10846
Szczegóły |
Tytuł |
10846 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
10846 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 10846 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
10846 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
William Horwood
W STRONĘ DUNCTON
Księga pierwsza
Przekład Marła Korusiewicz i Roman Palewicz
PROLOG
Tryfan narodził się z Rebeki i Brackena, których losy składają się na
pierwszą część historii Duncton. Rozpoczęte przez nich wielkie dzieło ob-
jawienia kreciemu rodzajowi Ciszy Kamienia podjął teraz śmiały Tryfan.
On właśnie był tym, który miał posiąść wiarę i siłę i poprowadzić
starego Boswella, świętego Białego Kreta, z powrotem ku Świętym Leżom
Uffington. Wraz z BoswellemTryfan miał dostarczyć siódmy, ostatni Klej
not na jego prawowite miejsce, aby wreszcie można było usłyszeć pra-
wdziwą ciszę Kamienia. Wyruszyli tedy z Lasu Duncton z ufnością i wiarą.
Wszelako już w chwili ich odejścia zaczęły wiać poprzez kraj chłodne
wiatry Słowa, podszeptując zdradę słabym, dając fałszywe oparcie samo-
tnym, siejąc zamęt w umysłach leniwych, wypełniając pustkę w sercach
wątpiących, a sprytnym i przebiegłym obiecując potęgę.
Wraz z nadejściem Słowa na kreciość zaczęty nasuwać się cienie, coraz
szybsze i gęstsze, i pochłonęły nawet Uffington. Wielką i przerażającą
misją Tryfana stało się przywództwo nad nielicznymi kretami, które za-
chowały siłę. To on miał powieść je na wojnę w obronie światła i Ciszy
Kamienia przed cieniami i zepsuciem tych, którzy nadeszli.
Garstka kretów wobec całej rzeszy, garstka kierowana przez kogoś,
kto nie miał innej mocy poza tą, która płynie z ducha prawdy i miłości.
Przez kogoś tropionego i lżonego, przeganianego zewsząd i bitego. Kogoś,
kogo -jak się zdawało - sam Kamień chce skruszyć i zamienić w nicość.
Ta księga jest historią Tryfana i opowiada o tym, jak Kamień zażądał
od niego tak wielkiej odwagi, poświęcenia i wiary, jakie rzadko są udziałem
kreta. Zdaje relację z tego, jak Tryfan został największym skrybokretem
swoich czasów, jak jego praca, wierność i miłość przygotowały grunt na
przyjście wybranego, który mógł już zawołać z Ciszy do wszystkich kretów,
aby i one poznały, czym jest to, czego Tryfan i jego wyznawcy szukali
z takim heroizmem.
Toteż wy wszyscy, którzy wygłosiliście niegdyś błogosławieństwo ponad
głowami Brackena i Rebeki, przyłączcie się teraz do modlitwy za ich syna,
Tryfana. Czuwajcie nad nim w pogodnych i mrocznych momentach jego
podróży, pomóżcie mu swoją miłością i módlcie się, żeby udało mu się
bezpiecznie powrócić do domu.
CZĘŚĆ PIERWSZA
POWRÓT DO UFFINGTON
Rozdział pierwszy
MARZEC. Poprzez urwiska i doliny południowej Anglii powiał zimny,
północny wiatr, wpędzając zeszłoroczne liście pod żywopłoty i w świeżo
otwarte wejścia do nor i korytarzy. Zmroził pączki drzew i nastroszył
czarne pióra skulonego gawrona. Smagnął sztywną, zeschniętą trawę, po
czym porwał nieco nagiej gleby z zaoranego pola. Jak sięgnąć okiem,
ziemia wydawała się martwa i wszystko poniewierało się na niej w ocze-
kiwaniu na wiosenne odrodzenie.
Pośród wyniosłych, szarych buków niewielkiego zagajnika stojącego
u wschodniego podnóża urwiska Uffington, gdzie mieszczą się Święte
Leża, wiatr skręcił, owinął się wokół bezlistnych gałęzi, a potem jęknął
basem pośród wystających na powierzchnię korzeni, wprawiając w drżenie
pyszczki i serca stworzeń, które się tam schowały. To mogły być nornice,
wiewiórki, lisy bądź też delikatne gronostaje.
Albo krety...
W niepewnej kryjówce wśród powierzchniowych korzeni buka przy-
cupnęły obok siebie w milczeniu dwa krety. Jednym był Tryfan, syn Rebeki
i Brackena. Jego gęste, ciemne futerko nosiło znamię piękna i siły, które
cechowały jego matkę, oczy natomiast i cała sylwetka zdradzały niezłomną
wolę oraz odwagę, które zawiodły jego ojca tak daleko od Lasu Duncton,
a potem pozwoliły mu tam powrócić wśród niebezpieczeństw grożących
duszy i ciału, by mógł pogrążyć się w ostatecznej ciszy u boku swej
partnerki, co jest marzeniem każdego kreta. Wszelako Tryfan był jeszcze
młody, więc jego postawa miała w sobie ową niecierpliwość, tudzież nie-
pewność cechujące zaranie żywota, a pazury były napięte jakby w ocze-
kiwaniu rychłego ataku.
Drugim kretem był stary Boswell, najbardziej czczony i tajemniczy
spośród wszystkich skrybokretów Uffington, odkrywca siódmego Klejno-
tu. We wszystkich annałach kreciego rodzaju nikt nie jest tak poważany
jak on. Jego imię wypowiadano z szacunkiem i zawsze będzie się je tak
wymawiać. Po dziś dzień liczne krety, gdy ktoś, opowiadając jakąś historię,
wymieni imię Boswella, dotykają swojej lewej łapy prawą. W młodości
bowiem Boswell uległ wypadkowi, po którym utykał przez całe życie,
toteż w swych skrybokrecich podróżach potrzebował pomocy i ochrony.
Kiedy Tryfan go poznał, co nastąpiło w Lesie Duncton w ostatnich dniach
życia Brackena i Rebeki, Boswell był już naprawdę stary. Miał pomarsz-
czoną mordkę i - na pierwszy rzut oka - zmęczoną, lecz jego oczy
zawsze były pełne uwagi i miłości, a gdy było mu wygodnie i czuł się
syty, uśmiechał się i spoglądał dokoła z ciekawością szczenięcia. Gdy
mówił, jego głos był łagodny i niespieszny, jakby kwestia czasu nie była
dla niego niczym ważkim.
Wszelako teraz, przycupnięty pod spiętrzonym urwiskiem Uffington,
Boswell wyglądał na rzeczywiście zmęczonego, choć spostrzegawczy kret
mógłby zauważyć, że aczkolwiek jego oczy ledwo się otwierały, kiedy
wyciągał pyszczek ponad zdrową łapą, to jednak wciąż pozostawały czuj-
ne: były to oczy mądrego, zamyślonego kreta. Tryfan, który siedział w tyle
u jego boku, wydawał się niespokojny i niecierpliwy. Był młodym, doro-
słym samcem, starającym się ze wszystkich sił zachować kontrolę nad
swoją energią i gwałtownym charakterem. Czekał cierpliwie, jak przystało
każdemu młodzieńcowi wobec członka starszyzny. Przed nimi wznosiły
się uświęcone wyżyny ogromnej kredowej skarpy Uffington, na które
musieli się wspiąć, by doprowadzić swą podróż do końca.
