", z głośników płyną fanfary. 14 minut 45 sekund - nowy rekord szkoły! Kopię automat i wiruję na taborecie. Wypuszczam w powietrze zaciśniętą pięść, niemal słyszę szmer kamer, obracających się pod sufitem świetlicy. Zerkam ukradkiem na Paulinę, zakuwającą pod oknem. Na moment podnosi wzrok, uśmiecha się i znów nurkuje w zeszycie. Zniecierpliwiony podkręcam głośność. Wtem do świetlicy wpada Kotlet, za nim kłusuje Żuber. Rzucają się do automatu z frugo-colą. - Jak się grało, staruchy? - rzucam, zasłaniając plecami ekran. Żuber skubie dumnie zarost, sterczący kępami na podwójnym podbródku. - Da się wytrzymać. Olczak odpruł usztywniacze z kolan i był stary tylko od pasa w górę. Mały go zdyskwalifikował, bo za szybko biegał. Odsłaniam ekran, pozwalając im odczytać wynik. - No nieźle, stary! - Kotlet przybija mi pionę. - Ale puść mistrza. Wstaję, kupuję w automacie frugo-colę, którą sączę, obserwując przez ramię jego rozgrywkę. Od przesłodzonego napoju bolą mnie już zęby, ale Belfer obiecał premię za wychylenie trzech puszek dziennie. To piję. Kątem oka z rosnącym zniecierpliwieniem obserwuję etiudkę Nowej pod tytułem "Pilna uczennica gryzie pestki". To odgarnianie włosów, poprawianie okularów, wrzucanie łupinek do torebki! Wielka, kurna, dama. Nagle zerka na mnie z dziwnym uśmiechem i przesuwa się z zeszytem w kąt świetlicy, za popiersie Małachowskiego. Czuję niemal ulgę - ten kwadrat o boku półtora metra to martwa strefa, którą nazywam narożnikiem. Belfer powiedział mi o nim na samym początku i poradził tam wycierać nos, spisywać lekcje czy od czasu do czasu odpoczywać od kamer. Nie siadałem tam od tygodnia - szkoda przerwy, na której można pobajerować widzów. Tymczasem Nowa zeszła z "ringu" zupełnie nieświadomie. Tam uwiedziesz najwyżej pana marszałka, kotku! Ale on jest z gipsu i nie ma dostępu do audio-tele. I wtedy dziewczyna zaczyna się malować. Skąd, do cholery, wie, że tam jej nie widać? Oczywiście od Belfra. Przestał mnie lubić czy chce sprowokować? Z zamyślenia wyrywa mnie Mazur. Kręci się przed popiersiem z rękami w kieszeniach dresu. Nagle wyjmuje kolorowy przedmiot - chyba puszkę frugo-coli - nachyla się i upuszcza go do otwartego tornistra Pauliny. Rozglądam się - nikt inny tego nie zarejestrował, oczywiście nie wyłączając Belfra. Wszystko rozegrało się w martwej strefie narożnika. Mazur odchodzi pogwizdując, a dziewczyna zamyka kosmetyczkę i wrzuca ją do tornistra. - Widziałeś? - ryczy Kotlet. Skaczę na równe nogi, oblewając się colą. Kotlet odwraca się, triumfalny uśmiech znika z jego twarzy. - 15 minut... Co ci jest? - Nic - trę koszulkę ręką. - Nieźle, ale musisz potrenować - klepię go w ramię, zasłaniając plamę i odruchowo wycofuję się do narożnika. Siadam koło Nowej, od strony tornistra. - Matma? - pytam. - Tak - zerka znad okularów, mrużąc oczy. Jej podmalowane rzęsy trzepoczą, przesłaniając oczy siwą mgiełką. - Tomek mi pożyczył. Zapomniałem, ze Dupowłaz ma imię. - Tylko nie przesadź. Matma jest za ciężka, żeby przywiązywać do niej wagę, jak mówi stare przysłowie. - Nie słyszałam... - Powstało pięć sekund temu, nie jest aż tak stare. Odsłania w uśmiechu spięte drucikami zajęcze ząbki. Zdegustowany spuszczam wzrok i ukradkiem zaglądam do jej tornistra. W bocznej kieszeni tkwi puszka, ale nie jest to frugo-cola. Wygląda jak farba w spreju, której używaliśmy na zajęciach technicznych. Puszka wystaje, widać