William Horwood W STRONĘ DUNCTON Księga pierwsza Przekład Marła Korusiewicz i Roman Palewicz PROLOG Tryfan narodził się z Rebeki i Brackena, których losy składają się na pierwszą część historii Duncton. Rozpoczęte przez nich wielkie dzieło ob- jawienia kreciemu rodzajowi Ciszy Kamienia podjął teraz śmiały Tryfan. On właśnie był tym, który miał posiąść wiarę i siłę i poprowadzić starego Boswella, świętego Białego Kreta, z powrotem ku Świętym Leżom Uffington. Wraz z BoswellemTryfan miał dostarczyć siódmy, ostatni Klej not na jego prawowite miejsce, aby wreszcie można było usłyszeć pra- wdziwą ciszę Kamienia. Wyruszyli tedy z Lasu Duncton z ufnością i wiarą. Wszelako już w chwili ich odejścia zaczęły wiać poprzez kraj chłodne wiatry Słowa, podszeptując zdradę słabym, dając fałszywe oparcie samo- tnym, siejąc zamęt w umysłach leniwych, wypełniając pustkę w sercach wątpiących, a sprytnym i przebiegłym obiecując potęgę. Wraz z nadejściem Słowa na kreciość zaczęty nasuwać się cienie, coraz szybsze i gęstsze, i pochłonęły nawet Uffington. Wielką i przerażającą misją Tryfana stało się przywództwo nad nielicznymi kretami, które za- chowały siłę. To on miał powieść je na wojnę w obronie światła i Ciszy Kamienia przed cieniami i zepsuciem tych, którzy nadeszli. Garstka kretów wobec całej rzeszy, garstka kierowana przez kogoś, kto nie miał innej mocy poza tą, która płynie z ducha prawdy i miłości. Przez kogoś tropionego i lżonego, przeganianego zewsząd i bitego. Kogoś, kogo -jak się zdawało - sam Kamień chce skruszyć i zamienić w nicość. Ta księga jest historią Tryfana i opowiada o tym, jak Kamień zażądał od niego tak wielkiej odwagi, poświęcenia i wiary, jakie rzadko są udziałem kreta. Zdaje relację z tego, jak Tryfan został największym skrybokretem swoich czasów, jak jego praca, wierność i miłość przygotowały grunt na przyjście wybranego, który mógł już zawołać z Ciszy do wszystkich kretów, aby i one poznały, czym jest to, czego Tryfan i jego wyznawcy szukali z takim heroizmem. Toteż wy wszyscy, którzy wygłosiliście niegdyś błogosławieństwo ponad głowami Brackena i Rebeki, przyłączcie się teraz do modlitwy za ich syna, Tryfana. Czuwajcie nad nim w pogodnych i mrocznych momentach jego podróży, pomóżcie mu swoją miłością i módlcie się, żeby udało mu się bezpiecznie powrócić do domu. CZĘŚĆ PIERWSZA POWRÓT DO UFFINGTON Rozdział pierwszy MARZEC. Poprzez urwiska i doliny południowej Anglii powiał zimny, północny wiatr, wpędzając zeszłoroczne liście pod żywopłoty i w świeżo otwarte wejścia do nor i korytarzy. Zmroził pączki drzew i nastroszył czarne pióra skulonego gawrona. Smagnął sztywną, zeschniętą trawę, po czym porwał nieco nagiej gleby z zaoranego pola. Jak sięgnąć okiem, ziemia wydawała się martwa i wszystko poniewierało się na niej w ocze- kiwaniu na wiosenne odrodzenie. Pośród wyniosłych, szarych buków niewielkiego zagajnika stojącego u wschodniego podnóża urwiska Uffington, gdzie mieszczą się Święte Leża, wiatr skręcił, owinął się wokół bezlistnych gałęzi, a potem jęknął basem pośród wystających na powierzchnię korzeni, wprawiając w drżenie pyszczki i serca stworzeń, które się tam schowały. To mogły być nornice, wiewiórki, lisy bądź też delikatne gronostaje. Albo krety... W niepewnej kryjówce wśród powierzchniowych korzeni buka przy- cupnęły obok siebie w milczeniu dwa krety. Jednym był Tryfan, syn Rebeki i Brackena. Jego gęste, ciemne futerko nosiło znamię piękna i siły, które cechowały jego matkę, oczy natomiast i cała sylwetka zdradzały niezłomną wolę oraz odwagę, które zawiodły jego ojca tak daleko od Lasu Duncton, a potem pozwoliły mu tam powrócić wśród niebezpieczeństw grożących duszy i ciału, by mógł pogrążyć się w ostatecznej ciszy u boku swej partnerki, co jest marzeniem każdego kreta. Wszelako Tryfan był jeszcze młody, więc jego postawa miała w sobie ową niecierpliwość, tudzież nie- pewność cechujące zaranie żywota, a pazury były napięte jakby w ocze- kiwaniu rychłego ataku. Drugim kretem był stary Boswell, najbardziej czczony i tajemniczy spośród wszystkich skrybokretów Uffington, odkrywca siódmego Klejno- tu. We wszystkich annałach kreciego rodzaju nikt nie jest tak poważany jak on. Jego imię wypowiadano z szacunkiem i zawsze będzie się je tak wymawiać. Po dziś dzień liczne krety, gdy ktoś, opowiadając jakąś historię, wymieni imię Boswella, dotykają swojej lewej łapy prawą. W młodości bowiem Boswell uległ wypadkowi, po którym utykał przez całe życie, toteż w swych skrybokrecich podróżach potrzebował pomocy i ochrony. Kiedy Tryfan go poznał, co nastąpiło w Lesie Duncton w ostatnich dniach życia Brackena i Rebeki, Boswell był już naprawdę stary. Miał pomarsz- czoną mordkę i - na pierwszy rzut oka - zmęczoną, lecz jego oczy zawsze były pełne uwagi i miłości, a gdy było mu wygodnie i czuł się syty, uśmiechał się i spoglądał dokoła z ciekawością szczenięcia. Gdy mówił, jego głos był łagodny i niespieszny, jakby kwestia czasu nie była dla niego niczym ważkim. Wszelako teraz, przycupnięty pod spiętrzonym urwiskiem Uffington, Boswell wyglądał na rzeczywiście zmęczonego, choć spostrzegawczy kret mógłby zauważyć, że aczkolwiek jego oczy ledwo się otwierały, kiedy wyciągał pyszczek ponad zdrową łapą, to jednak wciąż pozostawały czuj- ne: były to oczy mądrego, zamyślonego kreta. Tryfan, który siedział w tyle u jego boku, wydawał się niespokojny i niecierpliwy. Był młodym, doro- słym samcem, starającym się ze wszystkich sił zachować kontrolę nad swoją energią i gwałtownym charakterem. Czekał cierpliwie, jak przystało każdemu młodzieńcowi wobec członka starszyzny. Przed nimi wznosiły się uświęcone wyżyny ogromnej kredowej skarpy Uffington, na które musieli się wspiąć, by doprowadzić swą podróż do końca. Długo, niezmiernie długo wędrowali Boswell i Tryfan, wiele bowiem jest mil z Lasu Duncton do Świętych Leż Uffington, tak wiele, że nie można ich policzyć inaczej, jak tylko w cyklach pór roku i mijających kretolatach, a Klejnot, który Boswell niósł pod swoją prawą łapą, był brzemieniem, jakim może być tylko prawdziwa Cisza. - Ciągle wieje i dmucha, nawet tutaj, w środku doliny Uffington - szepnął Boswell, niepewnie popatrując w górę, gdzie gałęzie drzew gięły się nerwowo, a ponure szare niebo pokrywały niespokojne chmury. - Ale pod ziemią budzi się już wiosna - powiedział Tryfan, pró- bując nadać swym słowom ton pokrzepiający, chociaż, by uchronić Bos- wella przed wiatrem, wystawiał swe boki na ziąb. - Mieliśmy kilka niezłych dni, a nawet tygodni. Śnieg już zniknął i ten wiatr w końcu też ucichnie. Boswell potrząsnął tylko głową z powątpiewaniem i Tryfan musiał przyznać mu w duchu rację, gdyż podczas długich kretolat ich wędrówki ten przerażający wiatr cichł niezmiernie rzadko. Wiał tak ostro i bezlitoś- nie, że wyglądało to na ostrzeżenie, przewalał się niczym powiew grozy i zapowiedź niebezpieczeństwa. Wiatr od pomocy, który pcha przed sobą kłopoty, wznieca chaos i zwiastuje mroczne wydarzenia, gdziekolwiek się pojawi. Wicher prastary w swych ponurych porywach i bezmierny w stra- sznych skutkach. Pomocny wiew zwyrodniałych duchów, pragnący, jak się wydawało, towarzyszyć im aż do samego Uffington. Trasa ich podróży wiodła pradawnymi, sekretnymi ścieżkami, znanymi jedynie skrybokretom. Szli ponad dolinami, unikając kontaktów z innymi przedstawicielami kreciego rodzaju, Tryfan bowiem musiał się wiele na- uczyć, a Boswell wolał udzielać lekcji w samotności i ciszy. Jako Biały Kret za bardzo rzucał się w oczy, by czuć się dobrze z innymi kretami, 0 ile nie były do niego przyzwyczajone. W jednym jedynym systemie, do jakiego weszli, pustym w trzech czwartych z powodu tej samej zarazy 1 pożarów, które zniszczyły Duncton, zanim urodził się Tryfan, tamtejsze nieliczne krety otoczyły Boswella tak ciasno, jakby sądziły, że jest w stanie uleczyć je z niepokoju, który wiele kretolat temu położył się cieniem na wszystkich krecich systemach. Dopiero Tryfan musiał uwolnić go od nich, po czym ze stanowczością poprowadził go z powrotem na stary szlak. Trudno jest kretowi pojąć, że szczęście i zadowolenie, zainteresowanie i miłość są doznaniami, które przemykają przez życie niczym letni wietrzyk przez skąpaną w słońcu dolinę; pojawiają się i znikają, a kret powinien cieszyć się nimi, póki może. Reszta - wspomnienia, nadzieje, żal - są tylko dalekimi echami szczęścia, które przeminęło, lub przebłyskami miłości, która w każdej chwili może nadejść ponownie. Pewnego dnia Tryfan zadumał się i spojrzał wstecz na wszystkie kre- tolata spędzone z Boswellem i odczuł żal, że nie zdawał sobie wówczas sprawy z tego, jak bardzo jest zadowolony i szczęśliwy, mogąc podróżować w towarzystwie kogoś, kto nauczył go tak wiele w tak ujmujący sposób. Nie poruszali się zbyt szybko, Boswell bowiem lubił trwonić czas to tu, to tam, ucząc swego ucznia cierpliwości i spokoju, jaki płynie z po- zostawania w bezruchu. - To nieistotne, o czym rozmyślasz, o ile jest to coś ważnego - mawiał zwykle Boswell. - Na przykład - pytał ochoczo Tryfan podczas pierwszych miesię- cy ich podróży, rozglądając się badawczo dokoła, jakby właśnie tam znaj- dowało się owo coś. - Cóż - powiadał Boswell - prawie wszystko jest ważne, z wy- jątkiem ciebie samego, lecz niewiele kretów znajduje czas, by myśleć o czymkolwiek innym. Boswell śmiał się w sposób, który z czasem zaczął wzbudzać gniew w biednym Tryfanie, bo bez względu na to, jak bardzo się starał, wydawało mu się niepodobieństwem przestać nie myśleć o sobie albo o sprawach, nadziejach, marzeniach czy też pomysłach, które by w jakimś sensie nie łączyły się z nim samym. W końcu, kiedy Tryfan wiedział już, jakże trudnym zadaniem jest myśleć o czymś "ważnym", pewnego styczniowego dnia Boswell zabrał go na powierzchnię, by popatrzył na zmienne światło dnia poprzez śnieg. Rozmyślania tak pochłonęły Tryfana, że kiedy zapadła noc i Boswell uznał, że mogą już powrócić pod ziemię i zjeść coś, młodzieńcowi wy- dawało się, że cały dzień trwał tylko kilka krótkich chwil. To był właśnie ten pierwszy dzień, kiedy Tryfan poczuł się wolny od siebie samego i usły- szał brzmienie Ciszy. Po raz pierwszy uzmysłowił sobie, że myślał o czymś "ważnym". W taki oto spokojny sposób Boswell uczył go, jak być w zgodzie z samym sobą, toteż w miarę trwania ich podróży Tryfan pojął, jak kret może medytować i zawsze nieść ze sobą cząstkę Ciszy Kamienia. - Czy kret może kiedykolwiek usłyszeć pełnię Ciszy? - zapytał pewnego dnia Tryfan. - Usłyszeć ją i żyć nadal? Boswell pomyślał przez chwilę i odrzekł: - Tak, tak, kret mógłby tego dokonać. Możliwe, że ktoś osiągnął to w przeszłości. Jest to największa rzecz, do jakiej może dążyć kret: stanowić jedność z Kamieniem. Wierzę, że pojawi się taki, który zdoła to osiągnąć. - Myślisz o Krecie Kamienia? - powiedział szybko Tryfan, mając na myśli mitycznego herosa, który, jak powiadały legendy, nadejdzie pew- nego dnia i pozwoli kretom słyszeć Ciszę na zawsze. O nim Boswell mówił rzadko i niewiele, poza tym, że przybędzie któregoś dnia i będzie to najdonioślejszy dzień w kreciej historii! - Och nie, nie mówię o Krecie Kamienia, on ma dokonać czegoś innego. Dzięki niemu wszystkie krety nauczą się wierzyć, tak jak wierzą skrybokrety, że mogą usłyszeć Ciszę. Nie, nie, po nim przyjdzie taki, który ją odnajdzie. Wkrótce po nim... tak, tak, Tryfanie, wkrótce potem przyjdzie taki. Wiem, że to będzie tak... Powiedziawszy to, Boswell pochylił pyszczek i nagle wydał się zmę- czony, może nawet więcej niż zmęczony, bo Tryfan dostrzegł w jego oczach niezwykłe znużenie. Starzec odwrócił się i odszedł kawałek, mru- cząc przy tym do siebie: - Potem taki przyjdzie, tak, potem musi taki przyjść". - Jego głos zdawał się wypełniony smutną nadzieją, więc Try- fan, zdziwiony tą nagłą bezbronnością swego mistrza, podszedł i dotknął go- - Czy mogę coś zrobić? - zapytał cicho, a Boswell odwrócił się i spojrzał na niego starymi oczyma pełnymi łez. - Nie, Tryfanie, nie możesz. Uczysz się dobrze, dajesz mi miłość i oparcie. Z wiary wyjdzie taki, po Krecie Kamienia, po tym i wtedy ja... wtedy ja... - Boswell urwał i zapłakał. Gdy płakał, zdawało się, że szlo- chają wszystkie korytarze i drzewa, i trawa na górze, i sama kreciość, więc Tryfan nie wiedział, co myśleć. - Nie rozumiem - zaczął. - Nie potrafię... - Wiem, że nie potrafisz - powiedział wreszcie Boswell, a w jego oczach pojawiła się czułość dla młodego kreta, miłość i zrozumienie, toteż z kolei rozpłakał się Tryfan. Potem Boswell nie powiedział już nic więcej. Milczał całymi godzi- nami, rozważając jakiś wielki smutek, a może radość, skulił i zgarbił swe ciało, a jego zniszczone, usiane plamami futerko przerzedziło się, dźwigał na swoich ramionach całe krecie plemię i czekał na kogoś, kto mu pomoże. Wielokrotnie podczas tego długiego oczekiwania Tryfan ruszał w stronę Boswella, ale za każdym razem przystawał, niejasno wyczuwając, i bez- silny wobec wielkiego smutku i zmagań, które zajęły starca, że powinien jedynie przyglądać mu się z oddali. Wreszcie nadszedł świt, zrobiło się ciepło i wyglądało na to, że w świetle dnia tajemniczy cień cofa się w cie- mność i chaos, z których wyszedł. W ten właśnie sposób Tryfan dowiadywał się, że w Białym Krecie kryje się coś więcej niż tylko sama dobroć, którą dostrzegała większość spotykających go kretów. Zrozumiał, że jeśli Boswell wydawał się czasem zmęczony, to nie tyle z powodu swego wieku, ile ze względu na cechy swoich pobratymców, które mogły nużyć kogoś, kto poznał Ciszę. Kiedy Tryfan uświadomił sobie, że uwaga poświęcana przez Boswella innym kretom, mimo zmęczenia, jakie to czasem wywoływało, wynikała z mi- łości, jaką je darzył, zaczął go kochać jeszcze bardziej i uwierzył, że pewnego dnia zdoła pokochać także i inne krety. Jednakże były sprawy, o których Boswell wzdragał się mówić mimo najusilniejszych pytań Tryfana. Jedną z nich stanowiła misja, jaką mógłby otrzymać, gdyby kiedykolwiek pozwolono mu zostać skrybokretem. Try- fan wiedział bowiem, że każdy kret, bez względu na to, czy był skrybą, czy nie, ma do wykonania wyznaczone mu przez Kamień posłannictwo, którego wypełnienie wymaga maksimum siły, przemyślności albo po pro- stu wykorzystania zwykłych życiowych zdolności. Jednakże role powie- rzane skrybokretom najczęściej były określone znacznie wyraźniej, co stanowiło rodzaj podarku dawanego adeptowi przez starszych skrybów do czasu, gdy on sam nie wyznaczy sobie zadania, czegoś naprawdę poważ- nego i wymagającego - jak sądził Tryfan - ogromnej rozwagi i zna- jomości samego siebie. O tym, nawet jeśli było to prawdą, Boswell mówił mało, a wyjaśniał jeszcze mniej, stwierdzając, że im szybciej Tryfan przestanie się martwić swym posłannictwem, tym szybciej osiągnie gotowość, aby je wypełnić. Wszakże w ostatnich kretomiesiącach ich podróży, kiedy zeszli z kredo- wych wyżyn w doliny i ponownie napotkali inne krety, zauważył, że Boswell nakłania go dyskretnie, by dowiadywał się, czego tylko zdoła, jakby w tym właśnie kierunku miało pewnego dnia zmierzać jego zadanie. Byli już blisko Uffington, kiedy w paplaninie napotykanych kretów jeden temat jął się przewijać częściej niż inne: nadejście Słowa, które postrzegano jako źródło siły i potęgi, nadziei i bezpieczeństwa w niespo- kojnym świecie. Jego obecność, jego właściwe znaczenie określały pośród kretów wyłącznie pogłoski, i to takie, które Tryfan przez długi czas uważał jedynie za błahą plotkę, wymysły dotkniętych zarazami i pożarami istot pokładających swe nadzieje na przyszłość w nadejściu mądrości głębszej niż sam Kamień i nazywających tę mądrość Słowem. "Ono naprawdę nadchodzi" - zapewniały ich liczne krety, kiedy zbliżali się do Uffington. "Jużci, a jak już przyjdzie, wszystko znowu będzie dobrze, te przeklęte przez Kamień pomocne wiatry ucichną zupełnie i powróci wiosna!" Tak powiadały krety, kuląc się przed ostrym, porywistym i wysuszającym pyszczek wiatrem, który w te ponure dni gnębił każdego z nich. Wtedy też, w owych dniach po zarazie, wiele krążyło pogłosek mó- wiących o posępnych, niebezpiecznych kretach idących z północy, kretach, których nadejście zwiastował wiatr, pogłosek wlewających strach w krecie serca i zamieniających liczne systemy, już wcześniej zdziesiątkowane i przepełnione cierpieniem, w miejsca przesycone lękiem i niegościnne dla wędrowców takich jak Tryfan i Boswell. Ten ostatni jednak nie tra- ktował tych plotek tak, jakby były zwykłymi zabobonami. - Słowo? - powiadał Boswell. - Tak, ono nadejdzie. Nie za szybko, mam nadzieję, musisz bowiem się wiele nauczyć, zanim to nastąpi. - I to wszystko. Nie powiedział nic więcej, tylko raz jeszcze poprowadził Tryfana z powrotem ku samotnym szlakom, jakby chciał go uchronić przed innymi kretami i dalszą wiedzą o tych wydłużających się cieniach, przesyconych pogłoskami o niebezpieczeństwie i Słowie. Nieco później, podczas tych ostatnich tygodni wędrówki, Tryfan w ja- kiś sposób doszedł do wniosku, że czymkolwiek nie byłaby jego misja, ma ona coś wspólnego z nadejściem Słowa, że jest straszliwa, a on sam musi się wiele nauczyć, aby ją wypełnić, Boswell zaś odsłoni przed nim jej istotę, kiedy nadejdzie właściwy czas... W ostatnich dniach ich podróży skryba zaczął rozmawiać z nim inaczej. Mówił: "Musisz im powiedzieć... Pokażesz im...", a nawet: "Być może twoim powołaniem będzie sprawić, by pojęli, że...", jak gdyby wszystko, czego nauczył Tryfana, miało być przez niego jedynie przekazane dalej. Jak gdyby i on sam mógł zostać nauczycielem, tak jak Boswell. I to martwiło młodzieńca, cała bowiem ich dotychczasowa wędrówka, którą uważał za swą naukę, była jedynie odkrywaniem, jak mało wie i jak mało ma do powiedzenia innym kretom. Kiedy jednak wyznał to Boswellowi, ten zaśmiał się tylko głośno i stwierdził, iż jest to najprawdziwsza prawda, choć trudno to zrozumieć. Zatem po kilku ostatnich tygodniach całkowitej izolacji od innych kre- tów, w towarzystwie zimnego i ostrego wiatru z północy, który wiał jak zawsze, dotarli wreszcie do Uffington odrobinę (jak miał to później okre- ślić Tryfan) niepewni... ...Myśląc o podróży, którą miał za sobą, oraz misji, która mogła go oczekiwać, Tryfan zaczynał rozumieć, że wahanie, jakie okazywał Boswell przed podjęciem ostatecznej wspinaczki do Uffington, może po prostu płynąć z niechęci przyznania, iż ich podróż dobiegła końca i nadchodzi czas znaczących zmian. - Lepiej ruszajmy - powiedział Tryfan, raz jeszcze rozglądając się po zagajniku, w którym przystanęli. - Wstaje ranek, a w okolicy są gawrony. Gawrony są dla kretów nie tyle śmiertelnie niebezpieczne, co przykre, ale ponieważ ostatni etap wędrówki miał przebiegać po powierzchni - z powodu braku komunalnych korytarzy wiodących do Uffington - Try- fan wolał nie stać się obiektem ciekawości tych ani jakichkolwiek innych ptaków. Gawron sprowadza pustułkę, pustułka może sprowadzić polującą sowę, a sowa to śmierć. Boswell nadal nie odpowiadał, tkwiąc nieruchomo, jakby nic do niego nie docierało. - O co chodzi, Boswellu? - zapytał Tryfan z irytacją. - Siedzisz tu i dumasz od świtu. Może już wystarczy? Jeśli chcesz coś zjeść, za- nim wyruszymy, to myślę, że zdołam znaleźć w pobliżu kilka robaków... - Popatrzył niechętnie na ponury zagajnik rosnący na podłożu z nagiej kredy, które było zasłane opadłymi liśćmi i nie zapowiadało robaków, po czym myśląc o dalszym opóźnieniu ich wymarszu, dodał szybko: - Ale bez wątpienia skrybokrety na górze, w Leżach, będą miały mnóstwo je- dzenia. Tryfan często marzył o powitaniu, jakie zgotują im skrybokrety, i wie- dział, że spośród nich wszystkich Boswell jest teraz najbardziej szanowa- nym i czczonym. Tym bardziej, że po tylu dekadach nieobecności przynosił wreszcie siódmy Klejnot, a jego powrót każdemu kretowi, który go zo- baczy, zwiastował nadejście Ciszy. - Więc o co chodzi? - ponowił pytanie Tryfan, lecz tym razem łagodniej i z większym respektem. Podszedł bliżej i usiłował zrobić to, czego nauczył go Boswell: wsłu- chać się w serce drugiego kreta. Mimo swej niecierpliwości Tryfan kochał Boswella tak mocno jak niegdyś jego ojciec, Bracken: bardziej niż świat, bardziej może niż sam Kamień. Podjąłby każde ryzyko i stanął wobec każdego zagrożenia, nawet wobec samej śmierci, aby tylko chronić go i czcić. To było jego zadaniem, gdy wyruszali z Lasu Duncton, i choć natknęli się na sowę, wodę, lisa i dwunogi, choć ryzykowali zmiażdżenie przez pęd ryczących sów, których świecące oczy mogą zahipnotyzować zuchwalca, Tryfan dzielnie bronił starego Boswella i w trakcie tej podróży wyrósł z młodzieńca na prawdziwego kreta-wojownika. I to kreta mądrego, który wiedział, kiedy należy starcowi dać czas na rozmyślania. Toteż teraz westchnął tylko w końcu i usiadł obok ukochanego skryby w przekonaniu, że ten wyjaśni mu przyczynę postoju, kiedy sam uzna to za stosowne. Wyczuwszy to, Boswell wzdrygnął się i przeciągnął, mierzwiąc porost okrywający korzeń u swego boku, sapnął od niechcenia w zbutwiałe liście, warknął i ocknął się. Tutaj nie było żadnych robaków, wszędzie tylko przejmująca wilgoć. - Nie jestem pewien, Tryfanie, ale boję się... czuję... nie wiem... - Jego głos odpłynął w nicość, tak jak szare korzenie drzewa, pod osłoną których się kryli, skręcając się i wijąc niknęły w ziemi dookoła. - Albo raczej wiem zbyt dobrze - dodał. Ponad nimi, wysoko wśród drzew, marcowy wiatr znowu porwał młode pączki i wstrząsnął nimi, przypominając o wciąż trwającej zimie. Potem skręcił, zawirował i ze zdwojoną siłą runął w dół, by porwać opadłe liście, dmuchnąć chłodem w gęstą okrywę Tryfana i potarmosić białoszarą sierść Boswella. Młodzieniec wzdrygnął się i powiedział: - Jesteśmy teraz tak blisko, że z pewnością obejmuje nas opieka Uffington. Jeszcze godzina albo dwie i będziemy na miejscu, Boswellu, cali i zdrowi. Czy nie moglibyśmy wtedy porozmawiać? - Och, tak! Możemy porozmawiać, ale to może być trochę za późno. Są rzeczy, które muszę ci powiedzieć, zanim... - Zanim co? - zapytał Tryfan zawiedziony, iż starzec tak wzdraga się przed wyjawieniem, co mu leży na sercu. - Tryfanie - rzekł Boswell takim szeptem, że niemal zdawało się, iż mówi sam do siebie - nie chcę wyruszać, gdyż boję się, że koniec tej podróży przyniesie nam rozłąkę. Próbowałem nauczyć cię wszystkiego, co sam umiem, ale pozostało jeszcze tyle... Prawda jest taka, że nie chcę pozwolić ci odejść! - Ale przecież ja nie odchodzę! Wcale nie chcę. Pragnę pozostać w Uffington i nauczyć się być skrybokretem. A może nie nadaję się do tego i jestem dobry tylko jako wojownik, który ma cię chronić? Boswell położył swą łapę na łapie Tryfana i powiedział: - Nie, nie, nic z tych rzeczy. Nauczyłeś się wiele o skrybowaniu, wchłonąłeś wiele wiedzy i opanowałeś to solidnie i dogłębnie. Ty już... - Znowu przerwał i opuścił pyszczek, nasłuchując z napięciem. - Kłopot. Smutek. Żal. Czy nie czujesz ich w ziemi? One sprawią, że się rozstaniemy. Boję się tego. Tryfan niuchnął dookoła i stwierdził zdecydowanie: - Nic takiego nie wyczuwam. To tylko twoje zwykłe wątpliwości i lęki, Boswellu. Starość! Oczy skryby pojaśniały w uśmiechu. Czasami Tryfan zapominał się i mówił tak, jak mógłby mówić syn, lecz Boswell nie zwracał mu uwagi, chociaż był z tego trochę niezadowolony. Poza tym tak właśnie wyglądała prawda: nie był już tak silny jak niegdyś, starość niosła ze sobą cierpienie, ból... i zbędne wątpliwości. Wielokrotnie w trakcie ich wędrówki do Uf- fington młodość i pewność siebie okazywały się niezbędne, by pchać ich do przodu. Białe Krety nie są nieomylne. Starzec rozejrzał się i oświadczył: - Cóż, obawiam się, że tym razem mam jednak rację. Z jednej strony dziwi mnie, że skrybokrety nie przyszły jeszcze, by nas powitać, bo bez wątpienia wieści o naszym przybyciu znacznie nas wyprzedziły. Z dru- giej... cóż... sama ziemia jest niespokojna. Korzenie, drzewa, wiatr. - Po prostu nadchodzi burza, więc im szybciej... - Tak! - powiedział Boswell, nagle wstając. - To z pewnością może być początek burzy. Pradawnej burzy, takiej, która zanim ucichnie, pogrąży w ciemności całą kreciość. Ale masz rację. Powinniśmy ruszyć już do Świętych Leży i stanąć wobec tego, co musimy tam napotkać. - Prawdopodobnie to będzie tylko powitanie, Boswellu. - Naprawdę? - powiedział starzec, kierując swój jasny wzrok w oczy Tryfana. - Powąchaj ziemię, Tryfanie. Więc Tryfan opuścił pyszczek i jął wąchać glebę tak, jak uczył go Boswell: wyrzuciwszy z umysłu podniecenie spowodowane przybyciem oraz nadzieje na oczekujące ich miłe rzeczy. Wyczuł co najmniej zanie- pokojenie. - Tak, czuję to - rzekł Tryfan. - Co się stało? - Nie wiem - odparł starzec po prostu. - A dlaczego musimy się rozstać? Na to Boswell już nie odpowiedział. Miast tego ruszył nerwowo na- przód, kuśtykając gwałtownie z energią, która zawsze zaskakiwała Tryfa- na. Prawie bez wahania, mając po lewej piętrzącą się skarpę, powiódł ich trasą prowadzącą wzdłuż żywopłotu i linii wysokich traw, poprzez suche bruzdy biegnące w dół powierzchni urwiska. Boswell zatrzymał się tylko raz. W niewielkim, przylegającym do drogi, prowadzącej w górę, lasku, który urywał się u stóp skarpy, przystanął na chwilę i mruknął: - Śpiewający Kamień, to tam. Jeśli ten wiatr się wzmoże i skręci na zachód, usłyszymy go wkrótce. Od tego punktu zaczyna się właśnie Uf- fington. - Tak! - zawołał Tryfan, a w jego głosie drgało podniecenie, bo teraz czuł już potęgę Śpiewającego Kamienia, który był częścią legendy Uffington i wielokrotnie udzielał azylu licznym kretom, w tym również jego ojcu, Brackenowi. - Czy nie moglibyśmy po drodze odwiedzić Śpiewającego Kamienia? - zapytał młodzian, gdy Boswell ruszył dalej. Natychmiast pożałował swych słów, gdyż starzec odwrócił się gwałtownie i powiedział: - Odwiedzić go "po drodze"? W żadnym wypadku. To przedmiot kultu, a nie jałowej ciekawości. Potem pospieszył dalej, a Tryfan ruszył za nim z pokorą, wciąż jednak czujnie rozglądając się wokół, bowiem znajdowali się teraz na odkrytym terenie. Nad nimi rozpościerało się szeroko ogromne niebo i podobnie jak Boswell, Tryfan zaczynał wyczuwać w powietrzu wokół nich zapowiedź jakiejś nieokreślonej groźby znacznie poważniejszej niż ostry, północny wiatr. * * * W POŁOWIE stromej kredowej skarpy, tworzącej północne zbocze Wzgórza Uffington, teren spłaszcza się ku wschodowi i tworzy wielkie pastwisko. Od zachodu skarpa znów zaczyna się wznosić i to właśnie na tym etapie ich długiej wspinaczki poprzez szum wiatru dotarł do nich silny odór śmier- ci. Wraz z nim rozległ się dziwny, jękliwy dźwięk, ostry i niesamowity, a także zgrzyt czy może pobrzękiwanie metalu o drewno. Wszysko to razem zmroziło ich przejmującym chłodem i rzuciło ciemność na światło dnia. Obaj zastygli na moment i pospiesznie ukryli się w jakiejś kępie wy- sokich traw. - Zostań tutaj. Pójdę na zwiad - powiedział Tryfan z powagą, któ- rej Boswell nigdy się nie sprzeciwiał. To Tryfan miał sprawdzać takie zagrożenia i jak dotąd robił to dobrze. Jeśli jednak sądził, że Boswell z niepokojem oczekuje na jego powroty z tych rekonesansów, był w błę- dzie - w takich chwilach, kiedy nie mógł robić nic pożytecznego, stary skryba zwykł siadać wygodnie i medytować, mrucząc do siebie jakiś wiersz lub inwokację albo nawet nucąc jedną ze skrybokrecich piosenek. Tym razem jednak zaledwie zaczął to robić, Tryfan już powrócił. Był niezwykle wstrząśnięty. - W okolicy nie ma ani jednego żywego kreta, obcego czy też jakie- gokolwiek innego, więc z tej strony nie musimy się niczego obawiać. Nie ma też żadnych innych żywych stworzeń, z wyjątkiem królików na pa- stwisku. Ale jest coś innego, Boswellu, coś strasznego. Lepiej chodź i zo- bacz sam. Poprowadził go w górę pokrytego wiechliną zbocza ku pastwisku. Woń, którą wyczuli wcześniej, stała się wyraźniejsza, lecz niewiele silniejsza - ten sam przykry zapach. Po chwili pojawiły się przed nimi słupki ogrodzenia, pomiędzy którymi rozciągnięty był kolczasty drut. To właśnie stamtąd, gdy tylko przycichł wiatr, nadleciał ten jękliwy, wysoki dźwięk. Podeszli bliżej; druty wibrowały wściekle, użyczając wia- trowi niemiłego brzmienia i zmieniając jego wściekłe smagnięcia w mie- szaninę jęku, wycia i krzyku. Słysząc to, każdy kret musiałby gwałtownie obejrzeć się przez ramię w oczekiwaniu ataku. I chociaż już sam ten dźwięk był dostatecznie przerażający, jeszcze gorszy był ponury widok, który tak bardzo wstrząsnął Tryfanem i kazał mu pędem wrócić do Boswella: na dolnym zwoju drutu wisiały nabite na kolce ciała dwóch kretów Wybielone przez wiatr kości przebijały ich wysuszone skóry a wyprężone w agonii pazury skierowane były ku prze- szywającym pyszczki szpikulcom, na których wisiały stworzonka. Silny, północny wiatr kołysał ciałkami do przodu i do tyłu, nadając ohydne po- zory życia. Rozdzierający uszy świst wiatru był niczym echo ich krzyków i jęków. Boswell nic nie powiedział, a tylko wpatrzył się w nie z napięciem i powoli podchodził. Wreszcie wskazał milcząco na ich łapy, z których każda wyciągała się ku potwornym kolcom, jakby... jakby... - Żyły, kiedy je nabijano - oświadczył spokojnie Boswell. - Każdy z nich zawisł tutaj żywy. Starzec zamilkł na długą chwilę, a kiedy się odwrócił, Tryfan zobaczył, że jego oczy są pełne łez. Za nim wisiały krety, a dalej wznosiły się zbocza Wzgórza Uffington, ponad którymi rozpościerało się gniewne i zimne niebo. Widząc cierpienie starca, Tryfan ruszył, by go pocieszyć, a wtedy Boswell ponownie odwrócił się w stronę kretów i szepnął: - To są skrybokrety ze Świętych Leż. Sądząc po startych pazurach i szarzejącej sierści, byli starzy, zbyt starzy, by żyć w normalnym systemie, zwłaszcza w czasach tak gwałtownych jak te obecne. - Ale dlaczego zostali tak powieszeni? - zapytał Tryfan. Boswell wzruszył ramionami. - Słyszałem o takiej rzeczy u dwunogich, którzy łapią żywe stwo- rzenie, a potem zakładają je na drut właśnie w ten sposób. Ale to się dzieje zazwyczaj blisko lasu i dotyczy raczej innych istot, takich jak wrona lub nornica. Tutaj, na uboczu, w ten sposób... obawiam się... - Tak? - powiedział Tryfan. - Że to inne krety. Tryfana aż zatkało z przerażenia. - Nie sądź, że krety nie są zdolne do czegoś takiego. Kroniki dowo- dzą, że takie powieszenia za pyszczek były już dokonywane przez naszych rodaków. - Kiedy? - zapytał Tryfan drżącym głosem. - Wieki temu. Jako kara. Na kolcach głogu albo nawet drutu, jeżeli wisiał dostatecznie nisko, jak ten tutaj. To najokrutniejsza z możliwych śmierci. To kara, której najlepiej nie przeżyć, bo kret tak mocno okaleczony byłby żyjącym trupem. - Tryfan wiedział dlaczego: pyszczek to dla kre- ta nie tylko węch, to także dotyk oraz wzrok. Jeśli kret z przebitym py- szczkiem przeżyłby, byłby właściwie bezbronny i w końcu musiałby i tak zginąć. Tylko w walkach na śmierć i życie krety wykonują pchnięcie pazurem w pyszczek. - Ale na skrybokrecie? - zapytał osłupiały Tryfan. - Cóż... - zawahał się Boswell, znowu spoglądając na ciała, a po- tem dalej, ponad doliną Uffington, ku północy. - Wzmianki o tym są nieliczne, lecz na północnych obrzeżach kreciości, tam gdzie ziemia wznosi się ku nieprzebytym, pozbawionym robaków wrzosowiskom, żyją inni, tacy, którzy nie wierzą w Kamień. - Krety z plemienia Grike, giganci! - niemal wykrzyknął Tryfan. - Opowiadała mi o nich moja matka. Krety bez Kamienia. - Tak, niektórzy faktycznie nazywają ich grikami - powiedział Bos- well - lecz między sobą używają innego imienia. - Które brzmi? - dopytywał się niecierpliwie młodzian. - To są krety Słowa - oświadczył Boswell, wpatrując się ponuro w wiszące stworzenia. - A to jest kara zadana przez Słowo. Tryfan zdrętwiał. Wszystko, co dotąd słyszał od kretów o Słowie, było pełne nadziei i obietnic, jak najdalsze od tego, co miał teraz przed sobą. Potem przejęty zgrozą poczuł nieco wyraźniej, na czym może polegać jego posłannictwo. W milczeniu podszedł bliżej do Boswella. Ten zaś, jakby nie zauważając jego niepokoju, kontynuował opowieść o wieszaniu za pyszczek: - Wiemy, że ci grikowie rozprawiali się tak z odwiedzającymi ich skrybokretami. O tym, niestety, znajduje się dość częste wzmianki na przestrzeni wieków. Żaden kret z południa nie był tam od wielu dziesię- cioleci, może nawet od całego wieku, długie bowiem panowanie plag bardzo osłabiło krety, tak samo zresztą jak i inne stworzenia. Skrybokrety miały dostatecznie wiele pracy w rejonie Siedmiu Systemów. Ale to tylko moje domysły. Równie dobrze to może być wypadek mający coś wspól- nego z wiatrem albo sprawka dwunogów, a nie kretów. Tak czy owak wygląda to złowieszczo i sprawia, że jeszcze bardziej martwię się niepo- kojem, jaki wyczuwam wokół Uffington. - Wiszą tutaj od dawna - wymruczał w końcu Tryfan. - Minął bez mała pełen cykl pór roku, a już z pewnością stało się to na długo przed Najdłuższą Nocą. - Teraz głos Boswella był chłodny, stwierdzał tylko fakty. Jego łzy obeschły. - Te ciała wyschły na silnym słońcu, takim, jakie towarzyszyło nam wkrótce po opuszczeniu Lasu Duncton. Słońce oraz długi okres mrozów, który nastąpił potem, zakonserwowały zwłoki. - Dlaczego nie porwały ich sowy? - Potęga skrybokretów jest wielka i przerażająca dla innych stworzeń, nawet dla polujących sów. W jakiż inny sposób zdołaliby przeżyć skry- bowie swe tradycyjne wędrówki do Siedmiu Systemów i dalej? Boswell odwrócił się do morderczego drutu, uniósł łapę z rozczapie- rzonymi pazurami i zaczął śpiewać: Czymże jest ich śmierć, Kamieniu? Śmierć znoju i żalu, Śmierć radości i spokoju, Śmierć laski i przebaczenia, Śmierć nadziei i rozpaczy. Udziel im tego, co jest w śmierci, Kamieniu: Ciszy. Gdy wypowiedział to ostatnie, pojedyncze słowo, świst wiatru w dru- tach ucichł gwałtownie, a od wschodu nadbiegł inny dźwięk, głębszy i głośniejszy. Dobiegł do nich głęboki, niski ton, potem usłyszeli go je- szcze raz i jeszcze raz. Był to przenikliwy dźwięk Śpiewającego Kamienia. - Oby poznali Ciszę Kamienia - powiedział cicho Tryfan. - Oby tak się stało - przytaknął Boswell. Jego głos jeszcze rozbrzmiewał, gdy nagle z rykiem rozpętała się nad nimi, a potem nad całą powierzchnią urwiska wichura. Gruchnęła w słupki ogrodzenia, naparła na druty pomiędzy nimi i jęła tak gwałtownie szarpać ciałami kretów, że najpierw jedno, a potem drugie oderwało się od kolców i rozsypało po trawie. Kości i sierść uleciały w górę niczym piórka i po- mknęły w dal z wiatrem. Tryfan patrzył na to zadziwiony, chociaż wcale nie wątpił, że Boswell jest w stanie nakazać wiatrowi, by w ten sposób uwolnił nieszczęśników z ich pośmiertnej tortury. - Chodź - zawołał Boswell, przekrzykując wiatr. - Znajdziemy wejście do Świętych Leż. - Ale co tam znajdziemy? I co z tym większym problemem, o którym mówiłeś? - odkrzyknął Tryfan. - Napotkamy to, co Kamień chce, abyśmy napotkali - odparł Bos- well. Pobiegli w górę, a kiedy wiatr zaczął dąć ze wzmożoną siłą, jakby chciał zepchnąć ich ze stromego zbocza skarpy i poturlać w dół kotliny, odnaleźli wejście do tunelu i zagłębili się w nim, zdążając w stronę ciszy najświętszych nor kreciości. Rozdział drugi KORYTARZ, w którym się znaleźli, był wąski i suchy, wykonany na dawną modłę, ze ścianami łukowato wyginającymi się ku górze i starannie wy- kończonym sklepieniem. W łagodny sposób przenosił dźwięk, pochłaniając szum chłostanych wiatrem traw na górze, chociaż słupki ogrodzenia prze- kazywały ziemi jęki kolczastego drutu, a ich drgania, nieprzyjemnie od- czuwane przez łapy, rozbrzmiewały dość głośno. Posadzka była zakurzona i miejscami pokryta czarnymi, zeschniętymi korzeniami traw, opadłymi spomiędzy żywych pędów obramowujących strop i górne partie ścian. Strop miał przyjemny, zielonobiały kolor, który mieszał się z szarością kredy, by nadać światłu w korytarzach uświęconą i napawającą spokojem jasność, z której słynęło Uffington. Dla każdego z nich było oczywiste, że od wielu miesięcy nie szedł tędy żaden kret, choć przy wejściu ujrzeli ślady myszy polnej i łasicy, które znalazły tu pewnie chwilową tylko kryjówkę przed jakimś drapież- nikiem. W głębi korytarza jednak kredowy kurz zalegał grubą warstwą podłoże i rozpadliny ścian, więc w miarę posuwania się naprzód ich futerka coraz bardziej bielały. - To spokojne miejsce, Boswellu - szepnął Tryfan do spieszącego przed sobą starca. - Nawet takiego nowicjusza jak ja w mgnieniu oka zamieniło w Białego Kreta. A ty znikniesz zupełnie, jeśli zakurzysz się jeszcze trochę! - Prawdę mówiąc, to moje największe marzenie - powiedział Bos- well. - Zniknąć zupełnie! Ale takie marzenia to strata czasu, tak samo jak twoja próżna paplanina. Chodź! Tam wyżej jest odcinek bogaty w ro- baki, a o ile cię znam, chciałbyś coś zjeść i odpocząć, zanim zaryzykujemy wejście do głównego systemu. - Zaśmiał się łagodnie, instynktownie zniżając głos, gdyż niezależnie od wrodzonego szacunku do tego miejsca, obaj wiedzieli, że w takich korytarzach rozmowa niesie się daleko, a żaden z nich nie mógł wiedzieć, jakie niebezpieczeństwa czyhają na drodze przed nimi. Szli więc w górę ostrożnie i rozważnie, korytarzami, które stopniowo stawały się większe i bardziej przestrzenne. Mieli poczucie, iż otacza ich odwieczna świętość, a tu i ówdzie kredę pokrywały prastare napisy. Chwi- lami odnosiło się wrażenie, że tunele zostały celowo poprowadzone wzdłuż ogromnych krzemieni wtopionych w kredę. Takie kamienie Tryfan znał z Antycznego Systemu Lasu Duncton, ale te w Uffington były dużo wię- ksze. Na ich wijących się powierzchniach i wypolerowanych płaszczy- znach załamań dźwięk zmieniał się i zanikał w oddali, by powrócić po kilku minutach odbity od innych krzemieni. Niejednokrotnie, wziąwszy echa własnych kroków za odgłosy ataku- jących kretów, Tryfan cofał się, przyjmując postawę obronną, a kilka razy nawet uniósł pazury na swój własny cień. Zachowanie poczucia kierunku wymagało znacznej uwagi, ale Boswell starannie go wyćwiczył, więc Try- fan nie zgubił się, kiedy starzec zbyt szybko pomknął do przodu i na chwilę zniknął mu z oczu. Wreszcie Boswell przystanął. - Zbliżamy się teraz do głównego systemu - powiedział cicho - więc musimy iść jeszcze ostrożniej. - Na wypadek, gdyby w pobliżu były obce krety? - Tak, a ponadto dlatego, że to Święte Leża. Wszystkie krety powinny tu zachować pełen uszanowania spokój, skrybowie zaś - milczenie, o ile rozmowa nie jest konieczna, a rzadko zdarza się, że jest. Natomiast nieco dalej możemy przystanąć na moment, zjeść coś i odpocząć. Proponuję, Tryfanie, abyś zrobił to co ja i pomyślał trochę o podróży, którą mamy za sobą, tudzież znalazł w sobie siłę na nadchodzące dni. - Boswellowe "przystanąć na moment" oznaczało w jego języku medytację i Tryfan wiedział, że może to potrwać całe godziny. Rad nierad pogodził się więc z tym, że będzie musiał długo czekać. Wkrótce potem gleba pociemniała, kreda pozostała w dole pod nimi i weszli w pokład gliny z krzemieniami, pełnej jedzenia i wygodnych nor. - Kwatery gościnne - szepnął Boswell. - Niegdyś zatrzymał się tutaj twój ojciec. Tryfan znalazł pożywienie. Usiedli, by schrupać kilka robaków i otrząs- nąć się z przeżyć ostatniego etapu wędrówki. - Pomyśl trochę o naszej podróży - powiedział Boswell... Teraz, gdy byli prawie u celu i nic im nie groziło, Tryfan poczuł się straszliwie zmęczony, więc podczas gdy skryba rozpoczynał uroczystą medytację, młodzieniec stwierdził, że jego myśli odpływają. Chociaż tyle mógłby zrobić teraz, gdy było mu ciepło, a jego pazury rozluźniły się, to obrazy kretolat wędrówki i trudów, jakie ponieśli, aby tu dotrzeć, a którymi dzię- kczynienia Białego Kreta napełniły to prastare miejsce, znikały jedne po drugich w świetle Ciszy, jak gdyby te niebezpieczeństwa wcale nie istniały. - Skrybokret nie rozpamiętuje minionych niebezpieczeństw, tak samo jak tych, które mają nadejść; nie dba o to, co może albo mogło się zdarzyć. Skrybokret dąży ku Ciszy, która jest tutaj i każdy może ją usłyszeć. Wsze- lako wracając do domu, kret będący skrybą dziękuje Kamieniowi za łaskę powrotu, więc i ja dziękuję Kamieniowi... - Słowa Boswella były na poły nauką, na poły modlitwą, lecz słuchanie ich przychodziło Tryfanowi z coraz większym trudem, bo wokół starca jarzyło się światło, białe i czy- ste, i młodzieniec pragnął tylko zanurzyć w nim całe swoje ciało. - B... Bos... B... - wyjąkał, ale wyglądało na to, że nie jest w stanie wypowiedzieć imienia Boswella. - Śpij teraz, Tryfanie, śpij i odpoczywaj, wypełniłeś bowiem swą misję i doprowadziłeś mnie bezpiecznie z powrotem do Uffington. Teraz rozpocznie się twoja nowa misja i będziesz potrzebował siły do przyszłych prób, wobec których staniesz samotnie. - Nowa misja... Samotnie... - Głos Boswella zabrzmiał w sercu Tryfana jak dzwonek alarmowy na parę chwil przedtem, nim zasnął, albo raczej nim objęła go pełna marzeń nieświadomość. Później, rzecz jasna, Tryfan nie wiedział już na pewno, czy spał, czy nie. Pamiętał, że nie mógł się poruszyć, nie mógł mówić, był tylko centrum obrazów, które Boswell wyczarowywał wokół niego swymi zaklęciami i dziękczynieniami. Czuł, że Boswell jest blisko i że dotyka go, czuł, że w norze panuje Cisza, z której dochodzi głos Boswella... - Uczył się sumiennie, Kamieniu, ale jest młody. Jeszcze nie zdaje sobie sprawy ze swojej wiedzy, więc będzie się bał, będą go gnębić wąt- pliwości i będzie się czuł zagubiony. Ale to jego wybrałem i na nim spocznie twoje brzemię. Prowadź go, daj mu siłę, pozwól mu usłyszeć, pozwól mu... Tryfan chciał się podnieść ze swego snu na jawie i zapytać Boswella albo Kamień, albo czymkolwiek było to, co mówiło, zapytać go, zapytać go... - Bos... B... - Lecz jego pazury były słabe niczym u małego kreta, a oczy nie widziały nic, kiedy głos powtarzał: "Śpij, odpoczywaj..." i Try- fan w istocie stał się znowu młodym, uciekającym korytarzami przed swoim rodzeństwem kreciątkiem, podążającym w górę, ku słonecznemu światłu Lasu Duncton z jego zapachami ciepła wraz z nadejściem lata, którego centkowany blask był tak świeży, którego drzewa uspokajały, Kamień zaś piętrzył się pośrodku Antycznego Systemu. Tam, na wyciąg- nięcie ręki, była Rebeka, jego matka, i Bracken, jego ojciec, i Żywokost, jego przyrodni brat... Ale Tryfan wolał wędrować samotnie poprzez wielką knieję, aż pewnego dnia skierował swe kroki ku Kamieniowi, przed którym przycupnął z bojaźnią, zastanawiając się, czy może pozwolić sobie na myśl, iż kiedyś, w przyszłości, zostanie skrybokretem. "Dlaczego kret musi podróżować tak daleko tylko po to, by na powrót znaleźć się w tym samym miejscu?" - zapytał Kamienia dużo później, kiedy już dorósł, i to właśnie wtedy Boswell go znalazł. A teraz był tam znowu i czuł wokół siebie cuda Lasu Duncton, jego sędziwe, zielone doliny, skomplikowaną plątaninę korytarzy, które należały do niego. Był zadowolony, że pochodzi stąd, a to miejsce na zawsze jest jego własnością, lecz w końcu przepoił go smutek, że musi stąd odejść oraz głębokie pragnienie, by pewnego dnia powrócić do ukochanego systemu i nigdy już go nie opuszczać. OBUDŹ SIĘ, już pora. Musimy iść dalej. Głos Boswella brzmiał teraz całkiem normalnie, a norę wypełniało światło świtu, lecz ocknięcie się z ciepłej, głębokiej zadumy, w jakiej pogrążył go sen, przychodziło Tryfanowi z trudem. Nadal otaczały go drzewa Duncton i przeszłość, która wydawała się pozornie tak odległa. Powoli to wspomnienie zaczęło blednąc i Tryfan zaczął powracać do rze- czywistości. - B... Bos... Boswellu - udało mu się wreszcie powiedzieć. - Czy powrócę bezpiecznie do Lasu Duncton? - Gdy wypowiedział uko- chaną nazwę, jego oczy napełniły się łzami, bo nagle zatęsknił za miejscem, w którym się urodził, zatęsknił, jakby dopiero teraz, w tak długi czas po wyjściu, zostało mu ono zabrane. - Więc jak? Powrócę? Boswell patrzył na niego jasnymi, lekko zasmuconymi oczyma. - Będziesz miał wiele do zrobienia, zanim to nastąpi. Wcześniej po- wrócisz, ale na krótko, tylko po to, aby odnaleźć samego siebie i tych, którzy zechcą z tobą pójść. Ale owszem, pewnego dnia powrócisz wreszcie do swego rodzinnego systemu, tak jak winien to zrobić każdy kret. - Czy będziesz tam, Boswellu? - Będę tam zawsze - rzekł cicho Boswell. - Będę bowiem z tobą... - Nie, pytałem, czy ty sam tam będziesz? - Jeżeli wierzysz w Kamień, jeżeli potrafisz mnie zobaczyć, to będę tam. - Jesteś smutny, Boswellu, a w ciągu całej naszej podróży nie byłeś taki. Dopiero... wczoraj, przy tych powieszonych kretach. - Tutaj nasza wspólna podróż dobiega końca, dlatego jestem smutny. Biały Kret też posiada uczucia, wiesz o tym. - Wiem - powiedział Tryfan. - Długo spałem? - Minęła noc, nadszedł dzień. - Chciałem zachować świadomość. Odmawiałeś błogosławieństwa i modlitwy, które powinienem znać. - Skąd ci przyszło do głowy, że powinieneś je znać? - Jeżeli kiedykolwiek mam zostać skrybokretem... - Zjedz teraz i przygotuj się - uciął Boswell, unikając odpowiedzi - a potem ruszamy dalej. Tryfan ocknął się już zupełnie; był pełen energii jak nigdy dotąd. Po przerwie, w której, tak jak nauczył go Boswell, podziękował za nadcho- dzący dzień, podniósł się. - Może teraz ja pójdę przodem, bo nie mamy pewności, jakie krety tam napotkamy, nie wiemy, czy będą nam przyjazne czy wrogie. - Nie słyszałem żadnych - stwierdził Boswell. - Hm - bąknął Tryfan powątpiewająco, skrybie bowiem umykały na starość co delikatniejsze dźwięki i wibracje. W każdym razie teraz w tunelach słychać było zwodniczy dźwięk wiatru, jakieś szmery i echa, które równie dobrze mogły pochodzić od kretów, jak i od osypującego się piasku. - Trzymaj się z tyłu i dotykiem przekazuj mi, czy mam skręcić w prawo, czy w lewo, bo znasz te korytarze - rzekł zdecydo- wanie Tryfan. - Lepiej nie ryzykujmy rozmowy. Bezszelestnie jak cień ruszył Tryfan ku Świętym Leżom, nie w chwale i tryumfie, jak zawsze się spodziewał, ale w ciszy i z ostrożnością, aby nic nie zagroziło kretowi, którego ochronę nadal uważał za swe posłan- nictwo. Zrazu korytarze wydawały się niewiele różnić od tych, którymi szli ostatnio, były tylko trochę szersze i odrobinę mniej zniszczone. Rychło jednak zmieniły się znacznie, ich ściany błyszczały wypolerowane wie- kiem i częstym używaniem, posadzki lśniły po przejściu setek tysięcy pazurów, a wokół panowała napawająca respektem atmosfera czci i spo- koju. Kroki łap obu wędrowców miękko odbijały się echem gdzieś z przo- du, a ponad nimi płynęły prądy powietrzne systemu zaprojektowanego w dawnych wiekach przez krety, które wiedziały, gdzie umieścić wejście i jak wykonać zakręt, aby korytarze współgrały zarówno ze sobą, jak i z całym systemem, którego część stanowiły. Jednakże mimo tej maestrii Boswell nieraz łapał się na myśli, że niezależnie od tego, jak zmyślnie nie byłyby zaprojektowane tunele i całe systemy, mogą być one tylko tak harmonijne jak krety, które je stworzyły. Minęli kilka odgałęzień w prawo i w lewo, o portalach bogato rzeź- bionych i zdobionych w sposób, jakiego Tryfan dotąd nigdy nie widział. Rozmieszczone w regularnych odstępach znajdowały się tam również wyj- ścia na powierzchnię, skąd dobiegał głos wiatru przytłumiony przez ziemię i kredę ponad nimi. Raz czy drugi usłyszeli nad głowami miękkie stąpnięcia owczych kopyt, a raz kicanie królika. Każdy odgłos niósł się łagodnie, tak jak powinien w solidnym systemie, lecz był przy tym tak wyraźny, że Tryfan ledwie mógł w to uwierzyć. Same korytarze były opustoszałe i - podobnie jak wtedy gdy szli ku wierzchołkowi Wzgórza Uffington - pokryte kurzem. Raz tylko przeszli przez osuniętą ze stropu ziemię, lecz osuwisko nie było wielkie. W końcu doszli do większego skrzyżowania. Tryfan zatrzymał się i szepnął, odwracając się do Boswella: - W którą stronę teraz? - Na lewo jest Nora Kapituły, a w prawo idzie się do Świętej Bib- lioteki - odparł skryba. - Idź w prawo. Korytarz przed nimi był ciemny i węższy niż poprzednio. Jakaś pier- wotna ostrożność sprawiła, że Tryfan zachowywał się ze szczególną czuj- nością. W prądach powietrza było coś, co sugerowało, że tunel przed nimi jest zablokowany albo też leży w nim i czeka jakiś kret. Zbliżyli się powoli do zakrętu, zatrzymali się i nasłuchiwali. Nic nie usłyszeli, a ziemię przed nimi pokrywał kurz i nie było na niej żadnych śladów. Mimo to Tryfan uniósł łapę, dając znak Boswellowi, że ma zamiar sam pójść do przodu. Ruszył ostrożnie w stronę zakrętu, gotując się na przyjęcie nagłego ataku. Ponad nim kłębiły się prądy powietrza. Cokolwiek przegradzało ów korytarz, nie mogło być daleko. Mobilizując całą swoją odwagę, Tryfan wyskoczył gwałtownie zza zakrętu i stanął bez ruchu w miejscu, gdzie tunel znowu zaczynał biec prosto. Początkowo nie mógł pojąć ponurego widoku, jaki przed sobą ujrzał. Stał tam portal, który prowadził do ogro- mnej Nory Kapituły, lecz pod nim przycupnęły... a raczej leżały skręcone i sponiewierane doczesne resztki dawno zmarłego kreta. Ważniejsze jednak było coś innego: wskazywało na to ułożenie ciała oraz fakt, że czaszka (coś tak zmasakrowanego trudno doprawdy byłoby nazwać "głową") nie leżała tuż obok tułowia, a nieco dalej, podobnie jak i jedna z tylnych łap. Ten kret nie został po prostu zabity - jego rozszarpano. Wygląd sierści, która zachowała się dość dobrze na jednym boku, wskazywał niezbicie, że kret był bardzo stary. Ktokolwiek go zabił, uczynił to w niezwykle okrutny sposób, zadając rozdzierający cios w brzuch oraz szereg innych ciosów, które odrąbały głowę i łapę. Boswell stanął cicho za Tryfanem i niemo wpatrywał się w tę scenę. A były tam rzeczy jeszcze gorsze. Za tym pierwszym kretem, który, jak się zdawało, usiłował umknąć do Nory Kapituły, Tryfan i Boswell zobaczyli następne stworzenia, spiętrzone w groteskowych pozach gwał- townej śmierci, dwa zaś pod przeciwległą ścianą najwyraźniej zginęły w miejscu spoczynku. Patrząc na te przerażające obrazy, Boswell nie powiedział nic, a tylko instynktownie dotknął Tryfana, jakby chciał mu przypomnieć, że kreciość to nie tylko okrucieństwo i śmierć, lecz także życie i dobroć. Nagle usłyszeli jakiś dźwięk: pośpieszny trucht, odległy chrobot pazu- rów po zakurzonej kredzie. Zastygli w bezruchu i czekali, ale dźwięk się nie powtórzył. - Królik? Nornica? - zastanowił się Boswell, po czym dodał prawie beztrosko: - Jak zawsze bez krzty szacunku! - Wyglądało na to, że usiłuje ignorować szok wywołany widokiem pc nordowanych skrybokretów. - Ćśś! - syknął Tryfan, czujnie nasłuchując. Po chwili odległe dźwięki umilkły i jął spiesznie szeptać wstrząśniętym głosem: - Co tu się stało? Co to wszystko znaczy? - Przeszedł kilka kroków i z rezyg- nacją wskazał na jeszcze jedno ciało, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, że Boswell wcale nie wydaje się zdziwiony. - To z powodu Kamienia - rzekł tajemniczo starzec. Zawrócili sprzed Nory Kapituły i ruszyli z powrotem tą samą drogą, którą przyszli, po czym odnalazłszy korytarze wiodące do Świętej Biblio- teki, posuwali się nimi ostrożnie, aby niespodziewanie nie wpaść na kolejne ciała. Ich ostrożność nie trwała jednak długo, bo wkrótce natknęli się na następne zwłoki i od tego momentu, gdziekolwiek nie poszli, znajdowali szczątki pomordowanych skrybokretów. Bez względu na to, jak w rze- czywistości przebiegała ta masakra, była bezlitosna i błyskawiczna. Wy- glądało na to, że niewielu w ogóle próbowało uciec. Widok śmierci stał się tak powszechny, że już wkrótce obaj przyzwy- czaili się do niego. Na szczęście ciała były wyschnięte i pozbawione za- pachu, choć tu i ówdzie w pobliżu wejść dały się zauważyć ślady grabieży z zewnątrz. Dawno temu musiał się tu wedrzeć gronostaj albo łasica. Dostrzegli jeszcze coś, co wprawiło ich w podniecenie - w pobliżu pojawiło się ostatnio życie, na posadzce bowiem widniały biegnące w róż- nych kierunkach świeże ślady kreta (albo kretów) i to wlokących coś za sobą poprzez korytarze, choć owo coś nie było tak duże jak krecie zwłoki, co w tych okolicznościach byłoby logiczne. Rysy pazurów, jakie znaleźli, pochodziły od pojedynczych kretów, zapewne włóczęgów, którzy musieli trafić do systemu. - Oni ciągle gdzieś tu jeszcze są - powiedział Tryfan - bo te tropy są świeże. Ale przynajmniej ślady pazurów wskazują, że to raczej słabe krety. Boswell przytaknął i nieco odprężony stwierdził: - Chodźmy teraz do Biblioteki, choć po tym wszystkim wątpię, żeby było tam wiele do oglądania. Chociaż może jednak zdołamy uratować cokolwiek z tamtejszych ksiąg... - Żaden kret nie odważyłby się zniszczyć takich świętości - oświadczył Tryfan, pochylając ramiona jak do walki. - Kiedyś mogliśmy powiedzieć, że żaden kret nie tknie skryby. A to zrobiły krety. To nie jest początek zmiany naszego świata. Kreci świat nie zaczyna się zmieniać, Tryfanie. On się już zmienił. Wciąż ostrożny Tryfan, kierowany przez Boswella, wyprowadził ich z głównego zespołu korytarzy i nor komunalnych do tunelu, który wedle słów starca wiódł do Biblioteki. Kiedy weń skręcił, zatrzymał się nagle i wskazał coś pazurem. Ślady, które widzieli wcześniej, tu były bardzo świeże. Ruszyli dalej poprzez ciężkie od napięcia powietrze wypełniające ko- rytarz. Prowadził Tryfan, skulony i gotów na śmiertelną walkę, gdyby zaszła taka potrzeba. Ten tunel był bardziej ascetyczny od pozostałych, starszy, a z napięciem mieszała się tu głęboka bojaźń, gdyż Tryfan wie- dział, że oto wreszcie znalazł się tuż obok słynnej Biblioteki Świętych Leży, największej składnicy ksiąg i kronik całej kreciości. Było to najści- ślejsze intelektualne centrum życia skrybokretów, jak powiadano, pocho- dziły stąd najdonioślejsze zapiski czy też tu właśnie zostały wykonane podczas długich wieków istnienia kreciego rodzaju. Nagle ta pełna napięcia absolutna cisza została przerwana w sposób tak dramatyczny i nieoczekiwany, że natychmiast znieruchomieli i spoj- rzeli na siebie ze zdziwieniem. Najpierw z oddali dobiegł ich niewyraź- ny, a potem coraz głośniejszy, narastający tupot kroczących łap, któremu towarzyszyły jakieś głosy. Było to tak niespodziewane, że zrazu nie po- trafili określić, skąd one dobiegają, ale potem dźwięki stały się czystsze, mniej zniekształcone przez echo, a kiedy umilkły na chwilę, uznali, że bez wątpienia dobiegają z korytarza przed nimi, z kierunku gdzie leżała Biblioteka. Potem dźwięki znów się nasiliły i rozległ się chrobot pazurów masze- rujących łap i ryk dobiegający jakby z wielu gardeł. Tryfan natychmiast rzucił się do tyłu i osłaniając sobą Boswella, wtłoczył go nieomal w ścianę, spoglądając za siebie w poszukiwaniu najlepszej drogi odwrotu. - Gdybym był sam, Boswellu, podszedłbym cicho do przodu i spraw- dził, co się dzieje - szepnął. - Jeden kret zawsze porusza się łatwiej niż dwa. Ale moim zadaniem wciąż jest doprowadzenie cię do bezpiecz- nego miejsca. Nie możemy niepotrzebnie... Kiedy to mówił, zbliżające się dźwięki nabierały siły, więc próbował upchnąć Boswella gdzieś z tyłu, jakby skryba był stadkiem kreciąt. Boswell jednak nie ruszał się z miejsca. Oczywiście Tryfan nie spo- dziewał się, iż starzec okaże strach - wyglądało na to, że już przed wielu dziesiątkami lat zapomniał, jak odczuwa się coś takiego - ale mógłby przynajmniej wykazać trochę rozsądku w trosce o własne życie. - Te dźwięki jakoś się jeszcze nie zmaterializowały, prawda? - po- wiedział spokojnie. - Prawdę mówiąc, to jakby znowu zaczynały za- mierać. To dziwne! Tryfan spojrzał na niego ze zdziwieniem, tym bardziej, że starzec uśmiechał się beztrosko. Potem, pomyślawszy szybko, znacznie już spokojniejszy młodzieniec rzekł: - Świetnie, w takim razie my też udamy, że się wycofujemy. - Z tymi słowy jął tupać i chrzęścić pazurami o posadzkę korytarza, a nawet zawołał cichnącym głosem: - Chodź, wynośmy się stąd. - Po czym zastygli w milczeniu, by sprawdzić, co się stanie. Przed nimi korytarz skręcał i znikał z pola widzenia, a jego zakręt znaczył krzemienny wspornik. Za nim, jak powiedział Boswell, zostawało zaledwie kilka stóp do portalu Biblioteki. Przez kilka chwil trwała cisza, a potem rozległ się krótki wrzask pę- dzących gdzieś kretów i kilka wojowniczych głosów, lecz to wszystko nagle umilkło, znowu się nie zmaterializowawszy. Zapadła długa cisza, podczas której Tryfan ledwie się ważył oddychać. Po chwili za zakrętem korytarza dał się wyczuć leciutki ruch, tak niewielki, że mogli go wyczuć jedynie po nieznacznej zmianie prądu powietrza sunącego górą tunelu nad ich grzbietami. Potem rozległo się nieśmiałe szuranie pazurów o kredę, westchnienie i dość nerwowe kaszlnięcie, a wreszcie pomruki kreta, bardzo samotnego kreta, odgłos przełykania wydawany przez bojaźliwą, osieroconą, prze- czuloną istotę, zbierającą się na odwagę, by ruszyć korytarzem w ich stronę. Tryfan również ruszył do przodu, a czynił to tak gładko i z takim wdziękiem, że wyglądał niczym lis podchodzący do nieruchomej zdoby- czy. Szuranie przed nimi stało się nieco zuchwalsze i jakiś głos powiedział: - Lepiej zobaczyć, stary. Chodź, to tuż za rogiem. Upewnijmy się tylko, że sobie poszli. Tryfan przystanął zaledwie o stopę od zakrętu. Szuranie zbliżało się. Usłyszeli szybki i nerwowy oddech, a po nim serię niezrozumiałych, pa- nicznych szeptów, jakby jakiś kret usiłował wmówić sam sobie, że nie ma się czego bać. Wreszcie spoza głazu wynurzył się wąs, a za nim pyszczek. Był dość chudy i raczej długi. Znowu rozległ się głos, poprzedzony wnikliwym węszeniem: - Był tu kret. Czuję kreta. Wyraźnie go czuję, ale chyba już poszedł. Następnie pyszczek znowu posunął się do przodu, a za nim ukazała się chuda łapa o miękkich pazurach. Tryfan przywarł do ściany korytarza, by wykorzystać cień wielkiego głazu. Boswell znajdował się w tyle, jego zaś i tak normalnie jasne, a teraz jeszcze dodatkowo przyprószone kredą futerko czyniło go prawie niezauważalnym. Z kolei pokazała się głowa kreta i górna część jego ciała. Był to wy- chudzony, wyglądający na słabeusza osobnik, ze wszystkich sił starający się zaprezentować jako ktoś śmiały i zdecydowany. - Poszli sobie, i bardzo dobrze. Nic tu po nich. Założę się, że mieli stracha. - Niuch, niuch. - Ale miło jest poczuć kreta. Mhm. Zaraz! Przecież mogą wrócić! Poszli, ale mogą wrócić. Cóż, staruszku, lepiej zrób to jeszcze raz. Kret ponownie zniknął za zakrętem, a przynajmniej stało się to z prze- dnią połową jego ciała. Rozległo się krótkie skrobanie pazurów i, ku zdziwieniu Tryfana, ponownie ozwały się groźne odgłosy armii kretów, po czym umilkły nagle, a samotnik zza rogu, zirytowany, mruknął sam do siebie: - O ja biedny, złamałem pazur! Tryfan minął zakręt i zobaczył kreta stojącego obok dziwacznego pisma na ścianie, po którym przypuszczalnie przeciągał pazurami, wywołując słyszany wcześniej hałas. - Witam! - rzekł spokojnie Tryfan. - Och! - zawołał kret. - Och! - Odwracając się, dostrzegł po- tężną, groźną postać Dunktończyka i nieomal potknął się sam o siebie w odruchu ucieczki. Tryfan cofnął się z uszanowaniem, lecz kret, o dziwo, ruszył ku niemu, krzycząc, najzuchwalej jak tylko umiał: - No i co, odważniaku? Uciekaj! Zmykaj, zanim wszyscy moi kumple, a jest ich mnóstwo i są tuż, tuż, przyjdą tu i rozprawią się z tobą. Tak jest! - Ale Tryfan zatrzymał się tylko i kret natychmiast uczynił to samo. - Uciekaj! - powtórzył. Ten rozkaz miał bez wątpienia zabrzmieć groźnie, ale bardziej przywodził na myśl kreta pastwiącego się nad mar- twym robakiem. Samotnik przełknął ślinę, popatrzył wzdłuż swego chu- dego pyszczka na Tryfana i powiedział: - Kimkolwiek jesteś, nie przej- dziesz dalej. Mam za sobą całą armię kretów. Jestem ich... - spuścił wzrok na swe niezbyt wojowniczo wyglądające łapy o bladych pazurach - ...ich doradcą. Dobrze ci też radzę: odejdź! Nie zadzieraj ze mną, bo umiem zabijać! Nie żartuję! - Jak cię zwą? - zapytał Boswell ze swych nieco odleglejszych ciemności. - Och - wykrzyknął kret, a potem dodał jeszcze: - Ojejku! - Kręcił się i potykał wobec tego nowego zagrożenia. - Jest was dwóch, hę? Dwóch przeciw całej masie. Dzielne z was krety, doprawdy! - Od- wrócił się, spojrzał w tył przez ramię i zawołał: - Zostańcie na miejscach, nie zabijajcie ich! To tylko durni włóczędzy i już sobie idą. - Potem, zniżając głos do poufnego szeptu, powiedział: - Radzę wam, zmykajcie, póki możecie. Te krety za mną to ohydni zabójcy, co do jednego mordercy. - Obaj doskonale zdajemy sobie sprawę - rzekł spokojnie Boswell - że nie ma za tobą nikogo. Przyszliśmy do Świętych Leży z szacunkiem i przyjaźnią. - Prawdopodobna historyjka, ale już wystarczy. Teraz idźcie sobie, tak jak przystało na poczciwe, nieszkodliwe krety, na jakie wyglądacie. - Zdobył się na krzywy uśmiech, łypiąc przy tym taksująco na potężne ramiona i wielkie pazury Tryfana. Ze znanych jedynie sobie samemu powodów Boswell pozostawał w ukryciu. - Cóż, raczej nie mamy takiego zamiaru - powiedział Tryfan - ale też nie chcemy zrobić ci krzywdy, więc możesz śmiało odpowiedzieć na pytanie mojego przyjaciela. Jak masz na imię? - Kurtuazja wymaga, abyście wy przedstawili się najpierw - oświadczył kret z całą zuchwałą godnością, na jaką potrafił się zdobyć, a nie było jej wiele. Tryfan wszakże dostrzegł, że była w tym geście odwaga, którą każdy kret powinien uszanować. - Nazywam się Tryfan. Pochodzę z Lasu Duncton. - A dokąd zmierzacie? - samotnik zadał tradycyjne pytanie, teraz już z nieco mniejszym napięciem. Tryfan zauważył, że jego rozmówca ma subtelny, uczony głos, raczej nawykły do przemawiania niż naturalny, gdyż kret mimo zdenerwowania przyglądał mu się uważnie. - Tutaj. - Jak długo wędrowaliście? - Sześć lat trwała nasza podróż - odezwał się Boswell zza pleców Tryfana. Kret spojrzał na nich. - A ciebie zwą jakoś? Ale Boswell nie odpowiedział ani nie wyłonił się z cienia, w którym tkwił. - Nie, teraz twoje imię, bo moje już znasz - rzekł twardo Tryfan. - Wrzecian, toja - powiedział kret. - Tak, Wrzecian - powtó- rzył to z powątpiewaniem, jakby sam już nie całkiem wierzył w swoją tożsamość. Popatrzył na Tryfana i przysiadł na łapach. - Nie ma za tobą żadnych kretów, prawda? - zagadnął Tryfan tylko po to, aby się upewnić. - Nie. Ani jednego. Jesteście pierwszymi kretami, jakie zobaczyłem od trzech lat. Prawdę mówiąc, od Najdłuższej Nocy. Niezły czas wybra- liście sobie, żeby przyjść. W styczniu i w lutym mogło się udać z maleńką pomocą. Teraz już trochę za późno. - Ten dźwięk, który wywoływałeś, robił wrażenie - zauważył Tryfan. - Tak, doprawdy te skrybokrety umiały to i owo. - Umiały? - zapytał Boswell z cienia. - Teraz wszystkie odeszły - rzekł Wrzecian. - Odeszły do Ka- mienia. Nie został ani jeden. Nie widzieliście ich? Pomordowani, co do jednego. Okropne. Nie byłem w stanie sam usunąć ich ciał. - Coś jednak przesuwałeś - powiedział Tryfan. - Widzieliśmy ślady. - Księgi - wyjaśnił Wrzecian. - Te, które ocalały. W bezpieczne miejsce. Zanim powrócą grikowie. Chociaż nie wiem, kto je zdoła prze- czytać teraz, kiedy odeszli wszyscy skrybowie. - Nie - oświadczył Boswell z nagłą pewnością siebie. - Nie wszyscy. Jeden lub dwóch pozostało. - Nic podobnego - twardo zaprzeczył Wrzecian. - Ostatni zo- stali powieszeni całe kretolata temu. Ciągle jeszcze możecie zobaczyć ich ciała na pastwiskach. - I nagle dodał z nadzieją: - Czyżby oni nie byli ostatnimi? Boswell wyszedł powoli z cienia i otrząsnął się z kurzu oraz brudu. Kiedy pył opadł, zobaczyli, że jego futerko stało się jeszcze bielsze, a wo- kół jego postaci unosi się, być może spotęgowana wiekiem i historią owego miejsca, moc i świętość widoczna dla każdego kreta. Wrzecian powstał i cofnął się z respektem. - Jak was zwą? - zapytał znowu w dawnym języku. - Z jakich stron przybywacie? - Przyszliśmy z Duncton, które jest jednym z Siedmiu Systemów - odpowiedział Boswell. - Dążyliśmy do Uffington przez wiele długich i niespokojnych lat. Ja sam pochodzę z Uffington. Jestem skrybokretem. Nazywam się Boswell. Nie zrobimy ci krzywdy. Wrzecian zamarł i po prostu wpatrywał się w Boswella. Cała jego udawana agresywność zniknęła, a w jej miejsce pojawił się na jego twarzy wyraz żałosnej bezbronności, jakby po wielu latach okazywania odwagi pragnął się wreszcie przyznać, że bardzo się boi i jest straszliwie samotny. Oczy były pełne łez. Opuścił pyszczek na przednie łapy i jął łkać z takim smutkiem pomieszanym z radosną ulgą, że i Tryfan poczuł pieczenie pod powiekami. Po chwili Wrzecian uniósł mordkę, całkiem teraz mokrą od łez, i usi- łował mówić. Zdołał wreszcie wyszeptać załamującym się głosem: - Czy ty naprawdę jesteś Boswell? Ten Boswell? Starzec przytaknął i uśmiechnął się. Podszedł i położył swą łapę na łapie Wrzeciana, a potem przelotnie pogładził jego pyszczek. - Słyszałem o tobie wiele razy - powiedział Wrzecian, odzyskując powoli panowanie nad sobą. - O tak, wiele, wiele razy. I modliłem się, aby kret taki jak ty nadal był przy życiu, ale nigdy nie sądziłem, nigdy... - Raz jeszcze jego głos się załamał i samotnik zaczął łkać. - Zatem teraz twoje oczekiwanie dobiegło końca, poczciwy Wrze- cianie, i możesz się już nie bać - powiedział łagodnie Boswell. - Nie jesteś już samotny i nigdy więcej nie będziesz. Tryfan słuchał w milczeniu, Boswell bowiem przemawiał z siłą i ła- godnością kogoś, kto uzdrawia innych. Biedny Wrzecian, jeszcze przed chwilą tak zdecydowany bronić przed nimi Biblioteki, nie miał teraz nawet tyle odwagi, by spojrzeć Boswellowi w oczy. - Oto kret niebywałej odwagi i siły - szepnął stary skryba do Try- fana. - Spotkaliśmy się szczęśliwie, wypełniła się wola Kamienia. - Dokładnie w tym momencie, gdy głos Boswella zabrzmiał tak władczo, Tryfan zrozumiał, że misja, która miała mu być powierzona, jest nieroz- łącznie związana z Wrzecianem, więc i on podszedł i wymienił z nim uścisk, jakby jedynie przez dotyk mogli wszyscy trzej potwierdzić, że oto naprawdę są razem. Wreszcie Wrzecian powiedział: - Widzicie, czekałem na wasze przyjście, choć nie marzyłem nawet, że oto nadejdzie sam Boswell. Powiedziałem... - Jego głos ciągle jeszcze załamywał się od płaczu. - Powiedziałem Kamieniowi po tym, jak po- mordowano skrybów: "Błagam cię, ześlij mi pomoc. Przyrzeknij, że to zrobisz, a pozostanę tu i zrobię, co będę mógł". - I co odpowiedział Kamień? - zapytał Boswell. - Niewiele - odparł Wrzecian w sposób tak naturalny, że Tryfan miał ochotę śmiać się i płakać zarazem. - Nic, prawdę mówiąc. Milczał jak grób. - Więc dlaczego pozostałeś? - Nie miałem dokąd pójść. Jestem kretem z systemu położonego na południe od Uffington. Kiedyś usługiwaliśmy skrybokretom. Większość mieszkańców mojego systemu wymarła podczas zarazy, a tych kilku, któ- rzy przeżyli, zabili grikowie. Nie pozostał nikt, kto mógłby mi powiedzieć, co mam robić. A poza tym... - po raz pierwszy podniósł wzrok - ...wiedziałem, że Kamień mnie słucha, chociaż nic nie mówił. Wiedziałem, że nadejdzie jakiś kret. Wierzyłem, że Kamień zrobi, co należy - oświadczył po prostu. - I oto jesteście! Lepiej późno niż wcale! - Myślę, że masz nam wiele do opowiedzenia, Wrzecianie, a nie ma lepszego po temu miejsca niż dawna Biblioteka. Więc poprowadź nas tam i pokaż po drodze mojemu młodemu przyjacielowi, Tryfanowi, jak czyniłeś ów hałas równy całej armii kretów. Wrzecian powstał ciężko i poprowadził ich z powrotem drogą, którą przybył. Kiedy mijał dziwną płaskorzeźbę na ścianie korytarza, przejechał ze zgrzytem pazurami po jej karbach i natychmiast otoczył ich odgłos całej armii kretów, setek maszerujących łap. - Sprytne, co? - zagadnął. - Hm, owszem - zgodził się Tryfan. - Przestraszyłem się prawie na śmierć, kiedy to odkryłem - powie- dział krótko Wrzecian. - Nazywają to ponurym dźwiękiem. W dawnych czasach wszystkie krety potrafiły robić takie płaskorzeźby i istnieje nawet klasyczny tekst na ten temat. Przynajmniej tyle się zachowało. - Napisany przez Scyrpiusza - zauważył Boswell. Wrzecian przytaknął pośpiesznie i ruszył dalej. Wszedł przez niepo- zorne, zaokrąglone wejście do wielkiej pieczary. Tu i ówdzie, bez żadnej prawidłowości, jej kredowe sklepienie wspierały czarne krzemienie. Try- fan ujrzał całe rzędy półek, teraz pustych i połamanych, porozrzucanych dziko, z wyjątkiem kilku uprzątniętych przez Wrzeciana miejsc, gdzie w rolkach i plikach leżały fragmenty i resztki pokruszonych brzozowych ksiąg i kronik. Wielka Biblioteka Świętych Leży została zbezczeszczona i unicestwiona. - Nie ma tu wiele do oglądania - stwierdził Wrzecian. - Ci gri- kowie wiele zrujnowali. Ajaj, wiele zaiste. - Po czym westchnąwszy, jął chodzić w różne strony, nie wiedząc, co powiedzieć. Boswell rzucił okiem na to wszystko, dotknął paru szczątków, które leżały w pobliżu i zwrócił się do Wrzeciana: - Lepiej opowiedz nam, co się stało. - To cała opowieść i jeszcze pół. - Zatem nie ma lepszego miejsca niż to. Któregoś dnia, Wrzecianie, może twoje słowa zostaną z kolei spisane - rzekł Boswell, patrząc zna- cząco na Tryfana. - Więc opowiedz o tym rzetelnie, opisz swoją rolę i zrób to szczerze. Niech historia potoczy się swym naturalnym torem. - Tak uczynię - oświadczył Wrzecian w odpowiedzi na pouczenia starca. - Z mego serca do waszych serc niech płynie prawda, którą opowiem, fakt po fakcie, to com widział i oby pewnego dnia poznały ją wszystkie krety. Z tymi słowy zasiadł pośrodku rumowiska. Potem, spojrzawszy dokoła, jakby chciał się upewnić, że naprawdę wszyscy są żywi i nie jest już sam w Świętych Leżach, wziął głęboki oddech, podrapał się, łypnął wkoło w poszukiwaniu inspiracji i zaczął opowiadać im o katastrofie, jaka do- tknęła Uffington, z której on, Wrzecian, choć nigdy nie uważał się za kogoś specjalnego, był jedynym, który uszedł z życiem. Rozdział trzeci POCHODZĘ z Siedmiu Pagórków, które są jednym z systemów na południe od Uffington, od dawna dostarczającym tropicieli robaków, kopaczy tuneli oraz kleryków usługujących skrybokretom - rozpoczął Wrzecian. - W czerwcu przed ostatnią Najdłuższą Nocą moja matka musiała posłać jedno z nas do Uffington, a ponieważ nie bardzo nadawałem się do walki i obrony, wysłała najsłabszego, czyli mnie! - Popatrzył na swe łapy i przepraszająco wzruszył chudymi ramionami. - Przydzielono mnie do służby skrybokretowi zwanemu Brevis, który był nowy w Leżach. Jedynym pytaniem, jakie mi zadał, było, czy wierzę w Kamień, czy nie. - I co odpowiedziałeś? - chciał wiedzieć Boswell. - Powiedziałem, że wierzę - odparł cicho Wrzecian z oczyma peł- nymi łagodności i całkowitej ufności. - Przyszedłem na świat w cieniu Świętych Leży, a w dolinie Siedmiu Pagórków jest wiele Kamieni. Jako młodzik chowałem się między nimi przed moim rodzeństwem. Chroniły mnie, a ja poznałem ich siłę. Wiem, że Kamień istnieje. Ostatnie słowa Wrzecian wypowiedział z żarem. Boswell potakiwał zachęcająco i spoglądał na Tryfana, który zauważył, że starzec jest bardzo zadowolony z odpowiedzi. - Mój mistrz, Brevis, na krótko przedtem ukończył nowicjat i został wyświęcony na skrybokreta, a ja cieszyłem się, iż przydzielono mnie jed- nemu z nowo przyjętych członków społeczności. Nie dlatego, żeby był szczególnie młody, gdyż poczuł powołanie w późnym okresie żywota, zaś pochodził z Koźlandii, systemu na północ od Uffington, ale dlatego, że szybko stał się dobrym skrybą i uczonym, miał czytelny charakter pisma i był na tyle miły, że nauczył mnie co nieco pisania, tak że mogłem mu pomagać w Bibliotece, na co inne skrybokrety trochę sarkały. I chociaż nie umiałem specjalnie czytać ani dobrze pisać, przepisywałem dla niego całe fragmenty, jak również wyszukiwałem różne teksty, co okazało się tak przydatne, gdy grikowie dokonali swego straszliwego dzieła. - Zatem robiłem to, o co mnie poproszono, najlepiej jak umiałem, i choć inni byli lepsi, Brevis nigdy nie narzekał ani nie dręczył mnie. W miarę upływu lata zaczynałem lubić nowe mieszkanie oraz moje zaję- cia, które były rozmaite i wymagały krążenia po Uffington. Jako że z na- tury byłem ciekawy, zwłaszcza tego, jak zbudowane są korytarze (były bowiem znacznie większe od tych, w których się wychowałem), poznałem je wszystkie bardzo dobrze. Ta wiedza oraz to, że spośród wszystkich tutejszych kretów właśnie mnie przydzielono Brevisowi, uratowały mi później życie. Wrzecian przerwał na chwilę i westchnął ze smutkiem. Ta opowieść najwyraźniej była dla niego wyczerpująca, ożywiała wspomnienie kreta, którego szanował, a może i kochał (Tryfan znał to uczucie po tylu dniach spędzonych z Boswellem), lecz zdołał zapomnieć podczas długiej samo- tności minionych kretolat. Po krótkiej przerwie Wrzecian znowu usiadł i zaczął opowiadać o tym, jak pierwsze wieści o grikach dotarły do Uf- fington, o ich późniejszym przybyciu i bestialskim mordzie, jakiego do- konali. * * * PIERWSZE WIEŚCI o nadciągających kłopotach dotarły do Uffington w sierpniu, kiedy przybyli z północy wędrowcy potwierdzili nadejście tego, co towarzyszyło plagom trapiącym kreci rodzaj od wielu lat: pojawiło się nowe zagrożenie pod postacią kretów z plemienia Grike. W Uffington zarazy spowodowały podział. Jedne skrybokrety twier- dziły, że ich odwiecznym zadaniem jest uzdrawiać oraz że wszyscy odniosą korzyść, jeśli zwykłe krety ujrzą, jak skrybowie idą pomiędzy innych, niosąc pomoc i modląc się o Ciszę Kamienia. Jednakże inne, i tych było więcej, uważały, że Święte Leża powinny dawać przykład poprzez mod- litwę i naukę; choroby bez wątpienia były karą za to, że kreci rodzaj utracił w ciągu ostatnich dziesięcioleci ufność i wiarę w Kamień. Skrybowie nic nie muszą robić, to Kamień zdecyduje o przyszłości. Mistrz Wrzeciana, Brevis, był jednym z orędowników pierwszej grupy i przekonywał skrybokrety, ruszając osobiście do przodu i uzdrawiając, lecz ostatnie słowo należało do Niesplika, Świętego Kreta, który postarzał się w ostatnich kretolatach i w owej godzinie próby zbłądził, optując za ostrożnością i bezczynnością. Toteż wraz ze skwarem lata pojawiły się w Uffington waśnie, niepewność i okropna niemoc. W sierpniu zaczęły docierać do Świętych Leży złowieszcze historie o kretach, misjonarzach od dawna lekceważonego Słowa, które jęły szybko nadchodzić z północy i teraz były już na wyciągnięcie łapy od samego Uffington. Trzy spośród Siedmiu J?rastarych Systemów - Caer Caradoc, Stonehenge oraz Rollright - już zostały zdobyte i skrybowie w Leżach zaczynali rozumieć, że stopniowo zostają okrążani. Owi najeźdźcy zwani byli "grikami", choć nikt w Uffington, nawet najstarsi uczeni, nie potrafił dociec, skąd pochodzi ta nazwa. Ze starych kronik dowiedziano się tylko, że grikowie mają ciemną sierść i takież pyszczki, są sprytni, gibcy i silni. Mają niewielkie poczucie humoru i ogro- mną pewność siebie, pewność kretów, które wiedzą, że słuszność jest po ich stronie i dlatego skłonne są przemawiać spokojnie, lecz zdecydowanie. Jeżeli się je sprowokuje, podejmują walkę bez wahania i uparcie obstają przy tym, że to one mają rację. Wyglądało na to, że grikowie nie są wyznawcami Kamienia i gardzą tymi, którzy w niego wierzą. Wierzyli raczej w Słowo, a ich obowiązkiem było głosić to Słowo i nawracać na nie krety, by na wszelkie sposoby wykazać wyznawcom Kamienia, że ich wiara jest szaleństwem. Słowo nie było w Uffington czymś zupełnie nieznanym. Chociaż jego wyznawcy najwyraźniej wierzyli, że ma ono boskie pochodzenie, uczeni w Świętych Leżach ustalili przed dziesiątkami lat, że jest ono wytworem złego i zepsutego skrybokreta z wczesnego średniowiecza, który zwał się Scyrpiusz. Pochodził on z pewnego systemu na północy i wiara w Kamień przywiodła go jako młodego, samotnego, niepiśmiennego kreta do Uffing- ton. Tam nauczył się pisać i został wielkim uczonym, a jego komentarze do wczesnego Traktatu o Ponurym Dźwięku są do dziś dnia swego rodzaju klasyką. Z czasem jego zainteresowanie ciemną stroną Kamienia stawało się coraz głębsze i bardziej obsesyjne. Praca tego skryby zbyt długo ob- racała się wokół cieni Kamienia i ciemności, które czają się na obrzeżach jego światła. Jak powiadają kroniki, Scyrpiusza zaczynały niecierpliwić nauki głoszone w Uffington, czuł się nimi rozczarowany, przeto napisał niesławną Księgę Słowa, utrzymując, że spłynęło na niego światło i jest ona efektem objawienia. Ten dziwaczny, ponury tekst, stanowiący mie- szaninę mrocznej miłości i złowieszczych proroctw, był w swej istocie jednym wielkim bluźnierstwem wobec Kamienia. Scyrpiusz utrzymywał, że Słowo powstało pierwsze i pozostanie na końcu, że brzmienie Ciszy to ponury dźwięk, że krety muszą odpokutować krwią, jeżeli chcą się uchronić przed Słowem, że wątpić w Słowo, to wątpić w Prawdę i powinno to być karane, że powinnością kretów jest uczyć Słowa dla dobra innych kretów oraz że Słowo to sama Prawda. Niestety, dzięki czynom ekscentrycznego Świętego Kreta żyjącego w tamtych czasach, Dunbara, uczony ów uzyskał w Świętych Leżach dość znaczną wiarygodność. Zanim Scyrpiusz zaistniał jako autor swej szkod- liwej Księgi, Dunbar był wzorowym skrybokretem o wielkiej odwadze i znacznych osiągnięciach. Często wędrował daleko od Świętych Leż, a ponieważ sam przybył do Uffington z pomocy, tak jak Scyrpiusz, może właśnie to stało się powodem ich wzajemnej sympatii. Przez kilka tygodni po tym, jak Scyrpiusz przedstawił swą Księgę Słowa w Bibliotece i poprosił inne skrybokrety, by przeczytały ją i sko- mentowały, Dunbar milczał, mimo lawiny złości i goryczy, jaką dzieło to natychmiast wywołało wśród skrybów. Zapiski z tamtych czasów wyjaś- niają, że Dunbar nigdy nie udzielił autorowi Księgi swego pełnego popar- cia, ale też nie zażądał, by zmuszono Scyrpiusza do jej wycofania. Według kronikarza owego niespokojnego okresu powiedział tylko: "Pódźcie bra- cia, pode łapy podeymijcie yego, smentne bowyem y zbrukane serdca żądne są kochania. Yeśli wy tego nye uczyniycie y mnie trza będzie. Z owey to waszey niedomiełości płyną wsze nasze teraźnieysze troski przeto ya nye postanę ino odeydę precz". A gdy towarzysze, zszokowani, nigdy bowiem dotąd raz wyznaczony Święty Kret nie opuszczał Uffington i niezwykła decyzja Dunbara do dziś pozostaje jedną z tajemnic Świętych Leży, zapytali go, dokąd się uda, odparł, że odejdzie ze Scyrpiuszem, aby z nim dyskutować i jeśli nie zdoła przekonać go, by zmienił zdanie, to zostanie "niczem i nikajszem". Jak powiedział, tak zrobił. Kiedy Scyrpiusz odszedł, czcigodny Dunbar poszedł wraz z nim, przez cały czas rozważając kwestie tyczące Ciemnego Dźwięku oraz Słowa. Rzecz jasna, decyzja odejścia, podjęta przez kogoś tak szanowanego jak Święty Kret, ośmieliła innych do pójścia za nim, więc kilku skrybów i wielu porywczych, młodych nowicjuszy również wyruszyło z Uffington w świat. Współczesna tym wydarzeniom relacja spisana na podstawie zeznań skrybokreta, który odszedł wraz z tą pierwszą grupą, lecz potem ją opuścił i po kilku kretolatach powrócił do Świętych Leży, by odbyć pokutę, po- wiada, że zabrali ze sobą kopie Księgi Słowa oraz Scyrpiuszowskiego Traktatu o Ponurym Dźwięku. Wydaje się, że cała grupa trzymała się razem aż do Systemu Prawozwojów, który znajduje się na północ od Lasu Duncton. Do tego czasu Scyrpiusz zdołał nawrócić na drogę Słowa wielu spośród tych, którzy podążyli za Dunbarem. Wywiązała się dyskusja, po- tem walka i tylko dzięki lojalności bliskich sobie kretów Dunbar zdołał uciec. W tym zamieszaniu umknął także kret, który później wrócił do Uffington, a wcześniej odłączył się od Dunbara i wędrował samotnie. Tajemnica miejsca, do którego trafił potem Święty Kret i garstka wier- nych mu popleczników, została rozwiązana dopiero w kilka stuleci później, kiedy kolejne pokolenia żądnych przygód skrybów ustaliły na podstawie pisemnych i ustnych przekazów, że Dunbar, albo kret bardzo do niego podobny, podążył na wschód, w stronę krainy, którą bajarze nazywają wymyślnie "Pustą Ćwiercią", choć prawidłowa nazwa tego miejsca brzmi "Wole", co w starokrecim języku oznacza złośliwą narośl na ciele zwie- rzęcia albo pniu drzewa. Jest to narośl, która żyje własnym życiem i wy- sysa życie z tego, na czym tkwi. Złośliwa, pasożytnicza... i śmiercionośna, uważa bowiem się, iż gdy wole pęknie, jego zapach jest śmiertelnie trujący dla kreta. Powiadano, iż na wschodzie istnieje takie miejsce, gdzie nie może żyć żaden kret, jazgot bowiem, niebezpieczeństwa i samo powietrze jest tam dla niego groźne. Podobno rozlegają się tam ryki dwunogów oraz innych ogromnych i wstrętnych stworzeń, o których krążą liczne historie wywo- łujące u młodych kretów senne koszmary. Stamtąd właśnie pochodzą ry- czące sowy. "Ale gdzie to dokładnie jest?" - mógłby zapytać ojca lub matkę młodzik, oglądając się trwożnie przez ramię (takie bowiem lęki zawsze leżą z tyłu, poza zasięgiem kreciego pyszczka). Odpowiedź jest bardzo prosta: idąc na wschód od najbardziej wschod- niego z Siedmiu Systemów, którym jest Las Duncton, kret zbliża się sto- pniowo do Wola, lecz najlepiej byłoby, gdyby nigdy nie doszedł do miej- sca, gdzie się ono zaczyna... I ta odpowiedź musi wystarczyć. Znacznie później wędrowni skrybowie, odważnie gromadzący infor- macje o stanie kreciości, ustalili, że Dunbar udał się właśnie w stronę tego domniemanego miejsca i zapewne wziął ze sobą kopię Księgi Słowa. Z pewnością pozostawił za sobą we wschodnich systemach wystarczająco dużo zapisków, by prześledzić jego trasę, do czasu gdy rzeczowe wzmianki na jego temat zostały zapomniane, a zamiast nich pojawiły się mityczne historie i legendy, które powędrowały jeszcze dalej na wschód i na zawsze rozpłynęły się w tamtejszych mrokach. Nikt nie wiedział, jaki był ostate- czny koniec Dunbara i jego zwolenników, lecz nieliczni wątpili w to, czy naprawdę był straszliwy i ponury, a także w to, że nieszczęsna Księga, którą niósł ze sobą, oraz wiedza, jaką posiadł on sam i garstka jego po- pleczników, faktycznie przepadła na wieki. Żadna z legend o Dunbarze nie mówi nic o tym, dlaczego właściwie zabrał z sobą Księgę Słowa ani czy wziął jeszcze jakieś inne dzieło, wsze- lako w najsłynniejszych z nich są wzmianki sugerujące, iż łudził się, że fatalne dzieło zostanie przechowane gdzieś w sercu Wola do czasu, gdy "schizma dokona się i zakończy". A kiedy to się stanie, miał przyjść z Wola kret, który przyniesie kreciości pokój, świętą wiedzę i nadzieję. Zatem Dunbar zniknął z historii, aby pozostać jedynie w pamięci jako założyciel mitycznego plemienia kretów Wola, istot żyjących w miejscu niedostępnym dla żadnego przedstawiciela kreciego rodzaju, daleko na wschodzie, tam gdzie oddech oznacza śmierć. Rzecz jasna, wiele jest legend o Wolu. Niektórzy twierdzą na przykład, iż są krety, które mogą tam przeżyć. Równie powszechna jest myśl, iż pewnego dnia, kiedy nad kreciością zawisną długie i ponure cienie, w czasie kiedy będzie najbardziej potrzebny, wyłoni się z takiego właśnie miejsca potężny Zbawiciel. Co do prawdziwości tego wszystkiego, to legenda tycząca Dunbara sprawdziła się, jeśli chodzi o schizmę, początek bowiem upadku wiary w Kamień często datuje się od przewrotu Scyrpiusza i dziwacznego odejścia Dunbara z Uffington. Tak naprawdę, to wiadomo co nieco o losach owego najposępniejszego z kretów: Scyrpiusza. Porzuciwszy Dunbara, ruszył na pomoc, z powrotem w stronę systemu, z którego pochodził, a był tak charyzmatycznym przy- wódcą, że wielu poszło za nim. Jego wędrówka ku północy zamieniła się w marsz, do którego przyłączały się liczne krety, a on wiódł je do miejsca leżącego poza Mrocznym Szczytem, ku niegościnnym wrzosowiskom, gdzie nigdy dotąd nie mieszkał żaden kret. A jednak tam właśnie zapro- wadził Scyrpiusz swych zwolenników, do miejsca pełnego ogromnych tuneli, bystrej wody i niezbadanych zagrożeń. Do pewnego czasu to miej- sce nie miało nazwy, lecz w stosownym czasie krety nadały mu ją. Za- czerpnięto ją z mitycznego, złego systemu, gdzie - jak powiadano - rozlegały się ryki wielkich, złowrogich kretów: system Whern. To tam właśnie ukształtowała się pierwsza społeczność scyrpiańska, która stała się sławna ze srogiej dyscypliny i kar. To tam Scyrpiusz spraw- dzał idee ukonstytuowane potem w zbiór zasad (które nazwał Regułą Słowa), jakimi powinny być rządzone wszystkie systemy. Ustalały one wyraźne hierarchie (będące klątwą dla wierzących w Kamień) oraz wy- myślne kary śmierci za naruszenie Reguły - takie choćby jak powiesze- nie za pyszczek, o których stosowaniu żaden szczery wyznawca Kamienia nie mógłby pomyśleć. Tam też, jak powiadano, Scyrpiusz napisał na nowo swą Księgę, do- dając do niej posępne proroctwa, które zapowiadały koniec Kamienia i pa- nowanie Słowa. Wróżyły kłopoty i konflikty, wątpliwości i waśnie, a po- tem wielki strach i w końcu upadek wiary w Kamień. Mówiły, że nadejdzie zaraza, że Uffington zostanie zniszczone i wtedy wreszcie dopełni się Pokuta kretów, a jedynym ratunkiem dla kreciości kierowanej przez wiel- kiego wodza stanie się Słowo. Tak oto pisał Scyrpiusz, a w ciągu dziesięcioleci pamięć o nim to ożywała, to znów przygasała. Od czasu do czasu jego wyznawcy przyby- wali z północy, zazwyczaj tuż przed okresowymi epidemiami, i głosili, że nadeszła godzina Słowa. Niektórzy tworzyli również swoje własne systemy społeczności scyrpiańskiej, gdzie modlono się Słowem i praktykowano czarną magię Kamienia. W ciągu wielu pokoleń skrybokrety odważnie zwalczały ruchy scyrpiańskie na północy - "odważnie", gdyż wielu stamtąd nie powróciło - w czasach zaś błogosławionego Arnolda z Ave- bury, jednego z najdłużej sprawiających swe posługi Świętych Kretów, stoczono z nimi (i wygrano) wojnę. Scyrpianie zostali wyparci ze swych nowych systemów i przegnani aż do samych granic Whern i jeszcze dalej, ku jego niegościnnym, pozbawionym robaków wyżynom. Nikt nie wie- dział zresztą, czy którykolwiek z nich przeżył, czy nie, nikt bowiem nie odważył się ruszyć tam za nimi. Wcale też nie wyglądało na to, by ktokolwiek chciał to sprawdzić, w następnych bowiem stuleciach Scyrpiusz i jego wyznawcy zostali za- pomniani. I to tak dokładnie, że kiedy wiara w Kamień naprawdę zaczęła podupadać, niewielu przypomniało sobie o posępnych proroctwach. Nie- liczni też powiązali nadejście zarazy z upadkiem kreciości. Wobec zagro- żenia życia, wobec rozpadu systemów krety nie zaprzątały sobie głów wspomnieniami o złowróżbnym średniowiecznym uczonym i Księdze, któ- rej wszystkie kopie uważano za dawno zaginione. Zrozumiałe więc, że gdy pierwsze wieści o grikach dotarły do Uffing- ton, i tak już osłabionego przez zarazy, nikt nie powiązał ich ze Scyrpiu- szem, nawet wtedy kiedy okazało się, że grikowie wyznają Słowo. Sytuacja zmieniła się pod koniec sierpnia, kiedy do Uffington dotarły dwie bezpośrednie relacje o metodach stosowanych przez tych północnych misjonarzy: jedna pochodziła od gorliwej samicy z systemu Lovell, leżą- cego na pomoc od Tamizy, druga zaś od młodzika, który jakimś cudem zdołał dotrzeć do Świętych Leży, choć pochodził aż z Koźlandii, rodzin- nego systemu Wrzecianowego mistrza, Brevisa. Oba krety donosiły, że grikowie masakrowali wszystkich, którzy nie chcieli przyjąć wiary w Słowo, a nawet jeśli którykolwiek ze strachu zgadzał się, to i tak był poddawany fizycznym torturom w ramach "pokuty". Po dotarciu do Koźlandii grikowie zabili mnóstwo kretów, wiele innych zmusili do przejścia na wiarę w Słowo, a kilku śmiałków, którzy nie chcieli im ulec, wyparli w górę zboczy aż do Biedołka, niewielkiego podsystemu Koźlandii znanego ze swego oddania Kamieniowi. Tam zaś, pod pretekstem kary za poważne przestępstwa, grikowie powiesili wszy- stkie krety, używając do tego kolców drutu otaczającego Biedołkowy La- sek. Młodzik zdołał jednak się ukryć, a potem uciec. Ruszył w stronę Świętych Leży, uważając je za jedyny azyl, w którym może się bezpiecznie poczuć. Wszelako wspomnienia potwornych widoków i odgłosów wypeł- niły go takim przerażeniem i rozpaczą, że drżał nieustannie i nie można go było pozostawić samego. Umarł w trzy tygodnie po przybyciu na miejsce. Rzecz jasna wszystkie skrybokrety były przygnębione tymi historiami, lecz nikt nie przeżywał ich mocniej niż Brevis. Wraz z sześcioma