Długo, niezmiernie długo wędrowali Boswell i Tryfan, wiele bowiem
jest mil z Lasu Duncton do Świętych Leż Uffington, tak wiele, że nie
można ich policzyć inaczej, jak tylko w cyklach pór roku i mijających
kretolatach, a Klejnot, który Boswell niósł pod swoją prawą łapą, był
brzemieniem, jakim może być tylko prawdziwa Cisza.
- Ciągle wieje i dmucha, nawet tutaj, w środku doliny Uffington -
szepnął Boswell, niepewnie popatrując w górę, gdzie gałęzie drzew gięły
się nerwowo, a ponure szare niebo pokrywały niespokojne chmury.
- Ale pod ziemią budzi się już wiosna - powiedział Tryfan, pró-
bując nadać swym słowom ton pokrzepiający, chociaż, by uchronić Bos-
wella przed wiatrem, wystawiał swe boki na ziąb. - Mieliśmy kilka
niezłych dni, a nawet tygodni. Śnieg już zniknął i ten wiatr w końcu też
ucichnie.
Boswell potrząsnął tylko głową z powątpiewaniem i Tryfan musiał
przyznać mu w duchu rację, gdyż podczas długich kretolat ich wędrówki
ten przerażający wiatr cichł niezmiernie rzadko. Wiał tak ostro i bezlitoś-
nie, że wyglądało to na ostrzeżenie, przewalał się niczym powiew grozy
i zapowiedź niebezpieczeństwa. Wiatr od pomocy, który pcha przed sobą
kłopoty, wznieca chaos i zwiastuje mroczne wydarzenia, gdziekolwiek się
pojawi. Wicher prastary w swych ponurych porywach i bezmierny w stra-
sznych skutkach. Pomocny wiew zwyrodniałych duchów, pragnący, jak
się wydawało, towarzyszyć im aż do samego Uffington.
Trasa ich podróży wiodła pradawnymi, sekretnymi ścieżkami, znanymi
jedynie skrybokretom. Szli ponad dolinami, unikając kontaktów z innymi
przedstawicielami kreciego rodzaju, Tryfan bowiem musiał się wiele na-
uczyć, a Boswell wolał udzielać lekcji w samotności i ciszy. Jako Biały
Kret za bardzo rzucał się w oczy, by czuć się dobrze z innymi kretami,
0 ile nie były do niego przyzwyczajone. W jednym jedynym systemie, do
jakiego weszli, pustym w trzech czwartych z powodu tej samej zarazy
1 pożarów, które zniszczyły Duncton, zanim urodził się Tryfan, tamtejsze
nieliczne krety otoczyły Boswella tak ciasno, jakby sądziły, że jest w stanie
uleczyć je z niepokoju, który wiele kretolat temu położył się cieniem na
wszystkich krecich systemach. Dopiero Tryfan musiał uwolnić go od nich,
po czym ze stanowczością poprowadził go z powrotem na stary szlak.
Trudno jest kretowi pojąć, że szczęście i zadowolenie, zainteresowanie
i miłość są doznaniami, które przemykają przez życie niczym letni wietrzyk
przez skąpaną w słońcu dolinę; pojawiają się i znikają, a kret powinien
cieszyć się nimi, póki może. Reszta - wspomnienia, nadzieje, żal -
są tylko dalekimi echami szczęścia, które przeminęło, lub przebłyskami
miłości, która w każdej chwili może nadejść ponownie.
Pewnego dnia Tryfan zadumał się i spojrzał wstecz na wszystkie kre-
tolata spędzone z Boswellem i odczuł żal, że nie zdawał sobie wówczas
sprawy z tego, jak bardzo jest zadowolony i szczęśliwy, mogąc podróżować
w towarzystwie kogoś, kto nauczył go tak wiele w tak ujmujący sposób.
Nie poruszali się zbyt szybko, Boswell bowiem lubił trwonić czas to
tu, to tam, ucząc swego ucznia cierpliwości i spokoju, jaki płynie z po-
zostawania w bezruchu.
- To nieistotne, o czym rozmyślasz, o ile jest to coś ważnego -
mawiał zwykle Boswell.
- Na przykład - pytał ochoczo Tryfan podczas pierwszych miesię-
cy ich podróży, rozglądając się badawczo dokoła, jakby właśnie tam znaj-
dowało się owo coś.
- Cóż - powiadał Boswell - prawie wszystko jest ważne, z wy-
jątkiem ciebie samego, lecz niewiele kretów znajduje czas, by myśleć
o czymkolwiek innym.
Boswell śmiał się w sposób, który z czasem zaczął wzbudzać gniew
w biednym Tryfanie, bo bez względu na to, jak bardzo się starał, wydawało
mu się niepodobieństwem przestać nie myśleć o sobie albo o sprawach,
nadziejach, marzeniach czy też pomysłach, które by w jakimś sensie nie
łączyły się z nim samym.
W końcu, kiedy Tryfan wiedział już, jakże trudnym zadaniem jest
myśleć o czymś "ważnym", pewnego styczniowego dnia Boswell zabrał
go na powierzchnię, by popatrzył na zmienne światło dnia poprzez śnieg.
Rozmyślania tak pochłonęły Tryfana, że kiedy zapadła noc i Boswell
uznał, że mogą już powrócić pod ziemię i zjeść coś, młodzieńcowi wy-
dawało się, że cały dzień trwał tylko kilka krótkich chwil. To był właśnie
ten pierwszy dzień, kiedy Tryfan poczuł się wolny od siebie samego i usły-
szał brzmienie Ciszy. Po raz pierwszy uzmysłowił sobie, że myślał
o czymś "ważnym".
W taki oto spokojny sposób Boswell uczył go, jak być w zgodzie
z samym sobą, toteż w miarę trwania ich podróży Tryfan pojął, jak kret
może medytować i zawsze nieść ze sobą cząstkę Ciszy Kamienia.
- Czy kret może kiedykolwiek usłyszeć pełnię Ciszy? - zapytał
pewnego dnia Tryfan. - Usłyszeć ją i żyć nadal?
Boswell pomyślał przez chwilę i odrzekł:
- Tak, tak, kret mógłby tego dokonać. Możliwe, że ktoś osiągnął to
w przeszłości. Jest to największa rzecz, do jakiej może dążyć kret: stanowić
jedność z Kamieniem. Wierzę, że pojawi się taki, który zdoła to osiągnąć.
- Myślisz o Krecie Kamienia? - powiedział szybko Tryfan, mając
na myśli mitycznego herosa, który, jak powiadały legendy, nadejdzie pew-
nego dnia i pozwoli kretom słyszeć Ciszę na zawsze. O nim Boswell
mówił rzadko i niewiele, poza tym, że przybędzie któregoś dnia i będzie
to najdonioślejszy dzień w kreciej historii!
- Och nie, nie mówię o Krecie Kamienia, on ma dokonać czegoś
innego. Dzięki niemu wszystkie krety nauczą się wierzyć, tak jak wierzą
skrybokrety, że mogą usłyszeć Ciszę. Nie, nie, po nim przyjdzie taki, który
ją odnajdzie. Wkrótce po nim... tak, tak, Tryfanie, wkrótce potem przyjdzie
taki. Wiem, że to będzie tak...