ją z góry - jeśli Mazur chciał wykręcić Paulinie numer, to schrzanił robotę. Kierowany ciekawością niepostrzeżenie domykam komorę. Afer w szkole nigdy za wiele. - Każdy ma swój sposób - mówi nieoczekiwanie Nowa, wpatrując się w długopis, wpięty w kieszonkę mojej koszuli. - Na klasówki - dodaje z konspiracyjnym uśmiechem. Szybko sprawdzam, czy pod przezroczystą obudową nie został gotowiec, który podesłał mi wczoraj Belfer. Nie, długopis jest pusty. Czy możliwe, żeby kamery podpatrzyły nasze klasówkowe szachrajstwo? Przy automacie znowu wybucha wrzawa. Korzystam z okazji i pocieram palcem czubek leżącej na stole szminki. - Może pożyczyć ci moje magiczne pióro? - pytam, wstając. Ukradkiem maluję sobie na prawym policzku dwa łuki w kształcie ust. - Proście, a będziecie prości - mówię jeszcze. - To przysłowie jest naprawdę stare. No, może w Biblii brzmi trochę inaczej. Wychodzę, kierując do kamery prawy profil. Zasady premiowania uczestników spektaklu rozrywkowo- ekukacyjnego "Szkoła" okazały się chybione i najwyższy czas to przyznać. Rozwiązanie, które miało zapobiec aktom ostracyzmu występujących w poprzednich programach typu "reality" (jak "Czarna owca" czy "Słabe ogniwo"), na naszych oczach ukazuje swe słabe strony. Prawdą jest, że odebranie uczestnikom prawa do wykluczania kolegów osłabiło napięcie występujące między nimi, ale nasiliło szkodliwe konsekwencje płynące z faktu ich ciągłego filmowania. Permanentna inwigilacja, na podstawie której określona zostanie ich pozycja w finale gry (a tym samym - dla wielu - w dalszym życiu), ujawnia destrukcyjny wpływ na psychikę "uczniów". Odkryty już wcześniej zespół, z braku lepszej nazwy określony "reality paranoja", dopiero w "Szkole" ujawnia swe przerażające oblicze, szkodliwe nie tylko dla uczestników, ale i młodych widzów programu. Zachowania, które niedawno doprowadziły do samobójstwa Urszuli G., możemy dziś zaobserwować u innego uczestnika, który w każdej chwili może pójść w jej ślady. Ignorowanie tego faktu przez psychologów obsługujących program świadczy albo o ich haniebnej ignorancji, albo o lekceważeniu zasad etyki zawodowej. Skazanie na wyczerpujące psychicznie warunki tak młodych ludzi wymagało od ich opiekunów maksymalnej czujności, której jak dotąd nie wykazali. Dlatego sprzeciwiamy się dalszej emisji programu "Szkoła" lub przynajmniej udziału w nim osoby, którą chętnie wskażemy. Załączamy cennik naszych konsultacji. Niezależne Towarzystwo Psychologiczne PROJEKCJA - Obywatelu Powroźny, nie ziewajcie tak otwarcie, bo widać zgorzel na szóstce! Biologica Kałużna z ironicznym uśmieszkiem przyklepuje dyndające za uszami białe loki. Pochyla się nad dziennikiem. - Kto jest dziś dyżurnym? Niech natychmiast zrobi kawę obywatelowi Powroźnemu, bo senny jakiś. Nawrocka podrywa się i toczy wokół błędnym wzrokiem. - Nie wyczułaś sarkazmu, Kaśka? Kaśka wyciąga chustkę i wyciera nos. - Nie smarku, tylko... Zresztą, już dobrze, nieważne - Kałużna zamyka dziennik i pochylając się, spływa na blat kaskadami biustu. - Pożartowaliśmy sobie, a teraz skierujcie na mnie swoje autoradary i co tam macie. Dziś powiemy sobie o mięczakach. Wszyscy spoglądają na Dąbrowskiego. Tymczasem Kałużna recytuje flegmatycznie, wyglądając przez okno. - Ponieważ macie krótką pamięć, to i ja skrócę wykład. Mięczaki, jak sama nazwa wskazuje, charakteryzują się brakiem kośćca, w czym można je porównać