innymi postanowił złamać edykt Niesplika i opuścić Uffington, aby sprawdzić, co się dzieje. Każdy ze skrybów miał powędrować do innego systemu. Umówili się, że powrócą przed końcem września, by przygotować dla Świętego Kreta raport na temat tego, co zauważyli. Tylko o Brevisie usłyszano jeszcze kiedykolwiek. Wcześniej jednak, kiedy Brevis wciąż jeszcze był w drodze, a w Uf- fington nadal nie rozumiano znaczenia pogłosek o grikach, przybyły do Świętych Leży dwa krety. Ich obecność okazała się znacznie bardziej złowieszcza, niż wówczas komukolwiek mogło się wydawać. Według relacji Wrzeciana, przybysze podali fałszywe imiona, a łatwo- wierni skrybowie, radzi każdemu, kto przynosił wieści z szerokiego świata, przyjęli ich nieco zbyt otwarcie. Późniejsi historycy dodali zmyśloną wzmiankę, że kiedy się pojawili, Śpiewający Kamień rozbrzmiał głęboką, ostrzegawczą nutą, choć Wrzecian nie pamiętał nic takiego. Jest to wszakże możliwe, owymi kretami bowiem byli: Chwast, agent główny i doradca najwyższego dowództwa grików oraz samica o imieniu Ślizga, najbardziej przebiegły, intrygancki i skłonny do krętactw kret, jaki kiedykolwiek żył. Twierdzili oni, że pielgrzymują do Kamienia i przybywają z systemu, który leży niedaleko na północy. Święty Kret spotkał się z nimi i był pod wrażeniem tego spotkania. Chwast umiał nawet pisać, chociaż szło mu to dość nieporadnie. Twierdził, że nauczył się tego w swoim systemie, więcej niż pokolenie temu, od skrybokreta z Uffington, który przybył tam i tam również dokonał żywota. Kilku skrybów miało jednak pewne wątpliwości i Wrzecian podsłuchał, jak wyrażali swoje zdziwienie co do pisaniny Chwasta. Były w niej pewne nieznane i złowróżbne odchylenia, które nie bardzo im się podobały. Jakie, tego Wrzecian nie mógł wiedzieć, jako iż nie był skrybokretem, lecz pamiętał, że potem, kiedy musiał przenieść jakieś prace Chwasta i przebiegł przez nie swymi pazurami, wyczuł w ich stylu pewne okrucieństwo, pismo było pochylone w lewo, a ponadto wy- czuwało się w nim echo ponurego dźwięku. Z dwojga przybyszy Chwast, którego imienia krety dowiedziały się później, był ważniejszy. Fizycznie, na pierwszy rzut oka, nie robił wiel- kiego wrażenia. Zbudowany był przeciętnie, a futerko miał pstrokate. Jego pyszczek był nieco skrzywiony w lewo, co na każdym rozmawiającym z nim krecie wywierało wrażenie, że Chwast ciągle się wierci. Uśmiechał się często, a jego oczy wydawały się ciepłe, dopóki nie udało się spojrzeć w nie z zaskoczenia (co było bardzo trudne). Kiedy wydawało mu się, że jest sam i pogrążał się w myślach, jego oczy stawały się czarne i zimne jak czysty krzemień. Równie dziwne było w nim i to, że kiedy jadł, nie wydawał żadnego dźwięku, nawet chrupania, ciamkania czy choćby mlaś- nięcia. W jednej chwili robak był różowy i soczysty, a w następnej chwili już go nie było. Chociaż najbardziej zbijało z tropu, i potwierdzają to wszystkie krety, które go znały, to, że choć wyraźnie czuło się w Chwaście zło i obłudę, nie sposób było go nie lubić. Z jego oczu, aczkolwiek były potwornie zimne, biła inteligencja, a nawet humor. Myślał szybko i formułował celne riposty. Niewiele mówiąc i czyniąc, Chwast sprawiał wrażenie, że rozważa wszystko szybciej i wie więcej niż inne krety. Kiedy chciał porozmawiać z jakimś kretem - a Chwast był kimś, kto nieustannie czerpał korzyści z informacji, plotek i pogłosek - zada- wał pytanie w taki sposób, że trudno było, a właściwie wręcz niepodobna, nie odpowiedzieć mu w sposób możliwie pełny. - Ta droga tutaj to Dolna Trasa, tak? - mógł na przykład zapytać, bo bardzo chciał znać wszystkie przejścia i drogi prowadzące do Świętych Leży, w czym krety nieco bardziej obyte ze światem niż skrybowie z cza- sów Niesplika bez trudu rozpoznałyby wywiad. Cóż, właśnie tak było, ta trasa była boczna, a tamta środkowa - dolna, a... I kiedy wypytywany biedak sądził, że powiedział już wszystko i zu- pełnie nie ma nic więcej do dodania, Chwast czekał, aż milczenie stanie się kłopotliwe, a potem, spoglądając poczciwie, mówił: "Ta... ak?" i kret, aby tylko wypełnić czymś nieznośną ciszę, nie potrafił się powstrzymać przed podaniem czegoś więcej, choćby spraw, informacji o sprawach, 0 których nic konkretnego nie mógł powiedzieć. Ślizga stanowiła zupełnie inny typ kreta. Jako że była samicą, jej przy- bycie do Świętych Leży wywołało pewną konsternację. Ale bez przesady, już wcześniej bowiem zdarzały się precedensy i pozwalano samicom wę- drującym w towarzystwie samców zatrzymywać się w norach dla gości, a nawet, o ile Święty Kret wyrażał na to zgodę, zwiedzać część komu- nalnych komnat i miejsca zebrań. Ślizga była tym rodzajem krecicy, której elegancki sposób bycia i spo- sób poruszania się, a także irytujący spokój w głosie sprawiają, że jej chwilowi partnerzy, olśnieni tym, co widzą, tracą mowę lub płaszczą się, samice zaś czują się onieśmielone. Inne, mądrzejsze krety zdołałyby poza jej elegancją dostrzec dziwaczną mieszaninę chłodu i bezbronności, które ta wytworność miała skrywać. Miała ostry język, była mądra i krety bardzo uważały na to, co mówią w jej obecności. W okresie gdy przybyła do Uffington, nikt nie miał najmniejszego pojęcia i nigdy by jej nie podej- rzewał nawet o szpiegowanie, a była ona jednym z doborowych zwiadow- ców i intrygantów na usługach grików. Lecz skrybowie, z wyjątkiem kilku bardziej światowych, tak byli oczarowani jej doskonałą prezencją i wido- cznym zainteresowaniem ich pracą, że wręcz prześcigali się w dostarczaniu jej wszelakich informacji. Natomiast ona bardzo skrzętnie skrywała swoje prawdziwe intencje: miała uzupełniać zbierane przez Chwasta informacje wiadomościami na temat tekstów, miejsc, w których są przechowywane 1 trybu zajęć skrybokretów. Gdziekolwiek pojawiła się Ślizga, tam zawsze pośród samców wybu- chały kłótnie, zwłaszcza pośród tych żyjących w celibacie, jak właśnie skrybokrety. Im byli starsi, tym kłótnie były gwałtowniejsze, bo w spo- sobie, w jaki się do nich zbliżała, na pozór tak bezbronna i niewinna, było coś, co budziło w nich uczucia i prowokowało zachowania, które oni sami, tłocząc się jeden przez drugiego, by zwrócić na siebie jej uwagę, mogliby nazwać braterskimi, dobrodusznymi albo może ojcowskimi, choć w istocie wykraczały one poza ramy każdego z tych trzech pojęć. Wraz z przybyciem Chwasta i Ślizgi niesnaski i waśnie w Uffington, które poprzedziły odejście Brevisa, jęły pogłębiać się zdradziecko niczym plaga rdzy korzeniowej pod zbitą masą trawy. Nikt wszakże nie dostrzegał, kto jest tego przyczyną, nawet nie przy- puszczał, że takowa istnieje. Bo czyż przybysze nie byli jak najżarliwsi w swej czci dla Kamienia, czyż nie odnosili się do niego z największym szacunkiem (a zwłaszcza ta młoda, błyskotliwie inteligentna samica), czyż nie pragnęli z całego serca czegoś się nauczyć? Czyż nie byli również miłosierni i zrównoważeni w swych poglądach na wojowniczych grików, sugerując, iż wszystkie te historie są znacznie przesadzone, a grikowie są o wiele lepsi, niżby się mogło wydawać? Pogłoski były krzywdzące i nie- sprawiedliwe. Grikowie są gościnni i wykształceni, żyją zgodnie z kode- ksem, który, trzeba się z tym zgodzić, jest sprawiedliwy i zapewne odpo- wiedni dla surowych warunków systemu, z którego pochodzą. A ponadto wygląda na to, że wypracowali metodę radzenia sobie z zarazą, metodę opartą na ścisłym przestrzeganiu obrzędów religijnych oraz czystości... Takich właśnie wieści chcieli słuchać skrybowie, nowin, które łagodziłyby ich niepokoje co do wydarzeń zachodzących w krecim świecie, tudzież potwierdzały przeważającą opinię, iż tak naprawdę to grikowie nie są żadnym zagrożeniem. Tak oto, zupełnie nieświadomie, skrybowie wpuścili pomiędzy siebie dwoje czołowych grików. Ich szpiegowanie i intrygi trwa- ły dopóty, dopóki nagle, całkiem niespodziewanie i w dramatyczny sposób nie powrócił Brevis. Był właśnie środek września. Brevis wspiął się na zbocza od pomocy. Był zmęczony, w widocznym miejscu miał bliznę po paskudnym cięciu pazurem i wyglądał, jakby postarzał się o pełen cykl pór roku. Natychmiast po przybyciu zażądał audiencji u samego Świętego Kreta. W jej trakcie nie tylko rzucał straszliwe ostrzeżenia przed grikami i opowiadał o ich bezlitos- nym okrucieństwie, lecz także, ku swemu przerażeniu, dowiedział się o tym, że do Świętych Leży przyjęto dwa dziwne krety... krety, które na podstawie zasłyszanych pogłosek intuicyjnie rozpoznał jako Chwasta i Ślizgę. Było już jednak za późno. Chwast i Ślizga zniknęli, pozostawiwszy za sobą posępny dowód na to, że ich odejście odbywało się w pośpiechu. Po zachodniej stronie znaleziono kleryka o imieniu Jeleń i skrybokreta Rezedę zakłutych na śmierć precyzyjnymi ciosami pazurów. Morderstwa dokona- no po mistrzowsku. Brevis domyślił się, że ofiary musiały coś podejrzewać i próbowały zatrzymać uciekających grików. Pomimo oczywistości tego dowodu skrybokrety wierne Niesplikowi nadal nie chciały podejmować żadnych działań. Twierdziły, że istnieje jakieś inne wytłumaczenie, że zabójstwa dokonały jakieś inne nieznane krety. Skrybowie nie chcieli dopuścić myśli, że ich opinie mogą być aż tak błędne i tym samym przyznać, że rozsądek nakazywałby przygotować się do obrony. Tak więc, w efekcie takiej bezmyślności i tępego zadufania, los skrybokretów z Uffington, a może i samych Świętych Leży, został przypieczętowany. A przecież historia, którą opowiedział Brevis, była jasna i prosta. Gri- kowie przekroczyli Tamizę na północ od Uffington i gwałtownie opano- wywali wszystkie okoliczne systemy. Nie mieli z tym prawie żadnych kłopotów, jako iż większość krecich zbiorowisk została zdziesiątkowana przez zarazę. Brevis nie wiedział, czy podczas swych wcześniejszych kampanii gri- kowie używali do opanowywania systemów metod łagodniejszych, jak choćby perswazji, ale ich siła obecnie stała się tak znaczna, że teraz działali szybko, sprawnie i brutalnie. W każdym z systemów kretolata niedoli i chorób tak bardzo zastraszyły większość mieszkańców, że nie próbowali przeciwstawiać się przybywającym grikom, ci zaś, którzy to robili i nie chcieli poddać się Pokucie i Nauce Słowa byli głodzeni, ter- roryzowani, gnębieni i poddawani reedukacji. Nieliczni, którym udawało się przetrzymać takie traktowanie, byli publicznie wieszani za pyszczki albo, o ile warunki temu sprzyjały, tonęli w trakcie przymusowego ko- pania korytarzy w błocie. W każdym przypadku podbój systemu poprze- dzało kilka wyroków wykonanych na wybranych na chybił trafił miesz- kańcach, jakby grikowie chcieli pokazać wszystkim, że nie żartują. Brevis donosił, że grikowie są świetnie zorganizowani i zdyscypli- nowani. Mieli swoją własną organizację gwardzistów oraz radę starszych złożoną zarówno z samców, jak i samic. Ich metoda polegała na podbijaniu większego systemu i przyłączaniu do niego pomniejszych systemików. Jako że niemal w każdym systemie znajdowały się ofiary zarazy, którym plombowano korytarze i pozostawiano, by zgniły tam, gdzie umarły, najeźdźcy stosowali politykę oczyszczania, posługując się do tego "czy- ścicielami": chorymi, obłąkanymi albo po prostu bezdomnymi kretami, ignorowanymi i zastraszanymi przez innych. Żyły one w "kongregacjach", czyszczenie zaś, którego dokonywali, polegało na wynoszeniu zwłok na powierzchnię. Grikowie stosowali to jako karę, gdyż wiedzieli, że wię- kszość czyścicieli szybko umiera na zarazę bądź zapada na inne choroby. Brevis, który ryzykując wiele, przekradł się do swego rodzinnego sy- stemu Koźlandii, a nawet zaczął pobierać nauki Słowa, zdołał ustalić, jakie cele przyświecały grikom w ich planowanym przybyciu do Uffington: ni mniej, ni więcej, tylko zniweczenie wiary w Kamień. A skoro Uffington nieświadomie gościło grików, jak chociażby Chwa- sta i Ślizgę, to należało zrobić coś natychmiast, ostrzegał Brevis. Inwazja mogła nastąpić lada moment... Wszelako, choć trudno w to uwierzyć, Niesplik, jak zawsze ostrożny, zażądał pisemnego raportu, aby rada starszych skrybokretów mogła zade- cydować, co robić... I tylko Wrzecian wiedział, jak głębokie rozterki prze- żywa jego mistrz. Opuścić Święte Leża bez pozwolenia Świętego Kreta, to było jedno - przecież sam Boswell uczynił to niegdyś - ale nama- wiać do działania przed zebraniem rady i to wbrew wyraźnej dyrektywie przywódcy, to było zupełnie coś innego. Zatem przez dwa dni i dwie noce Brevis spisywał swój raport. Wrzecian wspominał potem, jak bliski rozpaczy był jego pan podczas tej pracy, gdyż wiedział, że każda sekunda, jaka mu na tym upływa, to kolejna stracona chwila, każda następna minuta, każda godzina... W jedynej krótkiej przerwie na odpoczynek, na jaką sobie pozwolił, ostrzegł Wrze- ciana, a tak naprawdę to rozkazał mu natychmiast uciekać, jeśli pojawią się grikowie, a gdyby został złapany, to bez względu na to, jak byłoby mu to wstrętne, miał udawać, że odrzucił wiarę w Kamień i przyjął Słowo. Ostrzeżenie to przyszło w samą porę, a obawy Brevisa potwierdziły się w pełni. Grikowie nadciągnęli od strony północnych zboczy. Przybyli od zachodnich wyżyn, wtargnęli wschodnimi korytarzami i z dolin leżą- cych na południu. Byli ciemni i milczący, okrutni w natarciu, skuteczni w ataku i bezlitośni w zabijaniu. Rzadko o cokolwiek pytali, nie litowali się prawie nigdy, a ich cele były jasne: odnaleźć oryginalną Księgę Słowa, która - jak wierzono - nadal znajdowała się w Świętych Leżach, wy- tropić kreta zwanego Boswellem oraz tak zdziesiątkować Uffington, aby nigdy więcej nie mogło stać się miejscem kultu. W swych wysiłkach zmierzających do pojmania Boswella wykorzystali dwóch nieszczęśników do identyfikowania innych kretów. Owi biedacy zrazu nie chcieli podawać imion swych braci, ale kiedy ich oczy, uszy i genitalia zostały przebite pazurami, w końcu to uczynili. Cierpieli tak strasznie, że z krzykiem błagali, aby ich zabić, i faktycznie grikowie, odchodząc, spełnili ich prośbę: to właśnie oni byli tymi dwoma kretami, których znacznie później Boswell i Tryfan odnaleźli powieszonych za pyszczki na kolczastym drucie na powierzchni. Niewielu zdołało przeżyć pierwszy atak. Brevis i Wrzecian znaleźli się w tej liczbie. Wrzecian wkrótce stracił kontakt z resztą i został złapany, a kiedy okazało się, że nie jest skrybokretem, ale mimo to zna dobrze korytarze, darowano mu życie. Co do Brevisa i innych, to bez wątpienia zostali złapani i zabici, kleryk bowiem słyszał, jak grikowie chełpliwie opowiadali o zbiegach, których wykryto obok Śpiewającego Kamienia, zagryziono na miejscu i pozostawiono na żer sowom. (Ten fakt Wrzecian potem ze smutkiem potwierdził, gdyż widział to, co pozostało z ciał, choć wtedy owe szczątki były już tak pogruchotane i objedzone, że nie był w stanie rozpoznać poszczególnych osobników.) Ale to zdarzyło się później. Najpierw Wrzecian i inni klerycy musieli znosić przesłuchania i okrucieństwo grików, którzy badali ich wszystkich, raz po raz zabijając któregoś, jeżeli przyszła im na to ochota. Sam Wrzecian udawał prostolinijność i gotowość przyjęcia wiary w Słowo, toteż pszczę- dzono go. Zadano mu szereg pytań dotyczących Biblioteki oraz rozmie- szczenia innych księgozbiorów, o ile takie istnieją. Nie znał żadnych, więc powiedział niewiele. Raz po raz i on, i inni klerycy musieli oglądać ciała pomordowanych i sprawdzać, czy nie zdołają znaleźć pośród nich kreta zwanego Boswellem. Upłynęło wiele czasu, zanim najeźdźcy nabrali prze- konania, że ów skryba dawno temu wyruszył do Duncton i nie słyszano o nim od wielu kretolat. Grikowie nie wyjawili powodu, dla którego chcą odnaleźć Boswella, ale było jasne, że chcą go mieć żywego. Wyglądało też na to, że bardzo zależy im na odszukaniu egzemplarza Księgi Słowa, który rzekomo miał znajdować się w Bibliotece, ale nikt nic o nim nie wiedział i nie został odnaleziony. Nie interesowało ich nic innego, były to bowiem krety okrutne, skłonne jedynie do zabijania. W parę dni później wszakże, jak opowiadał Wrzecian, przybyły do Świętych Leży jakieś starsze krety. Byli między nimi sam Chwast i Ślizga, a także inni, których Wrzecian nie znał ani dotąd nie widział. Nowi przy- bysze wydawali się niezadowoleni rozmiarami zniszczeń Biblioteki i uka- rali winnych. Gwardziści Chwasta zabili kilku grików spośród tych, którzy dowodzili atakiem na Uffington. Zupełnie tak, jakby Chwast przeczuwał, że może byłoby lepiej pozostawić Bibliotekę nietkniętą. Kiedy te pełne śmierci i anarchii dni dobiegły końca, grikowie i tych kilku kleryków, którzy zostali przy życiu, opuścili Uffington i udali się na południowy zachód do Avebury. Właśnie ten prastary system wybrali sobie na cel kolejnego ataku, omijając Siabod na zachodzie i Duncton na wschodzie. Jak domyślał się Wrzecian, postanowili wykorzystać Avebury jako ośrodek, z którego mieli umacniać swe zdobycze na zachodzie. Potem, podczas Wiosennego Przesilenia, mieli powrócić do Uffington i przed opuszczeniem go na zawsze przypieczętować jego ostateczną zagładę po- przez odprawienie w nim ponurych obrzędów. Wrzecian nie miał pojęcia, czy pozostałe dwa antyczne systemy, Siabod i Las Duncton, zostały zdobyte w czasie, gdy Boswell i Tryfan zmierzali do Uffington. Ale nie wątpił, że stanie się to z czasem, o ile pośród wyznawców Kamienia nie pojawi się przywódca, który spośród tych, któ- rzy nadal zachowali wiarę, zdołałby zgromadzić wystarczające siły, by przeciwstawić się grikom. TAK OTO brzmiała straszliwa opowieść Wrzeciana. Zakończył ją i siedział w milczeniu. Boswell objaśnił niektóre co ważniejsze sprawy, ale Tryfan wciąż milczał i czujnie słuchał. - Ale co z tobą? - zapytał wreszcie. - Jak uciekłeś? Wrzecian uśmiechnął się. - To, że na pierwszy rzut oka widać, iż jestem słaby i nic nie znaczę, ma pewne zalety. Chociażby taką, że gwardziści i inni grikowie nie brali w ogóle pod uwagę, że mógłbym uciec czy choćby tego spróbować. Ponad- to dobrze znałem i te korytarze, i te w Siedmiu Pagórkach, a kiedy prze- mieszcza się duża liczba kretów, można oddalić się w sposób niezauwa- żony. Więc po cichutku i, jak sądzę, niezauważony przez nikogo (bo nikt mnie nie ścigał) czmychnąłem. - Co zrobiłeś, kiedy odeszli? - Całymi dniami nie robiłem nic - rzekł Wrzecian, a jego głos był ledwie szeptem, gdyż na nowo przeżywał wstrząs, jaki przeszedł. - Był jeszcze jeden lub dwóch takich jak ja szczęściarzy, ale nie odzywali się do mnie ani ja do nich. Potem odeszli. A ja... ja nie wiem. Mogłem myśleć tylko o tym, by służyć Kamieniowi i tak samo jak wtedy, gdy byłem kreciątkiem, poszedłem do Kamieni w pobliżu mojego rodzinnego syste- mu, a one dały mi schronienie. Prosiłem je o wskazówki. Samotnie spę- dziłem Najdłuższą Noc. Odmówiłem wszystkie inwokacje, jakie zdołałem, i potem wiedziałem już, co mam robić. Czyż nie byłem klerykiem w Świętych Leżach, czyż nie temu się poświęciłem? Patrzył na nich obu, a oni widzieli w jego oczach straszliwą odwagę, jakiej musiał potrzebować, aby zrobić to, co zrobił. Samotny, zalękniony, pozbawiony nadziei powrócił w korytarze Uffington, przebrnął poprzez śmierć, której obrazy były zbyt okrutne dla oczu kreta i dotarł do Biblioteki. - Co tam robiłeś? - zapytał łagodnie Boswell. - Zacząłem zbierać księgi, które pozostały nienaruszone i jedną po drugiej znosić do Siedmiu Pagórków, a tam ukryłem je, aby grikowie po swoim powrocie nie zniszczyli więcej podczas... A potem, rozumiesz, musiałem... musiałem... - Urwał i mimo iż Tryfan na niego naciskał, nie chciał powiedzieć, co musiał zrobić. Miast tego mówił dalej: - To mi zajęło wszystkie te kretolata. Starałem się, jak mogłem. Często mod- liłem się do Kamienia o pomoc, ale kiedy w pobliżu przechodzili wę- drowcy, nie ważyłem się im zaufać. Wy jesteście pierwsi... ale przybyliście za późno! Wiosenne Przesilenie tuż, tuż i boję się, że grikowie wkrótce powrócą. Ta dzisiejsza moja wędrówka miała być ostatnia, bo niewiele zostało do zabrania. Ale kiedy was usłyszałem, pomyślałem... że wy... Bałem się. - I mimo to chciałeś sam bronić Biblioteki - powiedział Tryfan z szacunkiem. - To było moje zadanie - odrzekł Wrzecian. - Było coś jeszcze, prawda? - zapytał Boswell w dziwny sposób. - Nie wiem, co masz na myśli! - oświadczył Wrzecian nieco za szybko. Wydawał się wystraszony. - Właśnie chciałeś o tym opowiedzieć - rzekł Boswell - ale strach cię powstrzymał. - Ja... Ja... - szeptał Wrzecian. Boki mu drżały, a oczy były pełne dzikiego strachu. - Nie musisz się nas obawiać - powiedział Tryfan. - Nie chodzi o was - stwierdził Wrzecian. Teraz jego głos był prawie histeryczny. - Nie chodzi o was, chodzi o nich. Nie mogę. Nigdy więcej. Nie mogę... Boswell uśmiechnął się i raz jeszcze dotknął Wrzeciana. Ujął jego łapę i kiedy Bibliotekę wypełniło światło i spokój, Tryfan przypomniał sobie słowa, które Boswell wypowiedział, gdy po raz pierwszy spotkali kleryka: "Oto kret niebywałej odwagi i siły". Przypomniał sobie również wrażenie, jakie go wówczas ogarnęło, że jego własne życie będzie powiązane z ży- ciem Wrzeciana, i zaczął drżeć tak samo jak tamten, gdyż poczuł, że oto rozpoczyna się jego prawdziwa misja, że jest ona ogromna i trudna, a jemu może zabraknąć siły albo wiary, aby ją wypełnić. - Nie powiedziałeś nam wszystkiego, prawda, Wrzecianie? - za- pytał Boswell, wbijając swe stare, mądre oczy w biednego samotnika, który za całą odpowiedź mógł tylko smutno potrząsnąć głową. - Wszystkiego nie - szepnął. - Powiedz nam - rozkazał Boswell. - Ja... Ja... - raz jeszcze rozpoczął Wrzecian, a jego cierpienie prze- niknęło Tryfana do głębi. - On powiedział, że nie wolno mi tego wy- jawić żadnemu kretowi, absolutnie żadnemu, dopóki... Nie mogę, nie mo- gę, nie mogę! - Znów popadł w histerię, jakby powtarzając to w kółko, mógł uniknąć odpowiedzi na pytanie Boswella, a nawet jego spojrzenia. Skrybokret sięgnął łapą pod fałd skóry na swoim boku, powoli wyjął spod niego niewielki, owalny kamyk, który tam przechowywał, i umieścił go na ziemi pomiędzy nimi. , Tryfan, który nie widział Klejnotu od czasu, gdy przed tylu kretolaty Boswell zabrał go spod Kamienia Duncton, spoglądał nań z zabobonnym lękiem. Wrzecian z kolei oniemiał i przeraził się, ale było jasne, że do- skonale wie, co ma przed sobą. Każdy inny kret, który by na nich patrzył, mógłby ich reakcję uznać zrazu za dziwną, bo w tym kamyku nie było nic szczególnego, ot, zwykły, mały otoczak, miejscami gładki, miejscami szorstki. Po chwili jednak zaczęło z niego wypływać światło, a także zaczął rozchodzić się dźwięk tak piękny, że kret obdarzony wiarą natychmiast pojąłby, iż słyszy, czy może tylko zaczyna słyszeć, Ciszę Kamienia. - Podnieś go! - zawołał Tryfan. - Ukryj go! - rzekł Wrzecian. Boswell popatrywał tylko na nich, to na jednego, to na drugiego, jakby - czego Tryfan zaczynał się już domyślać - obaj byli zamieszani w coś, o czym Wrzecian tak bardzo wzbraniał się opowiedzieć. Potem wbił wzrok w przerażonego samotnika i jął mówić głosem, który dudnił w korytarzach historii i poza nimi, w nieznanej i niepewnej czekającej ich przyszłości, głosem pełnym porażającej mocy: - Wielka jest twa misja, Wrzecianie, i przyjdzie czas, gdy twe imię będzie czczone dla tego, czego już dokonałeś i czego w przyszłości bę- dziesz próbował dokonać. Aliści teraz naprawdę dobiegła końca twa udrę- ka, pełna samotności i znoju. Teraz inni podejmą twe brzemię i poniosą je poza dziedzinę Uffington, do tych, którzy muszą zdecydować, czy kre- ciość ma być królestwem ciemności i ponurego dźwięku, czy też Ciszy i światła. Zatem teraz, dzielny Wrzecianie, nieoceniony krecie, powiedz nam wreszcie, co chroniłeś naprawdę. 51 Wrzecian milczał jeszcze przez chwilę, a światło Klejnotu migotało i Cisza rozbrzmiewała wokół nich. Potem szepnął: - Podnieś go, Boswellu, tylko tobie wolno go oglądać, ukryj go przed nami... - Stary skryba posłuchał go tym razem. Wrzecian odwrócił się do Tryfana, jakby to jemu właśnie miał odpowiedzieć i rzekł: - Wolę wam pokazać, niż mówić. - Więc pokaż nam - powiedział nachalnie Tryfan, jakby to on tu dowodził. Stary Boswell, skryba, którego uczniem i obroricą był tak długo, usuwał się w cień, aby teraz on mógł być mistrzem. - Muszę - powiedział Wrzecian. - Tak, tak, muszę... - A gdy w blednącej poświacie Klejnotu młody kleryk odwracał się od zniszczonej Biblioteki i prosił ich, by szli za nim zobaczyć, czym jest to, co uchronił, w jego głosie brzmiała wielka ulga. ROZDZIAŁ CZWARTY DROGA do Siedmiu Pagórków była długa i kręta i wiodła pod ziemią. Wrzecian prowadził ich w milczeniu, odzywając się tylko wtedy, gdy uprzedzał ich, jak ominąć jakiś trudniejszy zator albo splątane korzenie. Po kilku pierwszych korytarzach, które pięły się w górę, trasa opadała łagodnie, wciąż poprzez kredę, jeszcze przez jakiś czas zachowując tę przestronność i majestat, które cechowały tunele w sercu Świętych Leży. Potem, kiedy kreda zniknęła w głębi, droga prowadziła poprzez ciemniej- szą i bardziej wilgotną warstwę poprzerastanej krzemieniami gliny. Miej- scami musieli przechodzić pod lasem, korytarze bowiem przeciskały się między korzeniami sękatych dębów i buków, niosącymi w głąb ziemi ten sam świst zimnego, północnego wiatru, z którym Tryfan, jak mu się teraz zdawało, zmagał się od wielu długich kretolat. Wyruszyli późnym popołudniem, gdy zaczynał zapadać posępny zmierzch, a w dwie godziny później, kiedy zapadła już ciemność, zatrzy- mali się. Wrzecian znalazł dla nich jedzenie, które strudzeni spożyli w mil- czeniu, po czym poszli spać. Nad ich głowami rozlegał się przytłumiony ryk wichury. Kiedy nastał świt i tunele zaczęło wypełniać światło, ocknęli się, oporządzili, coś zjedli i wyruszyli dalej. Boswell postanowił iść z tyłu i chociaż posuwali się dość szybko, nie wyglądało na to, by miał trudnos'ci z dotrzymaniem im kroku. Ilekroć 52 Tryfan oglądał się troskliwie, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku, Boswell, który kuśtykał wytrwale tuż za nimi, uśmiechał się i kiwał głową, by szli dalej w tym samym tempie. Z całej trójki to on wydawał się najmniej zmartwiony i najbardziej beztroski. Wrzecian wytrwale szedł naprzód. Dla Tryfana było to niezwykłe, że kret o tak nędznym wyglądzie zdołał nosić księgi z Biblioteki tą trudną trasą i to dzień za dniem, bez żadnej pomocy i bez wielkiej nadziei na to, że jego misja się powiedzie. Było jasne, że Wrzeciana cechuje siła i wy- trwałość, co w połączeniu z jego oczywistą inteligencją i pomysłowością czyniło z niego kreta, którego warto było poznać. A nawet coś więcej, pomyślał Tryfan, który polubił go, tym bardziej iż tak niewiele kretów widywał ostatnio: może i było coś śmiesznego w wysilonym, lekko ner- wowym chodzie Wrzeciana, ale był sympatycznym i na swój własny, poważny sposób opiekuńczym kretem. Obok sympatii i szacunku, pojawiła się też narastająca ciekawość tego, co zamierzał odsłonić przed nimi Wrzecian, tym większa, że Tryfan wy- czuwał, iż Boswell domyśla się już, co to jest. W tym czasie, kiedy ko- rytarze jeszcze raz zagłębiły się w ukośną warstwę kredy, aczkolwiek bardziej kruchej niż ta, która wieńczyła Wzgórze Uffmgton, Tryfan odczuł wyraźnie, że zmierzają teraz w stronę Kamienia, ziemię bowiem przenikało niewyczuwalne niemal drżenie czy też pomruk, jaki zawsze nadaje jej Kamień. Gdy Wrzecian zatrzymał się w pewnym momencie, kret z Dunc- ton spostrzegł, że korytarz rozwidla się w lewo i w prawo. - Tędy - wyjaśnił Wrzecian, wskazując lewą odnogę - idzie się do właściwego systemu Siedmiu Pagórków. Ta droga prowadzi do Ka- mieni. - Z jego twarzy zniknęły nagle wątpliwości i zmartwienie. Wy- glądał na kreta, który jest rad, iż powrócił do swej rodzinnej ziemi, po- między znajome korytarze przywodzące na myśl wspomnienia, korytarze, które w doli i niedoli zapewniają mu bezpieczeństwo. - Czy mam wam opowiedzieć, co zaszło? Teraz? Tutaj? - zapytał niepewnie Boswella. - Sam zadecyduj - odparł starzec, choć nie wydawał się tym szcze- gólnie zainteresowany. Odkąd spotkali Wrzeciana, Boswell wolał, aby to on i Tryfan podejmowali decyzje, jakby chciał, żeby zdarzenia pozostawały poza jego kontrolą i wpływem: to Tryfan i Wrzecian mieli rozstrzygać, co zrobią, dokąd pójdą i co może stać się ich posłannictwem. - Cóż - zaczął Wrzecian z wahaniem - może tak byłoby najle- piej... Tak! Najpierw pokażę wam Kamienie, a potem... Tak, tak będzie najlepiej. Skręcił w prawą odnogę, szedł nią przez chwilę, a potem wyszedł włazem na powierzchnię, gdzie rozpościerał się widok, którego Tryfan miał nigdy nie zapomnieć. Wczesny poranek dobrnął właśnie do tego punktu, kiedy długie macki nocy odchodzą w zapomnienie i mija już świt, ale słońce wciąż jeszcze daje tylko tyle światła, by ledwie zaznaczyć urodę traw i drzew, którą w pełni wydobędzie dopiero blask dnia. Doprawdy, to światło lśniące w kroplach rosy pozwala domyślać się, że najlepsze dopiero nadejdzie. W owym szczególnym ranku było jednakże znacznie więcej. Bo choć chłodny pomocny wiatr dął nadal, teraz wreszcie, po tak długim czasie, można było już wyczuć, że wiosna jest blisko, a ta świadomość przyspie- szała bicie kreciego serca. Miało się ochotę wysunąć ramiona i boki spod chłodu zimy, strząsnąć z łapek i pyszczka zakrzepnięty ziąb, a potem pomyśleć o wszystkich dobrych rzeczach, które nadejdą, kiedy minie ma- rzec i przyjdzie kwiecień, niosący z sobą jeszcze cieplejszą obietnicę. Toteż każdy z nich na swój sposób kierował pyszczek w niebo, gdzie chwilami pośród przepływających chmur ukazywały się pasma błękitu. Popatrywali to tu, to tam, jakby czuli, że chwila, gdy zobaczą odmieniony świat, jest już bardzo, bardzo bliska. I dopiero po tym przyjemnym, obiecującym interludium Tryfan zaczął przyglądać się otoczeniu i dostrzegać jego piękno oraz wspaniałość. Po- czciwy Wrzecian, bardzo wzruszony tym, że jest w swym ukochanym miejscu z kretami, którym ufa, mruczał sam do siebie piosenkę o robakach i na jakiś czas jakby zupełnie zapomniał o celu ich podróży. Tryfan dostrzegł, że są w połowie zbocza doliny, która ciągnęła się na południe łagodnymi, wiekowymi zakolami. Tuż obok nich zaczynały się wznosić Kamienie. Nie tworzyły jakiegoś szczególnego porządku, linii czy też okręgu, lecz były rozsiane po dolinie to tu, to tam, jak przyjaciele, którzy zatrzymali się na chwilę we wspólnej podróży, by popatrzyć na wiosenne pejzaże. Kamienie, w większości leżące, a czasem sterczące w niebo, ciągnęły się jak okiem sięgnąć. Kolory wciąż jeszcze były smętne: naga ziemia, brunatna albo lśniąco szara tam, gdzie przebijała się na wierzch mokra kreda. Trawa wciąż jeszcze była rzadsza niż wyschnięte badyle z ubiegłej jesieni. Odległe grupy drzew, nadal bezlistnych, były ciemne i dość posępne. Poniżej, tam gdzie przepływał strumień, ciągnął się pas nieco zieleńszej trawy, ale to był jedyny żywy akcent w powszechnej szarości. Żadnego dźwięku, żad- nego życia, poza gawronami krążącymi nad bladym horyzontem i łopotem czarnogłowej mewy ponad odległym polem. I... - Co to jest, Tryfanie? - zapytał Wrzecian, po raz pierwszy wypo- wiadając imię kreta z Duncton i podchodząc bliżej, jak podchodzi się do kogoś, komu się całkowicie ufa. Tryfan przechylił głowę lekko na bok, jakby próbował jeszcze raz usłyszeć ledwie słyszalny odgłos. - Zdawało mi się, że to wołanie czajki - powiedział cicho. - Ostatnio słyszałem ją pełny cykl pór roku temu ponad Pastwiskami, tuż obok Lasu Duncton! Przecież ten dźwięk obwieszcza wiosnę! - Tak jest! - powiedział Wrzecian. - I jeszcze skowronek, który lata ponad kredą i sprawia, że kret albo stoi czterema łapami na ziemi i jest w dobrym humorze, albo wariuje! - Zaśmiali się razem, a stojący za nimi Boswell nie krył radości, że widzi ich w takiej komitywie. Czuł w swoich starych kościach ich energię, czuł tę obietnicę, której i oni się domyślali. Zatem pomodlił się za nich, aby zdołali odnaleźć w sobie od- wagę i swoje prawdziwe przeznaczenie na nadchodzące dni i miesiące oraz aby ufali sobie nawzajem. Stojący ramię w ramię Tryfan i Wrzecian zupełnie tego nie zauważyli i nadal rozglądali się dookoła z podnieceniem, gdyż wiosna była wyczuwal- na w powietrzu, wprawdzie ciągle jeszcze niedosiężna, ale już bardzo blisko, niebawem miała nadejść, co oznaczało koniec tego dotkliwego wiatru. Dwa krety ruszyły na przechadzkę po powierzchni, gawędząc ze sobą beztrosko. Boswell został pod ochroną wlotu korytarza, Wrzecian zaś po- kazywał osobliwości tego miejsca. Pośród licznych Kamieni było kilka wyższych, stojących pionowo, ale większość stanowiły małe, rozrzucone niczym garść piargu po ślicznych zakolach doliny i po wzgórzach ciąg- nących się na wschód i zachód, północ i południe. Zarzucone głazami pola ciągnęły się aż po horyzont. Widok był dziwny i zarazem cudowny. Miejscami widniały płytkie zagłębienia, do których wturlały się małe ka- myki i dlatego nie rosła tam trawa. Gdzie indziej wystawały z ziemi wierzchołki częściowo zakopanych głazów. Tu i ówdzie, bliżej i dalej, wznosiły się właściwie Kamienie, strażnicy tych zboczy i dolin. W takim krajobrazie każdy kret miałby ochotę już zawsze wędrować pośród nich i przez chwilę rzeczywiście wędrowali, mijając mniejsze przewrócone ka- mienie i przyglądając się z czcią jednemu z większych. - Och! Oto i Boswell! - mówił od czasu do czasu Tryfan, kiedy stary skryba, którego pozostawili za sobą, doganiał ich, a chwilami nawet wyprzedzał i czekał z przodu. - Cóż to za przedziwne miejsce - do- dawał. - Kret traci tu zupełnie wyczucie kierunku. Gotów byłbym przy- siąc, że byłeś za nami, Boswellu... Ale stary skryba już odszedł i obok byl tylko Wrzecłan, jak się zdawało, zupełnie nieświadom całego zamieszania. A może po prostu uznał to za normalne. W końcu jakoś spotkali się wszyscy trzej i przystanęli osłonięci od wiatru. Obietnica wczesnego poranka zbladła nieco, dalekie smugi błękitnego nieba zniknęły i północny wicher wzmógł się na nowo. Wiosna postanowiła jeszcze trochę poczekać. - Jak nazywa się to miejsce? - zagadnął Tryfan. - Nie sądzę, aby miało jakąkolwiek nazwę. Kiedy byłem jeszcze małym kreciątkiem, przychodziłem tutaj sam, bo rzadko zapuszczały się tu inne krety - powiedział cicho Wrzecian. - Łaziłem pomiędzy Ka- mieniami i czasami wchodziłem do tuneli, które krety z Siedmiu Pagórków wydrążyły dawno temu, ale już ich nie używały. Teraz nie ma tam już robaków i korytarze są zniszczone, ale nadal stanowią dla kreta schronienie przed deszczem lub ciekawską pustułką. - Ile tu jest Kamieni? - zapytał Tryfan. - Tego nie wie żaden kret i żaden nie będzie nigdy wiedział - odparł Wrzecian. - Chociaż, oczywiście, próbowano to ustalić. Zaczynałem je liczyć wiele razy, ale kret się męczy... Jest ich za wiele! Za wiele, by policzyć! - Ale te stojące Kamienie - rzekł Tryfan. - Te na pewno mógł- byś policzyć. - Też tak kiedyś myślałem - odparł Wrzecian - i mogę ci po- wiedzieć, ile ich nie jest. Nie mniej niż sześć i nie więcej niż siedem! - "Nie mniej niż sześć ani nie więcej niż siedem" - powtórzył zaskoczony Tryfan. - Chcesz powiedzieć, że jest ich albo sześć, albo siedem? - Tak, to właśnie mam na myśli - rzekł Wrzecian. - Jak to możliwe? - zapytał Tryfan. - Chodź i zobacz sam - westchnął Wrzecian ze znużoną miną kreta obeznanego z tym problemem. Poprowadził ich podziemnymi korytarzami, które w istocie były zruj- nowane, liczne komory bowiem otwierały się w niebo albo były zapadnięte i kret musiał wspinać się na powierzchnię, zanim ponownie mogli wejść do tunelu. Wkrótce doszli do zagłębionego w ziemi boku jednego ze stojących Kamieni, tego, jak domyślał się Tryfan, sądząc z kierunku, jaki obrali, obok którego już przechodzili. Dalej był drugi, zielony z rdzawo- żółtym nalotem, jaki Tryfan widział już na Kamieniu Duncton. W końcu dotarli do trzeciego Kamienia, który wznosił się wysoko ponad nimi, aby gdzieś tam w górze zetknąć się ze sklepieniem. Korytarz zakręcał wzdłuż jego powierzchni, więc idąc wokół głazu, nie mogli do końca ocenić jego podziemnych wymiarów ani kształtu. - Ile było dotychczas? - zapytał Wrzecian. - No, oczywiście trzy - powiedział Tryfan. - Być może - przytaknął znacząco Wrzecian. Poszli kolejnymi korytarzami ku następnym Kamieniom, położonym w głębi pola. Trasa, którą obrali, była zagmatwana, bo wielokronie prze- cinali drogę, którą już szli. - Musi być jakiś prostszy sposób dotarcia pod ziemią do każdego z nich - sarkał Tryfan. - Musi? - zapytał Wrzecian. Podstawa każdego z Kamieni była całkiem innego koloru i kształtu, lecz każda z nich posiadała korytarz, który ją okrążał, a potem biegł dalej, jednak nigdy prosto, a zawsze pod zmieniającym się, coraz to innym kątem, na skutek czego kretowi trudno było ocenić, jak dany głaz położony jest w stosunku do pozostałych. W końcu zwiedzili podwaliny wszystkich siedmiu Kamieni i dotknęli każdej z nich, wyczuwając wibrujące bryły wznoszące się ponad nimi poprzez ziemię ku niebu, będące strażnicami wiary kretów, symbolami i zwiastunami Ciszy. Wrzecian ponownie wyprowadził ich na powierz- chnię. - No i - powiedział Tryfan, kiedy szli do wyjścia - w sumie siedem. Dlaczego nie powiedziałeś od razu? Nie ma sensu doszukiwać się tajemnicy tam, gdzie jej nie ma! - Tak, zgadzam się z tobą całkowicie - powiedział zadowolony Wrzecian. - Tyle że... hm... cóż. Sam zobacz! Przebili się na powierzchnię przez warstwę żwirowatej ziemi i stwier- dzili, iż są nieco na zachód od miejsca, w którym po raz pierwszy zeszli pod ziemię, a stojące Kamienie otaczają ich ze wszystkich stron w różnej odległości. - No i proszę - oświadczył Tryfan triumfująco. - Jeden, dwa, trzy... - jego głos zaczynał słabnąć. - Cztery, pięć, sześć... - zakoń- czył liczenie. Ponownie zatoczył wzrokiem wkoło, przyglądając się każ- demu Kamieniowi z osobna. - No cóż, pomyliłem się, to wszystko. Jest ich siedem, prawda? - Pod ziemią, tak - powiedział Wrzecian. - Ale tutaj, na powie- rzchni, jednego brakuje. - To śmieszne - żachnął się Tryfan. - Patrz. Jeden, dwa, trzy... - Jednak bez względu na to, ile razy liczył i od którego rozpoczynał liczenie, mimo iż podchodził to tu, to tam, aby lepiej widzieć, a nawet zdenerwowany raz jeszcze wszedł pod ziemię, by ponownie tam je poli- czyć, nie udawało mu się znaleźć na powierzchni siódmego Kamienia ani stwierdzić, którego z siedmiu podziemnych "brakuje". Kiedy zmęczony, zmieszany i poirytowany wrócił do towarzyszy (któ- rzy od dawna siedzieli w milczeniu, chrupiąc robaki), Boswell popatrzył na nich z zakłopotaniem i odezwał się, prawie po raz pierwszy tego ranka: - Może przyszła już pora, abyś powiedział nam, co jeszcze wiesz, Wrzecianie. Wiatr ponad nimi zawirował niespokojnie i powiał szybciej. Dzień stawał się coraz bardziej pochmurny, a powietrze znowu było ostrzejsze i zaczął padać deszcz. Wrzecian zaczął swoją opowieść. * * * ZDARZYŁO SIĘ TO w szczytowym momencie ataku grików na Święte Leża, kiedy - mimo wszelkich wysiłków, jakie poczynili - Wrzecian i jego pan, Brevis, zostali rozdzieleni. Pod naporem najeźdźców kleryk zawrócił, pobiegł jakimś korytarzem i nagle stwierdził, że nie ma już obok niego Brevisa. Jednakże kiedy skrybokret pojął, że rozstają się na zawsze, rzucił wprost w łapy swego ucznia jakiś przedmiot. Wrzecian spojrzał nań dopiero chwi- lę później, kiedy znalazł się na jakimś opustoszałym obszarze, gdzie nie docierał zgiełk ogarniętego walką Uffington, i stwierdził, że trzyma raport, który pisał Brevis. Zdawało mu się wtedy, że nic nie jest ważniejsze niż uchronienie tego pisma przed łapami grików. I wówczas właśnie Wrzecian, zaledwie skromny kleryk, udręczony i ścigany kret, który w każdej chwili mógł rozstać się z życiem, doszedł do przekonania, że musi uchronić wszystkie, jakie mu się uda, teksty z Biblioteki, a nie tylko ten, który ma przy sobie. Znał dobrze te korytarze, więc uznał, że może przekraść się ostrożnie do Biblioteki pomimo trwającej w systemie rzezi. W końcu dotarł do niej w cudowny, jak mu się zdawało, sposób i stwierdził, że jak dotąd pozostała nietknięta. Pod portalem stało kilku starszych uczonych, którzy zamierzali stawić czoła najeźdźcom. Kiedy go poznali, wpuścili go do środka. Wkrótce potem nadeszli grikowie i skrybowie kazali mu się cofnąć w głąb Biblioteki. Wtedy po raz pierwszy usłyszał ten ponury dźwięk. Strażnicy Biblioteki użyli swych pazurów na obronnych rytach obok wejścia, które dużo później tak bardzo zaskoczyły Tryfana. Podstęp ten jednak działał tylko przez chwilę. Grikowie zaatakowali i z miejsca, w którym był ukryty, Wrzecian widział, jak zabijają dwa krety, a potem, kiedy przybyło ich więcej, jak zaczynają straszliwe dzieło niszczenia Biblioteki. Ściągali zwoje z półek i kruszyli prastare księgi Uffington spisane na korze. Wrzecian wiedział, że wkrótce zostanie odkryty i nie miał wątpliwości, iż zginie. A przecież nawet wtedy, kierowany impulsem, którego do końca nie rozumiał, próbował ukryć powierzony mu przez Brevisa tekst, zako- pując go w zakurzonym, ciemnym kącie Biblioteki. Grikowie najwyraźniej nie spodziewali się znaleźć tam więcej kretów, więc nie przeszukiwali ciemnych kątów i zakamarków, tylko systematy- cznie, wnęka za wnęką, przedzierali się przez Bibliotekę, niszcząc wszy- stko, co zobaczyli. Wrzecian wykorzystał to i kontynuował swoją pracę. Zakopał głęboko najpierw tekst Brevisa, a potem inne prastare pisma. W ten sposób, zanim grikowie - usłyszawszy jego ruchy - zaczęli coś podejrzewać i wszczęli poszukiwania, udało mu się uratować dziewięć czy dziesięć ksiąg spośród tych, które wyglądały na najstarsze. Prawdopodobnie zostałby w końcu odkryty, ale uwagę napastników odwróciło pojawienie się kilku skrybokretów usiłujących za późno i bez szans na powodzenie uratować skarby, które ich poprzednicy chronili tak długo. Podczas tego krótkiego zamieszania Wrzecian zdołał zwalić ścianę przylega- jącą do stosu ksiąg i w ten sposób zakopać je także przynajmniej na tyle, by wyglądały jak coś, czego nie warto odkopywać tylko po to, aby to zniszczyć. Tak oto, nie mając żadnych szans na ucieczkę, Wrzecian dzielnie robił wszystko, co tylko mógł, by uratować księgi Świętych Leży, choć przez cały ten czas wiedział, że efektem jego działań będzie zapewne jego własna śmierć. Grikowie odparli wkrótce kontratak skrybokretów i ponownie zaczęli szukać kleryka. Biedny, przerażony śmiertelnie Wrzecian cofał się w coraz ciemniejsze kąty ogromnej Biblioteki, piął się na półki, przemykał między ścianami i przekonany, że koniec jest bliski, rozpaczliwie usiłował oddalić śmierć jeszcze o parę chwil. Ale na próżno. Jakiś cień nasunął się na niego, a kiedy się odwrócił, zobaczył dwóch grików, którzy pochylali się nad nim, wydając przeraża- jące, mordercze okrzyki. I właśnie w tej chwili, kiedy unieśli swe pazury, aby wbić je w drgający cień, którym dla nich był - ta bowiem część Biblioteki była naprawdę ciemna - Wrzecian poczuł na swoim boku łapę i usłyszał jakiś głos. Łapa była delikatna, a głos łagodny, choć rów- nocześnie silny i stanowczy. Było w nim więcej spokoju i pewności siebie niż we wszystkich głosach, jakie kleryk dotąd słyszał, brzmiał tak, że, jak to potem ujął, czuł się, jakby powrócił do rodzinnej nory, gdzie nie może go spotkać żadna krzywda. Głos powiedział: - Wrzecianie z Siedmiu Pagórków, masz do uratowania coś więcej niż tylko te stare teksty. Chodź teraz, chodź ze mną... - Odwrócił się i zobaczył kreta, wokół którego jarzyło się światło tak jasne, że prawie oślepł. Poczuł, że jest niczym wobec niego. Za sobą, jakby z wielkiej dali, słyszał zmieszanych, skonsternowanych grików, którzy wołali, że widzieli kreta, ale gdzieś im zniknął i wzajemnie się o to obwiniali. Wtedy właśnie ujrzał istotę, która go dotknęła, jej oczy pałające miło- ścią. Były to oczy młodej samicy, prawie kreciątka, a przecież w jej obe- cności czuł się bezpiecznie i opuścił go strach. Pociągnęła go jeszcze dalej w głąb kąta, w który się cofał, a stamtąd do komory, gdzie leżało, bez żadnego szczególnego porządku, sześć ksiąg. Na każdej z nich leżał kamyk, mały i na pozór bez znaczenia. W komorze jarzyło się światło i rozlegały się dziwne dźwięki, i było to piękniejsze niż wszystko, co Wrzecian dotąd widział i słyszał. Zdawało się, że owa samica jest wszędzie dookoła. - Zabierzesz te księgi, Wrzecianie, i ukryjesz je gdzieś, gdzie będą bezpieczne, wraz z wszystkimi innymi, jakie zdołasz odnaleźć i zgromadzić. Ukryjesz je, aby przyszłe pokolenia mogły je odnaleźć, a tak się stanie. Te kamyki zabierzesz także, ale ciśniesz je do jakiejś jamy obok Siedmiu Pagórków, gdzie będą je mogły oglądać wszystkie krety, ale tylko te, które są na to gotowe, i będą wiedzieć, co oglądają. Kamyki będą tam bezpieczne tak długo, aż przyjdzie właściwa pora, aby wreszcie je podnieść. - Ale co to za księgi? Co to za kamyki? - wyjąkał Wrzecian. Jej śmiech był tak przyjemny i radosny, że Wrzecian, nawet gdy był już bardzo stary, nigdy go nie zapomniał i zawsze pragnął usłyszeć go chociaż raz jeszcze. - Lepiej, abyś nie znał ich imion ani znaczenia. Twoja misja, poczci- wy Wrzecianie, i bez tego jest dostatecznie trudna. - Skąd będę wiedział, gdzie je zanieść? - zapytał. - Będziesz wiedział, na pewno będziesz wiedział... - powiedziała z przekonaniem, znowu się śmiejąc. - Cóż - oświadczył, otrząsnąwszy się nieco i odzyskawszy swoją normalną ciekawość - jeżeli te kamyki są tym, o czym myślę, to czy pewnego dnia nie powinno być ich siedem? Bo czyż nie są to Klejnoty, których od zarania dziejów strzegli skrybowie? 60 - Może i są! - powiedziała figlarnie młoda krecica. - A to są Księgi, które są ich częścią? - dodał. - Bardzo możliwe - stwierdziła. Przyjrzał im się uważniej, a ona nie wzbraniała mu tego. Potem, drżąc z przejęcia, przesunął po nich swoją łapą kleryka, ale pismo było średnio- wieczne, a to przerastało jego umiejętności. - Kiedy mam zacząć je wynosić? - zapytał. - Kiedy tylko zechcesz, o ile tylko potrafisz uniknąć kretów ciem- ności. - Jeżeli to są Księgi i Klejnoty, to jest jedna, którą chciałbym prze- nieść najpierw: Księga Walki! Ona mnie ochroni, prawda? - W pewnym sensie. Lecz bardziej ochroni cię twoja wiara w Kamień. Powodzenia, Wrzecianie, zacny krecie! - Ale... ale ty... czy ty powrócisz? - wydusił wreszcie, bojąc się jej odejścia. - O tak - powiedziała - Tak, dla ciebie powrócę... - Po czym zniknęła wraz ze swym światłem i urodą, a Wrzecian stwierdził, że siedzi w Bibliotece, a jakiś grik każe mu wstać. - Ty mały bękarcie - rzekł grik w tym uroczym języku, którego używali. - Chodź ze mną, zaraz... Wywlókł go z Biblioteki i zaciągnął przed oblicze innego grika, który miał u swego boku żałosnego, roztrzęsionego i udręczonego skrybokreta, którego Wrzecian znał dość dobrze. To biedne stworzenie potrząsnęło głową i szepnęło: - To Wrzecian, kleryk, on nie... on nic nie wie, nic... - I w ten właśnie sposób Wrzecian uratował życie. W tej chwili wydarzyło się coś jeszcze. Gdy skrybokret bowiem mówił: "On nic nie wie...", podniósł swój udręczony wzrok, aby spojrzeć Wrze- cianowi w oczy, i kleryk, posiadający ogromną wiedzę, wiedzę o najważ- niejszej rzeczy spośród wszystkich w Świętych Leżach, dostrzegł, że udrę- czony skrybokret to rozpoznał i jest rad, iż jego cierpienie nie jest daremne, bo wola Kamienia może się jeszcze wypełnić. Z tego, co było potem, Wrzecian pamiętał niewiele poza tym, że był brutalnie przesłuchiwany i w końcu, wraz z innymi, pognano go na po- łudniowy wschód od Uffington, a był to pierwszy etap wędrówki do Ave- bury. To właśnie wtedy uciekł, przekradł się do Siedmiu Pagórków i ca- łymi dniami wędrował bez celu pośród Kamieni, które udzielały mu schronienia, kiedy był młody. I choć zapomniał wiele, zachował na zawsze w swej pamięci młodą krecicę, która odnalazła go w Bibliotece i odsłoniła przed nim Księgi oraz Klejnoty. Nie zapomniał też o zadaniu, jakie przed nim postawiła. I stało się tak, że Wrzecian z Siedmiu Pagórków, kret, który "nie bardzo nadawał się do walki czy też obrony", jął wypełniać swą wielką misję. Bez żadnej pomocy lub choćby zachęty, w samotności, jakiej nie można sobie wyobrazić, pośród nor nawiedzanych przez śmierć i wspomnienia, nosił księgi, które zdołał ocalić z największej Biblioteki kreciości, oraz, co było najtrudniejsze, sześć spośród siedmiu wielkich Ksiąg oraz wszy- stkie, z wyjątkiem jednego, Klejnoty, których tajemny schowek został mu wyjawiony. Poczynając od listopada, nosił je długimi, krętymi korytarzami z Uf- fington ku Kamieniom Siedmiu Pagórków i trwało to przez cztery kreto- lata, aż do następnego marca. Kimkolwiek by była owa krecica, która do niego przyszła, czymkolwiek okazałoby się to, co mu pokazała, nie był to sen ani przywidzenie: siedem Ksiąg spisanych, sześć Klejnotów, których imiona poświęcono... Życiu, Ziemi, Cierpieniu, Walce, Ciemności, Uzdro- wieniu, Światłu... Wszystkie sześć, jeden za drugim, musiał zacny Wrzecian przenieść w bezpieczne miejsce przed powrotem grików, a wraz z nimi Księgi. I dokonał tego, choć każdy był cięższym brzemieniem niż poprzedni. Przy piątym, Klejnocie Ciemności, omal się nie załamał, lecz światło jego ogro- mnej wiary pomogło mu przez to przejść. Poniósł je w dół, do Kamieni, ukrył Księgi w komnacie, którą sam odnalazł, a Klejnoty poturlał po powierzchni pomiędzy inne kamyki, czy- niąc tak, jak kazała mu młoda krecica, której imienia nie znał. Wreszcie, kiedy w początkach marca wykonał swoje zadanie, przez wiele dni spał i wałęsał się po okolicy całkowicie wyczerpany. Potem spłynęła na niego nowa energia, ponieważ jednak wiedział, że Wiosenne Przesilenie jest blisko, ostatnie kilka dni spędził na przeszukiwaniu Biblioteki. Zbierał wszelkie znaczące fragmenty i manuskrypty, jakie tylko zdołał znaleźć, i ukrywał je tam, gdzie schował Księgi. - Gdzie to jest? Czy masz zamiar nam pokazać to miejsce? - za- pytał Tryfan, kiedy już Wrzecian zakończył swą dziwną historię. - Oczywiście, że tak. Nie mogę do końca swojego życia być jedynym kretem, który wie, gdzie to jest, a komuż mógłbym zaufać, jeśli nie Białemu Kretowi i jego uczniowi? - rzekł Wrzecian. Z tymi słowy powiódł ich z powrotem pod ziemię, w korytarze, którymi przechodzili uprzednio, i dalej poprzez inne, których nie zauważyli, w miejsce, które mogą odszukać jedynie krety o wielkiej wierze i śmia- 62 łości. Wprowadził ich do komnaty o ścianach z kamienia, zbudowanej przez dwunogi w czasach niepamiętnych dla kretów i pokazał im efekt swej odwagi oraz morderczej pracy. Znajdowało się tam osiemdziesiąt siedem kompletnych ksiąg i sześć- dziesiąt większych fragmentów. Wrzecian nie potrafił zbyt dobrze czytać, więc nie bardzo wiedział, co ratuje, wszelako starał się ocalić w pierwszym rzędzie starsze księgi, które rozpoznawał po kolorze kory oraz stylu pisma. Boswell przez chwilę popatrzył na ten wielki zestaw starannie usta- wionych ksiąg, po czym podszedł i dotknął ich. Było tu wiele skarbów, wliczając w to pewną liczbę Zwojów Systemów, które są relacjami wę- drujących skrybokretów o różnych systemach, które odwiedzili. Najważniejsze ze wszystkich jednak było sześć Ksiąg napisanych w różnych okresach, poczynając od najstarszej ze wszystkich, Księgi Zie- mi, stworzonej podobno przez Lipę, który kochał Ballagana, pierwszego kreta. Ten zaś, uderzając pazurem o sam Kamień Kamieni, odłupał frag- menty, które stały się siedmioma Klejnotami. Boswell zerknął na sześć Ksiąg, dotknął ich delikatnie i poprosił Try- fana, aby zrobił to samo. Chciał, by młodzian przekonał się, jak to jest dotykać tych Ksiąg, napisanych przez krety - Białe Krety - które do- stąpiły mistycznego widzenia. Były tam wszystkie, z wyjątkiem ostatniej - Księgi Ciszy. Tryfan nie zadał pytania, wiedział bowiem, że w ostatnich chwilach swego życia, zanim zabrała ich Cisza, jego rodzice, Bracken i Rebeka, przekazali Bos- wellowi nie tylko siódmy Klejnot, ale także Księgę Ciszy czy raczej jej tajemnicę. Pojęli, że on jest kretem, który ją napisze. Boswell siedział przed sześcioma Księgami z opuszczonym pyszczkiem i jasnymi, wytartymi bokami. - Czy napiszesz ostatnią Księgę? - zapytał śmiało Tryfan. - Czy zrobisz to, Boswellu? - Każda z Ksiąg wyznacza pewien etap w dojrzewaniu kreta - od- parł Boswell - i wiele kretów musiało walczyć o to, by takie chwile mogły się zdarzyć. Teraz siódmy Klejnot niemal już został odnaleziony, jak to ujmuje prastary tekst, a Księga Ciszy właśnie powstaje. Pisałem ją długo, Tryfanie, bardzo długo. - Ale w ciągu tych wszystkich lat naszej podróży do Uffington nie widziałem, abyś coś pisał, z wyjątkiem tych chwil, kiedy mnie uczyłeś. - Nie widziałeś? - zdziwił się Boswell. - Cóż, jednak pisałem, ale zacząłem jeszcze znacznie wcześniej. Tak, tak, minęło wiele czasu. Mam nadzieję, że pewnego dnia poznasz ją. Umilkli i podziwiali ogromną pracę, jaką wykonał Wrzecian, by ura- tować Księgi. Potem Tryfan zapytał kleryka: - Gdzie ukryłeś Klejnoty? - Nie ukryłem ich - odparł Wrzecian. - Zrobiłem to, co kazała mi ta młoda samica i rzuciłem je... - Gdzie?! - naciskał Tryfan. - Cóż... hm... trudno mi... widzisz... - Chyba nie zapomniałeś?! - zatrwożył się Tryfan. - Szczerze mówiąc, nie sądzę, bym w ogóle kiedykolwiek wiedział - odparł Wrzecian usprawiedliwiająco. Potem odwrócił się i raz jeszcze wyprowadził ich na powierzchnię. - Tam. - Pazurami prawej łapy po- machał niepewnie w stronę zboczy i dolin Siedmiu Pagórków. - Pier- wszy Klejnot przyniosłem tutaj i pomyślałem sobie, że położę go gdzieś, gdzie będę mógł go odnaleźć. Wydawało mi się, że to zrobiłem - wrzu- ciłem go do dołu z kamykami i przyjrzałem mu się dokładnie, ale nie mogłem być pewien, że ten, który brałem za właściwy, był nim w istocie... więc potem, kiedy przyniosłem drugi Klejnot - nie powinieneś patrzyć z taką przyganą, Tryfanie, bo nosić Klejnoty, to nie jest wielka przyje- mność, mimo że są małe i bardzo wątpię, żebyś to zrobił lepiej, nawet jeżeli jesteś silniejszy niż ja, bo w nich jest coś, co przytłacza kreta. W każdym razie... wziąłem ten drugi i zaniosłem do tego samego dołu, tyle że wtedy nie byłem pewien czy to był ten, do którego wrzuciłem ten pierwszy... a potem, przy trzecim poplątało mi się już zupełnie, przy czwar- tym zaś, a nie było z nim żartów, bo był to Klejnot Ciemności, pragnąłem tylko uwolnić się od tego wszystkiego. Ostatnich prawie nie pamiętam - zakończył zamierającym głosem. - Brzmi to dosyć żałośnie. Naprawdę nie wiesz, gdzie one są? - zapytał Tryfan podejrzliwie, ale Wrzecian spojrzał na niego wzrokiem tak pełnym urażonej niewinności, że kret z Duncton przeprosił go i zamilkł. - Wiem tylko tyle - powiedział wreszcie kleryk - że każdy z Klejnotów trafił do dołu w pobliżu jednego z sześciu Kamieni, w czym jest oczywista logika. Tak sądzę. Tylko Kamień może zmusić kreta do czegoś takiego - zaśmiał się z odrobiną skruchy. - Świetnie! - sarknął Tryfan. - Świetnie! Potem odwrócił się do Boswella, szukając u niego jakiejś pomocy albo przynajmniej komentarza, lecz skryba nie udzielił mu ani jednego, ani drugiego, a tylko podrapał się, zamruczał coś w irytująco radosny, zupeł- nie niestosowny wobec powagi sytuacji sposób, znalazł coś do jedzenia i zjadł to. 64 - Myślę, że warto byłoby się trochę przespać - powiedział. Złożył pyszczek na swych pomarszczonych łapach, zamknął oczy i natychmiast zaczął chrapać. Tryfan i Wrzecian zawarli w końcu coś w rodzaju rozejmu i leżeli, patrząc, jak zapada noc, i słuchając odwiecznego północnego wiatru, a w ich umysłach kotłowało się wszystko, o czym wcześniej rozma- wiali. * * * PRZY OKAZJI, Wrzecianie - rzekł Boswell wczesnym rankiem nastę- pnego dnia, obudziwszy się w pogodnym nastroju. - Nie wiesz przy- padkiem, czy w swoim raporcie Brevis wymienił imię przywódcy grików? - Tak, wymienił. Poza tym wyjawił mi je przed śmiercią - rzekł Wrzecian. - Znam imię przywódcy, którego rozkazy inni wykony- wali, nie bacząc na własne życie, i uznawali za kreta, którego przyjście zapowiedział Scyrpiusz, kreta, który ma doprowadzić do zwycięstwa Sło- wa nad Kamieniem. - Przez mordkę kleryka przebiegł wyraz lęku. - No i jak on się nazywa? - zapytał Tryfan. - Och, to nie jest samiec. Przywódcą grików jest samica - rzekł Wrzecian. - Widziałem ją, jeden raz. Ona była... - Tak? - nalegał Boswell. - Ciemna. Mocno zbudowana. Miała... miała wściekłe oczy. Widzia- łem ją tylko przez chwilę. Nie powinienem, wiem. Była w ponury sposób... hmm... - Z zakłopotaniem popatrzył na swoje łapy. - Tak? - zachęcał Tryfan. - Piękna - stwierdził Wrzecian. - Z pozoru... nie wydawała się zła. A jednak było w niej coś, co napawało każdego kreta lękiem. O tak, potwornym lękiem. Ale była... - Piękna - przedrzeźniał go Tryfan. - Wygląda na to, że wszy- stkie samice są dla ciebie piękne. Zapewne nie widziałeś ich w życiu zbyt dużo. - A jej imię? - zapytał Boswell, przerywając docinki Tryfana. Kiedy Wrzecian je wymówił, Tryfana ogarnęła dziwna i jednocześnie przerażająca pewność, że Boswell znał je, że wiedział od dawna o terrorze i zniszczeniach, jakie miały spotkać Uffington. W oczach starca, w całej jego postawie, czuło się napięcie, jakby przez cały ten czas wyczekiwał na ten właśnie moment, który jako Białemu Kretowi objawiony został dużo wcześniej. - Jej imię... - szepnął Wrzecian, jak gdyby samo jego wypowie- dzenie mogło sprawić, że ściany komory zawalą się na nich. - Jej imię brzmi Wilcza Jagoda. Przeszył ich nieokreślony dreszcz grozy. Tryfan odwrócił się z niejakim trudem do Boswella i powiedział: - Wygląda, że właśnie to imię spodziewałeś się usłyszeć? Czy wiesz coś o tej Wilczej Jagodzie? - Próbował mówić spokojnie, ale jego głos wypełniał podświadomy strach, który ścisnął mu żołądek. Boswell popatrzył na każdego z nich po kolei. - Tak, wiem o niej co nieco. Dawno temu twój ojciec, Bracken, wal- czył z kretem, który zawładnął Lasem Duncton. Złym kretem, posiadającym moc daleko większą, niż Bracken przewidywał. Ten kret zwie się Run. - Zwie się? - rzekł zdziwiony Tryfan. - Czyż Run nie zginął na urwistym zboczu po wschodniej stronie Antycznego Systemu Wzgórza Duncton? - Powiedziałem - powtórzył Boswell, a jego białe futerko zajarzyło się dziwnym światłem - że Run to kret o wielkiej mocy. Jest Mistrzem Ponurego Dźwięku. Żyje, tak jak i ja, dłużej, niż godzi się żyć zwykłym kretom. Ma misję do spełnienia, tak samo jak ja. - I co z tym Runem? - zapytał Tryfan, usiłując okazywać obojęt- ność wobec złych mocy przypisywanych kretowi, którego, jak sądził, uni- cestwił jego ojciec. - Wilcza Jagoda to córka Runa - oświadczył spokojnie Boswell. - Córka Runa?! - powtórzył osłupiały Tryfan. - A z jakiego jest systemu? - Och, ja znam odpowiedź - rzekł Wrzecian. - Wilcza Jagoda jest z Whern. - Ależ... - zaczął przerażony Tryfan, bo sądził, ze Whern to tylko ponure miejsce z legend, nierealne. Zanim jednak zdołał cokolwiek odpowiedzieć na te dziwne słowa Wrze- ciana, który utrzymywał, że wódz z systemu Whern był w samych Świętych Leżach, korytarz wypełniło odległe bębnienie łap, jakby wiele kretów maszerowało po powierzchni, kretów pewnych siebie, silnych, peł- nych zapału i pod przywództwem mocy. W Tryfanie natychmiast wzięła górę jego wrodzona zapobiegliwość, toteż nakazał towarzyszom zachować ciszę, sam zaś ruszył na powierz- chnię, aby sprawdzić, co się dzieje. Ujrzał krety. Mnóstwo kretów. Sunęły pomiędzy Kamieniami ze spo- kojem i ponurą zawziętością. Nie szukały niczego, nie drążyły korytarzy, a tylko podążały na północ drogą, którą wcześniej odeszły: szły do Uf- fington. Grikowie powrócili na miejsce swej najokrutniejszej zbrodni. Tryfan schował się pod ziemię i popatrzył na Boswella i Wrzeciana. Nie padło ani jedno słowo, nie było potrzeby: kiedy upłynęły długie mi- nuty, potem godziny, a nad nimi wciąż trwało to samo jednostajne bęb- nienie łap, pojęli, że zaczęło się Wiosenne Przesilenie i nadeszła pora krwawej Pokuty. Rozdział piąty SIEDZIELI przytuleni do siebie i milczeli, bojąc się, że zostaną odkryci, lecz kiedy zapadł zmierzch, stało się jasne, iż grikowie podążają prosto do celu i nie wypatrują wrogów. Tryfan ponownie wyszedł na powierzchnię, aby sprawdzić, co się dzie- je, a pozostali dwaj wkrótce do niego dołączyli. Początkowy sprężysty tupot pewnych siebie łap wkrótce złagodniał i szybko odkryli przyczynę tego. Pierwszą falę kretów musieli stanowić gwardziści grików, a teraz szły zupełnie inne krety: jeńcy. Chorzy, słabi, postarzali i złamani... szli w luźnych grupach, gnani siłą i terrorem grików, dla których nie było chyba większego szczęścia, niż wydawać rozkazy, ani większej przyje- mności, jak zadawać rany swymi pazurami. Co jakiś czas Tryfan dostrze- gał, jak któryś z tych nieszczęśników unosi zmęczone, przerażone oczy i mówi: "To musi być już Uffington". Nie mówił tego jednak z nadzieją czy radością, z jaką uczyniłby to niegdyś. W głosach tych kretów pobrzmiewał strach, toteż Tryfan domyślił się, że zorientowały się, a może wręcz powiedziano im otwarcie, iż w Uffington czeka je cierpienie, a prawdopodobnie również i śmierć. Przy- gotowano im tu bowiem straszliwą rolę do odegrania: miały wziąć udział w rytuałach i zostać złożone w ofierze. Trudno było dokładnie ocenić liczbę więźniów i Tryfan wkrótce za- przestał prób, ale bez wątpienia było ich wielu; żaden z nich nie widział wcześniej tylu kretów naraz. - Najprawdopodobniej wcielili w swe szeregi innych - rzekł Try- fan - i odejdą stąd do Koźlandii tak, jak to sugerował twój pan, Brevis, w swoim raporcie. Cóż, póki co to miejsce wydaje się dość dobre na kryjówkę. Jeśli będziemy siedzieć cicho, mamy większą szansę, że nas nie zauważą. - Czy nic nie możemy zrobić? - zapytał Wrzecian. __ NjC) co nie spowodowałoby automatycznie naszej śmierci - oświadczył twardo Tryfan. - Kamień wynajdzie w końcu jakiś własny sposób na tych grików, a jeżeli będzie to wymagało mojego udziału, to będę bardzo zadowolony! - Co zrobimy, kiedy odejdą? - zapytał zmartwiony Wrzecian. - Umieścimy Boswella w bezpiecznym miejscu - stwierdził Try- fan, prawie nie zwracając uwagi na obecność starca. Skryba usiadł i oglądał swoje starte pazury. Przecierał je zębami do czysta; był spokojny, jak zawsze w kryzysowych sytuacjach, na które nie mógł nic zaradzić. - Humff! - To było wszystko, czym skomentował dyskusję pozo- stałej dwójki o jego bezpieczeństwie. Jednak, kiedy zrobiło się całkiem ciemno i kroki łap ponad nimi umil- kły, ich miejsce zaś zajął wiejący ze wzmożoną siłą wiatr, zapytał nagle: - Czy na górze pojawił się już księżyc, a jeśli tak, to jak wygląda? Tryfan poszedł sprawdzić. - Jest wysoko - powiedział. - Przesilenie nastąpi niebawem. Ju- tro albo pojutrze. Sam księżyc jest dość niewyraźny, ale światła jest wy- starczająco dużo, żeby zobaczyć najbliższy Kamień. - Zatem tutaj już niedługo wszystko się skończy. - Głos Boswella dźwięczał zadowoleniem. - Teraz pójdzie już bardzo szybko, Tryfanie. - Sposób, w jaki spojrzał na młodzieńca, pełen współczucia i miłości, szarpnął serce Tryfana wspomnieniem wizji przyszłości bez Boswella. - Doprowadzimy cię w bezpieczne miejsce - oświadczył, pochy- lając wojowniczo ramiona. - Kiedy tylko zrobi się spokojniej, wyruszy- my na południe, jak najdalej od Uffington i od grików. - Nie, Tryfanie, nigdzie nie wyruszymy. Twoja przyszłość leży na północy. I twoja, Wrzecianie, również. Teraz śpijcie obaj, a ja was obudzę, kiedy przyjdzie pora. Teraz już pójdzie bardzo szybko... - Jego głos koił i usypiał. Oba krety, zmęczone ponurymi odkryciami i napięciem ostatnich dni, zapadły w drzemkę - jeden scholastyk, z wyglądu słabeusz o wątpliwych możliwościach fizycznych, drugi potężny i budzący zaufanie, z gęstym futerkiem, ktoś kto pewnego dnia może stać się przywódcą kretów Kamienia. Boswell przyglądał się im dyskretnie swymi pełnymi dobroci, uważ- nymi oczyma. W głębokiej i solidnej kryjówce zapadła cisza. W końcu starzec wyszeptał modlitwy i inwokacje i opuścił ich cicho, aby wyjść na powierzchnię. Księżyc świecił jasno, choć od czasu do czasu przypominały go drobne obłoki, zbyt wątłe, aby go zaćmić, i tworzące tylko na niebie ponad miej- scem, w którym siedział Boswell, delikatną poświatę. Wokół niego ciągnęło się ciemne, usłane głazami pole, ale stojące wszędzie Kamienie odbijały światło księżyca i połyskiwały na tle nieba i gwiazd bladą zielenią. Trawa zaszeptała cicho, zamarła w bezruchu i po- nownie drgnęła. Gdzieś daleko, tam gdzie przez mroczną dolinę przepływała rzeka, wrzasnęła przeciągle sowa, po czym odpowiedziała jej druga. W trawie po przeciwnej stronie wąwozu coś się poruszyło, potem zamarło i Boswell westchnął z ulgą. - Kret - szepnął skryba i jeszcze ciszej dodał: - Kret. Tak, tak, kret. Nadchodzi jego czas. - Światło księżyca padło na starego Boswella i jego futerko stało się białe. Odwrócił się i pokuśtykał z powrotem, jakby dźwigał ogromne brzemię. Dotarł do jamy łączącej się z ich komorą i schodził nią coraz niżej, na powierzchni zaś Kamienie zdawały się uspokojone i jakby z czcią pochy- lały się ku miejscu, gdzie przed chwilą stał Boswell. Wiatr zmienił kie- runek, zapowiadając szeptem odmianę i gdzieś z daleka, a może z bliska, doleciał śmiech kreta, młodego, radosnego i... ...I Wrzecian się poruszył. Odwrócił się przez sen, uniósł pyszczek ku górze, jakby budziło go jakieś marzenie i znowu się wyciągnął, Tryfan zaś, choć na jawie silniejszy, we śnie przysunął się bliżej do kleryka, tak że bardziej teraz wyglądał na podopiecznego Wrzeciana niż na jego opie- kuna. A kiedy już się uspokoili, Boswell wyjął siódmy Klejnot i położył go przed nimi na środku kryjówki. Kamyk zalał ich wszystkich swoim światłem. - Tryfanie! Wrzecianie! Obudźcie się, wstawajcie! Ocknęli się natychmiast, jakby w ogóle nie spali, i wpatrzyli się z lę- kiem w Klejnot oraz Boswella. - Nadszedł czas - powiedział po prostu skryba. - Teraz ty, Try- fanie, podejmij Klejnot. Ty zaś, zacny Wrzecianie, idź za mną i dotrzymaj nam towarzystwa. - To powiedziawszy, opuścił komnatę. Ogarnięty paniką Tryfan popatrzył oniemiały na Kamień, a potem na Wrzeciana. - Musisz - rzekł kleryk - musisz zrobić to, co ja robiłem. Myśl o Kamieniu i wyciągnij łapę, myśl... - Chodź, Wrzecianie! Tryfan musi teraz sam zdecydować, co zrobić! - zawołał Boswell. W tym momencie przeczucie młodzieńca z Duncton zamieniło się w straszliwą pewność: zostanie rozdzielony z Boswellem i utraci go, tak samo jak utracił swój Las. Wtedy postawił łapy na ziemi, jak go nauczono, i spojrzał na Klejnot tak, jak nauczył go Boswell patrzyć na wiele spraw. Panika prawie całkowicie go opuściła, a przynajmniej przestała się liczyć, tak samo jak smutek. Poczuł spokój. Tryfan z Duncton podniósł Klejnot. Choć ciężar ten przytłoczył go i postarzył, choć syknął, przeszyty swego rodzaju bólem, choć patrząc w ślad za wychodzącymi na powierzchnię towarzyszami, zastanawiał się, skąd weźmie siłę, by pójść za nimi, to przecież dokonał tego i nie myślał 0 niczym innym jak tylko o Kamieniu oraz Ciszy poza nim. Kiedy opuściwszy komnatę, jął piąć się ku górze, Klejnot stał się czymś w rodzaju otaczającej go chmury wiedzy, wiedzy zbyt potężnej, by mógł ją znieść śmiertelny kret, gdyż rozciągała się od gwiazd aż po wnętrze ziemi, a także wszerz, korytarz za korytarzem i system za systemem, tak że obejmowała wszystkie krety i jeszcze więcej. W jednej chwili Tryfan zaznał miłości i cierpienia, które rozdarło jego serce i ciało, napełniając je migotliwym światłem oraz bólem. Chciał zrzucić z siebie to wszystko, bo było zbyt wielkie, a równocześnie zbyt cenił tę wiedzę, by pragnąć się jej pozbyć czy choćby tylko się od niej odwrócić. Przeto jego oczy wypełnił zachwyt, jakby ujrzał dookoła piękno Ciszy, chociaż ciało mu ciążyło, łapy drżały, a pyszczek z pokorą chylił się ku ziemi. Tak oto udręczony 1 rozbity, ale zarazem przejęty wzniosłością chwili, Tryfan z Duncton dotarł na powierzchnię i odszukał wzrokiem Boswella i Wrzeciana. Oni zaś, kiedy odwrócili się, by spojrzeć na niego, przypominali bardzo odległe, połyskliwie białe figurki w nocnym pejzażu zalanego księżycem świata Kamieni. - Chodź, Tryfanie, chodź szybko, bo czasu jest niewiele - ozwał się głos, który, jak sądził młodzieniec, należał do Boswella, chociaż wcale nie wyglądało, by starzec wypowiedział te słowa. A potem rozległ się inny dźwięk, jak przetaczające się górą obłoki, zapewne burzowe chmury, dźwięk, który stawał się coraz głośniejszy i w pewnej chwili Tryfan nie potrafił go już znieść. Narastające brzmienie Ciszy. - Boswellu! - zawołał - Nie mogę... - Musisz - rzekł starzec. - Spośród wszystkich kretów ty jeden musisz. - Gdzie? - zapytał Tryfan, bo było gdzieś miejsce, w którym miał spocząć Klejnot, gdzie on sam mógłby spocząć, odnaleźć spokój, miast tej rozbrzmiewającej Ciszy, w której czuł się tak bardzo zagubiony i sa- motny, tak potwornie porażony zachwytem i zarazem przerażony, że utraci to, co wypełniało go cierpieniem i rozkoszą. - Myśl o Kamieniu - powiedział Wrzecian niczym rodzic do kre- ciątka. Kamień". Tam. Gdzieś. Siódmy Klejnot. Tryfan wydobył go, ośmielił się spojrzeć w jego światło i na moment ogarnął go niezwykły spokój. Usłyszał Ciszę, jakby był jej częścią. Potem ponownie przytłoczył go jej ogrom i tego nie potrafił już znieść. Przebiegł obok towarzyszy, minął jeden Kamień, potem następny, miotał się to tu, to tam, jakby w tańcu pór roku, przeleciał obok trzeciego Ka- mienia i czwartego... Jego ciało było teraz z Ciszy. Nie wiedział ani nie dbał o to, czy jest mały, czy wielki, gnał jak szalony, wiedząc już dokąd. Minął piąty kamień i biegł niepowstrzymanie ku szóstemu, śmiejąc się i tańcząc. I kiedy ogromny księżyc osiągnął punkt przesilenia, odwrócił się i zawołał: - Patrzcie na siódmy Kamień! I oto Tryfan z Duncton stał w cieniu rzucanym przez siódmy Kamień, którego ani on, ani Wrzecian nie byli w stanie wcześniej dojrzeć, i którego istnienie mogły dostrzec tylko krety obdarzone wewnętrznym wzrokiem. Odwrócił się, uniósł łapę i rzucił Klejnot w stronę zagłębienia wypełnionego mniejszymi kamykami. Niewielki odprysk wzbił się w górę, może nawet ponad księżyc, pomiędzy gwiazdy, a potem spadł na ziemię u ich stóp i brzmienie Ciszy gdzieś zaniknęło. Wiele kretów dostrzegło w tej chwili błysk światła na niebie, wielu z nich Tryfan i Wrzecian mieli spotkać w późniejszym okresie. Były wśród nich również krety Słowa i te mieli spotkać już niebawem. Większość jednak stanowili wyznawcy Kamienia, pokorni i zagubieni w wątpliwościach. Kiedy ujrzeli wśród tej nocy mar- cowego Przesilenia błysk siódmego Klejnotu, ich serca zabiły żywiej i za- świtała w nich nadzieja, że oto nadchodzi odmiana, odmiana na lepsze, do której być może będą mogli się przyczynić, choć wydają się tacy słabi, nieznaczący i zgnębieni. Światło zgasło, pozostawiając tylko wspomnienie na nocnym niebie i zadziwione krety kryjące w swych sercach tajemnicę. W Siedmiu Pagórkach Wrzecian, który śledził pilnie tor lotu Klejnotu, zawołał: - Tam! - Wskazał pazurem miejsce, w którym upadł kamyk. Klejnot uderzył w ziemię gdzieś u ich stóp i powróciła ciemność. W chwilę później, z miejsca oddalonego nieco na północ, doleciał wraz z ostrym powiewem, aż nazbyt znajomym, głęboki, mroczny jęk, który szybko przerodził się w posępny ryk: ponury dźwięk, dźwięk licznych kretów. Tryfan i Wrzecian instynktownie przypadli do siebie, chroniąc się nawzajem, a cień siódmego Kamienia kładł się ponad nimi na trawie, ku miejscu, gdzie leżał siódmy Klejnot. Przed nim stał Boswell, Biały Kret, wielki, władczy i budzący lęk swą potęgą. - Opowiedz o tej nocy - rzekł Boswell. - Napisz o niej, by wszy- stkie krety dowiedziały się, gdzie leżą i czekają Klejnoty, niektóre poko- lenia bowiem są wybrane i teraz znowu nadchodzi ich czas. Powiedz, że wszyscy mogą szukać Klejnotów i że mogą je podnieść, jeśli tylko starczy im sił. - Czy pojawią się takie krety? - zapytał Tryfan szeptem, gdyż na- dal czuł na sobie wagę Klejnotu Ciszy. Boswell przytaknął. - Początki zawsze są najtrudniejsze, tak było przecież i z wami, Try- fanie i Wrzecianie. Najważniejsza rzecz to posiadać dość wiary, by zrobić coś, czego dotąd nikt nie robił. Pierwszy krok i pierwsze powitanie są tak samo trudne jak pierwsze uzdrowienie i pierwsza walka. Krety znajdowały Klejnoty i znosiły je do Uffington przez całe wieki. Teraz wy dwaj przy- wróciliście je wreszcie ziemi. Inni podejmą brzemię, które wy dźwigaliście, a wiedząc o waszych czynach, poniosą je łatwiej. - A dokąd zabiorą te Kamienie? - zastanawiał się Wrzecian, mar- szcząc czoło, lubił bowiem wynajdywać problemy i dumać nad ich roz- wiązaniem. Boswell uśmiechnął się; jego oczy rozjaśniała miłość i troska o los każdego z nich. - Zabiorą je do systemu, w którym żyje pewien kret - powiedział. - Kret, którego śmiech dane ci już było usłyszeć, Wrzecianie. Oczy Wrzeciana rozszerzyły się z zadziwienia. Uniósł lekko pyszczek, jakby chciał wywęszyć taki cudowny system, a księżyc zalśnił na jego futerku. Wspomniał młodą samicę z Biblioteki. - Ale gdzie jest ten system? - dopytywał się Tryfan. - Czy to Wole? Czy to Whern? A może jakieś inne odległe miejsce, jak choćby Siabod? - Poprowadź krety do Kamienia, tak jak cię uczyłem, Tryfanie, a od- najdziesz go. Opowiedz im o Ciszy, naucz je okazywać odwagę w obliczu ciemności i wahań, prowadź mądrze i z miłością przygotuj na przyjście tego, który zawoła z Ciszy, by prócz ciebie mogli ją usłyszeć również i inni. - Chodzi o Kreta Kamienia? - szepnął Wrzecian, który dość dobrze znał legendy. Boswell przytaknął, tym razem ze znużeniem. - Czy to ten kret, którego widziałem? Oczy starca pojaśniały na chwilę, ale odparł: - Och nie, nie. Nie sądzę, by ona była Kretem Kamienia. To była, to była... - Wrzecian przysunął się bliżej, gdyż rozpaczliwie pragnął znać odpowiedź. Boswełl drgnął niespokojnie, na chwilę zamyślił się nad czymś, lecz zaraz i w nim ozwała się jakaś tęsknota, więc znowu zwrócił uwagę na wyczekującego Wrzeciana i jego oczy raz jeszcze złagodniały. - To była nadzieja Kretów, nas wszystkich. Ona powróci, Wrzecianie, a wtedy i inni będą wiedzieli, co robić. Krety, zwyczajne krety, będą już na zawsze wiedziały, że Cisza może należeć do nich. Tak! Na zawsze! A wtedy ja... - Co wtedy zrobisz, Boswellu? - wtrącił Tryfan. Podszedł i dotknął starca, gdyż Biały Kret był zmęczony i smutny. - Co, Boswellu? Skryba uśmiechnął się smętnie. - Nie wiem. Nie jestem pewien. Stary i głupi dureń ze mnie. Ja... Ale Boswell wcale nie wyglądał na starca. Kiedy nagle zaczął łkać, a Tryfan objął go swoimi silnymi, młodyjni łapami, wydawało mu się, że tuli krecie. Poczuł, że od tej chwili zależy jego przyszłość. Nagle powierzchnią ziemi wstrząsnęło odległe, złowieszcze drżenie. Niezwykła chwila minęła. Boswell gwałtownie odwrócił się od Tryfana, a w jego oczach nie było już łez. Rzucił pospiesznie: - Teraz musimy już stąd odejść. Grikowie nas szukają. - Pójdziemy na południe - stwierdził Tryfan. Boswell potrząsnął głową i wskazał pazurem na północ, w stronę Uf- fington. - Twój cel i twój wróg są tam, i tam musisz iść. - Ale... - zaczął Tryfan. Boswell nakrył jego łapę swoją i stanowczo rzekł: - Doprowadziłeś mnie bezpiecznie do Uffington, teraz ja muszę po- kazać wam, jak bezpiecznie stąd odejść i wskazać wam waszą dalszą drogę. Żadnych "ale", Tryfanie, żadnych wahań, Wrzecianie. Przesilenie minęło, Klejnoty są na swoich miejscach i niedługo zacznie się świt, ale każdy z was jest przygotowany, najlepiej jak tylko można, na to, co ma się wydarzyć. Chcę jednak przynajmniej przeprowadzić was bezpiecznie przez Uffington i i skierować na ścieżkę wiodącą na północ. - Idziesz z nami! - powiedział Tryfan bardziej tonem rozkazu niż prośby. 