Powiedziawszy to, Boswell pochylił pyszczek i nagle wydał się zmę-
czony, może nawet więcej niż zmęczony, bo Tryfan dostrzegł w jego
oczach niezwykłe znużenie. Starzec odwrócił się i odszedł kawałek, mru-
cząc przy tym do siebie: - Potem taki przyjdzie, tak, potem musi taki
przyjść". - Jego głos zdawał się wypełniony smutną nadzieją, więc Try-
fan, zdziwiony tą nagłą bezbronnością swego mistrza, podszedł i dotknął
go-
- Czy mogę coś zrobić? - zapytał cicho, a Boswell odwrócił się
i spojrzał na niego starymi oczyma pełnymi łez.
- Nie, Tryfanie, nie możesz. Uczysz się dobrze, dajesz mi miłość
i oparcie. Z wiary wyjdzie taki, po Krecie Kamienia, po tym i wtedy ja...
wtedy ja... - Boswell urwał i zapłakał. Gdy płakał, zdawało się, że szlo-
chają wszystkie korytarze i drzewa, i trawa na górze, i sama kreciość,
więc Tryfan nie wiedział, co myśleć.
- Nie rozumiem - zaczął. - Nie potrafię...
- Wiem, że nie potrafisz - powiedział wreszcie Boswell, a w jego
oczach pojawiła się czułość dla młodego kreta, miłość i zrozumienie, toteż
z kolei rozpłakał się Tryfan.
Potem Boswell nie powiedział już nic więcej. Milczał całymi godzi-
nami, rozważając jakiś wielki smutek, a może radość, skulił i zgarbił swe
ciało, a jego zniszczone, usiane plamami futerko przerzedziło się, dźwigał
na swoich ramionach całe krecie plemię i czekał na kogoś, kto mu pomoże.
Wielokrotnie podczas tego długiego oczekiwania Tryfan ruszał w stronę
Boswella, ale za każdym razem przystawał, niejasno wyczuwając, i bez-
silny wobec wielkiego smutku i zmagań, które zajęły starca, że powinien
jedynie przyglądać mu się z oddali. Wreszcie nadszedł świt, zrobiło się
ciepło i wyglądało na to, że w świetle dnia tajemniczy cień cofa się w cie-
mność i chaos, z których wyszedł.
W ten właśnie sposób Tryfan dowiadywał się, że w Białym Krecie
kryje się coś więcej niż tylko sama dobroć, którą dostrzegała większość
spotykających go kretów. Zrozumiał, że jeśli Boswell wydawał się czasem
zmęczony, to nie tyle z powodu swego wieku, ile ze względu na cechy
swoich pobratymców, które mogły nużyć kogoś, kto poznał Ciszę. Kiedy
Tryfan uświadomił sobie, że uwaga poświęcana przez Boswella innym
kretom, mimo zmęczenia, jakie to czasem wywoływało, wynikała z mi-
łości, jaką je darzył, zaczął go kochać jeszcze bardziej i uwierzył, że
pewnego dnia zdoła pokochać także i inne krety.
Jednakże były sprawy, o których Boswell wzdragał się mówić mimo
najusilniejszych pytań Tryfana. Jedną z nich stanowiła misja, jaką mógłby
otrzymać, gdyby kiedykolwiek pozwolono mu zostać skrybokretem. Try-
fan wiedział bowiem, że każdy kret, bez względu na to, czy był skrybą,
czy nie, ma do wykonania wyznaczone mu przez Kamień posłannictwo,
którego wypełnienie wymaga maksimum siły, przemyślności albo po pro-
stu wykorzystania zwykłych życiowych zdolności. Jednakże role powie-
rzane skrybokretom najczęściej były określone znacznie wyraźniej, co
stanowiło rodzaj podarku dawanego adeptowi przez starszych skrybów do
czasu, gdy on sam nie wyznaczy sobie zadania, czegoś naprawdę poważ-
nego i wymagającego - jak sądził Tryfan - ogromnej rozwagi i zna-
jomości samego siebie.
O tym, nawet jeśli było to prawdą, Boswell mówił mało, a wyjaśniał
jeszcze mniej, stwierdzając, że im szybciej Tryfan przestanie się martwić
swym posłannictwem, tym szybciej osiągnie gotowość, aby je wypełnić.
Wszakże w ostatnich kretomiesiącach ich podróży, kiedy zeszli z kredo-
wych wyżyn w doliny i ponownie napotkali inne krety, zauważył, że
Boswell nakłania go dyskretnie, by dowiadywał się, czego tylko zdoła,
jakby w tym właśnie kierunku miało pewnego dnia zmierzać jego zadanie.
Byli już blisko Uffington, kiedy w paplaninie napotykanych kretów
jeden temat jął się przewijać częściej niż inne: nadejście Słowa, które
postrzegano jako źródło siły i potęgi, nadziei i bezpieczeństwa w niespo-
kojnym świecie. Jego obecność, jego właściwe znaczenie określały pośród
kretów wyłącznie pogłoski, i to takie, które Tryfan przez długi czas uważał
jedynie za błahą plotkę, wymysły dotkniętych zarazami i pożarami istot
pokładających swe nadzieje na przyszłość w nadejściu mądrości głębszej
niż sam Kamień i nazywających tę mądrość Słowem. "Ono naprawdę
nadchodzi" - zapewniały ich liczne krety, kiedy zbliżali się do Uffington.
"Jużci, a jak już przyjdzie, wszystko znowu będzie dobrze, te przeklęte
przez Kamień pomocne wiatry ucichną zupełnie i powróci wiosna!" Tak
powiadały krety, kuląc się przed ostrym, porywistym i wysuszającym
pyszczek wiatrem, który w te ponure dni gnębił każdego z nich.
Wtedy też, w owych dniach po zarazie, wiele krążyło pogłosek mó-
wiących o posępnych, niebezpiecznych kretach idących z północy, kretach,
których nadejście zwiastował wiatr, pogłosek wlewających strach w krecie
serca i zamieniających liczne systemy, już wcześniej zdziesiątkowane
i przepełnione cierpieniem, w miejsca przesycone lękiem i niegościnne
dla wędrowców takich jak Tryfan i Boswell. Ten ostatni jednak nie tra-
ktował tych plotek tak, jakby były zwykłymi zabobonami.
- Słowo? - powiadał Boswell. - Tak, ono nadejdzie. Nie za szybko,
mam nadzieję, musisz bowiem się wiele nauczyć, zanim to nastąpi. -
I to wszystko. Nie powiedział nic więcej, tylko raz jeszcze poprowadził
Tryfana z powrotem ku samotnym szlakom, jakby chciał go uchronić
przed innymi kretami i dalszą wiedzą o tych wydłużających się cieniach,
przesyconych pogłoskami o niebezpieczeństwie i Słowie.
Nieco później, podczas tych ostatnich tygodni wędrówki, Tryfan w ja-
kiś sposób doszedł do wniosku, że czymkolwiek nie byłaby jego misja,
ma ona coś wspólnego z nadejściem Słowa, że jest straszliwa, a on sam
musi się wiele nauczyć, aby ją wypełnić, Boswell zaś odsłoni przed nim
jej istotę, kiedy nadejdzie właściwy czas...
W ostatnich dniach ich podróży skryba zaczął rozmawiać z nim inaczej.
Mówił: "Musisz im powiedzieć... Pokażesz im...", a nawet: "Być może
twoim powołaniem będzie sprawić, by pojęli, że...", jak gdyby wszystko,
czego nauczył Tryfana, miało być przez niego jedynie przekazane dalej.