do... - przerywa, a jej oczy robią się okrągłe jak obiektywy kamer - ...do obywatela, który to napisał. Klasa podrywa się i wszyscy podbiegają do okien. Rozgarniam ściśnięte głowy i patrzę na dziedziniec szkoły. Na ścianie sali gimnastycznej, pod wyblakłym napisem "Szkoła óczy i wyhowóje" widać świeże, czerwone graffiti: BABCIA ŻMIJEWSKA WON NA EMERYTURĘ! W klasie zaczyna się rozgardiasz. - Biedna Kobra - sapie mi w kark Kotlet. Dupowłaz szybko wraca za biurko i nerwowo rozkłada zeszyty. Dziewczyny kręcą głowami z dezaprobatą, faceci dowcipkują. Tylko Mazur siedzi cicho. - Z powrotem do ławek! - Kałużna stuka energicznie linijką. Spogląda przez okno. - Zgadzam się, że wasza wychowawczyni ma swoje dziwactwa. Czasem bywa uciążliwa. Ale może was jeszcze wiele nauczyć. To ciepła, otwarta osoba, pełna życzliwości - a przynajmniej taka była, zanim wzięliście ją w obroty. Wiem, bo znałyśmy się jeszcze na studiach... - zerka na napis i szybko dodaje - oczywiście ona była na wyższym roku. Rozlega się pukanie, do klasy zagląda Chemik. - Koleżanko Kałużna, prosimy do pokoju nauczycielskiego. Biologica wsuwa pod pachę dziennik. Na progu rzuca: - Tylko siedźcie spokojnie. A gdybym nie wróciła do dzwonka, to przeróbcie mi na następną lekcję ślimaka, ale tak, żeby mu czułki opadły. No to ekstra. Mała Scena Pokoju Nauczycielskiego wystawi teraz spektakl pt. "Dorośli wychowują bandę szczeniaków". Cola kwaśno waży się w moim żołądku. Nie mogę pozwolić, by spadła na mnie zbiorowa odpowiedzialność za głupi wybryk Mazura. Spoglądam na niego - czerwony kark pęcznieje z zadowolenia. Pewnie myśli, że jest strasznie do przodu. Tylko ja widziałem go ze sprejem i wiem, że on to zrobił. Ale przecież nie udowodnię tego. - To po zawodach - mruczy Kotlet. Muszę coś zrobić... dla nas wszystkich. Sięgam i zrzucam stojący na sąsiedniej ławce tornister Nowej. Upada z metalicznym grzechotem. Wrzawa milknie, a dziewczyna wstaje i zastyga w półobrocie. Patrzy na mnie, drugim okiem uciekając gdzieś za okno. Tłumię śmiech. Wstaję, podnoszę jej tornister z podłogi i lekko potrząsam grzechocącą zawartością. Otwieram, wsuwam rękę i niczym magik dobywający z cylindra białego królika, wyciągam sprej. Nowa otwiera usta i śledzi moje ruchy w niemym przerażeniu. Pozostali patrzą z niedowierzaniem. Otwieram swój zeszyt, zdejmuję pokrywkę z puszki i maluję krzyż. Jest ciemnoczerwony, dokładnie jak napis na murze. Widzicie? Z zadowoleniem odnajduję na twarzach dezaprobatę, ale... zaraz zaraz... dlaczego nikt nie patrzy na Nową? Nagle odzywa się wiszący nad tablicą megafon. - Uwaga, komunikat specjalny! Dyrektor prosi do swojego gabinetu... - uświadamiam sobie, że nie pamiętam nazwiska Nowej i sekretarka Belfra chyba też nie, bo robi krótką pauzę - ... ucznia Adama Powroźnego. Powtarzam... Auu! Ten dreszcz, który wywołuje dźwięk twojego nazwiska podczas lekcji. Zna go każdy uczeń, a słaby nie zapomni do końca życia. Opadam jak przekłuty balon, odkładam zeszyt i sprej na ławkę. Patrzę na Kotleta, Paulinę, uśmiechniętego Mazura i ogarnia mnie wściekłość - Belfer całkiem zatracił wyczucie dramaturgii. A może się wystraszył? Wstaję i ruszam do wyjścia, wyobrażając sobie koszulkę ze swoją podobizną. Podobno tam, na zewnątrz, ludzie noszą je na ulicach. Uśmiechnięta, powiększona twarz lśni, opinając kształtne piersi moich fanek... Uff, już dobrze. Wizja działa jak