73 - Chodźcie za mną. - To była cała odpowiedź Boswella. W milczeniu poprowadził ich na północ, a w miarę jak szli, szary świt jął oświetlać ich postacie. KIEDY WESZLI W KORYTARZE Uffington i posuwali się tajnymi przej- ściami ku sercu samych Świętych Leży, stwierdzili, że cały system spowija całun zła. Większość kretów, których przemarsz oglądali poprzedniego dnia, pra- wdopodobnie poszła dalej, pozostawiając na straży tylko kilku gwardzi- stów. Ale tych kilku wystarczało. Trzech wędrowców ujrzało zło i barbarzyństwo, jakiego dotąd jeszcze nie widzieli, obrzędy Wiosennego Przesilenia cechuje bowiem niewyob- rażalne okrucieństwo. Grikowie mordują wtedy i wieszają w imię i na cześć Słowa. Najpierw złoczyńców, potem starców, jeszcze później bez- użytecznych chorych i wreszcie najsłabsze kreciątka z nowych miotów. Takie krety przeznacza się na ofiarę lub są wyrzucane poza Słowo przy pomocy morderstw i tortur, nabijane na kolce i druty, bestialsko wieszane. Co gorsza, ich śmierć ma splugawić miejsce, w którym się dokonała: w Uffington zbezczeszczono w ten sposób tunele Świętych Leży, pomniej- szając ich majestat krwią, porażając spokojne korytarze krzykami ofiar i bluźnierstwami, jakie rzucano na Kamień pod wpływem tortur. Zło, które wtargnęło do Świętych Leży, gdy grikowie w rytualny spo- sób bezcześcili to miejsce i pozostawiali za sobą rannych i okaleczonych, miało kolor krwawej czerwieni. Tryfan i Wrzecian nigdy nie zapomnieli widoków, jakie wtedy ujrzeli. Być może ogarnęłaby ich nienawiść, ale Boswell powtarzał wciąż i wciąż: - Pamiętajcie, że grikowie są kretami, są tylko kretami. Tak jak ist- nieje światło, istnieje i ciemność. Pomnij na moje słowa i nie osądzaj ich, Tryfanie. Kiedy będziesz wiódł innych przeciwko nim, nie czyń tego w nienawiści, jest to bowiem droga ku ciemności. Prowadź ich raczej w stronę Kamienia. Pamiętaj o tym. To będzie najtrudniejsze, ale też i naj- ważniejsze ze wszystkiego. - Urwał, a po chwili dodał, zwracając się do Wrzeciana: - Przypominaj mu o tym, pomóż mu pamiętać, wybacz- cie im, a zdołacie posiąść światło Ciszy, wy oraz ci, którzy pójdą za wami. Trudno jednak było wybaczyć. W jednym miejscu na powierzchni na- potkali starego kreta, ranionego pazurem w pierś i pozostawionego włas- nemu losowi pośród martwych. - Skąd jesteście? - zapytał Tryfan, podszedłszy do kreta, aby sprawdzić, czy może dla niego coś zrobić, jego matka bowiem uczyła go uzdrawiania, a potem pogłębiał swą wiedzę pod kierunkiem Bos- wella. - Z Avebury - wyjęczał cierpiący kret. - My wszyscy. Grikowie zdobyli nasz system, a potem, z początkiem marca, wyruszyliśmy tutaj i wielu z nas zmarło po drodze. Wielu innych zabili gwardziści. Przywiedli nas tutaj, choć równie dobrze mogli zabić nas tam! Nie ma już Avebury! Wszystko skończone. - W taki oto nieskładny sposób mówił ów kret. Przykładał łapę do swej rany, lecz nie potrafił zatamować krwi sączącej się spomiędzy pazurów i ściekającej na trawę, w której leżał. Pozostali przy nim, dopóki nie umarł. I tak przeszli przez Święte Leża, szczęśliwie przez nikogo nie zauwa- żeni. Zdawało się, że Boswell pragnie, by zobaczyli ruiny tego miejsca i nigdy o nich nie zapomnieli. Drugiego dnia wszakże późnym popołudniem dostrzegł ich jakiś gwar- dzista, inni przekazali dalej wiadomość, iż w pobliżu są jakieś obce krety, i wkrótce stało się jasne, że grikowie ich ścigają, gdyż regularne grupki przeszukiwały korytarze i powierzchnię tak dokładnie, że wyznawcy Ka- mienia zostali wkrótce wyparci na zewnątrz, do miejsca położonego z dala od wejść do tuneli. Ich prześladowcy porozumiewali się między sobą złowieszczym łomo- taniem w ziemię i nieregularnym bębnieniem. Tryfan jako najsilniejszy z ich trójki i faktyczny ich obrońca był poważnie zmartwiony. Z nade- jściem nocy znaleźli się w pobliżu najwyższego punktu Wzgórza Uffing- ton. Na północy niknęła w ciemnościach Dolina Białego Konia. Czasami, kiedy chmury rozsuwały się na moment i księżyc rzucał swe światło, wyłaniała się z mroku w niesamowity sposób. Trawa wokół nich szeleściła na wietrze, który nasilając swe podmuchy, pędził nocne chmury. Przemia- na, ciągła przemiana ogarniająca Uffington, przemiana ogarniająca całą kreciość. A potem z odległych nizin ozwał się Śpiewający Kamień - jeden smutny ton z ciemności na zachodzie. - Czy wiesz, gdzie jesteśmy? - zapytał nagle Boswell. - Oczywiście, że wiem - rzekł Tryfan z pewną irytacją, bo miał wrażenie, że niepotrzebnie wplątali się w groźną sytuację. Nie było tu ani Kamieni, ani Klejnotów, które mogłyby ich bronić, byli sami: trzech prze- ciwko całej masie. Doszedł do nich spokojny i cichy głos Boswella. Dotąd kierowali swe pyszczki ku północy, w stronę wiecznie zimnego, północnego wiatru, lecz 75 teraz starzec odwrócił się do niego plecami i patrzył w nocny pejzaż Uffington, pod którym leżały Święte Leża. - W tym miejscu pielęgnowano wspaniałe tradycje i przechowywano wielkie tajemnice skrybokretów, tu były odprawiane obrzędy, tutaj umar- twiano się, tutaj kultywowano ważną część ducha kreciości i tu usłyszano Ciszę Kamienia. W tym miejscu... - Tutaj... - podjął po chwili Boswell, a jego głos przepojony był łagodnym smutkiem, smutkiem otwartego serca, które obdarowuje innych, smutkiem kryjącym w sobie tęsknotę sięgającą starych czasów, które Try- fan wyobrażał sobie dość niejasno, do momentu kiedy zrozumiał... - Teraz w tym miejscu - ciągnął Boswell. Teraz? Tryfan spojrzał na niego ze zdziwieniem. Teraz. Wreszcie pojął znaczenie tego słowa po sposobie, w jaki Boswell je wypowiadał, i nie było w nim lęku, wobec tego usłyszał Ciszę, wielką i dobrą, pączkującą wokół niego, aż westchnął i w jego oczach zakręciły się łzy. Ta Cisza była tu teraz i była tak pełna, że kret przestawał być sobą, przestawał być nawet kretem. Rozejrzał się troszkę zakłopotany i spostrzegł ze zdziwieniem, że Wrze- cian ziewa i drapie się. - Jestem zmęczony - westchnął kleryk. - Za dużo nerwów, za mało jedzenia, za wiele wędrówek. Ciągle jakieś niebezpieczeństwa. Wy- daje mi się, że powinniśmy uciekać tak długo, jak długo starczy nam sił... ale jeśli wy dwaj zamierzacie o tym porozmawiać, to ja się zdrzemnę. Co też, ku osłupieniu Tryfana, uczynił. Wtedy Boswell powiedział: - Szanuj go, Tryfanie, bo Wrzecian będzie zawsze u twego boku, aby cię kochać i wspierać w twym posłannictwie. To Kamień go dla ciebie wyszukał, tak jak ciebie wyszukał dla mnie, abyś był mi dobrym towa- rzyszem, abyś uczył się ode mnie i abyś mnie uczył, gdybym zapomniał to, co umiałem, żebyś dotykał mnie swym pazurem i sercem, swą wiarą i nadzieją. Taki też będzie dla ciebie ów wierny Wrzecian, kiedy będziesz go potrzebował i kiedy nie będziesz mógł, albo chciał, przyjąć pomocy od nikogo. Boswell wyciągnął łapę, dotknął ramienia Tryfana i delikatnie odsunął go od miejsca, gdzie spał Wrzecian. Ziemia drżała tajemniczo, a powietrze nad Uffington było ciężkie. - Mój drogi Tryfanie. Już niedługo się rozstaniemy. - Młodzian usiłował protestować, ale uścisk Boswella zacieśnił się nieco i starzec uspokajająco powiedział: - Dobrze pojąłeś to, czego cię uczyłem. - Ależ ja wiem tak niewiele - szepnął Tryfan. - Prawie nic. Za- ledwie potrafię pisać, a tyle jest jeszcze spraw do poznania. - Nawet nie podejrzewasz, jak wielka jest twoja wiedza. - rzekł Boswell. - Teraz posłuchaj mnie, posłuchaj uważnie, są bowiem nauki, które kret może wypowiedzieć tylko raz, w przeciwnym razie zbyt wiele treści ginie pośród słów. Dzieje się tak zawsze, gdy uczeń jest świadom, że właśnie się go uczy. Powiedziałeś, że nauczyłeś się tak niewiele, więc sprawdźmy, czym jest owo "niewiele". Boswell zaśmiał się nagle w ten radosny sposób, który czasem sprawiał, że wyglądał jak kreciątko i Tryfan uśmiechnął się także, przypomniawszy sobie nagle pierwsze miesiące spędzone ze skrybą, kiedy to wciąż od nowa prosił go, by nauczył go czegoś, czegokolwiek, a Boswell chichotał i mó- wił, że już zaczął to robić i któregoś dnia Tryfan przekona się o tym. - Ale co to jest? - nalegał wtedy młodzik. - Dowiesz się, gdy przestaniesz próbować się uczyć za wszelką cenę! - odparł wtedy Boswell, a teraz sam go zapytał: - Więc czego cię nauczyłem? Być może starzec zadał to pytanie odrobinę głośniej, a może ta noc nie była przeznaczona do spania, bo Wrzecian poruszył się (nie zauważony przez żadnego z towarzyszy), otworzył oczy i leżąc cicho, słuchał, co mó- wią, i dokładnie obserwował, co robią. Podejrzewał, iż Boswell wie, że on słucha, był przekonany, że Kamień to wie, ale był pewien, że uczynił słusznie, dzięki niemu bowiem któregoś dnia wszystkie krety będą mogły poznać pierwsze nauki Tryf ana, największego nauczyciela swego pokolenia. - Czego cię nauczyłem? - powtórzył pytanie Boswell. Tryfan usiadł szybko, stawiając po kolei wszystkie łapy na ziemi, tak jak nauczył go Boswel, i powiedział: - Aby snuć prawdziwe myśli, kret musi się nauczyć przestać myśleć! - Starzec powiedział mu kiedyś tajemniczo (jak zdawało się wówczas młodzieńcowi): "Postaw łapy na ziemi, jedną, drugą, trzecią, czwartą, użyj ich oraz dotyku ziemi, aby zapomnieć o skołowanym umyśle, o zmęczo- nym ciele i duchu pełnym wątpliwości, to wszystko jest nieprawdziwe, zbłąkane! Postaw łapy nie myśląc, a zacznie się prawdziwe działanie! Ale ćśś! Nie mów nikomu!" Teraz Boswell siedział naprzeciwko, a Tryfan, ustawiając swe łapy w ten specyficzny sposób, jak to już czynił tysiące razy, myślał o niemy- śleniu, a myśląc to... - Tryfanie! - zawołał Boswell ostro i niespodzianie. - Wypo- wiedz Pierwszą Naukę! - Pierwsza Nauka powiada, że tam gdzie są moje łapy, tam gdzie jestem ja, tam jest dobro i światło! - powiedział Tryfan, a część jego osobowości była zdziwiona tym twierdzeniem, lecz inna część, głębsza i prawdziwsza, wcale nie była zaskoczona. - Światło czeka, aż ktoś je dostrzeże właśnie tutaj! A jest to dobre światło, które sprawia, że kret śmieje się głośno, gdyż widzi, że męczył się tak bardzo, by zobaczyć coś, co zawsze było tuż przed jego pyszczkiem. Boswell przytaknął z uśmiechem, jakby był rad, iż oto dzieli z kimś sekret, o którym chciał mówić. - A dalej? - zagadnął. - Druga Nauka głosi, że kret, który uważa obronę swojej nory, swo- jego systemu albo nawet życia za coś ważniejszego niż to, by łapa za łapą zmierzać w stronę Ciszy Kamienia, to kret, który się boi. Kret zaś, który się boi, to kret pełen lęku, a kret pełen lęku nie może w pełni dostrzec światła. Toteż najistotniejszą sprawą jest to, gdzie teraz stanie łapa. Tryfan uniósł prawą łapę i spojrzał na nią, uśmiechając się szeroko. Łapa zawisła pomiędzy nimi niczym jakiś stwór czekający na rozkazy. - I gdzie ona teraz stanie? - zapytał Boswell. - Tutaj - odparł Tryfan, stawiając ją dokładnie w tym samym miej- scu, z którego ją podniósł. - Aż do najdalszej nory kreciości i z pow- rotem! - Jak najbardziej - zgodził się Boswell. - Lęk zmusza kreta do robienia małych kroczków, brak lęku dopuszcza największe kroki: ze światła w ciemność i z powrotem. Lęk jest szary i pochmurny, tłumi dźwięki, przyćmiewa światło i cień, jest półżyciem złożonym z półkrocz- ków, z których każdy jest trudniejszy od następnego. Milczeli przez chwilę, rozważając Nauki, które wielcy skrybowie trzy- mają w sekrecie tylko dlatego, że ich prostota mami krety złudzeniem, iż można je opanować równie łatwo jak choćby wyszukiwanie robaków. A tymi Naukami po prostu kret musi sam się stać... i Wrzecian, który ich podsłuchiwał, pojął to również w mgnieniu oka. - A teraz, co mówi Trzecia? - zapytał Boswell. - Kret nie może uczyć się sam. Musi znać kogoś innego, a nawet wielu innych, być może, i dopiero w chwili gdy otworzy przed nimi swe serce, będzie w stanie się uczyć. - Tak jest - rzekł Boswell. -- Dlatego właśnie skrybowie z no- wicjatu zawsze musieli krążyć w pobliżu mistrza, który uczył ich słowem i uczynkiem. I małe znaczenie ma to, kim jest mistrz, jeśli nowicjusz pragnie się uczyć. To sprawa otwartego serca, które może odczuć całe piękno i miłość, i smutek, który istnieje wszędzie tam, gdzie kret postawi swoje cztery łapy. - Co do Czwartej - ciągnął Tryfan, zastanawiając się, skąd płyną te słowa. Sądził, że to zapewne swego rodzaju magia Boswella i tak naprawdę to Boswell mówił - jest nią dyscyplina. Znajduje się pośrod- ku, czwórka bowiem znajduje się w centrum siódemki, mając trzy przed sobą i trzy za sobą. Dyscyplina tworzy ściany korytarza, który prowadzi do Ciszy, lecz sama w sobie nie jest ani drogą, ani światłem. Nie jest nawet ważna. Dyscyplina to nie impuls, który skłania, by iść drogą, i dla- tego sama w sobie nie ma wartości. Ona tylko powstrzymuje kreta przed zejściem ze ścieżki. Boswell przytaknął i raz jeszcze dotknął lekko Tryfana, jakby chciał mu przypomnieć, że kret staje się bardziej sobą, gdy dotyka innego kreta, i uświadomić mu, iż jego słowa dowodzą, że nauczył się wiele i jest teraz gotów sam przekazywać wiedzę. - Mówiłem ci o dyscyplinie, więc wiesz o niej to co ja. Dyscyplina wynika z praktyki modlitwy, w centrum której leży Kamień i Jego Cisza. Taka dyscyplina naprawdę przypomina ścianę, ale ścianę niewidzialną, potężną, cichą, taką, która pozwala kretowi schronić się przed czymś, co mogłoby sprowadzić go z właściwej drogi. Medytacja nie jest zamykaniem się, lecz otwieraniem i kret powinien oddawać się jej z oczyma szeroko otwartymi na otaczający go świat. Wyłączyć się jest dość łatwo i czasem staje się to również ważne. Wszak i ja sam zamknąłem się przed światem w norze milczenia, całkiem niedaleko stąd. Natomiast prawdziwa medy- tacja odbywa się zawsze w ten pierwszy sposób, bez względu na to, co kret czyni poza nią, i obejmuje także tych, którzy otaczają medytującego. Zdyscyplinowany kret powinien rozmyślać, stojąc czterema łapami na ziemi. Taka właśnie jest metoda prawdziwego skrybokreta, twoja metoda. - Ale ja nie jestem skrybokretem - zaoponował Tryfan, dość moc- no przestraszony. Boswell uspokoił go gestem i skinął głową, by ciąg- nął dalej. - Piąta - rzekł Tryfan z odrobiną wahania. - Piąta... - I przypłynęło do niego wspomnienie szczególnej miłości, jaką stary Bos- well darzył wschodzące słońce, przed którym siadywał z otwartymi oczy- ma, błądząc uradowanym spojrzeniem po owym spektaklu życia powra- cającego do światła, radości i koloru, które wypierały cień i ciemność - ...Piąta każe szukać drogi wiodącej ku wielkiemu, wschodzącemu słońcu i pozwalającej uciec przed ciemnością opadającego słońca zachodu. Wię- kszość kretów wybiera cień tego ostatniego, gdyż szukają tylko osłony, widzą tylko ciemność, w której oczy i umysł zawodzą. Jednak ze wscho- dzącym słońcem przybywa światło i prawda, a tylko w ten sposób można właściwie zobaczyć Kamień i usłyszeć Jego Ciszę. Wobec takiego światła kret winien czuć respekt, a nie strach. Boswell przytaknął i obaj na chwilę zamilkli, rozmyślając o Piątej Nauce i czując w sercach jej wielkie światło. Kret winien bowiem wiedzieć, iż mówiąc o wschodzącym słońcu, miał na myśli rzecz dużo większą i jaśniejszą niż owo ciało niebieskie. Chodziło mu o to, co goreje w sercu każdego kreta, a co może zalśnić czystym blaskiem tylko poprzez prze- strzeganie reguł i unikanie cieni, które przy braku dyscypliny można przy- padkiem wziąć za prawdziwe i solidne schroniska, choć w istocie to tylko pułapki i ślepe korytarze. W końcu Boswell przemówił, a uczynił to bardzo spokojnie i przywrócił Tryfana do rzeczywistości: - Tak, tak - powiedział. - To światło czeka na wszystkie krety, lecz tylko nieliczne je znają, a jeszcze mniej jest tych, które gotowe są w nie uwierzyć. Musisz pokazać im tę jasność, Tryfanie, pokazać poprzez podróż, wędrówkę na wschód, ku wschodzącemu słońcu. Tak, to będzie niezbędne, by wszystkie krety mogły się przekonać. Tam, na wschodzie, czekają na ciebie krety przeszłości i krety przyszłości: wędrówka przyczyni się do ich przebudzenia, czego nie jesteś na razie w stanie sobie w ogóle wyobrazić. Tryfan próbował mu przerwać, lecz Boswell kiwnął łapą, żeby milczał, i ciągnął dalej, choć teraz mówił tak cicho, jakby zwracał się sam do siebie, wątpiąc, czy nawet Tryfan, którego sam wdrażał w sposoby me- dytacji i uczył mądrości skrybokretów, którego kochał jak własne krecie, pojmie do końca, o co mu chodzi. - Nie wolno ci jednak zapomnieć o zachodzie, gdzie zalega ciemność i gdzie leży Siabod, najdziwniejszy i, jak się zdaje, najmroczniejszy z Sied- miu Systemów. Tam powędrował twój ojciec i stamtąd pochodzi twoje imię. To stamtąd nadciągną cienie, zmyślne, przebiegłe cienie, które wy- glądają jak światło, lecz blask tego światła przenika czerń oczu umiera- jącego kreta. To w Siabod Rebeka urodziła synów, twoich przyrodnich braci. Oni i ich potomstwo to twój ród, Tryfanie, i staną przy tobie, bo jest w nich miłość Rebeki i siła wielkiego Mandragory, a także coś z wiary Brackena. Krety, które pójdą z tobą, będą tego potrzebować. - Wszelako strzeż się ich gniewu i potęgi, Tryfanie. Obserwuj ich i próbuj zmienić w światło cienie, które sprowadzą, bo kret pełen miłości uczy się zamieniać ciemność w światło, błędne zaś ścieżki kretów zawracać na powrót w stronę Kamienia. Nasłuchuj ich kroków, bo oni przyjdą, i tak jak twoja wędrówka na wschód stanie się legendą, której krety nigdy nie zapomną, tak też stanie się legendą wyjście z Siabod twoich braci oraz światło i ciemność, jakie ze sobą sprowadzą. Wrzecian słuchał z oczyma rozszerzonymi zdumieniem. Uważał się jedynie za zwykłego kreta, a po tylu latach życia w samotności wszelkie towarzystwo było dlań czymś dziwnym, ale towarzystwo kretów, które przemawiały tak przerażająco - jakby pisała się księga - zapierało mu dech w piersi. Więcej jeszcze, sprawiało, że świerzbiały go pazury, aby coś o tym napisać, sprawiało, że zapragnął napisać cokolwiek. Chociażby coś skopiować, nabazgrać swoje imię, ale może pokusiłby się o "TRY- FANA" i "BOSWELLA, Białego Kreta", gdyż Wrzecian znacznie wyraźniej niż Tryfan dostrzegał, jaką potęgą jest pismo samo w sobie. A "TRYFAN" i "WRZECIAN" oraz wspomnienie ogromnego nocnego nieba i wiatru pośród traw Wzgórza Uffington wystarczyłoby, aby później przypomniał sobie to wszystko, czego był świadkiem. Podniecony tym wszystkim musiał się poruszyć, bo pozostali usłyszeli go i Boswell, uświadomiwszy sobie jego obecność, zamilkł. Potem przy- sunął się do Tryfana i powiedział: - Tedy wygłosiłeś pięć pierwszych Nauk, lecz pozostałe... No cóż, to prawdziwa tajemnica! - Boswell śmiał się niczym kreciątko, a jego chichot ulatywał w noc. W trakcie tej wesołości Tryfan przymierzył się do wypowiadania na- stępnej Nauki i odpowiednie słowa zaczynały już się układać tak nama- calnie, że spróbował je wypowiedzieć głośno: - Zaś Szósta powiada... powiada... Szósta - zaczął, lecz umknęło mu to znowu, gdyż wyczuł przez moment, że za tą Nauką stoi coś więcej, coś niewidzialnego, ale wyraźnego, Siódma i ostatnia, coś z Ciszy, lecz nie sama Cisza, coś, co znał, i to tam było, Siódma i ostatnia, nade wszystko ostatnia, była tam cały czas, zaplątana w słowach, które wyrzekł Boswell, zaplątana w nim samym... i znowu zginęła, a on odczuł jej stratę przeraźliwie i głęboko, drżał i szlochał, kierując na starca zalaną łzami mordkę. - Jak brzmią ostatnie Nauki? - szepnął. - Jaka jest Siódma? - Jeszcze nie czas, krecie - powiedział łagodnie Boswell. - Je- szcze nie. Twoje serce je zna, zawsze je znało, zanim jeszcze spotkałeś się ze mną. Ale zapomniałeś je, więc te ostatnie Nauki powtórzę ci, gdy przyjdzie pora. - Odchodzisz, prawda? - bardziej stwierdził, niż zapytał Tryfan, zaniepokojony, lecz zarazem spokojny, przekonany, że jego nauka dobieg- ła końca, choć czuł, że poza tą ponurą prawdą, że uczył się, by móc stawić czoła zdarzeniom, które nadchodziły, wciąż wie tak niewiele. - Boswell, którego znasz, odchodzi - rzekł starzec - bo musi odejść. Zapamiętaj te Pięć Nauk, które wygłosiłeś, tych ostatnich zaś szukaj na swej drodze. Pięć Nauk? O czym on mówi? Tryfan stwierdził, że nie potrafi skleić nawet zdania i nie pamięta zbyt dobrze tego, co przed chwilą powiedział. Instynktownie obejrzał się na Wrzeciana, a ten skinął głową na znak, że słyszał i sądzi, że we dwóch zdołają to jakoś sobie przypomnieć. Widząc rodzącą się przyjaźń, Boswell znowu się roześmiał z zadowoleniem. Właś- nie mieli zamiar przyłączyć się do niego, lecz starzec zaczął charczeć, kaszleć i pluć śliną. - Lata! - wydusił z siebie. - Starość! - Po chwili trochę się pozbierał i rzekł: - Więc wydaje się wam, że już zapomnieliście! Cu- downie! Doskonale! I wtedy Tryfan roześmiał się także, bo w końcu zrozumiał, że tego rodzaju nauki nie pochodzą z umysłu, lecz z serca i może je wydobyć stamtąd każdy kret, który gotów jest je przyjąć. Wydało mu się to teraz tak oczywiste, że niedawne obawy uznał wręcz za śmieszne. To wszystko było przecież tak proste. Sam kret staje się tymi naukami, więc nie może ich zapomnieć, nawet jeśli formułowanie ich w słowa przychodzi mu z trudem. - Skończyliście już? - zapytał Wrzecian. - Żaden z nas jeszcze nie skończył - odparł Boswell. - Cóż, jeśli się nie mylę, grikowie są coraz bliżej. - Była to szczera prawda; ziemia drżała pod stopami najeźdźców. - Tak - powiedział Boswell - chyba masz rację. Lepiej to za- kończmy. Będziemy potrzebowali twojej pomocy, Wrzecianie. - W czym? - zapytał kleryk, któremu bardzo to pochlebiło. - Bądź łaskaw - rzekł Boswell krótko. Tryfan popatrzył z zaskoczeniem, a Wrzecian, który dokładnie wiedział, o co chodzi starcowi, wyjąkał przerażony: - Ale ja nie... To znaczy ja tylko... - Zerkał za siebie nerwowo, przygładzając futerko na pyszczku, aby przydać sobie nieco szyku, jakby spodziewał się stanąć wobec całego audytorium kretów. Tryfan spoglądał to na jednego, to na drugiego kreta, zupełnie nie rozumiejąc, o co chodzi, lecz zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, Boswell stanął przed nim, a kiedy uniósł swą zdrową łapę, wydawało się, że za- płonęło wokół nich światło gwiazd. - Słuchaj, Tryfanie, słuchaj uważnie - rzekł Boswell. - Ciebie zaś, Wrzecianie, biorę na świadka tego, co uczynię, nadejdą bowiem takie czasy, że krety zwątpią, iż Tryfan jest tym, czym zaraz się stanie, a nawet takie czasy, gdy on sam w to zwątpi, i tylko ty jeden będziesz pamiętał o tym, co zaszło dziś w nocy, o tym, że podjął on misję, która, jeśli z pomocą Kamienia i swojej wiary ją wypełni, uczyni jego imię czczonym w całej kreciości, dopóki będą istnieć krety zdolne głosić historię i pamiętać prawdę. Przeto słuchaj, patrz i nie zapomnij. I Wrzecian, choć nie był skrybą, przycupnął pełen pokory wobec tak uczonych kretów, aby słuchać i patrzyć. - Nie będę mógł ci tego powtórzyć - mówił Boswell, ponownie odwracając się do Tryfana - więc uważnie słuchaj. Przed wielu laty zapytałeś mnie, czy zostaniesz kiedykolwiek skrybokretem, a ja odpowie- działem ci: "Może kiedyś". Wiele się nauczyłeś ode mnie, szanowałeś mnie, a jeszcze bardziej szanowałeś Kamień. Nauczyłeś się czytać, a także pisać i jesteś pierwszym kretem, jakiego znam, któremu udało się dokonać tego poza Świętymi Leżami. Wszelako od dawna wierzyłem, a może oba- wiałem się, że nie dzieje się to bez powodu i teraz - Boswell rozejrzał się dookoła, z niepokojem wypatrując, czy nie zobaczy gdzieś grików, których bliską obecność wyczuwali wszyscy - teraz sądzę, że pojąłem wreszcie zamysły Kamienia. Tylko ja wiem, że potrafisz pisać, no i Wrze- cian. Tak... tak... w tym rzecz, nikt nie wie, tylko my. I na razie najlepiej będzie, jeśli nikt inny o tym się nie dowie. Może od tego zależeć twoje życie i przyszłość Kamienia w sercach wszystkich kretów. Powiem więcej: będzie od tego zależeć bez wątpienia. - Ależ ja jeszcze nie jestem skrybokretem, Boswellu - zaprotesto- wał zaskoczony Tryfan. - Najpierw musiałbym odsłużyć w Bibliotece przewidziany czas zgodnie z odwiecznymi przepisami i zostać przypro- wadzony przed oblicze Świętego Kreta pomiędzy prastare księgi w Ciszy Kamienia. Nie ma już Biblioteki ani skrybokretów, więc i ja nigdy nie zostanę jednym z nich. - Niech Kamień osądzi twą wartość - rzekł Boswell. - Nie jest twym powołaniem zostanie skrybokretem dawnego typu. - Moim powołaniem jest chronić ciebie, Boswellu. - Twoim powołaniem jest służba Kamieniowi, który ochroni nas obu - powiedział cicho Boswell. Czyżby to tylko gra tego dziwnego światła sprawiła, że futerko starca jakby pojaśniało, a on sam wydawał się znacznie większy? - Podejdź bliżej - rozkazał, wyciągając łapę ku Tryfanowi - i nie bój się mnie ani siebie. Posłuchaj, pierwsza część twej podróży definitywnie dobiegła końca, uczciłeś nią Kamień i swoje posłannictwo. Słuchaj... - Białe światło zgęstniało wokół Boswella, a on jął wypowiadać słowa, które, jak z przerażeniem stwierdził Tryfan, na zawsze zmieniały nowicjusza w skrybę: O Kamieniu, udziel mu Twej siły, O Kamieniu, udziel mu Twej mądrości, -Nie, Boswellu, nie! Nie jestem godzien - szeptał ze zgrozą Tryfan. - Jeszcze nie. Jeszcze nie! Kamieniu, daj mu odwagę i obdarz go wolą, Kamieniu, bądź mu przewodnikiem w jego długiej drodze. Daj mu: Ciszę, aby słuchał. Ciszę, aby słyszał, Ciszę, aby wiedział. Ciszę, aby kochał, Wspomagaj go zawsze, Kamieniu. - Tryfanie, czy ślubujesz zawsze pisać prawdę? - Och, Boswellu, nie wiem, czy jestem? - Tryfanie, czy ślubujesz zawsze pisać prawdę? Po długiej przerwie Tryfan wyszeptał: - Ślubuję. - Jego głos wydawał się oddzielony od niego, jakby należał do kogoś zupełnie innego. - Tryfanie, czy ślubujesz zmierzać ku Ciszy? - Ślubuję. - Tryfanie, synu Rebeki i Brackena, za którego ręczę ja, Boswell z Uffington, czy ślubujesz podążać najtrudniejszą z dróg, drogą skrybo- kreta: kochać niekochanych; kochać tam, gdzie zagubiono miłość; kochać tam, gdzie miłość pociąga śmierć za sobą; kochać, lecz nie posiadać; kochać, gdy miłość nie jest odwzajemniana; pisać z miłością o prawdzie, jaką udało ci się poznać, a w tym wszystkim kierować się Ciszą, która pochodzi od Kamienia? Tryfan pochylił głowę i szepnął: - Ślubuję. Boswell spojrzał na niego z aprobatą i wyrzekł te oto pradawne słowa: Kamieniu, przyjmij Tryfana z Duncton, zacnego kreta. Kamieniu, wspomagaj go zawsze, Kamieniu, otocz go swą Ciszą. Przez chwilę jedynym dźwiękiem, jaki do nich dobiegał, był tupot łap, które ich ścigały, i szelest wiatru w suchej trawie, lecz na moment wszystko to odpłynęło, gdy zapadła, czy może tylko tak im się zdawało, Cisza tak wielka i czysta, że czas stracił dla nich jakiekolwiek znaczenie. Wszyscy byli spokojni jak sam Kamień. Tryfan przyjął pozycję medytacyjną, sto- sowną dla wyświęconego skrybokreta. Księżyc nad ich głowami przekro- czył punkt przesilenia. Gwiazdy świeciły jasno i pomocny wiatr, tak silny dotąd, osłabł, a potem całkiem zamilkł. Wreszcie zaczęło świtać. Boswell poruszył się, sięgnął łapą i dotknął najpierw Wrzeciana, a potem nowo wyświęconego skryby. - Musicie już ruszać, Tryfanie i Wrzecianie - powiedział cicho. - Ale dokąd? - zapytał Tryfan bezradnie. - Przed czym właści- wie uciekamy? - Uciekacie przed wiarą w Słowo przesłaniającą wiarę w Kamień, przed wiarą w ciemność przesłaniającą światło, przed pragnieniem słu- chania ponurego dźwięku zamiast prawdziwego Brzmienia Ciszy. Zło do- tarło nawet do Uffington, tak jak ten północny wiatr, i poraziło serca kretów chłodem, uczyniło je nędznymi i zagubionymi. To jest ciemna strona Kamienia, która stała się rzeczywistością i otoczyła nas. - Wraz z Wrzecianem udaj się do innych systemów. Słuchaj, obser- wuj i mów niewiele. Idź do starych miejsc, legendarnych i potężnych siedzib, tam gdzie przetrwał duch Kamienia, bo będzie on teraz potrzebny, idź do Nuneham, do Rollright, do Siabod i do odległych, północnych systemów. Idź drogą, którą poprowadzi cię Kamień. Idź na południe i na północ, na wschód i na zachód, idź tam, gdzie mieszkają prawdziwe krety i szukaj ich pomocy. - Wróć do Lasu Duncton i ochroń jego krety, bo one zostały wybrane, by kochać Kamień. Poprowadź je, Tryfanie, do miejsc, w których nie dosięgną ich grikowie, do miejsc trudno dostępnych, jak choćby do Pustej Ćwierci na wschodzie, gdzie od całych pokoleń nie trafił żaden kret. Może tam nie dotrze zło, i może, może... - Ale ja nie jestem godzien, nie jestem przygotowany. Boswell wziął go w ramiona. - Jesteś, zacny Tryfanie. Niechaj cisza Kamienia będzie twym udzia- łem. - Potem, zwracając się do Wrzeciana, dodał: - Niech twoja wier- ność będzie opoką dla Tryfana, niech twa pogoda ducha będzie jego dru- hem, a twoja wiara gwiazdą świecącą wtedy, kiedy jego gwiazda, wyzbyta siły lub ufności, zacznie przygasać. Oby chronił cię Kamień, Wrzecianie, i oby wiódł cię zawsze poprzez prawdę. Biedny Wrzecian! Te słowa były dla niego niczym ogromne błyski światła przecinające niebo. Napawały go lękiem. Po raz ostatni zapadła Cisza tak głęboka, że Tryfan i Wrzecian zatracili się w niej. Czuli, jak łzy napływają im do oczu, jakby wrócili do domu po długiej wędrówce. Boswell zdawał się być wszędzie wokół nich. Każdy włosek jego futerka był promieniem światła sięgającym z Ciszy w Ciszę, stanowił Jedność z Jednością, teraz i na zawsze. - Kim naprawdę jesteś? - zapytał Tryfan z lękiem, bo bez wątpie- nia kret, który darzył ich miłością, jakby był ojcem i matką wszystkich kretów, był kimś wyjątkowym. - Jestem tym, czym mnie uczyniliście - szepnął Boswell - a bę- dę tym, czego zdołacie dokonać. - Głos szybko umknął i zamarł gdzieś w oddali. Potem wszystko zniknęło i oto Tryfan stał twardo, czterema łapami na Wzgórzu Uffington, obok stał Wrzecian i stary Boswell, którego należało chronić, a niebezpieczeństwo było tuż tuż. Grikowie zaczęli bęb- nić w ziemię, by obwieścić wznowienie poszukiwań. Na wzgórzu po- nad nimi pojawiły się jakieś krety, na zboczach poniżej też coś zaszele- ściło. - Słuchaj - rzekł spiesznie Boswell. - Słuchaj i zrób, co ci po- wiem. Nasza długa podróż była tylko przygotowaniem i treningiem. Nie możesz dłużej pozostać w Świętych Leżach, na co tak bardzo liczyłeś. Tym razem ja stawię czoła niebezpieczeństwu, przed którym wy musicie uciekać, gdyż dla nas, starych, a także i dla was, młodych, i dla waszych kreciąt będziecie strzec wiary kreciości w Kamień. Dzierżcie ją w swych łapach, bądźcie jej stróżami. Tryfan podszedł do niego i otworzył pysk, jakby chciał zaprotestować po raz ostatni. Władcze spojrzenie Boswella powstrzymało jednak jego zapędy i miast tego powiedział: - Tak uczynię. Wraz z Wrzecianem, moim świadkiem i przewodni- kiem, dokonam tego. Gdy to powiedział, poranne niebo rozdarł błysk białego, palącego świat- ła, a potem potężny grzmot wstrząsnął całym Wzgórzem Uffington. Tuż po nim, co było jeszcze dziwniejsze, na ułamek sekundy zapadła ciemność, jakby coś zasłoniło słońce. Ciemność szybko minęła i świt znowu oblał ich światłem, ale głos ze wzgórza ponad nimi, który rozległ się w tej właśnie chwili, był tak piękny, a jednocześnie tak przerażający, jakby swe źródło miał w ostatecznej cie- mności. - Boswellu! Zdawało się, że głos powstał z resztek grzmotu, a z ciemności wynu- rzyła się sylwetka kreta, czarna jak noc i jak noc potężna. Rozległy się szepty, jakby liczne krety wypowiadały mroczne zaklęcia. - Boswellu, wiem, że tam jesteś, schowany gdzieś w tym szarym świetle brzasku. Moi gwardziści cię znajdą! Głos był niski i potężny, ale bez wątpienia należał do samicy. Pośród nienaturalnej ciemności, którą liczne, obce krety zalały zbocze ponad nimi, majaczyła jakaś postać. - Uciekajcie, szybko, zanim was zobaczą. Szukajcie bezpiecznego miejsca - szepnął Boswell. - Znajdź innych, Tryfanie, takich, którym będziesz mógł zaufać, naucz się ich prowadzić, jak kiedyś nauczył się to czynić twój ojciec, przekaż im to, co sam umiesz. - Ale gdzie ich znaleźć? - Poprowadzi cię Kamień i twoje serce... - Jeszcze gdy Boswell mówił, okrywające szczyt ciemności podeszły bliżej, więc straszliwie znu- żony starzec skierował się ku miejscu, z którego po raz pierwszy, w sposób tak przerażający, zawołano go po imieniu. - Boswellu! - ozwał się znowu głos. - Witaj! I gdy spojrzeli wszyscy w tamtą stronę, wydało im się, że to stłoczone burzowe chmury piętrzą się w potężną budowlę na szczycie wzgórza. Czuło się w nich pazury, ciemniejsze niż sama noc, oraz potęgę, wobec której nawet światło Białego Kreta wydawało się wątłe. - Idź już, Tryfanie, zostaw mnie opiece Kamienia. Niech Wrzecian poprowadzi cię na zachód, ku Śpiewającemu Kamieniowi, gdyż on da wam schronienie i czas, który będzie wam potrzebny, by obmyśleć drogę ucieczki. Ciemne kształty zsuwały się coraz niżej ku nim; w złowrogim świetle nad Uffington wyglądało to niesamowicie. - Boswellu! - Głos się nasilił. - Tryfanie, musimy iść. Natychmiast! Tryfanie! - szeptał Wrzecian. Czuli, że samica schodzi niżej. Pełni zgrozy nie mieli odwagi spojrzeć w górę. Boswell raz jeszcze dotknął swego ucznia, wymruczał prastare błogo- sławieństwo dla wędrowców i rzekł: - Jesteś wykształcony lepiej niż sądzisz i lepiej niż sam przypusz- czam. Nieś przed sobą miłość Brackena i Rebeki. Jej potęga będzie w tobie i doda ci sił. Kierowałem cię ku myślom, których mądrość pojmiesz, kiedy przyjdzie pora. To wszystko, a także Kamień, będzie twoją siłą. Idź już, Tryfanie, bo nauczyłem cię już wszystkiego, czego mogłem i teraz musisz sam stanąć wobec wolności, która czeka wszystkie krety. - Co będzie z tobą? - zapytał Tryfan głosem pełnym cierpienia. - Ja muszę wysłać tego, który przyjdzie po mnie, a będzie on silny, bo zrodzi się z wiary wszystkich kretów. - Jak będzie brzmieć jego imię? - Jego imię będzie dla wszystkich kretów i na zawsze jego imieniem, jego... - Cierpienie owładnęło Boswella. Wtedy Tryfan poczuł w sobie wiarę. Wiedział, że pewnego dnia nastąpi to, co przepowiedział Boswell. Tak, tak, to się stanie. Tupot łap był coraz bliższy, paraliżujący ciężar zła prawie ich już przytłaczał. - Chodźmy! - błagał żałośnie Wrzecian. Boswell odwrócił się ku szczytowi wzgórza. Jego krucha postać wy- dawała się mała i bezbronna na tle ciemniejszych cieni, które wznosiły się wokół nich na stoku wzgórza, cieni ponurych kretów, żywiących złe zamiary. - Witaj z powrotem, Boswellu z Uffington! W głosie była taka potęga i ponura groźba, że Tryfan nie mógł opa- nować przerażenia jeszcze wtedy, gdy chwiejąc się i potykając uciekał spiesznie z Wrzecianem u boku, czując na twarzy lodowaty wiatr. Biegnąc na oślep, wciąż słyszał jeszcze ten głos wołający do Boswella: - Przyszedłeś wreszcie, o ostatni ze skrybokretów. Witaj, Boswellu, stary głupcze. Witaj! - I po wzgórzu Uffington przetoczył się śmiech tysiąca kretów. - Tak, przyszedłem, Wilcza Jagodo - doleciał ich głos starca. - Przyszedłem. Ostatni skrybokret! Poza nim, Tryfanem, który jest nikim i niczym, niewydarzonym obrońcą, tchórzem, który ucieka... Czy on i Boswell na- prawdę byli ostatnimi? Potem Tryfan nie słyszał już nic, a tylko wyciągał łapy za Wrzecianem, który prowadził go ku dalekiemu Śpiewającemu Kamieniowi. "Jego imię będzie dla wszystkich kretów i na zawsze jego imieniem" - tak brzmiały ostatnie słowa, jakie wyrzekł do niego Boswell, i w tej zapowiedzi Tryfan wyczuł miłość, jaka była w starcu. Zaszlochał ze smut- ku i strachu i dalej gnał za poczciwym Wrzecianem. Parli do przodu poganiani odgłosami zbliżającego się pościgu. Czymże właściwie był? Niczym. Nie był świętym. Wręcz przeciwnie. Był kretem, nad którym historia i bajarze potrząsną zapewne głowami, stwierdzając: "Przegrał". - Kamieniu, pomóż mnie niegodnemu, pomóż - wołał, nie przery- wając biegu. - Naprzód, Tryfanie! - krzyknął biegnący przed nim Wrzecian i dalej mknęli razem. Dokoła słyszeli złowieszcze i wyraźne głosy pogoni, szum deszczu w narastającym grzmocie i wycie wiatru od strony rozjaśnionego świtem nieba, wiatru, który niósł także dźwięk ich własnej rozpaczy: tupot zmę- czonych łap biegnących niezmordowanie przed siebie. Za nimi ciemność i przerażająca moc Wilczej Jagody wciągały Boswella w krąg zła. ROZDZIAŁ SZÓSTY ŚCIGAJĄCE ICH KRETY doskonale wiedziały, dokąd zmierzają uciekinie- rzy. W trawie gdzieś na stromym zboczu Wzgórza Uffington, a także przed nimi czaiły się wrogie postacie. Wszystkie biegły, czasem przysta- wały, by ich wypatrzyć i niebezpiecznie się zbliżały. To były prawdziwe łowy. I do tego jeszcze ten paskudny poranek. Trawa, sztywna i nieprzebyta, mokra od zimnej rosy, wiatr smagający ich pyszczki, urwisty, niewygodny teren. Biegnący przodem Wrzecian zaczął tracić tempo. - Szybciej. Wrzecianie, szybciej! - Robię, co mogę - wysapał kleryk. - Dokąd zmierzasz? - Najpierw na wschód, a potem skręcimy na południe. Znam ten teren. - Prowadź nas do Śpiewającego Kamienia. Wrzecian zwolnił gwałtownie i wykonał półobrót, wpadając z trzaskiem w zeschniętą trawę. - Nie mogę tam iść. Nie ja. Nie wolno mi. - To azyl dla prawdziwych kretów - rzekł Tryfan. - Wszyscy to wiedzą. - Boję się! - jęknął Wrzecian. - W każdym innym miejscu zginiemy! - odparł Tryfan. - Pro- wadź dalej, najszybciej jak potrafisz! - wrzasnął rozkazująco i popchnął swojego towarzysza naprzód. Umykali w porywach porannego wiatru, a pogoń wciąż zwiększała tempo. - Biegną do Śpiewającego Kamienia. To nie może im się udać. Od- ciąć skurwieli. Dalej, tak, tak... Zniekształcone przez wiatr głosy grików rozbrzmiewały wokół nich twardymi, krótkimi samogłoskami. Na ogół należały do samców. Tryfan z trudem opanował instynktowną chęć przekopania się w dół do tuneli, które wyczuwał pod sobą. Mądre krety nie szukają schronienia w obcych systemach, o ile mogą tego uniknąć, łatwo bowiem je tam osaczyć. Zwolnił biegu, by Wrzecian zdołał złapać oddech, a sam spró- bował wysnuć jakieś wnioski z wibracji, które wyczuwał pod łapami. Tryfan nie wiedział, dlaczego grików tak bardzo interesował Śpiewający Kamień, lecz skoro tak było, to widać jest to najlepsze miejsce, do jakiego mogli się udać. Pokrzepiało go, że potrafił wyczuwać kierunek, w jakim powinni zmierzać. Ilekroć zbaczał z tego, co, jak się zdawało, było nie- widzialną linią łączącą go z Kamieniem, kończyny zaczynały mu ciążyć. Może gdyby bardziej zaufał sobie i przejął prowadzenie, potrafiłby nada- wać tempo znacznie lepiej niż Wrzecian. Nagle wiatr ucichł i trawa zamarła w bezruchu. Cisza. Ścigani i ści- gający zastygli w oczekiwaniu na ruch drugiej strony. Nasłuchiwali. "Spokojnie, spokojnie, nie ruszaj się" - mówił sobie Tryfan, choć serce waliło mu tak głośno, że był pewien, iż grikowie go słyszą. Jego lęk był tym większy, że jak dotąd ani przez moment nie widzieli jeszcze swych prześladowców, chyba że to oni byli owymi straszliwymi sylwet- kami stojącymi w szeregach u boku ogromnej samicy, która "powitała" Boswella. Z wibracji, jakie wywoływali ścigający, Tryfan dowiedział się tylko, że przewyższają wzrostem przeciętnego kreta i potrafią szybko bie- gać... To samo wyczuł poniżej. Zbliżali się także korytarzami, które biegły pod nim. Kiedy tak siedział w milczeniu obok sapiącego z wysiłku Wrze- ciana i zastanawiał się, co ma robić, zaczęła go ogarniać panika. Spojrzał na towarzysza i dostrzegł, że ten dygocze z przerażenia. - Wkrótce będziemy bezpieczni - rzekł pokrzepiająco Tryfan. Był rad, widząc, że Wrzecian uspokoił się nieco. - Wy tam, z dołu, podejdźcie tutaj. Już. - Głos dowodzącego roz- legł się nagle tuż nad nimi, na stoku. Niespodziewanie wśród ciszy ozwało się bębnienie. Potem, z lewej strony, usłyszeli drugie, krótkie i przerywane. Blisko. I kolejne werble, spieszne i straszne. Jak tupanie zająca, tylko ostrzejsze. Ponownie, tym razem jeszcze bliżej, rozległy się ostrożne krecie kroki dobiegające z dołu, a wraz z nimi bębnienie. Sygnały. Napastnicy używali dźwięku i drgań, by koordynować okrą- żanie i zmusić ich, aby stanęli w miejscu. Nie wahając się dłużej, Tryfan wstał nagle z miejsca, w którym przy- cupnął. - Trzymaj się tuż za mną - szepnął do Wrzeciana i pognał przed siebie. Nie miał zamiaru ukrywać się dłużej, gdyż czuł, że lada moment zostaną osaczeni. Przed nim pojawiła się jakaś samica. Była duża i silna, lecz Tryfan biegł szybko i zdołał zepchnąć ją ze swej ścieżki ciosem pazura. Krzyknął pokrzepiająco na Wrzeciana i przemknął obok niej, choć wrzeszczała ostrzegawczo na innych, którzy zostali z tyłu. Tryfan starał się nie biec w swym najszybszym tempie, bo Wrzecian sapał rozpaczliwie ze zmę- czenia. Patrzył pilnie przed siebie, wypatrując przyczajonych grików. Jeżeli szybko nie dotrą do kryjówki, to rychło zostaną schwytani i misja, którą powierzył im Boswell, dobiegnie końca, nim w ogóle zdąży się rozpocząć. Teren przed nimi wznosił się nieco, co sprawiało im dodatkową trud- ność. Ścigający znowu zbliżyli się na wyciągnięcie łapy, a Wrzecian oddychał coraz ciężej. Choć Tryfan czuł, że Śpiewający Kamień jest już blisko, każdy krok zdawał się oddalać go od nich. Był tak blisko, a jednak daleko... Wrzecian gwałtownie zwalniał, było jasne, że nie jest w stanie posuwać się dalej. Odwróciwszy się, Tryfan zobaczył, że jego towarzysz przystaje i potyka się. Tuż za nim pędziły wielkimi susami trzy krety, potężne i pewne siebie. Kleryk obejrzał się na nie, potem znowu spojrzał na Tryfana i zawołał: - Nie zatrzymuj się przeze mnie, nie stawaj. Ruszaj dalej! Tryfan jednak zatrzymał się instynktownie, odwrócił i cofnął, by ob- ronić Wrzeciana przed napaścią grików. Stał pewnie i spokojnie, gotów pomóc swemu nowemu przyjacielowi. Pierwszy grik runął wprost na niego, lecz Tryfan zrobił zgrabny unik i odepchnął go w prawo, z dala od Wrzeciana. Potem drugi z chrzęstem zwarł z nim swe pazury, a po nim i trzeci... Walka zamieniła się w prze- pychankę. Gdy Tryfan spostrzegł następnych, którzy nadbiegali, usiłując ich okrążyć, pojął, że są zgubieni. - Puszczaj! - zawołał Wrzecian. - Zostaw go! Mamy całą armię kretów, która tylko czeka, by was zaatakować. Zrezygnowany Tryfan przestał stawiać opór. Grikowie powalili go na- tychmiast i zerkali z rozbawieniem na kleryka, który ciął powietrze wąt- łymi ciosami pazurów i bełkotał coś o kretach, które lada chwila miały ich uratować. - Daj już spokój. Mają nas. - rzekł Tryfan. Wrzecian umilkł nagle i zerkał zdziwiony na Tryfana, który mówił tak rzeczowo i spokojnie, jakby nadal wierzył, że uda im się jakoś uciec. Grikowie błyskawicznie ich unieruchomili i ustawili się po trzech z każ- dej strony. Siódmy napastnik, samica, którą wcześniej uderzył Tryfan, dołączyła do nich, wołając: - Szybko, szybko, zabierajcie ich! Migiem! Ruszać się...! Gnając ich przed sobą napastnicy trwożnie popatrywali przez ramię na Śpiewający Kamień, który Tryfan wreszcie zobaczył: był zaledwie o kilka kretojardów dalej. Złapano ich o parę sekund od miejsca, które prawdo- podobnie oznaczało dla nich ocalenie. Ogromny głaz, ciemny na tle bia- łego, porannego nieba wznosił się prawie nad nimi. Tryfan wyczuwał jego potęgę i pojmował lęk, jaki budził on w grikach. By zyskać na czasie, pośliznął się i upadł na ramię. Wrzecian w mgnieniu oka zrozumiał intencję i natychmiast zaczął utykać. - Oj! Moja łapa! Boli! - jęknął sugestywnie. - Dalej! Ruszajcie się - popędzali grikowie, szturchając ich bru- talnie i popychając w stronę, z której przyszli. Tryfan otworzył pysk, żeby zaprotestować, zbuntować się i tym samym zyskać na czasie, ale w ostatnej chwili się powstrzymał. Na zboczu ponad nimi pojawił się kolejny kret, zupełnie odmienny od dotąd widzianych. W jego rzucających taksujące spojrzenie oczach czaił się całkiem niesto- sowny w tych okolicznościach uśmiech. Swą postawą zdawał się zarówno pozdrawiać ich, jak i przypominać im, iż ma nad nimi przewagę. Pyszczek nienaturalnie wyginał mu się w lewo. Na wpół rozsunięte wargi odsłaniały ostre, żółte zęby. - To Chwast - szepnął Wrzecian między jednym a drugim jęk- nięciem udawanego bólu, które miało podtrzymać bajkę o skaleczonej łapie. Tryfan zauważył, że Chwast przygląda im się z dziwną obojętnością, jakby teraz, kiedy już zostali złapani, przestali posiadać jakiekolwiek zna- czenie. - Dopadliśmy ich tuż przed Kamieniem - powiedziała samica, wy- glądająca na dowódcę oddziału pościgowego. . - To dobrze - odparł Chwast. - Świetna robota. Chwała ci za to, żeś uratowała ich dusze. Odbędą Pokutę i zostanie im wybaczone. Chwast podszedł bliżej i eskortujący ich oddziałek stanął, choć jego przywódczyni nadal trwożnie oglądała się na Śpiewający Kamień. - Jak się nazywasz? - Tryfan - odparł śmiało młody skryba. - Okażesz posłuszeństwo, Tryfanie, i nie będziesz więcej uciekać przed samym sobą. Twój przyjaciel także. Pomożemy wam w uzyskaniu przebaczenia. - Chwast nagle uśmiechnął się szeroko, lecz w pozornym cieple jego oczu było coś złowieszczego, coś, co zmroziło Tryfana. - Przebaczenia? Za co? - zapytał, pochylając się jak do walki. Pa- zury grików ścisnęły go boleśnie. Chwast łypnął uważnie na niego, lecz nie powiedział nic, jakby w ogóle nie warto było się odzywać. Jeden z kretów jęknął: - Panie, musimy go stąd zabrać, z dala od Kamienia. Chwast błysnął zębami w lekkim uśmiechu, a jego oczy stały się jeszcze zimniejsze. - Pomocny wiatr ucichł. Kamień nie odezwie się tak szybko. - Kamień zawsze będzie rozbrzmiewał! - krzyknął Tryfan, próbu- jąc wyrwać się z uchwytu. - W takim razie lepiej będzie, jeżeli was stąd zabierzemy, prawda? - stwierdził Chwast, chichocząc z cicha. - Weźcie ich pod ziemię - warknął do pozostałych. - Na Pokutę. Niedaleko stąd jest wejście. Sko- rzystajcie z niego. Kiedy ponownie ruszyli poprzez trawę, wiatr nagle ożył, a dzikie, ciem- ne chmury jęły kłębić się nad nimi. - To miejsce... - wymamrotał z lękiem jeden z grików. Zerknął na moment w górę, a potem znowu obejrzał się na Śpiewający Kamień. - Przeraża mnie. - Więc wypowiedz Słowo - mruknął inny. - Ono jest najlepszą pociechą. - I wszyscy zanucili głębokimi głosami jakąś modlitwę, jakby mogła ona powstrzymać wiatr. Mimo to ponad ich głosy wzbił się niski jęk, nieokreślony i drżący... - Dalej! - krzyknęli grikowie głosami pełnymi strachu i nawet Chwast, pomagając innym, własnymi pazurami popychał Tryfana w stronę wejścia. Zrozpaczony kret z Duncton, za wszelką cenę pragnąc zyskać na czasie, zapytał: - Dokąd nas zabieracie? W odpowiedzi grikowie pognali ich szybciej. - Kamieniu! - zawołał Tryfan z głębi serca, gdyż wiedział, że za- bierają go w jakieś straszne miejsce. - Pomóż nam! - Odwrócił się, by spojrzeć na Wrzeciana, którego wcześniejsza brawura zamieniła się w strach, i dostrzegł rezygnację, która przychodzi wraz z wielkim zmę- czeniem. - Kamieniu! - zaczął wołać znowu. W chwili gdy słowo to oderwało się od jego warg, niebo pociemniało, wiatr dmuchnął potężnie i jękliwy dźwięk, który tak zaniepokoił grików, przeszedł w głęboki i donośny ton dobywający się ze Śpiewającego Ka- mienia za ich plecami. Otaczające go krety zawahały się i przystanęły. Otwierały pozbawione tchu pyszczki, spomiędzy ich zębów dochodził warkot, jakby chciały gryźć same siebie, pazury zaś waliły dziko to w niebo, to w ziemię, byle tylko powstrzymać ten dźwięk. Nawet ich przywódczyni była zmieszana, uśmiech zaś stojącego powyżej na zboczu Chwasta zbladł, a w jego oczach poja- wiło się zdziwienie. - Śpiewający Kamień! - udało się któremuś krzyknąć z przerażeniem. - Ruszaj! - zawołał inny udręczonym głosem, kiedy Kamień za- dźwięczał znowu, jeszcze potężniej. Tryfan spostrzegł, że wszyscy wokół niego, nie wyłączając Wrzeciana, są zdezorientowani. W popłochu, który na chwilę zapanował dookoła, instynktownie sko- rzystał z okazji. Przepchnął się poprzez najbliżej stojące, oszalałe z nie- szczęścia krety, dotarł do Wrzeciana, złapał go prawą łapą i podtrzymał. Potem zawrócił w stronę Śpiewającego Kamienia. Zgnębiony kleryk z po- czątku tylko jęczał i co chwila się potykał, lecz w miarę jak zbliżali się do głazu, odzyskiwał siły, bo biegł samodzielnie obok Tryfana. Ich łapy sunęły lekko po ziemi, pyszczki śmiało kierowały się w stronę, z której dobiegał dźwięk, aż Kamień wyłonił się tuż przed nimi, ogromny i groźny, lecz budzący zaufanie, potężny, ale zarazem łaskawy. Biegli z radością ku temu sanktuarium. Tak byli pewni swego, że nawet odważyli się zerknąć za siebie na swoich prześladowców. Dystans, jaki ich od nich dzielił, wprawił ich w zdumienie. Grikowie rozsypali się w panice po zboczu poniżej i tylko Chwast wpatrywał się w nich, wytrzymując donośne dźwięki Kamienia. Tryfan zawołał: - Powiedz swojej pani, że wrócę po Boswella. Niech nie waży się zrobić mu krzywdy! Jego słowa były donośne, wzmagane dodatkowo tonami stojącego za nim Kamienia. Tryfan popatrzył jeszcze przez chwilę, zobaczył, że Chwast odwraca się zmieszany, po czym wszedł z Wrzecianem u boku w pooraną bruzdami trawę u podstawy prastarego głazu i wyciągnął łapę, aby go dotknąć. Kamień wznosił się ku niebu, wyżej niż sięga oko. Był zwietrzały i wyszczerbiony przez czas. W szarozielonym masywie ziały czernią dzi- waczne dziury i szczeliny, z których przed chwilą wydobywał się dźwięk. Ogarnęła ich cisza i spokój. - Jestem zmęczony i boję się! - oświadczył kleryk. - Dobrze się spisałeś, Wrzecianie. Jesteśmy już bezpieczni. Grikowie nie odważą się tu przyjść. Odpoczniemy trochę, a potem opuścimy Uf- fington. Tak oto Tryfan i Wrzecian znaleźli schronienie pośród suchych traw w cieniach zalegających u podstawy Kamienia. Spoglądali stamtąd na zbocza i czuli, jak zmęczenie i ulga, zadziwienie i strach wirują im w głowach. Wiatr ucichł, dźwięki umilkły, a w głębi ziemi Tryfan wyczuł łapami wibracje przerażonych, umykających kretów. Potem i one zamarły. Gdy wstał dzień, wcisnęli się w najciemniejszy zakamarek u stóp głazu i bok przy boku, pyszczek przy pyszczku zasnęli głęboko, bezpieczni pod opieką Kamienia. Rozdział siódmy TRYFAN ocknął się w ciemnej kryjówce Śpiewającego Kamienia i naty- chmiast przypomniał sobie, że koszmar już minął. Poczuł również, że otaczający ich świat też zmienił się na lepsze. Wyszedł spod krawędzi głazu, węsząc dookoła z zaskoczeniem. - Och! - Odetchnął głęboko i przeciągnął się, jakby każdą ze swoich czterech łap chciał dotknąć świata, który zobaczył. Bo tam gdzie dzień wcześniej, nie, całe miesiące i kretolata wcześniej, było zimno i nieprzyjemnie, tam gdzie zeschnięte rośliny smagał ostry wiatr, teraz było ciepło i pachniało wiosną. To nie była ledwie jej za- powiedź, jaką przed kilku dniami spostrzegli w odległym świetle, ale sama wiosna, wszędzie dookoła, w zapachu i w pejzażu, w pospiesznym wzro- ście roślin, w radosnych nawoływaniach ptaków i w krzątaninie owadów. Prawdziwa wiosna! Wciągnął głębiej powietrze, a oczy zajaśniały mu szczęściem. Każdy dźwięk, każdy zapach był tak obiecujący, że nie wiedział, w którą się zwrócić stronę. Cały świat otwierał ramiona przed kretem. - Wrzecianie! Wrzecianie! - zawołał. Chciał obudzić przyjaciela i pokazać mu to, co raduje każdą istotę. Wrzecian spał jednak głęboko i chociaż poruszył się, i stęknął z lubo- ścią, słysząc wołanie Tryfana, kret z Duncton umilkł. Pozwolił mu spać nadal, a sam znowu ruszył podziwiać wiosnę. Wschodzące słońce rzucało ciepłe promienie na stok wokół niego. W głębszych, co bardziej wilgotnych kotlinkach Wzgórza Uffington ciągle jeszcze utrzymywała się mgła, ale powoli spływała już niżej, pomiędzy rosnące u podnóża buki. Gdzieś z dołu doleciało go krakanie zaciekawionych czymś gawronów. Słońce zebrało siły i przebiło się przez mgłę, odsłaniając świat pełen życia i łagodnych kolorów, który ciągnął się, jak tylko sięgnąć okiem. Niedaleko zatrzepotały małe skrzydełka i Tryfan usłyszał nad głową pierwszy, słodki trel skowronka. Pomimo tego odprężenia jednak, kiedy przypomniał sobie Wilczą Ja- godę i Boswella oraz wszystkie nieszczęścia, ogarnęła go na chwilę po- sępna zaduma. Skierował pyszczek w stronę wznoszącego się nad nim Wzgórza Uffington, lecz zaraz znowu przysiadł, bo wiedział, że nie ono jest teraz celem jego misji. Boswell powiedział mu, że w trakcie podróży ma szukać pomocy u in- nych kretów i przekazywać im swą wiedzę. Na podstawie tego, czego dowiedział się o grikach od Wrzeciana, i tego, co sam zobaczył, Tryfan uznał, iż mieli mnóstwo szczęścia, że udało im się uciec, a ponadto, że nie było to ich zasługą, ale Kamienia. Tego samego Kamienia, który rządził porami roku i stronami świata, a może nawet kolejami krecich żywotów. Co robić dalej? - zastanawiał się Tryfan. Przede wszystkim mieli mało czasu. Grikowie lada chwila ponowią pościg, a Boswellowi najlepiej mógł pomóc, czyniąc to, co starzec mu nakazał, i pozwalając prowadzić się Kamieniowi. Odszedł jeszcze kilka kroków od Śpiewającego Kamienia i odwrócił się do niego. Kiedy słońce zaczęło zalewać jego futerko błogim ciepłem, w dość dużej odległości poczuł krecie wibracje i pojął, że wraz z Wrze- cianem rychło musi wyruszyć w stronę Doliny Uffington, a potem dalej, tam gdzie będzie bezpiecznie. Wrzecian poruszył się, leniwie podniósł głowę, zauważył, że Tryfan wyszedł, więc jeszcze na chwilę położył pyszczek na łapach i powiedział: - Bądź błogosławiona wiosno, która nadeszłaś! Potem mrucząc bezgłośnie z ukontentowania, cichutko zakrzątnął się w poszukiwaniu jedzenia, nie przerywając Tryfanowi kontemplacji Ka- mienia. Kret z Duncton skierował oczy na głaz, przyjął pozycję, jakiej nauczył go mistrz, i szepnął: - Kamieniu, Boswell uczynił mnie skrybokretem, lecz ja nie jestem tego godzien. Powierzył mi misję kierowania kretów ku Ciszy, lecz we mnie nie ma Ciszy. Kazał mi wędrować, ale nie wiem, dokąd mam iść. Więc proszę Cię o przewodnictwo i Tobie powierzam moje życie. Potem skłonił głowę i modlił się do Kamienia o siłę i zdecydowanie dla nich obu. Nikt nie wie, jak długo trwała ta medytacja, lecz kiedy Tryfan usłyszał nadchodzących poprzez zbocza grików, nie czuł już strachu. W obliczu Kamienia dla kreta czas przestaje się liczyć. Zakończył swe rozważania i mruknął: - Cóż, skoro jestem skrybokretem, powinienem zacząć pisać! - Zjedz coś! - ozwał się Wrzecian zza jego pleców, gdzie czekał cierpliwie. Zatem zjedli to, co udało się znaleźć klerykowi. Tradycja powiada, że zaraz potem, w obliczu nadciągającego zagroże- nia, Tryfan napisał pierwszą ze swych wielkich inwokacji i użył do tego nagiej ziemi, tej, na której stał, jako iż nie miał nic lepszego. Pisał spiesznie, z ogromnym skupieniem, a kiedy skończył, szybko przesunął pazurami po słowach, powtarzając je sobie. Wrzecian przyglądał się temu z podnieceniem i lękiem, dotąd bowiem nigdy nie widział, by ktoś pisał na otwartej przestrzeni, pod gołym niebem. Skrybowie z Uffington czynili to w norach i korytarzach, pośród cieni, potajemnie, jakby to było coś, co winni zachować wyłącznie dla siebie i nie ujawniać nikomu. Tryfan natomiast prawie radował się, pisząc pod niebem, w świetle słońca, w obecności kogoś innego. Klerykowi wydawało się, że Tryfan przemawia do samej ziemi. Pomyślał, że jeśli Kamień na- kazał mu pomagać akurat temu kretowi, to jest to misja, którą chciałby wypełnić najlepiej jak potrafi. - Co powiada twój napis? - zapytał zza pleców Tryfana, a ten wy- powiedział słowa, które wcześniej napisał: O Kamieniu, W naszych uczynkach, W naszych słowach, W naszych pragnieniach, W motywach naszych, I w wypełnianiu naszej misji, W naszym uśpieniu, W naszych snach, W naszym wytchnieniu, W myślach naszych, W naszym sercu i duszy niech zawsze Mądrość miłości i twa cisza mieszka. O, w naszym sercu i duszy niech zawsze Twoja miłość i twa Cisza mieszka. Stali chwilę w milczeniu, po czym Tryfan odwrócił się do Kamienia i po raz ostatni spojrzał na jego niebosiężne wyżyny, które teraz, w po- rannym słońcu, lśniły niczym złoto, a potem kiwnął na towarzysza i ruszył wraz z nim w podróż. - Dokąd zmierzamy? - zapytał trzymający się nieco z tyłu Wrzecian. - Ku Koźlandii nad Tamizą, tam gdzie najpierw poszedł skrybokret Brevis, stamtąd zaś trzeba nam, zanim powędrujemy dalej, wstąpić do Duncton, bo chciałbym ujrzeć je raz jeszcze, nim wyruszę w nieznane. Tamtejszym kretom można zaufać, rządzi nimi mój przyrodni brat, Żywokost, który powinien dowiedzieć się o naszym przedsięwzięciu. Być może również napotkamy tam krety, które pomogą nam w tej misji, stamtąd bowiem ruszymy na północ, skąd pochodzi zło i zniszczenie. Tam musimy ponieść uzdrawiającą naukę Ciszy. - Tryfan zamilkł, więc w skupieniu i ciszy ruszyli w dół zbocza. Oddalali się coraz bardziej od Świętych Leży, zostawiając w tyle pogoń grików. Nie oglądali się, ufni, że Kamień ochroni Boswella, a także ich samych. W KILKA CHWIL później ponad wzgórzem rozległy się ostre krzyki kreta, który czegoś szukał. Była to samotna, czarna samica. Jej wielki cień zło- rzeczył temu wiosennemu porankowi, a smoliste oczy były wrogami świat- ła. Dotarła do Śpiewającego Kamienia i zbliżyła się doń bez obawy. W porannym słońcu jej pazury lśniły czarnym blaskiem, a futerko połyskiwało niczym węgiel. Szła spokojnie i z gracją. Była to Wilcza Jagoda z Whern, córka Runa. Zło wywodzące się od zła. Nieco z tyłu po jej prawej stronie szedł dorosły, postawny samiec: Wrekin. Po lewej przemykał kret z krzywym pyszczkiem i przebiegłym spojrzeniem: Chwast z Ilkley, niezwykle wpływowa osobistość. - Ten kret, Tryfan, i ów kleryk poszli bez strachu wprost na Kamień __powiedział Chwast. - Nasi gwardziści nie byli w stanie ich ścigać, więc i ja nie mogłem. - Musiała być z nimi siła Boswella - odparła Wilcza Jagoda z nie- jasną groźbą w głosie. - Jesteś absolutnie pewien, że ów Tryfan nie jest skrybą? - Jestem tak pewien, jak tylko może być kret - odparł Chwast, któremu przezorność nakazywała zawsze unikać jednoznacznych odpo- wiedzi i kiedy tylko mógł, wykręcał się jakimś dwuznacznikiem. A w koń- cu ta odpowiedź była wystarczająco prawdziwa: na tyle, na ile kret mógł mieć pewność, Chwast był przeświadczony, że Tryfan nie jest skrybokre- tem. Dodał więc w charakterze wyjaśnienia: - Był jeszcze za młody, a poza tym nie starczyło czasu i zabrakło sposobności, aby go wyświęcić. Teraz nie ma już skrybokretów, poza Boswellem, a on jest w naszych rękach. Wilcza Jagoda podeszła bliżej i przyjrzała się napisowi wykonanemu przez Tryfana. - Cóż, zdaje się, że Boswell musiał tędy przechodzić, bo zostawił napis na ziemi. Przeczytała inwokację, dotykając łapą literę po literze i spoglądając czujnie na każdy zawijas. Chwast czekał na jakąkolwiek reakcję z jej strony. Całe jego życie stanowiła służba Wilczej Jagodzie, jego radością zaś było poznawanie jej myśli i wpływanie na ich bieg, w czym był lepszy od wszystkich żyjących kretów. - Co to jest? Co to oznacza? - zapytał. - Może to przekleństwo? - Nic takiego. Powinieneś już wiedzieć, że skrybokrety nie przekli- nają. Ten napis to tylko wątłe sny i kruche nadzieje - zaśmiała się, a był to właśnie ów śmiech, który usłyszał Tryfan. Wrekin zawtórował, a ich wspólny chichot zabrzmiał niczym groźba blekotu: był tak samo mroczny i na swój sposób śmiertelnie piękny. Chwast nie spuszczał oczu z Wilczej Jagody. Wrekin, ciężki kret o ry- sach zdradzających porywczość i zdecydowanie, spoglądał w dal ponad Doliną Uffington. - No i co powiesz, Wrekinie? - zapytała Wilcza Jagoda. - Powiem, że ten kret, Tryfan, jest przeklęty i że zostanie pojmany razem ze swoim słabowitym przyjacielem. Odpokutują i Słowo się wy- 0Q pełni. Wyznaczyłem już gwardzistów, by ostrzegli inne systemy i prze- kazali ich rysopisy, więc jeśli nie złapiemy ich tutaj, stanie się to już niebawem. Nie mam ochoty wysłuchiwać, że te krety były w samym środku naszych działań i odeszły wolno. - To dobrze, Wrekinie. Cieszy mnie twoja sumienność. A co z Bos- wellem? Co powiesz teraz, kiedy minęła noc, a tortury, jak się zdaje, na niego nie działają? - Powiem, że powinnaś bezzwłocznie zlikwidować Boswella. Zabij go, póki jest w naszych rękach. Żywy jest czymś, do czego mogą wzdychać wyznawcy Kamienia, martwy, szybko zostanie zapomniany. - A ty, poczciwy Chwaście, co ty o tym myślisz? - Przysunęła się do kreta z krzywym pyszczkiem i jej oczy odrobinę złagodniały. Było oczywiste, że o ile Wrekina poważa, o tyle Chwasta lubi. - Ten Boswell winien pozostać żywy, rzecz jasna - odparł naty- chmiast Chwast. - Zawróć go z drogi Kamienia, każ mu odbyć Pokutę, a jeśli nie mylę się w swej ocenie rangi, jaką ci południowcy przykładają do Białego Kreta, to nie ma nic, co mogłoby skuteczniej pozbawić ich ducha. - Mylisz się, Chwaście - rzekł Wrekin ze złością. - Kret taki jak Boswell póki żyw, poty stanowił będzie zagrożenie. Martwy zaś... - Stanie się męczennikiem - dopowiedział Chwast. - Wy, wo- jownicy, postrzegacie sprawy zbyt prosto: czarne albo białe, życie albo śmierć. Ale niech zdecyduje Głosiciel Słowa. Wilcza Jagoda odwróciła łeb i spojrzała na niego przelotnie. Była rada, że tak szanuje jej władzę. Lubiła pochlebstwa, rozgrzewały ją równie szybko, jak szybko wszelkie nieposłuszeństwo wprawiało ją w niszczy- cielski gniew. Chwast uśmiechnął się do samicy, ciesząc oczy jej wido- kiem. Mimo iż była samym złem, posępna uroda Wilczej Jagody stanowiła legendę wśród kretów i choć futerko w pobliżu kącików jej oczu było już nieco wyliniałe, ciągle jeszcze miała w sobie wdzięk dojrzałej młodości i był w niej, co prawda głęboko ukryty, ślad jakiejś dawno utraconej niewinności, jakby pomimo iż była dorosłą krecicą, a do tego złowrogą, coś wewnątrz niej nie wyzbyło się do końca dobroci ducha kreta, który kiedyś był bardzo młody i - może tylko przez krótką chwilę - widział błysk dobrego światła, błysk, którego nigdy do końca nie miał zapomnieć. Bez względu jednak na to, co zdarzyło się kiedyś, teraz stali obok niej tylko Wrekin i Chwast, którzy dostrzegali w niej inne, dużo mroczniejsze cechy. W istocie futerko Wilczej Jagody lśniło ciemnawo, jakby odbijało złowieszcze światło, które wypełnia potężne burzowe chmury, kiedy już 100 wypuszczą z siebie deszcz i słońce prześwieca poprzez nie, usiłując się przebić. Gdy samica się odwróciła, ciemność odwróciła się wraz z nią i wyglądało na to, że burza, która wisiała w powietrzu, znowu powraca. Swemu wiernemu Chwastowi Wilcza Jagoda wydawała się w tej chwili równie niewinna jak zawsze. Cofnęła się i popatrzyła wzdłuż stoku ku Dolinie Uffington, a instynkt podpowiedział jej bezbłędnie, dokąd udali się zbiegowie. - Niebawem znajdziemy tego Tryfana - powiedziała. - Nie uj- dzie daleko nie zauważony. To będzie niezły łup. Może on powie nam, jak skłonić Boswella do odbycia Pokuty. - Potem jej głos przybrał ton rozkazujący: - Cisza! Chcę napisać Słowo. Chwast cofnął się z uśmiechem, a Wrekin stał z boku w pozie pełnej szacunku. Wilcza Jagoda patrzyła przez chwilę na Kamień. W jej oczach nie było lęku, a postawa nie wyrażała ani krzty wątpliwości. Zaśmiała się i jednym potężnym pociągnięciem pazurów przejechała przez całą długość napisu Tryfana, a potem powtórzyła to jeszcze raz. Z poczerwieniałymi od nagłego gniewu oczyma unicestwiła inwokację. Potem spojrzała na Kamień i napisała następujące słowa: Gdziekolwiek wznosi się Kamień, Słowo wyżej sięga, Słowa większa jest niźli Kamienia potęga, Słowo jest prawdą. Kamień był snem tylko, Słowo jest, Kamień był, I na zawsze już będzie Słowo. Po czym dodała ostatnią linijkę: Wilcza Jagoda te słowa spisała. - Błogosławione niech będzie Słowo! - powiedziała. - Błogosławione! - przytaknęli posłusznie pozostali. Wrekina ogarniała nuda. Był fanatycznym wyznawcą Słowa, owszem, ale Słowa pojmowanego jako działanie, nie jako rytuał. W tych obrzędach Wilczej Jagody było coś dzikiego, nieopanowanego, emocjonalnego, coś, na co nie było miejsca w codziennej rutynie, której przestrzegał od świtu do zmierzchu, powtarzając znajome wyrazy Słowa, coś, co wykrzywiało jego pysk w ponury grymas milczącego niesmaku. Wszystkie te okrzyki, ofiary, zbroczone krwią pazury, wieszanie za pyszczek było niestosowne, bezcelowe i sprzeczne z zasadami wojny. Można by zrobić swoje bez tego wszystkiego. Chwast widział to zupełnie inaczej. Patrzył teraz na Wilczą Jagodę, jak czynił to już tak wiele razy w ciągu tych minionych, dramatycznych kretolat. Zadziwiała go jej ciemna, niszczycielska energia, dzięki której poprowadziła gwardzistów na południe i niemal bez reszty unicestwiła wiarę w Kamień, tak niegdyś dominującą w całej kreciości. Spośród sied- miu tak zwanych Antycznych Systemów jeszcze tylko dwóch nie zniewo- lili wyznawcy Słowa. Jednym było Siabod, które, jak stwierdził Wrekin, a inni wojownicy to potwierdzili, nie stanowiło dobrego celu, gdyż nie zamieszkiwało go zbyt wiele kretów zdolnych do walki. Drugim systemem był Las Duncton, o którym opowieści znały wszy- stkie krety, gdyż - jak się zdaje - z pokolenia na pokolenie przekazy- wano historie o tamtejszych kretach wybranych przez Kamień do prze- wodnictwa i wskrzeszania jego chwały. Jak dotąd Wilcza Jagoda nie ruszała tego systemu, głównie z uwagi na trudny dostęp do niego, jako iż z trzech stron otaczała go rzeka Tamiza, a z czwartej - droga pohuku- jących sów. Był to zarazem system wysunięty najdalej na wschód spośród wszystkich siedmiu, do chwili zaś zdobycia Avebury i Świętych Leży siły, które prowadził Wrekin, były zbyt rozproszone, aby podjąć natarcie na obszary kreciości położone tak daleko na wschodzie. Poza tym za Lasem Duncton nie było już zbyt wiele ziem do podbicia, leżała bowiem tam tylko pustynia Wola, która interesowała grików tylko ze względu na to, że tam wycofał się Dunbar, niegdysiejszy protektor samego Scyrpiusza. Dla współczesnych grików nie było tam nic ciekawego, prócz legend o tych, którzy przeżyli. Wole należało teraz do dwunogów i było na zawsze stracone dla kretów, potomkowie Dunbara zaś, o ile w ogóle takowi istnieli, zapewne już dawno wymarli albo rozproszyli się po świecie. Chwast wpatrywał się tak w medytującą Wilczą Jagodę i był rad z przy- wileju, za jaki uważał komitywę z krecicą, która tak wielu napawała lę- kiem. O tak, był wyróżniony: ona miała więcej energii i siły, niż jemu kiedykolwiek było dane posiadać. Chociaż, kiedy było mu to potrzebne, potrafił się jej sprzeciwić. Wiedział też, że Wilcza Jagoda nigdy nie może się dowiedzieć, a tym bardziej przekonać, o respekcie i strachu, jaki czasem czuł w jej obecności. Jej bezwzględność zapierała mu niekiedy dech w piersiach, a któregoś dnia mogła pozbawić go życia, jak to spotkało wiele kretów, które ją uraziły. Wilcza Jagoda wydawała się zafascynowana tymi wielkimi Kamieniami od chwili, gdy wyruszyli na południe, ale Chwast czuł w ich obecności jakiś niepokój. Samo wspomnienie dźwięku wydawanego przez Śpiewający Kamień Uffington, który poprzedniego dnia tak bardzo zbił go z tropu, sprawiło, że gniewnie wyszczerzył zęby, pełen obaw, iż wiatr może powrócić. Wyglądało na to, że Wrekin nie przejmuje się tym zbytnio. Nie miał wcale wyobraźni, w końcu był tylko wojownikiem. No cóż, pora walki skończy się któregoś dnia i gdy już Wilcza Jagoda będzie go mniej potrzebować, Wrekin stwierdzi, że ma mniej władzy, a wtedy... Respekt, jaki przywódczyni okazywała tym Kamieniom, martwił trochę Chwasta, więc przesłał wiadomość o tym na północ, do samego wielkiego Runa, niezniszczalnego Runa, swojego prawdziwego pana. Chociaż tutaj, przy tym Kamieniu, Wilcza Jagoda wydawała mu się spokojniejsza. Było w niej coś takiego... coś... Lecz jak kret o takich poglądach jak Chwast, ktoś tak skrzywiony i zdeprawowany, mógłby do- strzec światło Kamienia w postaci tak mrocznej jak Wilcza Jagoda? Nie mógł pojąć natury tego odległego, złośliwego światła, które mgliście do- strzegał w samicy, bo to ono właśnie niepokoiło go i kazało mu słać doniesienia na Północ, utwierdzało go w decyzji, że bez wątpienia trzeba będzie przekonać Wilczą Jagodę do powrotu. Złapali już starego Boswella, który zgodnie z rozkazem Runa powinien zostać dostarczony żywcem do Whern i niewiele pozostało im już do zrobienia, poza zdobyciem Lasu Duncton, no i może atakiem kilku co głupszych gwardzistów Wrekina na dalekie Siabod. Wilcza Jagoda drgnęła, spojrzała na Kamień, dotknęła przelotnie na- pisu, który wykonała, po czym z żarliwym westchnieniem ponownie od- dała się medytacji. Chwast patrzył na nią i zdawało mu się, że jej pożąda, choć nie powinna się tego domyślać, niech Słowo strzeże. Sam znajdował przyjemność w wynajdywaniu jej innych samców. Spoglądał potem z ukosa, jak córka Runa wita ciepło jakiegoś młodzieńca (wiedział, jakich lubi: młodych, dużych, ale niewinnych, a przede wszystkim świeżych i czystych) i słuchał jego niezgrabnych słów, gdy dopuszczała go do zażyłości, prawiła mu pochlebstwa, zdobywała jego zaufanie i spozierała na niego ukradkiem błyszczącymi oczyma, tak samo jak teraz Chwast patrzył na nią. Potem przez jakiś czas zupełnie ignorowała takiego, obiecującego sobie wiele samca i pozwalała mu cierpieć niepewność - przyprawę, która wzmaga cielesną żądzę. Sama zaś podejmowała w tym czasie ważne de- cyzje, wydawała strategiczne rozkazy dotyczące całej kreciości, po czym 103 znowu kierowała swą uwagę na mniej istotne, choć bardziej palące po- trzeby i zaspokajała swoje żądze. Chwast często śledził nerwowe oczekiwania tych samców, ale im nie zazdrościł. Ich moment przychodził i mijał, a ich nasienie pulsowało, wiło się i umierało w jałowej pustyni, jaką bez wątpienia była i na zawsze miała pozostać Wilcza Jagoda. Choć była tak piękna, nie było jej dane posiadać potomstwa. Stręczyciel Chwast w pewnym sensie nawet żałował jej biednych part- nerów, bo później przekazywano ich radczyniom, starym, zabiedzonym i pomarszczonym krecicom, po czym młodzieńcy owi byli zabijani. Za- zwyczaj ginęli okropną śmiercią. Wilcza Jagoda lubiła przyglądać się tym egzekucjom ukradkiem z jakiegoś ciemnego kąta, jakby ich męczarnie były ostatnią, tajemną chucią, na jakiej zaspokojenie sobie pozwalała. Chwast zadrżał, spojrzał na nią z boku i zastanowił się, czy któregoś dnia ta krecica nie uzna, że on znają nieco za dobrze. Cóż, było to ryzyko, które warto było podjąć. Było to wyzwanie: okazać się na tyle sprytnym, by w odpowiedniej chwili umknąć sprzed jej pazurów i rozpłynąć się w mroku, z którego tak szczęśliwie wyszedł, by stanąć u boku Wilczej Jagody jako ktoś zaufany, ktoś, kogo się słucha z uwagą... Chwast bowiem był przede wszystkim realistą i wiedział, że mimo wszystko Wilcza Jagoda jest tylko kretem, a wszystkie krety umierają. Słowo? Kamień? Niebo? Księżyc? W mrokach swego serca, podczas ob- rzędów Słowa, w których brał udział, Chwast szydził z tych wszystkich bzdur. W końcu, kiedy wszystko już się powie, kiedy wszystko się dopełni, kret umiera, a potem... nie ma już nic. Więc podczas gdy Wilcza Jagoda kontynuowała medytacje, zacisnął szczęki i kpił sobie, nie z niej, ale z wszystkich innych kretów, które zdecydowały się uczynić ją wielką, a nie wiedziały - ani nie mogły wiedzieć - że również i ona jest tylko stworzeniem, spłodzonym w chwili wykalkulowanej żądzy dwojga kretów, których tajemnicę znał tylko Chwast. WILCZA JAGODA Z WHERN była córką Runa i okrutnej Gorczycy, dwojga kretów, których postępki były tak mroczne, że w ich obliczu noc można uznać za dzień, a zimne światło zimowego zmierzchu za letni skwar. Krety znające pierwszą część dunktońskiej historii wiedzą o Runie wystarczająco dużo, by jego ohydne uczynki zdolne były przyprawić je o koszmarne sny. Po swym powrocie z południa i wyniesieniu do godności 104 Pana Sideem, którą osiągnął przy współudziale Gorczycy i dzięki jej ma- tactwom, odbył z nią gody, cierpkie, samolubne gody pary, w której po- czucie dobra wyschło ze szczętem, lecz za to duch zła rozkwitł żarłocznie. Beznamiętna namiętność, pazury, które ranią, oczy żądne uczynku, a nie idei. Run i Gorczyca, ze związku tych dwojga nie mogło wyniknąć nic dobrego. W kilka miesięcy później, gdy Gorczyca była gotowa do powicia mo- dych, Run zaprowadził ją do najtajniejszej z mrocznych pieczar Wysokiego Sideem w Whern, tam gdzie płyną podziemne wody, a wszystko, co żyje, z powodu braku słońca jest białe. A potem powiódł ją dalej, aż do samej Skały Słowa, by tam osobiście doglądnąć porodu. Gorczyca rodziła, po- krzykując krótko, jakby chciała zaprotestować przeciw takiemu wykorzy- stywaniu, on zaś patrzył na różowe, ślepe istotki, pieścił je swymi potęż- nymi łapami, brał ich dyszące, pokryte żyłkami łebki pomiędzy pazury i obmacywał uważnie, śmiejąc się z ich pisków. - Nie to - powiedział miękko. - Ani to, Gorczyco. - Nie. - Jej szept był pełen złości. Macierzyństwo nie leżało w jej naturze. - Ani to - stwierdził niechętnie i odsunął na bok trzecie kreciątko, rozcinając przy tym pazurami jego delikatny brzuszek. Maleństwo było słabe i blade. Pozostało dwoje: samczyk i samiczka. - Potrzebne nam jedno, tylko jedno - mruknął, biorąc samczyka i unosząc go w górę. Ślepe, ufne stworzonko wysuwało miękki pyszczek w stronę jego zimnej potęgi. Run wpatrywał się w nie z niesmakiem. - Myślę, że to również nie, Gorczyco. Jak myślisz? - Nie - syknęła samica i zagryzła kreciątko. - Ale to - powiedział łagodnie, wskazując samiczkę, która nadal leżała przy matce. - Tak, to musi być to. Tak? - Tak - warknęła z zadowoleniem Gorczyca, patrząc na maleńką, szaroróżową kreciczkę, która kręciła się pomiędzy nimi, jakby chciała pójść swoją własną drogą. Wtedy, jak powiadają niektórzy, w tej posępnej chwili narodzin biednej samiczki, nawet w gęstych mrokach korytarzy wykopanych jeszcze za czasów Scyrpiusza, rozgorzało nagle ostre światło. Spływało pojedynczą strugą z jakiejś ruchomej szczeliny w sklepieniu. Jego snop padał w ogro- mną sadzawkę smolisto czarnej wody, która zawsze zbierała się u podstawy Kamienia Słowa. Gorczyca i Run cofnęli się olśnieni tym światłem, mała samiczka zaś, ciągle jeszcze ślepa, wyczuła coś piękniejszego niż wszy- stko, czego mogłaby się spodziewać, i nieporadnie usiłowała to odszukać. W tej chwili malaryczną wodę sadzawki wypełniły kolory, a jej powierz- chnia odbijała światło, które zawsze przydaje piękna mordce kreta. A na- wet więcej: zostawia po sobie zapowiedź, aczkolwiek słabą i pozornie niewyczuwalną, że pewnego dnia, w jakiejś chwili, która szybko przemi- nie, może się ono objawić w pojedynczym akcie dobra, dokonanym przez kogoś, kto wydaje się wcielonym złem. Potem światło zniknęło, powróciła ciemność i Run oraz Gorczyca zno- wu powrócili do własnych, pełnych zła jestestw. - Zatem to niech żyje - powiedział Run - ale resztę zabij, tak jak uczyniłaś z tamtym. Niech ich krew zrosi główkę ich siostry. Gorczyca uśmiechnęła się i odgryzła łebki pozostałych kreciąt, aby ich krew mogła spłynąć na ciałko jedynego pozostałego przy życiu stworzon- ka. Potem wyniosła zamordowane potomstwo na powierzchnię, na żer dla sów, zostawiając w gnieździe samotną, popiskującą samiczkę. Nachylając się nad nią, Run patrzył na kreciczkę nie jak ojciec na córkę, ale jak samiec na samicę, w sposób straszny i nieprzyzwoity. Gorczyca wróciła i zaśmiała się. - Moja śliczna - powiedziała do popiskującej, żałośnie wygląda- jącej samiczki. Odsunęła Runa na bok i zaczęła karmić krecie. - Jest silna - szepnął Run. - Będzie urodziwa - stwierdziła Gorczyca. - Moja - powiedział Run. - Twoja i moja - uściśliła Gorczyca. - Twoja, do czasu gdy będzie prawie dojrzała, potem będzie moja - zgodził się Run. Ich głosy były niczym błyśnięcia żmij kopulujących w strudze światła. - Naucz ją rzeczy najpotworniejszych z potwornych. Niech nigdy nie ufa nikomu. Naucz ją siły woli... Nie mów jej, że jestem jej ojcem, ale naucz ją szanować i pożądać Pana Sideem - rzekł Run. - Ciebie? Run przytaknął. - Nigdy nie może się dowiedzieć. - Nauczę ją kochać Pana Sideem - zgodziła się Gorczyca. - Nie "kochać", Gorczyco, ale pożądać. Ona ma mnie pożądać, a ja mam ją posiąść, rozumiesz? - Tak się stanie, o Runie - szepnęła Gorczyca, popatrując na młodą samicę z niegodziwą uciechą. - Będzie pożądała Pana Sideem bardziej niż wszystkich innych samców razem. Nie dowie się, że jest jej ojcem. Będzie godna ciebie. - Zabiję ją, jeżeli nie będzie - powiedział Run. - Będzie, o Runie. - Tak sądzę. Gorczyca przyłożyła pazur do gardła wybranego kreciątka i nacisnęła je tak, że skóra oma] nie pękła. Samiczka niezdarnie próbowała uciec. Pyszczek miała pełny mleka swej podłej matki, a na łapkach krew swego rodzeństwa. - Nie obawiaj się, Runie, będzie. Run patrzył na krecie oczyma rozjaśnionymi goryczą. Gładził pazurami delikatne ciało kreciczki, a jego postawa wyrażała dziwną żądzę. Był świadom wszystkiego, co się działo w tej norze, nawet nienawiści w oczach Gorczycy, nienawiści do niego, jego chuci, ich córki. I zaśmiał się. - Jak mamy cię nazwać? - szepnął. - Wilcza Jagoda to piękne imię - stwierdziła Gorczyca, uśmiecha- jąc się ponuro. - Wilcza Jagoda? - powtórzył Run - Tak, to dobre imię. Och tak, tak, Wilcza Jagoda. Zabierz ją stąd, niech żaden kret nie wie, kim ona jest, bo któregoś dnia uczynię ją Głosicielem Słowa i nie chcę, by ktoś ją skrzywdził. - Będę jej strzec, dopóki nie będzie prawie dojrzała. - I wtedy chcę ją mieć. - Tak, Runie. A ja? - Ty? - bąknął Run i obojętnie wzruszył ramionami. - Ty ode- grałaś już dla Słowa swoją rolę. Urodziłaś krecie, które poniesie Słowo w całą kreciość. Poślę z wami dwa zaufane krety, aby strzegły was w drodze na południe. One nic nie powiedzą, lecz mimo to... zabij je, Gorczyco. Samicy zalśniły oczy. Potem Run odszedł, a wkrótce także i Gorczyca. Zabrała krecie poza zasięg straszliwych sideem, do pewnego miejsca leżącego na południe od Whem, zwanego Wrzosowiskiem Rombalda, od imienia potężnego kreto- olbrzyma, który żył tam niegdyś. Na tej pozbawionej robaków turni, gdzie tylko kalecy i idioci dokonywali swych żywotów, Gorczyca zabiła dwóch strażników Wilczej Jagody i rozpoczęła samotne życie poświęcone wy- chowaniu kreciczki. Uczyła ją wielu mrocznych spraw. Samiczka nie miała żadnych przyjaciół prócz swej matki, która wpoiła jej absolutne przeko- nanie, iż jest najlepsza i godna tylko najlepszego. I osiągnie najlepsze, o co zadba Pan Sideem. Gdy nadeszła pierwsza wiosna i Gorczyca stwierdziła, że jej córka dojrzewa i staje się dociekliwa, zaczęła brać sobie samców i pozwalała Wilczej Jagodzie patrzeć i słuchać swych westchnień, ażeby wzbudzić w niej żądzę i zazdrość. - Ja też ich chcę - mówiła Wilcza Jagoda. - Nie, jeszcze nie, moja droga. To nie dla ciebie - kwitowała krótko Gorczyca. W ten sposób Wilcza Jagoda nauczyła się, że jej los ma być wyjątkowy. Gardziła samcami, z którymi zadawała się jej matka, ta zaś pozwalała jej przyglądać się ich śmierci. To tam Wilcza Jagoda nauczyła się pożądać i zabijać. Podczas gdy jego córka rosła i piękniała, Run umacniał swą władzę. Ślizg, kiedy jeszcze sam był władcą, posłał młodego Runa na południe, łudząc się, iż tam zginie, gdyż zarazy były wtedy częste i żaden z grików, którzy wyruszyli w tamtą stronę, by zebrać wieści o Siedmiu Systemach, nigdy nie powrócił. Run wszelako zjawił się z powrotem, a to, co widział, znacznie rozszerzyło jego horyzonty, toteż stwierdził, że nadejdzie nie- długo pora, by ponieść Słowo na południe. Wtedy właśnie wziął sobie jedną z młodych partnerek Ślizga, Gorczycę, i to ona wyjawiła mu sekrety Pana Sideem oraz urodziła Wilczą Jagodę. Gorczyca nie powiedziała jednak o tym swojej córce. - Twój ojciec cię nie kochał, gardził tobą, nienawidził cię i wyparł się ciebie - mówiła, nigdy nie wymieniając jego imienia. - Ale Pan Sideem będzie cię kochał i pieścił. Któregoś dnia stanie się twym prze- wodnikiem i pomocnikiem i nauczy cię Słowa. I ów dzień wreszcie nadszedł. Run długo rozważał, kogo wysłać na południe, na Wrzosowisko Rombaida, aby sprowadził z powrotem Wilczą Jagodę. Musiał to być ktoś sprytny i przebiegły, bo istniała możliwość, że Gorczyca nie będzie chciała zbyt łatwo rozstać się ze swym niemal już teraz dojrzałym dziecięciem. Wreszcie Run wybrał do tego celu kreta ze skrzywionym pyszczkiem, wiernego mu tak, jak gnicie wierne jest zwłokom. Był to młody samiec zwany Chwastem z Ilkley, przemyślny i chytry jak wszystkie krety z tam- tych stron. Był lojalny wobec Runa, służalczy, skuteczny i cwany, choć na takiego nie wyglądał. To właśnie Chwast doprowadził do powieszenia Ślizga, to on napuszczał zdrajcę na zdrajcę i sprawiał, że jeden wydawał drugiego. Chwast wiedział wiele, lecz trzymał język za zębami. Potrafił przykuć uwagę każdego kreta swoimi krętactwami i to on miał odebrać Wilczą Jagodę Gorczycy i oddać ją Runowi. Tak, Chwast był właściwym kretem. Powędrował na południe, odszukał Gorczycę i Wilczą Jagodę, powiedział im, że przysyła go sam mistrz i do czasu odejścia udzielał porad młodej samicy. Radził jej tak skutecznie, że sama zabiła własną matkę i nigdy nie dowiedziała się, że to jej ojciec przyłożył do tego łapę za pośrednictwem Chwasta, który widząc w oczach Gorczycy, tuż przed jej gwałtowną śmiercią, zdziwienie, uśmiechnął się szeroko. Doprawdy, Gorczyca zbyt dobrze wpoiła Wilczej Jagodzie własne zasady. - Ale... - Tylko tyle zdołała powiedzieć Gorczyca. Ten wyraz za- skoczenia, przerażenia i poczucia zdrady na jej mordce... Run będzie za- chwycony, gdy Chwast mu o tym opowie. Zatem Wilcza Jagoda wyruszyła w drogę z pazurami zbroczonymi krwią własnej matki. - Idziesz za szybko - narzekała. - Więc muszę iść jeszcze szybciej! - rozpromieniał się Chwast i tak właśnie czynił. - Tu jest za mało jedzenia - skarżyła się. - No to będziesz miała jeszcze mniej! - Uśmiechał się Chwast i za- bierał jej to, co miała. - Muszę się przespać - żaliła się Wilcza Jagoda, a on nie odpo- wiadał i pozwalał jej zasnąć. Ale kiedy spała najgłębiej, budził ją brutalnie, mówiąc: - Zatem będziesz spała jeszcze mniej. Po czym zmuszał ją do dalszej wędrówki. Tak oto Chwast przygotowywał Wilczą Jagodę do rygorów sideem, a czyniąc to, zyskiwał jej dziwną lojalność, tak bowiem jest, że po pewnym czasie dręczeni zaczynają kochać swoich dręczycieli. Run był bardzo rad z osiągnięć Chwasta i uczynił go doradcą swej córki, aby przygotować w ten sposób grunt do jej wyprawy na po- łudnie. Nie należy rozwodzić się nad haniebnym traktowaniem Wilczej Jagody przez Runa. Wszelako należy wspomnieć, iż wykorzystywał ją tak, jak ojciec nie powinien nigdy wykorzystywać córki, a ona, pomna nauk Gor- czycy, nie wiedząc, kim on jest, chciała wciąż więcej i więcej. On zaś czasem jej ulegał, a czasem nie. Mroczny, bardziej mroczny był blask jego kazirodczych, sadystycznych oczu, a czarna jak smoła była żądza, która wiodła jego pazury po bokach Wilczej Jagody. Smętne uczucia na- pełniły jej serce, kiedy Run, nauczywszy ją w końcu Słowa, powiedział, że musi się udać na południe. - Nie chcę odchodzić - oświadczyła. - Taka jest wola Słowa - powiedział. ino - Nie spełnię jej. - Nie chcesz być Głosicielem Słowa? - zapytał. - Scyrpiusz na- pisał, że Głosiciel Słowa, którym będzie samica, poniesie Słowo w całą kreciość. - Run uśmiechnął się, widząc, jak w krecicy rozpala się am- bicja i siła. - Ale tak trudno jest być Głosicielem Słowa - powiedziała Wil- cza Jagoda. - Przecież taki kret musi poznać Księgę Słowa od począt- ku do końca, a nikt nie zna jej całej oprócz Pana Sideem, no i on, albo ona, musi powtarzać jedną czwartą tekstu Księgi podczas każdego prze- silenia. - To nie będzie dla ciebie takie trudne. - Uśmiechnął się Run. I faktycznie nie było. Wilcza Jagoda udała się do eremu, który mie- ścił się w wysokich tunelach, a tam Dzierżyciele, dwanaście kretów, z których każdy znał fragment Księgi stosowny dla jednego kretoroku z całego cyklu pór, nauczyli ją tego, co umieli. Potem wyrecytowała tekst Księgi w obecności tych dwunastu kretów i Run obwołał ją Głosicielem Słowa. - Jaka jest twa wola, o Panie Sideem? - zapytała go potem. - Trzeba ci iść na południe, wziąwszy Chwasta za doradcę, tudzież krety, które, jako wódz swych gwardzistów, wybierzesz sama. Unicestwisz wyznawców Kamienia wszędzie, nawet w samych Świętych Leżach. Pój- dziesz ku Siedmiu Systemom i oddzielisz je od Kamienia, a Słowo odtąd będzie nad nimi panować. Ruszaj tedy bez zwłoki. Smutno było Wilczej Jagodzie opuszczać swego władcę, którego ko- chała i któremu się oddawała, lecz teraz była Głosicielem Słowa i speł- nicielką jego snu o podbiciu kreciości. Została wybrana do tego, by urze- czywistnić wielką pracę rozpoczętą przez Scyrpiusza. - I jeszcze jedno zadanie wykonasz. Jest kret, który zwie się Boswell. Odszukaj go i przyślij do mnie. I tak Wilcza Jagoda wraz z Chwastem jako swoim doradcą opuściła Whern. Zrobiła Wrekina dowódcą swoich gwardzistów i był to mądry wybór, bo nigdy dotąd w historii kreciości nie było kogoś, kto zdołałby tak dobrze wyszkolić tak małą garstkę i przyuczyć ją do pokonywania dużo liczniejszych zastępów. Potem, podążając śladem zarazy, podbijała kolejne osłabione systemy Kamienia, aż dotarła do samych Świętych Leży. Pominęła jedynie Siabod na zachodzie oraz Duncton, które również po- zostawiła nietknięte, przynajmniej na razie... - Dla ciebie to czynię, o Panie Sideem - szeptała teraz, patrząc z nienawiścią na Śpiewający Kamień. - Już wkrótce moja misja będzie wypełniona i pozwolisz mi znowu stanąć u swego boku. Już wkrótce... __ Chwast, który nigdy nie był ojcem, wyczuł w jej głosie błaganie złak- nionego miłości ojcowskiej krecięcia. Tylko on widział jej ruchy i słyszał szepty. Długo trwała jej medytacja, którą on wykorzystał na niełatwe rozmyślania. Wreszcie Wilcza Jagoda skinęła na Chwasta i na Wrekina i niczym złowieszcze cienie chmur na wiosennym polu ruszyli wszyscy w stronę Świętych J^eży. CZĘŚĆ DRUGA KOŹLANDIA Rozdział ósmy WIOSNA to pora próby dla wędrujących kretów. Samce mogą oglądać potomstwo swych samic jedynie z daleka, a kiedy wracają do swoich daw- nych nor, są gotowe zabijać tych, którzy uzurpują sobie prawo do ich terytorium, i lubią zaczepiać podróżników kręcących się po ich korytarzach. Samice najlepiej pozostawić tam, gdzie urodziły młode, strzegą bowiem zazdrośnie swoich siedzib i są niebezpieczne, gdyż boją się o swoje po- tomstwo. Rozsądny wędrowiec, zanim się zbliży, czyni wiele hałasu, aby nie zaskoczyć jakiejś matki i nie narazić się na jej atak. Za to świat pełen jest zachwycającej krzątaniny. Ziemia jest znowu ciepła i wszystko się na niej rusza. Gromadnie maszerują robaki i żuki, stając się łatwym łupem dla krecich zębów i pazurów. A jednak i sowa chce nakarmić swoje młode, i lis, i borsuk też, i gronostaj, więc mądry kret trzyma łeb nisko, ostrzy pazury i nadstawia ucha na szmer uskrzyd- lonej śmierci i naziemny szelest futrzastego łowcy. Podróżujący wiosną śmiałek ma za przyjaciela miłe ożywienie, a przy- godę za kumpla, lecz, o ile przybywa w odpowiedni sposób, zazwyczaj jest witany przyzwoicie. Samce bowiem, choć tak skłonne do irytacji, lubią towarzystwo i chętnie sobie nieco pogderają, samice zaś są szczę- śliwe, gdy mogą porozmawiać z kimś obcym, trzymającym się w bezpie- cznej odległości od ich terytorium i gniazda, wszyscy zaś chcą się dowie- dzieć, co też nowego dzieje się w nieco dalszym sąsiedztwie, i ustalić, dokąd zmierza podróżnik. Przynajmniej niegdyś tak to wyglądało w południowych systemach. Kiedyś, przed zarazami i nadejściem grików, gdy kretów nie trapiły troski oraz gorzkie wspomnienia śmierci i straty. - Dwa wędrujące krety? - rzekł pewnego dnia Tryfan, dając w ten sposób wyraz swoim wątpliwościom. - Coś musimy wymyślić, Wrze- cianie, jeśli chcemy uniknąć przesadnego zainteresowania. Potrzebna nam będzie jakaś historyjka, byśmy mogli wyjaśniać, kim jesteśmy. - Prze- rwał i pomyślał przez chwilę, zanim dodał: - Sądzę, że mógłbym ucho- dzić za zielarza. Nawet grikowie szanują zielarzy, a ja nauczyłem się wiele od mojej matki, Rebeki, i Żywokosta, mojego przyrodniego brata, który nadal pełni funkcję uzdrowiciela w systemie Lasu Duncton. Ty możesz być moim asystentem. Wrzecian spojrzał na niego niespokojnie. Odkąd przed tygodniem opu- ścili Śpiewający Kamień i zeszli z terenów o podłożu kredowym w gli- niaste doliny na północy, przewędrowali już spory kawałek. Roślinność była tu inna niż ta, którą dotąd widywał. Ponad ziemią i pod nią wiły się i prężyły wszelkiego rodzaju pędy, łodygi i korzenie, o których nic nie wiedział, podczas gdy tych znanych mu, jak choćby delikatnych korzeni dzwonków albo mocarnych zwojów chabru, nie było wcale, i bardzo mu ich brakowało. - Cóż - powiedział wreszcie, udając ze wszystkich sił, że jest prze- konany do tego pomysłu - dopóki nikt nie każe mi wymieniać nazw tych roślin, dam sobie radę, a jakie mają właściwości, mogę się szybko nauczyć. Ich alibi nie miało być jednakże sprawdzone natychmiast, bowiem Tryfan uznał, że skoro oddalili się od Uffmgton oraz od pogoni, która być może za nimi ruszyła, powinni odpocząć nieco w jakimś ustronnym miej- scu, gdzie mogliby nacieszyć się rozkwitającą wiosną, otrząsnąć po nagłej ucieczce i odzyskać siły, aby potem, w kwietniu, kiedy będzie cieplej i skończy się pora deszczów, powędrować szybciej. Wtedy także i krety po odbyciu godów nie będą tak agresywne i przechodzenie przez ich te- rytorium stanie się mniejszym problemem. Nie ma żadnych zapisów tyczących miejsca, w którym zatrzymały się oba krety, choć niemal każdy z licznych systemów na północ od Uffmgton skłonny jest twierdzić, że to właśnie jego spotkał ten zaszczyt. Niektórzy twierdzą, że były to mokradła systemu Lyford, inni, że za- kątek ten leżał bardziej na zachód, w Charney, ziemi rodzinnej Skeata, jednego ze Świętych Kretów, którego Boswell znał osobiście. Nieliczni wierzą, że Tryfan powędrował jeszcze dalej na północ, a jako iż Kamień obdarzył go w swej łasce szczególnie rączymi łapami, zdołał dotrzeć do 113 samego systemu Pusey, prastarego i zacnego, a w każdym razie w jego okolice. Uczeni jednak zwykle miewają skłonności, by wędrować po jałowym gruncie domysłów i często zamieniają swoje życie w ustawiczne rozwią- zywanie zagadek. Tym kretom, które poszukują cichego sensu Tryfano- wego żywota, wystarczy, jeśli dowiedzą się, że obaj z przyjacielem odnaleźli dobre, zasobne w robaki i ciche miejsce, opuszczone przez krety z powodu zarazy, i tam właśnie spędzili pozostałe tygodnie marca oraz pierwszą połowę kwietnia w oczekiwaniu na nadejście cieplejszych dni wczesnego lata. Nauczyli się żyć ze sobą w zgodzie. Nie narzucając samym sobie zbędnych obowiązków, mieli czas dla siebie i miejsce, w którym mogli przemyśleć sobie ponure kretolata, jakie przeżyli, każdy z nich na swój sposób. Wrzecian nabierał ciała, chociaż jego łapy pozostały wydłużone i patykowate chude. Lecz przynajmniej nie wydawał się już tak zaszczuty i żałosny jak wtedy, gdy Tryfan zobaczył go po raz pierwszy. Sam Tryfan postarzał się trochę i nabrał tej pewności siebie, która przychodzi z chwilą, gdy kret rozstaje się z innym, na którym polegał bez reszty, i zaczyna rozumieć, że musi ruszyć w świat i wziąć odpowiedzial- ność za swoje w nim miejsce, a może także za miejsce innych stworzeń. Bez wątpienia podczas tych kretomiesięcy młody skryba stał się ro- ślejszy i przystojniejszy. Sierść miał teraz połyskliwie ciemną, a w rysach jego pyszczka widać było dojrzałość i zdecydowanie. Choć nie zdawał sobie z tego sprawy, otaczała go aura spokoju wyniesionego z Lasu Dunc- ton, a później umacnianego dzięki przebywaniu z Boswellem. Nikt nie wie, jak bardzo cierpiał Tryfan z powodu utraty swego mistrza, ale Wrzecian wyczuwał ten smutek i jak tylko mógł, starał się pomóc młodemu skrybokretowi. Sprawdzał korytarze, wyszukiwał robaki, sprzą- tał i naprawiał nory. Zaś w tych długich okresach, kiedy Tryfan miał ochotę trochę pomedytować czy też odbyć obrzędy przewidziane dla skry- bokretów, przyjaciel starał się zachowywać zupełną ciszę. Oba krety dzieliły ze sobą wspólną norę, w której spotykały się, by spożywać posiłki i półgłosem omawiać wypadki danego dnia. Zwyczajem Tryfana stało się wygłaszanie przed każdym posiłkiem podziękowania, takiego, jakie normalnie wypowiadali skrybowie, ale on różnicował owe dziękczynienia w zależności od swego nastroju. W okresie gdy bardzo przygnębiała go utrata Boswella i martwił się o jego los, mógł na przykład odmówić modlitwę, której nauczył go jego ojciec, Bracken: 114 Czuwaj nad nami, Kamieniu, na początku święta, Czuwaj nad nami, Kamieniu, gdy kończymy ucztę, Niech nikt nie poniży naszych ciał, To zraniłoby nasze bolejące dusze, Och, niech nikt nie poniży naszych ciał, To zraniłoby nasze zasmucone dusze, Lecz w miarę upływu wiosny, kiedy lato zbliżało się wielkimi krokami, wszelkie kryzysy, przez jakie przechodził Tryfan, wydawały się mijać, więc jął mówić z większym optymizmem na temat przyszłości i w jego modlitwach, które Wrzecian wspominał później z oddaniem i sam wypo- wiadał czasami, zaczęły się pojawiać zadowolenie i radość: Niech, o Kamieniu, ten ranny posiłek Da zdrowie naszym ciałom, radość naszej duszy. Daj nam, o Kamieniu, z ostateczną strawą Wszystko, czego nam trzeba w ciszy snu: Chciwym - nadmiar, Srogim - dobry humor, Marnotrawcom - tylko jedną szansę, Niekochanym - twą miłość, Tak, żeby każdy pożywić się zdołał. Byś nam błogosławił. Tym, czego Wrzecian jeszcze nie dostrzegał, albo raczej nie pojmował, było zmęczenie, które czasem ogarniało Tryfana pod jarzmem obowiązku, jaki nałożył na niego Boswell - jarzmem poszukiwania czegoś, czego w gruncie rzeczy nie rozumiał, poszukiwania Ciszy, przygotowania gruntu dla kreta czy też kretów, które dopiero nadejdą i przyniosą kreciości cud ogromnej Ciszy. Jednakowoż kleryk zauważał, że czasem Tryfan śpi niespokojnie, wier- ci się i miota, mruczy coś o białym świetle, które widział, które go otaczało, w którym Boswell zagubił się i potrzebował pomocy. Innymi razy, jak wiadomo było Wrzecianowi, skrybokret ciął przez sen pazurami na oślep, to tu, to tam, jakby chciał zrzucić z siebie jakiś ciężar, zbyt wielki, by kret mógł go udźwignąć. Czasem też w trakcie tych snów młodzieniec przywoływał Boswella, a czasem płakał i wtedy Wrzecian również cierpiał i marszcząc z troską brwi, wpatrywał się w Tryfana, choć nigdy potem o niczym mu nie mówił. 115 Trzeba też powiedzieć, że Wrzecian, choć był klerykiem i miał charakter naukowca, zdołał od kretów w Siedmiu Pagórkach, jak też od swego mistrza, Brevisa, dowiedzieć się o świecie czegoś więcej niż Tryfan podczas wę- drówki z Boswellem. Więc choć niby niedoświadczony, Wrzecian wiedział jednak, że wiosna to pora godów, i jeśli czasem Tryfan jest nie w humorze, jeśli zachowuje się nerwowo, to może to mieć związek z brakiem towa- rzystwa samic, a właściwie z brakiem wszelkiego towarzystwa poza nim, Wrzecianem. Co do niego samego, to teraz, kiedy Kamień oddalił go od Uffington, a zarazem nie związał żadnymi bezpośrednimi ślubami, takimi jak Tryfana, nie widział powodu, który przemawiałby przeciw obcowaniu z kimś czy nawet jakimś pieszczotom w te wczesnoletnie wieczory. Toteż... - Dokąd się udamy, kiedy stąd odejdziemy? - zapytał w połowie kwietnia, gdy ptaki w żywopłotach i zagajnikach krzątały się przy budowie gniazd, a ziemia tętniła życiem rozwijających się roślin. - Nie mam pojęcia - odparł Tryfan - ale Kamień mnie poprowadzi. - Kiedy? - drążył Wrzecian niecierpliwie. - Naprawdę nie wiem. Ale myślę, że już wkrótce, już bardzo niedłu- go. Czy niepokoi cię to miejsce? - Tak - odpowiedział po prostu Wrzecian. - Nie ma tu zbyt wie- le kretów. To troszkę samotny zakątek. Nie za wiele tu życia, jeśli rozu- miesz, co mam na myśli. - Czy nudziłeś się, Wrzecianie? - Nie, ale powoli zaczynam. Kiedy kończy się chłodna część wiosny i wczesnoletnie słońce zaczyna znowu oświetlać wejścia korytarzy, w po- bliżu zaś jest mnóstwo innych stworzeń, kret ma się ochotę czymś zająć i z kimś porozmawiać. Tryfan zaśmiał się. - Naprawdę? - zapytał. - Z jakimś kretem albo z krecicą - Wrzecian mruknął, patrząc gdzieś w bok. - Krecicą? - Zmarszczył czoło Tryfan. - No... tak. Nie spodziewałem się godów po Najdłuższej Nocy, nie było z kim ich odbyć. A teraz, kiedy towarzyszę tobie, nie sądzę, bym doczekał się tego typu spraw, nawet jeżeli pora roku jest po temu stosowna. Jednakowoż nie miałbym nic przeciwko temu, by chociaż pogawędzić z jedną czy drugą samicą! Tryfan spojrzał na kleryka, na jego przerzedzone futerko i brzydkie łapy, na oczy, pokorne i zarazem inteligentne, po czym oświadczył z pew- nym zdziwieniem, że "ta myśl nie przyszła mu do głowy". 