Jak gdyby i on sam mógł zostać nauczycielem, tak jak Boswell. I to
martwiło młodzieńca, cała bowiem ich dotychczasowa wędrówka, którą
uważał za swą naukę, była jedynie odkrywaniem, jak mało wie i jak mało
ma do powiedzenia innym kretom. Kiedy jednak wyznał to Boswellowi,
ten zaśmiał się tylko głośno i stwierdził, iż jest to najprawdziwsza prawda,
choć trudno to zrozumieć.
Zatem po kilku ostatnich tygodniach całkowitej izolacji od innych kre-
tów, w towarzystwie zimnego i ostrego wiatru z północy, który wiał jak
zawsze, dotarli wreszcie do Uffington odrobinę (jak miał to później okre-
ślić Tryfan) niepewni...
...Myśląc o podróży, którą miał za sobą, oraz misji, która mogła go
oczekiwać, Tryfan zaczynał rozumieć, że wahanie, jakie okazywał Boswell
przed podjęciem ostatecznej wspinaczki do Uffington, może po prostu
płynąć z niechęci przyznania, iż ich podróż dobiegła końca i nadchodzi
czas znaczących zmian.
- Lepiej ruszajmy - powiedział Tryfan, raz jeszcze rozglądając się
po zagajniku, w którym przystanęli. - Wstaje ranek, a w okolicy są
gawrony.
Gawrony są dla kretów nie tyle śmiertelnie niebezpieczne, co przykre,
ale ponieważ ostatni etap wędrówki miał przebiegać po powierzchni -
z powodu braku komunalnych korytarzy wiodących do Uffington - Try-
fan wolał nie stać się obiektem ciekawości tych ani jakichkolwiek innych
ptaków. Gawron sprowadza pustułkę, pustułka może sprowadzić polującą
sowę, a sowa to śmierć. Boswell nadal nie odpowiadał, tkwiąc nieruchomo,
jakby nic do niego nie docierało.
- O co chodzi, Boswellu? - zapytał Tryfan z irytacją. - Siedzisz
tu i dumasz od świtu. Może już wystarczy? Jeśli chcesz coś zjeść, za-
nim wyruszymy, to myślę, że zdołam znaleźć w pobliżu kilka robaków...
- Popatrzył niechętnie na ponury zagajnik rosnący na podłożu z nagiej
kredy, które było zasłane opadłymi liśćmi i nie zapowiadało robaków, po
czym myśląc o dalszym opóźnieniu ich wymarszu, dodał szybko: - Ale
bez wątpienia skrybokrety na górze, w Leżach, będą miały mnóstwo je-
dzenia.
Tryfan często marzył o powitaniu, jakie zgotują im skrybokrety, i wie-
dział, że spośród nich wszystkich Boswell jest teraz najbardziej szanowa-
nym i czczonym. Tym bardziej, że po tylu dekadach nieobecności przynosił
wreszcie siódmy Klejnot, a jego powrót każdemu kretowi, który go zo-
baczy, zwiastował nadejście Ciszy.
- Więc o co chodzi? - ponowił pytanie Tryfan, lecz tym razem
łagodniej i z większym respektem.
Podszedł bliżej i usiłował zrobić to, czego nauczył go Boswell: wsłu-
chać się w serce drugiego kreta. Mimo swej niecierpliwości Tryfan kochał
Boswella tak mocno jak niegdyś jego ojciec, Bracken: bardziej niż świat,
bardziej może niż sam Kamień. Podjąłby każde ryzyko i stanął wobec
każdego zagrożenia, nawet wobec samej śmierci, aby tylko chronić go i
czcić. To było jego zadaniem, gdy wyruszali z Lasu Duncton, i choć
natknęli się na sowę, wodę, lisa i dwunogi, choć ryzykowali zmiażdżenie
przez pęd ryczących sów, których świecące oczy mogą zahipnotyzować
zuchwalca, Tryfan dzielnie bronił starego Boswella i w trakcie tej podróży
wyrósł z młodzieńca na prawdziwego kreta-wojownika. I to kreta mądrego,
który wiedział, kiedy należy starcowi dać czas na rozmyślania. Toteż teraz
westchnął tylko w końcu i usiadł obok ukochanego skryby w przekonaniu,
że ten wyjaśni mu przyczynę postoju, kiedy sam uzna to za stosowne.
Wyczuwszy to, Boswell wzdrygnął się i przeciągnął, mierzwiąc porost
okrywający korzeń u swego boku, sapnął od niechcenia w zbutwiałe liście,
warknął i ocknął się. Tutaj nie było żadnych robaków, wszędzie tylko
przejmująca wilgoć.
- Nie jestem pewien, Tryfanie, ale boję się... czuję... nie wiem... -
Jego głos odpłynął w nicość, tak jak szare korzenie drzewa, pod osłoną
których się kryli, skręcając się i wijąc niknęły w ziemi dookoła. - Albo
raczej wiem zbyt dobrze - dodał.
Ponad nimi, wysoko wśród drzew, marcowy wiatr znowu porwał młode
pączki i wstrząsnął nimi, przypominając o wciąż trwającej zimie. Potem
skręcił, zawirował i ze zdwojoną siłą runął w dół, by porwać opadłe liście,
dmuchnąć chłodem w gęstą okrywę Tryfana i potarmosić białoszarą sierść
Boswella. Młodzieniec wzdrygnął się i powiedział:
- Jesteśmy teraz tak blisko, że z pewnością obejmuje nas opieka
Uffington. Jeszcze godzina albo dwie i będziemy na miejscu, Boswellu,
cali i zdrowi. Czy nie moglibyśmy wtedy porozmawiać?
- Och, tak! Możemy porozmawiać, ale to może być trochę za późno.
Są rzeczy, które muszę ci powiedzieć, zanim...
- Zanim co? - zapytał Tryfan zawiedziony, iż starzec tak wzdraga
się przed wyjawieniem, co mu leży na sercu.
- Tryfanie - rzekł Boswell takim szeptem, że niemal zdawało się,
iż mówi sam do siebie - nie chcę wyruszać, gdyż boję się, że koniec
tej podróży przyniesie nam rozłąkę. Próbowałem nauczyć cię wszystkiego,
co sam umiem, ale pozostało jeszcze tyle... Prawda jest taka, że nie chcę
pozwolić ci odejść!
- Ale przecież ja nie odchodzę! Wcale nie chcę. Pragnę pozostać
w Uffington i nauczyć się być skrybokretem. A może nie nadaję się do
tego i jestem dobry tylko jako wojownik, który ma cię chronić?
Boswell położył swą łapę na łapie Tryfana i powiedział:
- Nie, nie, nic z tych rzeczy. Nauczyłeś się wiele o skrybowaniu,
wchłonąłeś wiele wiedzy i opanowałeś to solidnie i dogłębnie. Ty już...
- Znowu przerwał i opuścił pyszczek, nasłuchując z napięciem. -
Kłopot. Smutek. Żal. Czy nie czujesz ich w ziemi? One sprawią, że się
rozstaniemy. Boję się tego.
Tryfan niuchnął dookoła i stwierdził zdecydowanie:
- Nic takiego nie wyczuwam. To tylko twoje zwykłe wątpliwości
i lęki, Boswellu. Starość!