zastrzyk morfiny. Naciskam klamkę i puszczając oko do sali, wychodzę na korytarz. Jeszcze tydzień. Siedem dni. cseg run start: jmp powroźny / ret powroźny: mov dx,łowca / int 13h / cmp powoźny,łowca / jc łowca / ret łowca: pop łowca / init [łowca] / push łowca / jmp wygrana / ret wygrana: mov [powoźny], eliminacja / mov ax,0c0c0h / init belfer / call eliminacja eliminacja: call [rubin] / or [wygrana], wygrana / jnz wygrana end: mov ax,4c00h / int 21h cseg ends Belfer urzęduje na ostatnim piętrze szkoły. Wspinam się po schodach wolno, z beztroską miną, choć suche gardło piecze jak świeża rana. Zrobiłbym wszystko, żeby dogadać się z Belfrem i wrócić do klasy. Świadomość jest paskudna, ale nie zaskakuje mnie ani nie przeraża. Pierwszy raz w moim życiu dzieje się coś ciekawego, coś, czego nie oglądam w telewizji. To jest życie, moje własne, przetworzone w produkt, serwowany w milionach kopii. Czy istnieje większa nobilitacja? Chciałem tego, odkąd pamiętam. A może wcześniej - odkąd moja matka zobaczyła mnie na ekranie po raz pierwszy. Zwiniętego w jej łonie. Na monitorze szpitalnego USG. Panie i Panowie: Adam Powroźny! - Powroźny? Proszę wejść - rudowłosa sekretarka w obcisłej bluzce wstaje zza biurka i prowadzi mnie do gabinetu Belfra. Nazwisko na drzwiach wygląda znajomo, ale nie mam czasu do namysłu. Pastelowozielone ściany, donice z palemkami i beżowe, skórzane fotele działałyby kojąco w każdej innej sytuacji. Teraz kojarzą się ze szpitalem. Krępa postać w garniturze odwraca się od okna i podchodzi do biurka. Pierwszy raz widzę Belfra z bliska. Wypełnia sobą szczelnie białą koszulę, szarą, prążkowaną marynarkę i obrotowy fotel. Wszystko pachnie złotą bizneskartą. Wydaje się młodszy niż na plakacie "Szkoły" i niższy niż na apelach. - Dziękuję, pani Haniu - rzuca miękko do sekretarki. Gdy zostajemy sami, zapraszająco wskazuje na fotel. Z ulgą odciążam drżące nogi. - Na początku roku dowiedziałeś się wraz z innymi uczniami, że wasz pobyt tutaj będzie filmowany - zaczyna Belfer. - Nie było to zresztą dla nikogo niespodzianką - wiedzieliście o tym przechodząc eliminacje, szczegóły zawierał kontrakt. Wiedzieliście też, że uzyskany tą drogą materiał jest poddawany ocenie, którą poznacie na końcu roku. Słucham nieuważnie, bo dekoncentruje mnie długopis, którym Belfer stuka w blat biurka. Nagle pod mankietem błyska niebieska krawędź ortalionowego skafandra! A więc postarzano tu nie tylko za wysokich koszykarzy. Belfer, twórca gry, był zarazem graczem... - Dla ciebie zrobimy wyjątek - ocenimy cię już teraz - dociera do mnie podniesiony głos. Bezwiednie zauważam, że Belfer lekko wychodzi z roli szacownego, starszego pana. Trochę za szybko podchodzi do ściany, zasłoniętej seledynową kurtyną. Pociąga za wiszący z boku sznurek, odsłaniając rzędy monitorów. Wciska czerwony guzik i jeden z nich rozświetlają białe cętki. Wystukuje coś na wbudowanej z boku klawiaturze i na ekranie pojawia się tabelka wypełniona literami. Naciska "Ś". Znowu pojawia się prostokątna tabelka, na której wciska kwadrat w prawym górnym rogu, oznaczony literką "X". - To podgląd z kamery zainstalowanej w świetlicy - mówi, gdy na ekranie pojawia się obraz. Z przerażeniem uświadamiam sobie, że przedstawia on narożnik, widziany z wysokości żyrandola przez kamerę, której miało tam nie być. Otwieram usta, ale Belfer osadza mnie wściekłym spojrzeniem. - Obejrzyjmy sobie