116 - No tak, Tryfanie, ty przecież jesteś skrybokretem, prawda? Żyjesz w celibacie. Nie twierdzę bynajmniej, iż taka myśl nie mogłaby ci przyjść do głowy, ale nie byłaby ona zbyt stosowna, nie uważasz? Nie to, żeby krety w Uffington przestrzegały tego niewolniczo. W styczniu czasem wędrowano do Siedmiu Pagórków, a któż może wiedzieć, co się dzieje w korytarzach głęboką zimą albo skąd się wziął ten czy ów miot? Niektóre kreciątka w Siedmiu Pagórkach były podejrzanie inteligentne, zwłaszcza że tamtejsze samce nigdy nie słynęły ze zbyt bystrych umysłów i ciętych odpowiedzi. Prawdę mówiąc, są tępi jak dżdżownice. Cóż, niektórzy twier- dzą, że i mnie mógł spłodzić jakiś skrybokret! - co powiedziawszy, kleryk umilkł, zamrugał oczyma i wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Tryfan patrzył na niego przez chwilę i w końcu odparł odrobinę sztywno: - Nie mam pojęcia, o czym ty mówisz, Wrzecianie. Kleryk zaczął się śmiać, ale nagle przestał. - Nie, teraz jeszcze nie wiesz, ale kiedyś będziesz wiedział. - Hm - mruknął Tryfan, po czym z irytacją, która zupełnie nie licowała z godnością skryby, zagłębił się w myślach, tyle że były to myśli zbyt skłębione i pogmatwane, by można je było nazwać kontemplacją. Samice? Nie myślał o nich dotychczas. Inne krety? Społeczność? Mie- szanie się z sobą? Tryfan chciał, by jego umysł należał do niego, lecz rozum zachowywał się czasem, jakby tak wcale nie było, i myśli o Ka- mieniu, które zawsze pragnął snuć, ulatywały od niego. "Nadszedł czas, abyśmy znowu podjęli naszą podróż" - powiedział sobie w końcu, a ze swej nieoczekiwanej beztroski, z nagłego śpiewu pta- ków, ciepłych promieni słońca i z podniecającego przeczucia, iż poza tym zapomnianym przez Kamień i krety miejscem, w którym się zatrzymali na chwilę, istnieje jeszcze cały świat, wart obejrzenia, świat, którego dziwów i wyzwań jak dotąd nie poznał... z tego wszystkiego Tryfan zdołał wysnuć logiczny wniosek (który czym prędzej wyjawił Wrzecianowi), że Kamień każe im wreszcie ruszać w dalszą drogę i za parę dni opuszczą to bezpieczne schronienie. W przeddzień odejścia, wieczorem, przycupnęli w ciemnościach na powierzchni ziemi i patrzyli, jak wschodzący księżyc oświetla doliny, poprzez które mieli wędrować w najbliższych dniach i tygodniach. - Czy to prawda, że skrybokret, taki jak ty, potrafi odczytywać ścieżki Kamienia? - zapytał Wrzecian, wpatrując się w ciemności i rozmyślając o świecie, który krył się poza nimi. - Każdy kret to potrafi, tyle że mnie uczono, jak zachować tyle spo- koju, aby można bez trudu tego dokonać. - Mnie by się nie udało! - stwierdził Wrzecian. - Udałoby ci się i to z mniejszym trudem niż sądzisz! Potrafisz też pisać, kiedyś odkryjesz w sobie tę umiejętność. Tyle tylko, że krety okry- wają tajemnicą różne sprawy, a potem nie potrafią już ich robić. Oczy Wrzeciana rozjarzyły się. - Marzę o tym, by pisać jak skrybokret. Wiem, co bym napisał. - Co takiego? - Historię, ot co. Wszystko to, co wydarzyło się w dziejach kreciości, kiedy i dlaczego. To bardzo ciekawe: pisać o tym, o czym opowiadają różne krety, a potem sprawdzać, czy tak było naprawdę! Różnice, rozu- miesz, we wszystkich relacjach są różnice. Zatem gdzie leży prawda, Tryfanie? - W sercach kretów, jak sądzę - odparł Tryfan. Potem milczał przez chwilę, ponieważ przeszłość nie bardzo go inte- resowała. Boswell nauczył go zwracać uwagę na chwilę obecną. Spróbował odprężyć się i wyczuć wibracje bliskich oraz odległych Kamieni. Był to zestaw odczuć, którego Boswell uczył go aż do bólu. Wszelako zrazu było to trudne, potęga bowiem pobliskiego Uffington i Śpiewającego Kamienia była ogromna, Avebury zaś, wielki, leżący w tym samym kierunku system, którego kamienie słynne są wśród całej kreciości, wzmagał jeszcze owo oddziaływanie. - Nie wiem nic o innych systemach poza Uffington. Umiem jedynie wymienić kilka nazw - stwierdził trochę tęsknie Wrzecian. - Ja znam je tylko z opowiadań innych kretów, które wiele podró- żowały, jak choćby moi rodzice albo Boswell - odparł Tryfan. - Więc opowiedz mi to, co wiesz - poprosił kleryk. Lubił gawędzić w takie pogodne noce i sam umiał snuć opowieści na dowolny temat. Przeto Tryfan opowiedział o tym, jak dawno temu nauczył się od Bos- wella rozpoznawać kierunki siedmiu Antycznych Systemów oraz Kamieni, które wyznaczają nie tylko ich położenie, ale też krecie drogi pomiędzy nimi. Każdy system odczuwa się inaczej. Jest to jakby odległe wołanie, wi- bracja ledwie, wyjaśnił Tryfan, i w kręgu owych Siedmiu Systemów można wyczuć każdy z nich, zmiany zaś w ich nasileniu i tonacji są dla skrybo- kreta przewodnikiem mówiącym mu, gdzie się znajduje i dokąd zmierza. Spośród Siedmiu Systemów tylko jeden, posępny, zachodni system Siabod, leży z dala od trzech rzek, czyli Tamizy, rzeki światła i ciemności, Severn, rzeki niebezpieczeństwa, przez które kret musi przejść, idąc do Siabod, oraz Trent, rzeki bez powrotu, poza którą, jak powiadano Tryfa- nowi, leżą ziemie nie wymienione nawet w Zwojach Systemów, jeśli nie liczyć tych baśni związanych ze Scyrpiuszem i systemem Whern. Tryfan pamiętał, jak jego matka, Rebeka, opowiadała mu o Pomocy i usiłował teraz przywołać tamte wspomnienia dla Wrzeciana. - Żaden kret nie może wiedzieć, co leży na północnych rubieżach, w wilgotnej, pozbawionej robaków krainie, w której krety, jeśli jakieś tam w ogóle żyją, z pewnością nic nie wiedzą o Kamieniu ani o słońcu w lecie. Ziemia zamarza tam od chłodu, a korytarze, jeżeli uda się je wykopać, pękają pod naporem lodu i miażdżą kreta tak, że niewiele z niego pozostaje. Bracken mówił to samo, dodając, że jest to opanowane przez strach siedlisko olbrzymów. Serce kreta bije szybciej, kiedy słyszy opowieści o północy, gdzie żyły Pierwsze Krety. Zrodziły się one z iskier, które skrzesał Ballagan, gdy w chwilach zwątpienia uderzał w Kamienie. Te uderzenia stworzyły wreszcie siedem Klejnotów, a także liczne legendy o gigantach i wężach, i groźbach natury, takich jak lód i ryczące błoto oraz deszcz, który zżera skórę kreta, jednocześnie zatruwając jego życie. - Jeżeli kiedykolwiek dotarł tam jakiś kret albo krecica, to nigdy nie powrócił, aby o tym opowiedzieć - powtórzył za Boswellem Tryfan. - Lecz nie ma systemu, gdzie nie znalazłoby się kretów, które wyruszyły, aby odnaleźć Północ, czy też legend o kretach, które stamtąd wróciły. Wrzecian słyszał już coś niecoś o tym wszystkim, ale przyjemnie mu było siedzieć tak w majową noc i słuchać opowieści Tryfana. - A o jakich miejscach tobie opowiadano w młodości? - zapytał kret z Duncton, kiedy skończył. - Słyszałem o Siabod, że to cały system i jeszcze pół. Nie chciałbym wyruszać tam zbyt szybko! Słyszałem też o pozostałych z siedmiu, wli- czając w to twój Las Duncton. Ale tym, co w dzieciństwie przyprawiało mnie o koszmarne sny, były historie snute przez mojego ojca na temat Pustej Ćwierci, znanej jako Wole, o której sam Boswell wspominał, zanim opuściliśmy Uffington. Tryfan skinął głową i usiadł, bo wyglądało na to, że Wrzecian wiedział więcej na ten temat i chciał o tym opowiedzieć. - Tak - ciągnął kleryk - jest to miejsce, gdzie wielka Tamiza znika pod ziemią i gdzie nie żyje ani jeden kret. - Żaden? - zapytał Tryfan, zdziwiony, gdyż słyszał, że żył tam pewien kret, legendarny kret. - No, to ma znaczyć, że żaden kret nie żyje tam teraz, jak sądzę. Może w przeszłości jakiś żył. Systemy powstają i znikają. Czasem przychodziły do Uffington krety z dalekiego wschodu i one opowiadały o tym Wolu. - Co to jest dokładnie? - zapytał Tryfan. - System dwunogów, świat nie dla kretów. Siedlisko pędzącej wody oraz chorób. Szczury czarne jak noc, ryczące sowy i ogień w nocy, tak wielki, że aż niebo od niego blednie. Żadnych kretów! - Bracken twierdził, że mogą się tam znajdować - rzekł Tryfan. - Powiedział... - I nagle dotarło do niego z ciemności dawne wspo- mnienie ojca. Uśmiechnął się nieco nostalgicznie, ponieważ Bracken wiele dla niego znaczył i w dzieciństwie, pod wielkim Kamieniem Duncton, w noce takie jak ta, usłyszał od niego różnorakie opowieści. - Mój oj- ciec uważał, że jest to matecznik sów i wszystkie ich drogi, biegnąc tu- nelami większymi od największych Kamieni, prowadzą właśnie tam. Przez cały dzień wędrują tamtędy dwunogi. Żyją tam stare krety, które mówią starym językiem i każdy z nich potrafi pisać... - Każdy? - Tak. Nie ma tam skrybokretów, lecz każdy kret musi się uczyć. Tak jak teraz pojawili się grikowie, tak niegdyś wyszli stamtąd skrybowie, aby objawić kretom wiarę w Kamień i nauczyć je, że można odnaleźć Ciszę. - Więc twoi przodkowie pochodzą z Pustej Ćwierci! - trochę bez- trosko podsumował Wrzecian. - I twoi. - A nasi kuzyni być może mieszkają tam nadal! Mając ryczące sowy za przyjaciół i szczury za towarzystwo! - Możesz się śmiać - rzekł Tryfan - ale czy Boswell nie suge- rował, że może dojdziemy "nawet do Pustej Ćwierci"? - Tak, ale... Tryfan uśmiechnął się w ciemnościach. - Żadnego "ale" - powiedział, starając się tchnąć w swój głos jak najwięcej powagi. - Mam nadzieję, że nie zapomniałeś, iż twoja misja polega na tym, aby iść ze mną. - Ależ Tryfanie... ty nie...? - Kamień będzie naszym przewodnikiem - oświadczył Tryfan z iry- tującym spokojem - i poprowadzi nas tam, dokąd musimy dojść. - Robi się zimno - Wrzecian zmienił temat. - Kiedy wyruszymy i w jakim kierunku? - O świcie, w stronę Koźlandii - rzekł Tryfan z roztargnieniem. - O świcie... - Pochylił się do przodu, z pyszczkiem nieznacznie zwró- conym w bok. Jego głos brzmiał dziwnie. Tuż pod nimi rozległo się krótkie szczeknięcie i jękliwy pisk. Dzierżący w zębach królika lis przystanął i popatrzył w ich stronę, po czym wśliznął się chyłkiem w mrok parowu. W dole zbocza ciszę przeszył ostry krzyk płowej sowy i oba krety instynktownie przysunęły się do siebie. Tryfan wzdrygnął się nagle. Może przeraziła go perspektywa podróży i odpowiedzialności, które go czekały. Wrzecian starał się go uspokoić: - Słyszałem, jak Boswell mówił, że taka jest twoja misja. Dobry Boswell nakazał mi iść z tobą i uczynię to, choć czasem miota mną strach i niewiele będzie ze mnie pożytku, jeżeli będziesz potrzebował mojej siły albo szybkości czy też pomocy podczas obrzędów, które będziesz odpra- wiał. Obawiam się, że w ogóle nie na wiele się przydam. Ale potrafię wyszukiwać robaki. Umiem we właściwy sposób wykopać korytarz i... nigdy cię nie opuszczę, Tryfanie, dopóki będziesz mnie potrzebował. Umilkł przepraszająco, jakby to, co umiał (a któryż kret mógł ofiarować więcej?), było nic nie znaczącą drobnostką. - Zapomniałeś wspomnieć o tym, co Boswell uważał za twoją naj- większą siłę - rzekł Tryfan głosem zdecydowanym, aby ośmielić Wrze- ciana i natchnąć go pewnością siebie. - Nie wymieniłeś swojej wiary w Kamień, która czasem będzie największą z rzeczy, jakie możesz mi ofiarować. - Mam ją i nie utracę jej nigdy. - Cokolwiek się stanie? - Nigdy - oświadczył twardo Wrzecian. - Dopóki żywa jest pa- mięć Boswella i tego, co mi powiedział. Teraz, Tryfanie, najlepiej będzie, jeśli prześpisz te ostatnie godziny nocy. I obaj wpełzli pod ziemię do swych nor, aby śnić pogodne, choć i nieco nerwowe sny wędrowców wybierających się w podróż, której nie znają ani celu, ani przeznaczenia. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY JAK SIĘ ZWIECIE i dokąd zmierzacie? Głos, który ich wzywał, doleciał z cieni zalegających szerszy fragment traktu, którym wędrowali. Głos należał do pewnego siebie samca, który wiedział, jak bez zbędnej agresywności okazać stanowczość. Tryfan wy- szedł przed Wrzeciana i zobaczył potężnego, przygarbionego kreta, okry- tego sierścią wyglądającą zdrowo i połyskującą w świetle padającym od strony wejścia. Spojrzenie miał obojętne i niewzruszone jak kret, który czuje się bezpieczny dzięki stojącej za nim organizacji, lecz w jego tonie było coś beznamiętnego, coś, co natychmiast przypomniało Tryfanowi gwardzistów, którzy na krótko złapali go w Uffington. Tylko jakiś bardzo tępy kret nie dostrzegłby, że ów osobnik nie ma zamiaru przepuścić podróżnych, póki nie sprawdzi, czym się zajmują i do- kąd zmierzają. Niewątpliwie dotarli do krańców słynnego systemu Koź- landii... W ciągu tych ośmiu dni, które minęły od chwili, gdy Tryfan i Wrzecian opuścili swoje schronienie i ponownie wyruszyli w podróż, wiele dowie- dzieli się o Koźlandii, a jeszcze więcej o okrutnych metodach grików. Wszystkie dane potwierdzały posępny raport, który skrybokret Brevis, mistrz Wrzeciana, zdołał napisać, nim zniknął (zapewne został również zabity) podczas najazdu grików na Święte Leża. System ten, miejsce zacne, choć pozbawione swego Kamienia, został najwyraźniej ciężko dotknięty, gdy nastały epidemie. Wielu jego miesz- kańców zmarło. Kiedy do Koźlandii weszli grikowie, postanowili uczynić z tej krainy jeden ze swych kluczowych systemów, głównie z uwagi na jej korzystne położenie na skrzyżowaniu dróg z północy na południe i ze wschodu na zachód. Całkiem blisko na północy znajdowało się wykonane przez dwunogi, choć rzekomo prastare, przejście przez Tamizę, droga, z której krety i inne stworzenia mogły korzystać stosunkowo bezpiecznie, nie obawiając się ryczących sów. Sowy te są zazdrosne o takie przejścia i pilnie ich strzegą, przelatując bezustannie w tę i z powrotem i oślepiając krety światłem swoich oczu lub dusząc je swym dymem, o ile wcześniej nie uda im się zmiażdżyć biednych stworzeń nieustannym pędem. Toteż system z bezpiecznym przejściem przez dużą rzekę często wspaniale się rozwijał, a takim właśnie zdawała się Koźlandia. Powiedziano im, że miejsce to ma zostać przekształcone w centrum szkoleniowe gwardzistów i aby przygotować jego inaugurację, która miała nastąpić w okolicach Środka Lata, wysprzątano cały system i naprawiono korytarze. Chodziły słuchy, że sama Wilcza Jagoda z Whern ma odwiedzić Koźlandię i przewodniczyć rytuałom, które grikowie lubili odprawiać w wigilię Środka Lata. - Rytuałom? - zapytał Tryfan. Lecz na to pytanie krety, które napotkali, odpowiadały ukradkowo i nie- spokojnie, mrukliwym szeptem, lękliwie oglądając się na wszystkie strony. Ano rytuały: wieszanie za pyszczek, morderstwa i podobne rzeczy. Kary i Pokuty. Poczynając od Środka Lata, jak się dowiedzieli, wyznawcy Ka- mienia mieli zostać wypędzeni. ¦- Wypędzeni? - Skąd wy obaj jesteście, że zadajecie takie pytania? - zapytał po- dejrzliwie jakiś kret uzdrawiany akurat przez Tryfana. - Zielarze, tacy jak my, bardziej się zajmują wyszukiwaniem roślin niż dbają o to, co dzieje się wokół nich - odpowiedział niedbale kret z Duncton, bardzo mocno wbijając się pazurami w leczoną łapę. - Przy- szliśmy ze wschodu, od Fyfield, drogą, którą jak dotąd grikowie nie cha- dzali zbyt często. - Wschód będzie stanowił ostatni cios, chwała Słowu! - rzekł kret. - Auuu! Uzdrowicielu, to boli! - Odpręż się, krecie! - powiedział Tryfan. - Opowiedz mi teraz 0 wypędzeniu. Nam się wydaje, że przez całe życie byliśmy banitami, co, Wrzecianie? - Tak, Kukliku - odparł Wrzecian, używając imienia, które zdecy- dowali się tymczasowo nadać Tryfanowi. - Wypędzone krety może zabić każdy, kto je napotka. Można też je wydać gwardzistom, którzy mają prawo zgładzić je w sposób, jaki sobie wybiorą. Kto tego nie uczyni, zostanie ukarany powieszeniem za pyszczek. Być wygnanym oznacza być martwym, bo żaden kret nie zdoła się ukryć przed Słowem - stwierdził ponuro pacjent Tryfana. - Nie chciałbym być w skórze wyznawcy Kamienia, który znajdzie się w pobliżu Koźlandii, kiedy nadejdzie Środek Lata. To byłoby równoznaczne ze śmiercią! I tak, krok po kroku, Tryfan i Wrzecian wędrowali w stronę Koźlandii, dowiadując się coraz więcej o grikach. Kiedy wreszcie dotarli do systemu 1 u wejścia zaczepił ich gwardzista, Tryfan miał gotową odpowiedź... - Pochodzę z Fyfield - oświadczył, wybierając miejsce niezbyt od- ległe od Duncton, system, o którym wiedział, iż podupada po zarazach, szczególnie ciężkich w tamtych stronach. Wiedział, iż akcent zdradza w nim kogoś z systemów na wschód od Uffington, a prawdopodobieństwo, że natknie się na jakiegoś kreta z Fyfield, który mógłby go zdemaskować, było dość niewielkie. Gdyby się nawet taki trafił, Tryfan po prostu udałby, że pochodzi z peryferii, rejonów przylegających do głównych systemów, w których zwykły zamieszkiwać co bardziej zdziwaczałe krety. Jak dotąd gwardzista nie miał zamiaru kwestionować jego słów, więc Tryfan ciągnął dalej: - Nazywam się Kuklik. Mój kompan to włóczykij i głupek, ale jest mi przydatny. - Przydatny? - zapytał gwardzista. Tryfan wzruszył ramionami i rzekł: - Uzdrowicielem jestem i znam się na ziołach, on zaś zgrabnie je znajduje. A co ważniejsze - zaśmiał się - wynajduje robaki, a ja je zgrabnie potrafię zjadać! Na ten żart przez mordkę gwardzisty przeleciał krótki, wymuszony uśmieszek, po czym kret, na pozór zadowolony, przeniósł uwagę z Tryfana na jego towarzysza. - Twoje imię? Wrzecian głupkowato wybałuszył na niego oczy, wytarł nieporządnie pyszczek w futerko na boku, popatrzył na swoje pazury i powiedział: - Mnie nazywają Wrzecian. Jego nazywają Kuklik. Jak ciebie nazy- wają? Na takie zuchwalstwo gwardzista cofnął się nieznacznie, ale puścił to płazem i rzekł do Tryfana: - Cóż, Kukliku, mądrze zrobiłeś, przychodząc tutaj. Uzdrowiciele, to znaczy prawdziwi uzdrowiciele, są nieliczni i zawsze ich potrzeba, gdy nadchodzi Słowo. Czy jesteście kretami Słowa? - Ten interes nigdy mnie za bardzo nie zajmował. Kamień, Słowo, te rzeczy - powiedział Tryfan powoli, po czym dodał obojętnie: - Mnie tam wszystko jedno. - Najwyraźniej jesteś nieuświadomiony - stwierdził gwardzista. - Ale radczynie się tym zajmą. Kret, który nie należy do Słowa, żyje przeciw Słowu i to jest złe. Około Środka Lata krety, które nie odbyły Pokuty, zostaną stąd wypędzone. Masz dość czasu. Nie mamy za złe południowcom, że byli kiedyś kretami Kamienia, o ile chcą się zmienić i nauczyć Słowa, chwała jego potędze! Strażnik przerwał i patrzył to na jednego, to na drugiego. - Zawsze wędrujecie razem? - Tak - przyznał Tryfan zaskoczony tym pytaniem. - Dlaczego pytasz? Kret uśmiechnął się odrobinkę zbyt skwapliwie. Wzruszył ramionami i unosząc łapę, odpowiedział pytaniem: - Powiadasz, że jesteś uzdrowicielem? - Tak - rzekł Tryfan. - Z Fyfield? - Już ci mówiłem. - Gdzie przebywaliście ostatnio? - Wędrowaliśmy tu i tam. - Tak, to dobrze. Witajcie. Ale zadbajcie o to, żebyście zostali wpro- wadzeni w Słowo. Radczynie wam pomogą. Tryfan odprężył się. Gwardzista wyglądał na zadowolonego, choć przez chwilę jego pytania sugerowały jakieś podejrzenia. Przybierając stosownie uniżony wygląd, kret z Duncton zastanawiał się nad pojęciem "radczynie" __przypuszczalnie chodziło o samice zasiadające w radzie starszych - które napełniało go niepokojem. - Krety, które nie uczą się Słowa - ciągnął pompatycznie gwar- dzista - są źródłem kłopotów i zamieszania. Nie ma dla nich miejsca w żadnym systemie, a po Pokutach najbliższego Środka Lata będą lżone, karane, tropione, wyciągane z ciepłych kątów i skazywane na samotność i zdradę. Głosiciel Słowa powiada, że tak być musi. - Na tym wykład się zakończył, zamykając się frazą: "Litościwe jest Słowo", którą gwar- dzista wypowiedział tak bezdźwięcznie, jakby wygłaszał wyuczoną na pamięć formułę. Jego oczy wyrażały niewiele uczuć, a już z pewnością nie było w nich ciepła, miłości czy miłosierdzia, których objawy można by kojarzyć z "litością". Tryfan zaczynał coraz lepiej poznawać gwardzi- stów grików. - Głosiciel Słowa? - powtórzył niepewnie. - Jesteśmy tylko prostymi kretami, pochodzącym z powalonego przez zarazę systemu i trud- no nam to wszystko pojąć. Słowo znam, ale ten "Głosiciel Słowa"? - Wy, południowcy, jesteście skończonymi ignorantami - rzekł nie- chętnie gwardzista. - Głosicielem Słowa jest Wilcza Jagoda z Whern, niech Słowo będzie przy niej. Wkrótce zaszczyci nas ona swoją wizytą i dlatego zbieramy krety, nawet głupkowatych zielarzy, aby przygotować na jej przybycie ten system. Koźlandia ma zostać centrum operacyjnym ostate- cznego wypadu na wschód, ku Lasowi Duncton, i dalej, aż do granic Wola. - Ach tak - rzekł Tryfan, najgłupiej jak potrafił. Pomyślał, że to użyteczna informacja. Wole było tym samym co Pusta Ćwierć, o której wspomniał Boswell w ostatnich chwilach na Wzgórzu Uffington. Lecz jeszcze coś się zdarzyło, kiedy gwardzista wypowiedział tę nazwę. Tryfan poczuł, że budzi się w nim siła oraz przekonanie, że ich droga musi poprowadzić w kierunku Wola. Wrzecian, być może pomyślawszy, że pora się ruszyć, popatrzył do- okoła przepojonym nieszczęściem wzrokiem i oznajmił głośno: - Trzeba iść! Jedzenie! Wyglądało na to, że gwardzista przestał się nimi interesować. Najwyraźniej uspokojony ich opowiastką rzucił im na odchodne: - Zostańcie tutaj, a ja sprowadzę kreta, który zaprowadzi was do nor dla gości. Posiedzicie tam dzień lub dwa, porozmawia z wami jakaś rad- czyni i przydzieli wam zadania zgodnie z waszymi umiejętnościami. 125 Gwardzista opuścił ich, lecz szybko powrócił z jakimś samcem o nę- dznej posturze. - Ten z wami pójdzie - powiedział krótko. - Żadnych rozmów, przystanków, przekąsek, wygłupów ani wycieczek. I żadnego wyłażenia na powierzchnię. Grupy gwardzistów, które patrolują ten teren otrzymały rozkaz, by przebijać pazurem każdego, kto się będzie tamtędy szwendał bez pozwolenia. To dla waszego własnego dobra: w okolicy żyje mnóstwo sów. - Tymi słowy odprawił ich w głąb Koźlandii. Przewodnik zerknął na nich i mruknąwszy: - Niech Słowo będzie przy was! - poprowa- dził ich przez korytarze. Tak bardzo starali się dotrzymać kroku przewodzącemu ich kretowi w korytarzu, który nagle stał się ciemny i poplątany, że nie zauważyli, jak z niewidocznego wyjścia obok gwardzisty wyłania się samica i wraz z nim spogląda za nimi. Była smukła, lecz wywierała silniejsze wrażenie niż stojący przy niej wojownik. Nie było cienia wątpliwości, które z nich dwojga jest ważniejsze. - Kto ich prowadzi? - zapytała głosem zimnym i ostrym. - Krostawiec. Można mu ufać, o Śliskości. Trochę ciemny, ale zna ten piekielny system lepiej niż ktokolwiek. - Gwardzista przerwał i cze- kał, najwyraźniej trochę się jej bojąc. - Nie podobają mi się. Nie ufam im - powiedziała samica. - Za mało się denerwowali. Dobrze zrobiłeś, zatrzymując ich pytaniami. Mogą być tymi, których szukamy, ale nie muszą. "Kuklik", "Wrzecian"... Ten, którego szukamy, zwie się "Tryfan". Boswell, Biały Kret, powiedział nam przynajmniej tyle. Ale nie wiemy, jak nazywa się tamten drugi. Ci dwaj nie wyglądają podejrzanie i lepiej, żeby nie mieli niczego nad sumieniu. Śliskość zastanawiała się nad czymś przez chwilę, po czym cichym głosem wydała polecenia: - Przekaż pomocną trasą ich rysopisy i każ, by towarzyszyły im straże. Nie powini wiedzieć, że są pod nadzorem, ale żaden z nich nie ma prawa uciec ani zostać zabity. Może wiedzą coś o tamtym, którego szu- kamy. Pójdę za nimi, a ty natychmiast wykonaj moje rozkazy. Ruszyła korytarzem, którym odeszli Tryfan i Wrzecian, a gwardzista popędził w przeciwnym kierunku i biegł tak długo, aż napotkał kolegę. - Znowu alarm - wysapał ze znużeniem. - Sideem sądzi, że dwa krety, które właśnie przepuściłem, mogą być tą parą, wokół której jakiś czas temu było tyle zamieszania. Dowiedz się, jakie jest hasło dla straży i zanieś im te rysopisy... - Dwaj gwardziści porozmawiali jeszcze przez chwilę, po czym rozeszli się do swoich zadań. * * * PRZEZ JAKIŚ CZAS Tryfan i Wrzecian szli za swoim przewodnikiem so- lidnymi korytarzami wprost na północ, ale potem skręcili na zachód, ku czemuś, co musiało być starszą częścią systemu. Korytarze stały się bar- dziej kręte, gleba była ciemniejsza, co bardziej przypominało im strony rodzinne. Przewodnik zwolnił nieco, więc Tryfan skorzystał z okazji i za- pytał go o imię. - Nie wolno rozmawiać - odparł kret. Szli jeszcze kawałek w przygnębiającym milczeniu, aż Wrzecian oz- najmił: - Zatrzymuję się tutaj, żeby coś zjeść! Zobaczył korytarz pełen robaków i skręcił weń. Wszyscy trzej musieli nagle przystanąć. - Nie wolno ci - rzekł przewodnik ze znużeniem. Tryfan wzruszył ramionami. - On jest trochę... - Raz jeszcze pokazał gestem, że nie jest w sta- nie zapanować nad zachowaniem swego towarzysza i uśmiechnął się. - Och - bąknął apatycznie przewodnik. - Tak. Cóż, no dobrze. Ale gdyby przyszli jacyś gwardziści... lepiej zaraz ruszajmy. - Więc ty nie jesteś gwardzistą? - zapytał Tryfan. Kret uśmiechnął się odrobinę ponuro. - Ja? Ja jestem po prostu... kretem. - Nikt nie jest po prostu kretem - powiedział Tryfan nieomal sam do siebie. Przycupnął i patrzył, jak Wrzecian zjada robaka. Przewodnika chyba zdziwiła ta odpowiedź. - W tym systemie kret jest po prostu kretem, wkrótce się o tym przekonacie - stwierdził. Tryfan odwrócił się i popatrzył na niego. Czuł w sobie potęgę Kamienia, a Wrzecian najwyraźniej odczuwał to samo, bo przestał dziobać pazurami strop korytarza w poszukiwaniu kolejnych robaków i spojrzał na przyja- ciela. - Jak się nazywasz? - zapytał cicho Tryfan. - Krostawiec, ale... - Głos przewodnika załamał się. Wlepiał w Try- fana szeroko otwarte oczy. - Więc pamiętaj, Krostawcu, że ani Słowo, ani Kamień, ani żaden kret, poza tobą samym, nie może szczerze powiedzieć, czym jesteś ani czym możesz zostać. - Tryfan wyglądał na zagniewanego, więc Kro- stawiec cofnął się przed nim z respektem. - Przyjdzie czas, gdy będziesz 127 musiał stanąć twardo i powiedzieć: "Istnieję i żaden kret nie może temu zaprzeczyć", ale dopóki mówisz słabiutkim głosem o byciu "po prostu kretem", dopóty ta chwila jest daleko. Za nimi, w korytarzu, którym przyszli, samica sideem słuchała tego z uwagą i w zamyśleniu, po czym stanowczym krokiem ruszyła w prze- ciwną stronę. - Co to było? - zapytał nagle Wrzecian, oglądając się za siebie. Kretolata samotności w Świętych Leżach wyczuliły jego słuch. - Nic. Hałas z powierzchni - odparł Krostawiec. Ale Tryfana dźwięk ów również zaniepokoił i kret z Duncton pobiegł kawałek korytarzem, ale niczego nie zauważył. - Żadnego kreta - stwierdził po powrocie. - To tylko nerwy. Nagle poczuł się zmęczony. Przycupnął i milczał. Wrzecian przyniósł mu coś do zjedzenia. Krostawiec usadowił się nieco dalej. Był bardzo nieszczęśliwy i zbierał się na odwagę, aby się odezwać, ale nie udawało mu się. W końcu Tryfan odwrócił się ku niemu i rzekł, tym razem nieco ła- godniej: - Jeżeli chcesz coś powiedzieć, mów. Nie zrobię ci krzywdy. Ale Krostawiec potrząsnął tylko łbem i stwierdził przepraszająco, że naprawdę powinni iść, w przeciwnym razie ktoś może ich tu znaleźć i wtedy on zostanie ukarany przez radczynie. - A przy okazji, kim są te "radczynie"? - zapytał Tryfan, powstając z miejsca. - To samice należące do rady starszych, które kierują systemem i udzielają nauk wprowadzanym - odparł Krostawiec. - One... Lecz przed nimi dał się słyszeć jakiś ruch, więc umilkli wszyscy trzej i w ciszy ruszyli dalej. W którejś z większych odnóg korytarza siedział gwardzista, obojętnie patrząc na ich przemarsz. Nieco dalej czekał kolejny, tym razem blokując drogę. Krostawiec powstrzymał ich gestem i wskazał im kolejny korytarz, który skręcał lekko na wschód. Był to nieprzyjaźnie wyglądający tunel, wrzynający się w twarde podglebie. Przystanęli w jego wejściu. - Tam zapewne odbywa się Pokuta - szepnął Krostawiec. - To dlatego wszędzie tu tylu gwardzistów. Zanim zdążyli zapytać, co ma na myśli, z korytarza dmuchnęło ciężkim powietrzem i pokazał się ogromny gwardzista, za którym szedł wątły krecik z poszarpanym futerkiem, wyglądający, jakby nieomal zagłodzono go na śmierć. Dwa z jego pazurów były złamane i broczyły krwią, a na pyszczku czaiła się rozpacz. Za nim szedł drugi gwardzista, popychając nieszczęśnika wściekłymi ciosami pazurów. - Dalej, dalej! - krzyczał ten drugi. - Radczyni Kostrzewa nie lubi, kiedy każe się jej czekać. Więzień zatrzymał się na moment tuż przy Tryfanie i jego towarzyszu, i zdawało się, że chce na nich spojrzeć, j akby wyczuwał, że ciągle jeszcze jest na świecie przynajmniej kilka kretów, które są w stanie mu pomóc. Tryfan instynktownie skierował się ku biedakowi i gdyby nie łapa Krostawca, ruszyłby mu na odsiecz, co mogłoby się źle skończyć dla nich wszystkich. Niebezpieczna chwila minęła, kret został poprowadzony dalej owym korytarzem, a im po kilku sekundach pozwolono ruszyć w dalszą drogę. Krostawiec prowadził ich teraz nieco wolniej, gdyż przed nimi znaj- dowały się jakieś inne krety. Panował tu dziwny nastrój, pełen radosnych krzyków i ponurych śmiechów, nieprzyjemnego podniecenia. - Co się dzieje? - dopytywał się Tryfan, kiedy Krostawiec zepch- nął ich pod ścianę, aby pozwolić przejść innym. - Kłopoty - stwierdził przewodnik. - Lepiej trzymać pyszczek w dole. Lepiej nie widzieć. - Dokąd prowadzą tego kreta, którego widzieliśmy? Krostawiec nie odpowiedział wprost, tylko oświadczył: - Są sprawy, które się tu dzieją... - S... sprawy? - zapytał Wrzecian. Nagle atmosfera Koźlandii stała się ponura i niemiła. Z cieni zdawali się spoglądać ku nim gwardziści. Obaj poczuli się osaczeni i zagrożeni. - Zniknięcia - wyjaśnił krótko Krostawiec. - I wieszanie? - zapytał Tryfan. - Są rzeczy gorsze niż wieszanie - odparł Krostawiec - i miej- sca, które same w sobie są karą. - Takie jak? - zagadnął Tryfan. - Takie jak te, w których są czyściciele, co w tym systemie oznacza Stok. - Słowo "czyściciele" wymówił z niesmakiem i lękiem, jakby ono samo plamiło kreta, który je wypowiada. - Posłuchajcie mojej rady i trzy- majcie się z daleka od Stoku. Nie ma prawie kreta, który choć w połowie wiedziałby, co się tam dzieje albo kto tam ginie. - Przecież czyszczenie to dość godna misja - zauważył ze zdzi- wieniem Tryfan. Czyściciele to krety, zazwyczaj młode albo słabsze, które wyszukują i naprawiają osuwające się stropy oraz zniszczenia w letnich korytarzach, a kiedy przyjdą pierwsze chłody i robaki zejdą niżej, krety te otwierają głębsze, zimowe przejścia. 129 - Być czyścicielem w Koźlandii jest równie dobre jak być martwym. - Dlaczego? Cóż oni takiego robią? - Otwierają zaplombowane korytarze i usuwają zwłoki ofiar zarazy. Ale to nie jest ich normalne zajęcie, zmuszono ich do tej pracy. - Czy tamten kret zostanie zabrany na zbocza? Krostawiec zawahał się chwilę, zanim odpowiedział na pytanie Wrze- ciana. Oczy miał niespokojne i Tryfan wiedział, że chciałby móc odpo- wiedzieć "tak" - ale zdaje się, że los tego kreta miał się dopełnić szybciej i w sposób bardziej stanowczy. Jednakowoż jeszcze zanim Krostawiec zdołałby odpowiedzieć, krety, które pojawiły się za ich plecami, pchnęły ich wszystkich do przodu ku zabieganej ciżbie kreciej, która stłoczyła się przy wejściu do wielkiego korytarza. Było jasne, że znaleźli się w pobliżu centrum systemu i to w chwili gdy właśnie za moment miało się wydarzyć coś nieprzyjemnego. Wkrótce potem, nadal niesieni przez tłum napierających na nich kretów, dotarli do głównej społecznej nory, wielkiego pomieszczenia o pełnych dziur ścianach. Nagle mogli poruszać się swobodnie, bowiem Krostawiec poprowadził ich spiesznie okrężną drogą, za plecami tłumu kretów zwró- conych ku wschodniej ścianie komory. To miejsce z jednej strony wspie- rały lśniące korzenie brzozy, a z drugiej postrzępiony kamień w kolorze miodu. Pomieszczenie dobrze wentylowano, powietrze było tu czyste, aku- styka zaś rozwiązana tak znakomicie, że mimo wielkiej liczby obecnych kretów panowała tu cisza. Krostawiec wiódł ich skrajem komory, dość daleko od tego całego zgromadzenia, toteż mogli je sobie dokładnie obejrzeć. Łatwo było od- różnić grików, ponieważ byli smaglejsi i bardziej przysadziści od reszty, nosili się władczo i pewnie. Chodzili zawadiacko po dwóch lub trzech, rozmawiając z sobą. Tryfan zauważył, że pozostałe krety schodzą im z dro- gi i unikają ich spojrzenia. - Na co się gapisz, do diabła? Co? Tryfan odwrócił się szybko i zobaczył, że stoi przed wielkim grikiem, który natychmiast położył na nim swą prawą łapę z ostrymi pazurami. - No? - Ja tylko... patrzyłem - powiedział nieporadnie Tryfan, usiłując opanować gniew, który wzbierał w nim wobec takiej obcesowości. - Powiedz "o panie" - rozkazał gwardzista. Tryfan spojrzał na niego i natychmiast otrzymał szturchańca za swoją zuchwałość. - Patrzyłem tylko, o panie - wydukał. - Pilnuj się, krecie, bo mój kumpel cię dorwie - zaśmiał się nie- przyjemnie drugi gwardzista. Ten pierwszy odwrócił się i wtedy wszyscy zobaczyli Wrzeciana, który cofał się wojowniczo, jakby chciał bronić swego towarzysza. - Cóż za przerażające stworzenie! - stwierdził z ironią gwardzista i szybkim machnięciem łapy powalił kleryka. Widząc to, pozostali wybu- chnęli śmiechem. Krostawiec podbiegł do nich szybko. - Wybacz, o panie - rzekł. - Oni są nowi w systemie i nawet nie zostali jeszcze wprowadzeni. - Dobra, znikajcie stąd, gnojki i nie pokazujcie tutaj swoich pysków, dopóki was nie wprowadzą - ryknął gwardzista odchodząc. Zebrali się ponownie, wszyscy trzej trochę wstrząśnięci nagłością i bru- talnością tej utarczki. - Gwardziści grików! - szepnął Krostawiec. - Oni są najgorsi. Przeszli przez ogromną norę i już mieli opuścić ją, wchodząc do ko- lejnego tunelu, kiedy Tryfan zdał sobie sprawę, że w przeciwległym końcu pomieszczenia, tam gdzie strop wspierały korzenie, nastąpiło jakieś za- mieszanie. Zatrzymał się i odwrócił, ale niewiele mógł zobaczyć, gdyż widok przesłaniała mu wielka liczba kretów. Krostawiec szeptał nagląco: - Chodźcie, musimy stąd zmykać! - Ale Wrzecian także się za- trzymał. - Co się tam dzieje? - zapytał Tryfan. - To Pokuta tamtego kreta, ale nie wolno nam się zatrzymywać z tego powodu - wyjaśnił Krostawiec. Lecz przecież Tryfan przybył do Koźlandii po to, aby dowiedzieć się 0 grikach wszystkiego, co tylko możliwe, i nie zamierzał teraz uciekać. W każdym razie uwagę wszystkich obecnych przykuły krety, które wcho- dziły do komory w jej przeciwległym końcu. Najwyraźniej nikt nie inte- resował się ich trójką, a gwardziści, którzy chcieli ich upokorzyć, przeszli do miejsca, z którego było lepiej widać. Tryfan zobaczył dwie stare, zasuszone samice o surowych, nieskorych do uśmiechu minach, wchodzące do komnaty. Wszystkie krety zachowały się wobec nich z szacunkiem, milknąc, kiedy tamte zbliżały się do nich, 1 rzucając na krecicę szybkie, nerwowe spojrzenia, pełne respektu, lecz i ciekawości. Kret z Duncton ujrzał, jak jeden z gwardzistów, którzy mu przed chwilą wygrażali tak agresywnie, pochyla z pokorą pyszczek przed przechodzącymi samicami. - To są radczynie - szepnął nerwowo Krostawiec. 131 Obie krecice usiadły, opierając grzbiety o potężne korzenie, które niknęły w ciemnościach u szczytu komnaty, a dołem wbijały się w jej posadzkę. Chociaż było ich dwie, obecne krety wpatrywały się tylko w jedną: starszą i bardziej posiwiałą. Miała wykrzywiony grymasem dezaprobaty pysk, a przymrużone, podejrzliwe oczy rzucały przejmujące chłodem spoj- rzenie. Jej łapy były dziwacznie wygięte, jakby w dzieciństwie przeszła przez jakąś chorobę, która opuściła ją, pozostawiając w każdej z kończyn niewielkie skrzywienie, toteż przypominały one teraz haki zakończone nienormalnie długimi pazurami, zagiętymi i lśniącymi szarością. Siedziała tak, jakby przeszywał ją ustawiczny ból, ból, który piętnował jej mordę okrucieństwem i pragnieniem karania innych. - Co to za krecica? - zapytał Wrzecian. - Radczyni Kostrzewa, najstraszliwsza ze wszystkich radczyń kre- ciości - szepnął Krostawiec, który nie zdoławszy wyprowadzić ich z ko- mory, niechętnie przyłączył się do Wrzeciana i Tryfana. Żaden z nich nie zauważył gwardzisty, który bacznie obserwował ich z ukrycia. - Wcześ- niej mieszkała w Rollright, ale wysłano ją tutaj, aby doprowadziła ten system do ładu przed Najdłuższym Dniem. Jakby nie patrzeć, oznacza to wieszanie. Kiedy Radczyni Kostrzewa zaczęła szeptać sama do siebie mętne słowa jakiejś modlitwy, w komorze zapadła nagła cisza. - Litościwe jest Słowo - powiedziała wreszcie, podnosząc wzrok na całe zgromadzenie, a kilka kretów spośród tłumu zawołało: - Jużci! - oraz - Chwała Słowu! - Litościwe jest Słowo - powtórzyła Kostrzewa. Jej bolesny, lodo- waty szept zagłuszył pozostałe głosy. Potem dała znak jednemu z gwardzistów i do komnaty wprowadzono poranionego, wynędzniałego kreta, tego, którego widzieli wcześniej w ko- rytarzu. Przepędzono go przed radczyniami. Kiedy ów nieszczęśnik wszedł, prowadzony przez gwardzistów, po- śród kretów rozległ się niski i nieprzyjemny pomruk, odgłos pogardy i gniewu, pełen morderczych zamiarów. Ten dźwięk oraz sposób, w jaki radczynie pochyliły się do przodu, patrząc bezlitośnie na kreta, owiał chłodem futerko Tryfana. Czuł, że patrzy na coś z bardzo daleka, na coś strasznego, coś, czego nie może zatrzymać. Ogarnęła go ciemność, czuł się w obecności Kostrzewy świadkiem zła, a nawet jeszcze gorzej: będąc tutaj i nie czyniąc nic, by zapobiec złu, wydawał się w jakiś dziwny sposób jego wspólnikiem. A jednak, choć próbował przemówić, chociaż chciał ruszyć do przodu, nie mógł, bo wraz z poczuciem zła opadł na niego lęk, głęboki i rozdzie- rający, przybijający go do samej ziemi, tam gdzie siedział - strach o sie- bie samego. A przecież patrzył, choć Wrzecian u jego boku nie był w sta- nie podnieść oczu na tę okropność, która najpewniej miała się zaraz przydarzyć i zacisnąwszy powieki, rozpaczliwie szeptał inwokację do Ka- mienia, błagając go o wsparcie i litość. - Jak nazywa się ten kret? - zapytał Tryfan Krostawca. Ich przewodnik wzruszył ramionami i potrząsnął głową. - Złapano go, jak się włóczył i mówił o Kamieniu. Wielu jest takich. Pomieszało im się w głowach i są zbyt ogłupiali, by można ich wprowa- dzić. Posyła się ich na Stok albo wiesza, jeżeli rozumieją o co chodzi, lecz nie chcą poznać Słowa. - Ale jak on się nazywa? - ponowił Tryfan swe pytanie, nagle bowiem wydało mu się to bardzo ważne. Ale wtedy zaczęła mówić Radczyni Kostrzewa: - Nie zamierzam marnować na ciebie wiele czasu, krecie, jako iż powiedziałeś nam, że nie odbędziesz Pokuty i nie ulegniesz Słowu. - Nieszczęśnik stał ze spuszczonym pyszczkiem, nie patrząc na nikogo. - Ciągle jeszcze nie jest za późno, Słowo bowiem jest litościwe. Odbądź Pokutę, krecie, a uratujesz swe życie. Kret odezwał się, a choć mówił słabym głosem, jego słowa były nie- zwykle mocne: - Należę do Kamienia. Tak mnie wychowano i w tej wierze umrę. Dla was zaś Kamień niech będzie łaskaw! Oczy radczyni zabłysły gniewem. - Nie twa jest łaska, byś ją dawał - powiedziała Kostrzewa. - Nie twa jest, byś ją przyzywał, czy choćby dostąpił jej, bez woli Słowa. Czy odbędziesz Pokutę? - Należę do Kamienia - powtórzył kret. - Tedy Słowo da ci ostatnią szansę. Zostaniesz naznaczony przez tutejszych kretów, świadków Słowa, pragnących, byś do nich przystał. - Jużci - mruknęły krety w sposób, który Tryfan z trudem mógłby nazwać zapraszającym. - Czym jest to "naznaczanie"? - zapytał Krostawca, podczas gdy Wrzecian modlił się pilnie, nie patrząc na spektakl, który się przed nim toczył. - Zobaczysz - odparł Krostawiec. - A jeśliby przywiedli go gdzieś tu blisko, naznacz go bez względu na wszystko. Jeśli tego nie uczynisz, zostaniesz ukarany. Kiedy to mówił, dwaj wielcy gwardziści ujęli kreta z tyłu i oprowadzali go po komnacie. Ku swemu przerażeniu Tryfan zobaczył, czym było "na- znaczanie", każdy bowiem kret, obok którego prowadzono czy też poda- wano sobie nieszczęśnika, bił go albo dźgał pazurem, niezbyt mocno, ale na tyle, by sprawić mu ból i utoczyć z niego nieco krwi. - Odpokutuj! - krzyczeli, kiedy ich mijał. Krzyk ten przechodził w śpiew, coraz to głośniejszy w miarę jak stopniowo go znaczyli. Wreszcie, kiedy doprowadzono go do miejsca, w którym czekał Tryfan, stało się całkiem jasne, że ból tych naznaczeń jest wielki, lecz jeszcze większe cierpienie wynikało z poczucia odrzucenia i wypędzenia, biedny kret jął bowiem szlochać głęboko i straszliwie. Śpiew wokół niego wciąż się na- silał: - Odpokutuj! Odbądź Pokutę! Odpokutuj! - razy zaś zamieniły jego kruche ciało w jedną wielką ranę spływającą krwią, toteż każde nowe dotknięcie stanowiło torturę. Wrzecian odwrócił się gwałtownie i uciekł z komory, a Krostawiec pobiegł za nim, lecz Tryfana coś trzymało w miejscu, mimo że kret znaj- dował się już bardzo blisko. - Kamieniu, prowadź mnie - szepnął Tryfan. - Pomóż mi znaleźć odwagę i wskaż mi, co mam uczynić, Kamieniu... - I oto kret był przed nim, z twarzą zalaną łzami samotności, w udręce tej ostatecznej kary, ponad nim zaś wpatrywały się w Tryfana pełne tryumfu sadystyczne oczy dwóch rozkrzyczanych gwardzistów. Tryfan ruszył do przodu, wyciągnął łapę z rozczapierzonymi pazurami i udając, że uderza nimi nieszczęśnika, powiedział cicho, lecz wyraźnie, tak aby jedynie ów kret mógł go słyszeć: - Kamień z tobą, krecie, teraz możesz usłyszeć jego Ciszę, twoja jest teraz jego Cisza, słuchaj jej, krecie, słuchaj... Biedak znieruchomiał na moment, spojrzał na Tryfana i dostrzegł w je- go oczach wiarę w Kamień i głęboką miłość. Pojął, że nie tylko on należy do Kamienia i kiedy ruszył dalej, osłupiali gwardziści usłyszeli, jak krzy- czy, głosem, który nagle nabrał siły: - Należę do Kamienia! Potem, kiedy znaczyły go kolejne krety, zdawał się nie czuć bólu. Sławił Kamień silnym głosem i oto sama jego obecność stała się nagle obelgą dla wszystkich obecnych, ich śpiew bowiem stał się gniewny i teraz wołali: - Zabić go! Powiesić! Niech umrze! Całe zamieszanie powoli oddaliło się od Tryfana i powróciło w tę stronę komnaty, gdzie czekały radczynie. Wszystko wskazywało na to, że kret, w obliczu śmierci, która go czekała, ma w sobie coraz więcej odwagi i już nie czuje ciosów. Teraz Tryfan drżał i dygotał, jakby to on przyjmował na siebie razy przeznaczone dla tamtego kreta. Tak też wydawało się Wrzecianowi, który patrząc z bocznego korytarza, zobaczył, jak Tryfan się cofa, a jego pysk otwiera się, aby wydać pełen bólu krzyk, chociaż gdyby nawet krzyknął, z pewnością nikt by go nie usłyszał, bo hałas był teraz ogromny i wszystkie oczy skierowane były w stronę kreta, którego los właśnie się dopełniał. - Zabić go, aby Słowo pokazało mu w śmierci swą łaskę, której nie potrafił zaakceptować w życiu - powiedziała Radczyni Kostrzewa. Po czym, kiedy jeden gwardzista go trzymał, a drugi cofnął swą ogro- mną łapę i wyprężywszy ostre pazury, zatopił je w pyszczku oraz oczach bezimiennego kreta, cały rytuał zamienił się w krew i ostateczną grozę. Grikowie ryknęli z aprobatą, a kret wyprężył się w ostatnim porywie życia i skonał. Z tyłu Tryfan, niezauważony przez nikogo, głośno krzyknął. Jego sierść lśniła od ciemnego potu. Oddychał szybko, a oczy miał pełne łez. Wrzecian i Krostawiec podbiegli spiesznie do niego i wyprowadzili go z komnaty, zanim ktoś z obecnych zdołałby zobaczyć, w jak złym jest stanie. Gdy prowadzili go korytarzem, usłyszeli przeraźliwy wrzask, morder- czy, zły i okrutny. To krety za ich plecami patrzyły, jak umiera bezimienny wyznawca Kamienia. W tryumfalnej ciszy, która potem nastąpiła, rozległ się szept Kostrzewy: - Litościwe jest Słowo! Za trzema biegnącymi kretami wraz z tym głosem podążał jeszcze jeden kret, wytworna samica, która obserwowała ich ponuro. - Idź za nimi - szepnęła do gwardzisty, który śledził tę trójkę przez cały czas. - Tak jest, Sideem Śliskość - odparł tamten. - I bacz pilnie na tego kreta - syknęła zimno, wskazując pazurem Tryfana, który zgarbiony i niemal bezradny dawał się prowadzić Krostaw- cowi i Wrzecianowi. ROZDZIAŁ DZIESIĄTY KIEDY WRZECIAN I KROSTAWIEC prowadzili Tryfana w stronę kwater przeznaczonych dla gości systemu Koźlandii, kreta z Duncton opanowało przygnębienie jeszcze większe niż tam, w komnacie komunalnej. Był roz- trzęsiony, obolały, futerko miał zlane potem, pazury osłabłe. Krostawca cała ta sytuacja przerażała, jakby on sam był za wszystko odpowiedzialny i miał teraz ponieść karę. Zdał sobie też sprawę, iż w ślad za nimi idzie gwardzista, wiec był przekonany, że zostanie zabity. Także i Wrzecian czuł zmieszanie, bo choć pojmował, iż stan Tryfana jest wynikiem zła, którego świadkami byli w tamtej komnacie oraz zetknięcia się z owym kretem, nie wiedział, jak uspokoić przyjaciela, który zdawał się nie słyszeć niczego, co do niego mówiono, tylko jakby zagubił się w cierpieniu. Tak roztrzęsieni dotarli do nor przeznaczonych dla odwiedzających, gdzie Wrzecian wyszukał natychmiast suche i wygodne miejsce, w którym Tryfan mógł odpocząć. Zaprowadził go tam, zmusił łagodnie do położenia się i siedział przy nim, patrząc, jak skrybokret drzemie niespokojnie. Dopiero wtedy mógł rzucić dokoła okiem i dokładniej obejrzeć komu- nalną norę, w której się znajdowali. Była cuchnąca i brudna, a w prze- ciwległym kącie kolejne dwa krety kuliły się bojaźliwie pod strażą gwar- dzistów. Jeden stał przy wejściu, którym weszli do tego pomieszczenia, a drugi pilnował czegoś, co wyglądało na wyjście na powierzchnię. Stojący bliżej gwardzista podszedł i zamienił kilka słów z Krostawcem, który wyjaśnił im, kim są, i powiedział, że ten "Kuklik" jest chory. Potem przewodnik pożegnał się szybko z Wrzecianem, spojrzał niespokojnie na leżącego Tryfana i odszedł, mruknąwszy jeszcze tylko pod nosem, iż ma nadzieję, że znowu się kiedyś spotkają. Gwardzista odnosił się do Wrzeciana dość przyjaźnie. - Musicie tu posiedzieć dzień albo dwa, nim zabierze się was do Radczyni Kostrzewy, która przydzieli wam zadanie. To nie najzdrowsze miejsce. Karanie jest naszym najświętszym obowiązkiem! Ale teraz się nie przejmujcie i częstujcie się jedzeniem. - Nieopodal znajdował się niechlujny składzik robaków z nadgryzionymi łebkami. Jedne wiły się jeszcze w ciemnościach, inne, martwe już, leżały w nieapetycznym bez- ruchu. - Najlepiej siedźcie cicho i w spokoju - podsumował gwardzi- sta. - Nie sprawiajcie nam kłopotów, a my nie będziemy przysparzali ich wam. Jeżeli będziecie czegoś potrzebować, krzyknijcie tylko. Ja na- zywam się Olcha, a mojego kumpla zwą Piaskownicą. Olcha był kretem dużym i silnym, a choć jego głowa i boki pełne były blizn po stoczonych walkach, mordkę miał przyjazną, oczy zaś wesołe, patrzące wprost na rozmówcę. Jego towarzysz był nieco mniejszy, choć ciągle wypadałoby go uznać za rosłego i wyglądał na silnego. Życie zda- wało się go obchodzić bardziej niż Olchę, można by go nazwać poważnym. Sądząc po innych gwardzistach, których spotkali, Wrzecian czuł, że mogli trafić dużo gorzej. - Czy możemy wyjść na powierzchnię? - zapytał kleryk, wskazu- jąc wyjście, którego pilnował Piaskownica. Ten podszedł do nich i odpowiedział natychmiast: - Nie, nie wolno ci tego zrobić. Nie masz tam nic do roboty, a poza tym twój przyjaciel nie wygląda najlepiej. - Mój przyjaciel chciałby, być może, odetchnąć świeżym powietrzem - rzekł Wrzecian. - Tam na górze są sowy, a jeśli one was nie dopadną, zrobią to patrole - wyjaśnił Piaskownica. - Najlepiej zostańcie tutaj. - Spoj- rzał z determinacją i Wrzecian wiedział, że nie mają wyboru, muszą robić to, co im kazał. Olcha obojętnie wskazał pazurem dwa krety wciśnięte w kąt komory, jakby chciał odwrócić uwagę Wrzeciana od powierzchni, która oznaczała wolność. Więźniowie wyglądali nędznie. Byli zmęczeni i brudni. - Nie przejmuj się nimi, to włóczędzy. Czekają na instrukcję albo Pokutę. Nawet z miejsca, w którym się znajdował, Wrzecian dostrzegał, że więźniowie są absolutnie przerażeni. Świadczyła o tym ich postawa oraz bezradne ułożenie łap i pyszczków. Jeden z nich, młody samiec, zerknął na nich przelotnie i znowu odwrócił wzrok. Drugim więźniem była samica, niespokojna i słaba, prawdopodobnie chora. Gwardziści wrócili na swe posterunki i szeptali o czymś, pospiesznie oglądając się co jakiś czas na Wrzeciana i Tryfana. Piaskownica wydawał się zmartwiony, ale Olcha, kiedy zobaczył, że Wrzecian na nich patrzy, pomachał przyjaźnie pazurami, jakby chciał go uspokoić. W kilka godzin później, kiedy na powierzchni ziemi zapadał już zmierzch i w komorze robiło się ciemno, Tryfan, który dotąd spał nerwo- wo, znieruchomiał i zaczął oddychać równo i głęboko, jakby powrócił do niego spokój. Wrzecian jednak nadal pilnował go z troskliwą uwagą, choć każdemu kretowi mogłoby się wydawać, że to chudy, wycieńczo- ny kleryk potrzebuje ochrony, którą powinien mu zapewnić młody, silny Tryfan. Nagle kret z Duncton wzdrygnął się i otworzył oczy. Popatrzył z mi- łością na Wrzeciana, a ten przyniósł mu zaraz trochę robaków. Mimo że nie były zbyt smaczne, Tryfan jadł je łapczywie, jakby nic nie miał w pysku od wielu dni. - Wiesz, Wrzecianie - odezwał się wreszcie - tamten kret na- prawdę nie miał imienia. Żadnego imienia. Nikt nie wie, kim on był ani skąd pochodził. Na jego miejscu mógł być każdy... każdy kret. 137 Wrzecian dostrzegł, że głos Tryfana się zmienił, choć nie było jeszcze do końca jasne, jak wpłynęła na niego męczarnia i śmierć kreta, której był świadkiem. Głos wszelako miał głębszy i starszy, a postawa kreta z Duncton świadczyła o tym, że zaakceptował wreszcie odpowiedzialność oraz misję, których wcześniej nie umiał wziąć na siebie. - Nigdy w życiu nie zapomnę tego kreta - oświadczył Tryfan - i zawsze będą pamiętał, że zabrakło mi odwagi, by mu pomóc. - Nic nie mogłeś zrobić, Tryfanie, zupełnie nic. Zabiliby cię i mnie także. Nawet teraz nie jesteśmy całkowicie bezpieczni! Tryfan milczał przez chwilę, rozmyślając. Potem powiedział: - Wiem, ale wiem też, że popełniliśmy błąd, zachowanie zaś tego kreta było absolutnie słuszne. Nieszczęśnik oznajmił po prostu: "Należę do Kamienia", a grikowie nie mogli znieść tych słów, a on nie miał imienia... żadnego. Kamień chce, żebyśmy się o czymś dowiedzieli, o czymś bardzo ważnym, ale nie wiem, co to jest. Kiedy dotknąłem tamtego biedaka, poczułem w sobie potęgę Kamienia i choć sam nie słyszałem Ciszy, wiedziałem, że on słyszy ją poprzez mnie. Kierując go w ten sposób ku Kamieniowi, wziąłem na siebie, na swoje ciało, jego ból. To było trudne, bardzo trudne. Znalazłem się w pewnym miejscu i któregoś dnia będę musiał odnaleźć w sobie siłę, by tam powrócić. Głos Tryfana zadrżał na chwilę i Wrzecian przysunął się do niego bliżej. - Byłem tam niedaleko, obserwowałem cię i również się bałem, Try- fanie, ale nie opuściłbym cię i nigdy tego nie zrobię. - Wiem, że byłeś - rzekł Tryfan. - Wiedziałem przez cały czas, że tam jesteś, i że twoja wiara jest z tobą. Ale coś... jest coś, czego nie rozumiem, coś, czego muszę się nauczyć. "Należę do Kamienia", powie- dział tamten kret. A ja nawet nie wiem, jak się nazywał. Widząc, że rozmawiają, choć czynili to cicho, Olcha podszedł i stanął przy nich. - Tu nie jest najgorzej - powiedział. - Nie będziecie musieli dłu- go czekać. Myślę, że najwyżej dzień, może dwa. My spędzimy tu jeszcze trzy lub cztery dni, do czasu gdy zabiorą tych dwoje na naukę, jeśli samica przetrzyma pobyt w tutejszych warunkach. Nie jest w najlepszej formie. Was mają wprowadzać? Tryfan odparł, że nie jest pewien. - To fraszka, jeśli będziesz trzymał zamkniętą jadaczkę. Słuchaj uważ- nie poleceń, rób, co ci każą, a kret taki jak ty, z odrobiną oleju w głowie, zdobędzie niezłe miejsce i nie będziesz miał kłopotów z robakami. - "Miejsce?" - powtórzył Tryfan, przyjaźnie kłaniając się gwardzi- ście. Ciągle używano tu słów, których nie rozumiał. - No wiesz, norę, coś do mieszkania. Miejsce określa, skąd pocho- dzimy. - A skąd ty pochodzisz? - zapytał Wrzecian, jak zawsze ciekawy. Był przecież zbieraczem informacji, chciał znać wszystkie "dlaczego" i "skąd", wiedzieć wszystko na temat innych kretów i ich systemów. - Z pomocy - udzielił Olcha nic nie mówiącej informacji i przy- bysze po raz pierwszy zauważyli u niego ten sam twardy, szczekliwy akcent, który słyszeli u innych napotkanych grików. Pod wrodzoną wy- lewnością gwardzisty kryło się lekkie asekuranctwo. Zapadła cisza. - Z północy? - powtórzył Wrzecian, rozczarowany krótką odpo- wiedzią. Olcha ponownie się odprężył, jakby pochlebiało mu ich zainteresowanie. - Przybyłem wraz z drugim rzutem po odejściu Wilczej Jagody. Sam Run nas wysłał. - Widzieliście go? - zapytał Tryfan, podchodząc bliżej. - Czy widzieliśmy go? - powiedział powoli grik. - Cóż, trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, prawda? Whern to dość mro- czne miejsce. Tamtejsze cienie są zwodnicze i lepiej dla kreta, jeśli trzyma pyszczek przy ziemi i zachowuje dla siebie swoje myśli. Był tam pewien kret, stary, z futerkiem, które pięknie jarzyło się ciemnym i połyskliwym blaskiem. Nigdy czegoś takiego przedtem nie widziałem. Powiadali, że to Run, a ja rzuciłem na niego okiem, ale bałem się... wszyscy się baliśmy. Jakiś kret powiedział: "To Run!", a ja chciałem w to wierzyć, ta nora wydawała się taka... taka ważna, kiedy on tam był. - Czy mówił coś? - zapytał zafascynowany Wrzecian. - Parę słów, ale nie pamiętam wiele. Był wściekły, nagle zaczął prze- mawiać głośno i oznajmił, że przyszła pora, by ruszyć na południe i zdobyć systemy, które są nasze z mocy prawa. "Śmierć wyznawcom Kamienia", powiedział, a potem umilkł i to pamiętam najlepiej. - Tę ciszę? - szepnął Tryfan. Olcha przytaknął. - Była straszna, a on stał, cały okryty połyskującą sierścią, milczący jak ostry pazur, i wydawało się, że to trwa całą wieczność. Potem szedł, a my wiedzieliśmy, gdzie musimy dojść i co musimy zrobić. Gwardzista skulił się, jakby sam był zdumiony tym, że aż tyle powie- dział, i aby zmienić temat, popatrzył taksująco na dwa krety w kącie i stwierdził: 139 - Nie będzie z nich wiele pożytku, jeśli chcecie znać moje zdanie. Zdadzą się może na pokaz w Środku Lata, ale to wszystko. Radczyni Kostrzewa nie należy do tych, którzy tolerują słabość, wiecie, co mam na myśli? Służyłem pod jej wodzą w RoUright i powiem wam, że jeżeli zrobią jeden fałszywy ruch, nim zdążycie powiedzieć "trup", już zostaną wysłani na Stok albo powieszeni! - pomyślał, że jego słowa są bardzo śmieszne, i zarechotał głośno. Samiec popatrzył na nich nerwowo, potem łypnął okiem na samicę i przysunął się do niej, jakby chciał ją uchronić przed śmiechem gwar- dzisty. Olcha odszedł i znowu zajął stanowisko przy wyjściu, a Tryfan zasta- nawiał się nad tym, co usłyszał na temat Runa. Kiedy zapadła noc, usiedli obaj z Wrzecianem, pozornie obojętni na los tamtych kretów, choć w istocie pilnie im się przyglądali i rozważali, jak powinni postąpić. Z tupnięć i szumieć nad głową, z naprężenia trawy nietrudno było wywnioskować, że ponad nimi pasą się krowy, znajdowali się więc naj- pewniej pod jakimś pastwiskiem albo bardzo blisko niego. Tryfan orzekł, że komora prawdopodobnie przylega do łąki, jedną stronę nory przebijała bowiem przegniła podstawa ogrodzeniowego słupka, tworząc przyporę dla wyjść na powierzchnię, z sufitu zaś zwisały korzenie i pędy potężnych ostów i janowców, takich, jakie porastają nieużytki pomiędzy pastwiskiem a lasem. Dobre miejsce na wejścia i wyjścia, które często znajdują się na obrzeżach systemów mających ośrodek w lesie. Lecz Tryfan nie wyczuwał zapachu leśnych korytarzy i domyślał się, że znaczna część systemu leży najprawdopodobniej pod bezpańskimi zaroślami, co daje młodym okazję emigrowania w górę, w stronę lasu, bądź w dół, ku pastwiskom. "Stok" był zapewne rejonem, który ciągnął się poniżej lasu, toteż Tryfan, leśny kret, odczuwał dla niego instynktowne zainteresowanie, bez względu na to, jak ponure niebezpieczeństwa mogły się tam kryć. Tęsknił za koryta- rzami wypełnionymi znajomymi dźwiękami i splątanymi korzeniami drzew. Nie podobała mu się prostota i sterylność tych nizinnych systemów. Pełen takich myśli za radą Wrzeciana zjadł jeszcze trochę robaków, a następnie znowu poszedł spać. Wkrótce potem z cieni zalegających wejście, którym się tu dostali, wyłoniła się jakaś mroczna i sprytnie ukryta dotąd postać. W progu sta- nęła Sideem Śliskość. Gwardziści natychmiast przycupnęli z szacunkiem, mówiąc: - Niechaj Słowo będzie z tobą. - I z wami - odpowiedziała obojętnie sideem. - Jakieś problemy? - Żadnych. - Pilnujcie ich tutaj dobrze. Każdy z was odpowie głową, jeżeli ich wypuścicie. - Nie obawiaj się, o Śliskości. Przestrzegliśmy ich już przed ucieczką. Mmm... co to za krety? - Wyznawcy Kamienia - wyjaśniła Śliskość. - Strzeżcie ich pil- nie. Wasze imiona? - Olcha - odparł ten, który opowiadał o Runie. - A ja zwę się Piaskownica - dodał drugi. - Zapamiętam sobie - obiecała sideem. - No, to do rana. Bądź- cie czujni. - Jużci, jużci! - przytaknął Piaskownica. Odetchnęli spokojniej, kiedy wyszła. - Ciekawe, co to naprawdę za krety - zastanowił się Olcha, kret o inteligentnej, zaciekawionej mordce, który najwyraźniej lubił wiedzieć, jak się sprawy mają. - Powiedziała, że to wyznawcy Kamienia, nieprawdaż? Tyle tylko trzeba nam wiedzieć. Obejmij teraz pierwszą nocną wartę i daj mi trochę odpocząć - rzekł Piaskownica, odwracając się, by zasnąć. Olcha położył pyszczek na wyciągniętych łapach i wlepił oczy w uś- pioną mordkę Tryfana. Później, dużo, dużo później, kiedy był już starym kretem snującym wspomnienia o wielkich sprawach, opowiadając historię swego życia wnukom, wspominał, jak patrząc na kreta, którego pilnował, poczuł nagle, że jego serce ogarnia jakaś dzika chęć poznania, być może wywołana pytaniami o jego pochodzenie, pamiętał, jak w jednej chwili poczuł niezrozumiałe pragnienie, aby dowiedzieć się czegoś o Kamieniu, który ponoć był tak zły. A potem, opowiadał, dostrzegł, że oczy Tryfana (które to imię poznał dopiero później) są otwarte i patrzą na niego, a on nie może odwrócić swoich. Przysięgał, choć było to dziwne wspomnienie, że Tryfan podszedł do niego i powiedział: - Dlaczego karzecie wyznawców Kamienia, którzy nie czynią wam żadnej krzywdy? Dlaczego? Ale kiedy Olcha zdobył się na odwagę i spojrzał znowu, zobaczył, że Tryfan śpi, a jego oczy są zamknięte. A potem strażnikowi zdało się, że widzi przed sobą wszystkie cierpienia i udręki wyznawców Kamienia, których był świadkiem, i uświadomił sobie, że kret z Duncton znajduje się obok niego i rozkazuje mu pamiętać o tym wszystkim. I wtedy Olcha poczuł wstyd. 141 Potem, mimo najusilniejszych prób powstrzymania senności, bo prze- cież pełnił wartę, po prostu zasnął. Kiedy przyszedł świt, Olcha odwrócił się, aby sprawdzić, czy kret, który przysporzył mu tylu niepokojów, wciąż tam jest, i stwierdził, że Tryfan stoi u jego boku. Poczuł się, jakby w norze byli tylko oni dwaj - on i wpatrzony w niego skrybokret. Olcha zaczął się bać. - Chodź - powiedział Tryfan - chcę ci coś pokazać. Nie stawiając oporu, wiedziony przez jakąś, wyczuwaną przez siebie, straszliwą siłę i smutek drugiego kreta, Olcha poszedł za nim. Wydostali się na powierzchnię. Wtedy wydało mu się, jak zawsze potem wspominał, że w korytarzu przed owym kretem wschodzi słońce, którego światło otacza go jak au- reola. Było coś, co chciał zobaczyć i jednocześnie bał się tego, bo zmuszało go do płaczu, a on przecież był grikiem, kretem z Północy, bojownikiem i robił jedynie to, co do niego należało... Tryfan wyprowadził go na powierzchnię i unikając patroli, przeszli spory kawałek drogi pod osłoną rzadkich janowców, aż do odkrytej po- lanki, w której centrum, obok kolejnego wejścia, leżało ciało jakiegoś kreta. Nieszczęśnik był straszliwie naznaczony, miał zmiażdżony pysz- czek, leżał martwy, zwinięty w kłębek. Na jego sierści osiadła rosa, w której lśniły promienie świtu. Był to ten, którego zabito poprzedniego dnia. - Znasz jego imię? - zapytał Tryfan. - Odpowiedz mi. Znasz? - Patrzył na owego nieszczęśnika, opuściwszy pyszczek, i łkał, nie przej- mując się obecnością Olchy, który przyglądał mu się, w nagłym odrętwie- niu dostrzegając jego żal po zamordowanym krecie. - Dlaczego prześladujecie wyznawców Kamienia, Olcho? - zapy- tał znowu Tryfan. Tym razem wymówił imię gwardzisty. - Powiedz mi, dlaczego? Ten kret był wyznawcą Kamienia i ja również nim jestem, a wymierzając kary nam, karzecie jedynie samych siebie. - Ale ja... - Wszelako nie było nic, co mógłby odpowiedzieć, bo Tryfan patrzył na niego otwartym sercem i Olcha nie mógł znieść spokoju, który w nim był. Wtedy wyznawca Kamienia odwrócił się od gwardzisty, odszedł ka- wałek i usiadł obok wejścia, aby dać tamtemu czas na jego własne myśli. Olcha nie ruszył się. Patrząc na tego bezimiennego kreta, którego griko- wie zabili poprzedniego dnia, zobaczył oczyma wyobraźni dziesiątki, set- ki i tysiące innych, którzy zginęli podczas ich długiego marszu na po- łudnie. - Ale ja... - Słowa uwięzły mu w gardle, znowu bowiem usłyszał wokół siebie krzyki męczonych, krzyki tej rzeszy, tego bezimiennego tłu- mu. Poczuł wstyd i łzy przesłoniły mu oczy. Z wysiłkiem odwrócił się na obolałych łapach i zobaczył, że Tryfan na niego czeka. - Co mam robić? - zapytał. - Słuchaj Ciszy Kamienia - odparł Tryfan, a jego oczy spoczęły na Olsze niczym słońce. - Co za kret z ciebie? - zapytał gwardzista. - Jestem nikim - rzekł Tryfan - lecz nadejdzie ktoś, przy kim zapomnisz o wszystkich innych. Będzie on należał do Ciszy Kamienia. Poznasz go i będziesz mu pomagał... Masz w sobie odwagę, Olcho, albo- wiem długo spałeś i odważyłeś się obudzić. A zanim dopełnią się dni twojego żywota, napotkasz kreta, który poprowadzi cię ku Ciszy. - Jak on się nazywa? - zapytał Olcha. Tryfan spojrzał za siebie na kreta zabitego poprzedniego dnia i powie- dział: - My, należący do Kamienia, zwiemy go Kretem Kamienia, lecz nie znam jego prawdziwego imienia. Nikt go jeszcze nie zna. Jest bezimienny i jeszcze nie narodzony. - Ale nadejdzie? - Tak - rzekł Tryfan. - Nadejdzie. I poznasz go. Potem wrócili do komory sypialnej, także i tym razem nie napotkawszy żadnych patroli grików, tam zaś nikt, nawet Wrzecian, nie wiedział, gdzie byli, co robili ani co powiedział Olsze Tryfan. NASTĘPNEGO DNIA Wrzecian czuł się bardzo zakłopotany, gdyż Tryfan milczał i prawie nie wstawał z legowiska, a gwardziści chyba posprzeczali się, bo ten, który zwał się Olcha, również sie nie odzywał, mimo że jego kolega, Piaskownica, próbował go co jakiś czas zagadywać. Co do włó- częgów w kącie komory, tylko samiec się poruszył. Przyniósł samicy coś do zjedzenia i ze wzruszającą troską próbował oczyścić jej futerko z brudu. Potem zapytał, czy może wyjść na powierzchnię łyknąć świeżego po- wietrza, i chociaż Piaskownica odpowiedział, że nie, gwardzista Olcha warknął nagle: - Pozwól mu! - Słowa te zabrzmiały jak rozkaz, któremu żaden kret nie ważyłby się przeciwstawić. 143 Zatem samiec sam wyszedł na górę, lecz wkrótce stamtąd powrócił. Dla Wrzeciana było to zaskoczeniem. Wydawało mu się, że w norze unosi się coś, czego nie potrafił nazwać ani dojrzeć, a jednocześnie coś, co napawało spokojem. I Tryfan o tym wiedział, i Olcha. I... Skryba ruszył się dopiero późnym wieczorem. Powiedział niespodzie- wanie, że powinni się zastanowić, co mogą zrobić dla tej dwójki milczą- cych włóczęgów w kącie. Krety lubią znać plotki wszelakie i wiedzieć, co się wokół nich dzieje, więc Wrzecian zgodził się z radością na rozmowę, gdyż już sama propozycja oznaczała, że Tryfan wraca do normalnego stanu. Podeszli do samca i, ponieważ tradycyjne powitanie wydawało się nie na miejscu, powiedzieli po prostu: - Cześć! - Będziecie nas nauczać? - zapytał samiec. Głos, podobnie jak cia- ło, miał wątły i niepewny. W jego oczach czaił się lęk, lecz mimo wszystko wysunął się przed samicę, jakby chciał jej bronić. - Jesteśmy nowi w tym systemie - rzekł Tryfan cicho. - Dopiero co przybyliśmy. Kret patrzył na niego niespokojnie. - Jak się nazywasz? - zagadnął kreta z Duncton. - Moje imię nie ma na razie znaczenia - odparł łagodnie Tryfan. - Och - zdziwił się tamten, spoglądając najpierw na przybyszów, a potem dalej, na Olchę i Piaskownicę, którzy ich obserwowali. - Nie jestem grikiem, jeśli ci o to chodzi - wyjaśnił Tryfan, wska- zując obu gwardzistów. - Jesteśmy tylko gośćmi, ściśle mówiąc, ziela- rzami. - Ach - bąknął kret, nieco się odprężając. - A ty jak się nazywasz? - zapytał z kolei Tryfan. - Wąkrotek - odparł samiec i dodał przepraszająco: - Dość nie- fortunnie mnie nazwano. Kamień wie... to znaczy świętość jedna wie, dlaczego. Głupie imię. - Jego mowa była o wiele żywsza niż wygląd. - Wąkrotek. - Tryfan zaśmiał się lekko i podszedł bliżej. Żywił ciepłe uczucia dla tego kreta, ponieważ czuło się w nim coś otwarte- go, chociaż był w tak kiepskiej formie i cały dygotał, a jego pazury i py- szczek niepewnie drżały. Wyglądało jednak na to, że chciałby coś powie- dzieć. - Tak? - zachęcił go skrybokret. - Cóż... - znowu wahanie, kolejne zerknięcie na gwardzistów. W końcu Wąkrotek szepnął - No... ty się zaśmiałeś. Oni nigdy się nie śmieją. W każdym razie nie z tego, co jest śmieszne. - Och - zamyślił się Tryfan. Rzeczywiście, zarówno grikowie w Uffington, jak i krety, które widział w centralnej norze systemu Koź- landii, nie wyglądali na zadowolonych czy wesołych. - Skąd jesteście? - zapytał Wąkrotek. - Z Fyfield - powiedział szybko Wrzecian, bo Tryfan jakby ociągał się z odpowiedzią. Kleryk pomyślał, że jego przyjaciel wzdraga się przed kontynuowaniem tej maskarady albo po prostu przed kłamstwem. Zważy- wszy, jak starannie przygotowywali historyjkę o wędrownych zielarzach, za których się mieli podawać, była to naprawdę przemiana. Ale Wrzecian miał rację: przeżycia, jakich Tryfan doznał w centralnej komorze, przejęły kreta z Duncton głęboko. Stał się spokojniejszy, bardziej zdecydowany, jak gdyby nauczył się czegoś ważnego, o czym miał pamiętać już zawsze. - Fyfield? To na północy, prawda? - zapytał Wąkrotek. - Na pomocnym wschodzie - uściślił kret z Duncton. - To niezły system, jak mi mówiono. Tryfan milczał. - Tak - mruknął za niego Wrzecian. - A wy skąd pochodzicie? - zagadnął Tryfan. - Z systemu bez nazwy. Na południe stąd, niedaleko Basset. - Oboje? - zapytał skryba, patrząc na samicę. - Moja siostra i ja. Wąkrotek odwrócił się do samicy i wtedy Tryfan się zdziwił na widok tego, co zobaczył. Krecica była najwyraźniej starsza o całą Najdłuższą Noc od swego brata. - Różne mioty, ale ci sami rodzice - wyjaśnił Wąkrotek, odgadując jego myśli. - Oboje zmarli podczas zarazy, która dotarła do nas późno, jedną Najdłuższą Noc temu. Macierzanka, tak ma na imię moja siostra, wychowała mnie. Teraz jest chora, więc ja się nią opiekuję. Kiedy przyszli grikowie, siedzieliśmy właśnie w swoich norach, ale wygonili nas z nich w lutym, więc powędrowaliśmy w poszukiwaniu jakiegoś lepszego miej- sca. Spotkaliśmy dwa inne krety i przyłączyliśmy się do nich, ale wpad- liśmy na grików. Walczyliśmy. Tych dwóch, którzy byli z nami, zginęło. Nas też mogli zabić, ale nie zrobili tego. Zamiast tego przygnali nas tutaj. Czekamy już od wielu dni. Macierzanka jest bardzo chora, ale nie chcą sprowadzić dla niej uzdrowiciela. Mówią, że nie należy się jej, dopóki nie zostanie wprowadzona i nie przyjmie Słowa. Ale ja ją znam. Ona tego nie zrobi. Nigdy w życiu. Nigdy go nie przyjmie. Wąkrotek patrzył na siostrę, która leżała z zamkniętymi oczyma, dysząc ciężko rozchylonym pyszczkiem. Sierść miała zmatowiałą, a jedna z bez- władnych, bladych łap podwinęła się jej pod tułów. Od czasu do czasu pojękiwała. - Nie wiem, co robić - bąknął wreszcie bliski łez Wąkrotek. Mówił gwałtownie, jakby od bardzo dawna nie miał z kim rozmawiać. - Nie wiem, co jej jest. A odkąd spotkaliśmy grików, znacznie jej się pogorszyło - dodał. - Dokąd zmierzaliście? - Chcieliśmy odszukać Kamień, którego mogłaby dotknąć - wy- jaśnił Wąkrotek. - Nie ma ich w pobliżu Basset, ale myślałem, że może gdzieś tutaj jakiś znajdziemy. Nie miałem pewności... A teraz nie chcą puścić nas dalej. Tryfan znowu spojrzał na Macierzankę. Ale kiedy chciał podejść do niej nieco bliżej, Wąkrotek stanął agresywnie pomiędzy nimi i spojrzał twardo na Tryfana. - Czy należysz do Słowa? - zapytał. - Nie obraź się, ale jeśli tak, wolałbym, żebyś nie dotykał mojej siostry. - Powiedziałem ci już, żenię - odparł skrybokret uspokajająco. Ma- cierzanka poruszyła się niespokojnie w półśnie i Tryfan mógł teraz poczuć zapach jej choroby, lecz nie cofnął się przed nim. W jego sercu dźwięczały słowa Boswella: - Bezustanną misją skrybokreta jest kochać, słabych kochać bardziej niż silnych, chorych zaś bardziej niż zdrowych. To jest najtrudniejsze, Tryfanie, i trzeba wielu lat, aby osiągnąć doskonałość, po- nieważ światło, które zdaje się emanować ze zdrowych i silnych, przykuwa uwagę kreta, natomiast usiłuje on uniknąć ciemności, którą wyobraża sobie w chorych, gdyż boi się, iż przylgnie ona do niego. Naucz się kochać wszystkich i dostrzegać światło, które w sobie mają... albowiem jeżeli to uczynisz, zalśni ono jasno w twym sercu i oświetli ci drogę. Tryfan patrzył przez moment na Macierzankę, lecz nie dostrzegał w niej żadnego wielkiego światła, a tylko cierpienie i chorobę, wyczuwał zapach rozpaczy, a może nawet śmierci, ale potem, przez najkrótszą z chwil, uświadomił sobie, że pochodzi od Rebeki, która wszak sama była uzdro- wicielką. Zapomniał więc całkowicie o masce obojętności, którą dotąd usiłował przybierać, i zupełnie nie zwracając uwagi na to, że mógłby przyciągnąć uwagę siedzących nieopodal gwardzistów, wyciągnął łapę, aby dotknąć krecicy. Wąkrotek zawahał się przez moment, aż wreszcie cofnął się, by go przepuścić. Wrzecian także podszedł i patrzył na samicę. - Czy możesz coś zaradzić? - szepnął do Tryfana. - Wygląda na zacną krecicę. - Lecz nie musiał mówić nic więcej, bo Tryfan już \Af. stanął nad Macierzanką i położył na niej swe łapy, a był w nim teraz spokój, który według Wrzeciana winien cechować prawdziwego skrybo- kreta. Kiedy Tryfan dotknął boku samicy, poczuł w sobie potęgę Kamienia i odniósł wrażenie, jakby wstrząsnęła nim jej choroba i jakby sam zaczął na nią cierpieć. Przeżywał teraz ból drugiej istoty tak, jak poprzedniego dnia przeżywał męczarnię tamtego bezimiennego kreta. Czy zawsze tak trudno być uzdrowicielem? Czy to samo czuł jego brat, Żywokost? Odwrócił się do Wąkrotka i wyszeptał: - Pamiętam błogosławieństwo, które zwykła odmawiać moja matka. - To zakazane. Przerwą ci - rzekł Wąkrotek, zerkając nerwowo na gwardzistów. Istotnie, Olcha, który patrzył na nich przez długość nory, wstał i ruszył zdecydowanie w ich kierunku. - Gwardzista Olcha tu idzie! - syknął Wrzecian. Lecz Tryfan zignorował to ostrzeżenie, Olcha zaś, kiedy do nich do- szedł, wcale nie okazywał, ku zdziwieniu Wrzeciana, złości. - Lepiej ty niż ja - powiedział łagodnie. - Być może ona ma w sobie resztki zarazy. Najpierw nie chcieliśmy jej tutaj. Ale... - Wzru- szył ramionami. - Nie sądzę, żeby trochę staromodnego kładzenia łap na ciele zaszkodziło jakiemukolwiek kretowi. Radczynie powinny tu wcześniej kogoś przysłać, więc nie będę meldował o tym, co robisz. Olcha minął ich i na drugim końcu nory zagadywał drugiego gwardzi- stę, który, jak wynikało z dolatujących do ich uszu fragmentów rozmowy, nie był zbytnio zachwycony tym uzdrawianiem, bez względu na to, jak bardzo było ono staromodne. Gdy Tryfan ponownie odwrócił się w stronę Macierzanki, Wrzecian również się do niej zbliżył, a miał na mordce tyle troski, że Wąkrotek nie ruszył nawet pazurem, by go powstrzymać. I właśnie w tej chwili Macierzanka, być może wyczuwając obecność kreta z Duncton, otworzyła oczy i napotkała spojrzenie Wrzeciana. Była zbyt słaba, by cofnąć się przed obcym. - Wszystko będzie dobrze - wyjąkał kleryk. - Mój przyjaciel ci pomoże. Samica chciała coś powiedzieć, ale nie mogła, więc Wrzecian jął ją uspokajać: - Nie mów nic. Mój przyjaciel... - spojrzał na Tryfana oczyma pełnymi błagania - ...wie, co robić. Kamień daje wszystkim kretom zdolność uzdrawiania, choć tylko nie- liczne o tym wiedzą lub, nawet jeśli wszystkie wiedzą, tylko niektóre umieją z niej korzystać. Do tej chwili Tryfan dotykał inne krety jedynie z przyjaźni, ale teraz poczuł wreszcie przepojoną pewnością, spokojną naturę uzdrawiania i pojął, jakiego wymaga ono wysiłku. Dotykając boków samicy, jął szeptać o siedmiu kretach, siedmiu Księ- gach, siedmiu Klejnotach, a jako iż łaska Kamienia jest nagła i nigdy nie zapowiada kretowi swego nadejścia, przeniknęły Tryfana moc i światło, i rozpoczął on swą misję, do której całe jego dotychczasowe życie było jedynie wstępem. Zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na obecność pozostałych istot, zarówno tych przyjaznych, jak i wrogich mu, i nie starał się już mówić dyskretnym półgłosem, tak jak wcześniej do Wąkrotka, tylko rozpoczął uzdrawiający psalm, którego nauczyła go jego matka, Rebeka: Obyś posiadła siłę Kamienia I abyś zdrowie, po siedmiokroć zdrowie osiągnęła. Ciepło Kamienia niechaj cię otoczy- Głos Tryfana był potężny i wszyscy obecni natychmiast uświadomili sobie, że w norze odbywa się coś dziwnego i wszechmocnego. Gwardziści spojrzeli po sobie: to, co się tu odbywało, było czymś więcej niż tylko "uzdrawianiem", toteż Piaskownica ruszył się, by przerwać skrybokretowi rytuał. Ciepło Kamienia niechaj cię otoczy. Jego cień niechaj cię ochroni Od samego czubka głowy Aż po poduszeczki łap. Niech światło Kamienia służy twemu zdrowiu... - Znowu tu idzie gwardzista! - zawołał Wąkrotek, instynktownie przysuwając się do Macierzanki, aby jej bronić. Ale Tryfan nie myślał 0 niczym innym, patrzył jedynie na samicę i po prostu kontynuował swój śpiew, coraz to potężniej, aż ściany i sklepienie komory drżały przemianą 1 światłem: Niech światło Kamienia służy twemu zdrowiu. A Jego miłość niech w twych oczach płonie. Byś zdrowie, po siedmiokroć zdrowie osiągnęła. - Olcho, ten kret wychwala Kamień! - krzyknął z przerażeniem Piaskownica. - Tak - zgodził się Olcha - tak... - a w jego głosie była ra- dość. Cieszył się, słysząc słowa Tryfana i nie robił nic, aby go powstrzy- mać. Nie zamierzał też pomagać Piaskownicy. - Trzeba go powstrzymać! - wrzasnął ten ostatni, znowu ruszając do przodu. Lecz kiedy dopadł Tryfana, był w stanie jedynie bezsilnie młócić po- wietrze, ponieważ żadne ciemne pazury nie są w stanie zniszczyć fortecy światła. Tryfan zupełnie nie zwracał na niego uwagi. Trzymał swe łapy na ciele Macierzanki i tak bardzo starał się przywołać moce potrzebne uzdrowi- cielowi, że sierść na jego grzbiecie i bokach pokrył pot. Otaczało go światło, ale jednocześnie ciemność, wysiłek i zmartwienie, i wszyscy obe- cni wyczuwali chorobę Macierzanki oraz mieli wrażenie, że tylko od ich uczynków zależy, czy zdołają ją z niej wypędzić. - Pomóżcie mi! - zawołał nagle Tryfan. - Musicie mi pomóc! - Jego głos grzmiał w pomieszczeniu i wszystkie protesty Piaskownicy, wszystkie wątpliwości Wąkrotka nagle zniknęły. Krety stanęły rzędem za plecami Tryfana, patrząc bezradnie, jak Macierzanka zaczęła wić się nie- spokojnie i drżeć, uzdrowiciel zaś starał się ją przytrzymać, jakby całe jej życie znalazło się pomiędzy światłem, które jaśniało w nim, a ciemnością, która zalegała wszystko dookoła. - Pomóżcie mi! - zawołał jeszcze raz nagląco, a potem jął rozpa- czliwie mruczeć, bo zaczynało brakować mu siły, a uzdrawiająca prze- miana jeszcze się nie dokonała. - Siedem przybyłych kretów, siedem Ksiąg spisanych, siedem, siedem... Potrzebny nam jeszcze jeden, Wrze- cianie. Jeszcze jeden. Jest tylko sześcioro, razem z Macierzanką. Wrze- cianie, pomóż! - I gdy kleryk, nie wiedząc co robić, wyciągnął rozpa- czliwie łapę, by także dotknąć nieszczęsnej krecicy, inni zaś uczynili to samo, Tryfan westchnął: - Potrzebny nam siódmy, tutaj, między nami! A kiedy wszyscy zjednoczyli swe wysiłki zmierzające do uzdrowienia Macierzanki, gdy wszyscy nachylili się nad nią, Wrzecian oznajmił: - Ale nas jest tylko pięciu, Tryfanie, tylko pięciu. - Sześcioro wraz z Macierzanką: tych dwóch gwardzistów, ty i ja, Wąkrotek i ona. Jest sześć kretów, lecz teraz potrzeba siedmiu. Nora pociemniała i wypełniła się rozpaczą. Macierzanka wyślizgiwała się im i słabła coraz bardziej, choć nawet Piaskownica dotknął jej i zapytał burkliwie: - Nie możesz pomóc tej dziewczynie? Umiera nam pod łapami. - Siedem - jęknął Tryfan. - Potrzeba siedmiu. Ta siódma przybyła niezauważona, cicha, zapatrzona, zaskoczona i nie- spokojna. Weszła za ich plecami, zrazu chcąc jedynie zobaczyć, co się tu dzieje, lecz potem ruszyła ku nim. Najpierw czuła wściekłość, potem zaczęła się zastanawiać, wreszcie podeszła do nich z respektem, który starała się opanować, jakby to było zakazane odczucie. Śliskość: grik, sideem, posępna krecica. Spośród wszystkich kretów Kamień przysłał tu właśnie ją. Tryfan wyczuł jej obecność, odwrócił się i zawołał: - Dotknij jej i uzdrów. Nasza jest jej choroba i nasze jej uzdrowienie! Wtedy zobaczyli ją inni, lecz nie zatrwożył ich jej widok... - Dotknij jej! - nawet Olcha i Piaskownica krzyczeli i żaden z nich nie czuł strachu. Śliskość jednak tylko patrzyła. Zaskoczyła ją ta chwila przemiany, do której nie przygotowały jej lata twardej szkoły sideem. Zaskoczyła ją i zawładnęła nią. - Bądź siódmą! - zawołał Wrzecian, nie bardzo wiedząc, co to znaczy. I Śliskość uniosła łapę, wyciągnęła ją i przytrzymała nad słabym, dy- goczącym bokiem Macierzanki, a wtedy Wąkrotek załkał: - Dotknij jej, dopełnij nas, pomóż! Śliskość patrzyła. Patrzyła na nich wszystkich z lękiem. A wtedy Macierzanka, z wielkim, ostatecznym trudem odwróciła gło- wę, spojrzała na sideem i szepnęła: - Przez miłość, która była ci dana, kiedyś, dawno temu, zrób to teraz dla mnie, której nie znasz. Śliskość westchnęła i poprzez łzy przypomniała sobie miłość, której niegdyś zaznała, po czym dotknęła chorej samicy. Oddech pełen ulgi, jaki wydały krety, był niczym odchodząca burza. - Oto - szepnął Tryfan, gdy Macierzanka uspokoiła się nagle pod dotknięciami ich łap - oto pierwsze Zgromadzenie Siedmiu. Teraz, tutaj. To my. Kimkolwiek jesteśmy, kimkolwiek byliśmy i kimkolwiek mamy się stać, tak właśnie rozpoczyna się uzdrawianie kreciości. Dokonaliśmy tego. Każde z nas musiało przyjść do tej nory i przybyło siedem kretów, a każdy z nich przyniósł tu swoje kłopoty, swoją wiarę. Przybyło siedem kretów. Tak. Oto jest pierwsze Zgromadzenie Siedmiu. Przez moment trwała cisza, lecz potem została przełamana. Nagle, o dziwo, stało się tak, jakby w ogóle nie było Zgromadzenia, bo krety odskoczyły od siebie, gwardzista stanął przy gwardziście, Wąkrotek przy śpiącej teraz Macierzance, Tryfan przy Wrzecianie i tylko Sideem Śliskość, niebezpieczna krecica, stała samotnie, potężna, ponura, spoglądając oskar- życielsko. - Ty! - warknęła, patrząc na swą łapę zbrojną w pazury, jakby nie bardzo wierzyła, że jeszcze chwilę wcześniej dotykała nią troskliwie in- nego kreta. - Ty tam! - Tak? - powiedział Tryfan. - Coś ty za kret? - Uzdrowiciel - odparł. - Z jakiego systemu? - zapytała, jakby zdecydowała się zapomnieć o niezwykłych chwilach, które dopiero co ich łączyły. - Na wschód od Fyfield - rzekł Tryfan. - Mówiłem już o tym twemu gwardziście zaraz po naszym przybyciu. - Mówiłeś - przytaknęła Śliskość - ale nie spodobał mi się spo- sób, w jaki to zrobiłeś. Co wiesz o Kamieniu? - Bardzo niewiele - odpowiedział Tryfan. - Czy wyprzesz się go? - Wydaje mi się, że zdarzyło mi się to już wiele razy. Śliskość spojrzała na niego zimno. - Czy wyprzesz się go? - powtórzyła. Tryfan westchnął, jakby pojął, że wszelkie subtelne uniki nie zdadzą się na nic. - Świadomie, nie - stwierdził. - Należysz do Kamienia? - Należę, tak samo jak ty i jak wszystkie krety. Śliskość uśmiechnęła się lekko i oczy jej pojaśniały, jak wtedy gdy kret lub krecica staje wobec wyzwania, które uważa za godne siebie. - A Słowo? - szepnęła. - Co z nim? - spytał ostro Tryfan. - No właśnie - syknęła Śliskość, mrużąc oczy. - Co z nim? - Nie wiem - oświadczył Tryfan. - Ono jest litościwe - oznajmiła sideem. - Dla wszystkich kre- tów. Możesz zostać wprowadzony. Twój przyjaciel również. Doprawdy... każdy kret. - Cóż - rzekł skryba - a gdybym został wprowadzony, czy nadal należałbym do Kamienia? - Oczywiście, że nie! - oburzyła się Śliskość. - Jesteś pewna? - zapytał Tryfan, nagle czując zagrożenie. - Te dwie rzeczy nie zgadzają się z sobą - odparła krecica. - Wyprzesz się Kamienia? - Mógłbym - stwierdził kret z Duncton - lecz obawiam się, że Kamień nie wyprze się mnie ani żadnego innego kreta. Nawet ciebie, o Śliskości. Sideem nagle zapłonęła gniewem, choć trudno byłoby powiedzieć, w ja- ki sposób wyczuły tę złość wszystkie obecne krety, bowiem zachowywała się zupełnie obojętnie. - Twoje prawdziwe imię, krecie? - Tryfan - odpowiedział. - Urodzony w Duncton. - Na te sło- wa Śliskość westchnęła, jak gdyby spodziewała się takiej odpowiedzi i sły- sząc ją, poczuła ulgę. - Znałam już takich jak ty twardzieli, Tryfanie. Ten, którego kaźń widziałeś w tamtej komnacie, był jednym z nich. Jutro spotkacie się Rad- czynią Kostrzewą, a ona was wysłucha albo nie. Wątpię, by zechciała to zrobić. Lecz jeśli to uczyni, radzę ci, żebyś odzywał się ostrożniej i ła- godniej niż do mnie. - A wy - dodała, zwracając się do Piaskownicy i Olchy, którzy, śmiertelnie przerażeni (zwłaszcza pierwszy z nich), wyglądali, jakby to, do czego dopuścili, oznaczało dla nich śmierć przez powieszenie. Lecz Śliskości chyba to nie obchodziło za bardzo, powiedziała bowiem tylko: - Dopilnujcie, żeby te krety były tu jutro, bo jeśli nie... - Zadbamy o to - zgodzili się skwapliwie. Śliskość spojrzała na całą szóstkę, potrząsnęła głową z niesmakiem, raz jeszcze rzuciła z niedowierzaniem okiem na swoją łapę i mruknęła dość słabo: - Nie czyńcie niczego przeciw Słowu, a ono będzie łaskawe. Błogo- sławione niech będzie Słowo! - To powiedziawszy, wyszła. - No! - bąknął Wrzecian. - Słyszałeś, co powiedziała - rozpoczął wojowniczo Piaskowni- ca. - Żadnego łażenia, żadnych ucieczek i szczerze mówiąc, żadnych rozmów. - I żadnego spania? - zagadnął Tryfan łagodnie, po czym położył się, wyciągnął głowę obok łap i spokojnie zamknął oczy. Gwardziści wró- cili na swoje miejsca. Wrzecian i pozostali patrzyli na niego przez chwilę, poruszeni wizytą Śliskości. Wreszcie kleryk podszedł do skrybokreta i szepnął: - Tryfanie? Tryfanie? - A kiedy skryba otworzył oczy, zapytał na- gląco: - I co teraz zrobimy? - Mam nadzieję, że pośpimy nieco. - Ale jutro... - Jutro obroni nas Kamień - odparł Tryfan, po czym znowu za- mknął oczy, inni zaś, w miarę jak nadchodziła noc, wzdychali, rozluźniali się i kładli wokół niego: Wąkrotek z Macierzanką, Wrzecian przy Tryf anie, Piaskownica obok Olchy. - Obejmę wartę! - rzekł Piaskownica, próbując wymówić to twardo. Lecz powiedział to do kretów, które kolejno zapadały w sen - w do- bry, spokojny sen - głos strażnika zadźwięczał echem w tej norze, która choć brudna i zaniedbana, wypełniona była teraz szczególną nadzieją. I ową norę, w której miało miejsce pierwsze w kreciości Zgromadzenie Siedmiu, ogarnął sen, który objął także gwardzistę. Toteż, choć był war- townikiem, nie zauważył powrotu Śliskości, która długo stała u wejścia, wpatrując się w zgromadzone krety, najbardziej zaś w Tryfana. Piaskowica nie usłyszał również, jak znacznie później odeszła, jakby naruszanie tego spokojnego snu było bluźnierstwem, lecz bluźnierstwem przeciw czemuś daleko większemu niż to, w co aż do dziś dnia potrafiła wierzyć, przeciw Słowu, oby jego imię było błogosławione. Czuła się, jak gdyby usłyszała tego dnia brzmienie Ciszy i odsuwała się od niego ze strachem i obawą, iż Słowo nie zdoła jej tutaj pomóc. Rozdział jedenasty TRYFAN OBUDZIŁ SIĘ NAGLE i stwierdził, że od strony wyjścia na po- wierzchnię nieśmiało wpada do nory światło brzasku. Większość pozo- stałych spała jeszcze głęboko, a ich ciała majaczyły w półmroku niczym krecie kopce we mgle poranku. Tylko gwardzista zwany Piaskownicą, na wpół rozbudzony, cicho czyścił swe futerko. Wąkrotek wtulił się kąt, Wrzecian zaś, podkuliwszy łapy pod siebie, leżał wygodnie wyciągnięty przy ciele Macierzanki, której głowa spoczy- wała na jego boku. Tryfan patrzył na nich spokojnie przez kilka chwil, myśląc, że dobrze jest przebywać między innymi kretami i widzieć Wrzeciana w czyimś towarzystwie, bo przecież ten kleryk, przez długie lata ukrywając się w Świętych Leżach, musiał znosić straszliwą samotność. Co do siebie samego, Tryfan wiedział - albo zdawało mu się, że wie - iż będąc skrybokretem i przywódcą, nie może żyć tak jak zwyczajny kret: odbywać gody, łączyć się, jak... jak... jak być może któregoś dnia uczyni Wrzecian. Macierzanka odwróciła się na drugi bok i jęknęła cicho przez sen, poprawiając głowę złożoną na boku kleryka, który opiekuńczo położył łapę na jej ramieniu i westchnął. Nagłe, niepotrzebne i niechciane uczucie samotności targnęło Tryfa- nem. Zadrżał, bo pojął częściowo, na czym polega prawdziwa izolacja skrybokreta. Potem rozejrzał się niespokojnie, łudząc się, że to tylko chłód świtu, a nie coś zupełnie innego. Przypomniał sobie wszakże, iż Boswell wyjaśnił mu kiedyś, że skrybowie nie są bardziej osamotnieni niż inni - gdyż wobec Kamienia wszystkie krety są samotne - choć może się tak wydawać - bo odsuwają od siebie rozrywki i bez sprzeciwu godzą się na swą samotną drogę. Wiedział, że rozpoczyna takie życie z własnego wyboru, i wspomniał, jak pewnego dnia, dawno, dawno temu, w Lesie Duncton, kiedy reszta młodzieży bawiła się dookoła, poczuł, że nie jest już małym kreciątkiem i opuściwszy system, przebył pastwiska, aby przez jakiś czas żyć w tym- czasowych norach, słuchać dźwięków nocy i patrzeć, jak mijają dni. Dzi- wiło to jego rówieśników, był bowiem lubiany i potrzebny, a tu raptem odszedł bez słowa wyjaśnienia. Kiedy w parę kretolat później powrócił i stwierdził, że młodzieńcy, których pamiętał, dorośli i od dawna rozproszyli się po systemie, powę- drował do Kamienia Duncton i tam spotkał Boswella. Wtedy poczuł, że jego życie dopiero się rozpoczyna. Teraz, siedząc w mrocznej koźlandzkiej norze pośród uśpionych kre- tów, pojął nagle, że życie kreta rozciąga się między chwilami bezpieczeń- stwa a chwilami ryzyka. Każda z nich zależy od niego samego, z wyjąt- kiem tej pierwszej, którą stanowią narodziny. "Jakie to dziwne", myślał Tryfan, "że jeszcze przed chwilą skłonny byłem wspominać spotkanie z Boswellem jako moment, w którym roz- poczęło się moje życie! Czyż nie zaczęło się ono wtedy, kiedy się uro- dziłem? Czyż nie zaczyna się teraz, gdy zdaję sobie sprawę z tego, że moja długa podróż z Boswellem dobiegła końca, że jego nauka dokonała się? Teraz rozpocząłem coś nowego i choć mam za towarzysza Wrzeciana, przecież jestem sam. Może obawa przed podjęciem ryzyka to tylko strach przed samotnością, w którą wpychają kreta przemiany i nowości". Spojrzawszy znowu na Wrzeciana i Macierzankę, pomyślał, jak wdzię- cznie są teraz spleceni z sobą, przypomniał sobie rozmowę z klerykiem na temat krecie oraz godów i zadumał się nad wyborem swego losu, wy- borem, który zupełnie wykluczał z jego skrybokreciego życia fizyczne obcowanie z samicą. Nad wyborem, z którym Wrzecian pogodził się bez słowa. A przecież... Tryfan uśmiechnął się, aczkolwiek dość ponuro, bo- wiem zrozumiał, że los skryby to jedno, a życie wszystkich innych kretów to coś zupełnie innego. Westchnął tedy i poczuł, że jego samotność sięga daleko głębiej niż tęsknoty za znalezieniem odpowiedniej partnerki. Była to samotność, której nawet samica nie mogłaby rozproszyć, ponieważ takie odosobnienie jest udziałem każdego, kto zdecydował się ruszyć ku Ciszy Kamienia. Ha, szepnął sam do siebie, czyż nie mogłem w tym miejscu, gdzie wznosi się Kamień i rozpoczyna Cisza, napotkać kogoś innego? Czyż Kamień nie mógł sprawić, abym poznał jakiegoś innego kreta - nie zaś akurat Boswella! - kogoś takiego, kto również znałby samotność? Ta- kiego kreta, który ukoiłby moje niepokoje? Czyż nie mogło się tak stać? Czy gdyby skryba miast niego napotkał jakąś samicę, Kamień powstrzy- małby ich przed zakochaniem się w sobie i odbyciem godów? Śluby, które złożył przed Boswellem owej nocy na Wzgórzu Uffington, nie wspominały nic o celibacie jako koniecznym warunku wstępnym życia skrybokreta, choć inni - w tym również sam Biały Kret - zdawali się aprobować takie ograniczenie. Tryfan pomyślał jeszcze chwilę o swych tęsknotach i poczuł się nieco lepiej, stwierdził bowiem, że jeśli kiedyś nadarzy się taka samica, to... cóż, może przecież zachowywać się tak jak inne krety. Ale ona musi być... I zaśmiał się sam do siebie na tę myśl. Już stawia warunki! Chce kierować tym, co tylko Kamień może zrządzić! Nie, zaufa, iż Kamień zrobi to, co należy, i "ona" - o ile w ogóle istnieje (w co wątpił) - będzie na pewno odpowiednia, tymczasem zaś... musi radzić sobie z zadaniami, jakie będzie mu stawiał każdy kolejny dzień i musi podążać wraz z Wrzecianem na tę dziwną wyprawę, której prze- znaczeniem, choć nie wiedział, dokąd miała doprowadzić, było przygoto- wanie wszystkich kretów do poznania Ciszy. Co do początków i rozpoczęcia nowego życia, cóż, Boswell nauczał, że zdarza się ono w każdej chwili. Ale dla niego prawdziwym początkiem, sięgającym wstecz dalej niż wszystko, co pamiętał, były chwile w ciemnej norze, kiedy bezpiecznie wtulał się w otaczające go ciało Rebeki. Kiedy teraz patrzył na jakiegoś kreta: Olchę czy Wrzeciana, miał wrażenie, że jego cień nie należy do niego samego, ale do Rebeki i Brackena, którzy go spłodzili, którzy byli tu i zawsze będą, ponieważ tak wielka była miłość, którą go obdarzyli. Byli tu, aby pokazać mu, jak należy patrzeć poprzez samego siebie, i on był tu również, poza nimi wszystkimi zaś znajdował się Kamień, początek każdego z nich, Kamień, do którego każde z nich usiłowało na swój własny sposób wrócić. Co do Boswella, tego starego Boswella, Białego Kreta, którego łapy dotykały jego łap, którego nauki Tryfan wciąż nosił w sercu, wydawało mu się czasem, że cofnął się dalej, dalej nawet niż sam Kamień, ku miłości, która istniała przed nim i która będzie trwać po nim. - Oby nie spotkało cię nic złego, Boswellu - szepnął Tryfan - i obyś bezpiecznie powrócił do domu. Światło świtu rozlewało się coraz szerzej. Gwardzista Olcha przeciągnął się, a Tryfan zawołał cicho imię Wrzeciana. Kleryk obudził się natychmiast i jął z pewnym trudem (i niemałym zdziwieniem oraz zakłopotaniem) uwalniać się z objęć Macierzanki. - Co się stało? - zapytał, rozglądając się ostrożnie na wszystkie strony. - Nic - odparł Tryfan. - Po prostu musimy być dzisiaj czujni i w każdej chwili gotowi do drogi. - Tak - rzekł Wrzecian. - Tyle że krecica Śliskość zdążyła już powiedzieć o nas radczyniom. Nie trzeba było jej podawać swego imienia ani przyznawać się do Kamienia, nawet jeśli... - Kleryk zmarszczył brwi, próbując przypomnieć sobie, co dokładnie zaszło poprzedniej nocy. - Nawet jeśli wzięła udział w Zgromadzeniu Siedmiu? - domyślił się Tryfan. - Cóż, Wrzecianie, zatajając swe imiona, wyznawcy Kamie- nia do niczego nie dojdą. - Hm - chrząknął kleryk powątpiewająco, bo choć był kretem wie- rzącym, czas spędzony wśród skrybów nauczył go, że dyskrecja nie może zaszkodzić Kamieniowi. Z drugiej strony... - Ty jesteś skrybokretem, Tryfanie, więc wiesz, co wolno, a czego nie - zgodził się. - Chyba sam Kamień chciał, abym wyjawił swoje imię - próbował wytłumaczyć się Tryfan, bowiem w zimnym świetle świtu naprawdę wy- dawało mu się, że był nieco zbyt szczery. - Przynajmniej, tak jak życzył sobie tego Boswell, nie powiedziałem, że jestem skrybokretem! - Wyjawiłeś im wszystko poza tą jedną kwestią - gderał Wrzecian. Macierzanka obudziła się i przeciągnęła. Kleryk odsunął się od niej i udawał, że czyści futerko, a Wąkrotek patrzył na swą siostrę ze zadzi- wieniem. - Jesteś zdrowsza - zauważył. - Tak - odparła. - Czuję się znacznie lepiej. Czuję się dobrze! Jestem głodna! I kiedy słońce zaczęło przesączać się do środka, obudzili się wszyscy w norze. Krety oporządzały swe futerka i czyniły przygotowania do nad- chodzących godzin. Choć nikt nie wspomniał o wypadkach poprzedniej nocy, wszyscy byli milczący i przygaszeni, jakby nie chcieli zniszczyć tego, co im się przydarzyło. Nawet gwardziści prawie się nie ruszali i nie