Oczy skryby pojaśniały w uśmiechu. Czasami Tryfan zapominał się
i mówił tak, jak mógłby mówić syn, lecz Boswell nie zwracał mu uwagi,
chociaż był z tego trochę niezadowolony. Poza tym tak właśnie wyglądała
prawda: nie był już tak silny jak niegdyś, starość niosła ze sobą cierpienie,
ból... i zbędne wątpliwości. Wielokrotnie w trakcie ich wędrówki do Uf-
fington młodość i pewność siebie okazywały się niezbędne, by pchać ich
do przodu. Białe Krety nie są nieomylne.
Starzec rozejrzał się i oświadczył:
- Cóż, obawiam się, że tym razem mam jednak rację. Z jednej strony
dziwi mnie, że skrybokrety nie przyszły jeszcze, by nas powitać, bo bez
wątpienia wieści o naszym przybyciu znacznie nas wyprzedziły. Z dru-
giej... cóż... sama ziemia jest niespokojna. Korzenie, drzewa, wiatr.
- Po prostu nadchodzi burza, więc im szybciej...
- Tak! - powiedział Boswell, nagle wstając. - To z pewnością
może być początek burzy. Pradawnej burzy, takiej, która zanim ucichnie,
pogrąży w ciemności całą kreciość. Ale masz rację. Powinniśmy ruszyć
już do Świętych Leży i stanąć wobec tego, co musimy tam napotkać.
- Prawdopodobnie to będzie tylko powitanie, Boswellu.
- Naprawdę? - powiedział starzec, kierując swój jasny wzrok w oczy
Tryfana. - Powąchaj ziemię, Tryfanie.
Więc Tryfan opuścił pyszczek i jął wąchać glebę tak, jak uczył go
Boswell: wyrzuciwszy z umysłu podniecenie spowodowane przybyciem
oraz nadzieje na oczekujące ich miłe rzeczy. Wyczuł co najmniej zanie-
pokojenie.
- Tak, czuję to - rzekł Tryfan. - Co się stało?
- Nie wiem - odparł starzec po prostu.
- A dlaczego musimy się rozstać?
Na to Boswell już nie odpowiedział. Miast tego ruszył nerwowo na-
przód, kuśtykając gwałtownie z energią, która zawsze zaskakiwała Tryfa-
na. Prawie bez wahania, mając po lewej piętrzącą się skarpę, powiódł ich
trasą prowadzącą wzdłuż żywopłotu i linii wysokich traw, poprzez suche
bruzdy biegnące w dół powierzchni urwiska.
Boswell zatrzymał się tylko raz. W niewielkim, przylegającym do drogi,
prowadzącej w górę, lasku, który urywał się u stóp skarpy, przystanął na
chwilę i mruknął:
- Śpiewający Kamień, to tam. Jeśli ten wiatr się wzmoże i skręci na
zachód, usłyszymy go wkrótce. Od tego punktu zaczyna się właśnie Uf-
fington.
- Tak! - zawołał Tryfan, a w jego głosie drgało podniecenie, bo
teraz czuł już potęgę Śpiewającego Kamienia, który był częścią legendy
Uffington i wielokrotnie udzielał azylu licznym kretom, w tym również
jego ojcu, Brackenowi.
- Czy nie moglibyśmy po drodze odwiedzić Śpiewającego Kamienia?
- zapytał młodzian, gdy Boswell ruszył dalej. Natychmiast pożałował
swych słów, gdyż starzec odwrócił się gwałtownie i powiedział:
- Odwiedzić go "po drodze"? W żadnym wypadku. To przedmiot
kultu, a nie jałowej ciekawości.
Potem pospieszył dalej, a Tryfan ruszył za nim z pokorą, wciąż jednak
czujnie rozglądając się wokół, bowiem znajdowali się teraz na odkrytym
terenie. Nad nimi rozpościerało się szeroko ogromne niebo i podobnie jak
Boswell, Tryfan zaczynał wyczuwać w powietrzu wokół nich zapowiedź
jakiejś nieokreślonej groźby znacznie poważniejszej niż ostry, północny wiatr.
* * *
W POŁOWIE stromej kredowej skarpy, tworzącej północne zbocze Wzgórza
Uffington, teren spłaszcza się ku wschodowi i tworzy wielkie pastwisko.
Od zachodu skarpa znów zaczyna się wznosić i to właśnie na tym etapie
ich długiej wspinaczki poprzez szum wiatru dotarł do nich silny odór śmier-
ci. Wraz z nim rozległ się dziwny, jękliwy dźwięk, ostry i niesamowity,
a także zgrzyt czy może pobrzękiwanie metalu o drewno. Wszysko to razem
zmroziło ich przejmującym chłodem i rzuciło ciemność na światło dnia.
Obaj zastygli na moment i pospiesznie ukryli się w jakiejś kępie wy-
sokich traw.
- Zostań tutaj. Pójdę na zwiad - powiedział Tryfan z powagą, któ-
rej Boswell nigdy się nie sprzeciwiał. To Tryfan miał sprawdzać takie
zagrożenia i jak dotąd robił to dobrze. Jeśli jednak sądził, że Boswell
z niepokojem oczekuje na jego powroty z tych rekonesansów, był w błę-
dzie - w takich chwilach, kiedy nie mógł robić nic pożytecznego, stary
skryba zwykł siadać wygodnie i medytować, mrucząc do siebie jakiś wiersz
lub inwokację albo nawet nucąc jedną ze skrybokrecich piosenek.
Tym razem jednak zaledwie zaczął to robić, Tryfan już powrócił. Był
niezwykle wstrząśnięty.
- W okolicy nie ma ani jednego żywego kreta, obcego czy też jakie-
gokolwiek innego, więc z tej strony nie musimy się niczego obawiać. Nie
ma też żadnych innych żywych stworzeń, z wyjątkiem królików na pa-
stwisku. Ale jest coś innego, Boswellu, coś strasznego. Lepiej chodź i zo-
bacz sam.
Poprowadził go w górę pokrytego wiechliną zbocza ku pastwisku. Woń,
którą wyczuli wcześniej, stała się wyraźniejsza, lecz niewiele silniejsza
- ten sam przykry zapach. Po chwili pojawiły się przed nimi słupki
ogrodzenia, pomiędzy którymi rozciągnięty był kolczasty drut.
To właśnie stamtąd, gdy tylko przycichł wiatr, nadleciał ten jękliwy,
wysoki dźwięk. Podeszli bliżej; druty wibrowały wściekle, użyczając wia-
trowi niemiłego brzmienia i zmieniając jego wściekłe smagnięcia w mie-
szaninę jęku, wycia i krzyku. Słysząc to, każdy kret musiałby gwałtownie
obejrzeć się przez ramię w oczekiwaniu ataku.
I chociaż już sam ten dźwięk był dostatecznie przerażający, jeszcze
gorszy był ponury widok, który tak bardzo wstrząsnął Tryfanem i kazał
mu pędem wrócić do Boswella: na dolnym zwoju drutu wisiały nabite na
kolce ciała dwóch kretów Wybielone przez wiatr kości przebijały ich
wysuszone skóry a wyprężone w agonii pazury skierowane były ku prze-
szywającym pyszczki szpikulcom, na których wisiały stworzonka. Silny,
północny wiatr kołysał ciałkami do przodu i do tyłu, nadając ohydne po-
zory życia. Rozdzierający uszy świst wiatru był niczym echo ich krzyków
i jęków.
Boswell nic nie powiedział, a tylko wpatrzył się w nie z napięciem
i powoli podchodził. Wreszcie wskazał milcząco na ich łapy, z których
każda wyciągała się ku potwornym kolcom, jakby... jakby...