relację z dzisiejszej długiej przerwy - mówi i znowu stuka w konsolę. Obraz na ekranie zaczyna śnieżyć, a potem znika zupełnie. - Co się dzieje? - warczy. Stuka w monitor, wyłącza go na chwilę, ale obraz się nie pojawia. Posapując, uruchamia inny monitor, na którym powtarza całą procedurę, z podobnym skutkiem. - Cholerny szmelc! - zamierza się na klawiaturę, ale w ostatniej chwili wolno opuszcza rękę na wyłącznik. Wyciąga z kieszonki chustkę i wyciera spocone czoło. - No nic. Możesz mi wierzyć, że to nagraliśmy - mówi, opadając na fotel. - Wszyscy widzieli, jak Mazur podrzucił Paulince... uczennicy Podkańskiej farbę do tornistra. Ty też widziałeś i pomogłeś ją ukryć. Zamiast pomóc próbowałeś wrobić tę biedną dziewczynę w coś, czego nie zrobiła - czerwona twarz Belfra pęcznieje od gniewu, długopis bębni o biurko jak pałeczka perkusyjna. - Zawieszam cię w prawach uczestnika teleturnieju edukacyjnego "Szkoła"! Odchyla się na oparcie i poprawia krawat. - Poza tym zachowujesz się ostatnio dziwnie, mieliśmy listy... Powinieneś odpocząć, zająć się czymś. - Dlaczego pan mi to robi? - pytam przerażony. - Przecież mieliśmy umowę. Piorunuje mnie wzrokiem, a potem szybko przesuwa ręką pod blatem. - Słuchaj, śmierdzielu, nie wyskakuj mi tu z czymś takim - mamrocze, pochylając się nad biurkiem. - Naszej umowy nie ma i nigdy nie było. - Po co mi pan pomagał...? - Nie kiwnąłbym palcem dla takiego szczyla jak ty. Pozwoliłem się namówić tej siuśmajtce, mojej córce, która ma jeszcze pstro w głowie. W mojej głowie błyska światło. Tabliczka z drzwi gabinetu... zaraz... "dyr. Podkański"! - Paulina to pańska córka. - Zgadza się, Einsteinie. Była twoją fanką. Miałem dość jej zachwytów, więc postanowiłem was poznać. Sądziłem, że w bezpośrednim kontakcie przekona się, jakie z ciebie mydło. Okazałeś się draniem, tym lepiej, szybciej cię udupię. Kolejny błysk. - Czy Ula zginęła, żeby zrobić jej miejsce? Patrzy zimno, wreszcie jego usta poruszają się: - Chyba oszalałeś. Wyciera czoło, obciąga mankiety i znowu przesuwa ręką pod blatem. - To wszystko, jesteś wolny. Oficjalnie poznasz decyzję podczas jutrzejszego apelu. Wstaję i podchodzę do drzwi, otwieram. Odskakuje od nich zarumieniona sekretarka, poprawiając fryzurę. Najwyraźniej dziurka od klucza sprawdza się także w dobie kamer. Człapię przez jej gabinet, uśmiechając się do niewidzialnych gapingerów. Wychodzę na korytarz, którego sufit ugina się pod ciężarem ich spojrzeń. Kamery, które tyle miesięcy uwodziłem, zdradziły mnie. Mam dzień, żeby coś zrobić. Dwadzieścia cztery godziny. Inaczej znowu przebije mnie dziewczyna - pokrzywdzone, delikatne stworzenie w wełnianej bluzeczce, kruche i niewinne. Wiruję na karuzeli, wokół której stoi wściekły Belfer, jego córka z rozdziawioną buzią, ja, upokorzony na jutrzejszym apelu i znowu Belfer- Nowa-ja... Odruchowo kieruję się do narożnika, gdzie mógłbym zebrać myśli. Ale przypominam sobie o kamerze. Chwiejąc się jak pijany wchodzę do damskiej szatni, tej ambasady normalności w państwie absurdu. W szafkach wiszą bluzki i spódnice - na oko młodszej klasy. Mój wzrok przykuwa czerwony kamień, błyszczący pośród skłębionych materiałów. - Rubin - mówię na głos i mechanicznie wieszam go na szyi. Pewnie nigdy nie dowiem się, dlaczego to zrobiłem. Działałem jak w transie, skoncentrowany na punktacji, którą musiałem jak najszybciej odrobić. Widząc zezowatą