opo- nowali, gdy Wrzecian zaczął grzebać tu i ówdzie, aby znaleźć trochę świe- żego jedzenia na śniadanie. Wydawało się, że wszyscy obecni gromadzą się wokół Tryfana, bo, jak często spostrzegać miał później Wrzecian, było w nim coś, co jednoczyło krety. I to, co wcześniej było tylko nędzną norą, pełną oddzielonych od siebie istot, po przybyciu kreta z Duncton stało się wesołym i miłym, nie pozbawionym swojego charakteru miejscem. Lecz w chwilę potem, kiedy do pomieszczenia wdarł się snop światła, a dochodzące z powierzchni odległe szurnięcia i kroki obwieściły, że stado krów zmierza na pastwisko, pojawili się dwaj gwardziści, wielcy i agre- sywni. Byli to groźni grikowie o silnych, przysadzistych sylwetkach. Pier- wszy nie odzywał się wcale, wszystko mówił ten drugi, jeden z tych, którzy wygrażali Tryfanowi i Wrzecianowi, kiedy zatrzymali się przy głównej norze systemu. - Słowo niech będzie z wami - powiedział do Olchy. - Iz tobą! - odparł Olcha odruchowo. - Wszystko gra? - Gra! - I? - I Słowa nikt się nie zaprze - dodał spiesznie zbaraniały Olcha. Zapomniał wygłosić pełne powitanie. - Obudźcie się, wy dwaj! - zagrzmiał gwardzista. - No... wskaż- cie mi tych nowych? Olcha podprowadził ich ku przybyszom. - Który to Tryfan? - zapytał grik. - Ja - odparł skryba. - Dobra, Radczyni Kostrzewa zamierza udzielić ci nauk, więc ty i ten twój tak zwany asystent chodźcie za mną i trzymajcie pyski zamknięte. Nie spodziewacie się chyba, że ona przyjdzie tutaj, co? - Nie spodziewamy się - powiedział Tryfan. Gwardzista rozejrzał się wokół siebie, po czym, jakby chcąc sobie dodać powagi, oświadczył: - Straszny tu bajzel. Wy dwaj lepiej to sprzątnijcie przed wieczorem. - Potem zwrócił się do Tryfana i jego towarzysza: - Spotkałem was już raz. Nie spodobał mi się wasz zasmarkany wygląd. Teraz też mi się nie podobacie. Idźcie za mną. Zanim wygnano ich z nory, zdołali rzucić Macierzance i Wąkrotkowi jedynie krótkie słówka pożegnania. Pomaszerowali spiesznie korytarzem, drogą, którą tam przybyli. Przed ich wyjściem Olcha zdąży przekazać im szeptem: - Udawajcie głupoli, mówcie niewiele i zgadzajcie się ze wszystkim. Macierzanka dotknęła przelotnie łapy Wrzeciana, który zawstydził się tym gestem, a jednak, zanim drugi gwardzista wypchnął go z nory boles- nym dźgnięciem pazura, wyglądał jednocześnie na zadowolonego z za- chowania krecicy. Wkrótce znaleźli się znowu w głównej norze systemu, teraz nieomal pustej, choć po przeciwnej stronie, tam gdzie spływały w dół korzenie drzewa, zobaczyli Radczynię Kostrzewę i Sideem Śliskość. Na brzegach komnaty stali przy wejściach gwardziści o groźnym wyglądzie. Bez że- nady rzucali na przybyłych ponure spojrzenia, cmokając i postukując w zę- by pazurami, jakby Tryfan i Wrzecian przerwali im swoim nadejściem posiłek. - Ruszać się - warknął prowadzący ich gwardzista i popchnął obu więźniów brutalnie, aż znaleźli się o kilka stóp od Radczyni Kostrzewy, która wraz z Sideem Śliskością spoglądała na nich z góry, przyjąwszy nieco wyniosłą postawę. - Czy to ci? - zapytała radczyni. Sideem skinęła głową. - Tak, mamy powody, by uważać, że to ci. Ten - wskazała skrybę - to Tryfan z Duncton, poszukiwany od dnia pojmania Boswella. Twier- dzi, że jest zielarzem, co zgodnie z moimi informacjami może być prawdą. Drugi kret nazywa się Wrzecian i pochodzi z okolic Uffington. Są jawnymi wyznawcami Kamienia, wcale nie próbowali temu zaprzeczać w rozmowie ze mną. - Co wy na to? - zapytała radczyni. Tryfan patrzył na nią spokojnie, ale Wrzecian z trudem znosił wzrok krecicy. Trzeba przyznać, że jej pysk nie stanowił przyjemnego widoku. Stara miała nieduże, szare oczy oraz najchudszy, najnędzniejszy, najni- kczemniejszy i najbardziej zasuszony pyszczek, jaki zdarzyło się kiedy- kolwiek oglądać Tryfanowi. - No? - Jej głos był również ohydny, twardy i bezlitosny jak u gro- nostaja. Skrybokret na moment przeniósł wzrok na Śliskość, potem znowu wpa- trzył się w radczynię. Wahał się i rozmyślał nad tym, czy uda mu się zdobyć jakieś informacje na temat losu Boswella. Wrzecian i gwardziści po jego obu stronach zaczynali się niepokoić. Śliskość patrzyła swoimi małymi oczkami. - Odpowiedz radczyni, krecie - ozwał się jeden z gwardzistów lecz Kostrzewa uniosła pazury, aby go uciszyć, i Wrzecian dostrzegł, że są to przejrzyste i połamane pazury bezpłodnej krecicy. - Towarzyszyłem kiedyś Boswellowi z Uffington - odezwał się wre- szcie Tryfan - ale tego kreta, Wrzeciana, mało co znam. On przyjął Słowo. - Już przyjął? - zagadnęła złośliwie Kostrzewa. - Zapytaj go! Zanim którykolwiek z nich pojął, co się dzieje, większy z gwardzistów, ten, który stał obok Wrzeciana, wbił złośliwie swe pazury w boki kleryka, zalewając je krwią. Nieszczęśnik nieomal upadł na Tryfana, który wyciąg- nął łapę, aby podeprzeć przyjaciela, i zwrócił się ku gwardziście, chcąc odpowiedzieć atakiem na jego atak, lecz grikowie stojący za nim pochwy- cili go natychmiast i nie mógł zapobiec kolejnemu dźgnięciu, pod którym Wrzecian aż jęknął z bólu. - Należę do Kamienia - oświadczył mężnie - i zawsze będę na- leżał. - Dzielny kret! - podkreśliła Kostrzewa, odwracając się od niego obojętnie i ponownie spoglądając na Tryfana. - Więc potęga waszego Słowa polega na dręczeniu i okaleczaniu bezbronnych kretów! - rzekł skryba. - Ani pragniemy, ani chcemy ranić innych - wyjaśniła radczyni - ale w walce ze złem Kamienia musimy okazywać stanowczość, a jeśli trzeba, również i siłę. Wy najwyraźniej jesteście wyznawcami Kamienia. Tryfan uśmiechnął się ponuro. - Widzieliście, co się przydarza takim kretom? - O tak, widzieliśmy zło, które sprawia Słowo - powiedział kret z Duncton. - Cóż, jako przyjaciel Boswella zapewne wiesz coś, co się nam przyda - stwierdziła Kostrzewa - ale coś mi się wydaje, że nie zechcesz wy- znać tego dobrowolnie, choć bardzo bym tego pragnęła. Nie sądzę też, by którykolwiek z was zechciał być rozsądny przed przyjęciem Pokuty oraz potęgi Słowa. No ale... są inne sposoby. Kostrzewa obejrzała się przelotnie na Śliskość i wydawało się, że bez słów uzgodniły, co począć z dwoma opornymi kretami. Lecz potem jakby jakaś nagła myśl wpadła do głowy radczyni. Rozluźniła się i uśmiechnęła lekko - o ile to, co rozjaśniło jej złe oczy, można nazwać uśmiechem. Tryfan miał się na baczności. - Widzę, że z ciebie inteligentny kret, Tryfanie, choć wprowadzono cię w błąd - zaczęła radczyni. - Powiedz mi, jaki był cel wędrówki Boswella z Lasu Duncton do Uffington? - Nie mówił wam? - zapytał Tryfan ostrożnie. - Z własnej woli opowiedział nam bardzo wiele - odparła Kostrze- wa - ale chcemy mieć pewność. - Co wam powiedział? - Tryfan poczuł ulgę, gdyż odpowiedź rad- czyni uświadomiła mu, że nie wiedzą o Klejnocie, a przynajmniej mają jakieś wątpliwości co do jego istnienia. Odpowiedź starej krecicy dowo- dziła też, że Boswell nie uległ pokusie przejścia na wiarę w Słowo, lecz przede wszystkim, i to było najlepsze, upewniała go, że Boswell nadal żyje. - Po co szedł do Uffington? Odpowiedz na pytanie, krecie, jeśli nie chcesz, by twój przyjaciel cierpiał jeszcze bardziej. - Maska uprzejmo- ści zaczęła znikać z mordki Kostrzewy. Skinęła na gwardzistę, który za- aplikował Wrzecianowi następne szybkie dźgnięcie. - Nie martw się o mnie - stęknął kleryk. - Och, ależ on się martwi i to jeszcze jak - powiedziała radczyni, zerkając bacznie na Tryfana. - To bardzo szlachetny kret. I bardzo głupi. Widziałam już taką troskę na pyszczkach wyznawców Kamienia. - Boswell szedł do Uffington - rzekł Tryfan niechętnie, wyciągając łapę w stronę Wrzeciana, który po otrzymanych ciosach oddychał ciężko i z trudem - ponieważ stamtąd właśnie pochodził. Jak wszystkie krety, chciał umrzeć tam, gdzie się urodził. - Czy to był jedyny powód? - O żadnym innym mi nie wspominał. Cóż jeszcze mogłoby go skło- nić do takiej drogi? - Na przykład Klejnot - rzuciła radczyni, a w jej spojrzeniu nagle pojawiła się chciwość. Śliskość przysunęła się bliżej. Jej czarne oczka szukały mordki Tryfana. - Klejnot? - powtórzył Tryfan. - Dostarczenie go do Uffington - wyjaśniła sideem. - Gdyby wiedział coś na ten temat jakikolwiek kret, z pewnością byłbym nim ja - rzekł Tryfan - a nie widziałem żadnego Klejnotu podczas tej całej długiej podróży. - Co w istocie było prawdą. Zapadła cisza, podczas której grikowie rozważali jego odpowiedź. Radczyni szepnęła coś Śliskości, a potem znowu spojrzała na dwa krety. - No dobrze - oznajmiła radczyni - skłonne jesteśmy ci wierzyć. Ale musisz nam powiedzieć, czy istnieje jakiś Klejnot. Zdaje się, że wy, wyznawcy Kamienia, bardzo w niego wierzycie. - Wierzę, że one istnieją. - "One"...? - Podobno jest ich siedem. - A wiesz może, gdzie są? - Oczy radczyni były nadal niczym mroźna noc. - Nie - odparł Tryfan, co również było prawdą, nie znał bowiem ich dokładnego położenia. Na szczęście radczyni nie wypytywała go więcej o te sprawy. Miast tego chciała się dowiedzieć, który z Klejnotów jest najważniejszy. - To wiedzą wszystkie krety - stwierdził skryba. - Jest nim Klej- not Ciszy. - Wypowiadając te ostatnie słowa, przeniósł wzrok z Radczyni Kostrzewy na Śliskość. Wpatrzył się w nią, a ona odwróciła oczy. Kostrzewa podniosła pazury, jakby coś ją nagle zabolało i straciła zainteresowanie całą historią. - Wystarczy. Później powie nam więcej - oświadczyła krótko. - Zabierzcie ich do celi i nie przekarmiajcie ich. Porozmawiamy sobie znowu, kiedy przekonają się, że Kamień nie jest w stanie pomagać swoim czcicie- lom. - Potem dodała, zwracając się do konwojentów: - Prowadźcie ich uczęszczanymi trasami, tak by inni mogli ich zobaczyć, poznać i pokazać im, jakie uczucia żywią wobec zwolenników Kamienia, kalających jeden z naszych systemów swoją obecnością. * * * DLA TRYFANAI JEGO TOWARZYSZA rozpoczął się teraz mroczny i prze- pełniony samotnością okres pobytu w Koźlandii. Skrybowie, którzy opi- sują to historyczne zdarzenie, nie rozwodzą się zazwyczaj nad nim, może dlatego, że oba krety miały potem do czynienia z innymi, ważniejszymi sprawami. Lecz istnieje wzmianka i została ona opisana wiernie przez pewnego kreta, który był świadkiem tych straszliwych tygodni, powiada- jąca, jak bardzo Tryfan oraz poczciwy Wrzecian cierpieli wskutek za- mknięcia. Ów kret zwie się... lecz ujawnimy jego imię w stosownym momencie, wtedy kiedy i oni je poznali. Z owego pierwszego przesłuchania prowadzonego przez Radczynię Ko- strzewę, odprowadzono ich długą, celowo wybraną trasą, która miała wy- stawić więźniów na szyderstwa i na ciosy pazurów ze strony wszystkich gwardzistów, jakich zdarzyło im się spotkać. Toteż kiedy dotarli do leżą- cych w wilgotnym, południowym krańcu Koźlandii komór, byli na wpół nieprzytomni, a z niezliczonych ran i zadrapań, których doznali, ciekła strużkami po ich ciałach krew. Cele wykopano w wypełnionych ziemią rozpadlinach pomiędzy krze- mieniami i skałami, które przed wiekami dwunogi złożyły pod ziemią. Były tak wąskie, że kret ledwie mógł w nich przycupnąć. Sięgały głęboko w pozbawione robaków podglebie, panował w nich chłód i ociekały wil- gocią, nawet w tych letnich miesiącach. Prowadzących do komór korytarzy pilnowało kilku gwardzistów, więźniów zaś rozdzielano i żaden z nich nie wiedział, gdzie znajdują się pozostali. W miejscu tym unosił się zapach krwi, ekskrementów i beznadziejno- ści. Nie można było dostrzec innych więźniów, lecz często dawało się słyszeć ich jęki. W tym siedlisku nie kończącej się ciemności czatowało bowiem zło, a wraz z nim nadciągało raz przyćmione światło, a innym razem zupełny mrok. Krzyki bólu, śmiech grików... a wszystko to, w miarę upływu dni (czy może były to tygodnie?), stapiało się w jedno. Zdawało się, że co jakiś czas wywlekano Tryfana na zewnątrz i przesłuchiwano. Czasami czynili to gwardziści grików, czasami sama Radczyni Kostrzewa, a czasem sama Sideem Śliskość. Kret z Duncton nie wiedział, co się dzieje z Wrzecianem i, z wyjątkiem kilku wyszeptanych na koniec słów pokrze- pienia oraz błogosławieństwa, nie zdołał powiedzieć mu już ani słowa, od chwili gdy stanęli przed radczynią. Jedzenie przynoszono im nieregularnie i nigdy nie była to zdrowa strawa. Zamiast tego ich wikt stanowiły larwy albo gnijący szczur czy też jelita owcy pełne ohydnych robali. Początkowo Tryfan wcale nie chciał jeść, ale kiedy uświadomił sobie, że zaczyna słabnąć, zmuszał się do pochłaniania wszystkiego, co otrzymywał, nie zwracając uwagi na gwar- dzistów, którzy przyglądali mu się w milczeniu. Dzięki temu miał przy- najmniej tyle sił, że był w stanie wytrzymać przesłuchania. Kiedy Tryfan odczuwał pragnienie, kazano mu lizać błoto, które ściekało po ścianach jego celi. Z więzienia nie było ucieczki: podglebie było zbyt twarde, by w nim kopać, a gwardziści zbyt liczni, by z nimi walczyć, nawet dla kreta w pełni sił. A on wiedział, że słabnie z braku powietrza i ruchu, lecz jego wola przetrwania i przetrzymania związanych ze Słowem obrzędów, nie malała. Umacniała się raczej, a lekko niecierpliwe zachowanie strażników pozwa- lało mu sądzić, że Wrzecian wciąż żyje i trzyma się tak samo jak on, zamieszkując jakąś pobliską celę. Wiedział, że obok niego przebywają również inne krety, gdyż słyszał, jak gwardziści na nich pokrzykują, do jego uszu docierały krzyki torturo- wanych i dwukrotnie dobiegły go też z powierzchni odgłosy szamotaniny, które uznał za straszliwe echa wieszania. Niektórzy gwardziści okazywali się nieco mniej agresywni i łatwiej było się z nimi dogadać, toteż stopniowo, w miarę jak dni zamieniały się w tygodnie, zdołał się sporo dowiedzieć o Koźlandii i o grikach. Zorien- tował się, na przykład, że miałoby miejsce mniej okrucieństw, gdyby właśnie nie zbliżał się Najdłuższy Dzień i gdyby Wilcza Jagoda nie za- powiedziała, że odwiedzi system i będzie przewodzić rytualnemu wiesza- niu wyznawców Kamienia. Potwierdziła się również wiadomość, że Koźlandia ma stać się centrum szkolenia i późniejszej działalności gwardzistów, toteż musi być do tego dobrze przygotowana. Co więcej, Tryfan dowiedział się, że Stok, który stanowił północną część systemu, ciągle jeszcze oczyszczano ze zwłok ofiar zarazy, co stanowiło groźne i niebezpieczne zadanie, większość bo- wiem zajmujących się tą pracą kretów umierała w końcu na chorobę, której nazwę szeptano z obrzydzeniem i nienawiścią: "skalposkór". Nie wiedział wszelako, co to za choroba ani czym się objawia, ponieważ w ciągu całej swojej kariery uzdrowiciela nie zdarzyło mu się usłyszeć o takiej dolegliwości. - Jak dowodzi się tymi czyścicielami i kto jest za to odpowiedzialny? - zapytał jednego z bardziej przyjaźnie nastawionych gwardzistów. - Zeloci po jednej Najdłuższej Nocy - padła odpowiedź. - Mło- de krety, gotowe oddać życie dla sprawy Słowa. Muszą być silne i gorliwe. Jeżeli przetrzymają swoją służbę, dostają dobre miejsce, a jeżeli nie, no cóż, wtedy czeka ich pośmiertna chwała. - Chwała? - zapytał Tryfan. - Ich imiona zostaną zapisane na Skale w Whern, gdzie odczytuje się Słowo. Oto chwała, do której dążą wyznawcy Słowa. Zapisane imiona będą żyły już zawsze. To zaszczyt. Co to za Skała i gdzie "się odczytuje" Słowo, tego Tryfan nie zdołał się dowiedzieć, lecz poprzysiągł sobie, że odkryje to miejsce, jeśli Kamień go uratuje. Nie wątpił też, że Wrzecian, kret bardziej ciekawy i uporczywy w docieraniu do faktów niż on, o ile zachowa życie, uzna to za swoją misję. Młody skryba niewiele wiedział o innych kretach uwięzionych wraz z nim w podziemiu, słyszał jedynie wydawane przez nie odgłosy cierpie- nia. Rozmowy pomiędzy celami były zakazane, a żadnego kreta nie wy- prowadzano na zewnątrz w tym samym czasie, gdy na powierzchni znaj- dował się inny. Jednakże zerkając ze swego zamknięcia, Tryfan dostrzegał czasami przelotnie sylwetkę jakiegoś innego biedaka, którego zabierano właśnie na przesłuchanie, i wiedział, iż zdarzało się, że taki więzień nie wracał. Nadchodził jego czas. Jeżeli nie umrze tutaj z osłabienia, to za- pewne dopadnie go śmierć podczas Środka Lata, kiedy, w co prawie nie wątpił, owa Wilcza Jagoda uczyni z niego jedną ze swych ofiar poświę- conych Słowu. Myśląc o tym, Tryfan zrozumiał, co oznacza prawdziwy strach. Pewnego mrocznego i ponurego dnia, który był jednak na tyle jasny, by skryba zdołał dostrzec, co się dzieje, usłyszał kpiny i śmiechy gwardzi- stów prowadzących jakiegoś kreta wzdłuż cel. Zdarzyło się, że przystanęli w miejscu, które można było zobaczyć z celi Tryfana, lecz byli zbyt zajęci dręczeniem owego biedaka, by dostrzec, że kret z Duncton ich obserwuje. - Ach tak? - kpił jeden z nich. - Pisać umiesz? I na pewno za- piszesz swoje imię na skale. Ha, ha, ha! Bardzo sprytne. - To spryciarz, o tak! Sprytnie kłamie! Tryfan z niejakim trudem zobaczył owego kreta i mimo słabego światła dostrzegł, że jego ciało przedstawia fatalny widok. Grzbiet i boki miał tak wychudzone, że doskonale było widać kręgosłup i wszystkie żebra, sierść zaś całą w plamach i przerzedzoną. Pyszczek trzymał nisko, a kiedy się poruszał, czynił to z trudem i widać było, że wielce cierpi. Jego głos był ledwie szeptem. Powtarzał ciągle: - Jestem, tak, tak, tak. Jestem. Taki jestem. - Była to ostateczna, rozpaczliwa afirmacja samego siebie, którą nieomal udało się wykorzenić z niego podczas tortur. Początkowo Tryfanowi trudno było zrozumieć jego słowa, lecz kiedy mu się udało, natychmiast zauważył, że kret mówi w ten sam, pełen precyzji sposób, w jaki przemawiał Boswell. Słuchał go w śmiertelnym bezruchu i szeptał modlitwę do Kamienia, błagając go o pomoc. - Co z ciebie za kret? Skryba, kłamca czy też i jedno, i drugie? - szydził jeden z gwardzistów. - Nie, nie. Tak, tak. Jestem, jestem! - szepnął kret. - Więc pisz dla nas na skale, krecie. No dalej, napisz moje imię. Jestem Osełka. Potrafisz to napisać, żeby moje imię żyło na zawsze? - Nikt nie potrafi pisać na skale - odparł kret. Otrzymał za to wściekłego kuksańca i któryś z gwardzistów zagrzmiał: - Głosiciel Słowa potrafi pisać na Skale Słowa, i być może któregoś dnia zapisze na niej i nasze imiona! Pchnęli biedaka na ścianę korytarza i zmusili go, by oparł łapę na czarnym krzemieniu. - Pisz teraz, krecie! - mówili ze śmiechem i darli jego żałosnymi pazurami po lśniącej powierzchni kamienia. Tryfan dostrzegł, że nawet kiedy to czynili, ich ofiara nie tylko powta- rzała nadal: - Jestem, jestem! - ale zdołała nawet postawić drugą ze swych przednich łap na ziemi, aby... On pisze! - powiedział sam do siebie Tryfan, ledwie wierząc włas- nym oczom. Wszelako nie potrafił dojrzeć w półmroku, jakie słowa uwie- cznia ów nieszczęśnik. Gwardziści grików znudzili się w końcu tą zabawą i poprowadzili kreta dalej. Tryfan mógł jedynie wpatrywać się w miejsce, z którego odeszli, oraz w niewyraźny napis pozostawiony na kredowej posadzce. Kiedy następnym razem wyprowadzano młodego skrybę z jego celi, udało mu się przystanąć przy owym punkcie i przesunąć pazurami po niewielkich znakach, które tamten kret usiłował wykonać w twardym, kredowym podglebiu stanowiącym posadzkę korytarza, mimo iż gwardzi- ści naigrywali się z tego, że nie udaje mu się pisać na krzemieniu. Jednak zdołał wyryć swoje imię. Tryfan dotknął tych znaków, przeczytał je i stracił niemal oddech z wrażenia. Bowiem imię, które napisał ów kret, brzmiało: BREVIS, a należało do skrybokreta, który był mistrzem Wrzeciana i zdołał niegdyś uciec z Uffington przed masakrą dokonaną tam przez grików. Skrybokret ten doniósł o wydarzeniach w Koźlandii, swoim rodzinnym systemie. Więc Brevis żył! A zatem w tym samym miejscu, w ciągu tych kilku chwil, które zyskał, udając, że nagle zaniemógł, Tryfan sam coś napisał, coś, co mogłoby podnieść Brevisa na duchu, gdyby to odnalazł. Potem kret z Duncton czekał całymi dniami, aż pewnego wieczoru, po zapadnięciu zmroku, znowu poprowadzono korytarzem tamtego kreta. Try- fan zauważył, że jest on jeszcze słabszy, bardzo wątły i łapy ledwie go niosły. Minął miejsce, w którym Tryfan pozostawił swój napis, i kiedy ten patrzył z zapartym oddechem, przesunął łapą po jego słowach, na pozór w ogóle ich nie dostrzegając. Istotnie, szedł dalej powoli i dopiero w chwilę później zawahał się, przystanął i sięgnął pamięcią wstecz, jak gdyby usłyszał z wielkiej oddali tekst, który napisał Tryfan. - Ruszaj się, staruszku - powiedział gwardzista, jeden z tych uprzejmiejszych. - Nie marudź. - Ale ja... bo tam... - szepnął Brevis, chcąc dotknąć znowu łapą napisu Tryfana, został jednak tym razem nieco łagodniej pchnięty naprzód. Lecz kret z Duncton wiedział już (w każdym razie łudził się), że Brevis będzie później wracał tą samą drogą, toteż czekał z uwagą. W końcu pojawił się wleczony przez gwardzistę, straszliwie słaby. - Chcę odpocząć - szepnął i znowu wyciągnął łapę - odpocząć przez chwilę... - Ośmielił się zatrzymać przy napisie, który pozostawił Tryfan. - No dobra, ale tylko na moment - mruknął gwardzista. Tryfan zobaczył, że Brevis przesunął pazurami po jego napisie nie jeden czy dwa razy, ale aż trzy. Gwardzista coś podejrzewał, ale nie wtrącał się, zresztą sam nie potrafiłby rozpoznać pisma. Brevis znieruchomiał, jakby zastanawiał się nad czymś, i wtedy Tryfan wypowiedział ze swej celi słowa, które napisał. Był to prastary tekst, magiczne zaklęcia, jakim jeden skrybokret wita drugiego, słowa, których Tryfan nigdy dotąd nie wypowiedział jako skryba; może nawet nie przypuszczał, że kiedykolwiek będzie miał ku temu okazję. - Zawżdyś praw w swym serdcu - rzekł. A wtedy Brevis odwrócił się ku ciemnościom, z których dobiegał głos Try- fana, i wygłosił z respektem stosowną odpowiedź w prastarym języku. - Zawżdyś natchnion i uświęcon. - Nigdym taki nie był, chociażem pragnął - odparł Tryfan, zasta- nawiając się, czy gwardzista nie zacznie interweniować, lecz ten zgłupiał chyba, słysząc język, którym rozmawiały oba krety, a może powstrzymy- wał go spokój, jaki między nimi panował. Co więcej, zaskoczyła go ewi- dentna siła, która nagle natchnęła starego kreta, przed chwilą jeszcze bli- skiego śmierci. Teraz bowiem jego więzień trzymał pyszczek wysoko, wyprężył się, a ostatnie słowa powitania wypowiedział zdecydowanie oraz z miłością, która uciszyłaby wszelki sprzeciw ze strony gwardzisty i wy- cisnęła łzy z oczu Tryfana. - Bądź pozdrowion i szczęśliw - rzekł Brevis i dla przyzwoitości dodał radosnym głosem: - Bądź pozdrowion, krecie, jakkolwiek byś się zwał! Strażnik jeszcze przez kilka chwil nie potrafił odzyskać rezonu, tak bardzo zawstydziły go światło i siła wypełniające korytarz. - Eee, tego, co to ma znaczyć? - zapytał wreszcie. - Żadnych rozmów, znacie przecież przepisy. - To mój przyjaciel - ozwał się Tryfan z ciemności, a Kamień tchnął w jego głos moc rozkazywania i przekonywania. - Tylko na chwilę... - No dobrze... - bąknął niepewnie gwardzista, cofając się odrobinę, by oba krety mogły porozmawiać. - Co za kret z ciebie? - zapytał zadziwiony Brevis. - Przyjaciel Boswella, zwę się Tryfan. - Boswell! Czy ten kret jeszcze żyje? - Żyje, tak jak i Kamień - odparł uczeń Białego Kreta. - I nazywasz się Tryfan? - Tryfan z Duncton. Jeden z tych, których znasz, również żyje i znaj- duje się tutaj, w tych celach. Jego imię brzmi... - Poczciwy Wrzecian! - krzyknął Brevis z uciechą, choć ledwie stał na łapach, tak bardzo był słaby i wzruszony słowami Tryfana. __ Zdawało mi się... wiedziałem... że słyszę jego głos. Tryfan z Duncton. Modliłem się o taką chwilę. Lecz czyżeś ty...? - Wskazał pazurem za siebie, na napis na posadzce, lecz nie wymówił słowa "skrybokret". - Mianował mnie nim Boswell w Uffington. - Przeto niechaj będzie błogosławiona ta chwila, błogosławion ten dzień! Myślałem, że jestem ostatnim! - I ja! - powiedział Tryfan z oczyma ponownie pełnymi łez. - Ja również tak myślałem. Nagle dały się słyszeć odgłosy kolejnych nadciągających gwardzistów i Tryfan szepnął spiesznie: - Trwaj w wierze. Będziesz nam potrzebny, Brevisie, ponieważ je- steśmy w twoim rodzinnym systemie i znasz jego korytarze. Miej wiarę! - Mam przeczucie, że będę powieszony w Środku Lata - rzekł Bre- vis. - Po to mnie właśnie trzymają. - Cóż, więc musimy cię stąd uwolnić. A w każdym razie są i in- ne zadania, ważniejsze, toteż będziesz nam teraz potrzebny, bośmy nie- liczni. - Czy oni wiedzą, kim jesteś, Tryfanie? - szepnął Brevis, choć gwardzista szorstko ujął jego ramię, aby go odciągnąć. Tamci byli już na wyciągnięcie łapy. Tryfan zaprzeczył. - Boswell chciał, żeby się tak stało - wyjaśnił. Potem rzekł do gwardzisty głosem nie znoszącym sprzeciwu: - Traktuj go dobrze, abyś pewnego dnia nie odpowiedział za czynienie zła! - A było w Tryfanie coś, co zmuszało inne krety do posłuchu. Potem, wymieniwszy ostatnie błogosławieństwa, obaj skrybowie roz- dzielili się, a wtedy Tryfan, niemal zupełnie pozbawiony sił, powrócił do swej celi, by podziękować Kamieniowi za nadejście tej chwili. ROZDZIAŁ DWUNASTY ODKRYWSZY, ŻE BREVIS ŻYJE, Tryfan przez kilka dni był pełen nadziei i rezonu. Lecz następne spotkania okazały się niemożliwe, gdyż nie prze- prowadzano więcej Brevisa obok jego celi i choć wypytywał co bardziej przyjaznych gwardzistów o niego, nie udało mu się zdobyć żadnych wia- domości ani o nim, ani o Wrzecianie. Jego samego gwardziści zostawili w spokoju i nie był już zabierany na kolejne przesłuchania. Teraz zdał sobie sprawę, że te interludia w jego samotności cieszyły go, ponieważ stanowiły wytchnienie od ciemności celi. Mimo wilgoci uświadomił sobie, że rozpoczęło się lato, gdyż powie- trze stało się cieplejsze i jeszcze bardziej dokuczały mu pchły. Właśnie wtedy, w chwilach narastającej rozpaczy i rozczarowania, w tygodniach, które nastąpiły po spotkaniu z Brevisem, w okresie złego samopoczucia i słabości, Radczyni Kostrzewa i Sideem Śliskość wznowiły swoje przesłuchania. Skorzy do znęcania się na nim gwardziści prowadzili Tryfana do obu samic i tam musiał znosić ich śledztwo. Później pamiętał głównie to, że w odpowiedzi na wszystkie pytania, które mu zadawały, pytania dotyczące Boswella, skrybokretów, Świętych Leż, Klejnotów i Księgi Słowa (której pierwszego egzemplarza grikowie, jak się zdaje, poszukiwali), mówił im o czymś zupełnie innym, to znaczy o Ciszy, tu- dzież o miejscu, gdzie można ją odnaleźć, mieszczącym się w Lesie Dunc- ton. Pamiętał, że to zdawało sieje rozwścieczać, Śliskość zaś, mimo swego uczestnictwa w Zgromadzeniu Siedmiu, równie bezlitośnie jak Kostrzewa nakazywała gwardzistom torturowanie Tryfana. Wszelako nadszedł taki czas, kiedy ich ciosy i ukłucia nie wywierały już na nim wrażenia i Tryfan uciekał od nich w swój własny świat, w któ- rym nie potrafili go dosięgnąć. Toteż kiedy powiedzieli mu, że Wrzecian nie żyje, ich słowa nie zrobiły na nim wrażenia, bo umiał tak żywo przy- wołać wspomnienia swych przyjaciół, że Wrzecian, którego znał, tak samo jak Bracken, Boswell i Rebeka, i poczciwy Żywokost, tłoczyli się w jego celi pełni życia. - Nie, nie - wykrzykiwał wtedy. - Wrzecian nie umarł! To nie- możliwe, on jest tutaj, spójrzcie! Wrzecianie, odezwij się do nich! - A kiedy zaczął mówić w ten sposób, radczyni odeszła, by już nie powrócić, a Sideem Śliskość patrzyła na niego długo, po czym również zniknęła na dłuższy czas z jego życia. Zatem pozostawiono Tryfana w spokoju. Lecz potem nastał dla niego okres wątpliwości i niepewności, który udało mu się przeżyć dzięki mod- litwom do Kamienia i dzięki temu, że ćwiczył pisanie na zakurzonej po- sadzce, w miejscu, gdzie dwa razy razy w ciągu doby padało przez chwilę światło z jakiegoś odległego wejścia. Wypisywał tam imiona tych, których kochał: Boswella, Żywokosta, Rebeki, Brackena, Wrzeciana... oraz nazwy miejsc, o powrocie do których marzył: Uffington, Święte Leża i... Las Duncton. I wtedy pojął wreszcie, że tych kretów wcale nie ma w jego celi, że odeszły wszystkie. Nawet Wrzecian. On chyba również. Wtedy Tryfan zapłakał i nie tknął jedzenia, które zostawił dlań gwardzista. Próbował też w takich chwilach rozmyślać nad naukami, jakich udzielał mu Boswell, starał się ze wszystkich sił wykorzystać ten okres wymuszonej samotności, tak jak bez wątpienia uczyniłby jego mistrz. Często słuchał opowieści Boswella o jego chwilach spędzonych w norach milczenia, w których skrybowie decydowali się czasem pędzić życie w odosobnieniu, izolowani od innych, bywało, że przez całe kretolata, a czasami aż do chwili, gdy śmierć zabierała ich do Kamienia. Tryfan pamiętał, że jedli oni wtedy niewiele, ale jednak jedli, a także pili, zwłaszcza pili. Więc i on czynił to samo, liżąc cuchnące ściany swojej celi i spożywając plugawe jadło, jakie mu przynoszono. Podtrzymywał w ten sposób życie w sobie. Właśnie w tym okresie Tryfan z Duncton, wdrożony już do dyscypliny dzięki latom spędzonym z Boswellem, narzucił sobie jeszcze sroższe ry- gory, a oddając się medytacji, utrzymywał swoistą równowagę oraz har- monię pomiędzy umysłem a udręczonym ciałem. W ciągu tej mrocznej nocy swojego życia Tryfan wciąż myślał o Wrze- cianie. Nie wierzył, że jego przyjaciel umarł, i modlił się do Kamienia, by dał on klerykowi siłę do przeżycia. W chwilach zwątpienia pozwalał sobie na momenty zadumy, podczas których wspominał ciepło i światło swego dzie- ciństwa) kiedy promienie słońca padały na buki rosnące w górnych partiach jego ukochanego Lasu Duncton, a liście, zrazu młode, jasnozielone, potem większe i ciemniejsze, lecz wciąż wspaniałe, trzepotały na wietrze, hen, w górze, podczas gdy on zwiedzał system, w którym przyszedł na świat. - Wrócę tam, kiedy uciekniemy z Koźlandii, wrócę tam, skrzyknę drużynę, która mi pomoże, wrócę... - I choć sam o tym nie wiedział, zaczął wypowiadać na głos takie myśli. W osłabieniu plątał słowa, jego umysł znajdował się u kresu wytrzymałości i zaczynał już tracić świado- mość... - Tak, wrócę. Żywokost wyjdzie, by mnie powitać i znowu spot- kam Boswella i przedstawię mu Wrzeciana, tak, Wrzecian, tak nazywał się kret, którego znałem dawno temu. Czasem zdawało mu się, że słyszy wołania kretów, czasem sądził, że jest noc, kiedy powinien być dzień, światło na posadzce było tak mroczne, tak, takie było, a te tutaj stworzenia nie nadawały się do jedzenia, chyba że tkwiły tu po to, żeby jego zjeść! Błogosławiona ulga! Tak, tak, oto mógł się śmiać i śmiał się cicho, pamiętał imiona, jak choćby B-Bos... tak, tak, no i R-Re... Jak miała na imię? Wrzecian, to było imię, a także kret. Ha, ha! - Wrzecianie! - wymamrotał. - Wrzecianie... - I Tryfan wy- krzyczał to w oślepiające światło, które zdawało się wpadać do jego celi, i poczuł łzy na twarzy. - Wrzecian... - Tryfanie! Tryfanie! Czy słyszysz mnie? Tryfanie! To był Wrzecian, który odzywał się do niego gdzieś spomiędzy drzew otaczających ogromny Kamień Duncton, wołał go... - Tryfanie!! To był Wrzecian. Ale tutaj, naprawdę tutaj, w świetle nagle padającym od wejścia. - Wrzecian? - Tak, Tryfanie. To ja, Wrzecian. Twój przyjaciel. Postarzały Wrzecian, jeszcze chudszy niż wcześniej, z zapadniętymi bokami pełnymi na wpół wygojonych ran, połamanymi, stępionymi pa- zurami, poszarpanym i poplamionym futerkiem... nie ten, którego znał Tryfan... - Tryfanie... Zabierają nas stąd! I, jak sądzę, nie po to, by nas po- wiesić. Łapy Tryfana poruszały się powoli, całe ciało bolało go i gwardzista musiał wejść do celi, żeby pomóc mu ją opuścić. Wreszcie skrybokret zdołał szepnąć: - Wrzecian? To ty? - Wyciągnął łapę i dotknął drugiego kreta, jakby nie wierzył swym oczom i uszom. Zaczęli obaj łkać i sławić Kamień, który znowu ich z sobą połączył. - Tak, to ja. - Ale ty jesteś taki stary - zaprotestował nagle Tryfan niemal za- gniewany. - Jesteś oszustem! Na twarz Wrzeciana wypłynął słaby uśmiech. - Nie bardziej niż ty - odparł. - Chodź, musimy teraz stąd odejść! Chodź Tryfanie. - I kret z Duncton pozwolił, by Wrzecian pomógł mu wyjść z ohydnej celi, która tak długo stanowiła dla niego cały świat. Idąc, starał się coś sobie przypomnieć, coś, co powinien pamiętać, co musiał powiedzieć Wrzecianowi, jeśli to był naprawdę on. Jakiś napis. - Brevis! - krzyknął nagle Tryfan. - Widziałem go. On jest tutaj, Wrzecianie. - Tak, wiem - rzekł Wrzecian. - Przez te ostatnie kretotygodnie byłem lepiej traktowany, tak samo jak on, byliśmy bowiem obaj we wspól- nej celi. Obawiam się, że nie mam twojej odporności na samotność, Try- fanie, ale teraz czuję się lepiej. Dowiedziałem się wielu pożytecznych rzeczy o Koźlandii. - To dobrze, to dobrze - stwierdził Tryfan, przystając, na co gwar- dziści zaczęli kląć. Gdzieś przed nimi korytarz przeciął snop słonecznego światła, i właśnie dla tego widoku zatrzymał się Tryfan. I dla dźwięku, który z niego dolatywał: ptasich śpiewów na powierzchni, wysokich w to- nie i pięknych. - Przeżyliśmy - szepnął Tryfan. - Udało nam się, Wrzecianie. A poprzez uwięzienie grikowie umocnili nas. Taka była, wi- dać, wola Kamienia. - Ku zdziwieniu Wrzeciana kret z Duncton jakby odzyskał część ze swojej dawnej siły i zdecydowania, bo chociaż zachwiał się i osunął na ścianę korytarza, zapytał śmiało: - Powiedzcie mi, dokąd teraz idziemy i dlaczego? Wkrótce poznali odpowiedź na to pytanie, ponieważ po wędrówce korytarzami, urozmaicanej kpinami i szturchańcami ze strony gwardzi- stów, wypchnięto ich przed oblicze Radczyni Kostrzewy i znaleźli się ponownie w tej samej komnacie komunalnej, której mieli słuszne powody się obawiać, znowu wypełnionej tłumem kretów. Zebrane krety rozma- wiały i zajadały coś z podnieceniem, jak zwykłe były czynić podczas Pokuty lub wykonywania kary. Jakże głośna, wielka i dziwna wydawała się ta rzesza kretów Tryfanowi, który przez tak długi okres znał tylko samotność. Kostrzewa siedziała ze Śliskością u swego boku, a obie wyglądały na bardzo z siebie zadowolone. Tryfan usiłował znaleźć w oczach sideem naj- lżejszy choćby ślad litości czy zainteresowania, ponieważ nie umiał pojąć, jak mogła brać udział w Zgromadzeniu Siedmiu i pozostać tak zimna. Chy- ba że przeraziła ją Cisza, którą usłyszała. Tak, pomyślał Tryfan, kret może się jej przestraszyć i potrzebować wiele pomocy, aby się ku niej zbliżyć. - Proszę, proszę! - odezwała się Kostrzewa, podchodząc do Try- fana i wkłuwając boleśnie pazury w jego ramiona oraz pod żebra. Zatrzy- mała je tam odrobinę zbyt długo. - Widzę, że twój Kamień cię nie ochronił. Patrzcie! - zawołała, a jej szorstki głos uciszył jazgot gwar- dzistów, którzy natychmiast zamienili się w słuch z sadystycznymi uśmie- szkami na twarzach. - Mamy tutaj dwóch wyznawców Kamienia. Nie wysłuchają Słowa. Nie chcą znać Słowa. Ja i Sideem Śliskość przesłu- chiwałyśmy ich wielokrotnie i usłyszałyśmy większość informacji, które spodziewałyśmy się uzyskać. Ten tutaj znał nawet jednego ze skrybokre- tów Uffington, ni mniej, ni więcej, tylko Białego Kreta! Zastanawiam się teraz... - Jej głos obniżył się do szeptu i dla większego efektu przerwała na chwilę. - Zastanawiam się, co z nimi zrobić... Tryfan i Wrzecian instynktownie zbliżyli się do siebie, jakby jeden mógł obronić drugiego. - Powiesić bękartów! - krzyknął jakiś gwardzista. - Jużci, wieszać ich powolutku! - zawołał inny. Pewien grik podszedł do nich, przepchawszy się poprzez tłumek gwar- dzistów, którzy ich tam przyprowadzili, i zatopił swe żółte, ohydne zęby po kolei w każdym z nich. - Myślałem, żeście szumowiny, mówiłem, żeście szumowiny i jeste- ście szumowiny - charknął. To był ten, który pierwszy zaczepił ich w norze, ten, który kazał tytułować się "panem". - Powiesić szumowiny - krzyknął nagle, zwracając się do swych towarzyszy. Kiedy nie można mieć nadziei, kiedy nie można uciec, strach obez- władnia, i teraz, gdy wszędzie dookoła grikowie z wrzaskiem domagali się ich śmierci, właśnie tak czuli się Tryfan i Wrzecian. - Broń nas, Kamieniu. Wrzecianie, cela, w której przebywałem, w porównaniu z tym wydaje się oazą spokoju. Na to rozdygotany kleryk odpowiedział: - Nie podoba mi się tu, Tryfanie! Cóż Kamień może teraz zrobić? Co mógłby zrobić Kamień? Tryfan z trudem otrząsał się z odrętwiającej fali strachu i w końcu udało mu się stanąć spokojnie, poczuł wszystkie swoje cztery łapy na posadzce komory, uniósł wzrok nieco ponad głowy motłochu grików i wpatrzył się poza nich w srebrzystobrunatne korzenie brzozy, które przecinały korytarz za plecami radczyni. Kamień, myślał Tryfan, z pewnością coś uczyni, tak jak zawsze się to działo - poprzez innego kreta, tak, poprzez jakiegoś kreta. Przez kreta, który musi się tu znajdować, który mu pomoże, tak jak i on wcześniej wlał trochę nadziei w serce tamtego bezimiennego stworzenia, którego zabójstwo widzieli w tej komorze. Nagle lęk Tryfana zamienił się w spokój i pewność: nawet wobec tych jazgoczących wrzasków słyszanych wokół i domagających się ich śmierci był teraz pewien, że nie umrą. Jeszcze nie. Nie tutaj. Jeszcze tyle jest do zrobienia. Wyciągnął łapę i nawet gdy krzyki otaczających ich grików sięgnęły szczytu i gwardziści jęli odwracać pyski ku Radczyni Kostrzewie w oczekiwaniu wyroku, Wrzecian wyczuł jego spokój i sam się również uspokoił. - Kamień nas ocali - szepnął Tryfan. - Pokaż im teraz, że się nie boisz. Lecz który kret miał wykonać wolę Kamienia? Który spośród obe- cnych...? Tryfan zaczął rozglądać się po komorze, ale dostrzegł wokół siebie jedynie oszalałe pyszczki kolejnych gwardzistów, oczy wpatrujące się w nich z nienawiścią i tryumfem, żądne ich śmierci. Kret z Duncton gapił się w jednego po drugim, a oni krzyczeli coraz głośniej. Wiedział, że szuka kreta pełnego wątpliwości i lęku, takiego, w którym jarzyłoby się choćby najsłabsze światełko łaski Kamienia. Lecz żaden z kretów, którym się przyglądał, nie miał w swych oczach owego błysku. Czując rodzącą się w nim rozpacz, popatrzył, tak jak i grikowie, na Kostrzewę, ale dojrzał tylko jej złe oczy. Potem znowu skierował wzrok na korzenie brzozy zwisające z sufitu za plecami Śliskości, srebrzyste i piękne, lśniące, tak, tak, lśniące na jej gładkiej sierści szarym światłem, połyskujące dobrym światłem! Tryfan patrzył na nią, patrzył w jej oczy i dostrzegł lęk, którego szukał, dostrzegł zwątpienie i wiedział już, że tylko w tej krecicy, tej, którą Kamień umieścił w przedziwnym Zgromadzeniu Siedmiu, leżała teraz nadzieja dla Wrzeciana i jego samego. I, jak to mu się często zdarzało, widział nie tylko to, co miało się stać natychmiast, zobaczył także przy- szłość. Jeśli bowiem jego życie znajdowało się teraz w łapach Śliskości - choć nie miał pojęcia, co mogłaby zrobić, aby uratować im życie - to i w przyszłości ich wielkie poszukiwanie Ciszy, do którego zostali przeznaczeni, miało zawsze zależeć od innych. On sam będzie tylko wska- zywać drogę, a inni będą pomagać mu iść naprzód i inni osiągną wreszcie miejsce, w którym skończy się poszukiwanie. Był tylko skrybokretem, czyli niczym: zawsze już miał potrzebować innych kretów, tak jak wraz z Wrzecianem potrzebowali teraz pomocy Śliskości. I pojął wreszcie to, co niegdyś powiedział mu Boswell: "My, skrybowie, jesteśmy przywód- cami, a jednak trzeba nas prowadzić". Wrzecian czuł spokój Tryfana i widział, w jakim kierunku tamten zwra- ca wzrok. Zauważył, że Śliskość jest niespokojna, grzebie pazurami w zie- mi i unika spojrzeń, zarówno ich, jak i wszystkich innych kretów. - Na co czekasz, radczyni? Każ nam ich powiesić! - wołali griko- wie. - Albo naznaczyć! Jużci naznaczyć! Na-zna-cza-nie! Na-zna-cza- -nie! Stojący w pobliżu gwardziści wykręcali i wyginali pazury i nieraz nie mogli się powstrzymać przed szturchaniem nimi i kłuciem wyznawców Kamienia, Śliskość zaś, jak zauważył Tryfan, odzyskała nagle spokój i pa- nowanie nad sobą, a jej łapy znieruchomiały. - Dosyć! - zawołała raptem Kostrzewa, unosząc łapę. Wszyscy umilkli. Grikowie dyszeli, pocili się i pałali żądzą krwi, z ociekającymi śliną pyszczkami, czekając na rozkaz radczyni. - No? Ujawniliście wa- szą niechęć i wstręt dla tych wyznawców Kamienia. Wszyscy z wyjątkiem obecnej tu szacownej Sideem Śliskości. Co ty sądzisz, moja droga? Radczyni zwróciła na Śliskość swoje przymrużone oczy i podniecenie tłumu odrobinę zmalało, ponieważ niewielu gwardzistów lubiło krecice sideem, a już zwłaszcza Sideem Śliskość. Obawiano się jej potęgi. Jej tajemniczy autorytet był bez wątpienia większy niż można by sądzić, może nawet większy niż autorytet radczyni. Grikowie wyciągnęli szyje ku sa- micom i nasłuchiwali z otwartymi pyszczkami. Fetor ich potu wisiał w po- wietrzu, cała nora dygotała pragnieniem kaźni. Śliskość wysunęła się odrobinę do przodu i przez moment tak krótki, że niewielu go dostrzegło, spojrzała w kierunku Tryfana, potem uśmiech- nęła się dziwnie i mordka jej stężała. - Powieszenie - zaczęła, a słowo to wywołało w całej norze głę- bokie westchnienie ulgi - powieszenie - ciągnęła, a powtórzenie owe- go słowa nieledwie zamieniło westchnienie w stęknięcie - to... zbyt... łagodna kara dla tych kretów. Przeniknięty dreszczem zaskoczenia i nadziei tłum zamarł nasłuchując. Powieszenie zbyt łagodne? Zatem co? Czy ta sideem miała na myśli coś jeszcze bardziej bolesnego? - Nie, nie dla nich. Dla tych, którzy narobili nam kłopotów, których musieliśmy szukać, przesłuchiwać i wysłuchiwać ich kłamstw. Tak, to nie wystarczy. Wieszanie jest łatwe. Łatwo zabijać w ten sposób. - A zatem? - spytała Radczyni Kostrzewa, która uwielbiała wie- szać i zapewne lepiej niż inni wyczuwała, że prawdopodobnie się zbliża coś, co pokrzyżuje ich plany odebrania życia tym kretom. Oczy Kostrzewy błysnęły zimno. Na poły zwracając się do grików o wsparcie, rzuciła: - Bez wątpienia nie proponujesz niczego łagodniejszgo niż natychmiastowe powieszenie? Wśród grików rozległ się syk zadowolenia i znowu chór głosów zaczął wołać: - Tak! Powiesić ich zaraz! Tak mówi radczyni! Taaak... Ale wrzaski nabrały mocy i nim gwardziści stojący blisko Tryfana i Wrzeciana ruszyli ku nim, by wypełnić wolę tłumu, Śliskość gwałtownie uniosła łapy, wygięła je dziwnie, wykręciła w groteskowy sposób ciało, jakby chciała je wpleść między brzozowe korzenie, otworzyła jak do wark- nięcia i zwróciła pełne nienawiści spojrzenie ku dwom wyznawcom Ka- mienia. Wśród grików zapadło ponure milczenie (niektórych zapewne opa- nował nawet strach) i w tej ciszy Śliskość wypowiedziała szeptem słowo, które przyprawia kreta o drżenie i każe mu się natychmiast cofnąć. - Choroba - szepnęła.- Choroba! - zawołała.- Tak! Choro- ba... - jęknęła. Grikowie zamarli w bezruchu. Byli przerażeni, ponieważ bez względu na to, jakim tonem Śliskość wymawiała to słowo, zdawało się ono trawić ich ciała i szarpać futerka. - Tak, oto najlepsza kara, sprawić, by zaczęli umierać z powodu choroby... A gdzie? Na Stoku. Niech tam pójdą. Wyślijmy ich pomiędzy czyścicieli. Niech poznają pier- wsze ukąszenia skalposkóra... - Pośród zebranych przepłynęła fala roz- czarowania. Tłum chciał zaspokojenia ich żądz tu, zaraz, dziś, w tej chwili, chciał, by natychmiast została przelana krew tych żałosnych kretów. Si- deem zaś proponowała coś powolnego, coś nie tak dobrego, o wiele mniej zabawnego... Zawiedzione nadzieje zamieniły się w sprzeciw, który szeroką ławą jął kierować się ku krecicy, lecz Śliskość pochyliła smukłe, ciemne ciało do przodu i odepchnęła od siebie ten przypływ, mówiąc: - Powiadam wam, niech zaznają dotknięcia skalposkóra, a gdy na- dejdzie Najdłuższy Dzień i sam Głosiciel Słowa pojawi się tutaj na ob- rzędach Środka Lata, każemy czyścicielom powiesić ich dla nas, aby ich wyzbyta Słowa krew nie splamiła naszych własnych pazurów... - I nagle Śliskość podniosła głos, w jej tonie pojawiła się histeria. - Niech ich powiesi ich własne plemię, kiedy już zaznają choroby. Tak? Mówcie, czy tak ma być? Przez parę chwil trwała cisza. Grikowie jeden po drugim odwracali wzrok od rozedrganej, rozbuchanej wściekłości sideem i patrzyli ze zgrozą na Tryfana i jego druha, jakby te dwa krety już zostały tknięte przez chorobę, jakby już stały się nietykalne. Żądza krwi odpłynęła. - Tak! - krzyknął jeden z grików. - Tak, tak! - podchwycili inni. - Na Stok ich, zarazić chorobą, niech inni ich powieszą, gdy przy- będzie Głosiciel Słowa. Wrzawa trwała jeszcze przez kilka minut, a potem zaczęła opadać. Grikowie spojrzeli na Radczynię Kostrzewę. Ta zaś przemknęła wzrokiem po podsądnych i mruknęła w stronę tłumu odrobinę rozdrażniona: - Cóż, podjęliście decyzję. Wykonajcie więc wyrok. Głosiciel Słowa będzie zapewne bardzo zadowolona, że powściągnęliśmy nasze chęci i po- zwoliliśmy, aby ona sama mogła doglądać powieszenia tych dwóch. - Z tymi słowy odwróciła się i odeszła, pozostawiając Śliskość na posterunku. Tryfan, który przez cały czas trzymał Wrzeciana za łapę, oznajmił: - Chwała niech będzie Kamieniowi! - Chwała? - zdziwił się kleryk. Kiedy myślał o cierpieniach spo- wodowanych przez jakąś potworną, wyniszczającą chorobę, cały drżał. - Za co? - Za to, że wskazał Śliskości właściwą drogę - wyjaśnił Tryfan. - Usłyszała Ciszę, uratowała nam życie, a przyjdzie dzień, gdy stanie się jedną z nas. - Naprawdę? - mruknął z niedowierzaniem Wrzecian i podczas gdy gwardziści tłoczyli się wokół nich, popatrując ostrożnie ku grupce tych, spośród których Śliskość wybierała strażników mających ich eskor- tować na Stok, dodał: - Skoro tak mówisz, Tryfanie, pewnie masz rację. Stok. Choroba. Wieszanie. Czyszczenie! Oto co musimy robić! Czyścić. Zwłoki, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa. - Myślałem, że jesteś gorliwym wyznawcą, Wrzecianie - rzekł Tryfan i uśmiechnął się. Wśród gwardzistów wybuchła sprzeczka. Spierano się, kto ma popro- wadzić przestępców. Wyglądało na to, że nie było zbyt wielu chętnych. Nikt nie pragnął zbliżać się do owładniętego chorobą Stoku. - Ależ jestem - obruszył się Wrzecian - ale w tych warunkach nawet sam Boswell miałby wątpliwości. - Trwaj w wierze - powiedział Tryfan. - Wierzę, że Kamień zachowa nas przy życiu - mruknął kleryk - lecz w jakim celu? Byśmy więcej jeszcze cierpieli. Znosili jeszcze gorszą niedolę. Jeszcze... Tryfan uśmiechnął się, w jego mowie bowiem, choć Wrzecian gderał jak zwykle, czuło się jakąś twardszą nutę, odzyskaną pewność siebie, jak u kreta, który umknął z cienia idiotycznej śmierci i wreszcie znowu może zakiełkować w nim ziarenko nadziei. Gwardziści wokół nich ciągnęli swoje narzekania. - Cisza! - rozkazała Śliskość i w jednej chwili wszyscy umilkli. Była smukła, mniejsza niż otaczające ją krety, lecz mimo to jej głos zmu- szał do posłuchu. Popatrywała to tu, to tam. - Nie lubię gwardzistów, którzy uchylają się przed swymi obowiązkami. Czy ty, krecie, zgłaszasz się na ochotnika? - Gwardzista wyszedł z tłumu i stanął obok Wrzecia- na. - A ty? - Następny podszedł do więźniów. - Potrzeba jeszcze jednego! - stwierdziła sideem, lecz gwardziści patrzyli wszędzie, tylko nie na nią. - Ty - spytała - dlaczego się wahasz? - Choroba - wyjaśnił wskazany. - Sama to powiedziałaś, o Śli- skości. Coś w głosie kreta w niejasny sposób wydało się Tryfanowi znajome. Podniósł wzrok i zapatrzył się w gwardzistę, którego wybrała Śliskość. Był to Olcha, siedział tuż przy Piaskownicy. To przecież oni pilnowali dwóch kretów w norze dla gości. - No - warknęła ostro Śliskość - lepiej ruszaj i spisz się dobrze. Czynię cię osobiście odpowiedzialnym za kreta Tryfana. Jeżeli coś mu się stanie, czuj się, krecie, jakbyś już wisiał. Idźcie wszyscy! Marsz! Odprawiła ich machnięciem łapy, wśród pozostałych zaś dało się wy- czuć ogólną ulgę i każdy kret cieszył się, że nie jego wybrano. Ale gdy Olcha podszedł, pozornie ich nie rozpoznając, Tryfan dostrzegł w oczach strażnika cień zadowolenia, gdy zaś mijali Śliskość, wydało mu się, że gwardzista spojrzał na nią z ukrywaną podzięką za pozwolenie dokonania czegoś wielkiego i tajemnego. - Ależ - szepnął zadziwiony Tryfan - to było zaplanowane. Śli- skość zaplanowała to wszystko... - Ruszaj, krecie - uciął Olcha, dając mu kuksańca w bok. - Da- lej, szumowiny! I tak pośród kpin, gwizdów i sprośnych uwag czynionych trzem gwar- dzistom przydzielonym do tak nieciekawego zadania cała piątka opuściła komnatę. Olcha troszeczkę marudził, toteż pozostali dwaj wraz z Wrze- cianem wysforowali się do przodu, a on zajął miejsce z tyłu u boku Tryfana i w takim szyku ruszono w drogę. Chwilami, kiedy kret z Duncton, bardzo słaby po długim więzieniu, potykał się, Olcha wyciągał ukradkiem łapę, aby go wesprzeć. Szli wąskimi korytarzami Koźlandii; ich niewielka grupka rozciągnęła się i pozostali dwaj gwardziści chwilami znajdowali się daleko w przodzie. Gdy Olcha upewnił się, że tamci nie mogą już ich usłyszeć, zaczął mówić szybko, ale spokojnie. - Wiesz coś o miejscu, do którego idziesz? - zapytał najpierw. - Niewiele - powiedział Tryfan. - Tyle tylko, że jest niebezpie- czne. - Umrzesz, jeżeli pozostaniesz tam zbyt długo - oświadczył Olcha rzeczowo. - Musisz więc uciec. I to szybko. Krety umierają tam od choroby i nikt nie zechce się do ciebie zbliżyć ani o ciebie zatroszczyć. Panuje tam zaraza, a czyściciele to występna, wyzbyta Słowa banda. Po- wierzchnię ponad Stokiem patrolują Stokowcy, którzy odbyli już swoją służbę i udało im się zachować życie, albo grikowie dotknięci tą czy inną chorobą ciała lub umysłu. To rozbestwiona grupa, o morderczych instyn- ktach, której wszyscy się boimy. Uciekinierom nie okazują żadnej litości, jest w nich też niegasnąca wierność dla Słowa i Jego Głosiciela. Jeśli cię złapią na powierzchni, ucieczka oznaczać będzie śmierć. I to śmierć stra- szliwą. - Czy wiesz, jak są rozlokowani? - zapytał Tryfan. - Chodzi ci o to, gdzie są ich patrole? Wiem tylko, że dochodzą do miejsca, gdzie po zboczu spływa strumień. Widziałem go. Nie można przezeń przejść. Za nim znajduje się opuszczony system zwany Bronowi- skiem, lecz zdobyliśmy go, idąc okrężnym szlakiem w górę strumienia, a ta trasa jest z pewnością pilnie strzeżona. Przebycie strumienia może się stać twoją jedyną szansą. Spróbuj dostać się tam szybko, unikaj kon- taktów z kretami ze Stoku, pilnuj swoich pleców, i zwiej koniecznie przed Środkiem Lata, bo tego dnia przybędzie tu Głosiciel Słowa i nikt nie zapomni o tobie i Wrzecianie, którzy macie zostać odszukani i powieszeni. - Dlaczego chcesz nam pomóc? - szepnął Tryfan. - Nie wiem, krecie. Wiem jedynie, że od czasu gdy opuściliście nory dla gości, byłem bardzo niespokojny. Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o Kamieniu... - A co z tamtymi, którzy idą przed nami? - Przestań marudzić! - krzyknął Olcha, udając, że dźga Tryfana pazurem, by zamaskować swoją odpowiedź. - Obaj są w porządku - ciągnął półgłosem, - Zgodzili się, by ich wprowadzono i odbędą Pokutę w Środku Lata, ale postąpili tak, aby uratować życie do czasu, gdy stanie się możliwa ucieczka. Macierzan- ka opowiedziała mi trochę o Kamieniu, ale bardzo chciałbym wiedzieć więcej. - Zatem Kamień cię poprowadzi - rzekł Tryfan - bo On kocha wszystkie krety. - Coś ty za kret? - zapytał Olcha, pełen respektu. - Bez wątpie- nia jesteś kimś więcej niż "po prostu kretem". W tamtej komnacie czułem jakiś bijący od ciebie spokój. Wyglądało na to, że się nie boisz niczego, nawet tej całej nienawiści Słowa. - Jestem tylko tym, kim uczynili mnie inni. Lecz nadchodzi ktoś większy ode mnie i tego poznasz - odparł Tryfan. - Tedy bądź wesół i nie martw się o nas. Czy wiesz, co się dzieje z Wąkrotkiem i Macierzanką. - Zlecono im zadania w systemie obok Tamizy, są bowiem przyzwy- czajeni do mokrych gruntów, a radczyniom bardzo brakuje dobrych ko- paczy korytarzy. Gleby są tu inne niż na pomocy, skąd pochodzą nasi budowniczowie. Lecz Wąkrotek i jego siostra mają nadzieję uciec... tak jak i ja. Tylko że ja nie wiem, dokąd iść... Od czasu tego twojego uzdro- wienia, tam, w tej norze, ja... zupełnie nie wiem, co robić... - Przebudziłeś się i jesteś błogosławiony, Olcho. I musisz taki pozo- stać - rzekł Tryfan. - Miej wiarę, a ponadto spróbuj porozmawiać z Macierzanką, bo to zacna i wierna krecica. Znajdź innych sobie podo- bnych. Ufaj Kamieniowi. A co do nas, cóż... Wrzecian przekona się, że zachowam życie! - Zaśmiał się krótko. Olcha widząc, iż Tryfan jest tak pewny siebie, tak pełen odwagi, zdziwił się, ale i sam poczuł się silniejszy. - A co z twym towarzyszem? On też wziął udział w Zgromadzeniu Siedmiu. Czy i jego wybrał Kamień? - zapytał Tryfan. - Piaskownica? Podejrzewa, że wyzbyłem się Słowa, ale nic nie mó- wi. Nie chce ze mną o tym rozmawiać. Może z czasem sam zwróci się w stronę Kamienia. To dobry kret, Tryfanie, silny i nieźle wyćwiczony w walce. Nie lubi kar wymierzanych przez gwardzistów. Boi się, ale nie zdradzi mnie. Wciąż szli w górę zbocza dobrze utrzymanymi korytarzami, obok ta- kichż samych nor. Krety, które mijali, wyglądały zupełnie zwyczajnie, były zdrowe i czyste, lecz patrzyły na wyznawców Kamienia dziwnym wzrokiem. - Krety dla Stoku! - informowały się nawzajem, wlepiając ślepia w przechodzących. A Tryfan, zerkając w ich schludne nory i widząc tam składziki robaków, mógł jedynie zastanawiać się, jak w tym okrutnym reżimie może gdzieś istnieć całkowicie normalne życie. - Czy należycie do Kamienia? - zapytała jedna z samic, którą mijali. - Tak, należymy! - przytaknął ochoczo Wrzecian, na co krecica splunęła mu w twarz i cofnęła się. - Błogosławione niech będzie Słowo za to, iż karze takie zło! - zawołała za nimi. - Obyście zdechli w mę- czarniach! Korytarz stawał się coraz bardziej stromy. Szli teraz wśród jaśniejszych i nie tak wilgotnych jak poprzednio zwałów piaskowca. Tunele były wyższe i jaśniej oświetlone. Wszędzie dookoła rozlegały się odgłosy szybkich kroków. Nagle idący przodem gwardziści zatrzymali się w miejscu, gdzie ko- rytarz się rozszerzał, i więźniowie zobaczyli, że czeka tam na nich jakiś inny grik. Podczas gdy pozostali dwaj strażnicy rozmawiali z nowym, Olcha pod jakimś pretekstem pozostał z Tryfanem i Wrzecianem i przez tych kilka ostatnich chwil raz jeszcze usilnie ich namawiał, by uciekli, gdy tylko nadarzy się okazja, gdyż w przeciwnym razie czeka ich niechybna śmierć. Potem, kierując się jakimś impulsem, zaproponował, by uciekli natych- miast przy jego pomocy. - Nie posługuję się takimi metodami - rzekł Tryfan. - Bez wąt- pienia spotkałaby cię za to kara, najpewniej zostałbyś powieszony, a nas, zważywszy, jak jesteśmy słabi, łatwo byłoby złapać. Sądzę, że Kamień ma lepsze plany dla nas wszystkich. Pójdziemy na ten Stok, bo - jak się zdaje - krety, które tam są, potrzebują naszej pomocy. Znajdą się tam inni wierni Kamieniowi, którzy, być może, pomogą nam i poprowadzą innych. Jeśli chodzi o zarazę czy chorobę, która zabija tamtejsze krety, cóż, jestem wszakże zielarzem! Myślę, że od razu nie umrzemy! Ty zaś, Olcho, może powinieneś wykonać to, co ci chodzi po głowie, i uciec z tego systemu. - Ale dokąd pójdę samotny? - szepnął Olcha. - Jestem grikiem, można to natychmiast zauważyć. Tryfan spojrzał na niego i zobaczył wiarę rodzącą się wśród wątpliwości oraz odwagę przemieszaną z lękiem. Ale ujrzał też silnego, zdecydowa- nego kreta i wyczuł, że Kamień przeznaczył dla Olchy jakąś misję, może nawet bardzo ważną, i że ten grik z pewnością znajdzie w sobie energię, aby ją wypełnić. - Posłuchaj mnie teraz uważnie - powiedział spiesznie do gwar- dzisty - i przekaż moje słowa innym kretom Kamienia, których zdarzy ci się spotkać, i koniecznie Wąkrotkowi i Macierzance, jeżeli ich zoba- czysz. Przekaż je wszystkim, którym ufasz. Mów im tak: istnieje pewien wybrany system, w jego prastarych korytarzach jarzy się światło Ciszy. Ten system będzie zawsze należał do Kamienia, miłość do niego trwa bowiem w sercach kretów, których futerek dotknęło słońce i wiatr w obrębie tamtych korytarzy. - Jaki to system? Powiedz, jak się nazywa, a ja spróbuję się tam dostać. Powiedz mi... - W głębokim głosie Olchy było błaganie, błaga- nie, którego korzenie sięgały w daleką przeszłość, nim poznał Tryfana, nawet zanim opuścił swą ukochaną Północ. Tęsknota za miłością, światłem i harmonią, jaką w głębi czuje każdy kret, jakby się nie zdawał zbolały, wściekły czy też zepsuty. - Proszę, powiedz, co to za system - sze- pnął Olcha. - Nazywa się Las Duncton i stoi tam ogromny Kamień, prastary i dobry. Powiedz o nim innym wiernym, każ im go odnaleźć. A kiedy sam dotrzesz do Duncton, zapytaj o kreta zwanego Żywokostem. To mój przyrodni brat i nie znajdziesz bardziej szczerego, dzielniejszego kreta, nie znajdziesz drugiego, który miałby w sobie tyle wiary i ufności, co on. Odszukaj go, przekaż mu to, co wiesz, a on nauczy się słyszeć Ciszę Kamienia. - Tryfan mówił cicho, wspierając się lekko na Wrzecianie, lecz głos miał pewny i silny. - A jeśli - ciągnął dalej jeszcze spokoj- niej, chwiejąc się nieco na łapach - a jeśli stwierdzisz, że nas tam nie ma, że nie dotarliśmy, jeżeli tak się zdarzy, powiedz wtedy Żywokostowi, że często o nim myślałem, że kochałem przez całe moje życie i poproś, by dotknął w moim imieniu wielkiego Kamienia Duncton. Tam leżą moi rodzice i gdybym mógł, sam bym go dotknął i podziękował mu. Popatrzył na nich obu, najpierw na Olchę, potem na Wrzeciana, a oni zrazu nie wiedzieli, co odpowiedzieć. - Las Duncton! - powtórzył wreszcie Olcha. - Słyszałem o nim. Grikowie jeszcze go nie zdobyli. - I nie zdobędą, a jeśli nawet im się to uda, duch jego wiary w Kamień nigdy nie umrze i zawsze będzie stanowić światło dla innych wiernych podążających ku Kamieniowi oraz gwiazdę, którą pewnego dnia raz jesz- cze ujrzy cała kreciość. Zatem, Olcho, czy przekażesz Żywokostowi to, co ci powiedziałem, jeżeli tam dotrzesz, a my nie zdołamy? Azaliż to uczynisz? - zapytał Tryfan na dawną modłę. - Ty to uczynisz przede mną - szepnął Olcha. - Ale gdyby nie... gdybym tam nie dotarł, powiedz Żywokostowi, że jego imię było ostatnim, które wymówiłem, zanim wszedłem do tego strasznego miejsca zwanego Stokiem - powiedział Tryfan. - Nie wiem, jak należy się modlić do waszego Kamienia, ale będę próbował modlić się w intencji twojej i twego przyjaciela, Wrzeciana. W tym momencie z powrotem zjawili się towarzysze Olchy i popro- wadzili Tryfana wraz z Wrzecianem w górę, ku ciemnemu, wąskiemu korytarzowi, skąd dobywało się smrodliwe powietrze, groźny fetor. W ten sposób wyznawcy Kamienia zniknęli Olsze z oczu. Rozdział trzynasty KORYTARZ WIŁ SIĘ I ZAKRĘCAŁ, a powietrze było chwilami tak cuchnące, że gdyby nie ciężkie łapy i pazury gwardzistów, które ciągle słyszeli za sobą, dwa krety z pewnością próbowałyby zawrócić. Wkrótce jednak znaleźli się w głębokiej, ciemnej komorze z jednym tylko szybem prowadzącym na powierzchnię, skąd dochodziło szare świat- ło, w którym od czasu do czasu przesuwał się cień jakiegoś kreta - patrol z powierzchni, przed którym ostrzegał go Olcha. Po drugiej stronie komory widniał kamień blokujący wejście, przy którym przycupnął okryty wrzodami i emanujący wrogością kret, z mordką pobrużdżoną przez jakąś chorobę. Jego oczy wydawały się wielkie i wybałuszone, a pysk wykrzy- wiał grymas bólu. Ujrzawszy ich, podszedł w milczeniu i zaczął przyglądać się i pochrząkiwać sam do siebie z jakąś niezdrową satysfakcją. Potem spojrzał ku górze i krzyknął w głąb szybu. Natychmiast zeszło stamtąd dwóch grików, wielkich i budzących grozę, ze startymi, oblepio- nymi brudem pazurami. - Nowi czyściciele - mruknął pokryty wrzodami kret. - Dwóch - stwierdził pierwszy z przybyłych. - Taa... - odparł drugi. - Samce, co gorsza. Ładne przyjęcie was tam czeka, szumowiny. Tryfan i Wrzecian nie odezwali się ani nie poruszyli. - Dobra - rzucił owrzodziały, wskazując blokujący kamień. - Kiedy to odturlamy, włazicie tam. Nie wleziecie, to po was. Jasne? Tryfan przytaknął. - Twój kumpel kapuje? - zapytał drugi grik. - Gra? Nie wej- dziesz tam, jesteś trup jak rozdeptana mucha. Wrzecian, drżąc cały, kiwnął potakująco głową. - Dobra. Pchamy go - mruknął drugi grik. Kiedy to uczynili, za kamieniem ukazał się korytarz. Do komory bu- chnęło spleśniałe powietrze, gorące i przepełnione wilgocią jak oddech zdychającego gronostaja. - Gotowi? Właźcie tam! Jeden z grików chwycił Tryfana za ramię i pchnął go do przodu, dru- gi zrobił to samo z Wrzecianem i choć obaj wyznawcy Kamienia ins- tynktownie się wzdragali przed wejściem w głąb korytarza, w którym samo powietrze zdawało się już być chorobą, zmuszono ich. Gdy tylko, potykając się o siebie, weszli do środka, kamień za ich plecami został przetoczony z powrotem i obaj się znaleźli w gęstych ciemnościach i po- czuli, jak podpełza do nich strach. Fetor, który ich otaczał, zdolny był przyprawić kreta o mdłości. Ciemność i śmierć zdawały się niemal nama- calne. Czym jest zło, którego nie można zobaczyć, czym jest niewidzialna groza i lęk? To strach. Strach, który zżera kreta od środka, tak że kuli się on, jakby opuszczanie ku ziemi pyszczka stanowiło najlepszą ochronę. Strach ten wypiera z serca kreta pamięć o rzeczach ukochanych, takich, które w innych okolicznościach uznałby za sens swego życia: o ciepłym świetle dobrego dnia, radości z posiadania przyjaciół, marzeniach i pra- gnieniach nadchodzących wraz z wiosną... Taki strach czuł teraz Wrzecian. Także i Tryfanowi nie był w tej chwili obcy. Lecz po kilku minutach, które przesiedzieli w bezruchu, opanowali się i zdali sobie sprawę, że przed nimi widać mętne światełko i słychać dźwię- ki zwiastujące istnienie w pobliżu jakiejś komory. Ruszyli w tamtą stro- nę i na moment zamajaczyła im w korytarzu sylwetka kreta. Potem znik- nęła. Tryfan instynktownie wysunął się przed Wrzeciana, choć sam czuł osłabienie. Zamarł w bezruchu, gotów do walki, gdyby zaszła taka po- trzeba. Walka nie należy może do metod godnych skrybokreta, lecz Tryfan wiele się nauczył w ciągu swej podróży z Boswellem i wiedział, że naj- lepiej się ustrzec napaści, gdy się wygląda na pewnego siebie. Mrok przed nimi nie rozpraszał się, nie łagodniał też fetor. W tym gęstym powietrzu wisiała jakaś ostra woń, coś, co wyciskało łzy z oczu kreta i trudno było im stwierdzić, czy kształt, który zobaczyli (o ile w ogóle coś przed nimi było!), znowu się pokazał. Zaraz! Łapa Wrzeciana dotknęła boku przyjaciela. Najpierw usłyszeli ukradkowe szurnięcia, a potem trucht pazurów po posadzce. - Obserwuje nas - szepnął Wrzecian. Tryfan jeszcze przez chwilę czekał, wstrzymując oddech, a potem ru- szył do przodu, mówiąc: - Jeżeli tam jesteś, pokaż nam swój pyszczek i poradź, dokąd po- winniśmy iść. Odpowiedziała mu pełna wyczekiwania cisza. Z różnych stron przy- glądały im się oczy ukrytych w cieniu kretów. - Chodź, Wrzecianie - rzekł Tryfan, tracąc cierpliwość. - Jeśli ten kret przed nami nie potrafi mówić albo nie może do nas podejść, my podejdziemy do niego. - Zuchy, wielkie zuchy, prawdziwe zuchy - ozwał się z mroku głos, spory kawałek w lewo od miejsca, w które wpatrywał się Tryfan. Głosik był cienki, należał zapewne do młodego samca, brzmiał dość ję- kliwie i pojednawczo, a mimo to na swój sposób inteligentnie. - Pokaż nam swój pyszczek, krecie - rzekł Tryfan nieco gwałtow- niej niż przedtem. - To już wielka śmiałość! Zuchy, bez wątpienia! - oświadczył ów głos z nagłym śmiechem. Wyglądało na to, że dobiega teraz z innego miejsca, tym razem z prawej strony komory przed nimi. - Żadnego błagania o litość, tchórzostwa czy nieśmiałości. Nie, nic takiego. Zatem... witamy, tak jest, witamy serdecznie, właśnie tutaj, na Stoku. - Po czym dodał trochę łagodniej: - Nie bójcie się! Kret przed nimi poruszył się odrobinę, był to zaledwie ślad ukradko- wego ruchu i chudziutka łapka, która im się pokazała, kiwnęła na nich. - Tak, tak, tędy - onajmił kret. - Chodź, Wrzecianie - rzekł Tryfan. - Umrzemy, jeżeli tu zo- staniemy, ponieważ bez wątpienia nie ma korytarza, w którym byłoby mniej robaków niż w tym. Ten kret przed nami jest... - Tak? - odezwał się tamten. - Może zacny, czcigodny i nie- zwykle odważny. Jaki on jest? -- Nieszkodliwy - stwierdził Tryfan. Kret przed nimi milczał. Myślał. Potem szepnął: - Nieszkodliwy? Nieszkodliwy? To bardzo zabawne. Określano mnie na wszelkie sposoby. Ale nieszkodliwym nie nazwano mnie nigdy. Po- myślę nad tym i dam ci znać. A na razie, zacni panowie, raz jeszcze powtórzę słowo powitania: chodźcie! Lecz kiedy się zbliżyli, tamten się cofnął, wśliznął z powrotem w cień, nie chcąc, by mroczne światło, które tam panowało, rozjaśniło jego mord- kę. Idąc tak przed nimi korytarzem, który ciągnął się poza komorą, kret prowadził ich w głąb systemu, stale trzymając się szczelin i bez przerwy obłudnie paplając. - To miejsce nie jest najgorsze, kiedy się je pozna, panowie. Nie, nie jest tu wcale źle. Znajdźcie coś do zjedzenia, ciągle jedzcie, przynaj- mniej ja tak robię. Byliście w celach? Paskudnie. Długie, samotne wię- zienie, wiem, wiem. Słuchałem i innych, którzy je poznali. Dobrze, zaj- miemy się wami, jeśli nam pozwolicie, zajmiemy się i w cudowny sposób wrócą wam siły. Tak... W jego głosie, tak samo jak w sylwetce, na ile mogli ją dostrzec, było ożywienie, a jednocześnie coś wzruszającego, jakby, niczym pełne poczu- cia winy stworzonko, które zgubiwszy się swoim rodzicom, odnalazło ich wreszcie, chciał wybiec ku nim i pokazać się, lecz nie śmiał tego zrobić, obawiając się kary albo odrzucenia. - Zatrzymajcie się, przyjrzyjcie się, powąchajcie, popatrzcie i jedzcie, panowie. To dla mnie zaszczyt, że mogę was poznać i służyć wam - oświadczył nagle. I oto na posadzce korytarza przed sobą zobaczyli nieco jedzenia. - Jedzcie, chrupcie, żujcie, delektujcie się i połykajcie - za- praszał ich radośnie. Co też uczynili. Kiedy zjedli tę odrobinę, która tam była, kret powiedział: - Proszę, bądźcie tak mili i łaskawi iść za mną, o tak, najszybciej jak tylko umiecie; o tak, chodźcie za mną. - Z tymi słowy odwrócił się i powiódł ich innym korytarzem. Jego niewielka postać mknęła przed nimi, lecz zwierzątko zatrzymy- wało się czasem i odwracało pyszczek, jakby nie wierząc, że idą za nim. Nadal nie mogli mu się dokładnie przyjrzeć. Korytarze były stare i zniszczone, tu osypisko, tam blokada, gdzie indziej plomba. Panowała ciężka atmosfera, prądy powietrza były słabe i przemieszane, zapach nieświeży i zepsuty: słodki, chory odór śmierci i rozkładu. Słyszeli przed sobą krety, lecz nie były to radosne dźwięki rozmów i przekomarzanek ani tupot łap spieszącego gdzieś samca, ani piosenka samicy, która zrobiła już wszystko to, co miała do zrobienia, ale raczej beznadziejny odgłos pełznącego stworzenia, chorego i pozbawionego wia- ry, opuszczonego kreta gnanego strachem i pragnieniem zmieszanym z je- dyną nadzieją, której wszyscy czepiają się aż do końca: nadzieją na to, że wszystko się zmieni, a każde życie jest w końcu zawsze lepsze niż śmierć. Takie oto jękliwe, zawodzące, pełne cierpienia głosy dolatywały do ich uszu z nor i korytarzy ciągnących się przed nimi, ale żywego kreta nie dane im było jeszcze zobaczyć. Zbliżyli się troszeczkę do swego przewodnika, lecz jemu ciągle udawało się utrzymywać pyszczek oraz znaczną część ciała w cieniu, wrodzone zaś poczucie przyzwoitości nie pozwalało im podchodzić bliżej. Nagle* kret zatrzymał się i wędrowcy ujrzeli, że o kilka jardów przed nimi ko- rytarz, którym maszerowali, przecina inny, znacznie większy i właśnie stamtąd dobiegały słyszane z daleka krecie dźwięki. Przewodnik przycu- pnął i grzecznie poprosił ich, by zrobili to samo. Teraz usłyszeli wyraźniejsze dźwięki zbliżającego się kreta. Po jęczą- cym czy też mruczącym coś żałośnie głosie mogli się domyślić, że to samica. Sapała z wysiłku i zmęczenia, a oddech jej był świszczący. Wre- szcie mogli zobaczyć, jak przechodzi tym większym korytarzem z lewej strony na prawą. Widok stanowiła straszliwy. Nie miała sierści, z jej umęczonego ciała zwisała jedynie szaroróżowa skóra. Była stara i kiedyś w przeszłości zapewne rodziła młode, gdyż jej sutki zwisały bezwładnie, ciągnąc się po posadzce, jeden zaś z nich cały stanowił ropiejącą ranę. Coś chyba było nie w porządku z jej szyją, ponieważ co kilka kroków potrząsała nerwowo łbem, jakby chciała strząsnąć z siebie coś, czego nie mogła dosięgnąć, choć bardzo jej przeszkadzało. Miała spękane podusze- czki łap i połamane pazury. Najdziwniejsza - i najbardziej przerażająca - była skierowana zębami do góry górna krecia szczęka, cała pożółkła, która jakby wyrastała z pyska samicy. Wyglądało to tak, jakby przed wielu laty zaatakował ją jakiś kret, zwarł z nią swe szczęki i umarł, pozostawiając jej wieczną pamiątkę swojej napaści. Z jej pyska, w miejscu gdzie trzymała tę straszliwą rzecz, wyciekała ślina, którą od czasu do czasu wsysała. - Kim ona jest? - szepnął Tryfan. - Łaskawy panie, nie ma powodu szeptać - odparł dość głośno ich przewodnik. - Ona nie słyszy! - krzyknął w jej stronę. Lecz samica zatrzymała się na moment, jakby usłyszała w oddali coś, co pragnęła usłyszeć. Powęszyła dookoła, wciąż trzymając w pyszczku ową kość. Kiedy to czyniła, dostrzegli, że tam gdzie powinna mieć oczy, widnieje tylko czerwone mięso. Zanim jednak zdołali się odezwać albo zrobić cokolwiek innego, samica ruszyła dalej korytarzem i zniknęła im z oczu. - Prześwietne krety, ubolewam i błagam was o wybaczenie za ten brutalny widok wędrującej choroby - powiedział ich przewodnik. - Owszem, to szokuje, owszem, to jest straszne i be*z wątpienia byłoby dobrze coś z tym zrobić, lecz tu nie ma lekarstw, nie ma nadziei, nie można zrobić nic... Można najwyżej postarać się żyć dłużej niż oni się spodziewają. Wiem, o tak, to wiem na pewno! A zatem, chodźcie! Tryfan jednak się nie poruszył. Miast tego, kiedy ich przewodnik zaczął odchodzić, zawołał: - Krecie, jak cię zwą? - Och! To miłe, łaskawe i bardzo ważne pytanie - rzekł kret, na wpół się odwracając. - Musisz być wykształconym kretem, skoro uży- wasz takich słów, jak: tyś, cię, twe. Nigdy wcześniej nie słyszałem, by ktoś tak się ładnie wysławiał. Wszelako masz rację, uczony, mądry panie, o tak: nawet tak skromny i nieważny kret jak ja posiada imię, o tak, i nosi je. Chcesz je usłyszeć? To dobre imię i moje własne. - Tak, krecie, chcemy je znać - odparł Tryfan - by móc podzię- kować ci za jedzenie, które nam dałeś, i za to, że wskazujesz nam drogę. - Och! - westchnął przewodnik, ponownie przystając, najwyraź- niej zadowolony. - Chcą mi podziękować, ci zacni panowie, te wspa- niałe, łaskawe krety. Cóż, jest to coś, co trzeba zapamiętać, coś, co trzeba przemyśleć, coś, za co trzeba być wdzięcznym! Kiedy to mówił, na poły sam do siebie, wydawało im się, że zrównali się z nim, choć nadal odwrócony był do nich plecami i wciskał swe wątłe ciało w najgłębszy cień. - Twoje imię? - przypomniał mu łagodnie Tryfan. - Moje imię? Tak, moje imię. Cóż, to niewiele, naprawdę nie... ja... - Był onieśmielony i przestraszony. - Pokaż nam swój pyszczek, krecie - szepnął Tryfan. - Ja... cóż... nie chcecie... - Nie bój się nas, krecie, nie zrobimy ci krzywdy. I kiedy tak czekali otoczeni straszliwymi odgłosami wydawanymi przez chore, rozbite stworzenia, przewodnik odwrócił się bojaźliwie, lecz ciągle pozostawał w cieniu, tak że uchwycili tylko błysk jego pokornych, ostroż- nych oczu, pożółkłych, krzywych zębów oraz cienkich, startych pazurów wiekowego kreta. - Pokaż nam swe oblicze - powiedział Tryfan. Tamten jednak potrząsnął łbem i cofnął się z powrotem z opuszczonym pyszczkiem. - Ty się boisz, krecie - stwierdził Tryfan. - Tak - przyznał tamten. - Czego? - zapytał Wrzecian. - To moja tajemnica, dziwna i specjalna. Moja własność, której nie zna żaden kret. Póki co, zechciejcie mi wybaczyć, panowie. Tryfan popatrzył na niego czy też raczej na zarys jego kształtów i szepnął: - Chyba znam twą tajemnicę. - Tak? Naprawdę? To niewiarygodne, panie najniezwyklejszej inte- ligencji, byś domyślił się takiej rzeczy. Jestem bardzo ciekaw, ponieważ ja sam nie bardzo wiem, co to jest. - Czy witasz wszystkich przybywających na Stok? - zapytał Tryfan. - Mam zaszczyt i przyjemność to czynić. - A ponieważ żaden z nich nie widział cię dotąd, nikt nie wie, jak wyglądasz. - To zmyślne, panie, zatrważająco zmyślne. - Z głosu kreta znik- nęło ożywienie i pobrzmiewał teraz zmęczeniem. - Zatem nie chcesz zdradzić nam swego imienia i pokazać nam się, bo pragniesz, abyśmy jak najdłużej zachowali o tobie dobre zdanie, które, jak sądzisz, mamy - powiedział spokojnie Tryfan. - Ja... dobry panie... Ja... - kretowi zabrakło słów. - Czy to jest twoja "tajemnica" - zapytał skryba. Usłyszeli, że znowu przesunął się odrobinę do przodu. - Cóż, panie... - rozpoczął. - Czy tak? - Tak, panie - odrzekł po prostu kret. Dłuższą chwilę trwało między nimi milczenie. Ich przewodnik trawił w sobie niepokój, a może było to wzruszenie? Wreszcie Tryfan po raz kolejny ozwał się łagodnie, niczym majowy wietrzyk wśród jaskrów: - Twoje imię? Wtedy kret ruszył do przodu i spojrzał na nich, jakby się wstydził nawet swego istnienia. Potem opuścił pyszczek, bo nie był już w stanie wytrzymać ich wzroku. Gdy tak trwał przed nimi w świetle, zobaczyli, że jego pysk pozbawiony jest sierści, brzuch zapadnięty i pokryty setką krost, całe zaś ciało we wrzodach, jak u tamtego gwardzisty grików. Boki miał krwiście czerwone, jak oczy samicy, choć nie były dotknięte chorobą. Wyglądały jak rany, które nigdy się nie goją. Jeśli którykolwiek kret wstydził się samego siebie, był nim ten, którego teraz widzieli przed sobą: nie wstydził się swoich uczynków, ale całego siebie i tego, co było w środku, i tego, co na zewnątrz. A przecież jego głos, zanim pozwolił im się ujrzeć, sugerował jakieś szczególne pojmo- wanie samego siebie, wyważone i rozsądne, jakby poza tym absurdalnym, kwiecistym stylem wysławiania się, który najwyraźniej istniał tylko na pokaz, krył się ktoś nie pozbawiony śmiałości, mimo że w chwili obecnej wcale na takiego nie wyglądał. - Dlaczego, krecie... - zaczął poruszony Tryfan, podchodząc doń instynktownie, aby go dotknąć. Lecz tamten cofnął się natychmiast i oświadczył: - Nie wolno ci mnie dotykać. Naprawdę ci nie wolno. Nie powinieneś nawet próbować - z nagłą rezygnacją machnął prawą łapą w stronę swych boków i bezwłosej skóry. - Twoje imię? - po raz kolejny powtórzył twardo Tryfan. - Dawno temu nazywano mnie Psim Rumiankiem - odparł kret - i to już na zawsze pozostanie moim imieniem. Wtulił się w cień jeszcze głębiej niż poprzednio, ale Tryfan nie zwrócił na to uwagi, tylko wyciągnął łapę i dotknął jego chorego boku. Kiedy to zrobił, Psi Rumianek spojrzał na jego pazury i krzyknął cicho z zadziwieniem: - Och! - a potem jeszcze raz - och - i wreszcie podniósł wzrok najpierw na Tryfana, później na jego towarzysza. - Niedobrze jest mnie dotykać, łaskawy panie - rzekł. - Niedobrze. - Kto cię nazwał Psim Rumiankiem? - zapytał Tryfan. - Ja... Nie wiem. Nie pamiętam już... Ja... - Kto nadał ci to imię? - szepnął skryba, wciąż trzymając łapę na ramieniu tamtego. - Ja... ona... on... oni, panie, ale to było dawno temu i nie chcę tego pamiętać. Tego nie. Nie dotykaj mnie w ten spsób, panie, zmuszasz mnie prawie do płaczu. - Jesteś kretem, prawda? - rzekł Tryfan. - Och, to bardzo dobre pytanie: "Jesteś kretem, prawda?" Bardzo dobre! - stwierdził Psi Rumianek, odzyskując nieco poprzedniej pew- ności siebie. - Są krety i krety, prawda? Cóż, Psi Rumianek jest swego rodzaju kretem, jak przypuszczam, lecz zazwyczaj krety go nie dotykają, prawdę mówiąc, nigdy tego nie robią, chyba że chcą go uderzyć, a to nie jest to samo co dotknięcie, nieprawdaż, panie? - Nie - zgodził się z nim Tryfan. - Zatem dlaczego cię biją? - Dlatego, że jestem Psi Rumianek, rzecz jasna! Patrzyli na siebie w milczeniu, potem tamten odwrócił się z pewnym smutkiem, jakby myślał, że zaraz i oni potraktują go tak jak wszystkie inne krety. Ale kiedy szedł korytarzem, Wrzecian spostrzegł, że maszeruje trochę pewniej i żywiej, jakby tym krótkim dotknięciem Tryfan pokazał mu, czym może być akceptacja. Psiemu Rumiankowi najwyraźniej również przyszła do głowy ta myśl, ponieważ nagle zatrzymał się, odwrócił i powiedział szybko: - Dobrze jest zostać dotkniętym, panie, łaskawy, wielkoduszny i dzielny panie! Psi Rumianek ci tego nie zapomni. Psi Rumianek nigdy niczego nie zapomina. Potem wszyscy trzej ruszyli naprzód i szli tak długo, aż dotarli do kolejnej komory, nieco większej niż ta, z której wyruszyli. - Powiedz im, że on jest kopaczem korytarzy! - poradził Psi Ru- mianek z naciskiem, wskazując na Wrzeciana. - W przeciwnym razie twój przyjaciel nie pożyje zbyt długo. I zanim zdążyli jakkolwiek zare- agować na jego słowa, zniknął im z oczu w jednym z bocznych korytarzy. Na wprost nich, w komnacie, siedziało dwoje grików, samiec i samica. Oboje byli młodzi i wyglądali na silnych. Mieli jasne, wyzbyte poczucia humoru spojrzenia gorliwców, którzy wiedzą, że mają rację i każdy kret, który się z nimi nie zgadza, musi się mylić. Samiec miał na bokach nie- wielkie rany, a samicy wypadała sierść z pyszczka. Stok doprawdy musiał być wstrętny, jeśli nawet takie krety popadały w chorobę. - Słowo niech będzie z wami! - odezwała się samica. - Iz wami! - odparł spiesznie Wrzecian. Samica spojrzała na nich taksująco. - Przyprowadził was tutaj Psi Rumianek, prawda? Przytaknęli. - Nie ufajcie mu - mruknęła. - To służalczy, zasmarkany krecik. - Będziecie pracować ze Spłukanym w Pomocnym Krańcu - oświadczył szorstko samiec. - Obecny tutaj mój przyjaciel - oznajmił Tryfan z całym przeko- naniem, na jakie było go stać, tudzież starając się ze wszystkich sił, by pomimo słabości wyglądać na kogoś z autorytetem - jest z urodzenia i wykształcenia kopaczem korytarzy. On... - Zamknij się - warknął samiec. - Psi Rumianek kazał ci to po- wiedzieć. Przekazujemy was Spłukanemu, który szybko oceni, kim jest albo kim nie jest twój kumpel. - Spłukanemu? - Tak. Pójdziecie tą drogą - W ten sposób odprawiono ich na pół- noc szerokim korytarzem. - I nie próbujcie rozmawiać ani marudzić po drodze - krzyknęła za nimi samica. - Trzymajcie się trasy, a na pew- no znajdziecie Spłukanego albo on sam was znajdzie. Lecz zaledwie skręcili za róg i stracili z oczu norę, z mroku przed nimi ozwał się znajomy głos: - Psst! To ja, cudowni panowie, Psi Rumianek, wasz przyjaciel i nie- ustraszony przewodnik. Idźcie za mną, a ja was zaprowadzę prosto do Spłukanego! Tak zrobię i nie chcę niczego w zamian! * * * PSI RUMIANEK DOTRZYMAŁ SŁOWA, chociaż dopiero po długiej wędrówce poprzez zrujnowane korytarze, mijając wiele wynędzniałych kretów, dotarli do Północnego Krańca i znaleźli się przed kretem, który miał sierść (nawet jeśli trochę przykrótką, sztywną i poszarzałą) kompletną. Na jego ciele nie było widać nagiego mięsa, wydawał się nadal silny i wyglądał na najzdro- wszego kreta spośród wszystkich spotkanych przez nich na Stoku. - No? - zagadnął, przyjmując pewną siebie postawę. - Oto dwóch nowych podwładnych, którzy ułatwią ci życie, łaskawy panie Spłukany! To zmyślne krety, łatwo się uczą i są grzeczne... - Cicho bądź, Rumianku i spływaj. - Głos Spłukanego był niski, a ton nie znoszący sprzeciwu, więc Psi Rumianek zrobił, co mu kazano. - A czego - zapytał zmęczony już wędrówką Tryfan - mamy się tu uczyć? - Czyszczenia - odparł Spłukany. - Czyszczenia? - powtórzył Wrzecian, który prawie się nie odzy- wał, odkąd dotarli na Stok. - Czy naprawdę uważasz, że trzeba nas tego uczyć? - Krety trzeba uczyć wszystkiego - odrzekł zimno Spłukany. - Zwłaszcza krety z południa. Południowcy to mięczaki. - Doprawdy? - zdziwił się Wrzecian. Tamten spojrzał na niego lodowato. - W waszym obecnym stanie niewiele wyczyścicie. Możecie więc coś zjeść i przespać się. Odprowadził ich kawałek do jakichś nie używanych nor, zakurzonych i pełnych przeciągów, ale na pierwszy rzut oka dość wygodnych. Natychmiast dołączył do nich Psi Rumianek, jak zwykle z kierunku, z którego najmniej się go spodziewali. - Jedzenie dla nich? Smaczne jedzenie? - zapytał. - Najwyżej pół robaka - powiedział Spłukany, patrząc spode łba. - Tak, panie, pół robaka, panie, w tej sekundzie, panie - rzekł Psi Rumianek, pochylając nisko pyszczek i całą swą postawą składając hołd Spłukanemu. Wrócił po chwili, niosąc w pyszczku świeżego robaka, którego już miał przegryźć na dwie części, kiedy Spłukany powiedział: - Nie po pół robaka dla każdego, pół robaka dla obu. - Wybacz, panie, głupiec ze mnie, pół robaka dla obu, Panie, jakże to szczodre, a nawet wspaniałomyślne. - Tak jest - stwierdził krótko Spłukany i przycupnął, aby popa- trzeć, jak dzielą się swoją maleńką porcyjką. - Dasz za wiele takim słabym kretom, to pochorują się i umrą. Możesz odejść, Rumianku. Na- tychmiast! - Dzięki, o panie! - Rzuciwszy im obłudny uśmieszek, Psi Rumia- nek wyszedł. - Zdaje się, że zrobiliście błąd i byliście dla niego zbyt mili - za- uważył Spłukany - więc tu powróci. Jeżeli to zrobi, nie spoufalajcie się z nim, nie ośmielajcie go, nie miejcie z nim nic wspólnego. To nudziarz, pieczeniarz i mąciwoda, a zdaje się, że również donosi radczyni Kostrze- wie. - Czy to ma jakieś znaczenie? - zapytał Wrzecian, tak poirytowany i zagniewany wszystkim, czego doświadczyli, że aż wzmogło to jego odwagę. - Skoro ona należy do Słowa, to powinieneś jej życzyć, aby była dobrze poinformowana. Czyż ty nie jesteś taki sam? - Kiedyś byłem. Ale teraz? Słowo, Kamień: kiedy będziecie czyści- cielami tak długo jak ja, kiedy już zobaczycie to, co ja widziałem, wszystko zleje się wam w jedno. "Rób, co trzeba i ruszaj dalej" - oto dewiza czyścicieli. Psi Rumianek jest pożyteczny, bo łatwo się uczy i potrafi trzymać pysk na kłódkę. Ponadto zna tutejsze przejścia lepiej niż ktokol- wiek, a to jest bardzo przydatne. Odpocznijcie teraz. Jeśli będziecie pilnie pracować i nie spróbujecie uciec, poczujecie się tu równie dobrze jak gdziekolwiek indziej. Pozostało nie więcej jak kilka miesięcy pracy. Potem ruszymy dalej i ośmielam się twierdzić, że następne miejsce postoju będzie zdrowsze niż to. - Ofiarowawszy im na koniec tę wątłą nadzieję, Spłu- kany wyszedł. Ledwie zniknął, pojawił się Psi Rumianek. Nieoczekiwanie wysunął łeb z jakiegoś kąta i przypatrywał im się badawczo. - Ostrzegał was przede mną, prawda, wspaniale zaniedbani panowie? Powiedział, że jestem łajdak? Cóż, przyznaję, że wyglądam bardzo źle, ale jakiż może być kret na Stoku? Z pewnością nie, jak wy to mówicie, zdrowy, prawda? Nie jest to najwłaściwsze miejsce dla cwanego kreta, nie sądzicie? Mówiąc to, całkowicie wszedł do nory i kiedy Wrzecian zobaczył z bliska jego bezwłosą skórę, cuchnące rany i nazbyt poufały uśmieszek, cofnął się instynktownie i może nawet kazałby mu wyjść, gdyby nie znak, który dał mu Tryfan. Skryba nie patrzył na tamtego ani ze zgrozą, ani ze strachem, lecz raczej ze swego rodzaju zainteresowaniem. Psi Rumianek również wpa- trywał się w kreta z Duncton i przez jakiś czas trwała cisza. - Przebiegły jesteś, panie, widzę to. Najprzemyślniejszy. Wiesz, jak skłonić kreta do mówienia, o tak. - Pierwotna nieśmiałość Psiego Ru- mianka zniknęła zupełnie, podsunął teraz swój pyszczek na kilka cali do mordki Tryfana. - Czy nie słyszałeś, że wystarczy tylko dotknąć kreta tkniętego skalposkórem, by umrzeć w przeciągu krótkiego czasu, panie? - Skalposkór? Co to jest? - zapytał Tryfan. - Na to właśnie cierpię. To! - Wskazał pazurem swój nagi łeb. - A gdy się to ma, pachnie się tak okropnie, że można tylko umrzeć... - Odwrócił swój bok w stronę Tryfana, by pokazać mu ropiejące rany. - Jak długo tu jesteś? - zapytał go Tryfan, nie zwracając uwagi na niespodziewane popisy. - Dłużej niż którykolwiek z nich - odparł Psi Rumianek, nagle posępniejąc. - Dłużej niż cała wieczność. - A więc - stwierdził skryba - skoro ty nie umarłeś, nie ma po- wodu, abyśmy my od razu umierali, prawda? - O zręczny, po stokroć mądry panie, bardzo, bardzo przebiegle zrę- czny. Zręczny jak lis i niezwykle akuratny. Umrzesz niebawem, zdrowy panie, powali cię szaleństwo, skalposkór, powieszenie, wycieńczenie, na- paść. Umrzesz. Wcześniej czy później, panie, jakkolwiek byłbyś łaskawy. Tryfan przyglądał mu się niewzruszenie. - Ty nie umarłeś - stwierdził. - Ja mam powód, by żyć! - Jaki? - zapytał Tryfan. - Chciałbyś wiedzieć? Nie powiem ci. Nie powiedziałem nigdy ni- komu. I nigdy nie powiem. Ale mam powód. - My także mamy powód, by żyć - powiedział Tryfan z uśmiechem. - Znowu zręcznie! Powiedz Psiemu Rumiankowi, Psi Rumianek nie wygada nikomu. Powiedz mu zaraz! - Był ciekawy jak szczeniak. - Nie - odparł Tryfan. - A teraz, o ile nie masz nic przeciwko temu, zamierzam się trochę przespać. - To nieuczciwe, kusić kreta, a potem iść spać. Nieuczciwe. Nie będę wam znosił robaków. Nigdy więcej wam już nie pomogę. Ale Tryfan zamknął oczy i po chwili zapadł w głęboki, zdrowy sen. Psi Rumianek znowu zniknął w korytarzu. Wrzecian także usiłował zasnąć, ale był zbyt niespokojny i nerwowy i nie mógł się wygodnie ułożyć. - Ćśśś! Pssst! - Tak? - spytał Wrzecian. - Jak on się nazywa? - Tryfan. - A ty, panie? - Wrzecian. - Jaki on ma powód, panie, powiedz mi. Nie zdradzę nikomu, chcę tylko wiedzieć. - Myślę, że sam ci powie - rzekł Wrzecian, teraz nieco mniej niż przedtem przerażony tym kretem i stanem, w jakim się znajduje, choć nie całkiem wiedział dlaczego. Pewnie dlatego, że Tryfan się go nie bał. A ten powód! Cóż, przypuszczalnie był nim Kamień. - To dla niego, panie - mruknął Psi Rumianek, nieoczekiwanie wyciągając ze swego korytarza robaka. - Nie mów Spłukanemu. - Dzięki! - rzekł Wrzecian. - Jak się nazywa? Tryfan, prawda? Wrzecian przytaknął ze znużeniem. - A skąd pochodzi? - Z Lasu Duncton - odparł Wrzecian, postanawiając, że nie zdra- dzi już żadnej informacji. - To duży system? - Jeden z Siedmiu. - Więc ten Tryfan jest wyznawcą Kamienia. - Tak. - Tryfan to dobre imię. Tyle że śmieszne. Tryfan! - Ćśś! - szepnął Wrzecian. - Obudzisz go! - Nie bał się mojego skalposkóra. - Tryfan niewielu rzeczy się boi. - Ci z ostatniego rzutu się bali. Bali się wszystkiego, naprawdę wszy- stkiego. Wariowali, żuli kości umarłych i wszystko, co wpadło im w py- szczki. Próbowali uciekać, dawali się złapać i powiesić, chociaż ich ostrze- gałem, tak, tak... Ciągle tam wiszą. Ale Tryfan się nie boi. - Dlaczego miałby się bać? - zapytał Wrzecian cicho. - Bo to przytłacza. Tryfan poruszył się i otworzył oczy. - To strach przytłacza - oznajmił. - Ha, ha, ha! - zarechotał Psi Rumianek szczerze ubawiony. - To sprytne! "Strach przytłacza!" Też prawda, prześwietny panie! Wrzecian był zmęczony, oczy mu się zamykały, a Tryfan znowu zasnął. Psi Rumianek popatrzył na nich ze swego rodzaju zdziwieniem, a uśmiech, przebiegłość i chęć przypodobania się zniknęły z jego mordki. Nagle wydał się bardzo młody i bardzo przestraszony. - Czy nie będziecie mieli nic przeciwko temu, że prześpię się w po- bliżu, łaskawi panowie? Gdzieś tu blisko, żebym mógł na was patrzeć. Lubię towarzystwo. Nie mam ochoty być sam i spać. Lubię cię, panie. Jesteś dobry, o tak. Dotknąłeś mnie, naprawdę, i to było... Lecz nie powiedział, czym to dla niego było, tylko położył się z py- szczkiem wyciągniętym wzdłuż przednich łap i rozmyślając o Tryfanie, zamknął oczy, jakby po raz pierwszy od bardzo dawna natrafił na szczyptę bezpieczeństwa i chciał się nią nacieszyć. Znacznie później, kiedy w norze zapadła głęboka cisza, Tryfan ocknął się i był rad, widząc Psiego Rumianka w swej norze. Otaczały go krety zagubione i cierpiące, takie, które nie wiedziały, dokąd pójść, takie, które czekały, aż odnajdą coś, czego szukały, choć nie uświadamiały sobie tego zupełnie. A także inne, takie jak ten nieszczęśnik, dobre, do głębi dobre. Takie krety skrybokret mógł kochać, bez względu na to, czym jeszcze były prócz tego. Zaczynał dostrzegać, że dzięki innym odnajdzie swój cel i osiągnie go, jeśli tylko Kamień da mu do tego siłę i mądrość. Dotknął ran tego dziw- nego, zagubionego stworzenia, jakim był Psi Rumianek, w miejscu gdzie zniknęła już sierść, i modlił się do Kamienia, aby temu kretowi nie było dane zaznać strachu, by był błogosławiony i by ozdrawiał. Psi Rumianek poruszył się, spojrzał na Tryfana z obawą, lecz skryba przemawiał