- Żyły, kiedy je nabijano - oświadczył spokojnie Boswell. - Każdy
z nich zawisł tutaj żywy.
Starzec zamilkł na długą chwilę, a kiedy się odwrócił, Tryfan zobaczył,
że jego oczy są pełne łez. Za nim wisiały krety, a dalej wznosiły się zbocza
Wzgórza Uffington, ponad którymi rozpościerało się gniewne i zimne
niebo. Widząc cierpienie starca, Tryfan ruszył, by go pocieszyć, a wtedy
Boswell ponownie odwrócił się w stronę kretów i szepnął:
- To są skrybokrety ze Świętych Leż. Sądząc po startych pazurach
i szarzejącej sierści, byli starzy, zbyt starzy, by żyć w normalnym systemie,
zwłaszcza w czasach tak gwałtownych jak te obecne.
- Ale dlaczego zostali tak powieszeni? - zapytał Tryfan.
Boswell wzruszył ramionami.
- Słyszałem o takiej rzeczy u dwunogich, którzy łapią żywe stwo-
rzenie, a potem zakładają je na drut właśnie w ten sposób. Ale to się dzieje
zazwyczaj blisko lasu i dotyczy raczej innych istot, takich jak wrona lub
nornica. Tutaj, na uboczu, w ten sposób... obawiam się...
- Tak? - powiedział Tryfan.
- Że to inne krety.
Tryfana aż zatkało z przerażenia.
- Nie sądź, że krety nie są zdolne do czegoś takiego. Kroniki dowo-
dzą, że takie powieszenia za pyszczek były już dokonywane przez naszych
rodaków.
- Kiedy? - zapytał Tryfan drżącym głosem.
- Wieki temu. Jako kara. Na kolcach głogu albo nawet drutu, jeżeli
wisiał dostatecznie nisko, jak ten tutaj. To najokrutniejsza z możliwych
śmierci. To kara, której najlepiej nie przeżyć, bo kret tak mocno okaleczony
byłby żyjącym trupem. - Tryfan wiedział dlaczego: pyszczek to dla kre-
ta nie tylko węch, to także dotyk oraz wzrok. Jeśli kret z przebitym py-
szczkiem przeżyłby, byłby właściwie bezbronny i w końcu musiałby i tak
zginąć. Tylko w walkach na śmierć i życie krety wykonują pchnięcie
pazurem w pyszczek.
- Ale na skrybokrecie? - zapytał osłupiały Tryfan.
- Cóż... - zawahał się Boswell, znowu spoglądając na ciała, a po-
tem dalej, ponad doliną Uffington, ku północy. - Wzmianki o tym są
nieliczne, lecz na północnych obrzeżach kreciości, tam gdzie ziemia wznosi
się ku nieprzebytym, pozbawionym robaków wrzosowiskom, żyją inni,
tacy, którzy nie wierzą w Kamień.
- Krety z plemienia Grike, giganci! - niemal wykrzyknął Tryfan.
- Opowiadała mi o nich moja matka. Krety bez Kamienia.
- Tak, niektórzy faktycznie nazywają ich grikami - powiedział Bos-
well - lecz między sobą używają innego imienia.
- Które brzmi? - dopytywał się niecierpliwie młodzian.
- To są krety Słowa - oświadczył Boswell, wpatrując się ponuro
w wiszące stworzenia. - A to jest kara zadana przez Słowo.
Tryfan zdrętwiał. Wszystko, co dotąd słyszał od kretów o Słowie, było
pełne nadziei i obietnic, jak najdalsze od tego, co miał teraz przed sobą.
Potem przejęty zgrozą poczuł nieco wyraźniej, na czym może polegać
jego posłannictwo. W milczeniu podszedł bliżej do Boswella.
Ten zaś, jakby nie zauważając jego niepokoju, kontynuował opowieść
o wieszaniu za pyszczek:
- Wiemy, że ci grikowie rozprawiali się tak z odwiedzającymi ich
skrybokretami. O tym, niestety, znajduje się dość częste wzmianki na
przestrzeni wieków. Żaden kret z południa nie był tam od wielu dziesię-
cioleci, może nawet od całego wieku, długie bowiem panowanie plag
bardzo osłabiło krety, tak samo zresztą jak i inne stworzenia. Skrybokrety
miały dostatecznie wiele pracy w rejonie Siedmiu Systemów. Ale to tylko
moje domysły. Równie dobrze to może być wypadek mający coś wspól-
nego z wiatrem albo sprawka dwunogów, a nie kretów. Tak czy owak
wygląda to złowieszczo i sprawia, że jeszcze bardziej martwię się niepo-
kojem, jaki wyczuwam wokół Uffington.
- Wiszą tutaj od dawna - wymruczał w końcu Tryfan.
- Minął bez mała pełen cykl pór roku, a już z pewnością stało się to
na długo przed Najdłuższą Nocą. - Teraz głos Boswella był chłodny,
stwierdzał tylko fakty. Jego łzy obeschły.
- Te ciała wyschły na silnym słońcu, takim, jakie towarzyszyło nam
wkrótce po opuszczeniu Lasu Duncton. Słońce oraz długi okres mrozów,
który nastąpił potem, zakonserwowały zwłoki.
- Dlaczego nie porwały ich sowy?
- Potęga skrybokretów jest wielka i przerażająca dla innych stworzeń,
nawet dla polujących sów. W jakiż inny sposób zdołaliby przeżyć skry-
bowie swe tradycyjne wędrówki do Siedmiu Systemów i dalej?
Boswell odwrócił się do morderczego drutu, uniósł łapę z rozczapie-
rzonymi pazurami i zaczął śpiewać:
Czymże jest ich śmierć, Kamieniu?
Śmierć znoju i żalu,
Śmierć radości i spokoju,
Śmierć laski i przebaczenia,
Śmierć nadziei i rozpaczy.
Udziel im tego, co jest w śmierci, Kamieniu:
Ciszy.
Gdy wypowiedział to ostatnie, pojedyncze słowo, świst wiatru w dru-
tach ucichł gwałtownie, a od wschodu nadbiegł inny dźwięk, głębszy
i głośniejszy. Dobiegł do nich głęboki, niski ton, potem usłyszeli go je-
szcze raz i jeszcze raz. Był to przenikliwy dźwięk Śpiewającego Kamienia.
- Oby poznali Ciszę Kamienia - powiedział cicho Tryfan.
- Oby tak się stało - przytaknął Boswell.
Jego głos jeszcze rozbrzmiewał, gdy nagle z rykiem rozpętała się nad
nimi, a potem nad całą powierzchnią urwiska wichura. Gruchnęła w słupki
ogrodzenia, naparła na druty pomiędzy nimi i jęła tak gwałtownie szarpać
ciałami kretów, że najpierw jedno, a potem drugie oderwało się od kolców
i rozsypało po trawie. Kości i sierść uleciały w górę niczym piórka i po-
mknęły w dal z wiatrem. Tryfan patrzył na to zadziwiony, chociaż wcale
nie wątpił, że Boswell jest w stanie nakazać wiatrowi, by w ten sposób
uwolnił nieszczęśników z ich pośmiertnej tortury.
- Chodź - zawołał Boswell, przekrzykując wiatr. - Znajdziemy
wejście do Świętych Leż.
- Ale co tam znajdziemy? I co z tym większym problemem, o którym
mówiłeś? - odkrzyknął Tryfan.