dyrektorską sukę, wprasowywaną rozpalonym żelazkiem na MOJE T-shirty. Nucąc "Seksapil to nasza broń kobieca" kieruję się do łazienki, do lustra. Naciskam na klamkę, ale drzwi nie ustępują. Napieram na nie ramieniem, ale zamek trzyma mocno, najwyraźniej zablokowany przez jakieś zwarcie. Błędnym wzrokiem szukam przedmiotu, którym mógłbym go podważyć. I wtedy słyszę syrenę, wyjącą na dziedzińcu szkoły. Wznoszący się i opadający dźwięk wdziera się do mojej świadomości, rozpraszając otulające ją różowe obłoczki. "...nasza broń kobieca" - kończę refren i rozglądam się dookoła. Co ja tu robię? Za drzwiami narastający tupot. Mają mnie! Ale tumult przetacza się po parkiecie, a klamka pozostaje nieruchoma. Podchodzę do niej na palcach i delikatnie naciskam. Zamek bzyczy cicho, po chwili ustępuje. Na korytarzu chaos, wszyscy gdzieś gonią i krzyczą jeden przez drugiego. Megafony nawołują do porządku i nakazują powrót do klas, bezskutecznie przekrzykując zgiełk. Przed oczami miga mi biała koafiura Kałużnej. - Zawał? - pyta kogoś, łapiąc się za lewą pierś. Czyżby Kobra...? - Powroźny! Patrzę w dół, prosto w zwężone oczy wuefisty. - A co ty robiłeś w damskiej... - tu przerywa, bo od tyłu zachodzi go Chemik i szepcze coś na ucho. - Dobra, już idę - rzuca, wciąż zerkając na mnie podejrzliwie. - Co się stało? - pytam. Ale wąsacz macha ręką i rusza za oddalającym się Chemikiem. - Nie wiesz? - wyręcza go cwałujący obok Żuber. - Belfer wykitował. - Który? - Wielki Belfer! Dyrektor znaczy... Podążam za jego spojrzeniem utkwionym pod moją brodą. Kamień połyskuje na czerwono. Rubin. Another hero, another mindless crime Behind the curtain, in the pantomime Hold the line, does anybody want to take it anymore The show must go on The show must go on Inside my heart is breaking My make-up may be flaking But my smile still stays on* zip Ostatni raz widziałem Nową, jak odprowadzana przez dwóch "woźnych" - przebranych ochroniarzy - wchodziła do zaparkowanej przed szkołą karetki. Podniosła oczy i nasze spojrzenia skrzyżowały się na chwilę. Tak połowicznie. Ale wątpię, żeby w ogóle coś widziała przez zapuchnięte powieki. Nie mogłem dłużej czekać. Niepostrzeżenie zszedłem do opustoszałej świetlicy. Gdy zamknąłem dźwiękoszczelne drzwi, kojąca cisza zadzwoniła mi w uszach. Wrzuciłem monetę do automatu z frugo-colą i z ulgą przyłożyłem do czoła chłodną puszkę. Otworzyłem ją i usiadłem do komputera. Kamerami się już nie przejmowałem - nadawanie programu zawieszono do momentu wyłonienia zastępcy Belfra. Wystukałem hasło, które pierwszego dnia "Szkoły" podesłał mi mailem świętej pamięci dyrektor. Na ekranie pojawiło się serce, pod nim liczba 153, oznaczająca wysokość mojego aktualnego współczynnika ALT. Obok rzymska cyfra oznaczająca miejsce na liście. Jedynka. Po chwili zaś wyświetlił się napis: - Niech Ozyrys będzie z tobą! Obejrzałem się, by się upewnić, że jestem sam. Po chwili napisałem ostrożnie: - Kim jesteś? Odpowiedź nadeszła, gdy tylko wcisnąłem "enter". - Imhoteb. - Gdzie jesteś? - Wszędzie. Słowa nie wyświetlały się po literce, ale od razu w całości. Nie były wstukiwane palcami. - Pomagasz mi? - Tak, jesteś sojusznikiem. Łowcą artefaktów. Najlepszym. - Co się stało z Belfrem? - Zdjąłem go - odpowiedział, używając terminu z gry. - Wypowiedziałeś hasło. Gratuluję. Zrobiłeś to w ostatniej chwili, inaczej on zdjąłby ciebie. - Jak to: "zdjąłeś"? - napisałem