łagodnie, był taki jak jego dotknięcie, więc nieborak ponownie zasnął i śnił, być może, iż jakiś kret go chroni, dotyka i pilnuje, kret ogromny, ponad wyobrażenie, prastary i łaskawy jak Tryfan, i na jakiś czas Psi Rumianek zasnął spokojnie. Rozdział czternasty TRYFAN I WRZECIAN rychło odkryli, że lęk o ich bezpieczeństwo, który przejawiał Olcha, wynikał z ponurej i przerażającej świadomości, że Stok to ni mniej, ni więcej, tylko rozległy i skomplikowany system korytarzy, które w żadnym miejscu nie łączyły się z innymi. Kret uwięziony tam raz, musiał pracować aż do śmierci. Albo, jeśli udało mu się przeżyć, zostawał przeniesiony gdzie indziej, by czyścić inne systemy. Niewielu pozostawało przy życiu po dwóch takich przeprowadzkach, trzech nie przeżywał nikt. Ich pierwsze wrażenia dotyczące czyścicieli zatrudnionych przy tak trud- nym i niebezpiecznym przedsięwzięciu, żyjących w tak nędznych warun- kach i bezustannie zagrożonych karami i śmiercią, okazały się słuszne. Ale w Stoku było coś więcej, coś niewidocznego, złego i przeklętego, coś, co wyczuwają wszystkie krety, kiedy pozbawione są celu, nadziei czy wiary. Ale odkrycie tego zajęło obu wyznawcom Kamienia jeszcze trochę czasu. Następnego dnia, tuż po swoim nadejściu, Spłukany, kiedy już zwy- myślał Psiego Rumianka za to, że wkrada się do ich nory, zaczął uczyć przybyszów. W świetle nowego poranka nie wyglądał tak przyjaźnie jak poprzedniego wieczoru, ale najwyraźniej był kretem, którego należało słu- chać. Spoglądał na nich małymi, ciemnymi oczyma, osadzonymi głęboko w zaciętym obliczu. Reagował na wszystko z ożywieniem, a jego futerko wyglądało zdrowo. Miał pomarszczony pyszczek, ale był gibki i musku- larny, choć nieco mniejszy, niż zrazu im się zdawało. Jego oczy wyrażały małoduszność i brak zaufania, jakby uważał, że inne krety jedynie usiłują go okpić lub z niego szydzić, a przecież był w nich pewien błysk, a w jego ruchach swoista gracja, która skłaniała do podejrzeń, że może nie jest on taki zły i nieufny, na jakiego wygląda. Głos miał cienki, akcent podobny do Olchy, mówił zaś krótkimi, rwanymi zdaniami, jak ktoś nawykły do rozkazywania. - Ostatnią partię, którą przysłała tu Radczyni Kostrzewa, stanowiły bezużyteczne i beznogie pchły, więc i po was nie spodziewam się zbyt wiele - zaczął. - Marnie mi dziękują za to, że was uczę, więc nie oczekujcie ode mnie zbyt wiele. Słowa wymagają wysiłku, wysiłek wy- maga jedzenia, a jedzenia jest mało, toteż słuchajcie mnie z uwagą, bo nie mam zwyczaju powtarzać niczego dwa razy. Przytaknęli i usiedli, aby go wysłuchać. - Najpierw trochę historii. Stok to najgorsze miejsce czyszczenia, jakie kiedykolwiek widzieliście, i zarazem największe. Tutejsze krety mu- siały wymrzeć jak muchy, bo za niektórymi plombami ich ciała leżą w trzech, a czasem w czterech warstwach. Setki zwłok, a składać je można tylko na powierzchni. Umarli na pączkującą chorobę, zaraźliwą przypad- łość, cuchnący pomór, samokanibalizm i puchlinę głodową. Te krety na dole to musiała być niezła paczka: opuściły nieszczęśników, zaplombowały ich, a wielu z tych, którzy usiłowali się przedrzeć, zabiły. Przybyłe w pa- nice krety z innych systemów właśnie tutaj były wypierane, więc nora za norą natykamy się w tym systemie na obrazy okrutnej śmierci. - Przybyliśmy tu z Rollright w styczniu, a to jest właściwa pora na czyszczenie systemu, ale Głosiciel Słowa osobiście zdecydował, że to będzie centralny system całego południa i trzeba dokonać wielu poważnych zmian, chociaż wydaje mi się, że dokonujemy ich tutaj aż za dużo. Ale tak to już jest. Cóż, rozkazy! Zajęło to więcej czasu, niż się spodziewa- liśmy, bo to miejsce wydziela jadowity skalposkór i... - Czym dokładnie jest ten skalposkór? - zapytał Tryfan. - Tym, co ma ten kret, Psi Rumianek. Najpierw pojawia się swędzenie na czubku głowy. Przez jakiś czas kret nie może myśleć o niczym innym, niektórzy wariują. Potem z miejsca, które swędziało, wypada sierść. Wre- szcie robią się wrzody na szyi i wzdłuż brzucha, czasami nawet wtedy, gdy kreta wcześniej nic nie swędzi. Swędzenie jednak zwykle przyspiesza sprawę i kiedy te wrzody zaczną się otwierać i cuchnąć, to już koniec. Nie ma lekarstwa. Zważcie, iż ci biedacy wegetują przez długi czas, bo krety nie lubią same rozstawać się z życiem. Ten koniec nie jest miły, jest gorszy niż sama zaraza. Oczy uciekają w tył, z pyszczka cieknie krew, a wszystko straszliwie boli. Uwalniamy takie krety od cierpienia, chyba że same wyjdą na powierzchnię i zostaną zabite przez gwardzistów. - Ty jakoś nie złapałeś. - Nie - odparł Spłukany, uśmiechając się ponuro. - Miałem szczęście. Czułem swędzenie, ale nie wpadłem w to. Ani razu. Trzymałem dyscyplinę. Swędzenie minęło, a wrzodów jakoś nie ma. Większość dostaje ich szybko, niektórzy nie dostają wcale. Powiem ci coś: ci gorliwi grikowie, którzy mają nami dowodzić, łapią to szybciej niż ktokolwiek. Nie pytaj mnie dlaczego, chyba chcą szybko umrzeć, aby dostąpić chwały zapisania ich imion na Skale Słowa. - Wracając do sprawy: oto nasze zadanie. Mamy usunąć te zwłoki i przebudować korytarze przed Środkiem Lata, czyli zostało nam zaledwie kilka tygodni. Najgorsze już za nami. W pierwszych miesiącach było źle, bardzo źle, można powiedzieć, że niewielu to przeżyło. Ja to jeden, Wa- ligóra, którego w swoim czasie poznacie, niech go cholera, to dwa, chociaż u niego pojawiły się już pierwsze objawy choroby. Munro się wywinął, nie ma nawet śladu skalposkóra, z Wierzbą jest niedobrze, ale to jakby półtorej krecicy, o tak, więc jeślibyśmy ją stąd wyprowadzili, mogłaby wyżyć. - Tryfan zauważył, że głos Spłukanego złagodniał nieco, kiedy wspominał o tej samicy, a choć przybrał marsową minę, jego oczy były nadal rozmarzone, kiedy wymieniał ostatnie imię: - No, jużci, i ten Psi Rumianek. Przeżył, ale jego skalposkór staje się coraz gorszy. Nie dawał- bym mu zbyt wiele czasu. Zdradzę wam teraz tajemnicę. Radczyni Ko- strzewa obiecała Waligórze, jeszcze w Rollright, kiedy wyświadczył jej pewną grzeczność, że kiedy zakończy tutaj swoją robotę, będzie mógł wrócić do swojego rodzinnego systemu. A ja mam zostać zwolniony po Uffington. - Uffington? - zapytał ostro Tryfan. - Nie ma tam teraz wielu zwłok - powiedział Wrzecian i natych- miast pożałował, że w ogóle otwierał pyszczek. Ale Spłukany nie podjął tego tematu, a tylko rzucił: - Nie będziemy tam wcale czyścić, tylko... - Tylko co? - zagadnął Tryfan. - Raczej burzyć. Dopóki istnieją Święte Leża, wyznawcy Kamienia będą mieli do czego wzdychać, nieprawdaż? Taka jest teoria. Takich idio- tów jak ja nie pyta się o zdanie. Gdyby to zrobili, powiedziałbym im, że są stuknięci: przecież nie zabijesz wiary, zasypując korytarz, prawda? - Nie zabiję - zgodził się Tryfan. - To można uczynić tylko wy- kazując, że jest inna wiara, lepsza. - Możliwe - mruknął Spłukany. - Tak, to całkiem możliwe. Mu- simy się sprężyć, żeby skończyć tutaj przed Środkiem Lata, żeby radczynie mogły tu wejść i założyć w tym miejscu warownię gwardzistów. Wilcza Jagoda chciała utworzyć centrum w Rollright, ale Słowo kazało jej uczynić inaczej. Słowo powiedziało, że tu ma być ten system. Kiedy zakończymy naszą pracę i gwardziści będą mogli się tu bezpiecznie wprowadzić, z pół- nocy przybędzie sideem, aby uczynić niższe nory i korytarze godnymi tego, by stały się fortecą Słowa. Tutaj uczone będą wszystkie krety z po- łudnia i nadejdą dobre czasy. - Dlaczego nie chcą, by ten system po prostu pozostał zaplombowany i nie wybudują innego? - zapytał Tryfan. - Czy to nie byłoby bez- pieczniejsze? - Nie nam znać przyczynę - rzekł ponuro Spłukany. - Głosiciel Słowa powiada, że tak być musi, ponieważ jest zapisane w Słowie, iż krety będą kopać i ryć, by wszystkie mogły poznać Słowo. To krety wykopały to miejsce i krety muszą je uratować. Wszystkie zaś ślady zarazy muszą być stąd na zawsze zlikwidowane. Tryfan zauważył, że gdy Spłukany doszedł do tej części "pouczenia", po raz pierwszy mówił z pewnym przekonaniem. - Będziecie ze mną przez kilka dni - ciągnął - i w tym czasie pokażę wam, jak "wydajnie usuwać zwłoki", jak to nazywa radczyni. Są pewne sposoby i metody podnoszenia ich, jedne przyspieszają sprawę, inne pozwalają uniknąć zakażenia. Pokażę wam je. Co do ciebie, krecie Wrzecianie, będziesz mógł się wykazać kopaniem korytarzy, a jeżeli się sprawdzisz, gorliwcy cię wykorzystają. Słuchajcie teraz. Ja jestem szefem. Ja rozdzielam robaki. W tych kwaterach nie wolno wam jeść żadnych robaków bez mojego pozwolenia. Czy Psi Rumianek przyszedł tu i dał wam więcej jedzenia? - Tak - odparł Tryfan, decydując, że uczciwość będzie najwłaści- wsza. - Tak też myślałem. To gnojek. Cóż, kiedy będziecie mieli swój własny rewir, będziecie też mieli własne robaki. Wtedy zjadajcie je tak szybko, jak możecie i nie dajcie się okpić. Żywności jest mało i niezguły umierają pierwsze. Chociaż krety i tak za dużo jedzą. Póki jesteście ze mną, będzie jeden rano, trzy przy odpoczynku i dwa przed spaniem: to wszystko, czego potrzeba kretowi. - Przechodząc do... czyszczenia. Brud to śmierć. Czystość to życie. Moje życie jest czyste, a moja sierść gęsta. Inne krety są brudne, ich futerka wyglądają fatalnie. Popatrzcie na Psiego Rumianka. Brudny. Po- patrzcie na Waligórę, kiedy go spotkacie: brudny. Zawsze był taki, a znam go od dziecka. Teraz on ma skalposkór, a ja nie mam. Wyciągnijcie wnioski i zastosujcie się do nich. Zbyt wiele miejscowych kretów nie dopuszcza do swych mózgów tego, co widzą ich oczy. Idioci! - Zatem... zasady czyszczenia. Należy się oporządzić przed i po usu- nięciu każdych zwłok, szczególną uwagę zwracając na pazury. Nie zjadać larw. Unikać pcheł. Nie zjadać żadnych martwych robaków. Czyścić grun- townie norę raz na cztery dni. Wypróżniać się na powierzchni (gwardziści nie zrobią wam krzywdy) albo w oddzielnych korytarzach. Regulować przepływ powietrza w swojej norze sypialnej. Unikać fizycznego kontaktu z brudnymi kretami. Nie uprawiać miłości z samicami czyścicielkami. Jakieś pytania? Nie? Dobra! Więc ruszajcie się, na początek zaprowadzę was do łatwej sekcji, takiej, w której dacie sobie radę ze wszystkim, jeżeli będziecie robić to, co powiedziałem. Poprowadził ich spiesznie jakimś korytarzem, aż dotarli do nory, w któ- rej plombująca ścianka została jedynie z grubsza skruszona, więc żeby się dostać do środka, musieli gramolić się poprzez zwaliska gruzu. Zobaczyli smutny i żałosny widok. - Masowa plomba - wyjaśnił Spłukany. - Prawdopodobnie kre- ty z zewnątrz przeszkodziły tym tutaj w przekopaniu się na zewnątrz i trzymały je w tym miejscu do chwili, gdy były tak słabe, że mogły tylko pełzać po sobie. - Łypnął beznamiętnym okiem na hałdę ciał i pozwolił przybyszom, by oswoili się z krajobrazem. Wrzecian opuścił bezradnie pyszczek, ale Tryfan, choć wstrząśnięty, wpatrywał się w odrętwieniu w norę, wchłaniając każdy jej szczegół. Mimo słabego światła mogli dostrzec, że była wielka i wykopana nie- starannie. Jej ściany były szorstkie i zakurzone. Środek i skraj po jednej stronie komory zajmowała całkowicie plątanina krecich zwłok. Niewiele było takich, które nie zdążyły wyschnąć i ulec zmumifikowaniu. W wię- kszości były to szkielety, lecz zwisały z nich strzępy sierści i skóry, które splatały się z innymi ciałami. Na szczycie sterty, składającej się z kilku zwłok, leżał wielki szkielet. Jego lewa łapa zwisała luźno, zagłębiając się w czaszce jakiegoś młodzika, która dzięki temu wyglądała, jakby została przybita pazurem do ziemi. Inny kościec, zapewne samicy, został w jakiś sposób odwrócony i jego pazury sterczały w górę w geście poddania. Za nią dwa szkielety splatały się obscenicznie w akcie kościanej kopulacji. Bia- ła czaszka samca zaciskała zęby na środkowej części kręgosłupa kulącej się pod nim samicy. Wszystkie zwłoki były mocno ściśnięte i pokryte jasno- brązowym, osypującym się ze sklepienia pyłem. Im dłużej Tryfan się im przyglądał, tym lepiej rozumiał rzeczywistość lat zarazy, która nawiedziła jego rodzinny system Duncton na wiele kretolat przed jego przyjściem na świat i nieomal go zniszczyła. W istocie ci, którzy przeżyli, opuścili dolne partie zboczy Lasu Duncton, odwrotnie niż to się stało tutaj, w Koźlandii. - Z powodów, których w pełni nie znamy - ciągnął dalej Spłukany - na ogół ci, którzy umierali jako ostatni, wdrapywali się na tych poniżej, jak sądzę po to, by oddychać lepszym powietrzem. Czasami będziecie znajdywali dowody, że niektórzy żyli jeszcze długo po tym, jak większość umarła, czasami, jeżeli to było wiosną, znajdziecie zwłoki samic, które urodziły młode tuż przed swą śmiercią. Te kreciątka nie żyły długo, do- padały ich szponie robaki, a poza tym nie miały mleka do ssania. - Głos ich szefa był zimny i pełen goryczy, a oczy nie wyrażały nic. - Bywa, że znajdujemy ocalałe krety, choć zazwyczaj zwariowały i najlepiej usuwać się przed ich nieszczęściem. Przeżyły dzięki kanibalizmowi, mogły wyjść na zewnątrz, ale nie ośmielały się, w obawie, że inne krety ciągle jeszcze czekają po drugiej stronie plomby, aby je zabić. Ten kret, Psi Rumianek... ten kret... - Potrząsnął łbem. Na moment jego obojętność zamieniła się w niedowierzanie. - Co z nim? - zapytał Wrzecian, jak zawsze ciekawy. - Przeżył. Tutaj. Na Stoku. Dziwna historia. - Opowiedz nam - poprosił Tryfan w sposób najbardziej przekony- wający, na jaki potrafił się zdobyć. Spłukany spojrzał na niego badawczo, jakby sobie uświadomił, że jest kretem, który ma nieco więcej do powie- dzenia niż inne, więc usiadł, aby im to wyjaśnić. - Kiedy przybyliśmy na Stok, wśród czyścicieli krążyła uporczywa pogłoska, że żyje tu jakiś kret, taki, któremu udało się uniknąć kontaktu z innymi, lecz nigdy nie opuścił korytarzy Stoku. Pierwsze namacalne tego świadectwo uzyskaliśmy, kiedy jednemu z czyścicieli zmąciło się w głowie od fetoru i zabłądził. Odnalazł się po kilku dniach i oświadczył, że z ciemności wyszedł na niego młody, bardzo dziwny i bardzo gadatliwy kret, który zaprowadził go do komory z nieco świeższym powietrzem, przyniósł mu trochę jedzenia, czekał, aż odzyska siły, a potem zaprowadził go z powrotem do tej części systemu, którą znał. - Patrole grików szybko dowiedziały się o tym i, rzecz jasna, gwar- dziści nie mogli ścierpieć, że jakiś kret biega sobie wolno, nawet jeżeli wybrał sobie do tego korytarze, które liczne krety uważały za równozna- czne z wyrokiem śmierci. Wiedzieliśmy już wtedy wszyscy, że na Stoku przeważała szczególnie złośliwa odmiana skalposkóru, bo straciliśmy tu kilku niezłych kumpli. - Cóż, zastawiliśmy na niego pułapkę. Jakiś kret udał, że zabłądził. Rzecz jasna, ten kret, którego teraz znamy jako Psiego Rumianka, pokazał się i został złapany. Chcieliśmy dowiedzieć się, co tutaj robi? Jedynym kretem, z którym chciał rozmawiać, była Wierzba, niech będzie błogosła- wiona. Kiedy ją zobaczył, płakał jak krecie. Przypominała mu jego matkę. Domyśliła się, co musiało zajść. Bez wątpienia urodził się jesienią, a te młode mają szczęście! Może nawet urodził się w zaplombowanej norze, choć Słowo raczy wiedzieć, jak jego matce udało się go wykarmić, czym żył potem albo co robił. Nie lubię o tym myśleć. Wszelako musiały przeżyć również jakieś inne krety, bo kiedy go znaleźliśmy, potrafił mówić. To było chyba dość kulturalne plemię, sądząc po wyrażeniach, jakich używa Rumianek. Każdego nazywa "panem" albo "panią", każdego wychwala. Zapewne ostatni z tych, którzy zachowali życie, zakazali mu wychodzić, bo gdyby to zrobił, zabiłyby go zdrowe krety, a żył aż do czasu, gdy go znaleźliśmy. - Z początku nie przestawał mówić i doprowadzał nas tym do sza- leństwa. Ale znał korytarze, wiedział, gdzie można znaleźć jedzenie, po- trafił okrążać patrole. Sądzimy nawet, że zna także drogi w dół Stoku, ale tych nam nie chce pokazać. Nigdy w życiu nie znałem lepszego szperacza, a paru ich znałem. To tak, jakby urodził się z pyszczkiem, który sam znajduje zawsze najlepszą drogę. - Spłukany pohamował uznanie, które pobrzmiewało w jego głosie. - Nie da rady wyciągnąć go poza Stok, to pewne, więc Słowo jedno wie, co się z nim stanie, kiedy tu skończymy pracę, a to już nie potrwa długo. Na razie jest, przykleił się do nas tu, w Północnym Krańcu, i kiedy nie odbywa akurat jednej ze swych taje- mniczych wędrówek, to albo siedzi tutaj ze mną, albo w rewirze Wierzby. Na tym Spłukany zakończył swoją opowieść i jął obchodzić komorę dookoła, przypatrując się jej pilnie, aby wymyślić najlepszy sposób jej oczyszczenia. Z góry, poprzez sklepienie, spływały do wnętrza żywe, jasnozielone korzenie roślin. Wyglądało to tak, jakby odnalazły te ciała w przeszłości i stwierdziszy, że pełne są one odżywczych soków, wsuwały się, wpełzały pomiędzy kości i ścięgna, miejscami przebijając skórę i sierść. - To mi wygląda na dwadzieścia - stwierdził zimno Spłukany, mó- wiąc o zwłokach, jakby były zwykłymi rzeczami. - Doświadczony czy- ściciel powinien poradzić z tym sobie w cztery dni. Warn obu prawdopo- dobnie zabierze to więcej czasu. No, ale przecież musicie od czegoś zacząć. - Dlaczego po prostu nie zaplombować tej nory z powrotem i nie zostawić ich w spokoju? - mruknął Wrzecian. Jego głos był twardy i podniesiony, bo kiedy rozglądał się po tej norze, czuł rozpaczliwą bez- radność. - Dlatego, że czyszczenie jest szybsze niż budowanie nowych nor - odpowiedział Spłukany. - Zwłaszcza jeżeli robią to za ciebie krety, na których ci nie zależy. I jeszcze dlatego, że tak każe Wilcza Jagoda, Głosiciel Słowa, no i dlatego, że to jest wasza robota. - Zanim wam pokażę, co macie robić, kilka ogólnych uwag - ciąg- nął dalej. - Te korzenie to prawdziwy problem, bo jeśli spróbujecie zbyt szybko usunąć zwłoki, przyczepione do nich kłącza mogą spowodować osunięcie się sklepienia i dodatkową robotę. Bardzo na nie uważajcie, a jeśli trzeba, przegryzajcie te pędy. Następnie, jeśli usuwacie zwłoki ze stosu, zawsze zaczynajcie od góry, w przeciwnym razie lubią się one osuwać i przygniatać. Te tutaj wyglądają dość czysto, nie widać żadnej zgnilizny, a jest ona naprawdę groźna dla zdrowia. Zazwyczaj problem stanowią ciała leżące na spodzie, gdyż nie dociera do nich powietrze. Tam czai się zgnilizna i zaraza, a to może okazać się groźne. Brat Munro, Modrzew, wciąż niepoprawnie usuwał zwłoki, w końcu przygniotły go i na wpół udusiły. Kiedy go odnaleziono, żył jeszcze, ale szponie robaki wgryzły mu się w grzbiet i boki i już stamtąd nie wyszły. W trzy dni sparaliżowało go. To było w lutym, więc radzę wam uważać. Spłukany umilkł i wpatrzył się w podstawę hałdy zwłok. Nagle rzucił się do przodu, przyglądając się z napięciem czemuś, co wyglądało jak trochę głębszy cień. Węszył przez chwilę, szepcząc: - Tak, tak myślałem. Mamy szczęście. - Cofnął się i popatrzył na stos skór i kości piętrzący się nad nim. Dał znak swym uczniom, by podeszli do niego i wskazał im cienie przed sobą. - Mówiłem o szponich robakach. Spójrzcie tam. Spojrzeli. To była żółtobiała czaszka kreta, na niej zaś było widać wyschnięte, cienkie i krótkie, ciemnoczerwone robaki. Wokoło unosił się zapach zgniecionych pokrzyw. - Szponie robaki. Martwe. Nie zostało im już nic do zjedzenia. Zdechły tam, gdzie były. Zapamiętajcie ten zapach i zachowajcie ostrożność, jeśli się na niego natkniecie. Gdybyście kiedykolwiek poczuli ponownie woń zgniecionych pokrzyw, natychmiast zmykajcie, zwłaszcza jeżeli będziecie mieli jakąś ranę albo wrzody. W zasadzie robaki nie atakują zdrowych kretów, lecz wyczuwają krew i dążą ku niej. Otwarty wrzód to dla nich zaproszenie. Nie widuję ich od jakiegoś czasu, więc może tutaj zostały już wytępione. Nade wszystko lubią świeże, przepełnione cierpieniem życie. - Jakie właściwie one są? - zapytał nerwowo Wrzecian. - Lśniące, czerwonoczarne, lubią mięso i są szybkie. Na szczęście ich ukąszenie boli, więc zorientujesz się, kiedy znajdą się na tobie. Wtedy musisz je błyskawicznie zabić. - Obszedł stos trupów i ujął łapy jakiegoś martwego kreta. -¦ Nigdy nie ciągnijcie ciała za łapy - powiedział. - Łapy się wyłamują i zostajecie z niczym. Ramiona i miednica, najlepiej ramiona. Nie bądźcie przesadnie delikatni... - Wepchnął prawą łapę po- między łopatkę a kręgosłup i lekko podniósł całe ciało. - No i proszę, nie ma problemu. Nie za szybko, nie za wolno, najlepiej na wpół je wlec. Starajcie się zachować zwłoki w całości. - Z maestrią powlókł ciało poprzez norę. - Na powierzchnię lepiej wynosić ich we dwóch niż w pojedynkę. Jeden pcha, drugi ciągnie. Jeżeli gniją, to nie wpychajcie się pod spód, bo będą na was spadały same paskudztwa. Macie wynieść ciała na po- wierzchnię najszybciej jak to możliwe, jak to zrobicie, to wasza sprawa. Nie siedźcie za długo na powierzchni. Gawrony lubią to składowisko zwłok, sowy również, poza tym wiadomo, że patrole zabijają leniuchujące tam krety. - Zerknął w górę na błysk światła padającego ze starego wejścia i przez jego mordkę przeleciał przez moment grymas, jaki pojawia się u kretów zbyt długo przebywających pod ziemią i pragnących raz jeszcze cieszyć się słońcem i wiatrem rozwiewającym futerko. Wszyscy trzej milczeli i snuli podobne myśli, Tryfan i Wrzecian nie byli bowiem na powierzchni przez wiele ostatnich kretomiesięcy i tęsknili za tymi dniami, jak im się wydawało, tak bardzo odległymi, kiedy mogli swobodnie wędrować. - Macie jeszcze jakieś pytania? - zagadnął Spłukany. Popatrzyli na niego smętnie i bez słowa. - Dobra. Możecie pozostać razem na jakiś czas. Dzisiaj macie wy- nieść cztery ciała, więc bierzcie się do roboty. Po dwóch dniach będziecie pracowali jako zespół, ale wtedy będziecie musieli wynieść codziennie sześć ciał. Pamiętajcie, jeśli nie wykonacie w pełni planu, dostaniecie mniej robaków. I ostatnia sprawa. Powtarzam wam: nie wałęsajcie się. Na powierzchni i w peryferyjnych korytarzach są gwardziści, którzy nie dają zbyt wielu szans czyścicielom. Z tymi słowy Spłukany zostawił ich i poszedł rozdzielić zadania innym kretom. Chwilami dochodził ich jego przytłumiony głos w pobliskich ko- rytarzach. Praca przebiegała powoli, była męcząca i przygnębiająca, ale we dwój- kę jakoś sobie radzili. Wynosili na powierzchnię ciało za ciałem. Czasami przechodził obok nich jakiś kret, ale żaden nie zatrzymywał się, by po- rozmawiać. Wszyscy napotkani mieli wrzody na grzbietach i bokach. Jeden z nich, kret o niemiłym wyglądzie, zapewne grik, podszedł i przypatrywał się ich pracy przez jakiś czas. Potem oddalił się. Jakiś wielki samiec na powierzchni przyglądał się, jak wynoszą zwłoki, a kiedy Wrzecian przy- stanął na moment, by łyknąć nieco świeżego powietrza, wrzasnął: - Złaź na dół, szumowino. Kleryk w zasadzie był zadowolony z takiego obrotu sprawy, powierz- chnię bowiem porastały rzadkie zarośla, wszędzie wokół leżały wysuszone skóry i kości wyniesionych tam kretów, a od zachodu dolatywały ponure głosy gawronów. Trudno więc było się dziwić, że patrolujący gwardziści byli tak nerwowi... Wraz z nocą przyszło wyczerpanie ciał i umysłów. Początkowy szok wywołany przez pracę zamienił się w odrętwienie i podświadome prze- konanie, że nie wytrzymają tego długo. Tego pierwszego wieczoru wynieśli trzy ciała, mniej niż powinni, a mi- mo to byli tak zmęczeni, że ledwie zjedli zmniejszone racje, które z tego tytułu dostali. Drugi dzień... trzeci... Wreszcie piątego ranka komora była czysta i wysprzątana. Ruszyli do następnej... Szóstego dnia, kiedy po raz pierwszy żaden z nich nie był zbyt zmę- czony, by rozmawiać, w pobliżu komory, w której wraz ze Spłukanym spożywali wieczorny posiłek, zauważyli jakieś poruszenie. Po chwili u wejścia pojawił się ogromny kret. Wyglądał niechlujnie, ale jak na warunki Stoku był dobrze odżywiony. Jego brzuch zaokrąglał się przyjemnie, a mordkę miał wesołą. Jego łapy również wydawały się zdrowe, chociaż, podobnie jak część futerka na bokach, były oblepione błotem i nie oczyszczone. Na jednym boku widniał wrzód otoczony rzedniejącą sierścią, skóra zaś pod nim łuszczyła się i była szorstka - tak właśnie zaczynał się skalposkór. - Obżerasz się jak zwykle, nędzny sodomito! - stwierdził nowo przybyły, patrząc na Spłukanego. - Ci biedni idioci to twoi nowi ucz- niowie? Spłukany ledwie raczył na niego spojrzeć, więc Tryfan sam poinfor- mował przybysza: - Nazywam się Tryfan, a to jest Wrzecian. - Tak, słyszałem już. Waligóra jestem. Czyszczę wschodnią część Północnego Krańca, najbardziej przeklętego miejsca, jakie znam. To rejon strasznej zgnilizny. Prawie już gotowy. To ostatnie zadanie, potem wracam do domu. Hej, Spłukany? Za sztywnyś, żeby choć powiedzieć "cześć", co? - To złodziej - mruknął Spłukany, rzucając Waligórze spode łba pełne złości spojrzenie. - Zeżre wasze robaki, zanim się obejrzycie. - Złodziej? - zawołał wściekle Waligóra. - Złodziej?! Tobie nie można niczego gwizdnąć, Spłukany. W życiu nie spotkałem nędzniejszego kreta. - Zachichotał i usiadł, przyglądając się z zadowoleniem gospoda- rzowi, jakby miał nadzieję, że wyprowadzi go z równowagi. - Zamknij się! - powiedział ostro Spłukany. - Ani słowa więcej albo wynoś się z naszej nory. - Więc udowodnij, że nie mam racji i daj mi robaka albo dwa. - Obleśny jesteś, Waligóro. Oporządź się trochę! - To cud, że jeszcze żyjesz, taki jesteś opchany robakami - odciął się Waligóra... I tak oba krety, które, jak zauważył Tryfan, były starymi przyjaciółmi, przekomarzały się do czasu, gdy Waligóra dostał robaka, a Spłukany w na- głej chwili szczodrobliwości orzekł, że oni dwaj w ciągu ostatnich kilku dni całkiem nieźle dawali sobie radę jak na nowicjuszy, więc każdy z nich zasłużył na dodatkowego robaka. - Rumianku! - zawołał. - Rumianku! Znajdź nam jeszcze kilka robaków. Psi Rumianek, który chyba nigdy się nie oddalał, musiał mieć parę sztuk na podorędziu, bo natychmiast pojawił się zjedzeniem i powiedział: - Ja, Psi Rumianek, przynoszę wam to, czując się wyróżnionym i za- szczyconym, choć jestem i zawsze będę nędzny i żałosny. - Wezmę tego dużego - powiedział z uśmiechem Waligóra. - To wielka i wspaniała przyjemność oglądać cię znowu, Waligóro! - rzekł Psi Rumianek. - Przynajmniej jeden kret jest tu gościnny! - stwierdził przybysz, napoczynając robaka, którego dał mu Psi Rumianek. Spłukany nachmurzył się, a potem dość niechętnie powiedział: - Więc skoro już tu jesteś, możesz nam ewentualnie opowiedzieć nowiny, jeżeli jakieś znasz. - O, mam wiele nowin, a jakże - rzekł Waligóra, zawieszając głos dla większego efektu. - Tak? - ponaglił go w końcu Spłukany. - Teraz chciałby ze mną rozmawiać, widzicie? - Waligóra popa- trzył figlarnie na pozostałych. - Myśli, że może być w tym i coś inte- resującego dla niego. Zawsze taki był, ten Spłukany, nieprawdaż, stary sknero? Tyle że ja mam otwartą i łaskawą naturę. - Raczej żołądek masz otwarty i łaskawy - mruknął pod nosem Spłukany. Psi Rumianek, który schronił się w odległym, ciemnym kącie, ufając, że nikt go stamtąd nie wyrzuci, zaśmiał się i powiedział na poły sam do siebie: - O, jakie to śmieszne, dowcipne i zabawne, zacny i bystry panie, porównanie pomiędzy sercem i żołądkiem. O tak, to wspaniałe. Bardzo... __ Zamknij się, Rumianku! - warknął niecierpliwie Spłukany. - Chcę wysłuchać nowin Waligóry. - Tak, panie, proszę, panie, tak właśnie uczynię. Chciałem ci tylko pogratulować, panie. - Daj spokój Psiemu Rumiankowi - powiedział Waligóra uprzej- mie. - To zacny kret. - Wspaniale! - powiedział w dwuznaczny sposób Psi Rumianek, po czym umilkł. Przez jakiś czas wszyscy zgromadzeni żuli z zadowoleniem robaki, radując się ciszą i sposobiąc do miłych, wieczornych plotek, które uwiel- biają wszystkie krety. - No i? - zagadnął Spłukany, czując coraz większą ciekawość. Waligóra spojrzał znacząco na Tryfana i Wrzeciana, jakby chciał po- wiedzieć, że wolałby wiedzieć o nich coś więcej, zanim zdecyduje, czy są godni usłyszeć jego sekrety. - Dobra, krecie - powiedział do Tryfana. - Teraz, kiedy jeste- śmy syci i siedzimy sobie wygodnie, możesz nam powiedzieć, jak doszło do tego, że się tu znalazłeś. - To długa historia - odparł kret z Duncton, nie bardzo mając chęć 0 tym mówić, ale zarazem uświadamiając sobie, że ci dwaj doświadczeni czyściciele chcą sobie wyrobić zdanie na ich temat. Kiedy wraz ze Środkiem Lata na zboczu pojawi się przemoc, wieszanie i śmierć, być może on 1 Wrzecian powinni sprzymierzyć się z kretami tak silnymi jak te. - Więc najlepiej rozpocząć ją od razu! - orzekł Spłukany, wyprę- żając przed sobą łapy. W jakiś sposób uświadomił Tryfanowi, że najlepiej zadowolić Waligórę. Psi Rumianek westchnął leciutko, najwyraźniej zachwycony tym, że pozwalają mu zostać. Z trudem zachowywał milczenie. Strzelał oczyma to tu, to tam, od kreta do kreta, aż wreszcie wpił je z napięciem w Tryfana i czekał, aż zacznie. Skryba z Duncton opowiedział swą historię, pomijając tylko fragment o tym, jak został wyświęcony na skrybokreta, to, że wraz z Wrzecianem wę- drują w służbie Kamienia, a także nie wspominając nic o Klejnocie. O wszy- stkich innych sprawach opowiedział szczegółowo: o Boswellu, o zniszcze- niu Świętych Leży oraz o Brevisie i jego obecnym uwięzieniu w Koźlandii. Obaj czyściciele słuchali uważnie, zwłaszcza tego, co mówił o wierze w Kamień, nie spotkali bowiem dotąd tak wymownego i wykształconego wyznawcy kamienia. Tryfan wyczuwał, że powątpiewają w Słowo, wie- dział zaś, że kret z wątpliwościami ma często także i otwarte serce. Nie rozwodził się na temat tego, jak chronił Boswella, ale powiedział dość wiele, by było jasne, iż był kretem, na którego można liczyć. Na koniec wspomniał krótko o bohaterskich czynach Wrzeciana, wystarcza- jąco dokładnie jednak, by Waligóra pojął, że w tym kleryku jest coś więcej, niż się z pozoru wydaje. - Ciekawe i dobrze opowiedziane - ocenił historię Tryfana Spłu- kany. - Istotnie - zgodził się Waligóra. - Czcigodny panie, oczarowałeś nas swą... - Zamknij się, Rumianku - rozkazał Spłukany. Psi Rumianek umilkł i poprzestał na upiornym, pełnym aprobaty uśmiechu. - Nie sądzę, aby miało jakieś znaczenie, że ci dwaj nowicjusze usły- szą to, co mam do powiedzenia, Spłukany - odezwał się Waligóra - Przeczuwam, że zdrowe i zaradne krety będą potrzebne w nadchodzących dniach i tygodniach... Chcę wam donieść, że Wilcza Jagoda z Whern zmierza już do Koźlandii i będzie tu w ciągu tygodnia. A kiedy to nastąpi, lepiej dla nas będzie, żebyśmy się zebrali i oczyścili to miejsce albo z na- szymi pyszczkami będzie źle. Chcę wam też powiedzieć, że coś dziwnego dzieje się z niektórymi patrolami, bo pojawiło się ich więcej i jedne skie- rowano do pomniejszych zadań, a inne nie, co, jak sobie przypominam, przydarzyło się chyba w Rollright, zanim nastąpiły te wypadki, o których wolałbym nie myśleć... Spłukany spoważniał nagle i spytał: - Kiedy to zauważyłeś? - Dzisiaj - odparł Waligóra z powagą. - Musimy podjąć pewne decyzje. Znowu musimy mieć się na baczności. Trzeba coś zaplanować. Nikt im nie wyjaśnił, jakie decyzje muszą podjąć ani kto kryje się pod słowem "my", nikt też nie tłumaczył, przed czym muszą mieć się np baczności ani co mają zaplanować. Miast tego Spłukany usiadł i pogrążył się w myślach. Waligóra, nie przerywając jego zadumy, żuł swojego ro- baka. Tryfan i Wrzecian postanowili milczeć i o nic nie pytać. W końcu odezwał się Spłukany: - Co z innymi? - Wierzba nie wie, co robić, a Munro jest wściekły jak osa, co jest równie złe. Co z tymi dwoma? - Waligóra kiwnął głową w kierunku Tryfana i jego druha. - Można im ufać? - Nie jestem pewien. Za wcześnie, by o tym mówić. Są tu dopiero od sześciu dni, ale potrzeba nam wsparcia. Tryfan przysłuchiwał się tej szybkiej wymianie zdań. Tamci nadal sza- cowali jego i Wrzeciana. Zbliżały się kłopoty i były one związane z Wilczą Jagodą oraz przyszłością czyścicieli. Czy Kostrzewa i Śliskość będą pa- miętały o swej obietnicy, że powieszą ich koło Środka Lata? Muszą uciec, nim to nastąpi. Wszyscy, dotąd tak odprężeni, teraz zamarli nagle w na- pięciu. Należało omówić pewne sprawy i dwaj starsi czyściciele najwy- raźniej woleli zrobić to w samotności. - Lepiej sobie pójdziemy - rzekł Tryfan do Wrzeciana. - Zostańcie - rozkazał Waligóra. - To, o czym muszę porozma- wiać ze Spłukanym, może poczekać jeszcze kilka dni. On wie. Zresztą, może krety takie jak wy też się na coś przydadzą. - Spojrzał znacząco na Tryfana, potem dość lekceważąco na kleryka, który po kilku dniach spędzonych na czyszczeniu był tak zmęczony, że leżał tylko bezwładnie, czyszcząc szpary pomiędzy swymi jasnymi pazurami. - On jest ze mną - stwierdził agresywnie Tryfan, aby nie pozosta- wić cienia wątpliwości, że on i Wrzecian wędrują razem. Waligóra przytaknął prędko. - Tak, jasne, że jest, nie mówię, że... Gdy Tryfan został sam na sam z Wrzecianem, nie tracił czasu na powtarzanie, że skoro nadchodzą niebezpieczne czasy, powinni trzymać oczy i uszy otwarte i pozostawać w gotowości do działania. W atmosferze na Stoku było coś ostatecznego, ciężko wisiało w niej przeznaczenie. - Zostaniemy razem, Wrzecianie, i zbierzemy tyle informacji, ile się tylko da. Wygląda na to, że Spłukany i Waligóra to krety, które warto znać. - Nie należą do Kamienia - rzekł Wrzecian. - To prawda, ale wydaje się też, że nie są zbyt mocno przywiązani do Słowa - dodał Tryfan. - Zobaczymy. Jedno jest 'pewne: kiedy przybędzie ta krecica, Wilcza Jagoda, będziemy mieli kłopoty, i jeżeli chcemy ujść z życiem, musimy mieć gotowy plan oraz jasny cel. Ten wieczór z Waligóra okazał się być pierwszym z wielu, które Tryfan i Wrzecian mieli spędzić razem podczas swej służby pod wodzą Spłuka- nego. Były to wieczory, podczas których spotykali innych czyścicieli i za- czynali zdawać sobie sprawę, że mieli szczęście, iż przydzielono ich do tego właśnie dowódcy, inni bowiem poważali go, a choć udawał ponurego złośnika, w rzeczywistości była to jedynie tarcza wobec niewyobrażalnego i niebezpiecznego życia, jakie wiódł od lat. Historia jego, a także i Waligóry, wyszła wkrótce na jaw. Obaj urodzili się w systemie Grassington, który, jak wyjaśnili, leży tuż obok Whern. Tryfan i Wrzecian sądzili, że wszystkie systemy na północ od Mrocznego Wierzchołka są ciemne i ubogie w robaki, ale ten wcale taki nie był. Spłukany i jego rodak twierdzili, że był to system równie dobry jak każdy inny, choć bardzo odmienny od południowych, gdyż częściej padały tam deszcze, więcej było rwących rzek i strumieni, inaczej wyglądały także skały i roślinność. Wyrośli w sąsiednich norach i jak wielu młodych z ich pokolenia widzieli grików maszerujących na południe w służbie Słowa, które głosili w każdym mijanym systemie. Latem nadszedł czas opuszczenia nor ro- dzinnych, więc Spłukany i Waligóra przyłączyli się do marszu na południe i rychło zostali wcieleni w szeregi gwardzistów. Obaj wykazali talenty do walki - Waligóra w starciu wręcz, Spłukany w bardziej strategicznych potyczkach. Dobrze dawali sobie razem radę i szybko uznano ich za zgrany zespół. Wszelako krety z Grassington są z natury niezależne i nawykłe do cze- goś lepszego niż rzadkie chwile radości w Whern, toteż ani Spłukany, ani Waligóra nie polubili sztywnych nakazów Prawa Słowa, a zwłaszcza tego, że musieli brać udział w okrucieństwach. Radzili sobie jednak dość dobrze i stale awansowali, by w końcu dostąpić piastowania dowódczych stanowisk. Po różnych eskapadach, między innymi i takiej, podczas której usiło- wali powrócić na północ, lecz zostali złapani, za karę zdegradowano ich z powrotem do szeregów. Podczas wyprawy do Rollright, gdzie walka z wyznawcami Kamienia była szczególnie ciężka, a nawet wybuchł wię- kszy bunt, obrazili Radczynię Kostrzewę, którą Wilcza Jagoda wyznaczyła do stłumienia rebelii i uczyniono z nich czyścicieli. Spłukany, niezbyt nawykły do długiego uwięzienia pod ziemią ani do bliskości śmierci, zachorował natychmiast i dopiero stara krecica zwana Wierzbą, pocho- dząca z systemu położonego blisko jego własnego, otoczyła go troską i wykurowała. Od tego czasu chronili ją obaj z Waligóra, choć była z na- tury niezależna i wolała żyć samotnie w swoich własnych norach. Mimo to troszczyli się o nią i uważali ją za członkinię swej grupy. Czwartym, który był "z nimi", był Munro, krępy kret, niezbyt inteligentny, ale silny, solidny i lojalny, i potrafiący walczyć, kiedy trzeba. Jego także poznali w Rollright. Byli również i inni, lecz w ciągu ostatnich kretolat zmarli od chorób, zostali powieszeni albo odeszli w inne strony i grupa została zredukowana do początkowej czwórki, która w ten czy inny sposób chro- niła się nawzajem, milcząco uznając Spłukanego za przywódcę. Odkąd przybyli na Stok Koźlandii, przyczepił się do nich Psi Rumianek i pomimo obraźliwych słów lubił przebywać blisko nich. Waligóra i Spłukany opowiadali, że kiedy robota w Rollright dobiegła końca, nastąpiła masakra czyścicieli i tylko najzdrowszym kretom pozwo- lono wyruszyć do Koźlandii. Teraz, jak głosiła pogłoska, wzmocnienie patroli było przygotowaniem do kolejnej rzezi, do której miało dojść przed wyruszeniem do następnych zadań. Z małej grupki Spłukanego z pewno- ścią zabito by Wierzbę, a teraz, kiedy pojawiły się na nim objawy skal- poskóru, może także i Waligórę. Tryfan i Wrzecian byli zdrowi, ale mieli zachować życie tylko po to, żeby ich powieszono. Co do Psiego Rumianka, to bez wątpienia zginąłby w pierwszej potyczce z gwardzistami. W zaciszu swojego rewiru, który przyznano im kilka dni później po skończeniu szkolenia, Tryfan i Wrzecian doszli do zgodnego wniosku, że powinni uważać i trzymać się Spłukanego, bo im więcej spotykali na Stoku kretów, tym jaśniej uświadamiali sobie, że Kamień wciąż nad nimi czuwał, oddając ich pod jego opiekę. Rozdział piętnasty NAUKA RZEMIOSŁA CZYŚCICIELA, którą pobierali Tryfan i Wrzecian, skończyła się nagle, kiedy poznany przez nich przelotnie w dniu przybycia zelota o wściekłym wyglądzie nieoczekiwanie wyłonił się z mroku i warknął szorstko do kleryka: - Te! Do mnie! Ale już! U jego boków stali dwaj owrzodziali gwardziści z patrolu, z których tylko jednego widywano regularnie w Pomocnym Krańcu. Ten drugi był nowy i wydawał się zdrowszy. Obaj wyglądali na gotowych do walki, wszyscy trzej zaś zachowywali się, jakby oczekiwali kłopotów. Tryfan, który stał tuż obok, odwrócił się i również podszedł, aby choć moralnie wesprzeć Wrzeciana, bo ta trójka wyglądała doprawdy morderczo i agresywnie. - Ty nie! - powiedział zelota. - Ciebie Słowo jeszcze nie wzywa. Tryfan cofnął się i nadal ich obserwował. Rzucali w jego stronę wściek- łe spojrzenia, ale nie kazali mu odejść. - Prawda to czy nie? - zapytał zelota. - Jesteś kopaczem kory- tarzy? Wrzecian zawahał się, mgliście przypominając sobie, że za radą Psiego Rumianka tak właśnie określił go Tryfan. - Tak twierdził twój przyjaciel, kiedy tu przybyliście. Nie wyglądasz na kopacza, ale wy, południowe krety, nigdy na nic nie wyglądacie, o Sło- wo, pomóż nam. Może to ten Psi Rumianek kazał wam tak powiedzieć, a może to prawda. Zaraz się przekonamy! Stojący obok gwardziści uśmiechnęli się nieprzyjemnie i spojrzeli na siebie. Jakie mogły być konsekwencje "przekonania się", że Wrzecian nie jest kopaczem, było dość jasne. - A więc, krecie, jesteś kopaczem korytarzy czy nie? Jeżeli nie jesteś i powiesz nam to teraz, możesz po prostu zostać tutaj i dalej czyścić. Jednak jeśli powiesz nam, że jesteś, a my przekonamy się, że nie, to będziesz ukarany przez Słowo. A zatem? Wrzecian obejrzał się nerwowo na Tryfana, a potem znowu popatrzył na gorliwego grika. - W istocie - powiedział z najlepszym akcentem, jakiego zdołał się nauczyć w Świętych Leżach, aby ukryć wszelkie ślady swojego kłam- stwa, a może także dodać sobie pewności - jestem. Wiele umiem i będę chętnie pracował, bo zacząłem dostrzegać potęgę Słowa i mądrość jego ścieżek. Twarz gorliwca złagodniała nieco, kiedy usłyszał te bzdury. - Dobrze więc - powiedział. - Chodź z nami. Jest robota do zro- bienia. Potrzeba zdrowego kreta, na jakiego na razie wyglądasz. - Panie - rzekł uprzejmie Wrzecian. - Czy byłbyś tak miły i po- zwolił mojemu towarzyszowi iść także? - Czy on jest kopaczem korytarzy? Przez jedno mgnienie Wrzecian zawahał się znowu, lecz mimo że tak bardzo chciał, by Tryfan mu towarzyszył, nie chciał ryzykować, iż obaj utracą życie w razie odkrycia, że nie są kopaczami, a poza tym instynkt podpowiadał mu, że to zadanie powinien podjąć sam. Zaśmiał się, usiłując ze wszystkich sił, by zabrzmiało to szyderczo, z nutą wyższości, co nie było łatwe z uwagi na to, jak bardzo był zmie- szany. - Ten kret kopaczem? - powiedział. - Brak mu inteligencji! - Spojrzał twardo na gwardzistów i zwrócił się do zeloty z większą pew- nością siebie, prawie jak równy do równego: - Jedne krety mają mięśnie, panie, a inne mózgi. Uczyłem się strategii i planowania tuneli, a mówiąc szczerze, o ile mi wolno, te korytarze na Stoku oraz tych kilka, których budowę widziałem, robione były bardziej mięśniami niż głową. To można zrobić, tylko planując właściwie. Zelota pozwolił sobie na krótki uśmiech. - No to chodź z nami, krecie. Mam nadzieję, że twoje "planowanie" jest równie świetne jak twój język, bo jeśli nie, to nie pożyjesz długo. Co do twojego kumpla... - Odwrócił się i szepnął coś do gwardzisty z Pół- nocnego Krańca, a potem rzekł do Tryfana: - Zgłoś się później po przy- dział rewiru. Na razie skończ to, co zaczęliście! I tak kompan, który wiernie towarzyszył Tryfanowi przez ostatnie kilka miesięcy, nagle odszedł i kret z Duncton został sam. Mógł tylko szepnąć modlitwę w jego intencji i mieć nadzieję, że jakoś uda mu się wybrnąć z opresji. Spłukany nie był zachwycony wypadkami i razem z Waligórą nie mieli wielkich złudzeń co do szans Wrzeciana. Na przestrzeni lat wiele kretów próbowało tej sztuczki, kopacze bowiem byli lepiej traktowani i mieli większe możliwości w korytarzach, nad którymi pracowali, ale niewielu z nich widziano ponownie przy życiu. Kopać i ryć potrafią wszystkie krety, ale planowanie korytarzy to prastary kunszt, przekazywany krecię- tom przez rodziców. W każdym systemie jest zaledwie kilka rodzin zna- jących sekrety powietrza, gleby, wody i światła, które są kluczowymi elementami systemu korytarzy. - To kret o zadziwiającej wiedzy - zapewnił Tryfan Spłukanego i Waligórę. - Pewnie nie zbuduje korytarzy takich jak w Świętych Le- żach, ale przynajmniej przeanalizuje to, co zobaczył tutaj. Bez wątpienia też dowiedział się czegoś o tunelach Koźlandii od Brevisa, który był jego mistrzem. - Jużci, dobra, będziemy mieli nadzieję - powiedział Spłukany. - Jeżeli to się uda, będzie mógł się dowiedzieć więcej nawet niż zdołałby wyszperać Psi Rumianek, bo Rumianek podsłuchuje tchórzliwie, ukrad- kiem, a kopacz korytarzy musi wiedzieć, co się dzieje, i być ze wszystkim na bieżąco. Widzisz, nie wiem, po co potrzebni im kopacze, skoro wię- kszość pracy, jaka była tutaj do zrobienia, została już wykonana. Ten Wrzecian to kret odważniejszy niżby się zdawało, ale... - Spłukany po- trząsnął łbem. - Przykro mi, Tryfanie, ale lepiej nie spodziewaj się za wiele. Teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, Waligórą i ja chcielibyśmy zostać sami. Tryfan był zawiedziony, ale nie dziwił się. Wiedział, że żaden z dwóch czyścicieli nie ufa mu jeszcze, bo nie ma do tego powodu, a skoro na Stoku miały być kłopoty, woleli, by ich grupa, i tak już zawierająca Wie- rzbę i Munro, była możliwie najmniejsza. Po odejściu Wrzeciana Tryfan poczuł się bardzo samotny. Przez kilka «« ; nndenerwowany. Tamten gwardzista wkrótce po- wrócił i kazał mu się przenieść do innego rewiru. Skryba miał teraz pra- cować o kawałek drogi od rejonu działania Spłukanego, w stronę odcinka Waligóry, w jednym z ostatnich kompleksów komór, które wymagały czyszczenia. Tryfan przygotował tam sobie norę, wyczyścił ją i naprawił, potem znalazł skrawek ziemi pełnej robaków i zaczął dobrze się odżywiać oraz odpoczywać, kiedy tylko mógł. Czuł, że jeśli ma przeżyć, musi od- zyskać zdrowie nadwątlone ciężką próbą, jaką przeszedł w celi, toteż jak najtroskliwiej przestrzegał wszystkich zaleceń Spłukanego dotyczących czystości. PEWNEGO WIECZORU, kiedy po dwóch turach wytężonej pracy ze wszy- stkich sił starał się medytować, coś w pobliżu zaszurgotało i pokazał się Psi Rumianek. - Wiem, że jesteś smutny, o panie, domyślam się, że znów zmar- twienie o wspaniałego Wrzeciana przyprawia cię o chorobę, mądry Try- fanie. - Tak jest - powiedział Tryfan, rad, że widzi tego dziwnego kreta. - Nie martw się - rzekł Psi Rumianek z godną pochwały zwię- złością. - Widziałeś go? - zapytał niecierpliwie Tryfan. - Martwego? Nie, panie! A zatem musi żyć, panie! Powinienem po- wiedzieć, że jakoś sobie radzi, bo przecież nie jest kopaczem, nieprawdaż, wierny panie? Nikt nie oszuka Psiego Rumianka. On jest czymś więcej, tak jak i szczerze ci oddany Psi Rumianek: ocaleńcem, jest żywy, a nie umarły, to kret, który myśli przez cały czas, bardzo mądry, pozbawiający śmiałości pokornego, głupiego kreta, takiego jak ja. Nie martw się, panie. Nie widziałem jeszcze jego zwłok i nie spodziewam się ich ujrzeć! Psi Rumianek nie bez powodu doradził waszej łaskawości, by powiedzieć, że twój przyjaciel, nieoceniony Wrzecian, jest kopaczem korytarzy. Psi Ru- mianek raz spojrzy na kreta i wie. Wrzecian wydał się Psiemu Rumian- kowi, kiedy ten żałosny kret zobaczył go po raz pierwszy, kimś, kto dostrzega żyły systemu. Wkrótce się przekonamy, czy tak jest w istocie, dobry panie. Psi Rumianek miał już odejść, ale Tryfan zawołał go z powrotem. - Będziesz na niego uważał, prawda, Psi Rumianku? - Łaskawy panie, byłeś dla mnie dobry i ja jestem dobry dla ciebie. Przez te długie ostatnie dni nie robiłem nic innego, tylko uważałem na niego, panie. Ale dzieją się dziwne rzeczy. Ponure zebrania kretów, których Psi Rumianek nie lubi. Psi Rumianek jest słaby, nie umie walczyć pazurem ani zębem. Psi Rumianek boi się, panie, jest coraz bardziej przerażony. Trudniej mu teraz zbierać informacje. Korytarze roją się od kretów, które mogłyby go zabić jednym pchnięciem pazura, więc Psi Rumianek ogra- niczył swoje wędrówki, co mu się wcale, ale to wcale nie podoba. Robi, co może, ale w tej chwili może tylko kręcić się w kółko, żeby nie powie- dzieć więcej, ha! Czasy są niespokojne. - Wrzecian zatroszczy się o ciebie, jeżeli mu tylko pozwolisz. Lubi cię! Psi Rumianek podrapał się i potrząsnął łbem, jakby chciał pozbyć się zakłopotania, które go ogarniało. - Nie, nie, nie, Tryfanie, mój dobrodzieju. To ty zatroszczysz się 0 mnie, jeżeli ci pozwolę! - Wyszczerzył zęby w uśmiechu i dodał: - To ci dopiero zagadka! Psi Rumianek takie lubi! Psi Rumianek zdobędzie dla ciebie wieści o Wrzecianie! - Psi Rumianek roześmiał się odrobinę za głośno i odszedł, zostawiając Tryfana, po raz pierwszy od wielu dni, pełnego nadziei. Kret z Duncton uśmiechnął się do siebie i usiadł. Jeżeli Psi Rumianek miał być pierwszym ze zwolenników, jakich on i Wrzecian postanowili zgromadzić, to następni mogli być tylko lepsi! Zbeształ sam siebie za takie myśli, bo przecież wszystkie krety są równe, bez względu na to, jak by się nie wydawały żałosne. Po chwili jednak pomyślał, że Psi Rumianek wcale nie był ani taki żałosny, ani też słaby, za jakiego uważały go inne krety. W ich długim marszu ku Ciszy Kamienia mógł to być zacny i go- dzien szacunku kompan bez wątpienia! W kilka dni później, kiedy Tryfan wracał na dół po wytaszczeniu na powierzchnię kolejnych zwłok, natknął się ze zdziwieniem na postarzałą, zabiedzoną samicę, drżącą w jakimś zakątku bocznego korytarza, w którym nie powinna przebywać. Była zmieszana i wyglądała, jakby chciała uciec, tylko nie wiedziała, w którą stronę. Domyślił się, kim jest i zapytał ła- godnie: - Dokąd idziesz, Wierzbo? Zmieszała się jeszcze bardziej. Zdawało się jej, że jest w swoim ro- dzinnym systemie i że dobrze zna Tryfana. - A, to znowu ty. Przyszedłeś mnie wyprowadzić. Wiatr na zewnątrz zelżał, prawda? Zabierzesz mnie tam? - Zachichotała. Głos miała słaby 1 stary, a przecież udało się jej jakoś nadać mu młode, pełne szczęścia brzmienie, takie, jakie musiał mieć dawno, dawno temu, zanim nastąpiły te mroczne dni, które teraz ją zabijały. - Nie możesz wyjść na zewnątrz, Wierzbo. Tam są krety, którym by się to nie spodobało - powiedział Tryfan, ujmując jej ramię, by odpro- wadzić starowinkę do bezpieczniejszych korytarzy, a może nawet do nory Spłukanego, bo przecież on zatroszczyłby się o nią. Wierzba jednak nie chciała z nim iść i kiedy usiłował ją do tego skłonić, sprzeciwiła się ostro. Tryfan obawiał się, że zamieszanie, jakie czyniła samica, zwróci uwagę jakiegoś patrolu, więc leniwie przysiadł obok w na- dziei, że to ją uspokoi. Poczuł ulgę, gdy zobaczył, że Wierzba czyni to samo. - Nie zamierzałaś przecież odejść i zostawić tu Spłukanego, swojego przyjaciela, prawda? - zapytał. Pomyślała nad tym chwilę, potem powęszyła dookoła i chyba znowu zrozumiała, gdzie jest. - Do Wharfedale zmierzałam, mój drogi. Tak, właśnie tam, bo tu jest mroczno i z każdym dniem robi się jeszcze mroczniej. - Do Wharfedale nie dojdziesz przez tę rzekę! - powiedział Tryfan z udawaną władczością. - W każdym razie nie dzisiaj, za daleko! - Więc powiedz mi - szepnęła - powiedz mi, mój drogi, bo prze- cież jesteś stamtąd, jesteś, wiem, widziałam cię. Opowiedz mi o Wharfe- dale, jak tam było w te niespokojne lata. W jej starym głosie było tyle tęsknoty i błagania, że Tryfan całkiem zapomniał o swych własnych problemach. Przysunął się do niej i zaczął cicho mówić: - Cóż, teraz w naszym Wharfedale jest lato i ponad wrzosowiskiem śpiewają skowronki. Wiatr szemrze we wrzosach, które porastają zbocza nad nami. Tu, w dole, płynie woda, jedzenie ma słodki smak, a korzenie pięciornika i lnicy sprawiają, że korytarze pachną świeżością jak poranne powietrze. Czy czujesz je, Wierzbo? Jestem pewien, że czujesz... - Prze- rwał, przysłonił jej oczy i kierował jej pyszczek to w jedną, to w drugą stronę, jakby chciał, by wchłonęła najbardziej balsamiczne, najświeższe i najsłodsze z zapachów lata zamiast ohydnego odoru Stoku. - Jużci, czuję - powiedziała w końcu. - Słyszę też tupot owczych kopyt, delikatny jak bębnienie deszczu. Czy ty także go słyszysz? - Słyszę... - powiedział Tryfan, ale ponownie urwał. Jakim sposo- bem jeden kret może wywołać w pamięci drugiego obraz systemu, w któ- rym nigdy nie był? Cóż, takie słowa pojawiają się, jeśli kret kocha dosta- tecznie mocno i jest gotów pozwolić Kamieniowi, aby go wykorzystał. Wypływają one z jakiegoś głęboko ukrytego, dobrego miejsca, jak czysta woda z zalanego słońcem zbocza. Są jak słowa pokrzepienia padające z ust ojca, który dotąd nie miał potrzeby ich używać. Tak, one przychodzą same i w tej chwili przyszły także do Tryfana. Może opierały się na tym, co Spłukany i Waligóra wspomnieli o Grassington, a może na historiach 0 północnych systemach, które opowiedział mu Boswell. W każdym razie właśnie takie słowa wypowiadał Tryfan do zagubionej Wierzby... - Do- brze, że to nasz system, że korytarze są tak obfite, a młodzi uczą się tych starych piosenek... Żaden system w całej kreciości nie jest taki jak nasze Wharfedale... - I oto Tryfan poczuł najdziwniejszą z tęsknot, chęć, by powędrować na północ i zobaczyć tamtejsze systemy, które dla niego były tylko nazwami z opowieści i legend. - Jużci, mój drogi - powiedziała Wierzba. - Zabierzesz mnie tam, ba, pójdziemy tam zaraz, tylko na chwilę, bo tu tak ciemno i brak mi korytarzy, które niegdyś znałam. - Jeszcze nie, Wierzbo, zostań tu, gdzie jest bezpiecznie, ze mną 1 zaśpiewaj piosenkę, tu jest bezpiecznie... - Nie o Kamieniu ani o Słowie, o nich nie. Te wcześniejsze piosenki, jużci, te, których się uczyłam, o tak, uczyłam się ich, pamiętam - mówiła. - Zatem zaśpiewaj, Wierzbo, taką o Wharfedale... Tymi słowami Tryfan skłonił ją do zaśpiewania starej, rwącej się miej- scami piosenki, której jako młoda samica nauczyła się przed nastaniem zarazy, zanim jeszcze cień sideem oraz Słowa położył się na kreciości, na zawsze wyrywając krety z ich siedzib. Śpiewała o swym rodzinnym systemie, który kochała, a kiedy skończyła, zapytała: - Czy odprowadzisz mnie do mojej nory przed powrotem do Whar- fedale? Ruszyli w drogę. Prowadził ją powoli korytarzami ku bezpiecznemu schronieniu, a pod koniec sam pozwolił się jej prowadzić, bo nie był jeszcze dotąd w tych stronach. - Teraz możesz mnie zostawić - powiedziała, kiedy dotarli do wej- ścia do niechlujnej, źle wykopanej nory, prawie że wyskrobanej w ścianie korytarza niszy. - Teraz to jest mój dom. - Zerknęła przelotnie na swą siedzibę, potem na Tryfana i nagle poczuła się zawstydzona tą norą i sobą samą, bo dodała: - Był czas, gdy miałam norę piękniejszą od wszystkich, jakie widziałeś. Pamiętasz to... - W jej głosie wyczuwało się zmęczenie. - Tak - odparł. - Pamiętam. - Podszedł do niej, położył łapę na jej boku, tam gdzie widniały wrzody, przesunął nią po jej wiekowej, bezwłosej mordce i szepnął: - Oby Kamień był z tobą i obyś raz jeszcze zaznała szczęścia. - Nie - szepnęła. - Nie. - Nie cofała się jednak przed jego do- tykiem. - Taka jestem zmęczona - powiedziała. - Więc zaśnij teraz, a kiedy się przebudzisz, poczujesz się lepiej. - Tak - zgodziła się i weszła w mrok jedynego miejsca, które mog- ła nazwać swoim własnym. Tryfan popatrzył za nią, potem odwrócił się i ruszył z powrotem ko- rytarzem, którym go tu przywiodła. Nie zauważył kreta, który od dłuższego czasu ich obserwował, szedł za nimi i słyszał całą ich rozmowę. Ów kret, gdy tylko Tryfan odszedł, podszedł cicho do nory Wierzby i zajrzał w głąb. Z ciemności doleciał jej senny głos: - Co za kret tam jest? Czy to ty, Spłukany? Hę? Spłukany? - Za- milkła i po chwili dodała: - Szłam do Wharfedale, ale jakiś kret mnie zatrzymał. Był młody i znałam go dobrze, spotkałam go kiedyś, ale nie mogłam sobie przypomnieć jego imienia. Czy widziałeś go, Spłukany? - Jużci, widziałem. Nazywa się Tryfan. - Tryfan? - powtórzyła Wierzba, potrząsając łbem. - Nie, to nie było jego imię. On mnie dotknął, Spłukany, dotknął mnie tutaj i tutaj. Dotknął mnie jak... jak moja... to było tak, jakbym była znowu kreciątkiem. Właśnie tak. Jak moja... Jak on się nazywał? - Tryfan - powtórzył Spłukany. - Śpij teraz, Wierzbo, potrzebu- jesz odpoczynku. Musisz odzyskać siły, bo może będzie trzeba wyruszyć i trochę powędrować. - Kim on jest, ten kret? - mamrotała sama do siebie Wierzba, od- dychając coraz wolniej i głębiej. - Bo pamiętam, że już mnie tak kie- dyś dotykano, tak, pamiętam, wcześniej, kiedy... powinnam zapytać go o imię. Zasnęła, a Spłukany popatrzył wzdłuż korytarza w stronę, w którą odszedł Tryfan. Na jego mordce malowało się zaskoczenie oraz pełna respektu ciekawość. - Ten kret? Właściwie nie wiem... Nie jestem pe- wien, kim on jest! Ale... O ile ten wypadek sprawił, że Spłukany zaczął uważać Tryfana za kogoś godnego zaufania, inny, który przydarzył się dzień czy dwa później, skłonił go do uznania go także za osobę, której należy się szacunek. Wszystko zaczęło się zupełnie niewinnie od jakichś złowieszczych wy- darzeń na powierzchni, kiedy to krety z Północnego Krańca usłyszały, jak patrole łapią niefortunnego zbiega i wymierzają mu karę. Spłukany ruszył, by upewnić się, że Wierzba jest bezpieczna, a idąc do niej, spotkał Tryfana. Wyglądało na to, że kłopoty minęły, więc oba krety powróciły do swoich zajęć. W chwilę później jednak, kiedy Spłukany z jakiegoś powodu wyszedł na moment na powierzchnię, stanął przed nim dziwnie wyglądający gwar- dzista. - Cześć, szumowino - powiedział, podchodząc do czyściciela. Spłukany, kret zawsze pełen godności, stanął twardo i nic nie odpo- wiedział. - Tak, panie. Jestem szumowiną, panie - rzucił ze śmiechem gwar- dzista. - Powiedz to, szumowino. Spłukany wciąż uparcie milczał. Nieraz zdarzało mu się już zbijać z tropu gwardzistów. Ale oto pojawił się drugi, a potem trzeci i czwarty. Dwaj ostatni mieli zakrwawione pazury i wściekłe oczy. Dyszeli ciężko, jak ktoś, kto dopiero co zaznał smaku zabijania. - Ta szumowina nie chce przyznać, że jest szumowiną i trzeba ją do tego zmusić - wysyczał ten pierwszy. - Tej szumowinie potrzebna jest kara Słowa! - stwierdził trzeci gwardzista. - Chrzanić Słowo - oświadczył czwarty. - Tej szumowinie po- trzeba naszej kary! - Zaśmiał się i nagle Spłukanego przejął strach, pojął, że stanął wobec śmierci. Ci gwardziści byli do cna zepsuci, a kara, którą wymierzyli wcześniej, wprowadziła ich w stan morderczego szału. Ucieczka oznaczałaby pościg, a pościg jeszcze bardziej rozwścieczał takie krety. Musi szybko powiedzieć coś sprytnego, coś... Za późno. Trzeci kret podszedł i podstawił pazur pod pyszczek Spłu- kanego. - Nie podobasz mi się - powiedział. Na mordzie miał zły uśmiech. - Żadnemu z nas się nie podobasz, szumowino - poprawił ten pier- wszy. - Idziesz z nami - rozkazał czwarty. Przygarbił się, odwrócił Spłu- kanego dookoła i zaczął popychać go poprzez trawę. - Pokażemy ci coś - obiecał trzeci z nieprzyjemnym grymasem i czyściciel pojął, że ma to coś wspólnego z krwią na pazurach tego kreta. Zanim odprowadzili go z tego miejsca, Spłukany zdążył tylko pomyśleć: "Waligóro, jesteś mi potrzebny". Mały, pokryty strupami kret, który dysząc rozpaczliwie, biegł koryta- rzami Północnego Krańca, szukał jednak nie Waligóry, lecz Tryfana. - Panie! Szybko, panie! - O co chodzi, Psi Rumianku? - zapytał Tryfan, odrywając się od pracy. - Chcą zabić Spłukanego. Proszę, błagam, szybko, panie! Psi Rumianek nigdy nie zapomniał reakcji Tryfana na jego zaklęcia. To właśnie ów wszędobylski kret usłyszał i zobaczył patrol, który zabierał Spłukanego, bo widział już wcześniej, jak ci sami gwardziści zabili innego czyściciela, a zobaczywszy, że zmierzają w stronę Północnego Krańca, poszedł niepostrzeżenie za nimi. Potem schwytali Spłukanego i poprowa- dzili go z powrotem do miejsca, gdzie leżał ten drugi kret, ten kret, który teraz nie był już kretem, który... - Gdzie on jest? - zapytał cicho Tryfan. Wydawał się teraz ogromny, miał ciemną sierść i budzące respekt pazury. Nie, tego Psi Rumianek nigdy nie zapomniał i nigdy nie wątpił, że spośród wszystkich kretów, które kiedykolwiek dotąd widział i jeszcze miał zobaczyć, Tryfan był jedynym, który wiedział co i jak należy robić, kiedy trzeba działać szybko i zdecydowanie. - Chodź za mną, panie, szybko, mocarny panie, chodź! Psi Rumianek biegł to w jedną, to w drugą stronę, cały czas pod ziemią poprzez Pomocny Kraniec i dalej, ku dziwnym miejscom. Zakręty i załomy korytarzy, korzenie i głazy wystające z ich ścian przelatywały obok Try- fana niczym sen. - Daleko jeszcze? - zawołał. - To już tu, panie, ćśś! - powiedział Psi Rumianek i zatrzymał się, nieomal wpadając w poślizg. Wskazał pazurem strop korytarza przed sobą. - Właśnie tam... Korytarz był teraz zaledwie pęknięciem gruntu, które jakiś kret (Psi Rumianek, jak uświadomił sobie Tryfan) poszerzył odrobinę. Wpadało tu światło dnia, a przed nimi przeszywał ziemię słupek ogrodzenia, który był powodem owego pęknięcia. Dolatywały od niego jęknięcia drutów na wietrze oraz zduszony pomruk bandyckich głosów. - Szumowina, oto czym jesteś, a to dlatego... - mówił któryś z grików. Tryfan nie wahał się ani przez moment. Przecisnął się obok Psiego Rumianka i ruszył wprost na powierzchnię. Wyszedł na zewnątrz pośród bryzgów ziemi i trawy. Pojawił się tak szybko i nieoczekiwanie, że wszy- scy gwardziści cofnęli się z trwogą, a ten, który właśnie wznosił pazury, aby przebić nimi gardło Spłukanego, wprost zamarł w osłupieniu. Tryfan ruszył ku nim, kierując pyszczek w stronę największego i wy- glądającego najwścieklej. - Co wy sobie wszyscy wyobrażacie?! - zagrzmiał. Jego głos miał niezwykłą siłę i moc rozkazywania. Zanim którykolwiek z grików zdołał odpowiedzieć, Tryfan wbił pazury w ramię najroślejszego z nich, mówiąc: - Czy ten teren macie patrolować? Nie? Tak właśnie myślałem. Czy macie jakiekolwiek pojęcie, kim jest kret, którego zamierzaliście zabić? Nie? Więc wracajcie na swoje posterunki, bo klnę się na potęgę Słowa, że gorzko pożałujecie! Czterej gwardziści popatrzyli na niego jeszcze przez chwilę. Nawet jeśli któryś z nich widział go już wcześniej, to nie poznał go teraz. Tryfan bowiem wydawał się ogromny i groźny, a dzięki temu także ciemniejszy, jego wygląd przerażał, a pazury były czarne i lśniące. - Ten czyściciel nazywa się Spłukany, a chociaż jest szumowiną, to tak się składa, że wie o tych cholernych korytarzach więcej niż jakikolwiek inny żyjący kret, co oznacza, że jest dla nas cenny. Wynoście się stąd natychmiast, zanim nie zgłoszę was do raportu... Gwardziści zerknęli po sobie z powątpiewaniem, ale żaden nie miał odwagi zapytać, kim jest ten dziwny kret. Wyglądał na kogoś ważnego i bez wątpienia był groźny. Tryfan patrzył na nich prowokująco, a oni wpatrywali się w niego. Przez długą chwilę wydawało się, że jego misty- fikacja zostanie odkryta i gwardziści ruszą na niego. Wreszcie jeden z gri- ków cofnął się, mrucząc, że on się w to nie miesza, potem drugi, a w końcu zniknęli wszyscy. Mimo to Tryfan nadal stał groźnie wyprężony i Spłukany opowiadał później, że o ile wcześniej się bał, to kiedy kret z Duncton odwrócił się, prężąc dziko pazury, i spojrzał na niego swoimi zimnymi, czarnymi oczy- ma, poczuł prawdziwe przerażenie. Groźna chwila minęła i Tryfan znowu był sobą. Kazał Spłukanemu odejść z miejsca, gdzie tamten kret, nie mający tyle szczęścia, leżał okrwa- wiony i bezwładny. Poczynając od tego dnia, skrybokret uczestniczył w naradach Spłuka- nego i Waligóry. Zdradzili mu, że zamierzają uciec ze Stoku, kiedy tylko nadejdzie właściwy moment. Postanowili obrać jedyną trasę, jaka wyda- wała się możliwa, tę, o której Olcha wspominał Tryfanowi - drogę pro- wadzącą ponad północnym strumieniem. - Przeprowadzimy cię nad nim! - powiedział Waligóra z przeko- naniem. - Krety z Północy, takie jak my, są przyzwyczajone do strumieni i rzek, powodzi i wezbranych wód. Są sposoby, by przedostać się przez wzburzoną wodę, jeżeli masz olej w głowie i wiesz, co robić. Spłukany nie kłopotał Wierzby ich planami, choć teraz staruszka czę- ściej brała udział w ich wieczornych rozmowach, natomiast Munro, inny czyściciel z Rollright, został wtajemniczony i Tryfan był rad, że mógł go poznać. Tak jak napomknął Waligóra, temu kretowi z trudem przychodziło powiedzenie czegoś rozsądnego, ale był wesoły, chętnie dzielił się tym, co miał do zjedzenia, wciąż się śmiał i przytupywał w takt piosenek, które lubił nucić kompan Spłukanego. - Żarcie i śpiew, oto, co lubisz, nieprawdaż, Munro? - mawiał Wa- ligóra, a Munro rozpromieniał się, potwierdzał tę opinię szerokim uśmie- chem i układał wygodniej swe ogromne ciało, przewracając niechcący biedną Wierzbę. - Przepraszam, nie chciałem - mówił, pomagając jej wstać. - Nie szkodzi, mój drogi - szeptała Wierzba. - Nigdy nie chcesz, ale zawsze ci się udaje! - karcił go Waligóra. - Przepraszam - powtarzał Munro. Nie zdarzyło się, by Tryfan widział go zdenerwowanego, ale powia- dano, że potrafi się gniewać i ponoć kiedyś umknął przed nim ze strachem groźny gwardzista, podobno też uratował jednego czy drugiego kreta przed powieszeniem, nie czyniąc w istocie zbyt wiele. - Pożyteczny z niego kret - mawiał czasem Waligóra. - Co, Spłukany? - Munro? Jużci - odpowiadał krótko Spłukany. Pewnego ranka, całkiem nieoczekiwanie, w chwilę po tym gdy pogrą- żonego w pracy Tryfana skontrolował jakiś gwardzista, Psi Rumianek wystawił głowę zza rogu i powiedział: - Zdziwiony panie, to ja, pokorny Psi Rumianek, zmęczony podróżą i to taką, której nie odbywałem samotnie! Zanim zdołał powiedzieć coś więcej, jakiś kret mrucząc przepchnął się obok niego i oto Tryfan ku swemu zadowoleniu i uldze zobaczył Wrze- ciana. Wyglądał zdrowo, przytył nawet trochę i znowu był tym normalnym kretem, a nie kościotrupem, jak wtedy gdy został kopaczem korytarzy. Jego powitanie było tak pospieszne i zdawkowe, że pomimo odczu- walnej radości zmroziło Tryfana. - Tak. Pozdrowienia. Nie ma czasu. Nie powinienem tu być. Będą kłopoty i to wkrótce. Wiesz, jaka jest teraz pora roku? - Lato - odparł Tryfan. - Środek Lata, prawie - uściślił Wrzecian. - Wilcza Jagoda z Whern przybyła do Koźlandii. Gwardziści się gromadzą, wzmocniono patrole. Masakra jest tuż, tuż. Masakra, Tryfanie! - Zmarszczył brwi, a jego oczy były pełne niepokoju - To się stanie. Posłuchaj... Wyglądało na to, że z Rollright przybyli nowi kopacze i zaczęli kie- rować oczyszczaniem z gruzu nor i korytarzy położonych tuż poniżej Stoku, łudząc się, że sami nie zachorują. Wrzecian miał być jednym z kilku łączników. Udało mu się przekonać grików, że wie, co ma robić, ale innym, którzy próbowali tego samego, powinęła się łapa i zginęli. Kleryk nie miał złudzeń co do swojej przyszłości. Tacy jak on, łącznicy, mieli zostać zabici, kiedy tylko ich zadanie dobiegnie końca, a ten moment był bliski. Pojedynczemu kretowi trudno było określić termin zakończenia roboty, ale poprzedniej nocy zniknął jeden z kopaczy i Wrzecian z powo- dzeniem mógł być następnym. Postanowił więc przyjść, póki jeszcze może. Poza Stokiem miał ogra- niczony dostęp do Koźlandii. Dowiedział się, że zanim kopacze przystąpią do ostatecznego wysprzątania systemu, czyściciele mają zostać wyprowa- dzeni na powierzchnię i przeniesieni w inne miejsce. - Na powierzchnię? Taka rzesza? - dziwił się Tryfan, zaczynając coś podejrzewać. Wiedział, że masowe wędrówki po powierzchni są dla kretów niebezpieczne, bo czynią z nich łatwy łup dla sów i kruków. - Zdaje mi się, że te "przenosiny" to tylko wymówka, aby wypro- wadzić ich na otwartą przestrzeń i zabić. Czy widziałeś na powierzchni dziwnych gwardzistów? Czy wzmocniono patrole? Tryfan przytaknął. - Tak, spodziewałem się tego. Posłuchaj. Udało mi się przez chwilę porozmawiać z Olchą. Powiedział, że Wąkrotek i Macierzanka mają się dobrze i są bezpieczni, choć częściowo pod strażą. Pracują na dole, w ko- rytarzach nad rzeką. Olcha rozmawiał z Piaskownicą, tym kretem, któ- ry teraz jest skłonny życzliwiej spoglądać na Kamień. Więcej nic już nie zdołałem się dowiedzieć. Wszelako poważniejsze jest to, że oni oba- wiają się kłopotów ze strony czyścicieli, więc rozmieścili wielu gwar- dzistów w korytarzach na obrzeżu Stoku i na powierzchni dookoła, aby powstrzymać wszelkie próby ucieczki. Może być już za późno na pla- ny Spłukanego. Teraz o Brevisie. Nic konkretnego o nim nie usłyszałem, ale jeden z gwardzistów, który był tam w tym samym czasie co my, powiedział, że w celach nie ma już prawie żadnych kretów. Zostali po- wieszeni albo wysłani tutaj. Ten gwardzista sądził, że Brevis będzie tam trzymany aż do nadejścia Środka Lata, są bowiem wyraźne rozkazy mówiące, że ma zostać powieszony podczas obrzędów... Muszę teraz iść, bo... Psi Rumianek przekaże resztę nowin, a kiedy to zrobi, działaj szybko, Tryfanie. Będzie od tego zależało moje życie, a także i Brevisa. Szybko... Wrzecian zniknął, a Psi Rumianek pobiegł wraz z nim, aby poprowa- dzić go z powrotem trudną drogą, którą przybyli. Nigdy dotąd Tryfan nie czuł tak potwornej bezradności jak wtedy. Widzieć, jak przyjaciel odchodzi w samo centrum niebezpieczeństwa i nie móc iść za nim, musieć czekać i czekać, noc za nocą, dzień za dniem, zrywać się na równe łapy przy każdym dźwięku, kiedy każdy cień rodzi niepewność, gdy w każdej chwili trzeba być gotowym... Oczyma wy- obraźni widział, jak jego przyjaciel i towarzysz, którego zaczął już kochać, umiera niekochany, nieznany, niespełniony. Powtórzył Spłukanemu to, co powiedział Wrzecian, a czyściciel posta- wił w stan gotowości innych. Jeśli którykolwiek z nich odkryłby cokolwiek albo zauważył jakieś oznaki masakry, miał natychmiast zwołać pozosta- łych. Mimo protestów sprowadzono Wierzbę do nory Spłukanego i zmu- szono ją, aby tam spała, jej nędzna siedziba była bowiem zbyt odległa, by mogła stanowić bezpieczne schronienie. Munro także przeprowadził się bliżej. Noce były ciemne, dni długie, a sen, kiedy przychodził, okazywał się niespokojny i mroczny, pełen nagłych ocknięć, odległych, przetacza- jących się ciemności, które czasem migotały jak oczy ryczącej sowy prze- cinające niebo, ale były czerwone, a nie żółte, czerwone jak krew padająca kroplami z dzioba sowy, która pożera swój łup. - Psst! Obudź się! Panie! Tryfan odwrócił się i wstał błyskawicznie, z pazurami gotowymi do zabijania. - To tylko ja, panie, Psi Rumianek. Chodź za mną. - Dokąd? - Wrzecian powiada, byś szedł ze mną, panie. Przyszła pora i nie ma czasu. Tryfan jednak nie chciał iść. - Musisz, panie, proszę. Wrzecian powiedział: "Szybko, szybko, to Brevis. Bierzemy go, zabieramy daleko, daleko. Dziś wieczór jest jedyna okazja, ostatnia szansa". - Pójdę - powiedział Tryfan - ale najpierw muszę ostrzec Spłu- kanego. - Nie ma czasu, panie - jęczał Psi Rumianek z płaczem. - Zu- pełnie. - Cóż, idę, Psi Rumianku. Niedługo wrócę i wtedy pójdę z tobą. - Spłukany cię zatrzyma, a mnie zbije. Tryfan nie spierał się z nim dłużej i pobiegł szybko poprzez ciemne, ciche korytarze do Spłukanego, który nie spał, przeczuwając, że dzieje się coś złego. - Kłopoty, nieprawdaż? - Dla kretów ze Stoku oznaczają śmierć i to lada moment - odparł Tryfan zdecydowanym głosem. Opowiedział pokrótce o tym, że Wrzecian chce uratować Brevisa i sprowadzić go na Stok, co z pewnością przyciągnie tu całą masę grików, zakładając, że jeszcze ich nie ma... - Posłuchaj. Weź Waligórę oraz innych i zaprowadź ich szybko do mojej nory. Natychmiast! Spłukany nie sprzeciwiał się młodszemu od siebie kretowi. Tryfan już raz uratował mu życie i czyściciel gotów był pozwolić, by znowu tak się stało. On, Spłukany, może i znał się na uprzątaniu zwłok, ale w tym Tryfanie było coś więcej, niż można było dostrzec na pierwszy rzut oka, więc stary wyga ufał jego rozkazom. - Ty sprowadź Munro, ja zawołam pozostałą dwójkę - powiedział. Poszło im cicho i spokojnie. Spłukany popędził protestującego Wali- górę i senną Wierzbę poprzez korytarze w stronę rewiru Tryfana, gdzie Psi Rumianek przeżywał katusze oczekiwania. - Proszę, panie, szybko. Błagam, szybko, wszechwładny panie! - Zamknij się, Rumianku - powiedział bezwiednie Tryfan. - Po- słuchajcie i zaufajcie mi - mówił dalej, zwracając się do pozostałych. - Nie wiem, co się stanie i kiedy, ale wiem, że nastąpi to szybko i może nas kosztować życie. Psi Rumianek przyniósł ostrzeżenie od Wrzeciana i będzie najlepiej, jeżeli ukryjecie się w jakimś bezpiecznym miejscu. Nikt nie zna tego systemu lepiej niż Psi Rumianek, więc on będzie naszym przewodnikiem. W drodze do Wrzeciana znajdziemy miejsce, gdzie bę- dziecie mogli się schronić, a ja pójdę z nim dalej i odbiję Brevisa według planu wymyślonego przez Wrzeciana. - Idziemy z tobą - oświadczył twardo Spłukany. - Przyda ci się kilka dodatkowych łap. Tryfan potrząsnął łbem. - Nic z tego, najlepiej będzie, jeśli zostaniecie razem w bezpiecznym miejscu, którego nikt nie zna. Potem, kiedy na Stoku zrobi się zamieszanie, możecie wyjść, tak jak się umawialiśmy. Zanim to nastąpi, przy odrobinie szczęścia Wrzecian, Psi Rumianek i ja sam sprowadzimy Brevisa z po- wrotem i będziemy mogli uciec wszyscy razem. Jeżeli nie przyjdziemy, ty, Spłukany, zaprowadzisz innych w bezpieczne miejsce. Stary czyściciel przytaknął ponuro. Uzgodniwszy wszystko, Tryfan odwrócił się do Psiego Rumianka, który prawie już wił się w korytarzu z przerażenia i drżał z niecierpliwości, że tak długo zwlekają. - Zacni panowie i ty, jasna pani, nie mówiąc nic więcej, chodźcie za waszym sługą i to zaraz! - powiedział i wyszedł. Nigdy w swym życiu Tryfan nie był prowadzony tak poplątaną trasą. Ogólnie rzecz biorąc, wiodła ona na południowy wschód, to znaczy w kie- runku, w którym korytarze Stoku prowadziły ku Koźlandii, ale poszczególne jej odcinki prowadziły we wszystkie strony, tylko nie tam. Szli mrocznymi, niechlujnymi korytarzami, obok zapomnianych nor, które nie zostały jesz- cze oczyszczone, toteż zwłoki kretów połyskiwały w nich blado zalane księżycową poświatą padającą przez zawalone wejścia. Po jakimś czasie dotarli do miejsca, gdzie ponad pastwiskiem wznosiło się samotne drze- wo, podtrzymywane przez pełne sęków powierzchniowe korzenie. Tam, w świetle księżyca, Psi Rumianek zatrzymał się i podsunął myśl, że łatwo byłoby się tu bronić, łatwo byłoby stąd uciec i wreszcie bez trudu można zapamiętać to miejsce, więc Tryfan nalegał, aby inni pozostali właśnie tutaj. - Siedźcie cicho, bądźcie cierpliwi i nie czekajcie na nas zbyt długo, kiedy zaczną się kłopoty - poradził. - Gdzie jest ten skrybokret, którego chcecie uratować? - zapytał Spłukany. - W celach tuż poniżej Stoku - odparł Tryfan - ale tym się nie martwcie. Pamiętajcie, o świcie, gdy zrobi się widno na tyle, że łatwiej będzie uciekać, wychodzicie stąd bez względu na to, czy my się zjawimy, czy nie, a jeśli wam coś zagrozi, uciekajcie nawet wcześniej. Na wypadek gdybyśmy mieli się już nie zobaczyć, pamiętajcie, że znajdziecie schro- nienie w Lesie Duncton, który leży daleko, daleko na wschodzie. Pamię- tajcie o tym! Po tych słowach Tryfan odwrócił się do Psiego Rumianka i dał mu znak, aby go poprowadził, pozostali zaś wtulili się w cienie rzucane przez korzenie, aby doczekać tam świtu, który mógł zadecydować o ich życiu, a nawet o czymś więcej. Rozdział szesnasty PSI RUMIANEK i Tryfan szybko zbliżali się do wyjścia. Na gałęziach drzewa, którego korzenie były dla nich niebem, przysiadła płowa sowa, zgrzytnęła pazurami o korę i wydała ostry okrzyk. Noc wydawała się ciemna i niebezpieczna. - Teraz na powierzchnię, panie, tylko kawałeczek. Sowy nie polują pod swoimi drzewami, panie, Psi Rumianek to wie... - urwał i popędzili dalej. Poprzez mokrą od rosy trawę, potem nagle w dół, pomiędzy dziwne i szorstkie, tkwiące głęboko w ziemi kamienie, najwęższymi z przejść, naciskającymi na brzuszek kreta od dołu, a na ramiona od góry, tak mocno, że zdawało się, że zostaną zgnieceni, że właśnie są zgniatani. Potem w wielką przestrzeń odbijającą echem kroki ich łap. Prastare, zapomniane, należące do dwunogów miejsce, pełne kości i połyskujących przedmiotów, całe pachnące śmiercią. - To tutaj, panie. Nie zwlekajmy. Już prawie jesteśmy na miejscu! Psi Rumianek zna drogę. Ponownie znowu ruszyli małym korytarzykiem, pozostawiając za sobą echa i znów wyszli na powierzchnię, pomiędzy korzenie, w których gwiz- dał wiatr i lśnił księżyc. Z ciemności wyskoczył na nich jakiś kret. To był Wrzecian! - Tryfanie! Nie mamy czasu na powitania ani odpoczynek. - Ale... - Nie ma czasu. O świcie gwardziści ruszą w boczne korytarze i każą wszystkim czyścicielom, jednemu po drugim, wychodzić na powierzch- nię. Kiedy tylko się wynurzą, zostaną zabici. Wszyscy. Nikt nie może nic wiedzieć ani podejrzewać. Zabiorą ich sowy. Grikowie robili to już wcześniej. - Skąd wiesz? - Wiem. Kopacz korytarzy słyszy różne rzeczy. Miałeś rację, Ru- mianku, że zaleciłeś mi to zadanie, choć było tak nieprzyjemne. Zamie- rzamy zabrać Brevisa i sprowadzić go z powrotem tymi samymi koryta- rzami, którymi szliśmy w górę, ale musimy dokonać tego przed świtem. Wtedy większość gwardzistów będzie na powierzchni i powinno nam być łatwiej przedostać się przez Stok korytarzami, które zna Psi Rumianek, do pomocnych obrzeży systemu. - Psi Rumianek wie, wie dobrze, że to niebezpieczne, ale zrobi to, panie. Później Psi Rumianek z wami nie pójdzie, bo się boi, prawda? Tak, boi się. Bardzo. Psi Rumianek zostanie w miejscu, które zna, w którym jest bezpieczny. Ale do tego czasu jest waszym sługą! Tryfan wyjaśnił krótko, że pozostawili Spłukanego i resztę w bezpie- cznym miejscu oraz że umówili się, iż powrócą do nich z Brevisem o świ- cie, po czym wszyscy razem wyruszą w drogę. Noc ponad nimi wciąż była czarna, ale księżyc opuścił się już niżej, a co jakiś czas to tu, to tam poruszał się jakiś ptak, jakby w oczekiwaniu mającego nadejść świtu. - Musimy iść - powiedział Wrzecian. - Psi Rumianek zna dro- gę, a ja umówiłem się z Olchą, że on będzie jednym z gwardzistów w ce- lach. Nie było to trudne, bo większość pozostałych chciała uczestniczyć w zabijaniu. - Wzdrygnął się, odwrócił i dał znak Rumiankowi, że mogą ruszać. Ponownie zagłębili się w korytarzach, poruszając się szybkim marszo- wym krokiem. Chwilami słyszeli niski pomruk gwardzistów bądź wyczuwali wibracje wywołane przez grików wędrujących flegmatycznie w górę korytarzami, którymi oni przemykali chyłkiem. Psi Rumianek mądrze obrał trasę. Wiod- ła ścieżkami i przejściami, którymi gwardziści w normalnych warunkach nie zajmowaliby się, sądząc, że są ślepe. Ich przewodnik porobił wiele fałszywych plomb i blokad, toteż kilkakrotnie dochodzili do miejsca, które wyglądało na ślepą ścianę, ale usunąwszy jakiś kamień albo nie budzące podejrzeń osypisko stropu, mogli tamtędy przejść. Psi Rumianek niezwło- cznie po ich przejściu po mistrzowsku odbudowywał każdą zaporę. - Psi Rumianek wie, Psi Rumianek pamięta. Nikt inny nie wie, ani nie dba o to, a Psi Rumianek także słyszy. O świcie, panie, krew, korytarze będą od niej czerwone. Ale nie moja, panie! Biegł dalej, wciąż w dół i w dół wąskim korytarzem. Wreszcie zatrzy- mał się i gestem nakazał im całkowitą ciszę. Przez chwilę tkwili w bez- ruchu i kiedy Tryfan usłyszał za ścianą po prawej regularne kroki kreta, pojął, że biegli równolegle do głównego korytarza. - Jesteśmy prawie na miejscu! - szepnął Psi Rumianek, uśmiecha- jąc się z dumą. - Trochę potrwało, nim to wykopałem, wiele razy o mało mnie nie złapali. - To ty wykopałeś ten korytarz? - zdziwił się Tryfan. - Moimi własnymi uniżonymi, żałosnymi i schorowanymi łapami, panie - powiedział Rumianek. - Sprytnie, czyż nie? - Bardzo sprytnie - powiedział Tryfan szczerze. - Najlepsze plomby są z lekkiego żwiru i ziemi, panie, nie widać ich, ale i niełatwo je zrobić. Psi Rumianek wynalazł sposób, nieprawdaż? Specjalnie umieszczone są w cieniu. Już, już, już... - Jego pazury szybko przemykały po ścianie, którą w tym miejscu tworzyła żwirowata masa. Wreszcie kiwnął łbem z satysfakcją. - Teraz czekamy na ciszę. Cisza jednak nie nastąpiła szybko, prawdę mówiąc, ruch w sąsiednim korytarzu wzmógł się nawet na jakiś czas, toteż trzy krety musiały siedzieć w bezruchu, w obawie, że najlżejszy hałas zdradzi grikom ich obecność. Gdy cisza wreszcie zapadła, co dało im okazję, by przełamać plombę i przecisnąć się przez nią, Tryfan wciąż jeszcze był niespokojny i ostrożny. Prosił Rumianka, który szedł pierwszy, by czynił to powoli. Sam również się nie spieszył. Zanim ruszył w stronę przejścia, usłyszeli przed sobą jakiś dźwięk i zamarli w bezruchu obok otwartej plomby. Tryfan szepnął towarzyszom, aby się nie ruszali, bo nadchodzą kolejne krety. Najpierw usłyszeli jedynie cichą wibrację kroczących łap, a potem niskie, nawykłe do rozkazywania głosy. Nie były to krzyki i przekleństwa gwardzistów, ale cicha, niemal leniwa rozmowa. - Tak - stwierdził jeden z grików, kiedy rozmawiający podeszli bliżej. - Tak, jak najbardziej. Stok zaczyna się kawałek dalej, a my wkrótce wyjdziemy na powierzchnię. Ten głos był twardy i autorytatywny, a przecież wił się wzdłuż ścian korytarza niczym korzenie słodkogorzu, którego szkarłatnożółte kwiaty wydzielają zapach trujący dla kreta. Tryfan znał ten głos, ale nie potrafił przypomnieć sobie, do kogo należy. W chwili, w której wszyscy trzej poczuli, że zbliżające się krety re- prezentują ponurą potęgę, ten, który mówił, pojawił się w zasięgu ich wzroku. To był samiec, silny, ale niezbyt duży, z pyszczkiem skręconym w lewo i oczyma, przed którymi nie mogło ukryć się nic, z wyjątkiem owego cienia, w jaki zamienił się Psi Rumianek. Przerażony Tryfan obejrzał się na Wrzeciana, ale nie musiał nic mówić. Kretem, którego zobaczyli, był we własnej osobie Chwast, główny po- wiernik Wilczej Jagody. Tak... I wtedy ich serca zamarły, łapy zaczęły drżeć, a na rozdygotane boki wystąpił pot. Pojawiła się krecica, dużo większa niż Chwast, ciemniejsza i tak ogromna, że korytarz, którym szła, zdawał się z ledwością ją mieścić. Była wprost potężna i emanowało z niej wielkie zło. Wilcza Jagoda z Whem. Była tam, o kilka kretojardów od nich, tam! Jej sierść była połyskliwa i ciemna, a postać całkiem piękna. Zmysłowa linia jej ciała załamywała się elegancko, tak, że idąc, zdawała się płynąć.. Była tak pociągająca, że kiedy Psi Rumianek obejrzał się mimowolnie, Tryfan wyciągnął łapę, aby go powstrzymać, i zacisnął pazury na jego boku. Prawdopodobnie jednak nawet to niewielkie poruszenie przykuło jej uwagę, bo odwróciła łeb i spojrzała, jak im się wydało, wprost na nich. Jej oczy były czerwone, a może wręcz czarnoczerwone, a mimo to jasne i kuszące, najpiękniejsze i najbardziej przerażające, zmuszające kreta do posłuszeństwa. Zdjęty strachem Psi Rumianek gwałtownie złapał oddech, a pazury Tryfana wbiły się ostro w jego bok, aby ból przezwyciężył lęk. Samica przystanęła i pochyliła się nieco w ich stronę. Jej oczy stały się bardzo czujne, ale wtedy Chwast krzyknął, że znalazł wyjście na po- wierzchnie. Ona jednak, wciąż niepewna, patrzyła nadal, prężąc ciało do ataku. Korytarz był cichy jak najciemniejsza, najspokojniejsza z nocy. Wszystko było jak sparaliżowane. Wilcza Jagoda patrzyła nadal, a ci, któ- rych zdawała się widzieć, nie mogli uwierzyć, że nie są widziani. Dla Psie- go Rumianka był to tylko strach, wielki i wszechogarniający. Dla Wrze- ciana także strach, ale zmieszany ze wstrętem i podejrzeniami. Dla Tryfana jednak w tym pierwszym spojrzeniu na Wilczą Jagodę było coś więcej, coś, co wykraczało poza moc i piękno, jakie dostrzegał w tej krecicy, która tak bardzo zmieniła historię kreciości. Widział straszliwe okrucień- stwo, którego nie mogły zmiękczyć żadne słowa, żadne myśli, żadne uczu- cia. A przecież kiedy łaskawie odwróciła się, gdy Chwast zawołał ją zno- wu, a z tyłu wyłonił się jakiś gwardzista, pojawił się błysk innego uczucia, całkiem odmiennego i bardzo niepokojącego. I to właśnie z jego powodu Tryfan był tak rozkojarzony i niecierpliwy. Po odejściu Wilczej Jagody oraz jej świty jego towarzysze gapili się, pocili i paplali histerycznie o tym, jak wielkie mieli szczęście, że ich nie zauważono. Tryfan wciąż milczał. Było coś w tych oczach, coś, co Tryfan chciał poznać, lecz nie potrafił odgadnąć, co to takiego, więc tylko potrząsnął łbem, aby zrzucić z siebie tę zagadkę, którą, jak wiedział, nie będzie mu łatwo rozwiązać. - Cele dla więźniów są niedaleko stąd, w dół zbocza - powiedział Wrzecian, odzyskując panowanie nad sobą. - Będzie tam dwóch gwar- dzistów oraz Olcha. Musimy się spieszyć. Nagle kleryk stał się nerwowy, bo z natury nie był wojownikiem, tak samo jak Psi Rumianek. Z nich trzech tylko Tryfan miał odpowiednie rozmiary i postawę, która pozwalała mu zmierzyć się z gwardzistą, choć mimo że ostatnio jadał lepiej, wciąż jeszcze nie odzyskał w pełni sił po morderczej pracy w korytarzach. Niemniej jednak to on objął teraz prowadzenie. Ruszył korytarzem cicho, ale zdecydowanie, bo czas płynął, świt musiał być blisko, a oni mieli wiele do zrobienia. Jeśli w pobliżu była Wilcza Jagoda, Chwast i im podobne krety, to pewnie bardzo szybko miały się zacząć ważne rzeczy. Wrzecian miał rację co do miejsca, w którym się znajdowali, ponieważ wkrótce ujrzeli krótki, kwadratowy korytarz prowadzący do nor więzien- nych i kiedy Tryfan przypomniał sobie ponury okres, który spędzili tutaj on i Wrzecian, poczuł, jak strach zaciska na nim swe ramiona. Usłyszeli rozmowę gwardzistów. Tryfan, pełen nadziei, że Olcha jest gdzieś w pobliżu, aby im pomóc, a także iż zaskoczenie pozwoli mu unieszkodliwić przynajmniej jednego z nich, dał znak towarzyszom, by pozostali w ukryciu, sam zaś ruszył korytarzem w kierunku cel. W tym miejscu korytarze rozświetlał odległy świt, a ptasie śpiewy na zewnątrz stawały się coraz głośniejsze. Tryfan skręcił za róg i zobaczył gwardzistów. Byli tam wszyscy trzej. Kamień miał ich w swojej opiece, Olcha bowiem stał najdalej w korytarzu i mówił coś do pozostałych, którzy byli zwróceni do Tryfana plecami. Olcha dostrzegł kreta z Duncton i kiw- nął mu leciuteńko łbem. Tryfan zrozumiał to jako znak, że powinien iść dalej. Zaczął zdecydowanie, ale powoli, przyglądając się niszom oraz wej- ściom do nor po obu stronach korytarza, na wypadek gdyby miał je wy- korzystać podczas walki. Wiedział, że wiele jeszcze musi się nauczyć o sztuce walki, bo jego ojciec, Bracken, przekazał mu niewiele wska- zówek, po czym kazał mu znaleźć jakiegoś kreta, który pokazałby mu wszystko tak, jak kiedyś pokazano jemu. "Twój czas na naukę jeszcze nadejdzie", powiedział, ale to nie zdarzyło się nigdy i Tryfan podejrzewał, że nie sprosta jednemu wyszkolonemu w walce kretowi, a co dopiero dwom. - Tam, za tobą! Uważaj! - krzyknął nagle Olcha, cofając się i spo- glądając na Tryfana. Ten przez moment był kompletnie zaskoczony, ale kiedy dwaj gwar- dziści odwrócili się i runęli na niego, zobaczył, jak Olcha z przerażającą siłą zatapia swe pazury w stojącym bliżej wartowniku. Zaskoczony grik, umierając, runął na ziemię, choć w tej właśnie chwili pazury drugiego dosięgały kreta z Duncton. Tryfan odparował cios, zrobił unik i runął ku gwardziście, lecz jego uderzenie bez trudu zostało odbite i spadł na niego kolejny cios, który przebił jego gardę i trafił go w ramię. Tryfan znów ruszył naprzód i uderzył potężnie, a w tym momencie Olcha, którego gwardzista jeszcze nie brał za wroga, zadał z tyłu drugie pchnięcie. Grik przerwał walkę i uniósł łapy, nie wiedząc, w którą skierować je stronę. Tryfan natychmiast dźgnął go bezlitośnie i głęboko w brzuch, a Olcha dokończył dzieła. Gwardzista umarł z wyrazem zdziwienia i zaskoczenia na mordzie. Skąpani we krwi przycupnęli nad swymi ofiarami i przez chwilę dyszeli ciężko, po czym Olcha powiedział: - Przyprowadzę Brevisa i szybko stąd ruszajcie. W kilka chwil później powrócił z oszołomionym więźniem i obaj skry- bowie przywitali się oficjalnie, po czym Tryfan krótko wyjaśnił sytu- ację. - Cóż, podtuczono mnie na tyle, bym nadawał się do zabicia - powiedział beztrosko Brevis - więc jestem teraz bardziej przydatny niż kiedyś. Nie będę mógł wędrować zbyt szybko, ale z pomocą Kamienia i pod twoim kierownictwem, Tryfanie, dotrzemy w bezpieczne miejsce wystarczająco szybko. - Więc chodź - rzekł Tryfan. - Musimy ruszać. - Beze mnie - oświadczył Olcha. - Zamierzam wyprowadzić stąd Macierzankę i Wąkrotka. - Ale jeżeli zostaniesz, mogą cię znaleźć i zorientować się, że nam pomogłeś - przekonywał go Tryfan. Olcha podszedł do niego. - Stawiałem wam opór, nieprawdaż? Zraniliście mnie, może nie?... Uderz mnie, Tryfanie. Uderz! Przez chwilę Tryfan nie mógł zrozumieć, o co chodzi, i starał się jeszcze raz przekonać Olchę, ale wreszcie pojął i uderzył go znienacka na tyle mocno, by pokazała się krew, choć zranił go jedynie w bok, gdzie rany, te nie nazbyt głębokie, nie są groźne. Wyglądało to jednak tak, jakby został zaatakowany. - Idźcie już - powiedział Olcha, zaciskając z bólu zęby. - Idźcie! I Tryfan odszedł, Olcha zaś położył się obok dwóch martwych gwar- dzistów. Rozmazał ich krew wokół swojej rany, aby wydawała się groź- niejsza, i zaczął udawać, że jest ciężko ranny i oszołomiony. - Niechaj Kamień sprawi, byśmy się znowu spotkali! - krzyknął z daleka Tryfan i odszedł, popychając przed sobą Brevisa. Psi Rumianek i Wrzecian czekali na nich niecierpliwie, lecz Tryfan pognał ich z powrotem drogą, którą tu przyszli. Zatrzymali się tylko na moment, żeby sprawdzić, czy w głównym korytarzu prowadzącym w górę nie ma żadnych kretów, po czym skręcili na północ. Mieli nadzieję, że jeśli przed dotarciem do ukrytego w cieniu przesmy- ku prowadzącego do tajnego przejścia, którym przywiódł ich tu Psi Ru- mianek, z pomocy albo z południa nadejdzie kret, zdołają się schować w jakiejś norze albo ślepym zaułku. Stało się jednak inaczej. W pewnej chwili usłyszeli za sobą odgłosy alarmu i pojęli, iż odkryto ich ucieczkę. Ruszyli pędem przed siebie, przy- naglając Brevisa do jak najszybszego biegu, ale zobaczyli przed sobą gwardzistów obserwujących bacznie ścianę w miejscu, które wykorzystali do przejścia i, być może niemądrze, pozostawili niezaplombowaną, aby zapewnić sobie szybki powrót. Dwóch gwardzistów stało przy ścianie, a trzeci, choć patrzył w prze- ciwnym kierunku, usłyszał ich, odwrócił się, ostrzegł innych, i oto nagle grupka Tryfana stanęła wobec trzech wielkich i zdecydowanych na wszy- stko grików, podczas gdy za nimi, a przynajmniej wszystko na to wska- zywało, nadciągała już pogoń. Psi Rumianek zaczął drżeć ze strachu, uśmiechając się głupkowato w nadziei, że skłoni tym kogoś, by pomógł mu wybrnąć z tej sytuacji, z której raczej nie było wyjścia. - Proszę, panie - zaczął. - Psi Rumianek nie jest szczęśliwy, pa- nie. Psi Rumianek nie miał zamiaru... - Trudno było określić, do kogo właściwie kieruje te słowa. Tryfan uniósł łapę. Stanął pewnie, zgromadził pozostałych dookoła i kiedy zdawało się, że lada chwila gwardziści rzucą się na nich, mruknął: - Sprawiajcie wrażenie pokonanych i słuchajcie. Zamknij się, Ru- mianku. Jesteśmy chronieni dla Kamienia i przez Kamień. Chodźcie za mną i nie zatrzymujcie się, nie chwiejcie się i nie wahajcie ani przez moment. Wrzecianie, ty idziesz na końcu, Brevis w środku, a ty, Rumianku, trzymaj się mnie. - Nie, panie, błagam, panie, zrobię wszystko, tylko nie to, panie, te ostre pazury i, i, i... - jęczał Psi Rumianek. Tryfan nie zważał na to i popychając go przed sobą, zaszarżował nagle, właśnie w chwili gdy gwardziści rozluźniali się, nabrawszy przekonania, że niewielka grupka, na którą się natknęli, poddaje się im: - Choroba! Ten kret jest przeklęty, ten kret ma w sobie zarazę, strzeż- cie się, strzeżcie...! - krzyczał Tryfan. I kiedy zdezorientowani gwardziści patrzyli jeden na drugiego, to znów na żałosnego Psiego Rumianka z jego łysą głową, cuchnącymi wrzodami i żółtymi zębami, Tryfan przechylił się ponad nim i wymierzył pierwszemu z kretów potężne uderzenie w mordę, drugiemu zaś cios na tyle silny, by stracił równowagę i poleciał na trzeciego. Potem przepchnął Brevisa poprzez skotłowane ciała i szturchnął Wrzeciana, każąc jemu i Rumiankowi uciekać. Odwrócił się i jął mocarnymi ciosami okładać bok trzeciego gwardzisty. Kiedy pozostali biegli już w górę zbocza, Tryfan zawołał: - Zdrajcy, niegodziwcy, tutaj, tutaj! Ci, którzy ścigali ich od strony cel więziennych, musieli już zauważyć, że brakuje Brevisa, a ich towarzysze są martwi albo ranni. Zbliżali się szybko i kret z Duncton miał nadzieję, że pomiesza im szyki, nasyłając jedną grupę na drugą, co da mu dość czasu, aby umknąć. Ruszył za pozostałą trójką i oglądając się raz po raz, dostrzegał, że gwardziści opanowują zamieszanie, otrząsają się i ruszają w pościg. Gdybyż tylko zdołali dotrzeć do głównego wejścia na Stok, które było wąskie i łatwe do obrony, gdybyż tylko zdołali tam dotrzeć... Gwardziści byli coraz bliżej i Tryfan słyszał ich wściekłe okrzyki i ciężkie oddechy, ale przesmyk też był tuż-tuż: dwadzieścia jardów, piętnaście, dziesięć... Zobaczył, że Wrzecian przed nim zatrzymuje się i odwraca, Brevis zaś i Psi Rumianek znikają w jakiejś norze przed Stokiem. Wrzecian patrzył tak, jakby gwardziści prawie już mieli Tryfana, prawie go dotykali wy- ciągniętymi pazurami, kiedy tak biegł po stromym zboczu. Zatrzymał się, odwrócił i na ślepo uderzył za siebie w swoich prześla- dowców. Biegli za szybko i Tryfan upadł na pochyłą posadzkę. Spadły na niego pazury i chociaż opuszczały go siły, próbował podnieść się i przy- jąć postawę do walki w zwężającym się korytarzu. Gwardziści kolejno wpadali na siebie, stawali przed nim i Tryfan wiedział, że już tylko sekundy dzielą go od pojmania i śmierci, a na ucieczkę nie ma żadnej nadziei. - Brać tego - rozkazał któryś - a potem resztę, zanim dotrą do Stoku. Brać go! Lecz kiedy dwóch grików runęło na niego, a Tryfan, uniósłszy pazury, próbował ze wszystkich sił odparować ich ciosy, poczuł nagle, jak traci równowagę uchwycony z tyłu przez jakieś łapy, czyjś głos zaś, powolny i znajomy, powiedział: - Ruszaj Tryfanie, zmykaj, a ich zostaw nam! Kret z Duncton zatoczył się w tył, a tam gdzie przed chwilą stał, pojawiła się potężna postać Munro ze Spłukanym u jednego boku i Wa- ligórą u drugiego. - Chcecie się bić, prawda? - usłyszał głos Spłukanego. - Czekamy na was! - zawołał radośnie Waligóra. I oto gwardziści mieli przed sobą krety od dawna nawykłe do walki o życie i wiedzące, jak wykorzystać swą siłę w wąskich przesmykach. Tryfan znalazł się za twardą ścianą pazurów i muskułów, którą utworzyli jego przyjaciele, i pobiegł za Wrzecianem i resztą korytarzem wiodącym na Stok. Trzej czyściciele metodycznie odpierali ataki gwardzistów. Cofali się rozmyślnie, aż jeden po drugim, ścigani przez pełne zawodu przekleń- stwa napastników okładanych potężnymi ciosami Munro, zagłębili się w zbawienny tunel. Tam wiedzieli, co mają robić. Munro własnym ciałem pchał wszystkich w głąb, Waligóra zaś i Spłukany rozwalali spiesznie ściany i sklepienie korytarza. Kłęby kurzu i gruzu runęły do środka, odcinając Stok od ata- kujących gwardzistów. - To w sam raz dla was, zuchy! - ryczał Waligóra w stronę, z któ- rej dobiegały przytłumione okrzyki grików. - Przekopcie się tutaj, a bę- dziecie chorzy do końca życia! __ Witaj na Stoku, skrybokrecie! - powiedział Spłukany do Brevisa, strząsając kurz z jego futerka. - Nie mogę powiedzieć, żebym był wy- znawcą Kamienia, ale po tym, co zobaczyliśmy dzisiaj, sądzę, że nie jesteście gorsi niż krety Słowa! - Przecież kazałem... - zaczął Tryfan. - Kazałeś nam czekać, lecz czyściciele chronią swoich, a ty jesteś czyścicielem, Tryfanie, i zawsze nim będziesz w naszych oczach. Chodź, inni są bezpieczni. Gwardziści są na powierzchni i zabijają każdego, kogo dopadną, nie wyłączając zelotów, lecz my zdołamy uciec z pomocą Ru- mianka. - Tak, Spłukany, o panie. Czy będę mógł zjeść parę robaków, kiedy już tego dokonamy. - Ile tylko zechcesz! - powiedział Spłukany. - Teraz zaprowadź nas tam, gdzie nas wcześniej zostawiłeś. - Tędy... - rozpoczął Psi Rumianek. - Tędy? - zdziwił się Spłukany. - Pewna droga, dobra droga, szybka droga, Psi Rumianek wie, nikt nas nie znajdzie. Znam najlepsze drogi, panie. - Ruszaj, Rumianku, pójdziemy za tobą - powiedział Tryfan ze śmiechem. Wciąż jeszcze był ożywiony pościgiem i ucieczką. Wiedział, że Kamień jest z nimi i przeprowadzi ich przez ten dzień bezpiecznie. Ruszyli gęsiego za Psim Rumiankiem dziwnymi korytarzami, które znał tylko on, wśród korzeni i słupów, obok zapomnianych nor i fałszywych plomb, przez światło i mrok, na powierzchni zaś ponad nimi, na północy i na południu, na wschodzie i zachodzie, na całym Stoku, rozpoczęła się masakra tak krwawa i powszechna jak żadna dotąd w historii kreciości. ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY m NIE MOŻEMY pozwolić im uciec! Będzie z nami niedobrze, jeśli im się uda! Jest tu Wilcza Jagoda, Głosiciel Słowa, i Chwast. Wszyscy! Jeszcze nigdy nie widziałem Radczyni Kostrzewy tak wściekłej. Pełne paniki głosy gwardzistów rozlegały się na całym Stoku. Patrole gorączkowo poszukiwały Brevisa oraz kretów, które umożliwiły mu ucie- czkę. Tryfan i jego towarzysze słyszeli kroki grików to bliżej, to dalej. Biegali w różne strony, usiłując ich wywęszyć, choć nie wiedzieli, ilu dokładnie kretów szukają. Świt dawno minął i masakra czyścicieli niemal dobiegła już końca. Jej straszliwe odgłosy cichły, ale nigdy nie miały być zapomniane przez krety przyczajone u podnóża drzewa w wąskich korytarzach, które były ich schronieniem. Było to miejsce, w którym Tryfan i Psi Rumianek zostawili ich wcześniej. To z tego miejsca Spłukany poprowadził pozostałych za kretem z Dunc- ton i jego przewodnikiem, słusznie uważając, że mogą okazać się potrzeb- ni, choć oznaczało to pozostawienie Wierzby samej. Samica nie ruszała się stamtąd, ot, tylko kilka jardów, by zebrać nieco jedzenia na ich powrót. Nie ścigano ich też po tym, kiedy Brevis znalazł się bezpieczny na Stoku. Nie ustąpiła blokada korytarza, a poza tym goniący ich grikowie nie palili się zbytnio do wchodzenia w ogarnięte chorobą korytarze, w które umknęli czyściciele. Tak więc szczęśliwie przywiedli Brevisa do kryjówki, ale na razie dalej iść nie mogli, częściowo z powodu zmęczenia, przede wszystkim jednak dlatego, że na powierzchni Stoku wprost roiło się od grików i nie uszliby zbyt daleko. Gdy tylko dotarli do swego schronienia, rozjarzyło się pierwsze światło, a wszędzie dookoła nich, w ciszy zakłócanej zrazu tylko przez niespokojne trzepotanie kruczych skrzydeł i stąpnięcia łap grików, zaczęli pojawiać się czyściciele, przekonani, że wykonawszy solidnie swoją pracę, powę- drują do jakiegoś lepszego miejsca. Wielu było chorych, wielu oślepiło światło, do którego nie przywykli, większość zaś była zbyt słaba, by stawić jakikolwiek opór. Na początku rzeź przebiegała bez przeszkód i patrole metodycznie wykonywały swoją pracę, zabijając czyścicieli jednego po drugim, w miarę jak wychodzili. Oddechy grików, pełne oszalałej żądzy krwi, słychać było nawet w miejscu, gdzie Tryfan i inni siedzieli pod- ziemia w ukryciu. Potem co bystrzejsi i bardziej ostrożni czyściciele przeczuli odbywający się pogrom i zaczęli nań reagować. Jedni próbowali uciekać, a inni, bardzo nieliczni, stawali do walki. Grikowie wszakże byli dobrze przygotowani i wysyłali przeciwko nim zelotów, którzy mieli wygonić czyścicieli na zewnątrz albo zabić ich na miejscu, tam gdzie kulili się ze strachu. Teraz, kiedy korytarze zostały sprawdzone, a kilku ostatnich nieszczęś- ników wywleczono na zewnątrz i brutalnie zabito, przy życiu pozostało już bardzo niewielu. Potem nastąpił końcowy i najbardziej bezlitosny akt - zorganizowany, jak się zdawało, przez Radczynię Kostrzewę, jako iż większość historyków z tamtych czasów ustaliła, że prowadziła już ona takie akcje w Rollright. Zeloci, którzy przemierzali korytarze Stoku, oraz gwardziści, którzy aż do rozpoczęcia tej cynicznej i okrutnej operacji patrolowali powierzchnię, nagle stwierdzili, iż sami są jej ofiarami. Wszy- scy po kolei zostali zabici, jakby Wilcza Jagoda oraz jej świta obawiali się, że każdy kret, który przebywał na Stoku, może ich zarazić. Teraz także i ta faza operacji się skończyła, a kret Brevis ani żaden z jego pomocników nadal nie został odnaleziony, więc grikowie zużywali resztki swej energii oraz gniewu na poszukiwanie ich, zbiedzy zaś tkwili w swym ukryciu, pośród straszliwej ciszy czekając i zastanawiając się, co robić dalej. Ponad nimi, na powierzchni, świeciło słońce, na ziemię zaś opadł czarny tłum kruków, aby pożreć to, co zostało z czyścicieli. Tej sceny nie potra- fiłby zapomnieć żaden kret, który by ją zobaczył. Tryfan pozwolił każdemu po kolei podejść do wyjścia na powierzchnię i spojrzeć na ten żałosny skrawek ziemi, którym stał się Stok. Leżące, zalane krwią ciała, a ponad nimi lśniące, migające dzioby i skrzydła drapieżców, czasem pojawiały się też kołujące wysoko białe rybitwy, wyczuwające pożywienie, lecz odpędzane od niego przez tłum ucztujących gawronów. Oto, co zobaczyli tego dnia Tryfan i jego towarzysze, oni byli świadkami, oni mieli pewnego dnia o tym opowiedzieć. Widok był potworny, jako że, przynajmniej dla kruków, kret nie jest ulubionym pożywieniem, toteż ptaszyska dziobały pogardliwie martwe i umierające krety - niektóre z nich bowiem nadal żyły, a kilka wciąż było w stanie wydawać okrzyki rozpaczy - dziobały, odrzucały je od siebie i znowu dziobały wszystko, co się jeszcze ruszało, kończąc w ten sposób haniebne dzieło Kostrzewy. A Wilcza Jagoda? Nie pokazywała się. Bez wątpienia patrzyła na to, ale podczas tych zawstydzających godzin nie splamiła krwią swoich czar- nych pazurów. Wolała, żeby inni odwalili za nią brudną robotę, wszak taka właśnie jest metoda Słowa! Nagle, około południa, kruki zaczęły krakać głośniej. Ukrywające się krety usłyszały łopot tysiąca skrzydeł, korytarze przesłonił ogromny cień, który zatoczył koło, rozrzedził się nieco, znowu zgęstniał, a potem zniknął. Kruki skupiły się w stado i odleciały. Na powierzchni zapanowała cisza. Tylko jeden, wciąż jeszcze żywy kret pojękiwał rozpaczliwie, ale czynił to coraz słabiej, aż wreszcie zu- pełnie zamilkł i zapadła cisza. Od czasu do czasu tylko chroniące zbiegów drzewo przechylało się lekko, kołysane narastającym wiatrem, a poprzez co starsze korzenie płynęły w dół złowieszcze odgłosy wydawane przez drzemiącą w ciemnej niszy sowę, która tkwiła w cierpliwym bezruchu. Ona nie zamierzała odrzucać łupu zalegającego wokół jej drzewa. Po zapadnięciu nocy miała runąć w dół i podjąć go, rozerwać na strzępy na swej gałęzi, a jeśli nawet po tym ów łup żyłby nadal, miała delektować się nim aż do jego śmierci. Po południu w korytarzach Stoku dało się słyszeć przerażające stąpanie gwardzistów oraz pełen wściekłości głos Radczyni Kostrzewy, kierującej poszukiwaniami Brevisa. Poszukiwaniami, które doprowadziły do wykry- cia kilku ostatnich, wciąż jeszcze żywych czyścicieli, tych przemyślniej- szych, które przeczuwszy, że coś jest nie tak, schroniły się w jakichś zakątkach lub norach, gdzie, jak im się zdawało, mogły pozostać nieza- uważone. Co jakiś czas znajdywano któregoś i wleczono go z krzykiem ku wyjściu na powierzchnię, po czym mordowano pchnięciem pazura, a Tryfan i jego stłoczeni towarzysze wobec tak licznych prześladowców nie mogli mu pomóc w żaden sposób. - Żadnych więźniów, żadnych świadków. To bluźniercy i zdrajcy Słowa, zasługują na śmierć! - I tak, kierowani złem Kostrzewy, pełni zapału grikowie dokonywali szlachetnego dzieła Słowa. Gwardziści byli sumienni i chwilami zbliżali się do mrocznej i wysoko położonej kryjówki, w której zbiegowie kulili się zmartwiali w bezruchu, bo wszak najlżejszy dźwięk mógł ich wydać. Wreszcie, późnym popołud- niem, wyglądało na to, że wszystkie korytarze zostały zbadane, a ostatni czyściciele odszukani i zabici. - Wiem, że są gdzieś blisko, bo to miejsce jest otoczone i gdyby usiłowali się stąd wydostać, zostaliby dostrzeżeni! - zawołała Kostrze- wa, nakazując kontynuować poszukiwania i to nawet w najmniej prawdo- podobnych miejscach. - Odnajdę ich. - To tej Wilczej Jagody tak się boi - szepnął Wrzecian. - Sły- szałem, że tamta jest niezadowolona z niektórych rzeczy w Koźlandii. Powiadano też, że krety ze Stoku powinny zostać zabite już kilka tygodni temu. - Ale przecież czyściciele dopiero co skończyli sprzątać centrum Sto- ku i zdążyli to zrobić przed Środkiem Lata - zaoponował Spłukany. Nawet teraz czuł dumę z dobrze wykonanej pracy. - Oni nie mieli zamiaru używać tych korytarzy. W każdym razie nie gwardziści, nie ci, którzy przeżyli, panie - rzekł Psi Rumianek i uśmie- chnął się. - Nigdy tego nie chcieli. Och nie... Te korytarze nie były do użytku. - Co masz na myśli? - warknął Waligóra. - Nic, panie, błagam, nie bij mnie - skamlał Psi Rumianek. - Chodzi mu o to - powiedział Wrzecian - że Stok był sposobem na utrzymanie czyścicieli pod kontrolą i w jednym miejscu, do czasu gdy Wilcza Jagoda uzna, że nie są już potrzebni, tak przynajmniej słyszałem. Był to także wygodny sposób uwolnienia się od niewygodnych kretów, takich chociażby jak my, wyznawcy Kamienia. Ona nigdy nie chciała ich wykorzystać, prawda, Rumianku? Kilku miało być pozostawionych do powieszenia podczas Najdłuższego Dnia, wliczając w to, rzecz jasna, obe- cnego tu Brevisa... - Tak, panie, dokładnie tak, jak najbardziej - zgodził się Psi Ru- mianek. Spłukany i Waligóra byli przerażeni. - Dlaczego nie powiedziałeś nam wcześniej? - zapytali jednocześnie. - Psi Rumianek nie był pewien, panie, miał wątpliwości, nie chciał skłamać ani powiedzieć częściowej prawdy, bardzo nie chciał. Nie, nie, nie. Psi Rumianek odgadł to zbyt późno, stwierdził to znowu zbyt późno. Psi Rumianek przeprasza was, panowie, i ciebie, o pani. - Jego głos przeszedł w kwilenie. Kiedy tak rozmawiali, w korytarzach Stoku zapadła dziwna cisza. Dało się odczuć przemianę oraz chłód, jakby w tym ciepłym dniu zniknęło nagle słońce i zaczął wiać północny wiatr. - Nie podoba mi się to - szepnął Spłukany. - O tej porze mie- liśmy już stąd odchodzić, Tryfanie. Tryfan właśnie miał zamiar mu odpowiedzieć, ale przerwały mu zrazu ciche, a potem coraz głośniejsze kroki gwardzistów. Słyszeli już takie stąpanie, kiedy Chwast gonił ich wraz ze swymi gwardzistami w Uffington. Korytarze wibrowały tym przerażającym dźwiękiem, raz po raz niosąc straszliwe okrzyki i rozkazy. Wszystko ucichło na chwilę, po czym kroki rozległy się znowu. Krety spoglądały na siebie ze strachem. Tylko Tryfan pozostał nieugię- ty. Zgromadził ich bliżej siebie i rzekł: - Zdaje się, że dowodzi teraz inny kret. Może Chwast. Albo... - I w głowach wszystkich zrodziła się ta sama myśl. - Wilcza Jagoda! - Jużci, ani chybi, ona teraz dowodzi - powiedział Waligóra. Popatrzyli dookoła niespokojnie. Na zewnątrz, na powierzchni, słońce zaczynało chylić się ku zachodowi, kończąc ten długi, ciepły dzień. Na- rastała w nich chęć natychmiastowej ucieczki. Kroki były tak złowieszcze, że ledwie mogli wysiedzieć spokojnie. - Nie ruszymy się jeszcze - powiedział twardo Tryfan. - Pra- wdopodobnie tego właśnie chcą. Dokładnie tak postąpiłby kret taki jak ona: chciałby wypłoszyć nas na powierzchnię. Wtedy by nas miała. Bez wątpienia gwardziści stoją w gotowości na górze albo niżej, na wy- padek gdybyśmy szli tamtędy. Toteż przeczekamy to i posiedzimy tu do zmierzchu. Wtedy łatwiej się będzie wymknąć, mniej groźne też bę- dą rybitwy i gawrony. Może uda się nam dostać niepostrzeżenie na pa- stwiska. Popatrzył na całą grupkę, wypatrując w każdym po kolei oznak paniki lub osłabienia. Spłukany siedział nisko pochylony i odpoczywał, on znał takie kryzysy. Waligóra, drapiąc się, patrzył to tu, to tam. Munro uśmiechał się, ten nie czuł lęku przed niczym, może był na to zbyt głupi. Wierzba trzymała się blisko Spłukanego. Była na wpół uśpiona, wyglądała na starą i chorą. Czasem węszyła nieznacznie, ale Spłukany uspokajał ją, a starą samicę zadowalało to chyba. Brevis rozmyślał z pyszczkiem przechylonym lekko w lewo. Mięśnie na jego lewym boku drżały nerwowo. Chudy i sza- ry, wydawał się starszy niż był w istocie. Wrzecian zajął miejsce obok niego, miał otwarte oczy, a jego mordka wyrażała zdenerwowanie. Ma- sakra głęboko nim wstrząsnęła, jako jedyny kilkakroć wybiegał w pobliże wyjścia na powierzchnię, by zobaczyć, co się dzieje. Ostatni był Psi Ru- mianek, który przez cały czas uśmiechał się nerwowo. Z jednego z jego strupów sączyła się ropa, a on wgryzał się w surowe mięso rany tuż ponad pazurami swojej prawej łapy. Nikt nie wydawał się bardziej podenerwo- wany od niego. Wszyscy zachowywali milczenie. Sam Tryfan był spokojny i zdecydowany. Chciał podtrzymywać na duchu swoich przyjaciół, ale wiedział, że nie mogą zatrzymać się tu na długo i to właśnie on musi zdecydować, kiedy wyruszą. Nie będzie drugiej okazji. Był zadowolony z postawy, jaką przyjęła większość jego grupy, nie zdając sobie sprawy z tego, że to jego pewność i zdecydowanie napawa ich nadzieją. Spłukany i Munro byli równie dobrymi wojownikami jak on sam, Waligóra był zmęczony, ale oddany i można było na nim polegać. Wrzecian nie miał zamiaru się poddać, a w ciągu tych ostatnich tygodni wykazał wiele przebiegłości i odwagi. Wierzba była słaba i zdezorien- towana, a Brevis bardzo wyczerpany, ale oboje zdołaliby znieść trudy ucieczki, gdyby im pomóc i dodać otuchy. Czyli wraz z Psim Rumiankiem było ich ośmioro. - Panie, proszę - powiedział Psi Rumianek, przerywając myśli Tryfana, jakby w nich czytał. - Psi Rumianek nie chce iść tam, gdzie wy idziecie. Psi Rumianek jest bezpieczniejszy tutaj, gdzie jest jego dom. Tutaj gwardziści nigdy nie złapią Psiego Rumianka... ale jeśli stąd odejdzie, zostanie złapany, a jeśli zostanie złapany, to będzie bity, a jeśli będzie bity, to nie wie, co zrobi. - Pewnie się wygada - mruknął Spłukany. Pozostali unieśli się nie- spokojnie na ten wybuch Rumianka. - Najlepiej zrobisz, idąc z nami - rzekł spokojnie Tryfan. - Ale panie... - jęknął Psi Rumianek - Żadnego "ale" - powiedział Tryfan. - Jeżeli spróbujesz zostać, zabiję cię bez wahania, Rumianku. Jeśli zostaniesz złapany, twój koniec będzie bolesny, a ja nie wątpię, że wcześniej powiesz im wszystko, co 0 nas wiesz. - Czy ja wiem, łaskawy Panie? Psi Rumianek nie wie nic. Kompletnie nic. Nie zna waszych imion, waszej płci, waszych zamiarów ani celu waszej podróży, zupełnie nic! Zupełnie, całkowicie, absolutnie! - Więc pamiętaj, będziemy szli szybko, bo mamy nadzieję, że nad strumieniem, który płynie za tymi zboczami, łatwiej znajdziemy osłonę. Czy wiesz, jak to daleko stąd, Rumianku? - zapytał Tryfan. - Ile to będzie w kretojardach? - warknął Waligóra. - Nie przebiegniesz tego w jednym rzucie, roztropny Waligóro. Może zdołałbyś w dwóch, gdybyście nie mieli ze sobą krecicy tak sędziwej jak Wierzba oraz kogoś tak słabego (aczkolwiek nie z własnej winy) jak jego szlachetność Brevis. - Gwardziści nie będą się spodziewali, że pójdziemy tamtędy. Może nawet nas nie zauważą. - Tryfan mówił bardziej do Spłukanego niż do reszty. - Lecz nawet gdyby zauważyli, ze strachu przed sową zawahają się pobiec za nami, więc zyskamy trochę czasu. Spojrzał na nich, a oni instynktownie stali się czujniejsi. Tryfan podjął decyzję. Lada chwila mieli wyruszyć. - Spłukany i Waligóra, wy pójdziecie przodem. Brevis, Wierzba, Wrzecian i Psi Rumianek, wy będziecie w środku. Munro i ja będziemy pilnowali tyłu, a jeżeli będzie trzeba, nasze pazury zachęcą was do szyb- szego biegu... - Panie... - zaczął Psi Rumianek. Nagły dźwięk, dość bliski, oraz jedno spojrzenie Tryfana zamknęły mu pyszczek. - Będziemy musieli biec po powierzchni - szepnął Tryfan, zaczy- nając ich wprowadzać w plan ucieczki. Pozostali patrzyli na niego ze zdumieniem, z wyjątkiem Spłukanego 1 Waligóry, którzy wiele razy już uciekali i teraz kiwnęli tylko z aprobatą łbami. Na powierzchni uciekający kret może biec szybko, dość trudno go złapać i może skorzystać z zaskoczenia. Pewne siebie kroki rozległy się znowu, po czym ucichły. Gwardziści biegali to tu, to tam, czasem nieprzyjemnie blisko. Raz po raz rozlegały się ich szorstkie krzyki, ale Tryfan napawał swych towarzyszy spokojem i nie pozwalał im ulec impulsowi każącemu zbyt wcześnie rozpocząć ucieczkę. Czas dłużył się niemiłosiernie. Powoli zachodziło słońce i przy- gasał blask dnia. Na korzeniach i ścianach wokół nich znikały kolory, pień zaś ponad nimi stał się różowy, po czym, w miarę jak słońce chyliło się ku zachodowi, ciemniał. Na północnym zachodzie, tam gdzie zamierzali się udać, niebo stawało się coraz ciemniejsze, obiecując im lepsze schro- nienie. Tup, tup, tup... - Spróbujcie tam wyżej, ten korytarz nie był jeszcze sprawdzany... - usłyszeli nowy głos wydający rozkazy, silny i pełen autorytetu. Wie- dzieli, że teraz gwardziści naprawdę są blisko. - Chwast! - szepnął Wrzecian. - Zdaje się, że znaleźli nasz ko- rytarz. Tryfan w milczeniu popatrzył na każdego z nich po kolei. To kiwnął znacząco łbem, to klepnął pokrzepiająco. Przepuścił obok siebie Spłuka- nego i Waligórę, jako iż oni mieli prowadzić. Za plecami usłyszeli chrobot pazurów i ciężkie kroki. - Nadal chcesz zostać, Rumianku? - zapytał Spłukany z uśmie- chem. - Psi Rumianek zmienił zdanie, panie, Psi Rumianek pójdzie z wami, Psi Rumianek chce iść zaraz - skamlał nieborak. - Proszę! Na znak Tryfana wszyscy zajęli pozycje. Spłukany odetchnął głęboko, machnął łapą w stronę powierzchni, uniósł się ciężko, po czym zerknąwszy ku górze, szepnął za siebie: - Na razie spokój, ruszajmy! Puścili się pędem, a gdy tylko znaleźli się w półmroku zalegającym pod starym drzewem, skręcili, obierając najkrótszą drogę do strumienia, którego wilgoć wyczuwali wyraźnie. Ruszyli w podróż... Dzisiejsi gawędziarze wiele opowiadają o rozpaczliwej wędrówce po- przez owo pole rzezi, którym stał się Stok. Wyznawcy Kamienia biegli gęsiego, silniejsi pomagali słabszym, a każdy miał do odegrania swoją rolę. Opowiadają o nurkujących sowach i o tym, jak uratował ich Munro, kiedy z mroku za nimi wynurzył się patrol gwardzistów, ta sama czwórka, która porwała i nieomal zabiła Spłukanego... O tym, jak Tryfan i Waligóra prowadzili ich naprzód, i Munro także, dzielny Munro, który w tej potyczce o życie innych kretów otrzymał cios, jak się potem okazało, śmiertelny. O tym, jak po ucieczce gwardzistów zabłądzili, bo zbyt wcześnie skręcili na zachód, a kiedy usłyszeli za sobą kolejne krety, zaczęli się wahać. Tak, zabłądzili! I wtedy Psi Rumianek, dziwny Psi Rumianek, wybiegł nagle na czoło i powiedział: - Proszę, panowie, błagam, o pani, zechciejcie iść za mną, bo Psi Rumianek ma pyszczek wynajdujący drogi, których nikt inny nie zna! Chodźcie! Pomimo przekleństw Spłukanego i Tryfana, bo przecież ten kret bez wątpienia biegł w złą stronę, w tych krytycznych chwilach zaprowadził ich z powrotem na ścieżkę, której szukali, a potem pod ziemię i nagle znowu na powierzchnię, wprost na brzeg huczącego wściekle strumienia. Spośród wszystkich obecnych kretów tylko Wierzba wysunęła się od- ważnie naprzód, mówiąc, że lubi strumienie, zwłaszcza rwące, i że to musi być samo Wharfe, skoro jest tu tak ładnie! (Choć południowym kretom strumień wydawał się raczej posępny i niebezpieczny.) Wysunęła się do przodu, za nią uczynił to Spłukany, potem Waligóra, kolejny kret z Północy również stanął pośrodku potoku i pomagał innym. Biednego Rumianka, który przeraźliwie bał się wody, dosłownie prze- pchnęli na drugą stronę. Wszelako Munro nie przebył już tego strumienia żywy. Kiedy inni zaczęli się przeprawiać, usłyszał, jak nadchodzą kolejni gwardziści i bez chwili wahania zawrócił i pociągnął za sobą pościg w przeciwną stronę. Chociaż był osłabiony przez rany, to grikowie jednak zgubili jego trop, a on dotarł do strumienia znacznie poniżej miejsca przeprawy. Jedyne co mógł zrobić, to wskoczyć do wody, która go porwała, zakręciła i pochło- nęła. Był to pierwszy kret, który zginął podczas długiego i straszliwego marszu Tryfana ku Ciszy Kamienia. Śmierć Munro wszakże uratowała pozostałych, nie dostrzeżono bowiem ich przeprawy i grikowie nie poszli dalej. Przez jakiś czas stali niepewni na brzegu strumienia, a tymczasem ocalała siódemka zebrała się na drugim brzegu i zniknęła niezauważona wśród trawy. Później Tryfan i Waligóra poszli poszukać Munro i znaleźli jego ciało. Strumień wyrzucił zwłoki na brzeg i tam pozostawił. Biedak dotykał ziemi po tej stronie potoku, ale nigdy nie miał zdać sobie z tego sprawy. Nie- którzy powiadają, że Tryfan odmówił nad nim modlitwę, inni, że tylko posiedział przez chwilę w milczeniu, ale kleryk Wrzecian, najlepsze źródło ze wszystkich, na temat ostatniej podróży Munro miał do powiedzenia tylko tyle: "Mój mistrz, Tryfan oraz Waligóra z Grassington zepchnęli jego ciało z powrotem do tego strumienia i patrzyli, jak odpływa. Tryfan wygłosił modlitwę, prosząc, by ciało Munro nie zostało porwane przez sowę, lecz by było mu dane dopłynąć do samej wielkiej Tamizy, a potem, wraz z tą rzeką, do tego miejsca, do którego pewnego dnia i oni spróbują dotrzeć, miejsca zwanego Wolem, i aby zabrał tam przed nimi swego ducha odwagi i przyjaźni". Jakkolwiek było, Tryfan wrócił wraz z Waligóra i zwołał ich wszy- stkich, by dodać im odwagi i siły do dalszej drogi, i to nie w dół zbocza, co byłoby łatwiejsze, ale w górę, ku temu samotnemu zagajnikowi zwa- nemu Harrowdown. Dotarli tam późną nocą i przysiedli w milczeniu, patrząc poprzez cie- mności ku dolinom położonym na pomoc i wschód od Koźlandii, gdzie od czasu do czasu połyskiwały ślepia ryczącej sowy. Spojrzeli w dół, ku najgłębszym ciemnościom kryjącym Tamizę, i Try- fan, aby uczcić pamięć Munro i podziękować za ocalenie ich żywotów, wygłosił modlitwę, którą każde z nich powtórzyło w myślach. - Zostaniemy tu na jakiś czas, bo jak mi powiadano, to miejsce po- siada Kamień, a zatem jest chronione. Znajdziemy tu kryjówkę, a kiedy wzmocnimy się, grikowie zaś przestaną poszukiwać nas w dolinach, skie- rujemy się na pomoc, ku rzece, znajdziemy miejsce, gdzie będzie się można przeprawić i... - Tak, Tryfanie? - ponaglił go Wrzecian. - Pójdziemy do Duncton. Tam otrzymamy azyl i pomoc. Tam Kamień udzieli nam swego przewodnictwa. Ale teraz śpijmy - szepnął Tryfan ze znużeniem. - Tak, śpijmy. - Nie wolno nam jednak zwlekać zbyt długo - poradził Wrzecian. - Tylko kilka dni. - Tak, tak, Wrzecianie, niezbyt długo... I Tryfan zasnął, podobnie jak Wierzba i Psi Rumianek, i Brevis. Wrzecian wszakże pilnował swego przyjaciela, zerkając nerwowo w stronę Koźlandii, Waligóra zaś i Spłukany stanęli na straży. Noc nad Harrowdown robiła się coraz głębsza. Rozdział osiemnasty W KRONIKACH kreciości przypadki i wydarzenia wciąż splatają się ze sobą, aby wielkie chwile historii, które sprawiają, że nazwy nieznanych dotąd systemów stają się niezapomniane, nie utraciły nic ze swej wagi. Owego czerwca takim miejscem było Harrowdown, choć niepodobna sądzić, że niewielka grupka zgromadzonych tam kretów zdawała sobie sprawę albo chociaż przeczuwała znaczenie przemiany, w której przyszło jej odegrać zasadniczą rolę. Może tylko Wrzecian coś w tym względzie podejrzewał, w którym wczesne nauki pobierane w Świętych Leżach oraz późniejsze asystowanie Tryfanowi wyrobiły przemożny nawyk obserwo- wania i chęć zapisywania wszystkiego, co udało mu się zobaczyć i do- świadczyć w tych chwalebnych i niebezpiecznych czasach. Być może to właśnie w Harrowdown, w tych spokojnych dniach, które nastąpiły po ich przybyciu do tego miejsca, w tych dniach poprzedzających obchody Środka Lata, Wrzecian po raz pierwszy poczuł pragnienie, by opanować sztukę pisania. Dzisiaj, kiedy wszystkie inteligentne i rozsądne krety potrafią pisać, trudno sobie wyobrazić, jak wielkiej przemiany w sposobie myślenia wy- magało od kreta takiego jak Wrzecian wyrażenie tego rodzaju chęci. Uczo- no go jedynie obowiązków kleryka i asystenta, wpajając mu od samego początku, że skrybowie to odrębny i specjalny gatunek, pisanie zaś jako takie to sekretna umiejętność, którą mogły posiąść jedynie skrybokrety. A jednak owego poranka, kiedy wychodząc spod opieki Śpiewającego Kamienia, opuścili Uffington i wyruszyli w swą długą podróż, Wrzecian zaczął wierzyć, że to, czego był świadkiem, powinno być zapisane i być może właśnie on jest kretem, który tego dokona. Nie powiedział nic o tych dość śmiałych zamiarach Tryfanowi, nie tyle ze wstydu czy chęci utrzymania ich w tajemnicy, co przez skromność i przeczucie, że jego towarzysz, stanowiący żywe ucieleśnienie historycz- nych przemian, które były tuż-tuż, ale wciąż jeszcze mogły nie dojść do skutku, nie powinien być kłopotany zapiskami, kronikami, wzmiankami ani w ogóle historią. Wrzecian jednak czuł niepokój, gdyż zrozumiał to, czego nie potrafił pojąć żaden kret przed nim, może z wyjątkiem samego Boswella, a mianowicie, iż czasy gdy pisanie było tajemnicą, gdy pozo- stawało w ukryciu i dotyczyło jedynie zwojów i zapisów, częstokroć ja- łowych, obchodzących tylko samotników ze Świętych Leży, bezpowrotnie minęły. Kreciość się zmieniała. Zarazy, bardziej niż Słowo i Kamień, przyczyniły się do zrozumienia tego, że jeżeli prawda ma być znana, należy ją zapisać. O wielkości Wrzeciana świadczy między innymi i to, że zanim jeszcze opanował sztukę pisania, dostrzegł, iż "prawda" to nie jest coś stałego, a kret nie ma prawa się łudzić, że zdoła zapisać ją sam. Jej jakość powinni ocenić inni i to długo po śmierci kronikarza. Kret, który to pojmował, mógł jedynie interesować się, obserwować, zapisywać i chronić. Boswell, Biały Kret, wybierając go na towarzysza Tryfana, postąpił niezwykle mą- drze: niewiele kretów nadawałoby się lepiej na przybocznych takiego skry- bokreta niż on. Miał w sobie nie tylko wiarę i oddanie dla celu dążeń Tryfana, którym była Cisza, lecz ponadto był wyszkolony na kleryka przez kreta takiego jak Brevis. Niewielu miałoby dość wyobraźni, by pojąć, że zniszczenie Świętych Leży nie oznacza końca skrybokretów, ale stanie się ich nowym początkiem, takim, w którym wszystkie krety będą mogły odegrać swoją rolę. To właśnie w Harrowdown Wrzecian zauważył po raz pierwszy, że dzieje misji Tryfana koniecznie muszą zostać spisane i zachowane. Być może w dawnych czasach nazwa Harrowdown nie odnosiła się jedynie do samotnego lasku, który stoi tam dzisiaj, tak samo jak wtedy smagany wiatrem, oddalony od wszelkich szlaków uczęszczanych przez krety. Dwunogi znały je dość dobrze, bowiem orały okoliczne pola. Oto- czywszy ten skrawek ziemi, z sobie tylko znanych powodów, kolczastym drutem, pozostawiły go wiatrowi i stworzeniom, które uznały go za swój dom. Jednakże krety odwiedzające to miejsce dobrze wiedzą, dlaczego dwu- nogi pozostawiły je w takim stanie. Wznosi się tam bowiem Kamień, niezbyt wielki, ale wystarczający dla kreta, wciśnięty pomiędzy skarlałe drzewa, a dwunogi nie ruszają Kamieni. Zagajnik był mały, ubogi w ro- baki, a także we wszystko inne, jako że stał wysoko i był wystawiony na wiatry, których ciągłe ataki przygięły młode jesiony i dęby posadzone tam niegdyś. W północnej części, sięgającej aż do odległej rzeki, mieszkały borsuki, a także lis, sądząc po łajnie, chociaż nikt go nigdy nie widział. Były tam nadal ślady kretów, które żyły w tym miejscu do czasu nadejścia grików, ale na całej długości korytarzy spotykało się tylko nędzne nory i najprostsze przejścia. Po stronie południowej wisiały na kolcach drutów szczątki powieszo- nych kretów, żałosne i porażające tchnieniem śmierci. Było to dzieło gri- ków. W większości szkielety, wspomnienia po jałowym życiu, zakończo- nym w straszny sposób. Kiedy wiał wiatr z północy, wciąż jeszcze dało się wyczuć ich zapach, który żywego kreta mógł przyprawić o mdłości i ucisk w sercu. Pierwszego dnia ich pobytu Brevis zaprowadził w to miejsce Tryfana i Wrzeciana, żeby odmówić modlitwę i wygłosić pożegnalną mowę w in- tencji powieszonych kretów, z których część znał. Milcząc przycupnęli w letnim słońcu. Spłukany oraz Waligóra, chociaż nie należeli do Kamie- nia, przyszli także i siedzieli z szacunkiem, natomiast Wierzba trzymała się z daleka - takie rzeczy nie leżały w jej naturze. Psi Rumianek przy- glądał się niespokojnie z oddali, krzywiąc się na dźwięk świętych słów wypowiadanych przez Brevisa i popatrując z udręką przez ramię na Ka- mień wznoszący się spokojnie pomiędzy drzewami. - Psi Rumianek nie musi tego dotykać, prawda, panie? - zapytał Brevisa. Skryba, kret z natury małomówny, potrząsnął tylko łbem. W kilka dni później Spłukany i Waligóra poszli tam i usunęli ciała. Wciągnęli je pomiędzy zieloną pszenicę, która rosła na polu, i pozostawili w niej. Po tej niemiłej pracy byli obaj źli i rozdrażnieni. - Wasz Kamień ich nie uratował, prawda, Brevisie? - zapytał Spłu- kany bez ogródek. - Niewiele więcej zrobiło Słowo, aby uchronić tamte krety na Stoku. Bez obrazy, ale dla praktycznych kretów, takich jak obecny tu Waligóra albo ja, Słowo i Kamień są warte siebie nawzajem. - Kamień nie może zapobiec cierpieniu - powiedział Brevis. - Więc to wszytko nie ma zbyt wiele sensu, prawda? - zagadnął Spłukany. - Mądrze mówisz, Spłukany, o panie, mądrze i przebiegle! - po- wiedział nagle uszczęśliwiony Rumianek. - Kiedy Psi Rumianek cier- piał ze strachu, choroby, upokorzeń oraz zdawał sobie sprawę ze swej nędznej powierzchowności, często myślał tak samo! "Nie ma w tym wszy- stkim zbyt wiele sensu!" to słowa, które często mruczał sam do siebie, tak, tak. Psi Rumianek czeka na odpowiedź i ripostę prześwietnego Bre- visa, o tak. - W Brevisie nie ma nic "prześwietnego" - odparł ze znużeniem skryba. - Brevis wie, że życie jest trudne i że krety, które nie chcą się z tym faktem pogodzić, tracą czas, usiłując naprawić to, czego naprawić się nie da. Bez względu na to, czy Kamień i Słowo istnieją, czy też nie, krety nadal będą umierać, jedne w sposób straszliwy, przez powieszenie, tak jak biedne krety z Harrowdown, inne zabite pazurem, ale najwięcej jednak od chorób i ze starości. Życie jest trudne. - Hmm - chrząknął Waligóra. - Więc Munro ma to już za sobą, nieprawdaż? Stwierdzenie, że "życie jest trudne", nie pozwala nam ocze- kiwać zbyt wiele! - Zgadzam się z tym, optymistyczny Waligóro - powiedział Psi Rumianek. - A co na to Tryfan? Tryfan niewiele się ostatnio odzywał. Wiele czasu spędził samotnie, siedząc przed Kamieniem i medytując. Pozostali nie zajmowali się nim, poza Wrzecianem, który rzadko się odeń oddalał, oraz Brevisem, który rozmawiał z nim czasem. Wszyscy szanowali milczenie Tryfana i wie- dzieli, że w pewien sposób przygotowuje się on do dalszej podróży. - Musimy zachować spokój, odzyskać zdrowie i gotować się do drogi. Odpoczywajcie i dziękujcie Kamieniowi, Słowu albo temu, w co zdecydo- waliście się wierzyć, za to, że jesteśmy bezpieczni. Kiedy przyjdzie pora, wyruszymy. W tych dniach Tryfan przemawiał z nową mocą, która częściowo pły- nęła z siły jego psychiki, przeżył bowiem rygory nor więziennych oraz okropności Stoku w lepszej kondycji niż większość pozostałych i teraz wydawał się najsilniejszy oraz najzdrowszy ze wszystkich. W ciągu tych kilku minionych dni pojawił się w jego oczach spokój i opanowanie, a także większe zdecydowanie. Miejsce do rozmyślań oraz cisza, które ofiarowali mu towarzysze, wynikały nie tylko z szacunku dla jego woli, lecz również i z tego, że darzyli go sympatią. Istotnie, był w Tryfanie - jak zapisał potem Wrzecian - dystans i powściągliwość, które utrudniały innym kretom zbliżenie się do niego i już wtedy zaczynały się te cechy ujawniać. Chociaż nikt poza Wrzecianem i Boswellem nie wiedział, że Tryfan został wyświęcony, to wszyscy, którzy go wtedy znali, a i później wielu nie podejrzewających tej prawdy pojmowało instynktownie, że to wyjątkowy kret, kret mający do wypełnienia nietypową misję, która cza- sem wymagała od niego, by stawał się odległy i nieosiągalny. - Mógłbyś znaleźć jakąś chwilkę, by z nimi pogadać - powiedział Wrzecian któregoś dnia. - My wszyscy boimy się trochę przyszłości i denerwujemy się, siedząc bezczynnie pod nosem grików. - Jestem jeszcze zbyt zmęczony, żeby się ruszać - odparł Tryfan. - Mógłbyś z nimi porozmawiać. Z Waligóra, Wierzbą, a zwłaszcza z Psim Rumiankiem. Jego wrzody bardzo się pogorszyły... - Psi Rumianek ma się wystarczająco dobrze - powiedział ostro Tryfan. t iiHn n\e. do Lasu Duncton - powiedział - bo teraz, kiedy uczyniłaś go wygnańcem, w żadnym innym miejscu nie znajdzie schronienia. Może pomyliliśmy się, dając wiarę doniesieniom, iż to miejsce zniszczyła zaraza i pożar i że tamtejsze krety rozproszyły się. - Tak - zgodziła się z nim Wilcza Jagoda. - Jeśli ten system nadal jest w stanie wydawać krety takie jak ten Tryfan, to właśnie tam poślemy krucjatę i zrównamy go z ziemią, wyrwiemy serca każdemu z tamtejszych wyznawców Kamienia i zabijemy wszystkich. Oto rozkaz Wilczej Jagody, tako rzecze Słowo - Potem rzuciła otaczającym ją gwardzistom: - Niech żaden z was nie opowiada, że te krety umknęły Słowu albo że pokrzyżowały nasze plany. To nieprawda. Skrybokret Bre- vis, ten, który już od dawna powinien nie żyć, został powieszony i to jest tryumf. A co do reszty, to choćby was torturowano, macie powiedzieć tylko tyle: Słowo oszczędziło ich, bo bez wątpienia chce ich jakoś wyko- rzystać. Wiedząc o tym, pozwoliłam im uciec. Żaden nie będzie rozpo- wiadał, że... A jednak jakiś kret opowiedział. O Tryfanie, o tym, jak umknął przed powieszeniem i zabił dziesięć czy jedenaście kretów; nie, więcej, znacznie więcej. Tak, może nawet parę setek... O tym, jak sama Wilcza Jagoda z Whern znalazła się w opałach, jak musiała się wycofać po klęsce. O śmierci znienawidzonej Kostrzewy... Pogłoski o tym wszystkim roz- chodziły się szeroko, aczkolwiek sekretnie, bo Wilcza Jagoda była straszna, a pchnięcie jej pazura sięgało daleko. - On nazywa się Tryfan... - Potrafi zabić jednym ciosem... - Jest ogromny i dziki... - Skoro ma tak na imię, to będzie to kret z Siabod. - Siabod! - Jużci, to system dzikich kretów, ten, który oparł się wszystkim najazdom wyznawców Słowa. - Co było zgodne z prawdą, bo Siabod nigdy nie zostało podbite przez grików i było źródłem rozmaitych pogłosek oraz wątpliwości. Tryfan miał imię pochodzące z Siabod, a to, że prze- ciwstawił się Wilczej Jagodzie, przydało sławy owemu systemowi, podo- bnie jak powiązania z Siabod przydały sławy jemu samemu. - Do Kamienia należy ów Tryfan... I wielu za nim idzie... - Złap go i doprowadź do Głosiciela Słowa, a przez resztę swoich dni będziesz miał norę pełną robaków... - Spróbuj tylko, a zginiesz... - Tryfan, hę? To ci musi być kret... Jedni mówią, że z Duncton, inni, że z Siabod. I tak rozprzestrzeniały się pogłoski, które miały się stać ropiejącą raną po ciosie zadanym pazurem w bok grików. Wilcza Jagoda jednak nie objawiała złości. Raczej zdawała się zadowolona; szeptała wieczorami do Słowa, że przynajmniej zesłało jej ono godnego przeciwnika, a jego zabicie stanie się w swoim czasie śmiertelnym ciosem dla wyznawców Kamienia. Z jej zaś szeptów, tudzież z knowań Chwasta, rozpleniły się inne, mniej głośne i mroczniejsze plotki: o tym, że kret zwany Tryfanem, który twier- dził, iż należy do Kamienia, okazał się tchórzem i pozwolił umrzeć zamiast siebie dzielnemu, staremu kretowi imieniem Brevis oraz nieszkodliwej samicy, Wierzbie... Chwast uśmiechał się, plotka przeciw plotce, oto naj- lepszy sposób. Pogłoska. Kamień i Słowo, światło i mrok. Kret tkwi pomiędzy nimi i musi mieć pewną łapę oraz wiarę w sercu, by wiedzieć, jaką ścieżką podążyć. Tryfan biegł wraz z towarzyszami. Poniżej strumienia Harrowdown ziemia stopniowo stawała się coraz bardziej mokra i trudniej było po niej iść. Powietrze było ciężkie od wilgoci unoszącej się z pobliskiej Tamizy, ale jej szeroko rozlanych wód nie mogli jeszcze dojrzeć. Rowy, które musieli teraz przebywać, porastały trzciny i turzyca. Wznosiły się one wysoko, a letnie słońce nie zdążyło jeszcze wysuszyć ich brzegów. Trzciny lekko kołysały się na tle nieba. Dźwięki, które ich otaczały, były dość dziwne. Może nieco mniej dla kretów z północy, które wiele podróżowały i przekraczały już Tamizę, aczkolwiek drogą ryczących sów. Wszelako tutaj, wśród szerokich, pod- mokłych pól, wiatr w wysokich trzcinach, odgłos łyski uciekającej przez turzycę, rechotanie niewidocznej żaby, to wszystko bardzo ich niepokoiło. Także zapachy były ciężkie i groźne: woń lisa i wodnej nornicy. Ponad nimi zaś krążyła czarnogłowa mewa, a raz zaćmiła niebo czapla. W miarę jak z wolna zapadał wieczór, uspokajali się. Każdy snuł włas- ne, ponure myśli o swojej ucieczce i morderstwach, których byli świad- kami. Zatrzymali się obok jakiegoś rowu i zajęli opuszczoną norę łasicy, aby odpocząć. Kilka stóp ponad trawą unosiła się lekka mgiełka, odbijając tajemnicze światło zachodzącego słońca. Wtedy odezwał się Tryfan. - Nie mogę powiedzieć, abym sprawdził się jako wasz przywódca - powiedział przygnębionym głosem, nisko trzymając pyszczek. - Brevis i Wierzba nie żyją, a Psi Rumianek gdzieś zniknął i zapewne grozi mu niebezpieczeństwo, o ile jeszcze nie został odkryty i powieszony. Niechaj Kamień go chroni, a mnie niech wybaczy. Bez wątpienia gwar- dziści pozostali tam i pilnują lasu, w którym nas znaleźli, zwłaszcza że Chwast nie uwierzył do końca, iż złapali nas wszystkich. Jeżeli Psi Ru- mianek się pokaże, zostanie szybko wykryty, toteż nie mogę go tam zo- stawić i nie zrobię tego. Wszelako nie mam prawa was prosić, abyście towarzyszyli mi z powrotem... - Nie ma sensu wracać, Tryfanie - powiedział twardo Spłukany. - Psi Rumianek zachowa życie łatwiej niż którykolwiek z nas. - Nie - zaoponował Tryfan. - Muszę iść... - I przez jakiś czas Waligóra musiał wybijać mu z głowy pomysł pozostawienia ich i podjęcia długiej wspinaczki z powrotem do Harrowdown. Ale wreszcie Tryfan od- zyskał rozsądek i stwierdził: - Jeżeli naprawdę uciekł, to problem po- lega na tym, by odgadnąć, co Psi Rumianek może zrobić i dokąd może pójść. - Nie mieści mi się w głowie, jak on zdołał umknąć - powiedział Waligóra, potrząsając łbem z podziwem i niedowierzaniem. - Nigdy jeszcze nie denerwowałem się tak jak wtedy, kiedy go szukali. - Pozo- stali kiwnęli potakująco głowami. - Ten kret ma w sobie więcej siły i sprytu niż ktokolwiek mógłby sądzić - stwierdził Tryfan, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo w ciągu tak krótkiego czasu polubił Psiego Rumianka, tak samo zresztą jak pozostałych. - Cóż, gdybym był nim... - Zamyślił się. - W końcu poszedłbym ku rzece, jak sądzę - podsunął Wrzecian. - Przecież sam nam mówił, że tak właśnie zrobi i tego samego spodziewa się po nas. Tryfan zgodził się z nim. - Moglibyśmy na niego zaczekać albo przynajmniej pozostawić jakiś znak, że przechodziliśmy tędy, tak jak uzgodniliśmy... Chociaż może naj- lepiej będzie, jeśli odpoczniemy tu do rana i sprawdzimy, czy się nie pojawi, a jeżeli nie, wtedy ruszymy dalej. Teraz wy odpocznijcie, a ja będę trzymał straż i podumam sobie trochę - powiedział i wyszedł przed norę. Raz jeszcze rozważył, co mógłby zrobić Psi Rumianek, gdyby udało mu się przeżyć: poszedłby ku rzece, to wydawało się pewne. Ale dokąd udałby się potem? Przypuszczalnie w dół jej biegu, na wschód, w kierunku Lasu Duncton. Psi Rumianek wiedział, że właśnie tam zdecydował się iść Tryfan. Skoro tak, a Psi Rumianek był rozsądny, jeżeli chodzi o trasy, poszedłby wzdłuż rzeki aż do miejsca, gdzie łatwo byłoby zauważyć prze- chodzaceeo kreta. bvć może do nrzeiścia Drzez Tamizę. Tak... Snując takie myśli, Tryfan poczuł, że wstępuje weń nadzieja. W tym krecie, w Psim Rumianku, było coś, co wydawało się samym życiem. Nie, nie... Nagle myśli Tryfana przerwał snop żółtopomarańczowego światła, który wystrzelił w niebo na wschodzie, potem znieruchomiał, a następnie zniknął. Kret skierował wzrok w tamtą stronę i usłyszał stłumiony wrzask ryczącej sowy, to głośniejszy, to cichszy. Po chwili promienie światła nagle znowu strzeliły ponad doliną i zniknęły. Przeprawa. To było miejsce, które miał odnaleźć Psi Rumianek. Tak... Tryfan dołączył do pozostałych, z których część już spała. - Ruszamy - powiedział nagląco. - Ruszamy natychmiast. - Spiesznie wyjaśnił im, że jest przekonany, iż uczynią słusznie, jeśli za- trzymają się w pobliżu przeprawy dla ryczących sów, bo najpewniej właś- nie tam spotkają Psiego Rumianka. Tam właśnie by poszedł, gdyby uciekł, i Tryfan także tam pójdzie. - Te zbiegowiska ryczących sów to paskudne miejsca - gderał Spłukany. - Ale może masz rację. Jak to daleko stąd według ciebie? Jak długo przyjdzie nam czekać? - To niedaleko, ale być może będziemy musieli czekać kilka dni. Musimy dać mu szansę. - A jeśli on nie przyjdzie? Jeżeli nie przeżył? Mordka Tryfana spoważniała. - Podejmiemy decyzję później. To zacny kret. Stanęli w szyku i natychmiast wyruszyli. Ostrożnie zbliżyli się do rzeki, gdzie, ku swemu zdumieniu, napotkali wygodną ścieżkę, dobrze osłoniętą przez trawę. Tu i ówdzie pozostawili znaki, w nadziei, że Psi Rumianek odnajdzie je i podąży za nimi. Dokoła tętniło życie - zwęszyli borsuka, usłyszeli jeża, ale nie pojawiło się nic złowrogiego. Gdzieś musiał być i kret, bo napotkali jeden kopiec, i to świeżo usypany. Zdecydowali się minąć go, stąpając nieco ciężej, by ukryć przed tymi pod ziemią fakt, że są kretami. Po tym, co powiedziała Wilcza Jagoda, im mniej kretów wiedziało, iż są w pobliżu, tym lepiej. W miarę jak szli, światła wydzielone przez ryczące sowy stawały się jaśniejsze, a kiedy przesuwały się po krajobrazie, przydawały trawie i drze- wom trupiej poświaty, co denerwowało Tryfana i Wrzeciana bardziej niż dwóch pozostałych, którzy już to kiedyś widzieli. - Tylko nie patrz w oczy ryczących sów - ostrzegał Spłukany - bo zahipnotyzują cię, i jak tylko się da, staraj się trzymać w ukryciu, kiedy cię mijają, bo wytwarzają tak potężne wibracje, że kret może na chwilę stracić przytomność i wystawić się na atak. Hałas stał się głośniejszy, a droga jeszcze bardziej zbliżyła się do rzeki, która toczyła swe ciemne, głębokie wody. - Gdzie teraz pójdziemy? - zapytał Spłukany. - Nie ma tu żad- nych śladów kretów. Ziemia była płaska i porośnięta bagnistą trawą, przesyconą niemiłą wonią psów i dwunogów. Trzymając się cienia, Tryfan prowadził ich okrężną drogą w kierunku mostu. - Sądzę, że to jest właśnie miejsce, do którego uda się Psi Rumianek, pierwszy charakterystyczny punkt w dół rzeki od miejsca, w którym by- liśmy. Rozejrzyjmy się najpierw, a potem poszukamy miejsca, gdzie za- czekamy. Ponad nimi wznosił się most, wysoki i hałaśliwy; dwunogi zbliżały się i oddalały, a ryczące sowy latały w kółko, oświetlając okolicę i rozsiewając dookoła swą ciężką woń. Spłukany rozejrzał się niespokojnie. - Nigdy nie lubiłem takich miejsc. Nigdy do nich nie przywykłem. Trudno jest tu żyć kretowi. - Cóż, musimy tu poczekać co najmniej dzień lub dwa - zaczął Tryfan. Potem przerwał, przystanął i jął węszyć. - Kret! - powiedział. - Patrzcie! Przed nimi na zniszczonej, brudnej trawie piętrzył się świeży kopczyk. - Jest sam - stwierdził Spłukany. - Dopiero zaczął. Mam to zbadać? Ich wahanie trwało tylko chwilę. - To nie jest prawdziwy kopczyk. To tylko atrapa kopca... Był to stary kreci trik: skupić uwagę kreta w miejscu, gdzie można go obserwować, a potem znienacka zaatakować. Ledwie Spłukany i Tryfan odwrócili się od kopca, jakiś głos odezwał się z cienia: - Nie ruszać się! - Kto...? - zaczął Tryfan, sposobiąc się do walki. - Nie jesteśmy waszymi wrogami. Idźcie w stronę mostu. Zróbcie to. Zaraz. W tym głosie było coś autorytatywnego i życzliwego, więc zrobili, co im kazał, nie oglądając się za siebie. Most był coraz bliższy. Jego podstawa tonęła w głębokim cieniu, a dalej widniała rzeka niczym ruchoma, groźna, czarna plama. Kiedy dotarli do przypory, powietrze stało się wilgotne i zimne. Ziemia najpierw była mo- kra, a potem stała się twarda i niezdatna do kopania: beton. Tego nie lubi żaden kret. - Dalej, poza zasięg światła - powiedział głos zza ich pleców. Nad nimi piętrzył się wysoki łuk mostu i nagle usłyszeli echo własnych kroków. Tryfan przystanął. Usłyszeli przed sobą szurgot łap, a potem zalśniły pyszczki. Krety. Przyjazne, jak się zdawało. - Dobra, dalej nie idziemy, dopóki nie dowiemy się, kim jeste- ście i jakie macie wobec nas zamiary - powiedział Tryfan, instyn- ktownie zbliżając się do towarzyszy na wypadek, gdyby zostali zaata- kowani. - Dobrze - powiedział kret. - Witamy was. Kiedy oczy Tryfana przywykły do ciemności, dostrzegł, że ten kret wygląda znajomo, choć trudno mu było określić dlaczego. Wszelako je- szcze zanim przebrzmiały te myśli, jeden z kretów stojących przed nimi podszedł bliżej i rzekł: - Czołem, panie! Rad jestem, że cię widzę, panie, witam najpiękniej i cieszę się, że jesteś. To dla ciebie niespodzianka, ale będzie ona miła! - Zaśmiał się. Głos wzruszający. Głos obłudny. Najukochańszy głos. - Przecież to Psi Rumianek! - zawołał Tryfan, podchodząc doń z radością i zdziwieniem. - To więcej niż Psi Rumianek, panie - rzekł kret - i nie tylko ja! - Ale jak... co...? - dopytywali się z zachwytem towarzysze Try- fana. - Psi Rumianek się schował, panie, a potem pobiegł, kiedy zaczęto poszukiwania. Psi Rumianek biegł szybko jak zając, nieprawdaż? Całą drogę do strumienia, paskudna była i mokra, i dalej, do Stoku, a tam Psi Rumianek zatrzymał się, pomyślał i zjadł czerwonego robaka. Psi Rumianek powiedział sobie, że Tryfan nie umrze, nie może. Tryfan pójdzie w dół, do rzeki, ścieżką borsuków ponad skłębionym strumieniem. Psi Rumianek wie, nie trzeba mówić! Było tak? - Tryfan przytaknął z uśmiechem. - Potem Psi Rumianek pomyślał: nie ma czasu do stracenia, ani chwili. Trzeba ruszyć, kiedy Wilcza Jagoda wraz z pozostałymi będzie daleko. Więc Psi Rumianek poszedł korytarzem na Stok, bo pamiętał krety, o któ- rych lubiłeś mówić, jeśli dobrze pamiętał, Wąkrotka i Macierzankę oraz gwardzistę, któremu ufałeś, zwanego Olchą. Psi Rumianek przywiódł te krety, nieprawdaż? Całkiem sam je przywiódł! Serce Tryfana podskoczyło gwałtownie! Macierzanka! Olcha! Wąkro- tek! Psi Rumianek ich sprowadził? - Są tutaj? - zapytał. - Tak, panie, zmęczeni, ale wolni. Wyszli z cienia i pokazali się w świetle: nieśmiały Wąkrotek, potem Macierzanka, a za nimi Krostawiec, kret, który miał ich zaprowadzić do nor dla gości. Wreszcie spoza nich wyłonił się kret, który kazał im wejść pod most, ten, którego Tryfan na wpół rozpoznał. Był to... - Olcha? - zapytał kret z Duncton, nie całkiem pewien. - Jużci, panie, to ja. Staram się, jak mogę. Denerwowałem się, ale obecny tu Psi Rumianek powiedział, że rozpoznasz nas, panie. Tryfan przyglądał się im, witał ich, a potem Olcha, odgadując jego myśli, powiedział: - Mój kumpel, Piaskownica, nie chciał przyjść, chociaż staraliśmy się go przekonać. Ale on nas nie zdradzi, panie. Tryfan był oniemiały. Oto wszystkie te krety były bezpieczne, wszy- stkie wierzyły w niego, wszystkie polegały na nim i oczekiwały, że je poprowadzi. - Spotkaliśmy się szczęśliwie - rzekł - a nasza sprawa jest słu- szna. Teraz chciałbym przez chwilę pozbierać w samotności myśli, potem możemy zastanowić się razem, co trzeba nam dalej robić... Tryfan podszedł do skraju rzeki, wpatrzył się w mrok jej falujących głębin i podziękował Kamieniowi, iż tak wielu się uratowało. Macierzanka zbliżyła się do Wrzeciana. - No! - powiedziała. - Myślałam, że już cię nie zobaczę! - Hmm, noo - jąkał się Wrzecian, zakłopotany jej bezpośrednim spojrzeniem i zdumiony przemianą, jaka w niej zaszła od czasu, gdy wi- dzieli ją po raz pierwszy. Przytyła i wypiękniała. - Eee... zmieniłaś się - Tyle tylko zdołał powiedzieć. Zachichotała. - A ty jesteś jeszcze chudszy, o ile to w ogóle możliwe. Wrzecian to dobre imię dla ciebie! - Tak - westchnął biedny kleryk, któremu zawsze z trudem przy- chodziła rozmowa z samicami. Zapierały mu dech w piersiach, zwłaszcza takie jak Macierzanka. - Pewnie, że wychudłem. Dieta na Stoku i w Har- rowdown nie była najlepsza. - Miałam nadzieję, że cię jeszcze spotkam - powiedziała miękko krecica. - Cóż, i oto jestem - bąknął Wrzecian, patrząc to tu, to tam, na co Macierzanka zachichotała. - Lepiej zobaczę, czy z Tryfanem wszystko w porządku - mruknął kleryk, odwracając się od niej. Oddalił się nie- zgrabnie, a ona patrzyła za nim z uśmiechem. Tryfanowi wydawało się, że już przez cały wiek patrzy w ciemno- ści wielkiej rzeki. Ryczące sowy ponad nimi uspokoiły się nieco, mniej ich teraz pokazywało pośród nocy swe lśniące ślepia. Potem ogromne, żółte światła ponad mostem zamrugały nagle i zgasły. Czasami słychać było przez moment głosy dwunogów, a jeden z nich zszedł nawet w cień mostu, aby pozostawić tam swój ślad i oznaczyć to, co mogło być jego terytorium. Jego oddech był ciężki, a kroki dudniące i niezgrabne. Krety skuliły się i głębiej wsunęły w cień, zemdlone jego zapachem. Potem dwunóg odszedł, ale za to odezwała się rycząca sowa. Po czym oddaliła się w noc. Zapadła cisza. Tryfan odwrócił się i spojrzał na nich. Krety podeszły i obserwowały go w przyćmionym świetle gwiazd i zasnutego chmurami księżyca. - Jesteśmy teraz wygnańcami - rzekł Tryfan, mówiąc powoli i z na- mysłem - i nie mamy wiele siły poza tą, że stanowimy jedność. Sądzę jednak, że jeśli zaufamy sobie nawzajem i będziemy wierzyć w Kamień, to to, co rozpoczęło się dzisiaj w Harrowdown, będzie w swoim czasie znane całej kreciości i zapoczątkuje koniec Słowa. Wszelako długa to będzie walka i wiele cierpienia przyjdzie nam znieść. - Tryfan urwał i popatrzył na wszystkich po kolei, aby sprawdzić, czy utracili odwagę albo zaczęli się wahać, ale ujrzał tylko ufność i wiarę. - Posłuchajcie mnie teraz - powiedział śmiało. - Powiodę was do Lasu Duncton ścieżkami znanymi tylko skrybokretom, które pokazał mi Boswell. Tam zaś zbierzemy innych i utworzymy armię wyznawców Kamienia, której celem będzie rozgromienie Słowa. Ale to będzie zaledwie początek. Albowiem my, wyznawcy, przygotujemy się na przyjście tego, który pomoże nam usłyszeć Ciszę Kamienia. Bo dane będzie nam ją usły- szeć, jeżeli będziemy mieli siłę, odwagę i dobre zamiary. Kret, który pojawi się w naszych czasach, będzie wielki i dobry, a my musimy być gotowi na jego przyjście. - Jak on się zwie? - zapytała Macierzanka. - W starych księgach i proroctwach Uffington jest zwany Kretem Kamienia, ale jego imienia nie zna żaden kret i żaden go nie pozna, dopóki nie pojawi się on między nami. - Jaki on jest? - dopytywał się Wąkrotek, brat Macierzanki. - On znaczy więcej niż my wszyscy. On zna Ciszę i umie wybaczać. Jego jest mądrość i miłość, zdecydowanie i łaskawość. On zdejmie z nas jarzmo grików, on zakończy wieszanie. Jego nadejście to dla kreta bło- gosławieństwo Kamienia, nasze czasy to czasy wybrane. Towarzysze patrzyli na niego w zadziwieniu. Mówił z mocą, a jego słowa odbijały się echem o łuk mostu. Potem Tryfan dotknął i pobłogosławił każdego z obecnych, tak jak winien to zrobić każdy skrybokret, wypowiadając po kolei ich imiona: - Bądź błogosławion, Olcho... i ty, Macierzanko... błogosławion... - On nie jest zwykłym kretem - szepnęła Macierzanka do Wąkrot- ka. - To pewne. - N-nie, nie sądzę, żeby był - odparł Wąkrotek. Macierzanka zaś pozwoliła, by w ciemnościach jej bok dotknął boku Wrzeciana, a kleryk nie odsunął się. - Czy ty się boisz? - zapytała go. - Nie - odpowiedział po prostu. Krecica popatrzyła na jego pazury, na wychudzone boki i poczuła dziwne wzruszenie. - Wrzecianie! - powiedziała odrobinę rozkazującym tonem. Kleryk odwrócił się do niej w mętnym świetle. Ona również odwróciła się do niego. - Dlaczego się trzęsiesz? - zapytała. Wrzecian uśmiechnął się trochę bezradnie. - Nie przywykłem do tego, żeby mnie dotykać - odpowiedział. - To nie boli - szepnęła. - Nie - stwierdził, przyciskając do niej swój bok. - Chyba nie. - No, to kiedy wyruszamy? - Głos Spłukanego wzbił się ponad paplaninę. - Natychmiast! - obwieścił Tryfan. - Wyruszamy natychmiast! Po czym wyszedł spod mostu, wspiął się na brzeg obok budowli i prze- chodząc cicho przez całą jej szerokość, powiódł wyznawców w długą wędrówkę na wschód, do Lasu Duncton. CZĘŚĆ TRZECIA LAS DUNCTON Rozdział dwudziesty pierwszy LAS DUNCTON to najbardziej na wschód wysunięty z Siedmiu Antycznych Systemów kreciości, a od czasu wydarzeń, o których mówią kroniki Dun- ktońskie, także i najbardziej kochany. Nawet dzisiaj wszakże jest on jednym z najbardziej tajemniczych z owej siódemki systemów i bez wątpienia najrzadziej odwiedzanym, jest bowiem odcięty od pozostałych. Z trzech stron otacza go wielkie zakole Tamizy i przylegające doń bagna, z czwartej zaś ograniczony jest ogromną drogą ryczących sów, którą wędrujące krety przekraczają niechętnie. Przejście pod nią z kolei jest trudne, bo jedyna trasa prowadzi wielkim, dudniącym echem, betonowym tunelem dla krów, w którym kret czuje się zbyt odsłonięty. Sam prastary las, w górnej części składający się z buków i jesionów, a w dolnej z dębów, porasta wzgórze, które wznosi się majestatycznie pośród gliniastych dolin, jakich pełno w tych okolicach. Rzeka i droga są na tyle daleko, że krety z Duncton rzadko słyszą ryczące sowy i nigdy nie odwiedzają rzeki. Na zachodzie rozciągają się Pastwiska, gdzie mie- szkają Pastwiskowe Krety, niezbyt przyjazne Dunktończykom, choć razem z nimi dzielą to odosobnione miejsce. Gdy rodzice Tryfana, Bracken i Rebeka, byli młodzi, zasiedlona część systemu zajmowała głównie dolne partie północnego zbocza wzgórza. Kamień, z którego Duncton było sławne i którego święte moce uczyniły go jednym z siedmiu systemów, tak naprawdę stał samotnie pomiędzy ogromnymi bukami na szczycie wzgórza, strzegąc opustoszałych korytarzy zagubionego i zapomnianego Antycznego Systemu. To właśnie ku tym korytarzom skierował się młody Bracken i to one natchnęły go myślą, by poprowadzić swój system z powrotem do jego początków, co później, gdy był już z Rebeką, pomogło przejść kretom z Duncton poprzez okres nieszczęść, który być może wywołało to, iż wcześniej odsunęły się od Kamienia. Ale jakiż kret może to powiedzieć na pewno? Dość stwierdzić, że Duncton było targane nienawiścią i wojną oraz że pojawiły się tam dwa krety, które przez jakiś czas były sprawcami całego zła w systemie: Mandragora z Siabod, ojciec Rebeki, był jednym, drugi zaś, Run, jak wiadomo, pochodził z Whern i był Panem Ponurego Dźwięku. Był zły, nienawidził Brackena, pałał chucią do Rebeki i pewnie zdołałby ją posiąść, gdyby Bracken jej nie obronił. Toteż Run i sideem, dla których był duchowym przywódcą, mieli powód, by czuć respekt wo- bec Duncton i pragnąć jego zniszczenia i pohańbienia na wieki tamtejszych kretów. Rządy zła zakończyła w Duncton dopiero zaraza oraz pożar, który strawił wiele drzew w dolnych partiach lasu. W czasach gdy urodził się Tryfan, Run i jego uczynki wydawały się zaledwie złym wspomnieniem, a ci, którzy przeżyli nieszczęścia, chęt- nie pospieszyli za Brackenem i Rebeką do Antycznego Systemu. Tam, pod ich kierownictwem, tudzież kierując się przykładem ich miłości, usta- nowili porządek, który nakazywał czcić Kamień z prostotą i wiarą, a pod- czas świąt, zwłaszcza Dnia Środka Lata w czerwcu i największego z wszystkich, Najdłuższej Nocy, która przychodzi w grudniu i oznacza wielkie przejście pór roku od światła do ciemności, cieszyć się i snuć opowieści. Zatem system, w którym urodził się Tryfan, był co prawda prześlado- wany klęskami, ale wciąż pełen nadziei. Odnowiono w nim najszczytniej- sze tradycje przeszłości, a jego Kamień napełnił młodzieńca poczuciem miłości i celu życia, jego pochodzenie zaś dało mu siłę i odwagę. Kiedy pod wielkim Kamieniem Duncton został odnaleziony i uratowa- ny przez Boswella siódmy Klejnot, było oczywiste, że Tryfan, urodzony przywódca swego pokolenia, powinien towarzyszyć staremu skrybie w po- wrocie do Uffington. Oczywiście także i przyrodni brat Tryfana, Żywokost, zrodzony z Brac- kena i Ruty, ale wykarmiony i wychowany przez Rebekę, musiał przyjąć obowiązki uzdrowiciela i przywódcy, choć wydawał się tak nieśmiały i niepewny samego siebie. Wszelako niedostatki siły fizycznej nadrabiał wewnętrznym spokojem, miłością i ufnością - to on natchnął Rebekę wiarą i sprawił, że opuściła Duncton w poszukiwaniu ukochanego Brac- kena i to akurat w chwili, gdy ten najbardziej jej potrzebował. To Żywokost przewodził kretom z Duncton pod jej nieobecność i to on dawał im nadzieję przez szereg długich lat po ostatecznym odejściu Rebeki i Brackena w Ciszę Kamienia. Ów z pozoru nieśmiały Ży wokost był niezwykle wprost szanowny i kochany przez wszystkie krety. W chwili pożegnania swojego młodszego brata przyrodniego, Tryfana, który odchodził wraz z Boswellem, ostatnie słowa, jakie wypowiedział do nich Ży wokost, były zaledwie szeptem; wyjąkał je, bo od urodzenia do- tknięty był tym defektem: "O-o-oby bezpiecznie wrócili do domu", po czym zaśmiał się, co było u niego rzadkością. Ufał, że Kamień będzie ich chronił w tej niebezpiecznej podróży. I pewnego dnia być może, któregoś dnia, jego brat, którego kochał najbardziej, wreszcie powróci... Był listopad. Sponad Pastwisk nadleciał ten zawadiacki, zimny wiatr, który Żywokost tak lubił, niosąc ze sobą kilka ostatnich liści i przypomi- nając kretowi, że jeśli jeszcze nie przygotował swoich zimowych koryta- rzy, to powinien to szybko zrobić, bo nim minie kolejny kretorok, nadejdą deszcze i chłody, a może i śnieg, toteż lada moment trzeba będzie skryć się pod ziemię i pozostać tam na długo. - Tam ti t-t-tam - nucił Żywokost sam do siebie, krzątając się po swej norze w pobliżu Kamienia. Marszcząc pyszczek, rozglądał się do- okoła i pozwalał sobie na swą ulubioną rozrywkę, która polegała na prze- garnianiu stosu ziół i nasion, tak, by układały się w nowy, jeszcze słodziej pachnący nieporządek. Potem na górze rozległy się kroki kreta, który wchodząc jednym z wejść do jego nory, zawołał: - Żywokoście, jesteś tam? Rzecz jasna był, jak zawsze, kiedy go potrzebowano, bo na tym polega pierwsza umiejętność uzdrowiciela, której nauczyły go Róża i Rebeka: być tam, gdzie jest się potrzebnym. Czasem krety przychodziły go tylko odwie- dzić, bo lubiły jego wygodne korytarze i to poczucie harmonijnego bałaganu. - Z-z-zejdź na dół! - zawołał Żywokost, nie przerywając swoje- go zajęcia i mrucząc przy tym: - No gdzie... g-g-gdzie są te paskud- ne... nie, nie tutaj. Tak, tam. Och, nie, tam nie. Wiem już, chyba wiem... - Z jakąż radością śmiały się krety z Duncton z tego roztargnienia, nie wiedząc, że to jego sposób, aby je uspokoić i odprężyć, aby mógł je uleczyć sam fakt, że istnieją. Wiedział bowiem doskonale, że uzdro- wienie to nie ziele ale gest ręki, która je podaje, i serce, które je przyjmuje. - Zimny wiatr, Żywokoście - powiedział jego gość. - Naprawdę? Zimny, Datko? - Ucieszył się, że ją widzi, bo ze wszystkich dunktońskich kretów ją lubił najbardziej. Wiedział, że w naj- mniejszym stopniu nie potrzebuje leczenia, rady ani niczego takiego. - Tak mi się zdaje - stwierdziła Datka. - Och - westchnął Żywokost ze zdziwieniem. Kiedy był przed chwilą na powierzchni, wiatr nie wydawał mu się wcale zimny. Pamiętał tylko, że przyjemnie mierzwił jego zniszczone futerko, przyginał drzewa i potrząsał gałęziami nad jego głową. Pamiętał, że pomyślał, iż pora roku niewiele znaczy dla kreta należącego do Kamienia. - Te krecięta z jesieni mają się dobrze - powiedziała Datka. Miała norę we Wschodnim Krańcu i często przychodziła pogadać z Żywokostem i podzielić się z nim nowinkami systemu. Żadne z nich nie miało partnera ani w tej chwili takowego chyba nie szukało, choć ona miała kiedyś jednego i wydała na świat młode. Teraz wystarczało im, że są przyjaciółmi wspominającymi dawne dni i snującymi pogaduszki. Mieli wytarte futerka, pomarszczone pyszczki i śmiali się z wydarzeń, których inni już nie pa- miętali albo byli zbyt młodzi, aby je znać. - Mają się dobrze, powiadasz? Cieszę się, bardzo się cieszę. System potrzebuje młodych. - Potrzebuje czegoś więcej niż młodych, Żywokoście, potrzebuje ży- cia - stwierdziła ponuro Datka. - P-p-potrzeba czasu, by odżyć po zarazie. Pokolenia albo d-d-dwóch, a Antyczny System nie jest tak bogaty w robaki, jak były dolne zbocza. - Może któregoś dnia... - rozpoczęła Datka i wygłosiła swoją czę- sto powtarzaną opinię, że może byłoby dobrym pomysłem, by jakiś inny kret jął ponownie badać dolne zbocza. - K-Kamień nam to nakaże w swoim czasie. Nie wcześniej. Samica wzruszyła ramionami. - Ty wiesz najlepiej, Żywokoście, wszyscy są o tym przekonani. - K-Kamień wie najlepiej - rzekł łagodnie Żywokost, powtarzając to po raz niewiadomo który. - N-n-nie ja. Ja tylko słucham jego Ciszy i powtarzam to, co stamtąd dobiega. Każdy kret może to robić. - Nie tak dobrze jak ty! - oświadczyła Datka. - Ty miałeś za nauczycieli Brackena i Rebekę! - Tak - przytaknął Żywokost. - Miałem. Krecica dostrzegła na jego mordce nostalgię i nieco smutku. Wiedziała, że poza nią niewiele jest w Duncton kretów, którym wolno to oglądać. - Tęsknisz za nimi? - zapytała, podchodząc bliżej, aby poczuł, że naprawdę troszczy się o niego. Przywódca i uzdrowiciel często bywa sa- motny, a potrzebuje miłości tak samo jak inne krety. - Cz-czasami - odparł. - Za Rebeką tęsknię wiosną, kiedy roz- kwitają zawilce. Bardzo je kochała, tańczyła pośród nich, nawet kiedy była stara. Tęsknię za Brackenem, kiedy wiem, że muszę wykazać siłę woli, on bowiem ją posiadał. A-a-ale... - Tak, Żywokoście? - W jej głosie było tyle sympatii, jakby to mówiła sama Rebeka. - Cóż, tęsknię... tęsknię za Tryfanem. Był moim przyrodnim bratem i lubiłem go. On był silniejszy niż ja. Pamiętasz go? - Wszyscy, którzy byli na świecie, w czasie gdy wraz z Boswellem wyruszał do Uffington, go pamiętają. Nie spotkałam nigdy przystojniej- szego kreta niż on. - N-naprawdę tak uważasz? - Jasne, że tak. Kochał cię tak samo jak Brackena. - Skąd wiesz? - Wiem. - Och - powiedział Żywokost. - Brakuje mi go tej jesieni, bo to pora, kiedy wyruszył. Chodzę na górę, do Kamienia, i modlę się za niego. Prawdę mówiąc, dzisiaj też tam byłem. - I co ci powiedział Kamień? Żywokost opuścił pyszczek i milczał. Gładził pazurami wysuszoną ło- dygę macierzanki, która leżała pod ścianą. Datka patrzyła na niego z troską, bo chociaż pozwalał jej oglądać się w takich chwilach, to rzadko bywał tak przygnębiony jak teraz. Jednakże nie była tym zbytnio zdziwiona, bo coś kazało jej przyjść do tej nory owego dnia, coś podszepnęło jej, że będzie potrzebna. - Czy powiedział ci coś? - zagadnęła zachęcająco. - Tak, powiedział - odparł wreszcie Żywokost - i t-t-to nie pier- wszy raz! W Noc Środka Lata, kiedy już wszystkie krety zeszły pod ziemię, poszedłem do Kamienia. Tryfan potrzebował mojej pomocy i ja mu ją dałem. Żywokost opowiadał o tym, jakby to była najzwyklejsza ze spraw i Datka nie miała wątpliwości, że tak było w istocie. Wierzyła w potęgę Kamienia i doskonale wiedziała, jak bardzo Żywokost tęsknił za swoim bratem i jak często o nim myślał. - A zatem co stało się dzisiaj? - zapytała. - Podczas modlitwy za Tryfana zobaczyłem opuszczone korytarze, i były to korytarze Duncton. Zobaczyłem krew. I zło. Cisza Kamienia ode- szła, a pojawił się jazgot i ból. Coś się tutaj wydarzy, a ja n-n-nie wiem co. - Czy dowiedziałeś się czegoś o Tryfanie? - N-nie jestem pewien. To nie było jasne, - Żywokost znowu umilkł. " - Czy mam się pomodlić za ciebie do Kamienia? - zapytała Datka, bo czasem to robiła i wiedziała, że bardzo to cenił. - P-przerwałem dziś swoją modlitwę, bo bałem się! Nie jestem do- skonały, prawda? Ale teraz, kiedy jesteś tutaj, czuję się znacznie lepiej, więc możemy w-w-wrócić do Kamienia. Na powierzchni wiatr wciąż był na tyle gwałtowny, by rozdmuchiwać sierść kreta i gnać na oślep liście, mokre od nocnego deszczu. Przeszli ukosem stromy kawałek zbocza pomiędzy najwyższym wyj- ściem z korytarzy Żywokosta a polaną Kamienia i z czcią zbliżyli się do głazu, który piętrzył się potężnie ponad nimi. Gałęzie stojących za nim buków, kołyszące się na przekór jego obojętnemu bezruchowi, lśniły sza- rością w mętnym świetle listopada. W czasach Brackena i Rebeki do Kamienia przylegał jeszcze jeden buk, przechylając go nieco w jedną stronę, do czasu gdy pewnego dnia, przypominającego trochę dzisiejszy, runął z hukiem na ziemię, wyrywając swymi korzeniami glebę spod głazu, który miast sam się wywrócić, drgnął i znowu stanął w pozycji pionowej. Dwunogi, które rzadko niepokoiły Las Duncton, przyszły i zabrały przewrócone drzewo, wyrównując okolicę Kamienia. Potem zostawiły to miejsce w spokoju i teraz, kiedy kredowa gleba osiadła, pokryta bukowymi liśćmi z dwóch sezonów, Kamień stał dumnie samotny. Modlitwy i inwokacje Żywokosta były szczególne, stał się bowiem uzdrowicielem przez przypadek i na skutek pewnych okoliczności. Lecz i sama Rebeka zanosiła dziwne inwokacje, podobnie jak Róża, która mie- szkała na Pastwiskach i w żadnym względzie nie była tradycyjna. Może uzdrowiciele zawsze tacy są. W każdym razie Żywokost miał kiepską pamięć, jeżeli idzie o słowa, słabe poczucie rytmu i lubił przemawiać do Kamienia, jakby głaz, tak samo jak on, był kretem. - Więc - zaczął - pomyśleliśmy sobie, że odmówimy m-m-mod- litwę za T-Tryfana, który jest zacnym kretem. - Tak - zgodziła się Datka. Przesunęła wzrokiem od dalekich wy- żyn Kamienia aż po jego podstawę i poczuła się mała jak krecie. - Nie zachwycało mnie przedtem to - ciągnął Żywokost - co ma się wydarzyć. Teraz też mnie nie zachwyca. Mam nadzieję, że Tryfan jest bezpieczny oraz że wkrótce powróci, bo może będziemy go potrzebowali. Pociągnął nosem w różne strony, jakby zwietrzył jakiś zapach, ale nie potrafił określić jego natury ani kierunku, z którego dochodzi. Wydawało się niemal, że jego źródło pochodzi z kołyszących się gałęzi i szarych chmur płynących po niebie. Jakby sunęło na zachód... Łapiąc jego ślad, Żywokost odwrócił się i skierował pyszczek ku zachodniej stronie lasu, tam gdzie polana dochodziła do Pastwisk, niewiele kretojardów od samego Kamienia. Datka uczyniła to samo, pytając go, co się dzieje, ale on nie zwrócił na to uwagi, nadal węsząc jakby, jakby... - To T-Tryfan - powiedział. - Co z nim? - dopytywała się Datka. - Co z nim? - Zbliża się - stwierdził rzeczowo Żywokost - ale ma kłopoty i nie jest szczęśliwy. Tak. To t-to. - Spojrzał poważnie na Datkę i po- wiedział ze spokojną pewnością pomieszaną ze zdziwieniem: - Tryfan wraca do domu. Tak jest! - Ależ to świetnie, Żywokoście! - zawołała Datka. - Nie... to wcale n-n-nie jest świetne - rzekł twardo Żywokost. - Będą kłopoty. - Kiedy przybędzie? - zapytała krecica. - Wkrótce - odparł uzdrowiciel, nadal węsząc. Potem pociągnął kilka razy nosem i przysiadając z pyszczkiem zwróconym ponad Pastwi- skami ku zachodowi, dodał: - Cóż, lada moment. Lecz kiedy inne krety w Duncton usłyszały przepowiednię, że Tryfan powraca, owo "lada moment" wydało się denerwująco długim okresem. W kilka godzin po oświadczeniu Żywokosta cały system huczał tą nowiną: Żywokost przepowiedział powrót Tryfana, a zatem to nastąpi. Tryfan, młody kret, który przyniósł zaszczyt systemowi, zostając strażni- kiem starego Boswella! Tryfan wraca do domu! Jedne krety natychmiast jęły czyścić swe nory, inne zastanawiały się, czy (a jeśli nie, to dlaczego?) znalazł sobie partnerkę, jeżeli zaś tak, to jakież mieli krecięta. Z drugiej strony (stwierdzały jeszcze inne) mógł zostać skrybokretem, a ich obowiązuje celibat. Ale przecież skoro wracał do domu, nie mógł być skrybokretem, a jeśli nawet chciał nim zostać, to coś musiało mu się nie udać. Tak, coś poszło źle. Zatem euforia ustąpiła miejsca wątpliwościom, wątpliwości niepokojowi, a niepokój kolejnym domysłom, tak że w końcu każda możliwość została przedyskutowana i rozważona. Najważniejsze pytanie wszakże brzmiało: kiedy on powróci? Krety, które spodziewały się go w ciągu kilku godzin od oświadczenia Żywokosta, wkrótce doznały zawodu. Tylko co do jednego wszysco byli zgodni: Tryfana należało powitać i to powitać stosownie. Co oznaczało, że jakieś krety powinny wyjść mu na spotkanie. Sama Datka była pierwszą zwolenniczką tego pomysłu i uzyskała po- parcie Żywokosta, tyle że, jak wykazywał uzdrowiciel, Tryfan mógł na- dejść nieomal z każdego kierunku. - Kiedy powiedziałeś, że czujesz, iż on przybywa, kierowałeś pysz- czek ku zachodowi - zauważyła Datka. - Och, moja droga, naprawdę? Cóż, prawdopodobnie tak było. Tam mniej więcej jest Uffington. Przy-przy-przypuszczam, że nadejdzie stamtąd. Potem ktoś przypomniał sobie, że jedyna droga do i z Lasu Duncton prowadzi przejściem dla krów pod drogą ryczących sów, na południowym wschodzie, więc posłano kilka kretów poprzez Pastwiska ku samej drodze i tam miały czekać cierpliwie na Tryfana. Przez dzień. Dwa... Po jakimś czasie zmieniły je inne i wokół przepowiedni Żywokosta zaczęły narastać wątpliwości. Poza tym co gderliwsi zaczęli sugerować, że żaden kret nie chce obcych w systemie, a ten kret oznacza może przy- bycie jakichś innych kretów, więc przybycie Tryfana może w końcu wcale nie jest takim dobrym pomysłem. Żywokost wszelako zachowywał spokój. Potrafił wyczuć, że Tryfan nadejdzie, ale nie potrafił określić kiedy. Potem listopad zamienił się w grudzień, zaczęto radośnie oczekiwać Najdłuższej nocy i większość krecich myśli jęła krążyć wokół innych spraw niż powrót Tryfana. Rzecz jasna, część z nich miała nadzieję, że powróci on akurat na tę świętą noc, ale większość mówiła: "Nie liczcie na to, minęło półtora kre- toroku od przepowiedni Żywokosta, a ani pyszczka na widoku i nie ma prawie kreta, który chciałby iść i podjąć obowiązki komitetu powitalnego. W każdym razie nie ja! Ja robiłem to już dwukrotnie!" Było to bliskie prawdy, bo większość z nich wciąż wędrowała w dół, do drogi ryczących sów, i na próżno czekała w zimnie na powrót Tryfana. W zasadzie było zaszczytem być tam wysłanym, ale... z nadejściem Naj- dłuższej Nocy kret ma ciekawsze rzeczy do zrobienia, a poza tym młodym trzeba przypomnieć pieśni i rytuały. Wreszcie nadeszła Najdłuższa Noc, a wraz z nią zwykłe dla tego okresu podniecenie. Obrzędy zaczęły się wczesnym popołudniem, kiedy światło zaczęło przygasać. Pojedynczo lub parami, a czasem trójkami krety pod- ążały korytarzami i po powierzchni ku Kamieniowi. Jedne szeptały swe własne modlitwy, inne wpatrywały się w skałę, która w zapadających ciemnościach wydawała się większa niż w rzeczywistości. Wielu przybywało, by spotkać starych przyjaciół, których nie widzieli czasem nawet od kilku kretolat, krety bowiem, jeśli tylko mogą je znaleźć, szanują spokój i ciszę; nikt nie przeszkadza tym, którzy są znani jako odludkowie. Wszędzie słychać było paplaninę i stłumiony śmiech. Świętujący przy- chodzili i odchodzili, a każdy pamiętał, by wyszeptać imię Lipy, on bo- wiem był pierwszym Białym Kretem i jego historię zawsze wspomina się i powtarza w Najdłuższą Noc. Chmury w górze przerzedziły się i zaczął wyłaniać się księżyc, był trochę zamglony, ale wystarczająco widoczny dla kreta. Dobry znak na nadchodzący cykl pór roku. Kret lubi, gdy w Najdłuższą Noc pokazuje się księżyc. Żywokost także poszedł do Kamienia. Zrazu prawie go nie zauważano, ale potem krety rozstąpiły się, bo wszyscy wiedzieli, że lubi w spokoju odmawiać swoje modlitwy. Kiedy skończył, Datka życzyła mu szczę- śliwej Najdłuższej Nocy, aczkolwiek uczyniła to nieco wstydliwie. Trą- cali się nawzajem przyjaźnie, na co inne krety patrzyły z przyjemnością, bo jeśli jakiekolwiek dwa krety powinny się połączyć, to właśnie tych dwoje. - A więc czy Tryfan przyjdzie dziś wieczór? - odezwał się z cie- mności jakiś kret, odważając się zadać pytanie, które dręczyło wszystkich. Wszyscy łudzili się, że tak będzie, chociaż niewielu ośmielało się do tego przyznać, gdyż nad tą właśnie Najdłuższą Nocą wisiała aura pustki i ocze- kiwania. - Jest bardzo blisko - rzekł Żywokost. - Wy-wydaje mi się, że przyjdzie. - Czy on jest bardzo srogi? - zapytał jakiś młodzik, bo pośród kreciąt Tryfan był bardzo sławny i krążyło o nim wiele opowieści. - Jest silny - odparł Żywokost. - Ale czy jest srogi? - Nie s-sądzę, - Żywokost uśmiechnął się. - Chyba że wobec wrogów. - Jest mądry, prawda? - Tak - stwierdził uzdrowiciel. - I zawsze tak dobrze wygląda - zachichotała młoda, urodzona po- przedniej wiosny samica, która jeszcze nie odbyła godów. Żywokost nic na to nie powiedział. - A więc czy mamy na niego czekać? - zapytał jeszcze inny kret. - N-n-nie. Czekanie sprawia, że sprawy toczą się wolniej - oświad- czył Żywokost. - Zjemy coś w norze zgromadzeń i opowiemy kilka historii. A na powierzchni mogą zostać ze dwa krety, aby go powitać. Tej nocy jednak nikt nie miał na to ochoty, sam Żywokost zaś nie mógł tego uczynić, bo musiał przewodniczyć uroczystościom. - Cóż - powiedział, niechętnie pozwalając prowadzić się w kory- tarze. - B-b-byłoby lepiej... - I wtedy pewna krecica, widząc, że Żywokost jest nieszczęśliwy, iż nie ma nikogo, kto by powitał Tryfana, opuściła ich niepostrzeżenie i powróciła na powierzchnię. - Gdzie jest D-D-Datka? - zapytał nieco później Żywokost, zauwa- żając jej nieobecność. Było mu smutno, bo w noce takie jak ta lubił mieć przy sobie swą starą przyjaciółkę. Ale nikt nie wiedział, gdzie zniknęła samica. Na powierzchni, obok Kamienia, Datka patrzyła w gęstniejący mrok i przez jakiś czas wsłuchiwała się w przytłumiony gwar i śmiech świętu- jących kretów. Westchnęła i odmówiła kilka modlitw, myśląc, że dla Żywokosta, który nie myśląc o sobie, tyle dał Lasowi Duncton, nie mogłoby być lepszego prezentu niż przybycie Tryfana. Jednakże... Było już późno, biesiadnicy przycichli, a niektórzy z nich, bez wątpienia zwłaszcza ci młodsi, zaczynali odczuwać zmęczenie i myśleli sobie, że dobrze byłoby się zdrzemnąć przed powrotem do swych nor na wschodzie, zachodzie i północy. Stara Datka westchnęła i raz jeszcze wypowiedziała swoje życzenia. Pomyślała, że to było udane święto, takie, jakiego każdy mógłby sobie życzyć w Najdłuższą Noc, po czym wyszła na Pastwiska i ruszyła dalej, jakby w ten sposób mogła szybciej sprowadzić Tryfana, o ile w ogóle zamierzał się pojawić. Potem, kiedy dotarła do miejsca w pobliżu przejścia dla krów, poprzez które mieli przybyć goście, usiadła opodal stromo wznoszących się obrzeży drogi i spoglądała w górę na przemykające ryczące sowy, których spoj- rzenia omiatały krawędzie drogi, ale ich zapach, na szczęście, kret rzadko mógł wyczuć na dole. Przelatywały tam i z powrotem, pojedynczo lub parami. Dziwne istoty, pomyślała Datka. - Jeżeli jesteś w drodze, Tryfanie z Duncton, to proszę, pospiesz się! - powiedziała do siebie, wpatrując się w tunel pod drogą, którego mu- siałyby użyć krety przybywające z zachodu. Potem uśmiechnęła się, bo tej nocy dobrze było spędzić kilka chwil w samotności, myśląc o minio- nych porach roku i o tych, które miały jeszcze nadejść. - Kret! To kret! To kret! Biedna Datka zasnęła i teraz obudziła się przerażona, tuż nad nią bo- wiem nachylał się ogromny samiec. Za nim przerażające, betonowe filary wznosiły się aż do miejsca, gdzie pędziły ryczące sowy. Miała przed oczyma ścianę, która obejmowała te filary, a pod nią tunel, który (jak powiadano) biegł pod drogą. Nie spraw- dziła tego; nigdy nie oddalała się od systemu dalej niż teraz i nigdy nie miała ochoty tego uczynić. Po chwili, z tak bliska, że ledwie mogła go widzieć, samiec zawołał: - Krecie! - Zabrzmiało to bardzo groźnie. - Cześć! - powiedziała w ciemność z całą pogodą, na jaką było ją stać. - To kret - ozwał się inny głos. - Uważajcie! I zaraz, zanim zdążyła przełknąć ślinę, Datka poczuła na swoim prawym boku pazur, na lewym drugi, po czym zobaczyła, że staje przed nią trzeci kret, z tunelu zaś wychodzą kolejne dwa. - Ale jaki kret? Słowa? Kamienia? Włóczęga? Chory? - rozma- wiali spiesznie głębokimi głosami, po czym łagodnie, ale zdecydowanie wypchnięto ją do światła, które padało na ziemię z drogi ryczących sów w górze. - Cóż, byłam... - zaczęła. Potem, zupełnie rozbudzona i nagle po- irytowana Datka otrząsnęła się, spojrzała na te groźne krety i powiedziała dumnie: - Z Duncton jestem! A to znaczy, że możesz zabrać ode mnie swoje pazury, młody krecie! Obok niej rozległ się głęboki śmiech. - Młody kret, słyszysz, Waligóro? - powiedział Spłukany. - Ona uważa, że jestem młody! - No i co z tego? - rzekł Waligóra, uprzejmie stając przed rozsro- żoną, starą samicą. - Mnie to także odmładza! - Uśmiechnął się przyjaźnie, chcąc okazać, że nie chce jej skrzywdzić. - Kim jesteście? - zapytała Datka odrobinę roztrzęsionym głosem. - I dlaczego grozicie tak bezbronnej krecicy jak ja? - Zechciej wybaczyć - rzekł Waligóra - ale my tylko cię spraw- dzaliśmy. - Sprawdzaliście mnie? - powtórzyła Datka ze złością. - Wy sprawdzaliście mnie? To ja tu mieszkam. To ja mam prawo was sprawdzać. - To są niebezpieczne czasy i przejścia takie jak to mogą być pu- łapką na nieostrożnych. Dlaczego nie siedzisz w jakiejś norze, świętując wraz z przyjaciółmi Najdłuższą Noc? - zapytał ten, który zwał się Spłu- kany. - Siedziałam, dopóki nie przyszłam tutaj - powiedziała Datka. - Ja... - Przerwała, bo tunelem jęły wychodzić następne krety, a było ich tyle, że wkrótce otoczyły ją zupełnie. - Przyszłam tu, by powitać pew- nego kreta, a nie po to, żeby obrażali mnie i grozili mi jacyś obcy! Kolejny kret, który wciąż jeszcze tkwił w cieniu, wysunął się z niego odrobinę i Spłukany odwrócił się do niego. - Ona twierdzi, że jest z Duncton - powiedział - i jestem skłon- ny jej wierzyć. Tamten zaśmiał się głębokim, szczęśliwym śmiechem, a było w nim coś ciepłego i uspokajającego, coś, co sprawiło, że stara Datka, która była gotowa bronić się choćby i przed setką kretów, gdyby zaszła taka potrzeba, odetchnęła nieco. - No! - powiedziała. - A kim ty jesteś? Wyszedł, stanął w świetle i zmierzył ją wzrokiem. Samica też mu się przyjrzała. Nie była pewna, na wpół go rozpoznawała, ale miała wątpli- wości... - Nie poznajesz mnie, Datko? Czy po tych wszystkich latach całkiem już o mnie zapomniano? - Cóż! - odparła podniecona, tracąc nagle oddech. - Przecież ty jesteś... - Wyciągnęła łapę i dotknęła go w najzwyklejszy, przyjazny sposób, jakby chciała sprawdzić, czy naprawdę tam jest. - Jestem prawdziwy - powiedział, znowu wybuchając śmiechem. - Powinnam się tego spodziewać, Tryfanie z Duncton. Spóźniłeś się! - zawołała. - Spóźniłem? - powtórzył Tryfan. - Spóźnił się? - powiedział ze zdziwieniem Spłukany. - Spóźnił się? - zakrzyknęła reszta w osłupieniu. - Tak właśnie powiedziałam i mówiłam serio! Krety z Duncton nie wałęsają się po okolicy w Najdłuższą Noc. Oddają cześć Kamieniowi, jedzą, trochę śpiewają, a potem siedząc razem, opowiadają historie. I... - dodała, podchodząc groźnie do Spłukanego - nie straszą takich sta- rych kretów jak ja! Spóźniłeś się, Tryfanie, więc lepiej już chodź, bo zanim się tam dostaniemy, oni wszyscy zasną. Odwróciła się, by poprowadzić ich w stronę Lasu, ale nagle przystanęła, spojrzała na niego i cały jej udawany gniew zniknął. Ponownie dotknęła Tryfana z tym samym ciepłem, które przyjaciele dostrzegali również i w nim i powiedziała: - Żaden kret nie będzie witany serdeczniej tej nocy ani żadnej innej. Witaj w domu, Tryfanie. Długo wędrowałeś? - Dłużej niż trwa krecie życie - odparł. - Czy Żywokost...? - Żywokost ma się dobrze i czeka na ciebie. Powita cię z radością. - Czy wiedział, że przybywam. - Kamień zapewnił go o tym w listopadzie. Ale chyba wiedział o tym już około Środka Lata. Czekaliśmy, Tryfanie. Potrzebowaliśmy cię. - TakjakjaŻywokosta i was wszystkich - odparł, po czym uśmie- chnął się do swoich przyjaciół. - Czy nie mówiłem wam, że Żywokost będzie wiedział? - zapy- tał ich. - Mówiłeś! - przytaknął Spłukany. - Tak, Żywokost wiedział - stwierdziła Datka. - Chodźcie teraz za mną i czujcie się jak u siebie. Na Tryfana i tych, których uznaje za swych przyjaciół, w korytarzach Duncton czeka pieśń i coś do zjedzenia. Tak więc to stara Datka powiodła Tryfana i pozostałych wyznawców Kamienia w ostatni etap ich podróży do Duncton w tę najświętszą z godzin, tuż po północy w Najdłuższą Noc, gdy cały kreci rodzaj wie, że rozpoczyna się nowy cykl pór roku. Niektórzy powiadają, że zaledwie dotarli do skraju Pastwisk, Żywokost wiedział, iż Tryfan powrócił, bo urwał w połowie pieśni, zwrócił pyszczek ku powierzchni i powiedział spokojnie: - M-m-yślę, że możecie ponownie obudzić młodzież i p-pójść ze mną, T-Tryfan bowiem, mój brat, powrócił. Potem ruszył na powierzchnię, a krety z Duncton poszły za nim. Gro- madzili się właśnie wokół Kamienia, kiedy od strony Pastwisk usłyszeli nadchodzące krety. Na ich czele szła Datka, dumna i pewna siebie, jak byłby każdy kret w jej sytuacji, a jej futerko rosiły łzy, bo wiedziała, jakie szczęście sprowadziła tej nocy czekającemu obok Kamienia Żywo- kostowi. - T-T-Tryfan? - zawołał Żywokost, kiedy jego brat wynurzył się z mroków swojej długiej podróży. - To Tryfan! Nie było kreta, który nie miałby w oczach łez, widząc, jak dwaj bracia, rozdzieleni przez tak wiele kretolat, witają się ze sobą, czule się poklepując, przyjaźnie trącając pyszczkami i wypowiadając słowa pełne miłości i ukon- tentowania. - Masz na mordce o kilka zmarszczek więcej, oj masz! - rzekł Tryfan. - I ty t-t-też! - odparł Żywokost. Przez długi czas wszyscy śmiali się, żartowali i sławili Kamień za błogosławieństwo ponownego zjednoczenia, którego dokonał. Kiedy już zakończono powitania, Tryfan przedstawił swoich towarzyszy. - To jest Wrzecian z Siedmiu Pagórków, który był mi przyjacielem i doradcą w