- Napotkamy to, co Kamień chce, abyśmy napotkali - odparł Bos-
well.
Pobiegli w górę, a kiedy wiatr zaczął dąć ze wzmożoną siłą, jakby
chciał zepchnąć ich ze stromego zbocza skarpy i poturlać w dół kotliny,
odnaleźli wejście do tunelu i zagłębili się w nim, zdążając w stronę ciszy
najświętszych nor kreciości.
Rozdział drugi
KORYTARZ, w którym się znaleźli, był wąski i suchy, wykonany na dawną
modłę, ze ścianami łukowato wyginającymi się ku górze i starannie wy-
kończonym sklepieniem. W łagodny sposób przenosił dźwięk, pochłaniając
szum chłostanych wiatrem traw na górze, chociaż słupki ogrodzenia prze-
kazywały ziemi jęki kolczastego drutu, a ich drgania, nieprzyjemnie od-
czuwane przez łapy, rozbrzmiewały dość głośno.
Posadzka była zakurzona i miejscami pokryta czarnymi, zeschniętymi
korzeniami traw, opadłymi spomiędzy żywych pędów obramowujących
strop i górne partie ścian. Strop miał przyjemny, zielonobiały kolor, który
mieszał się z szarością kredy, by nadać światłu w korytarzach uświęconą
i napawającą spokojem jasność, z której słynęło Uffington.
Dla każdego z nich było oczywiste, że od wielu miesięcy nie szedł
tędy żaden kret, choć przy wejściu ujrzeli ślady myszy polnej i łasicy,
które znalazły tu pewnie chwilową tylko kryjówkę przed jakimś drapież-
nikiem. W głębi korytarza jednak kredowy kurz zalegał grubą warstwą
podłoże i rozpadliny ścian, więc w miarę posuwania się naprzód ich futerka
coraz bardziej bielały.
- To spokojne miejsce, Boswellu - szepnął Tryfan do spieszącego
przed sobą starca. - Nawet takiego nowicjusza jak ja w mgnieniu oka
zamieniło w Białego Kreta. A ty znikniesz zupełnie, jeśli zakurzysz się
jeszcze trochę!
- Prawdę mówiąc, to moje największe marzenie - powiedział Bos-
well. - Zniknąć zupełnie! Ale takie marzenia to strata czasu, tak samo
jak twoja próżna paplanina. Chodź! Tam wyżej jest odcinek bogaty w ro-
baki, a o ile cię znam, chciałbyś coś zjeść i odpocząć, zanim zaryzykujemy
wejście do głównego systemu. - Zaśmiał się łagodnie, instynktownie
zniżając głos, gdyż niezależnie od wrodzonego szacunku do tego miejsca,
obaj wiedzieli, że w takich korytarzach rozmowa niesie się daleko, a żaden
z nich nie mógł wiedzieć, jakie niebezpieczeństwa czyhają na drodze przed
nimi.
Szli więc w górę ostrożnie i rozważnie, korytarzami, które stopniowo
stawały się większe i bardziej przestrzenne. Mieli poczucie, iż otacza ich
odwieczna świętość, a tu i ówdzie kredę pokrywały prastare napisy. Chwi-
lami odnosiło się wrażenie, że tunele zostały celowo poprowadzone wzdłuż
ogromnych krzemieni wtopionych w kredę. Takie kamienie Tryfan znał
z Antycznego Systemu Lasu Duncton, ale te w Uffington były dużo wię-
ksze. Na ich wijących się powierzchniach i wypolerowanych płaszczy-
znach załamań dźwięk zmieniał się i zanikał w oddali, by powrócić po
kilku minutach odbity od innych krzemieni.
Niejednokrotnie, wziąwszy echa własnych kroków za odgłosy ataku-
jących kretów, Tryfan cofał się, przyjmując postawę obronną, a kilka razy
nawet uniósł pazury na swój własny cień. Zachowanie poczucia kierunku
wymagało znacznej uwagi, ale Boswell starannie go wyćwiczył, więc Try-
fan nie zgubił się, kiedy starzec zbyt szybko pomknął do przodu i na
chwilę zniknął mu z oczu.
Wreszcie Boswell przystanął.
- Zbliżamy się teraz do głównego systemu - powiedział cicho -
więc musimy iść jeszcze ostrożniej.
- Na wypadek, gdyby w pobliżu były obce krety?
- Tak, a ponadto dlatego, że to Święte Leża. Wszystkie krety powinny
tu zachować pełen uszanowania spokój, skrybowie zaś - milczenie, o ile
rozmowa nie jest konieczna, a rzadko zdarza się, że jest. Natomiast nieco
dalej możemy przystanąć na moment, zjeść coś i odpocząć. Proponuję,
Tryfanie, abyś zrobił to co ja i pomyślał trochę o podróży, którą mamy
za sobą, tudzież znalazł w sobie siłę na nadchodzące dni. - Boswellowe
"przystanąć na moment" oznaczało w jego języku medytację i Tryfan
wiedział, że może to potrwać całe godziny. Rad nierad pogodził się więc
z tym, że będzie musiał długo czekać.
Wkrótce potem gleba pociemniała, kreda pozostała w dole pod nimi
i weszli w pokład gliny z krzemieniami, pełnej jedzenia i wygodnych nor.
- Kwatery gościnne - szepnął Boswell. - Niegdyś zatrzymał się
tutaj twój ojciec.
Tryfan znalazł pożywienie. Usiedli, by schrupać kilka robaków i otrząs-
nąć się z przeżyć ostatniego etapu wędrówki.
- Pomyśl trochę o naszej podróży - powiedział Boswell... Teraz,
gdy byli prawie u celu i nic im nie groziło, Tryfan poczuł się straszliwie
zmęczony, więc podczas gdy skryba rozpoczynał uroczystą medytację,
młodzieniec stwierdził, że jego myśli odpływają. Chociaż tyle mógłby
zrobić teraz, gdy było mu ciepło, a jego pazury rozluźniły się, to obrazy
kretolat wędrówki i trudów, jakie ponieśli, aby tu dotrzeć, a którymi dzię-
kczynienia Białego Kreta napełniły to prastare miejsce, znikały jedne po
drugich w świetle Ciszy, jak gdyby te niebezpieczeństwa wcale nie istniały.
- Skrybokret nie rozpamiętuje minionych niebezpieczeństw, tak samo
jak tych, które mają nadejść; nie dba o to, co może albo mogło się zdarzyć.
Skrybokret dąży ku Ciszy, która jest tutaj i każdy może ją usłyszeć. Wsze-
lako wracając do domu, kret będący skrybą dziękuje Kamieniowi za łaskę
powrotu, więc i ja dziękuję Kamieniowi... - Słowa Boswella były na
poły nauką, na poły modlitwą, lecz słuchanie ich przychodziło Tryfanowi
z coraz większym trudem, bo wokół starca jarzyło się światło, białe i czy-
ste, i młodzieniec pragnął tylko zanurzyć w nim całe swoje ciało.
- B... Bos... B... - wyjąkał, ale wyglądało na to, że nie jest w stanie
wypowiedzieć imienia Boswella.
- Śpij teraz, Tryfanie, śpij i odpoczywaj, wypełniłeś bowiem swą
misję i doprowadziłeś mnie bezpiecznie z powrotem do Uffington. Teraz
rozpocznie się twoja nowa misja i będziesz potrzebował siły do przyszłych
prób, wobec których staniesz samotnie.