z trudem drżącymi palcami. - Zatrzasnąłem okna i drzwi, odessałem tlen i podniosłem temperaturę. Tak po prostu. - Czy filmujesz to? - Nie, jesteśmy partnerami - przypomniał mi. - Belfer chciał wkroczyć do gry po twojej eliminacji i zgarnąć główną wygraną. Teraz zagrażają Ci jeszcze pozostali nauczyciele. Czerpią moc z tajnego katalogu "Daniec". Wiedziałem! Po prostu wiedziałem, że nie wymyślają sami swoich kwestii. - Możesz go opróżnić? - Jasne. Już to zrobiłem. Może teraz zagramy? Wstałem i poklepałem pokrywę mechanicznego sojusznika, choć przez chwilę poczułem się jak w skafandrze postarzającym o sto lat. Wyjrzałem przez okno, za którym od dwóch dni padał deszcz. Serce waliło mi wolno, gardło i żołądek piekły od kwaśnej, owocowej zawiesiny. Wyjąłem z kieszeni naszyjnik z czerwonym kamieniem. Rubin. Sześć liter, kilkadziesiąt bitów. Jeden człowiek. Przed oczami stanął mi Belfer, zakasływujący się na śmierć w uścisku nylonowego skafandra. Czy chciałem go zabić? Otrząsnąłem się, zanim nadeszła odpowiedź. Zawiesiłem naszyjnik na lampce obok monitora. Uśmiechnąłem się, przypomniawszy sobie Louisa de Funesa, który w jakimś filmie kierował osiołkiem za pomocą marchewki zawieszonej na wędce. Sześć liter. Miliony głosów, miliony złotych, tysiące nowych dni. Jeden człowiek? Khem... Pochyliłem się nad klawiaturą komputera i uruchomiłem faraona. Intuicyjnie wyczułem, że znów włączyli przekaz. Ale nie fatygowałem się mizdrzeniem do kamery. Przygryzłem język i skupiłem się na grze. Teraz ja byłem reżyserem i stawiałem na naturalność. Ożywczą, spontaniczną, niewymuszoną nat... zip Doskonały młotek BUM, który zawsze trafia w punkt. Aerodynamiczny, laserowo profilowany obuch zrobi BUM dokładnie tam, gdzie chcesz. Postaw na BUM, a twoje życie stanie się łatwiejsze i ciekawsze. BUM wbije gwóźdź dosłownie we wszystko. Uwaga: chronić BUM przed dziećmi. zip ...reszta kraju pod wpływem wyżu. Opady ustaną, temperatura będzie się wahać od 15 stopni na Podhalu do 23 na Pomorzu i Mazurach, gdzie będzie wiał lekki, pólnocno- wschodni wiatr. Synoptycy zapowiadają na jutro słoneczną pogodę. zip On and on, does anybody know what we are living for? The show must go on The show must go on Go on, go on, go on zip Bartek Świderski Dzięki Przemkowi za fragment programu Imhoteba. Przypis do str. 31 wydruku * "The show must go on". Słowa Queen. Śpiewa: Freddie Mercury. BARTEK ŚWIDERSKI Rocznik 1973, warszawiak. Absolwent Wydziału Filozofii i Socjologii UW (1999), dziennikarz "Machiny", prozaik ("Szpilki", "NF", "Fenix", "Magia i Miecz"). U nas opublikował opowiadania: "Tunel" ("NF" 4/95), "Główna wygrana" ("NF" 8/95), "Ciemna strona" ("NF" 1/97), "Zaprenumeruj swój świat" ("NF" 11/99), "86 centów" ("NF" 3/2001). Aktywny także jako krytyk (m.in. rubryka "Fantastyczne soundtracki"). Najnowsze opowiadanie Bartka podobnie jak "Zaprenumeruj..." nawiązuje do formuły SF bliskiego zasięgu, fantastyki rzeczywistości, albo jeszcze inaczej - szybkiego reagowania. Mierzy "Belfer..." w duchowe fałsze strawy telemaniaków, jaką stał się Big Brother, ale - co autor lojalnie przyznaje w liściku do redakcji - gdyby sam zupełnie zlekceważył reguły marketingu, mniej by się pewnie przejmował targetem (potencjalnym, docelowym odbiorcą) swego opowiadania. Tymczasem to przede wszystkim wiedza, że wśród czytelników "NF" przeważają studenci i uczniowie, sprawiła, iż akcj