- Nowa misja... Samotnie... - Głos Boswella zabrzmiał w sercu
Tryfana jak dzwonek alarmowy na parę chwil przedtem, nim zasnął, albo
raczej nim objęła go pełna marzeń nieświadomość.
Później, rzecz jasna, Tryfan nie wiedział już na pewno, czy spał, czy
nie. Pamiętał, że nie mógł się poruszyć, nie mógł mówić, był tylko centrum
obrazów, które Boswell wyczarowywał wokół niego swymi zaklęciami
i dziękczynieniami.
Czuł, że Boswell jest blisko i że dotyka go, czuł, że w norze panuje
Cisza, z której dochodzi głos Boswella...
- Uczył się sumiennie, Kamieniu, ale jest młody. Jeszcze nie zdaje
sobie sprawy ze swojej wiedzy, więc będzie się bał, będą go gnębić wąt-
pliwości i będzie się czuł zagubiony. Ale to jego wybrałem i na nim
spocznie twoje brzemię. Prowadź go, daj mu siłę, pozwól mu usłyszeć,
pozwól mu...
Tryfan chciał się podnieść ze swego snu na jawie i zapytać Boswella
albo Kamień, albo czymkolwiek było to, co mówiło, zapytać go, zapytać
go...
- Bos... B... - Lecz jego pazury były słabe niczym u małego kreta,
a oczy nie widziały nic, kiedy głos powtarzał: "Śpij, odpoczywaj..." i Try-
fan w istocie stał się znowu młodym, uciekającym korytarzami przed
swoim rodzeństwem kreciątkiem, podążającym w górę, ku słonecznemu
światłu Lasu Duncton z jego zapachami ciepła wraz z nadejściem lata,
którego centkowany blask był tak świeży, którego drzewa uspokajały,
Kamień zaś piętrzył się pośrodku Antycznego Systemu. Tam, na wyciąg-
nięcie ręki, była Rebeka, jego matka, i Bracken, jego ojciec, i Żywokost,
jego przyrodni brat... Ale Tryfan wolał wędrować samotnie poprzez wielką
knieję, aż pewnego dnia skierował swe kroki ku Kamieniowi, przed którym
przycupnął z bojaźnią, zastanawiając się, czy może pozwolić sobie na
myśl, iż kiedyś, w przyszłości, zostanie skrybokretem. "Dlaczego kret
musi podróżować tak daleko tylko po to, by na powrót znaleźć się w tym
samym miejscu?" - zapytał Kamienia dużo później, kiedy już dorósł,
i to właśnie wtedy Boswell go znalazł. A teraz był tam znowu i czuł wokół
siebie cuda Lasu Duncton, jego sędziwe, zielone doliny, skomplikowaną
plątaninę korytarzy, które należały do niego. Był zadowolony, że pochodzi
stąd, a to miejsce na zawsze jest jego własnością, lecz w końcu przepoił
go smutek, że musi stąd odejść oraz głębokie pragnienie, by pewnego dnia
powrócić do ukochanego systemu i nigdy już go nie opuszczać.
OBUDŹ SIĘ, już pora. Musimy iść dalej.
Głos Boswella brzmiał teraz całkiem normalnie, a norę wypełniało
światło świtu, lecz ocknięcie się z ciepłej, głębokiej zadumy, w jakiej
pogrążył go sen, przychodziło Tryfanowi z trudem. Nadal otaczały go
drzewa Duncton i przeszłość, która wydawała się pozornie tak odległa.
Powoli to wspomnienie zaczęło blednąc i Tryfan zaczął powracać do rze-
czywistości.
- B... Bos... Boswellu - udało mu się wreszcie powiedzieć. -
Czy powrócę bezpiecznie do Lasu Duncton? - Gdy wypowiedział uko-
chaną nazwę, jego oczy napełniły się łzami, bo nagle zatęsknił za miejscem,
w którym się urodził, zatęsknił, jakby dopiero teraz, w tak długi czas po
wyjściu, zostało mu ono zabrane. - Więc jak? Powrócę?
Boswell patrzył na niego jasnymi, lekko zasmuconymi oczyma.
- Będziesz miał wiele do zrobienia, zanim to nastąpi. Wcześniej po-
wrócisz, ale na krótko, tylko po to, aby odnaleźć samego siebie i tych,
którzy zechcą z tobą pójść. Ale owszem, pewnego dnia powrócisz wreszcie
do swego rodzinnego systemu, tak jak winien to zrobić każdy kret.
- Czy będziesz tam, Boswellu?
- Będę tam zawsze - rzekł cicho Boswell. - Będę bowiem z tobą...
- Nie, pytałem, czy ty sam tam będziesz?
- Jeżeli wierzysz w Kamień, jeżeli potrafisz mnie zobaczyć, to będę
tam.
- Jesteś smutny, Boswellu, a w ciągu całej naszej podróży nie byłeś
taki. Dopiero... wczoraj, przy tych powieszonych kretach.
- Tutaj nasza wspólna podróż dobiega końca, dlatego jestem smutny.
Biały Kret też posiada uczucia, wiesz o tym.
- Wiem - powiedział Tryfan. - Długo spałem?
- Minęła noc, nadszedł dzień.
- Chciałem zachować świadomość. Odmawiałeś błogosławieństwa
i modlitwy, które powinienem znać.
- Skąd ci przyszło do głowy, że powinieneś je znać?
- Jeżeli kiedykolwiek mam zostać skrybokretem...
- Zjedz teraz i przygotuj się - uciął Boswell, unikając odpowiedzi
- a potem ruszamy dalej.
Tryfan ocknął się już zupełnie; był pełen energii jak nigdy dotąd. Po
przerwie, w której, tak jak nauczył go Boswell, podziękował za nadcho-
dzący dzień, podniósł się.
- Może teraz ja pójdę przodem, bo nie mamy pewności, jakie krety
tam napotkamy, nie wiemy, czy będą nam przyjazne czy wrogie.
- Nie słyszałem żadnych - stwierdził Boswell.
- Hm - bąknął Tryfan powątpiewająco, skrybie bowiem umykały
na starość co delikatniejsze dźwięki i wibracje. W każdym razie teraz
w tunelach słychać było zwodniczy dźwięk wiatru, jakieś szmery i echa,
które równie dobrze mogły pochodzić od kretów, jak i od osypującego
się piasku. - Trzymaj się z tyłu i dotykiem przekazuj mi, czy mam
skręcić w prawo, czy w lewo, bo znasz te korytarze - rzekł zdecydo-
wanie Tryfan. - Lepiej nie ryzykujmy rozmowy.
Bezszelestnie jak cień ruszył Tryfan ku Świętym Leżom, nie w chwale
i tryumfie, jak zawsze się spodziewał, ale w ciszy i z ostrożnością, aby
nic nie zagroziło kretowi, którego ochronę nadal uważał za swe posłan-
nictwo.
Zrazu korytarze wydawały się niewiele różnić od tych, którymi szli
ostatnio, były tylko trochę szersze i odrobinę mniej zniszczone. Rychło
jednak zmieniły się znacznie, ich ściany błyszczały wypolerowane wie-
kiem i częstym używaniem, posadzki lśniły po przejściu setek tysięcy
pazurów, a wokół panowała napawająca respektem atmosfera czci i spo-
koju. Kroki łap obu wędrowców miękko odbija