całej mojej długiej podróży, poczynając od Uffington, a to Spłukany, który... - I tak po kolei, jeden za drugim byli przedstawiani: wszyscy pełni życia, zdrowi, bliscy i ufający sobie nawzajem, z wyjątkiem jednego, który umknął. Potem nastąpiła kolejna runda prezentacji, podczas której Żywokost zaznajomił przyjaciół Tryfana z obecnymi mieszkańcami systemu. Koń- cząc powiedział: - I wreszcie, osoba ostatnia, lecz nie najmniej ważna, a p-p-rawdę mówiąc najważniejsza, moja droga przyjaciółka Datka, która powitała was i przyprowadziła tutaj! Tak! - Rad był, że mają przy sobie. - Tak! - I jeśli nawet wszyscy dotykali się, śmiali i zachowywali się jak podczas godów, to cóż, czyż nie była to Najdłuższa Noc, czyż kret lub krecica nie powinni się cieszyć sobą nawzajem i wszystkim dookoła? - Jeżeli już skończyliście - zauważył Spłukany - to nie chciał- bym być nieuprzejmy i życzę wszystkim wszystkiego najlepszego, ale czy nie macie czegoś do zjedzenia? Jedzenie! To było to! I piosenki! One też miały być. No i opowieści, których tak wiele było do przekazania! I jeszcze trochę jedzenia! Dużo, dużo jedzenia! - Na dół, wszystkie krety na dół! - zawołał Żywokost. - Urzą- dzimy sobie Najdłuższą Noc, której żadne z was nie zapomni! Ixcz kiedy zeszli pod ziemię, okazało się, że jest tam już jeden kret. Siedział rozwalony jak najwygodniej i żuł najsoczystszego robaka, oto- czony wiankiem zachwyconej młodzieży. - To jest przyjemność i to będzie przyjemność, panie! - oświadczył z szerokim, tryumfującym uśmiechem. - Zmęczyłem się tam na górze i zszedłem tutaj. Pomyślałem, że lepiej zrobić to wcześniej i zszedłem! Tak. Pokorny kret, o panie, nie widział lepszej nory i lepszych młodych, a rzadko jadał lepsze robaki w Najdłuższą Noc ani nigdy dotąd! - Któż to jest? - zapytał Żywokost, zdziwiony tym kretem, który zatrzymał wszystkich swą długą przemową... hmm... powitalną, jak mu się zdawało. - Zwę się Psi Rumianek i jestem jak najserdeczniej witany! - od- parł kret, patrząc na Tryfana z poczuciem winy. Wszyscy wybuchnęli śmiechem i poprosili Psiego Rumianka, aby po- został w zacisznym kącie, który zajmował, dodając tylko, że skoro zjadł pierwszego robaka, to wypada, by także opowiedział pierwszą historię. Psi Rumianek zupełnie nie miał ochoty tego robić, ale ponieważ się upie- rali, stwierdził, że może spróbować, jeżeli ma im to sprawić przyjemność. I spróbował, o tak, spróbował i to jak! Gdy wszystkie krety z Duncton oraz towarzysze Tryfana znaleźli sobie miejsce w tej przyjaznej, zatłoczonej komnacie, to właśnie Psi Rumianek- -wygnaniec, Psi Rumianek-ocaleniec, rozpoczął pierwszą opowieść, a uczy- nił to na sposób tradycyjny (no, prawie): - Panowie i panie, opowiem o tym, jak pokorny kret, niegdyś chudy, teraz nieco tłuściejszy, niegdyś schorowany, a obecnie zdrowszy, ongiś samotny, lecz dziś otoczony przyjaciółmi, jak ów kret, urodzony na Stoku dalekiej Koźlandii, przebył rozmaitymi i trudnymi, sekretnymi i dziwnymi szlakami, panowie i panie, całą, długą drogę do tajemniczego systemu, który zwie się Duncton, oto, co wam opowiem, na swój własny, prosty sposób, jeżeli zechcecie mnie wysłuchać.... - Tak! Tak! Zechcemy! - zaśmiały się liczne krety. Jedne jadły, inne wzdychały, jeszcze inne przytulały się do swoich sympatii. Żywokost uśmiechał się do Tryfana, a Datka uśmiechała się do nich obu. - A zatem, panowie i panie, rozpocznę... - I Psi Rumianek jął snuć opowieść, jaką tej nocy dane było poznać niewielu systemom kreciości, historię, której nikt nigdy nie potrafiłby zapomnieć. Rozdział dwudziesty drugi JEDNAKOWOŻ KIEDY OPOWIEDZIANO już wszystkie historie i Najdłuższa Noc minęła, podniecenie zaś wywołane powrotem Tryfana z przyjaciółmi opadło, Żywokost rychło pojął, że przeczucie go nie myliło: przybycie jego brata zwiastowało systemowi kłopoty, a może i rozlew krwi. - Nie wiem, czy to niebezpieczeństwo spadłoby na was, gdybym tutaj nie powrócił - rzekł pewnego dnia Tryfan. - Zarówno ja, jak i moi towarzysze staliśmy się wygnańcami na rozkaz Wilczej Jagody. Jej gwardziści będą nas szukać aż do skutku, ponieważ samo nasze istnienie jest obelgą dla ich Słowa. Nieposłuszeństwo nie mieści się w ich bezpłodnej regule. W każdym razie jestem pewien, że przybędą tutaj, bo nie dość, że Wilcza Jagoda wie, iż to mój rodzinny system, to jeszcze jest to jeden z dwóch Antycznych Systemów nadal pozosta- jących poza zasięgiem Słowa. Drugim jest czcigodne Siabod. I z tego to właśnie powodu, prócz poważnego pragnienia ponownego ujrzenia Duncton, przybyłem tu, aby was ostrzec i przygotować na mroczną przyszłość. Nadszedł styczeń, a wraz z nim zimowe zadymki. Otoczeni słodkim, letnim zapachem ziół siedzieli wygodnie w norze Żywokosta, a na zew- nątrz ostry wiatr smagał wszystkie wejścia, dobijając się do nich. Uzdro- wiciel z napięciem słuchał Tryfana, tak samo jak przedtem, podczas Naj- dłuższej Nocy, wsłuchiwał się w opowieści o ich ucieczce, ale trudno mu było w to wszystko uwierzyć, zło bowiem i porządek, jaki zaprowadzali ci "grikowie", wykraczały poza jego doświadczenie. To prawda, że po- głoski o Słowie i grikach docierały również do Lasu Duncton, ale tutejsze krety zazwyczaj trzymały się na uboczu i pozostawały poza ich zasięgiem. Teraz, aby przekonać go, że jeśli spokojny, oparty na wierze w Kamień tryb życia Duncton ma zostać zachowany, konieczne jest zdecydowane działanie. Tryfan opowiedział dość szczegółowo o niektórych rzeczach, jakie widział bądź słyszał od naocznych świadków. W Fyfield, na zachodzie, gdzie grikowie przybyli poprzedniej wiosny, zabrali całe pokolenie kreciąt i młodzieży pod pretekstem, że dorośli z tego systemu - a nie było ich wielu po zarazach - poznają w ten sposób znaczenie Pokuty. Radczynie i sideem nawróciły młode na Słowo i za- chęcały je, by donosiły o "niegodziwościach" i "bluźnierstwach" swoich rodziców. Efektem tego było wiele zabójstw i teraz ów system jest fana- tycznie oddany Słowu. We Frilford, systemie położonym na piaszczystych wyżynach nad Ta- mizą, grikowie oceniali każdego kreta wyłącznie według stopnia entuzja- zmu w nauce Słowa. Tu również zachęcano młode, by poddawały się jego twardym regułom i karom, znowu skutecznie likwidowano ich rodziców i członków rady starszych. Uciekło tylko kilku i ci byli świadkami, z któ- rymi Tryfan zdołał porozmawiać. - Słyszeliśmy, że krety, które źle wypadły w prowadzonych przez grików przesłuchaniach, prowadzono na podmokłe równiny nad Tamizą i kazano im kopać w rozmiękłej ziemi pod karą powieszenia. Wielu zabito w ten sposób lub powieszono. Krety, które przyjęły Słowo i należycie odpokutowały, zachęcano do oglądania tych męczarni i naigrywania się z ofiar, które nie należały do Słowa. Kilku biednym kretom wyznaczono Pokutę polegającą na spychaniu innych na owe podmokłe łąki na pewną zagładę. Większość z nich postradała zmysły lub popadła w apatię i do- konywała swych nieszczęsnych żywotów w roli czyścicieli. - W Bladon - opowiadał Tryfan - prowadzono podobne kampanie przeciwko starszym kretom. Młodzież była w nich wspomagana i podszczu- wana przez grików, toteż domysł, iż w ten sposób poskramiano wyznawców Kamienia i krzewiono wiarę w Słowo w całej kreciości, wydawał się słuszny. - Ale w każdym z tych kilku systemów, które widzieliśmy, zdarzali się opozycjoniści i buntownicy, bo zawsze będą krety, które niełatwo ujarzmić - stwierdził Tryfan. - W każdym z systemów, które odwie- dziliśmy albo o których słyszeliśmy, było takich kilku. Niektórzy chcieli przyłączyć się do nas, lecz nie byliśmy jeszcze gotowi. Mówiłem im tylko, żeby - usłyszawszy, iż Wilcza Jagoda i inni idą na Duncton - włożyli całą swą odwagę w łapy i przybyli tu najszybciej jak potrafią, by powia- domić nas o tym i dołączyć do nas. Sądzę, że w ten sposób będziemy zawczasu ostrzeżeni o zbliżaniu się grików, a także zbierzemy tu wyłącznie te krety, które cechuje prawdziwa odwaga i hart ducha. Tylko takich będziemy potrzebować w przyszłości. W ich dzielnych łapach leży nasz los. Niechaj Duncton stanie się ich schronieniem i natchnieniem. Żywokost przytaknął, ale nic nie powiedział. Świat, który znał, był spokojniejszy i bezpieczniejszy niż ten, o którym Tryfan mówił. Zaczynał rozumieć, że przyszłe Duncton będzie potrzebowało innego kreta na swego przywódcę. - A co z tymi kilkoma wyznawcami, których przywiodłeś? - za- pytał. - Wyglądają bardzo różnie! Tryfan zaśmiał się. - Kamień ma swoje sposoby. Dzięki Jego błogosławieństwu udało mi się znaleźć krety godne wielkiej misji, którą powierzył mi Boswell. W ciągu długich kretolat naszej podróży nauczyłem się ufać każdemu z nich, tak jak ufałbym tobie, Żywokoście. Każdy z nich jest lojalny, każdy posiada inne zdolności i umiejętności. - Spłukany, na przykład, którego historię już ci opowiedziałem, jest znawcą dróg ryczących sów i przeprowadzał nas bezpiecznie przez miej- sca, w których inne krety zginęłyby niechybnie. Psi Rumianek jest nie- zrównany w wyszukiwaniu tras pod ziemią, jest także odważny i oddany. Macierzanka i Wąkrotek obdarzają nas dobrym humorem i spokojną wiarą, zwłaszcza ona ma rzadki dar zamieniania każdej nory, w której się znaj- duje, w wygodne, pełne ciepła miejsce, co napawa spokojem otaczające ją krety. Ogromna siła Waligóry służy obronie wiernych, Olcha zaś potrafi w walce tak ustawić krety, by najlepiej wykorzystać ich siły i w Frilford bez wątpienia uratował nam życie swym mądrym dowodzeniem. Jest zna- komicie wyszkolonym gwardzistą i wie, jak walczą grikowie. - A Wrzecian? - zapytał Żywokost. Oczy Tryfana złagodniały. - Nikt nie był mi bardziej oddany niż on. Boswell kazał mu dbać o to, bym zachował swoją wiarę i zdecydowanie. Nie mógł wybrać lepiej. Milczeli przez chwilę, po czym Tryfan zapytał: - A co z ową krecicą zwaną Datką? Zdaje się, że cię lubi, Żywokoście. - A c-co ma być? - wymruczał łagodnie Żywokost. - Hmm - chrząknął Tryfan. - Czy odbyłeś z nią gody? Zawsze jest gdzieś w pobliżu... - Nigdy nie ma czasu, Tryfanie, tyle jest do zrobienia. Za stary jestem na takie rzeczy! Nie ma na to czasu. Tryfan zaśmiał się, ale potem nagle spoważniał. - Czas ucieka, bracie - powiedział. - Najlepiej rób to, czego żąda Kamień. - Być może - westchnął Żywokost, nerwowo przepychając stos lnicy to w jedną, to w drugą stronę. - P-pewnie tak zrobię! - Potem spojrzał na Tryfana, dotknął go czule i zapytał: - A co z tobą, Tryfanie? Czy znalazłeś krecicę, którą mógłbyś pokochać? Skrybokret milczał przez chwilę, po czym odsunął się odrobinę. Wre- szcie powiedział: - Cóż, kiedy zostałem wyświęcony przez Boswella, zobowiązałem się do zachowania celibatu. Nie chodzi o to, że Boswell żądał tego ode mnie, bo prawdę mówiąc, w Świętych Leżach nie jest to prawo pisane, lecz zwyczajowe. Ale cóż, wiele jest do zrobienia, do wielu miejsc trzeba się udać, muszę troszczyć się o wyznawców Kamienia, tak jak ty musisz się tro- szczyć o krety z Lasu Duncton. Nie ma czasu, Żywokoście! Nie ma czasu! Uzdrowiciel potrząsnął głową z powątpiewaniem. - Nie wydaje mi się słuszne, żebyś ty żył w celibacie. Ja jestem odmienny, zawsze byłem, ale ty, Tryfanie, ty jesteś kretem, który powinien kochać i być kochanym. Czy ty nigdy...? - Ależ tak! Zawsze kiedy mija styczeń i nadchodzi luty, myślę o tym trochę więcej, ale zachowam celibat. Może któregoś dnia, gdy już zapanuje pokój i Kamień będzie ponownie czczony, odbędę gody. Ale na razie nie. - Zmarszczył brwi i popatrzył z irytacją, więc Żywokost spiesznie zmie- nił temat. Czasem Tryfan onieśmielał nawet jego. - Jest jedna sprawa, o której nie wspomniałem podczas Najdłuższej Nocy ani nigdy potem: Klejnot. Opowiedz mi, co się z nim stało. Tryfan właśnie miał to uczynić, kiedy tupiąc, otrząsając się i parskając dołączyła do nich Datka. Na jej futerku topniał śnieg. - Tam na zewnątrz jest mokro, zimno i wstrętnie - oświadczyła - ale oto jestem! Tryfan patrzył z przyjemnością, jak Żywokost witają i sadowi wygod- nie, jak przynosi jej coś do zjedzenia i przez jakiś czas gawędzi z nią uprzejmie o tym i owym. Potem gospodarz ponownie zwrócił uwagę na Tryfana i rzekł: - Datce można ufać. Ona z-z-zna sekrety systemu znacznie lepiej niż ja! Zatem opowiedz nam o Klejnocie. Tę chwilę, kiedy tak siedzieli bok w bok, ufający sobie jak para ko- chanków, Tryfan miał zawsze pamiętać, bo właśnie wtedy pojął, że choć kret może usłyszeć Ciszę Kamienia jedynie w samotności, to niepodobna, aby ją usłyszał, jeżeli nie poznał wcześniej prawdziwej miłości drugie- go kreta. W tym właśnie, jak mawiał potem, jął upatrywać istotę misji, w którą wysłał go Boswell. Może w tej właśnie chwili jego marzenie, by mieć kiedyś przy sobie krecicę taką jak Datka, pogłębiło się tak bar- dzo, że stało się pragnieniem, które gdyby miało się nie ziścić, byłoby największym smutkiem jego życia, spełnione zaś stałoby się największą radością. Lecz, jako że pytali go o Klejnot, Tryfan zasiadł wygodnie i opowie- dział Żywokostowi oraz jego przyjaciółce o tym, co zaszło w Uffing- ton: o tym, jak Wrzecian poprowadził Boswella i jego samego na pole kamieni w pobliżu Siedmiu Pagórków, a wreszcie o tym, jak osobiście cisnął Klejnot w noc, aby opadł bezimiennie pomiędzy setki tysięcy innych kamieni i czekał tam na przyjście kreta, który zabierze i jego, i inne Klejnoty, wszystkie siedem, do miejsca, w którym mają spocząć na zawsze. - A wtedy...? - zapytał Żywokost. - A wtedy, jak sądzę, misja, której poświęciło się tak wiele kretów, misja, nad którą pieczę sprawuje stary Boswell, Biały Kret, będzie wyko- nana i to wykonana dobrze. Ale więcej nie mogę wam powiedzieć! - I c-c-co ty na t-t-to? - zapytał Żywokost Datkę. - To cała historia i jeszcze pół, ale ja twierdzę, że kiedy się to wszy- stko skończy, Tryfan powinien znaleźć sobie partnerkę! - oświadczyła samica bez ogródek. - A co do Klejnotów, to same się o siebie zatro- szczą, jak sądzę. - Hmm! - powiedział Żywokost i opuścił ich odrobinę zirytowany, aby wyjrzeć na powierzchnię i przekopać się poprzez śnieg, gdzie mógłby posiedzieć i odmówić kilka modlitw. Gdy zostali sami, Datka powiedziała: - Tryfanie, słyszałam rozmowę tych twoich wyznawców: Spłukanego i Waligóry, Krostawca, Olchy i tego Psiego Rumianka. - Tryfan przy- taknął z roztargnieniem, wciąż jeszcze myśląc o Klejnotach. - Oni mó- wią o ewakuowaniu systemu, o znalezieniu bezpieczniejszego miejsca, o... - Tryfan uniósł łapę, aby jej przerwać, lecz samica uparcie ciągnęła dalej: - Nie wątpię, że wszystko, co zrobicie, będzie słuszne, ale jeśli chodzi o opuszczenie Duncton, to cóż, nie możemy wszyscy odejść, nie może być tak, żeby odeszły stąd wszystkie tutejsze krety. Jeden albo dwa powinny zostać. Jeżeli zastanawiasz się kto, to pozostaw mnie. Dam sobie radę sama, znam w Bagiennym Krańcu tajemne miejsca, które były za- mieszkałe w czasach twojego ojca. - Nie mogę cię pozostawić okrucieństwu grików - powiedział Try- fan. - Ty nie masz pojęcia... - Weź Żywokosta, a mnie zostaw - szepnęła. - Jeśli jedno z nas musi zostać, tylko jedno... Ale Tryfan potrząsnął łbem. Później, po odejściu Datki i powrocie Żywokosta, kiedy zjedli coś razem, uzdrowiciel powiedział: - Eee, Tr-Tryfanie. Skoro jesteśmy sami, chciałem ci coś powiedzieć. N-nie ma potrzeby wspominać o tym innym. Tryfan słuchał przyrodniego brata z miłością i troską. - Cóż - rzekł Żywokost. - Jeżeli - a wiem, że będziesz mu- siał, to naprawdę jedyna rozsądna rzecz, jaką można zrobić - więc jeżeli masz poprowadzić krety ku jakiemuś bezpiecznemu miejscu, nie chcesz chyba, abym opóźniał wasz marsz. Zostanę tutaj. Musi tu zostać przynaj- mniej jeden kret z Duncton, wiesz. Pamiętam z okresu, gdy byłem młody, mnóstwo miejsc, gdzie można się ukryć: Bagno, Zachodni Kraniec... Coś sobie znajdę. Ale oczywiście musisz zabrać Datkę, ona nie może ryzyko- wać. Dopilnujesz tego, p-p-prawda? - Kamień nas poprowadzi - odparł Tryfan ostrożnie. Pomyślał so- bie wszakże, iż bywają wypadki, gdy Kamień nie zdaje się na nic ani kretowi, ani innemu zwierzęciu. Styczeń nie jest dobrą porą na podróże, tak samo jak luty, zwłaszcza gdy pogoda jest tak nieprzychylna, jak była tej zimy. Gdy gleba jest zamarznięta, mądre krety pozostają w ukryciu i zwracają swe myśli ku sprawom duszy i serca. Dopiero gdy pod ziemią dały się wyczuć pierwsze drgnienia wiosny, kiedy mróz wciąż był tęgi, ale w glebie zaczynały się już poruszać robaki i poczwarki, a wici korzeni ocknęły się i podjęły swoje ciche pełzanie, kilka wybranych kretów wystawiło pyszczki na chłodne powietrze i ru- szyło z ociąganiem poza system. Byli to wyszkoleni przez Olchę zwiadowcy, którzy zgłosili się na ochot- nika i podjęli ryzykowną wędrówkę poza drogę ryczących sów, by wy- patrywać grików oraz nakłaniać przyjazne krety do pomocy. Wyciągnęli wnioski z lekcji, jaką otrzymali w Harrowdown, i Tryfan oraz Spłukany nie mieli ochoty dać się zaskoczyć po raz drugi. W międzyczasie krety z Duncton oraz garstka przyjaciół Tryfana po- stanowili robić to, co robią wszystkie rozsądne krety, kiedy zbliża się wiosna, to znaczy znaleźć sobie partnerów i przygotowywać się na przyj- ście młodych. Zatem para za parą, stosownie do pory roku, zaczynała się w szczególny sposób krzątać pośród swych korytarzy i spędzać razem czas. Nie rozmawiali o niczym szczególnym poza tym, że woleliby nikogo nie oglądać (oprócz siebie nawzajem). Toteż w poprzednich tygodniach Macierzanka wynajdywała mnóstwo powodów, by porozmawiać z Wrzecianem, który, chociaż otwarcie jej nie zachęcał, to przecież jakoś trafiał do jej korytarzy pod tym czy innym pretekstem, kiedy przerwa pomiędzy ich "przypadkowymi" spotkaniami zdawała się zbyt długa. Ale żeby od razu łączyć się w parę albo odbywać gody? Wrzecian pod żadnym pozorem nie przyznawał się do myśli o takich rzeczach. Był niezwykle zakłopotany i twierdził, że pomoc i asystowanie Tryfanowi zajmują go tak bardzo, że w ogóle nie ma czasu o tym myśleć. - Cóż, panie, jeśli pozwolisz, to Psi Rumianek zwróci ci uwagę, że tego typu sprawy kret robi o tej porze roku i nikt nie będzie się dziwił, jeśli ty i Macierzanka, najprześliczniejsza Macierzanka, zrobicie to, wszy- scy zaś byliby zdziwieni i rozczarowani, gdybyście tego nie dokonali - powiedział Psi Rumianek, wyrażając uczucia wielu kretów, które miały nadzieję zobaczyć wstydliwego Wrzeciana z partnerką. - Nie dokonali czego? - zapytał Wrzecian z oczyma niewiniątka. - To najprzebieglejsze, najzmyślniejsze, najmniej przekonywające zaprzeczenie, panie Wrzecianie, przyjacielu Tryfana, przemądry krecie - odparł Psi Rumianek z szerokim uśmiechem. - Tajemne spotkania, o to chodzi, gody, to jest ta rzecz, nazywają ją miłością, tak, tak, tak! - I zaśmiał się z jakiegoś powodu. - To wcale nie jest śmieszne. Zresztą to nie twoja sprawa - po- wiedział Wrzecian - więc odejdź. Może byś tak, zamiast o tym mówić, poszedł i sam sobie znalazł partnerkę. Przynajmniej będziesz miał jakieś zajęcie! Psi Rumianek przybrał wygląd urażony i smutny. Potem uśmiechnął się z pewnym wysiłkiem i rzekł: - Może i jestem uleczony, powątpiewający panie, ale każdy kret wi- dzi, że moje słabowite, żałosne ciało zostało zniszczone chorobą, że mój pyszczek jest bezwłosy, a futerko postrzępione. Nikt nie zechciałby Psiego Rumianka ani teraz, ani nigdy, toteż twój sługa musi przez całe swoje życie pozostać samotny i niekochany. Pod tym względem, panie Wrze- cianie, i tylko pod tym niekorzystnym względem, przypominam Tryfana. Obaj żyjemy w celibacie, obaj niekochani przez kredce. Smutny jest Psi Rumianek, nieszczęśliwy i zszargany, kiedy o tym myśli, i dlatego nie rozumie, dlaczego ktoś tak znakomity i czcigodny jak ty miałby się od- wracać plecami do miłości, zwłaszcza miłości z kimś tak pociągającym dla bystrego kreta jak Macierzanka. - No cóż - powiedział Wrzecian, nie bez skruchy, bo żałował, że sprawił przykrość Psiemu Rumiankowi. - Ja w każdym razie wątpię, by Macierzanka interesowała się tego typu sprawami, a już w każdym razie nie ze mną! - Niepewność w głosie kleryka nie uszła uwagi jego rozmówcy. - Wątpisz, panie, naprawdę? To znakomicie, lecz można się było tego spodziewać. Kiedy miłość jest taka niepewna, to znak, że nadchodzi! Tak, panie, powodzenia. Cały system na to czeka i będzie rozczarowany, jeśli nic z tego nie wyjdzie. - Odejdź, Psi Rumianku. - Wybacz, panie! - Psi Rumianek odszedł, a Wrzecian był w kie- pskim nastroju przez całą resztę dnia i unikał towarzystwa Macierzanki aż do wieczora, kiedy to odnalazła go i zjedli coś razem, prawie nie zamieniając słowa, choć każde chciałoby tak wiele powiedzieć. Sympatia, z jaką Psi Rumianek mówił o Macierzance, była całkiem uzasadniona. Bardzo się zmieniła od czasu, gdy Tryfan i Wrzecian po raz pierwszy natknęli się na nią w Koźlandii, kiedy była taka chora. Wtedy jej mordka była wychudzona, a oczy zagubione, choroba pozbawiła ją energii i wycisnęła z niej życie. Ale lato spędzone na podróży w miłym towarzystwie przydało blasku jej futerku, a mordce dumy, która czyniła z niej zacną krecicę w każdym towarzystwie, wesołą samicę, którą dobrze jest mieć w pobliżu. Krety z Duncton polubiły ją i wkrótce zaakceptowały. Była szanowana za podróż, którą odbyła, za umiejętność kopania dobrych nor, a także utrzymywania odwiedzających ją kretów w dobrym nastroju, sytości i zadowoleniu. Ponadto wierzyła w Kamień i modliła się do niego. Choć wielu samców zatrzymywało na niej swe spojrzenia i kierowało pyszczki w jej stronę, z upływem lutego, gdy zaczęła coraz częściej rozsiewać wokół tajemny urok samicy, to jednak ona nie była nimi zainteresowana - niezbyt wielu z nich było szczerymi wyznawcami Kamienia. - Chcę partnera, który nie tylko mówi, że wierzy w Kamień\ ale żyje dzięki niemu i dla niego, którego życie jest w nim - zwierzyła się pew- nego dnia Datce, z którą bardzo się zaprzyjaźniła. Zajęła korytarze tuż obok jej siedziby i urządziła tam sobie kilka uroczych nor. - No tak - powiedziała mądrze Datka. - Czy nie ma jakiegoś szczególnego samca, o którym byś myślała? Luty upływa i nie możesz tak marnować tygodnia za tygodniem. - Cóż - rozpoczęła zawstydzona Macierzanka. - Mam pewne marzenia, owszem. - Marzenia? - powtórzyła Datka - Masz na myśli tęsknoty? Macierzanka pomyślała nad słowem "tęsknoty" i przyznała, że być może o to właśnie chodzi. - Czy odbyłaś kiedykolwiek gody? - zapytała Datkę, aby nie roz- strzygać tego do końca. - Tak, i urodziłam, i wychowałam młode. Ale to było dawno. Wiesz, Żywokost mnie potrzebuje, a sądzę, iż ma umysł zaprzątnięty innymi sprawami. Macierzanka zaśmiała się i powiedziała: - Chciałaś powiedzieć ważniejszymi sprawami? Datka uśmiechnęła się i nic nie odpowiedziała. - Kochasz go, prawda? - zagadnęła Macierzanka. - Tak - odparła po prostu Datka. - Wierzę, że on mnie też. Milczały przez chwilę. - A więc? - przerwała ciszę gospodyni. - Co to ma być za kret? - Wiesz doskonale - stwierdziła krótko Macierzanka z pewną iry- tacją. - Ale czy on wie? - zaśmiała się Datka i dodała: - To kret, który może potrzebować zachęty. Biedny Wrzecian cierpiał w tym czasie coraz większe katusze, bo wszy- scy dookoła chcieli rozmawiać tylko o płci przeciwnej. Olcha już dawno zniknął gdzieś we Wschodnim Krańcu, a teraz nawet Spłukany i Waligóra, których uważał za zbyt starych na "takie rzeczy", jak to nazywał, wyruszyli na "poszukiwania". Wiedział, co to oznacza: samice. Wrzecian natomiast krzątał się, przygotowując komorę obok korytarza w głębi mało znanej części Antycznego Systemu, gdzie można by prze- chowywać księgi oraz teksty napisane przez Tryfana. I Wrzecian miał swoje bowiem marzenie, jak dotąd nie wyjawione żadnemu kretowi. Ma- rzył, by w Duncton powstała biblioteka, taka, jakiej jeszcze kreciość nie widziała poza Świętymi Leżami, biblioteka, do której teksty sam już zaczął gromadzić, najpierw w Siedmiu Pagórkach, potem w Harrowdown, a i tu- taj, w Duncton, mogłyby powstać jakoweś. Tryfan zaczął już coś pisać, Wrzecian zaś i Psi Rumianek, choć może w mniejszym zakresie, zaczęli spisywać kronikę wypadków tych czasów, aby przyszłe krety mogły po- znać o nich całą prawdę. Te zimowe miesiące były dla Tryfana doskonałą okazją, by kontynuować naukę, którą rozpoczął w Harrowdown, toteż zarówno Wrzecian, jak i Psi Rumianek nauczyli się wiele. Tak więc kleryk Wrzecian wybudował bibliotekę w miejscu wyszukanym przez Psiego Rumianka i tak przez niego ukształtowanym, że naprawdę trudno było je znaleźć. Prawdę mówiąc, kiedy Tryfan odwiedził ten zakątek, przeszedł obok niewielkiego korytarzyka, który wiódł wprost do biblioteki nie raz, ale dwa razy i pewnie nigdy by go nie odnalazł, gdyby mu nie pokazano. Na razie jedynie im trzem wolno było tam wchodzić, a Wrzecian miał tam naprawdę wiele roboty. Instynkt podpowiadał mu, że wkrótce może nadejść dzień, gdy część albo nawet cały system zostanie zajęty przez grików, a w takim wypadku byłoby sprawą niezwykłej wagi, by ten za- czątek biblioteki nie został odnaleziony. W takich oto zamiarach i pracach, które przedsięwzięli, przeszkadzała im pora godów i te dziwne, niewypowiedziane pragnienia, które każą kretowi patrzeć na samice i przebywać z nimi jak najdłużej. Wrzecian po raz kolejny "przypadkiem" spotkał Macierzankę, a kiedy i tym razem nic z tego nie wyszło, poszukał pociechy u Tryfana, opowia- dając mu, że czuje się zdecydowanie "dziwnie". - Dziwnie? - zapytał Tryfan ziewając, zaczynało go już bowiem nużyć niezdecydowanie Wrzeciana wobec oczywistego faktu, że on i Ma- cierzanka powinni być razem i robić to, co krety zawsze robią pod koniec lutego, o ile mają okazję i rozum. - No, szczególnie - odparł Wrzecian. - Nietypowo. Niespokoj- nie. Osobliwie. Słowem dziwnie. - Nie wiem nic na ten temat - stwierdził Tryfan. - Ślubowałem celibat. - Naprawdę? - powiedział Wrzecian. - Nie słyszałem żadnych ślubów na ten temat, kiedy Boswell czynił cię skrybokretem. - Ale tak jest - odparł skryba. Wyglądało na to, że pogodził się już z tym faktem i bez wątpienia nie odczuwał żadnej potrzeby, by uganiać się za samicami tak jak inne samce. - Ja oczywiście bardzo lubię Macierzankę - oświadczył Wrzecian i dodał, jakby ta myśl naszła go nagle i nie miała nic wspólnego z tym, że czuje się "dziwnie": - Ona jest bardzo ładna. - Ładna?! - zawołał Tryfan. - Jeżeli to wszystko, co masz o niej do powiedzenia, to nie będę jej winił, jeśli znajdzie sobie jakiegoś innego kreta. - Czy ona o tym myśli? - zapytał przerażony Wrzecian. Tryfan uznał, że najlepiej będzie milczeć i pozwolić, by kleryk dręczył się tą myślą. - No - powiedział wreszcie Wrzecian - myślę, że jest więcej niż ładna. Ona, cóż, ona jest, hmm, w pewnym sensie... no, wiesz. - Co? - dręczył go Tryfan. - Cóż, hmm, piękna. Wrzecian zezował na wszystkie strony i zniżył głos, jakby to słowo było straszliwym wyznaniem. - Więc kiedy zamierzasz ją poprosić? - Jutro - odpowiedział natychmiast Wrzecian z zaskakującą deter- minacją. - Albo pojutrze. Jak przećwiczę sobie słowa. Tak, na pewno pojutrze. - Na pewno? - Prawie na pewno - bąknął Wrzecian niespokojnie. Tryfan roześmiał się. Następnego dnia zaś zdarzyło się, że Datka spotkała Tryfana w pobliżu Kamienia. - Dogadają się czy nie? - zapytała. - Mam nadzieję, że tak - odparł Tryfan - ale nie będzie to za- sługa Wrzeciana. - Może trzeba im pomóc. Tak twierdzi Żywokost. - Pomóc? - Tryfan popatrzył na nią ze zdziwieniem. - Jesteś mądrym kretem, Tryfanie - powiedziała Datka - ale są pewne sprawy, o których nie masz jeszcze zielonego pojęcia. - Mnóstwo jest takich spraw, jak sądzę - stwierdził ponuro skryba. Czasami czuł się wciąż tak młodo, a jego powrót do Duncton wzmógł jeszcze to wrażenie. - Może zechciałbyś - powiedziała Datka po krótkim namyśle - oprowadzić nas po niższych partiach zboczy. Wybierz jakiś ładny, słone- czny dzień, kiedy korytarze będą jasne, a powierzchnia bezpieczna, i pokaż nam, jak Las Duncton wyglądał kiedyś. - Nam? - powtórzył Tryfan. - Wrzecianowi, Macierzance i mnie. - Dlaczego? - zapytał szczerze Tryfan. - W czasie takich wycieczek po systemie zdarzają się całkiem miłe rzeczy, krety poznają się nawzajem, przydarzają się okazje. I tak się stało. W dzień czy dwa później, kiedy Wrzecian wciąż jeszcze się wahał, spotkali się wszyscy czworo i pod przewodnic- twem Tryfana wyruszyli w dół zboczy. Dzień był zimny, ale kryszta- łowo czysty; ziemię okrywał kobierzec opadłych liści ozdobionych szro- nem, który tajał pod ich łapami, zamieniając się w maleńkie kropelki wody odbijające słoneczne promienie niczym kryształy rozsypane na ścieżce. Wrzecian z jakiegoś powodu trzymał się z dala od Macierzanki, a kiedy w pewnym momencie na skutek ukształtowania terenu ich boki zetknęły się ze sobą, odskoczył jak oparzony. Macierzanka nie wiedziała, co począć z oczyma. Tryfan i Datka natomiast prowadzili spokojną rozmowę: - A to co za miejsce? - pytała ona, chociaż znała odpowiedź. Nie zwracała uwagi na milczenie Wrzeciana i Macierzanki. - Kiedyś nazywało się to Zachodnim Krańcem - odparł Tryfan, prowadząc ich na skraj lasu przylegający do Pastwisk. - Mój ojciec, Bracken, urodził się tutaj, ale nie pozostał tu dłużej jak do maja, bo był najsłabszy ze swego miotu i został wypędzony. - Myślałam, że to był potężny kret - powiedziała Macierzanka, żeby w ogóle cokolwiek powiedzieć. - I taki się stał - potwierdziła Datka - ale na to trzeba było czasu i miłości. - A nie Macierzanki? - zażartował niezgrabnie Wrzecian i zaśmiał się piskliwie i nienaturalnie. Tryfan i Datka spojrzeli na siebie i wybuchnęli śmiechem. Macierzanka nie podzieliła ich radości. Wrzecian bez śladu zainteresowania patrzył na miejsca, przez które przechodzili. Tego dnia, kiedy Macierzanka była obok, a on nie wiedział, co powiedzieć, kiedy snuły mu się po głowie takie dziwne myśli, a on, zakochany kret, pełen nieznanych dotąd pragnień, nie wiedział, co z nimi począć, tego dnia drzewo mogło runąć na ziemię tuż przed jego nosem, a on nawet by tego nie zauważył. - Ponoć przed pożarami to miejsce obfitowało w robaki - powie- dział Tryfan. - Owszem - potwierdziła Datka - ale nigdy tu nie zawitałam. Prześwietne krety z Zachodniego Krańca raczej nie lubią zadawać się z byle kim. - A ty skąd pochodzisz, Datko? - zapytała Macierzanka. - Z okolic Doliny Legowisk - odparła ogólnikowo, zwracając py- szczek ku wschodowi. Wiele drzew dookoła nadal nosiło ślady pożaru, który przeszedł przez las po zarazach, wiele było martwych lub osmalonych po jednej stronie: ogień niesiony wiatrem od pomocy przemknął przez Bagienny Kraniec i parł w górę zbocza, docierając niemal do samego Kamienia. Rosnące tam ogromne buki oparły się mu, rosły bowiem z rzadka i nie było pod nimi poszycia, o które ogień mógłby się skutecznie zaczepić. Tam gdzie owego dnia wędrowała cała czwórka, las był bezpański i opuszczony, choć wiele drzew nadal żyło i zaczynało znowu wypuszczać pączki i pędy. Między nimi, korzystając z większej ilości światła, którą przepuszczały przerzedzone liście, pokazywały się już sztywne łodygi mło- dziutkich brzóz i jesionów, otoczone pędami dzikich kwiatów, choć nadal niewiele z nich kwitło. Zawilce, dzwonki i dzikie żonkile rosły tam, gdzie nigdy ich wcześniej nie było. Strzelały pędy wierzbówki, które z nadejściem lata miały wznieść się w swej pełnej, czerwonoróżowej krasie, wysokie niczym naparstnica, i królować przez wszystkie najdłuższe w roku dni. Lecz jeszcze nie teraz; obecnie połyskiwały gdzieniegdzie przebiśniegi i żółty tojad. Gdy Tryfan prowadził ich poprzez las, opowiadając z pomocą Datki o jego najświeższej przeszłości, która teraz wydawała się odległa o sto lat, owady były już ożywione i mrówki zaczynały się uwijać. - Korytarze Mandragory były gdzieś tutaj, tuż obok Doliny Legowisk, bo w tych dniach to było centrum systemu. Tam spotykały się wszystkie krety, by poplotkować, może z wyjątkiem pory wychowywania młodych, bo wtedy zawsze jest trochę ciszej. Macierzanka ukradkiem obejrzała się z nadzieją. Wrzecian okazywał głupkowatą obojętność. - Odszukajmy Dolinę Legowisk! - zaproponowała Datka. - To chyba w tę stronę - dodała, ruszając w niewłaściwym kierunku. - Chyba nie - powiedział zdziwiony Tryfan. Samica przykryła jego łapę swoją, odwróciła się do Wrzeciana i po- wiedziała: - Może Tryfan ma rację... Idźcie z Macierzanką w tamtą stronę i sprawdźcie, czy to nie tam. - Ale ja... - zaczął kleryk. - Naprawdę wolałabym zostać z... - powiedziała Macierzanka. Jednakże Datka już odwróciła się i odeszła, ciągnąc za sobą Tryfana, więc nastroszony Wrzecian pozostał sam na sam z niepewną Macierzanką, a las wokół nich napełniało zimowe słońce i cała powierzchnia, każdy wątły pęd wydawał się w nim skąpany. Mech na drzewach zieleniał i nawet zeszłoroczne liście pod ich łapami oszołamiały bogactwem kolorów. Gdzieś w pobliżu przeleciał strzyżyk. Przysiadł, rzucił się do przodu, zerknął i odleciał z furkotem, kiedy spomiędzy zeschniętych paproci wy- nurzyła się samica kosa szukająca gałązki albo łodyżki do gniazdka, które zaczynała budować. - Zupełnie nie wiem, dlaczego tak nagle sobie poszli - powiedział Wrzecian zrzędliwie. Macierzanka milczała, wpatrując się w swoje pazury. Potem uniosła wzrok, a jej głowa drżała nerwowo. - Dziwnie się czuję - powiedziała. Wrzecian nie wiedział, co począć z oczyma. Siedział, lekko przechyli- wszy głowę, jakby dumał nad czymś bardzo intensywnie, a w istocie myślał tylko o tym, że coś powinien powiedzieć, lecz nie potrafił wymyślić co. - Naprawdę? - zagadnął w końcu. - Tak - odparła samica z nagłą pewnością, czując się znacznie lepiej po wyartykułowaniu tego słowa. - Naprawdę. - Ja też się czuję trochę dziwnie - powiedział Wrzecian. - Hmm... hmm. Hmm. To słowo wisiało pomiędzy nimi i nagle Macierzanka wydała się trochę zirytowana. - No, Wrzecianie? - Hmm - powiadział znowu, tym razem ośmielając się spojrzeć na nią. Oddała mu spojrzenie. - Hmm - bełkotał, przestępując niezdarnie z łapy na łapę - My- ślę, że... powinniśmy... iść... - Połykał gwałtownie powietrze i w końcu zamilkł. Wciąż patrzyli na siebie i Wrzecian stwierdził, że to jest bardzo przyjemne i nigdzie nie zamierza odchodzić. - ... Powinniśmy... eee... iść... - przypomniał znowu. Zbliżyli się do siebie odrobinę. - Nie jestem w tym najlepszy - powiedział Wrzecian. Macierzanka uśmiechnęła się nieznacznie. - Nie sądzę, abyś był - stwierdziła. Ale nie odwróciła oczu, a on był tak blisko, prawie jej dotykał. - Ja też chyba nie jestem wiele lepsza. - Nie, nie sądzę, abyś była - rzekł Wrzecian. - To znaczy nie pomagasz mi zbytnio. Byli teraz tak blisko siebie, że gdyby którekolwiek z nich przysunęło się o włos... gdyby którekolwiek... I oboje się przysunęli. - Mmmm - westchnęła Macierzanka. Zjeżone futerko Macierzanki przesłoniło Wrzecianowi drzewa, korze- nie i niebo, a jego zmysłami owładnęło ciepło jej ciała. - Mmm! - powiedział i on, bo było to równie dobre jak wszystko inne, co mógł powiedzieć. - Macierzanko? - mruknął. - Mmm... mmm? - szepnęła, a jej bok naprężył się błogo przy jego boku, ciepły i rozkoszny jak jeszcze nic, co dane było mu poczuć w życiu. Przycupnęli bliżej siebie, chociaż dwa krety, które usiłują siedzieć, nie rozluźniając pieszczotliwego uścisku, który osiągnęły z takim trudem, są bardzo niezgrabne, toteż miast siedzieć, gramolili się raczej, a ich gramo- lenie zamieniało pieszczotę w przyjazne zwarcie. Macierzanka wzdychała, Wrzecian pojękiwał i w całej kreciości nie było w tej chwili nic ważniej- szego niż to, co czuli do siebie. - Uuuch! - westchnęła Macierzanka. - Tak! - powiedział Wrzecian, tym razem nieco pewniej. Było cicho. Słońce lśniło dookoła nich, ale ich oczy były zamknięte. Jedno dotykało drugie, ocierali się o siebie na wiele sposobów, na setki sposobów i robili to tak długo, aż ich westchnienia stały się czymś więcej niż westchnieniami. Otaczające ich światło słońca było zachwycające: osy- pywało ich złotem i jasnością, błyszczało, niosło ich oddechy do samego nieba. Wreszcie, kiedy już tego dokonali i powtórzyli to raz jeszcze, kiedy światło zaczęło jaśnieć tak samo jak wcześniej, a oni odczuli spokojną ulgę, jaką znajdują krety, które zostały kochankami, Wrzecian wygłosił pełną głębi uwagę: - Miłość to dziwna rzecz. - O tak - odparła w końcu Macierzanka i na długi czas wystarczyło im to za całą rozmowę. Bo on, teraz nieco pewniejszy siebie, wyciągnął łapę i przyciągnął ją do siebie, ona zaś opierając się leciutko, zmuszała go, by przyciągał ją mocniej. Wreszcie przysunęła się do niego, a on do niej. Wszystko, co robili, krety robiły już milion razy i dopóki będą żyły zakochane krety, będzie to dla nich równie wspaniałe, jak wtedy było dla Wrzeciana i Macierzanki, którzy zdobyli się na odwagę, aby się dotknąć. Znacznie później podjęli przerwaną rozmowę. - Wrzecianie? - Mhm? - Co my robiliśmy? - Kiedy? - Przedtem. - Szukaliśmy Doliny Legowisk. - Czy nie powinniśmy teraz tego robić? Wrzecian wstał i przeciągnął się. Macierzanka sapnęła i on odpowie- dział jej sapnięciem. Oboje czuli się pełni, chociaż nic nie jedli. - Co to ja robiłem? - zapytał Wrzecian. - Przeciągałeś się - odparła Macierzanka. - O właśnie - powiedział leniwie, po czym równie leniwie wstali oboje i bez żadnego trudu znaleźli Dolinę Legowisk. A na jej środku, pośród drzew, drzemał Tryfan, wyciągając pyszczek ku słońcu. - Cześć! - powiedział, ocknąwszy się, jeszcze zanim ich zobaczył. Uśmiechnął się, widząc, że Macierzanka idzie przodem, a za nią Wrzecian, trochę zakłopotany, trochę dumny, a z pewnością zupełnie inny niż przed- tem. - Gdzie jest Datka? - zapytała Macierzanka. - Poszła w górę zbocza - odparł Tryfan. - Bez wątpienia nie zmarnowaliście czasu. Nie powiedzieli ani słowa, ale delikatne spojrzenia, jakie na siebie rzucali, upewniły Tryfana, że dokonali tego, co wszystkim znającym je kretom wydawało się nieuniknione. - To jest właśnie Dolina Legowisk - rzekł Tryfan, po czym opro- wadził ich po tym miejscu i opowiedział o czasach, gdy odbywały się zebrania rady starszych, kiedy żył jeszcze Hulver i Mandragora, kiedy przybył Run. Dobre i złe krety, wszystkie teraz odeszły, pozostawiając za sobą opustoszały system. Potem poprowadził ich do Bagiennego Krańca, miejsca tajemniczego i mrocznego. - Czy nie moglibyśmy zejść w dół, do tuneli? - zapytał Wrzecian. - Lepiej nie - powiedział Tryfan. - Żywokost ustanowił taką za- sadę, że te korytarze mają nie być odwiedzane przez dwa pokolenia. - A więc nie zostały oczyszczone? - zdziwił się kleryk. Tryfan potrząsnął łbem. - Cóż, mają teraz w systemie kilku prawdziwych, żywych czyścicieli, więc może powinni nas poprosić! Ciebie, mnie, Spłukanego i Waligórę - moglibyśmy błyskawicznie oczyścić te korytarze! Tryfan nic nie odpowiedział. Nie pora była teraz na to, wcześniej trzeba było zrobić tyle innych rzeczy. Ta część systemu nie była jeszcze gotowa na powrót życia. Musiała jeszcze poleżeć odłogiem, z korytarzami gro- madzącymi kurz i zapadającymi się norami, aby życie, z którego odarła ją zaraza i pożar, mogło tu z wolna zacząć wracać. Kiedy tak rozglądali się tu i ówdzie, nadeszło popołudnie i zrobiło się trochę chłodniej. - Cieszę się, że nas tu przyprowadziłeś - oświadczyła Macierzan- ka. - Czuję się tak, jakbym była przedstawiana systemowi, który będzie bardzo ważny dla... dla nas. - Wyciągnęła łapę ku Wrzecianowi i Tryfan ucieszył się, widząc, iż przestają kryć się ze swą miłością. - Cóż - powiedział. - Pora ruszać. Ja przynajmniej wracam... Potraficie sami znaleźć drogę powrotną, prawda? - Z tymi słowy zo- stawił ich i ruszył wokół Bagna i Wschodniego Krańca. Miał nadzieję, że po drodze zdoła znaleźć jakiś ślad nory, którą kiedyś zajmowała Rebeka, a którą sama mu pokazała, nory, do której Mekkins, największy z Bagien- ników, kret przez wszystkich bardzo kochany, przyniósł Żywokosta jako krecie, które mogłaby kochać po tym, jak utraciła swój pierwszy miot. Tryfan był trochę zagubiony i samotny, a szczęście Wrzeciana pogłębiło to jeszcze uczucie, toteż pomyślał, że odwiedzenie miejsca, w którym mieszkała jego matka, doda mu siły. Odwrócił się więc i odszedł, zosta- wiając ich samych. Na tle nagiego, zimowego lasu jeszcze długo majaczyła jego samotna postać. Słońce zaczynało już zachodzić, a jego światło ponad Bagiennym Krań- cem powoli przygasało, kiedy Wrzecian z przytuloną do boku Macierzanką ruszyli z powrotem drogą, którą tu przyszli. Dotarli do Doliny Legowisk, gdy nagie, zmaltretowane pnie otaczających ich drzew odbiły ostatni bla- doróżowy blask zachodzącego słońca. Tam przysiedli na chwilę, po czym Macierzanka oświadczyła: - Chciałabym na chwilę zejść pod ziemię, tylko zerknąć. - Tryfan powiedział... - zaczął niepewnie Wrzecian. - Chodzi mi o to, że tam pewnie nie ma wiele do oglądania. - Wrzecianie, czy nie czujesz tu czegoś niezwykłego? Czegoś waż- nego dla nas? - Nie sądzę... - wahał się kleryk. - Nie czuję, ja... - Ponad ni- mi, na bladym, wieczornym niebie rozbłyskały już pierwsze punkciki gwiazd, dzienne zaś odgłosy lasu powoli zamierały. Po chwili zapadła głęboka cisza i w Dolinę Legowisk spłynął spokój. - Tak - powiedział z przekonaniem. - Czuję to. Przysiedli oboje z respektem, bok w bok. Światło ponad nimi było lśniące i białe. Pojęli, że Kamień jest z nimi i w nich. Jedno lub drugie musiało poruszyć się pierwsze, ale żadne z nich nie pamiętało potem, które to było. Przemykali z szelestem przez poszycie, szukając jakiegoś wejścia, aż wreszcie, odwracając się przez ramię, zoba- czyli jedno z nich, wyraźnie, jakby to był dzień, jakby zawsze tam było, a wokół niego unosiła się zapraszająca aura i uspokajająco szeptał wie- trzyk: - Teraz to jest wasze miejsce, a wasza obecność uświęca je. Chodźcie, chodźcie do mnie... Zagłębili się w to dziwne wejście i znaleźli się w ogromnej i sław- nej norze komunalnej Doliny Legowisk, gdzie kurz zalegał grubą war- stwą posadzkę, a przecież nadal każdy krok odbijał się echem. Korzenie dawno spalonych drzew wiły się i wykręcały dookoła nich, a koryta- rze rozchodziły się w różne strony. Powietrze było słodkie, ciepłe i przy- jemne. - Macierzanko... - Oboje zwrócili się ku sobie; jego pazury wparły się w jej boki, lecz tym razem nie było w nich niepewności, bo przecież kochali się i zarazem tworzyli życie, ich pełne zachwytu westchnienia odbijały się echem i przemykały wokół nich. A kiedy wreszcie skończyli, wydawało się, że Dolina Legowisk należy do nich i zawsze już będzie należeć, że stanie się ich miejscem, ich i całego ich rodu. - Wrzecianie - szepnęła Macierzanka. - Słyszysz to? - Tak - szepnął z lękiem. - To Cisza Kamienia. - Nastanie tutaj, w Dolinie Legowisk, gdzie jest koniec i początek wszystkiego, Kamień bowiem to symbol, a nie miejsce. - Westchnęła. - Czuję, jak ona nadchodzi z dalekiej przyszłości. A my należymy do niej, Wrzecianie, my, obcy w tym miejscu, wciąż jeszcze obcy sobie nawzajem, nieznani, bo nikt nie wie, że tu przyszliśmy. - Nie wiem, doprawdy nie jestem pewien - powiedział Wrzecian. - Ale... - przerwał, bo wokół nich lśniło światło Ciszy, białe i czyste. Z jego głębin dolatywały piski młodych, a spoza nich paplanina podra- stających kreciąt oraz tupot i odgłosy rodzeństwa igrającego z przyjaciółmi, hen zaś, z oddali, zza tych wszystkich dźwięków, ciche jak szept zale- dwie, dobiegało imię, którego nikt nie był w stanie dokładnie usłyszeć, a odpowiedź na to wołanie unosiła się wokół nich, w owym świetle, w cie- ple, które napełniało ich oczy łzami i kazało im tulić się nawzajem. - Wrzecianie, boję się - szepnęła krecica, usłyszała bowiem w so- bie to życie, głos pokolenia, które miało dopiero nadejść. - Macierzanko. - Chuda postać kleryka wyrażała dumę i pewność siebie. - Niech Kamień błogosławi nas i nasze potomstwo. - Miły mój - rzekła cicho - gdybyśmy kiedykolwiek mieli zo- stać rozdzieleni, cokolwiek by się stało, niechaj to miejsce będzie nasze, niech będzie to miejsce, do którego będziemy zmierzać. - Dolina Legowisk w Duncton - szepnął Wrzecian. - Tak... - Nasze miejsce - westchnęła. - Nasze sanktuarium. - Gdziekolwiek byśmy nie poszli i czym byśmy się nie stali - po- wiedział - powrócimy tutaj. Powiemy o tym naszym młodym, a one powiedzą swoim. - O tak - stwierdziła samica. - Czymkolwiek się staniemy i gdzie- kolwiek pośle nas Kamień, to zawsze będzie nasze miejsce. Potem odwrócili się, odszukali wejście, którym się tu dostali, i opusz- czając norę, wyszli z powrotem na powierzchnię, gdzie zapadł już zmierzch, odzierając świat z kolorów. - Musimy wrócić na zbocze - powiedział Wrzecian, kiedy rozległo się pierwsze pohukiwanie sowy. - Tak - powiedziała Macierzanka, niepewnie, bo akurat rozglądała się po Dolinie Legowisk, usiłując coś wypatrzeć. Podeszła do Wrzeciana, oczekując jego wsparcia i zapytała: - Gdzie jest to wejście, którym ze- szliśmy na dół? Nie ma go tam. - I w istocie nie było go, zniknęło, jakby nigdy nie istniało. - Musimy już iść - rzekł kleryk. Kiedy dotarli do kręgu drzew otaczających Dolinę Legowisk, Macie- rzanka przystanęła. Wrzecian wyciągnął ku niej łapę i oboje nagle znie- ruchomieli, bo przed nimi, na łodydze i liściu, na konarze i gałązce, lśniło padające spoza nich, z miejsca, w którym przed chwilą byli, światło. - Nie oglądaj się - szepnęła krecica. - Mój ukochany, nie patrz za siebie. - Wrzecian ani myślał tego czynić. Przygiął się tylko i po- chylił, po czym ruszyli dalej, a owo światło nadal lśniło przed nimi. Tymczasem za ich plecami, tam gdzie otwierało się wejście do nory, spoglądał w ślad za nimi stary kret, Biały Kret. Wyciągnął ku nim swe pazury, sięgnął poprzez las, jakby był wszędzie, i prowadził ich to w lewo, to w prawo, tak że nie wiedząc o tym, szli najbezpieczniejszą z tras wio- dących z powrotem na szczyt Lasu Duncton, trasą wolną od sów i lisów. Potem ten sam prastary Biały Kret, kret umiłowany, wyciągnął łapę, by pobłogosławić kogoś innego: skrybokreta Tryfana, przywódcę, kreta dzielnego i strasznie samotnego. Tryfan, który odnalazł starą norę Rebeki, wszedł do niej, na krótką chwilę położył się w miejscu, gdzie niegdyś jego matka karmiła Żywo- kosta, i szepnął: - Pomóż mi. Był przygnębiony i samotny, wiedział już, że nie będzie mógł pozostać w Duncton na zawsze, lecz przybył tutaj, by odzyskać siły i pozwolić swym towarzyszom odetchnąć odrobinę dobrym powietrzem systemu, któ- ry wciąż błogosławiony był przez Kamień i wolny od Słowa. - Poprowadź mnie, bo jestem smutny i zagubiony w ciemności. Wtedy ponad nim ocknął się wieczorny wietrzyk i szepnął: - Tryfanie, otacza cię wiele miłości i troski. Tryfan usłyszał ten głos, pojął, że Kamień jest z nim i poczuł na swych bokach delikatne dotknięcie jego miłości. Wyszedł na powierzchnię i zo- baczył dookoła siebie światło. Wyczuł obecność starego kreta, kreta, któ- rego znał i kochał. Łkając wyznawał swą tęsknotę, miłość i wiarę, że tamten jest bezpieczny. A potem Tryfan podjął swą samotną pielgrzymkę do wielkiego Ka- mienia, by podziękować mu za przewodnictwo. Czynił to w głębokiej Ciszy i całkiem wyzbyty lęku. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI BYŁ KONIEC MARCA. Minął ostatni nawrót zimy i powierzchnia stała się mokra od topniejącego lodu i śniegu, a słońce było tak ostre, że wyszedłszy na powierzchnię, kret musiał długo przecierać oczy, nim cokolwiek zoba- czył. Do Lasu Duncton przybył przerażony samiec, wycieńczony i na wpół zagłodzony. Od drogi ryczących sów przyprowadził go Krostawiec, który był jed- nym z obserwatorów wysłanych w lutym przez Olchę. Przybysz pochodził z pewnego systemu w pobliżu samej Koźlandii. Przechodząc obok Fyfield, o mały włos nie został złapany i uczyniony czyścicielem. Opowiadał, iż przyszedł, ponieważ usłyszał o krecie zwanym Tryfanem, który pokonał Wilczą Jagodę z Whern i jedną łapą zabił dwudziestu jej gwardzistów. O krecie sprawiedliwym, oddanym Kamieniowi. Krecie, któ- ry miał naprawić zło i poprowadzić swych zwolenników ku wolności, krecie... Tryfan zaś, patrząc na tego roztrzęsionego przybysza, który był świad- kiem powieszenia całej trójki swojego rodzeństwa, a także okaleczenia swojej matki, kreta, którego uratowała jedynie odwaga, jaką wykazał jego ojciec, zanim i jego powieszono, Tryfan odgadł, iż może on być pierwszym z wielu, którzy podczas nadchodzących kretomiesięcy, czy może lat, będą od niego oczekiwać przewodnictwa. Jednych przywiedzie wiara, innych strach, jeszcze innych pragnienie lepszego życia, a będą i tacy, którzy zapragną przysłużyć się w ostatecznej rozprawie z mrokiem Słowa. Patrząc tak na ożywionego, pełnego dobrych chęci samca, Tryfan poczuł, jak przytłaczające jest brzemię misji, którą powierzył mu Boswell. Modlił się więc w myślach: "Pomóż mi, o Kamieniu, nie sprzeniewie- rzyć się Twojej Ciszy i powiedź te krety sprawiedliwie ku sprawiedliwości, ze spokojem ku spokojowi, z prawdą ku prawdzie. Pomóż mi". Słuchając tego uciekiniera, domyślił się, że dowodzenie małą garstką kretów w czasie ucieczki z Koźlandii do Duncton to jedno, zupełnie zaś czym innym, czymś znacznie trudniejszym jest poprowadzenie grupy wędrowców oraz zbiegów z systemów opanowanych przez grików do... Dokąd? "Pomóż mi uniknąć tego, bym czynił ze sprawy Kamienia to samo, czym jest sprawa Słowa. Powiedź mnie w stronę światła, w stronę Ciszy. Pomóż mi poprowadzić te krety w stronę twojego spokoju". - Gdzie jest ten Tryfan? - zapytał młody samiec. - Zaprowadź mnie do niego, abym mógł mu złożyć swoje uszanowanie i przyrzec mu swą lojalność. Skrybowie powiadają, że Tryfan odparł na to: - Ten Tryfan, o którym słyszałeś, ten, którego nam opisałeś, nie istnieje. - Ale to przecież jest Las Duncton. Nie ma go tutaj? - zapytał zbity z tropu kret. - On jest takim samym kretem jak ty - odpowiedział Tryfan - i jeżeli staniesz się jego podwładnym, to on złoży hołd tobie i wszystkim tobie podobnym, wy zaś bądźcie mu powolni tylko w jednej sprawie, pierwszej i ostatniej. - Tak uczynię! - oświadczył natychmiast kret, lecz wciąż był za- skoczony. - Tedy przyrzeknij swoją lojalność Kamieniowi, nie zaś jemu, cho- ciaż on cały należy do Kamienia. I służ mu, pozwalając, aby on służył tobie. Jeżeli to uczynisz, krecie, to w całej pełni staniesz się wyznawcą. - Spróbuję! - rzekł kret. - Uczynię tak! Pozwól, że sam mu to powiem. Tryfan uśmiechnął się i powiedział: - Jużeś to uczynił. - I skłonił swój pyszczek przed przybyszem. Poprosił go, by dotknął jego prawego ramienia w uznaniu wagi tego, co powiedział, tudzież aby podkreślić, iż wśród wyznawców Kamienia to przywódcy są tymi, którzy mają przywilej składania hołdu swym pod- władnym. Wraz z nadejściem kwietnia pojawili się w Duncton i inni uchodźcy. Przychodzili samotnie bądź parami i tak samo jak ów pierwszy opo- wiadali przejmujące grozą historie o niegodziwościach i zagarnięciach cudzych ziem dokonywanych przez grików. Każdemu z przybyszy dro- ga, którą przebył, już kojarzyła się z pasmem okrucieństw i utratą bli- skich. To Wrzecian rzucił myśl, iż w miarę przybywania tych kretów powinny być spisywane relacje opowiadające o tym, w jaki sposób doszło do tego, że porzucili swoje domy i wyruszyli do Duncton. Pracę tę rozpoczął Try- fan, a Wrzecian, wspierany przez Psiego Rumianka, kontynuował ją. Za- piski te nie tylko pozwoliły Tryfanowi uświadomić sobie, jak rozmiesz- czeni są grikowie i jakimi dysponują siłami, ale także umożliwiły Wrzecianowi przystąpienie do pracy nad kronikami, które dzisiaj są znane jako Zwoje Uciekinierów, tudzież do sporządzenia mapy plagi Słowa, a także do spisania całej przekazywanej ustnie historii każdego systemu oraz wszystkich jego wierszy i tradycji, jakie tylko wiecznie ciekawy kleryk zdołał znaleźć. Wszystkie te informacje nie pozostawiały Tryfanowi i innym członkom starszyzny cienia wątpliwości, że w miarę upływu wiosny grikowie coraz intensywniej gromadzą się w systemach otaczających Duncton. Było jasne, że lada moment przystąpią do ataku na ogromną skalę. Kilku co bystrzejszych przybyszy donosiło o czymś, co było jeszcze bardziej przerażające. Chodziło o to, że od czasu ostatniego Najdłuższego Dnia metody grików zmieniły się i zamiast bestialstw i wieszania zaczęli oni stosować bardziej subtelne sposoby, sztuczki, które Tryfan zdążył już sam zaobserwować w Frilford i Bladon. W miarę jak rodziły się młode krety, wypaczano ich umysły ideami Słowa, szydząc zarazem i kpiąc z Ka- mienia. Procesowi temu sprzyjał, jak się zdaje, fakt, iż samce grików były chyba płodniejsze niż osłabione zarazą krety z południa i kiedy nadchodziła pora godów, samice chętniej zwracały się ku nim, toteż wiele z nowo narodzonych kreciąt było pół-grikami, przez co łatwiej ulegały ich wpły- wowi. -- Powiadam ci, Tryfanie, to może być groźniejsze, niż się zdaje - ostrzegał Wrzecian. - Może nam przyjść walczyć nie z zabłąkanymi przechrztami, ale ze sposobem życia, który akceptuje coraz większa liczba kretów. - Ale przecież to jest życie bez większego sensu - odparł Tryfan. - Bez Ciszy Kamienia. Życie, które w końcu musi ponieść klęskę, jeśli nie znajdzie sobie ośrodka, który zdolny byłby pomieścić w sobie wewnę- trzne życie kreta czy też zmienić je na lepsze. Wrzecian wzruszył ramionami. - Cóż zwyczajny kret wie o tej Ciszy albo o "wewnętrznym życiu"? Cóż go to obchodzi? Jeżeli taki kret żyje w zdrowiu i ładzie, jeżeli ma robaki do zjedzenia i ciepłą norę, jeśli może rozmnażać się w spokoju, a od czasu do czasu stoczyć jakąś walkę, to... - Więc dlaczego uciekinierzy wciąż przybywają do Duncton? - za- pytał Tryfan. - Ja cię tylko przestrzegam przed tym, o czym mówią krety - po- wiedział Wrzecian. Tryfan uśmiechnął się, a potem spoważniał. - Nie oddalaj się ode mnie, Wrzecianie, bez względu na to, co mówię lub czynię. Ciężar przewodzenia tym kretom jest wielki, a będzie jeszcze większy, toteż czasem mam ochotę być sam. Nie ma czasu... Trzymaj się blisko mnie, ostrzegaj, kiedy będę się oddalał, przypominaj mi, że jestem tylko zwyczajnym kretem, bo ciebie zawsze wysłucham. - Uczynię tak, Tryfanie - obiecał Wrzecian - nawet jeśli nadej- dzie dzień, w którym nie będziesz sobie tego życzył! - To się nigdy nie stanie - rzekł Tryfan. Kleryk nic na to nie odpowiedział i wyszedł, korzystając z okazji, iż pojawili się Spłukany i Waligóra, aby omówić plan pospiesznych przy- gotowań do spodziwanego rychło nadejścia grików. W takiej oto atmosferze przygotowań i niepokojących wieści narodziły się tej wiosny młode. Te nieliczne z nich, które przeżyły, zawsze potem wspominały podniecenie, jakie panowało w tamtych dniach. Dorośli wyda- wali się wciąż czymś zajęci. Wiele samców i samic, które nie miały kreciąt pod wszechwładnymi rozkazami Olchy i Waligóry uczyło się pełnienia straży, tudzież zajmowało wykonywaniem umocnień we wschodniej stronie systemu, tam gdzie tylko droga ryczących sów broniła dostępu do Duncton. Co zaś do brzemiennych samic, sprawa nie wyglądała najlepiej, jako że ich płodność nie była zbyt wysoka. Wiele z nich poroniło, a tej nielicznej garstce, która wydała na świat młode, udawały się mioty liczące jedno, dwa, z rzadka trzy krecięta. Krecice same doskonale znały przyczynę: była nią choroba. Od początku epidemii płodność nie była wysoka: stwierdzono, iż tam, gdzie samica obecnie była zdrowa, samiec zaś dotknięty chorobą, nie udawało się donosić młodych bądź rodziły się one zdeformowane. W tych nielicznych przypadkach, kiedy takie samice rodziły, ich nory przed- stawiały widok zaiste posępny, ich młode bowiem musiały zostać zabite, aby biedne, zniekształcone istoty nie przyniosły wstydu swoim rodzicom. Tego wszakże samce zazwyczaj nie wiedziały, krety bowiem nie są obecne przy porodzie, ba, nie mogą nawet zbliżać się do nor, w których się on odbywa, a cóż może powiedzieć samiec, kiedy samica donosi mu, iż urodziła martwe krecięta. Tryfan wszakże wiedział, iż "martwe" często oznacza "zabite", a po- wiedział mu o tym Waligóra. Partnerka Waligóry, samica ze Wschodniego Krańca, urodziła młode i były czyściciel dowiedział się, że kreciątka przyszły na świat martwe. - Spodziewałem się tego, Tryfanie - wyjaśniał ze smutkiem. - Każdy, kto wie cokolwiek o skalposkórze jest świadom, że kret, który to miał, nie spłodzi zdrowych młodych. Samica może zajść w ciążę, samiec może zapłodnić, ale jeśli jedno z nich miało wrzody, to krecięta w ogóle się nie urodzą, a jeżeli nawet, to będą zdeformowane lub martwe. - Ale twój skalposkór został uleczony - przypomniał Tryfan, który przecież sam tego dokonał. - Wybacz, Tryfanie, ale ty mnie nie uzdrowiłeś. Wyleczyłeś tylko moje wrzody, a to nie to samo. Nie mówię, że nie jestem ci wdzięczny, tylko wiem, że dla mnie jest już teraz za późno na posiadanie młodych. - Czy powiedziałeś o tym swojej partnerce? - zapytał Tryfan. - Jasne, że powiedziałem. Byłbym nieuczciwy, gdybym tego nie zro- bił, ale wiesz, jakie są samice: jeżeli sądzą, że jest jakaś szansa na krecięta, a w pobliżu nie ma żadnego innego samca, to wezmą sobie nawet takiego nieokrzesanego, starego kreta jak ja, nic na to nie poradzę. Tryfan zachichotał niepewnie, lecz Waligóra nie zawtórował mu i skry- ba pojął, że jego towarzysz ma coś jeszcze do powiedzenia. - Prawda wygląda tak, że w miocie mojej partnerki urodziły się żywe młode, ale zostały zabite. - Któż tego dokonał? - przeraził się Tryfan. - Inne samice. Tak się robi. Siedzą w norze porodowej i patrzą, a jeśli młode nie są takie jak trzeba, zabijają je. - Kto im na to pozwolił? - zapytał Tryfan. - Tradycja - odparł Waligóra. - Zapytałem o to moją partnerkę, a ona odpowiedziała mi, że taka była wola Kamienia. "A czegóż brakowało tym maleństwom?", zapytałem. "Miały po trzy przednie łapy, za to nie miały wcale pyszczków", odpowiedziała mi. "Żaden wstyd je zabić, ale nie godzi się, by samiec o tym wiedział" - dodał jeszcze i smutno zwiesił swój wielki łeb. - Powiadają, że takie rzeczy przytrafiają się, odkąd nastały zarazy, niektórzy twierdzą, że zdarzały się i wcześniej, ale teraz to się nasila, Tryfanie, a żywych młodych jest niewiele. - Tedy są dla nas tym cenniejsze - stwierdził skryba. Później w norze Żywokosta wypytał o to wszystko Datkę. - Waligóra ma rację, to tajemnica samic - odparła. - To się wy- daje okrutne, wiem, ale tak jest najlepiej. Nie można zaufać takiej samicy, że zrobi to sama, choć niektóre są gotowe to uczynić. Dlatego zawsze staramy się trzymać w pogotowiu inną do pomocy. - Do mordowania, chciałaś powiedzieć - uściślił Tryfan z gniewem. - Lepiej, aby takie młode nie żyły - powiedziała rzeczowo Datka. - Przecież i Boswell był takim krecięciem, czy i jego byście zabiły? Datka popatrzyła na Tryfana i odparła twardo: - Jużci, w tym systemie taki kret by nie żył. - To nie jest słuszne, Datko. Kamień jest samym życiem i nie pragnie, by jego młode były zabijane, bez względu na to, jak bardzo mogą się wydawać okaleczone. - Tedy może sam Kamień sprawi, byś nie musiał oglądać takich narodzin, jakich świadkiem byłam kilkakroć od nastania zarazy - wes- tchnęła Datka - ani decydować, które krecie z zepsutego miotu ma żyć, a które musi umrzeć. Gdy odeszła, Tryfan zapytał Żywokosta: - Czy wiedziałeś o tym? - N-niewielu samców wiedziało, ale ja t-tak, T-Tryfanie. Potem, uspokoiwszy się, Tryfan zapytał Datkę: - Czy zdarzyło się kiedykolwiek, by jakieś krety dotknięte skalpo- skórem spłodziły zdrowe potomstwo? - Nigdy, o ile wiem, i nigdy się to nie stanie, jak sądzę. W każdym razie, nie takie z wrzodami. Ani krety dotknięte zarazą czy pomorem, żadne z nich. Wiele jest kretów w kreciości, które rade byłyby mieć młode, gdyby tylko mogły, lecz ich ciała skaziła choroba i Kamień nie pozwoli im mieć potomstwa. Tak to już jest. Tryfan dostrzegł łzy w oczach Datki i wielki smutek, bo przecież każda krecica pragnie urodzić młode i nauczyć je tego, co sama potrafi. Dowiedziawszy się o tym wszystkim, skryba nie był zdziwiony, słysząc, że także i Macierzanka miała trudności z porodem po godach, które odbyła z Wrzecianem. Kleryk nie zaraził się skalposkórem na Stoku i wyglądał dość zdrowo, ale Macierzanka była chora, kiedy spotkali ją po raz pier- wszy, a podczas ciąży rozchorowała się po raz drugi. Zaniemogła tak poważnie, że zarówno Żywokost, jak i Datka musieli się nią opiekować, stara samica zaś pozostała nawet na czas porodu, by nadzorować jego przebieg. Poród był długi i niebezpieczny, krecie zaś, albowiem na świat przyszło tylko jedno, okazało się słabe. Wszelako nie tak słabe jak jego matka, która, jak się zdawało, doznała nawrotu choroby gnębiącej ją już w Koź- landii i zupełnie nie była w stanie pielęgnować maleństwa. Więcej jeszcze: nie dawało się powstrzymać krwotoku, który nastąpił, żadne zabiegi Datki, żadne zioła Żywokosta nie zdołały zahamować upływu krwi. Toteż przez jakiś czas po porodzie młode popiskiwało samotnie, nie nakarmione i po- zbawione ciepła swojej matki, która walczyła o życie. Wreszcie przyszedł moment, kiedy Macierzanka jakby pogodziła się z tym, że jej słabość już nie minie, i okazując ogromną odwagę, poprosiła Datkę, aby znalazła inną, silniejszą matkę dla jej maleństwa. - Powiedz Wrzecianowi, żeby sam je zabrał. On znajdzie samicę, która je zechce - powiedziała. - Lepiej ja to zrobię - zaproponowała Datka. - Krecica nie weź- mie je od samca. - Nie, nie, niech Wrzecian je zabierze - szepnęła Macierzanka. - On będzie wiedział, dokąd iść. Wezwano więc Wrzeciana do nory Macierzanki, a tam kleryk zobaczył swą ukochaną tak osłabioną porodem, że ledwie była w stanie wyciągnąć ku niemu łapę, a przy jej suchych, jałowych sutkach dostrzegł ich maleń- kiego, gramolącego się nieporadnie kredka. - Zabierz go - szepnęła samica. - Weź go stąd, póki jeszcze jest czas, mój kochany. - Nie miałem pojęcia, że jesteś tak... - zaczął mówić Wrzecian wstrząśnięty stanem Macierzanki. Była bardzo chora i wyniszczona za- równo chorobą, jak i porodem. - On na pewno wyżyje, jeśli tylko... Macierzanka jednak pokręciła głową. - Nie zwlekaj, Wrzecianie, zabierz go zaraz. Znajdź jakąś samicę, która się o niego zatroszczy. Ruszaj natychmiast, proszę... - Nie wiem dokąd - zawahał się Wrzecian. Wtedy Macierzanka sięgnęła ku jego łapie i dotknąwszy jej, powie- działa: - Jest miejsce, które znasz, miejsce, w którym zawsze mieliśmy się spotykać, miejsce, w którym po raz pierwszy odnaleźliśmy miłość, tam go zabierz, mój miły, ale spiesz się. Zatem Wrzecian ujął swe krecie za skórę na karku, a zrobił to nie- zgrabnie, samce bowiem nie są w tym zbyt dobre, Macierzanka zaś uśmie- chnęła się i powiedziała: - Podaj mi go. Kleryk posłusznie położył kreciątko przed nią. Krecica popatrzyła na swe młode, jedyne, jakie kiedykolwiek dane jej było posiadać, i rzekła: - Mój ojciec nazywał się Częstokół, niech to będzie i jego imię. - Potem przemawiała najczulej jak potrafiła do swego synka, pieściła go i wciąż na nowo powtarzała te słowa, jakby miały być one jedynymi, jakie to krecie miało kiedykolwiek usłyszeć od swej matki, toteż musiała po- wiedzieć mu wszystko: - Otacza cię wiele miłości. - Ale jej głos brzmiał coraz słabiej i słabiej. Powoli zamierał w tej ciemnej norze. Potem Datka skinęła na Wrzeciana, a on ponownie podniósł Częstokoła, odwrócił się i nie słyszał już, jak Macierzanka szepcze za nim: - Także i ty, Wrzecianie, nie zapomnij nigdy, że i ciebie otacza wiele miłości. Kleryk odszedł. Ruszył długimi zboczami Wzgórza Duncton, wiedząc, dokąd ma się udać. Miejscem tym była Dolina Legowisk, gdzie on i Ma- cierzanka poznali swą miłość i przyrzekli sobie, że pewnego dnia znowu się tu spotkają albo każą uczynić to swoim potomkom. Wrzecian nie pozostawił żadnej wzmianki o tej długiej wędrówce, nig- dzie też nie wspomniał, co zaszło, kiedy dotarł do Doliny Legowisk. Jednakże uczynił to kto inny, wiedziała o tym pewna krecica, która zapa- miętała to zdarzenie i opowiedziała o wszystkim. Tam oto, w mroku Doliny Legowisk, pełnej korzeni martwych drzew oraz pyłu przeszłości, niosący Częstokoła Wrzecian odnalazł pewną sa- micę, która na niego czekała. Była zmizerowana, ale miała pełne sutki i tęskniła ogromnie do posiadania potomstwa. - Coś ty za kret? - zapytał kleryk, kładąc przed nią swego syna. - Modliłam się do Kamienia - szepnęła głosem pełnym lęku. - Kazał mi tu przyjść. Powiedział... - ale nie dokończyła, tylko pochyliła się, by zatroszczyć się o malca. Polizała go, pogłaskała i owinęła się wokół niego, aby łatwiej mu było ssać? - Jak się nazywasz? - zapytał Wrzecian. - To śliczny maluch. A on jak się nazywa? - Częstokół. - Dobre imię - stwierdziła samica, przytrzymując malca przy piersi. - Czy masz młode? - zapytał zaskoczony Wrzecian. - Jużci - powiedziała krecica. - Dwoje zdrowych i jedno zde- formowane. To okaleczone zostało zabite. Czętokół go zastąpi. Kleryk chciał jej polecić, by powiedziała malcowi, że jest synem Ma- cierzanki i Wrzeciana, ale zamiast tego nakazał: - Powiedz mu, aby w chwilach zwątpienia, które nadejdą, pokładał nadzieję w Kamieniu i przychodził do Doliny Legowisk, tu gdzie go znalazłaś. Zrobis'z to? Wtedy samica podniosła na niego pełne radości oczy matki, która od- nalazła swoje dziecko i odparła: - Jest to tak pewne jak fakt, iż Kamień jest dla mnie dobry. Jak to, że w chwilach zwątpienia Dolina legowisk jest miejscem, do którego trzeba się udać. Powiem mu. - Po czym odwróciła się do Częstokoła i przytuliła go do siebie. - Muszę już iść - rzekł Wrzecian. Był niespokojny o Macierzankę i spieszył się, by do niej wrócić. - Jużci, jużci - przytaknęła krecica z roztargnieniem. Nie podniosła wzroku, kiedy Wrzecian opuszczał zakurzone korytarze Doliny Legowisk. On jednak szepnął na odchodne: - Otacza cię wiele miłości... Chciał już być znów przy Macierzance, bo nagle okropnie przeraził się tych słów, które wypowiedziała, a potem tak dziwnie powtórzyła je jeszcze raz: "Otacza cię wiele miłości". Wybiegł pędem z Doliny Lego- wisk i ruszył długą drogą w górę zboczy, lecz zanim dotarł ponownie do nory swej ukochanej, napotkał Datkę, która wyszła mu na spotkanie, i po- znał po jej minie, oraz po sposobie, w jaki szła, że nie ma już Macierzanki. Jedni powiadają, że pobiegł wtedy do Kamienia, inni utrzymują, że oszalał z bólu i rzucił się z pazurami na samego Tryfana. Wszelako był ktoś, kto znał prawdę i wyjawił ją. Wrzecian z Siedmiu Pagórków wrócił do Doliny Legowisk, aby ponownie odnaleźć Częstokoła i zabrać go z po- wrotem, ale kiedy tam dotarł, owej samicy już nie było. Odeszła, a wraz z nią odszedł Częstokół, toteż Wrzecian pozostał samotny w miejscu, które połączyło go z Macierzanką, opłakując swą stratę i czując wzbierający gniew do Kamienia. X W miarę upływu wiosny wszystkie krety w Duncton czuły naglący niepokój i korytarze przepełniało napięcie oraz zdecydowanie, każdy z obecnych bowiem wiedział, że pora próby nadchodzi i wielu z nich może zginąć. Utworzono już Radę Starszych, której najstarszym członkiem został Ży wokost, Tryfan zaś stał się jej naturalnym przywódcą. Był w niej i Spłu- kany, i Datka, a także Wrzecian oraz Waligóra. Powinien być i Olcha, ale niektórzy w Duncton wciąż nie całkiem ufali kretowi, który tak niedawno był gwardzistą. Wszyscy jednak cieszyli się, że zajmuje się nowymi przybyszami, z których wielu, w miarę jak wdra- żano ich do dyscypliny i przygotowywano do nadchodzącej batalii, stało się dobrze wyszkolonymi zwiadowcami. Co do Psiego Rumianka, to opowiadał się on tylko Tryfanowi oraz Spłukanemu, a poza tym żył według własnych zasad. Znikał, nikt nie wiedział gdzie, badał tunele i trasy, których żaden inny kret nie zdołałby zgłębić, snuł swoje własne myśli i tylko Tryfanowi zwierzał się z tego czy owego sekretu bądź wyjawiał, jakie to tajemne przejście odnalazł. Nie było w systemie kreta, który by nie wiedział, że wraz z każdym pogodniejszym i cieplejszym dniem rośnie prawdopodobieństwo ataku gri- ków. Zwiększono liczbę czujek poza systemem, ale donosiły one tylko o pewnym zaniepokojeniu, które zawsze ogarnia kreciość wiosną. Jeżeli grikowie zamierzali nadejść, to w tej chwili czekali na stosowny moment, opracowując plany i gromadząc swe siły. Ale gdzie i kiedy...? Tymczasem Tryfan oraz Rada Starszych snuli własne plany, aczkolwiek odbywało się to wśród długotrwałych dyskusji, a czasem i sporów. Wojna nie była dla kretów z Duncton czymś naturalnym, nie potrafiły też napra- wdę uwierzyć w okrucieństwa, które mogły się wydarzyć. Krety z leżą- cych na zachodzie Pastwisk, kiedy zapytano je, czy zechcą walczyć u boku Dunktończyków, po prostu wybuchnęły śmiechem. Doświadczenia zgromadzone przez Tryfana w Koźlandii nauczyły go, że grikowie czerpali korzyści ze sposobu, w jaki byli zorganizowani, tu- dzież z tego, że najwyraźniej potrafili planować i robili to. Wiedział, że jeśli wyznawcy Kamienia mają wyjść cało z tej próby, powinni również opanować te umiejętności. Spłukany został więc oddelegowany do skontrolowania umocnień ob- ronnych Duncton. Obejście ich dookoła wraz z Waligóra i Psim Rumian- kiem zajęło mu całe trzy dni. Szli najpierw wzdłuż brzegu Tamizy, a potem obok drogi, pod którą przechodzili wąskim, zrobionym przez dwunogi tunelem dla krów, kiedy przybywali tu po raz pierwszy. Nie był on spe- cjalnie miły dla kretów, ale spełniał swoje zadanie, o ile nie padało. Odnaleźli zakopane pod drogą rury drenażowe, zagrzebane w żwirze i trudno dostępne, i zapamiętawszy ich rozmieszczenie, starannie zama- skowali wszystkie wejścia i wyjścia. - Tak więc prawdą jest - donosił Spłukany Radzie po swoim po- wrocie - że jeśli grikowie nadejdą od południowego wschodu, a jest to jedyna możliwa droga, nie uda się nam uciec bez przebijania się przez ich szeregi, ponieważ nie ma sposobu, aby przedostać się ponad rzeką, a oni są w stanie zablokować wszystkie inne drogi ucieczki. - Poza tym pierwszą rzeczą, jaką musimy zrobić, jest zajęcie poza drogą takich pozycji, które skierują atak w inną stronę i zabezpieczą przej- ścia. - Zatem naprawdę musimy o-o-opuścić Duncton? - zapytał zbola- łym głosem Żywokost. - Nie znajdziemy sposobu, aby obronić ten system czy też żyjące w nim krety przed długotrwałym atakiem nieprzyjaciela, który znacznie przewyższa nas liczebnie - stwierdził Tryfan. - Tak jest, uważam, że musimy opuścić Duncton na jakiś czas. Sądzę, że Wilcza Jagoda będzie chciała zaskoczyć nas tutaj, aby udowodnić, jaką potęgą jest Słowo, i dać nauczkę wszystkim kretom, w których tli się jeszcze nadzieja na to, iż zdołają zachować wierność wobec Kamienia. Zatem ewakuacja nie będzie przegraną w takim stopniu, jak zawiedzione nadzieje jej podwładnych, a ponadto pozwoli nam podjąć walkę w chwili, gdy znajdziemy się w bar- dziej sprzyjającej sytuacji. - To dlaczego nie wyruszyć od razu, póki łatwiej wędrować? - zagadnął Waligóra. Nie musiał dodawać, że gdyby wcześniej opuścili Harrowdown, Brevis i Wierzba być może żyliby nadal. Tryfan, tak samo jak dawno temu jego ojciec, zaczynał pojmować, że rządzenie kretami nie jest rzeczą łatwą, że wymaga ono poszukiwania kompromisu pomiędzy różnymi opiniami, a niewiele jest zasad, które mó- wiłyby, jak należy postępować, i tylko instynkt podpowiada, co robić. No, może jeszcze świadomość celu. - Omawialiśmy to już ze Spłukanym - odparł Tryfan - i wydaje się nam, że w tej chwili ewakuacja jest jeszcze przedwczesna. Po pierwsze bowiem, nie mamy żadnej pewności, gdzie są teraz grikowie, toteż mo- glibyśmy przez pomyłkę uciekać wprost na nich, poprzez tereny, których nie znamy i których nie bylibyśmy w stanie obronić, tak samo jak naszego systemu. Bez wątpienia jednak nieprzyjaciel nie jest jeszcze zbyt blisko, bo gdyby tak było, to nasi zwiadowcy dostrzegliby jakieś tego oznaki. Po drugie, z każdym mijającym dniem pojawia się kilku nowych uciekinierów, którzy powiększają nasze szeregi. A choć ich liczba ostatnio spadła, mo- glibyśmy utracić kilku następnych. Rada wysłuchała jego słów, po czym bez entuzjazmu udzieliła mu swego poparcia. Wszyscy obecni chcieli bronić nowo narodzonych kreciąt, bo w razie ataku byłyby one całkowicie bezradne, ale pojmowali, że im dłużej pozostaną w systemie, tym silniejsze będą młode podczas ucieczki i tym większa ich liczba zdoła przeżyć. Tryfan wszakże miał jeszcze jedną rzecz do dodania. - I wreszcie - powiedział - musimy przygotować Duncton na to, co nastąpi po naszej ewakuacji. - Po co? - zdumiała się Datka. Tryfan i Spłukany kiwnęli potakująco głowami. - Jesteśmy zbyt nieliczni, aby teraz pokonać siły Wilczej Jagody, a dokonanie tego może zająć wiele kretolat. Wszelako, jak dotąd, krety Słowa nie miały wielu kłopotów z systemami, które zajmowały. Systemy te nie tylko były srodze osłabione przez zarazy, ale też od wielu dziesię- cioleci, a może i wieków, grikowie żyli w pokoju, a wojny pomiędzy systemami zdarzały się rzadko, toteż najeźdźcy nigdy nie napotkali po- ważniejszego oporu. Wyznawcy Słowa oferowali porządek i bezpieczeń- stwo tym kretom, które zdemoralizowała zaraza i upadek wiary, a wszy- stkie nieśmiałe przejawy sprzeciwu, na jakie się natykali, miażdżyli groźbami, okrucieństwami i kaźniami. Tym razem jednak, tutaj, w Dunc- ton, napotkają opór, bo są tu krety, które pragną walczyć o to, w co wierzą, aż do śmierci. Krety z Rady przytaknęły - nie było wśród nich ani jednego, który nie byłby gotów zginąć za Kamień. A coraz częściej mówiło się (chociaż skryba zwalczał takie pomysły), że nie było też ani jednego, który nie byłby gotów zginąć także i za Tryfana. - Sami grikowie - powiedział Spłukany - aczkolwiek nieświa- domie, nauczyli nas, że można z nimi walczyć wewnątrz systemu, wyko- rzystując ukryte korytarze, zaskoczenie oraz strategię odwrotu. Nie są to tradycyjne metody kretów, ale wieszanie i nieprawość Słowa nie są nimi także. Póki co jesteśmy nieliczni, toteż musimy wymyślić takie sposoby, które sprawią, że wydamy się po stokroć liczniejsi. Może nadejść dzień, gdy Wilcza Jagoda i Chwast pożałują, że tworzyli korytarze służące do wymierzania kar, miejsca takie jak Stok, ponieważ nauczyły nas one, że można przetrwać w warunkach, które uważa się za niezdatne dla kretów, a także skutecznie walczyć, plątać szyki i wreszcie uciec. Pośród wyznaw- ców mamy trzy krety - obecnych tu Spłukanego i Waligórę oraz Psiego Rumianka - które przeżyły Stok, tak samo jak ty, Tryfanie, a także i Wrzecian... - Tak, tak - ponaglił Tryfan - ale na czym polega twój plan, Spłukany? - Wydaje mi się teraz, że powinniśmy zbudować w Duncton tajne korytarze, takie, do których będziemy mogli wrócić po ewakuacji, aby gnębić z nich grików, jeśli zatrzymają się tutaj na dłużej. Podczas gdy reszta odejdzie, część z nas może tu zostać, ukryć się w tych tunelach i nękać gwardzistów Wilczej Jagody, a także dowiadywać się rzeczy, które chcieliby przed nami ukryć. - Jużci - powiedział Waligóra - to ci jest robota, której podejmę się z ochotą, a jeśli się nie mylę, to znajdzie się także i paru innych. - N-n-niechaj Kamień nas prowadzi i ochrania do chwili, gdy bę- dziemy gotowi do na-a-adchodzącej walki - zakończył zebranie Żywo- kost, ze wszystkich sił starając się, by jego słowa wyrażały entuzjazm, mimo że walka nigdy nie należała do jego metod. Być może jednak Kamień wysłuchiwał kretów z Duncton, a przynaj- mniej kierował ich poczynaniami w tych niebezpiecznych dniach. Bez wątpienia, jak się zdaje, kierował jednym kretem, a był nim Psi Rumianek, który pewnego dnia wpadł na Tryfana ożywiony i podniecony jak nigdy dotąd. Psi Rumianek zmienił się bardzo w ciągu swego pobytu w Lesie Dunc- ton, podobnie zresztą jak większość przybyłych kretów. Przybrał na wa- dze, stał się pogodniejszy i robił teraz wszystko z większą pewnością siebie. Na swój dziwny sposób stał się też bardziej tajemniczy i skryty. Był bardzo lubiany przez młodzieńców, z których wielu znał. Przebywając z nimi, czuł się odprężony, a oni z rozkoszą wysłuchiwali jego długich, pokrętnych opowieści. Tego dnia gdy odnalazł Tryfana, z pewnością nie można go było nazwać rozleniwionym. - Śmiały panie, chodź szybko, chodź zaraz i czyń to ochoczo! Psi Rumianek ma ci do pokazania coś zadziwiającego i zdumiewającego. - A cóż to takiego, Rumianku? - Nie do powiedzenia, a do pokazania, panie. Nie byłoby niespo- dzianki, gdybym powiedział, a korytarze mają uszy, Psi Rumianek zaś uważa, że jest to coś, o czym nie powinien wiedzieć żaden kret poza prześwietnym Tryfanem. Tryfan westchnął, bo był zajęty, a oglądanie "sekretów" Psiego Ru- mianka zajmowało zazwyczaj wiele czasu, ponieważ nieodmiennie wy- magało wędrówek do różnych najdziwniejszych miejsc. - Jestem bardzo zapracowany, Rumianku. Są krety, z którymi muszę się zobaczyć, którymi muszę kierować. Czy mógłbyś przynajmniej z grub- sza powiedzieć, o co chodzi? Psi Rumianek rozpromienił się swym szerokim, przymilnym uśmie- chem. - Jedno słowo mówi wszystko, panie. Tylko jedno słowo. Ćśś, panie, powiem je szeptem... Ucieczka. - Ucieczka? - powtórzył Tryfan. - ZDuncton, panie! - wyjaśnił zadowolony z siebie Psi Rumianek. - Czyja? - Wszystkich, panie. Wszystkich, od najmłodszych aż po najstarszych. Tryfan spojrzał na niego z zainteresowaniem, a drobny krecik odwza- jemnił jego spojrzenie. - Zadowolony, panie? - zapytał Psi Rumianek. - Pokaż mi to, Rumianku - rozkazał skrybokret. - Natychmiast! Pójdziemy najpierw po Spłukanego, bo i on powinien zobaczyć to, co odkryłeś. - Skoro to konieczne, to tak właśnie zrobimy, żeby zapewnić sobie krętacką aprobatę Spłukanego, panie. Tryfan uśmiechnął się. Psiego Rumianka łączyły ze Spłukanym dziwne, acz pełne szacunku stosunki, skrywane za ustawiczną irytacją byłego czy- ściciela i zawoalowanym sarkazmem wszędobylskiego kreta. Spłukany będzie udawał, że go to nie interesuje, ale pójdzie z nimi. I tak też dokładnie się stało. Trzeba było przekonywać Spłukanego, by zechciał podjąć wędrówkę do Bagiennego Krańca, gdzie, jak wyjaśnił Psi Rumianek, mieli spotkać pewnego kreta, który poprowadzi ich do owego miejsca. Tedy ruszyli korytarzami, klucząc i kręcąc na sposób Psiego Rumianka, aż dotarli do wilgotnego Bagiennego Krańca, do tunelu, w którym czekał na nich kret brudny ponad wszelkie wyobrażenie. Jego futerko było upa- prane błotem, pazury tak brudne, że nie wyglądało na to, by kiedykolwiek dało sieje doczyścić, pyszczek zaś obsypany miał kurzem. Choć wydawał się młody, a jego oczy były szeroko otwarte i szczere, nie budził szcze- gólnej sympatii. - A więc to jest ten kret, który nas poprowadzi, czy tak, Psi Rumian- ku? - zapytał podejrzliwie Spłukany. - Ostrów, panie, tak się nazywa. Nie będzie wiele mówił, choć potrafi mówić i robi to, ale niezbyt często, nie, nie, panie, niezbyt często, prawda, Ostrowie? - oświadczył z dumą Psi Rumianek. Przedstawiając swego przyjaciela, klepał go po plecach. - Skąd pochodzisz, Ostrowie? - zagadnął Spłukany, bardzo podej- rzliwy w ostatnich dniach. Ostrów nic nie odpowiedział, tylko patrzył na nich bardzo zawstydzony. Był raczej nieduży, na jego mordce pojawił się wyraz pewnej przymilności, o ile pod warstwą brudu można było cokolwiek zobaczyć. Spojrzał na Psiego Rumianka, oczekując jego pomocy. - Chcesz, panie, wiedzieć, skąd jest? Skąd? Trudno na to pytanie dokładnie odpowiedzieć! - Psi Rumianek uśmiechnął się tryumfująco. - Znalazłem go, panie, w miejscu, gdzie nie mógłby przebywać żaden inny kret. Wysoko na drzewie, nieprawdaż? Jak nietoperz albo sowa zerkał w głąb tunelu, który sam w niepojęty sposób wydrążył. Nie bardzo wysoko, ale na tyle wysoko, że uznałem, iż jest to kret, którego warto sobie zjednać, panie. Na drzewie! - A cóż ty tam robiłeś? - zapytał Tryfan z uśmiechem. Lubił Psiego Rumianka i ufał mu. - Badałem okolice. A tam był zapach kreta i jego chrobotanie, to był Ostrów. Przestraszył mnie. Nieprawdaż, Ostrowie? Kret przytaknął i niespokojnie powęszył dookoła, jakby nie lubił zbyt długo przebywać w jednym miejscu. - Gdzie jest to drzewo? - zapytał Spłukany, nadal pełen podejrzeń. - I dokąd zmierzał Ostrów? - dodał Tryfan. Psi Rumianek rozpromienił się uśmiechem, ukazując z przyjemnością zęby. Przekrzywił łeb i strzelał oczyma to na jednego, to na drugiego, zastanawiając się, jak wiele powinien im wyjawić. - To drzewo stało na bagnie, panie, całkowicie i bez reszty martwe. A obecny tu Ostrów wlazł do niego, żeby sprawdzić, czy nie przyda mu się ono, kiedy nadejdą powodzie. - Jakie powodzie? - zapytał ze zdziwieniem Spłukany. - W przyszłym roku i w następnym, kiedyś, panie. Ostrów to kret przyszłości, panie, wie, jak trzeba planować. Dlatego żyje, panie, a inni są naprawdę martwi. Teraz, dzielny Tryfanie i ty, zmyślny Spłukany, mam wam do pokazania pewien tunel, bardzo specjalny, bardzo dobry. Ostrów go znalazł, jago zbadałem i obaj go dokończyliśmy. Bardzo dobryHbardzo zmyślny, o Tryfanie i ty, panie Spłukany. Będzie się wam podobał. Prawda, Ostrowie? Kret pokiwał energicznie głową i spoglądając błagalnie na Psiego Ru- mianka, zdobył się na mdły uśmiech. - Więc zaprowadź nas tam, na litość Kamienia - rozkazał niecier- pliwie Spłukany. - W tej chwileczce, panie. Czemuż nie pomyślałem o tym wcześniej? Głupiec ze mnie! Śmieszni jesteśmy, Ostrowie! Hi, hi, hi. - I ze śmie- chem pełnym zdenerwowania, czy raczej udawanego zdenerwowania, Psi Rumianek poprowadził ich na północ, korytarzami, które wychodziły spo- między korzeni drzew i zagłębiały się w samo bagno. Posuwał się tak szybko, że dość trudno było za nim nadążyć, ale Spłu- kany gotów byłby uskarżać się raczej na bagno, jest to bowiem miejsce, w które krety nie zagłębiają się, jeżeli nie muszą. Ziemia była przesiąknięta wilgocią i za każdym razem, gdy dotykali ściany korytarza, do ich futerek kleiła się mokra ziemia i muł. Dwakroć Ostrów się zatrzymywał i dawał im znak, a wtedy przystawali, cofali się kawałek i znowu ruszali spiesznie dalej, wciąż posuwając się z grubsza na północ. Potem Psi Rumianek zatrzymał się gwałtownie i po- wiedział: - Jesteśmy już prawie na jego początku, panowie! To bardzo dobrze, bardzo miło, to doprawdy wielki zaszczyt!... A wy obaj, rzecz jasna, zu- pełnie nie wiecie, gdzie jesteście, choć tak jesteście mądrzy, ale o to nam właśnie chodziło, czyż nie tak, szczęśliwy Ostrowie? Okryty brudem kret przytaknął, a zarówno Tryfan, jak i Spłukany, zanim Psi Rumianek poprowadził ich dalej, musieli przyznać, że mają niewielkie pojęcie, gdzie się znajdują. Tyle tylko, że ziemia była ciemna i mokra, a pod łapą wyczuwało się pewną śliskość, taką jak w glebie w pobliżu wody. - Jesteśmy na pomoc od Bagiennego Krańca, prawda, Psi Rumianku? - domyślił się Tryfan. - "Północ" to właściwe określenie i bardzo precyzyjne, o tak, panie. Nie, nie martwcie się, lecz chodźcie za mną ochoczo, panowie, lecz stą- pajcie ostrożnie, rozważnie. Ostrów będzie szedł jako ostatni, zatem się nie zgubicie. Ja, Psi Rumianek, pójdę pierwszy. To jest paskudne, to będzie paskudne, ale bardzo, bardzo dobre, kiedy dobrniecie do końca, który dla kretów z Duncton będzie nowym początkiem. Jakiż poetyczny zrobił się Psi Rumianek, jak daleko poniosło go podniecenie! A to dobre! Spłukany ze znużeniem spojrzał na Tryfana. Nie podzielał jego cier- pliwości wobec Psiego Rumianka. Ruszyli za swym przewodnikiem, ale Psi Rumianek niemal natychmiast się zatrzymał. - Robi się ciemno, panowie, ciemno jak w nocy. - Zupełnie czarno - odezwał się nagle Ostrów zza ich pleców i by- ły to jedyne słowa, jakie wypowiedział tego dnia. - Trzymajcie się blisko. Ostrów was będzie pilnował. Korytarz zszedł nagle w dół i stał się przeraźliwie zimny. Jego ściany ociekały wodą, co wprawiało każdego kreta w niepokój. Po prawej stronie tunelu płynęła cieniutka strużka wody, niknąca w mroku przed nimi, a choć starali się jej uniknąć, raz po raz ich łapy osuwały się w nią z chlupotem, rzucając bryzgi błota na kreta idącego przodem lub posuwającego się z tyłu. - Czy jesteś pewien, że to dokądś prowadzi? - zapytał Spłukany, kiedy tak schodzili coraz niżej, a korytarz stawał się coraz ciemniejszy i ciemniejszy, ponieważ przebicia sklepienia takie jak to, którym się tu dostali, zostawały z tyłu, aż wreszcie całkiem zniknęły i mrok przed nimi rozświetlało już tylko szybko gasnące światło padające zza ich pleców. - Ja jestem pewien, panie, ale ty niestety nie jesteś. W końcu jednak się przekonasz. Głos Psiego Rumianka odbijał się echem wokół nich, załamany dzi- wacznie przez krople wody skapujące złowieszczo ze ścian, a czasem ze sklepienia wprost na ich grzbiety. Zrobiło się jeszcze zimniej. W końcu światło zgasło zupełnie i otoczyła ich kompletna ciemność. Strużka u ich stóp stawała się jakby głębsza i szersza, toteż wkrótce musieli w niej brodzić i to w ciemnościach tak gęstych, że ich marsz stał się jeszcze wolniejszy, bo musieli wyczuwać drogę nosem: najpierw Psi Rumianek, potem Tryfan, za nim Spłukany, a na końcu Ostrów, który bez ceregieli od czasu do czasu dźgał pazurem idącego przed nim czyściciela, aby ten nie stracił kontaktu z dwójką idącą przed nim. Po chwili Tryfan utracił wszelkie pojęcie, gdzie jest i w którą stronę zmierza, jego położenie całkowicie określał Psi Rumianek z przodu i mam- roczący Spłukany, który pchał się na niego od tyłu. - Gdzie jest...? - Ćśś, panie - odpowiedział mu echem głos Psiego Rumianka. - Najlepiej nic nie mówić, to znaczy tutaj, na dole. Słuchaj! Rumianek zatrzymał się i wszyscy wpadli na siebie. Ciszę, która ich otoczyła, zakłócał tylko szmer i plusk wody dobiegający gdzieś z przodu. - Już niedaleko - ozwał się Psi Rumianek z ciemności. - Ten dźwięk wprawia w zdenerwowanie, więc trzymajcie się ściany przy lewej łapie, na tyle blisko, by ją muskać, ale nie dotykajcie jej zbyt mocno, jest bowiem mokra i błotnista. Nie jest tu zbyt przyjemnie, co? - Głos ich przewodnika był irytująco radosny. - Dobra - mruknął Tryfan. Spłukany chrząknął, a stojący za nimi wszystkimi Ostrów nie powie- dział absolutnie nic. Powoli posuwali się dalej. Nagle Psi Rumianek, nie zatrzymując się, szepnął: - Następne kilka stóp przepłyniemy. Ten kawałek wydaje się dość długi, ale wcale taki nie jest. Nagle znaleźli się w wodzie sięgającej im do brzuchów. Pośród roz- maitych "Brr!", "Na litość Kamienia" i innych gderań Spłukanego wleźli w gęstą od mułu ciecz i brnęli przez nią bardzo długo, jak im się zdawało, otoczeni ciemnością, za jedyną wskazówkę mając dobiegający z przodu głos Psiego Rumianka. Wreszcie, ku swojej ogromnej uldze, Tryfan ponownie poczuł pod łapami grunt, wygramolił się z wody i stwierdził, że jego łapy stąpają po podłożu lepszym niż to, po którym wędrowali wcześniej. - Teraz żwir i piasek, panie - odezwał się z przodu Psi Rumianek. - Już niedaleko. Człapali dalej, aż wreszcie nie wiadomo skąd światło z wolna powróciło i Tryfan znowu zobaczył przed sobą sylwetkę kreta. Odwrócił się i stwier- dził, że jest w stanie dość wyraźnie dojrzeć Spłukanego. Korytarz zaczął piąć się w górę, grunt, tak jak powiedział Psi Rumianek, stał się żwirowaty, ale ściany wciąż były bardzo mokre. Tryfanowi było zimno, ale czuł ulgę. Nigdy dotąd nie był w miejscu tak mokrym i położonym tak głęboko. Wcale mu się ono nie podobało i nie sądził, by inne krety były nim zachwycone. Poczuli na pyszczkach powiew chłodnego powietrza, a potem zobaczyli nad sobą wyjście na powierzchnię. Uradowali się widokiem i zapachem robaków oraz życia, a na sklepieniu pokazały się pierwsze nitki świeżych korzeni. Przez kilka następnych minut szli w milczeniu. Powietrze z każdą sekundą stawało się cieplejsze, światło rozjarzało się do chwili, gdy ujrzeli się nawzajem dokładnie i ponownie zaczęły dolatywać do nich dźwięki z powierzchni. Nie były to jednak odgłosy Lasu Duncton ani nawet po- sępniejsze dźwięki Bagiennego Krańca. Usłyszeli klekot łyski, kwakanie krzyżówki oraz szelest wiatru w trzci- nach, których korzenie przenikały glebę dookoła nich. I jeszcze głos ry- czących sów, bliski i potężny. Gdzież oni byli? - Teraz, panowie, możemy wyjść na powierzchnię - oświadczył Psi Rumianek z triumfem. - Chodźcie za mną! Wyszli na słońce, które nie świeciło, kiedy schodzili pod ziemię, wyszli w miejscu, które równie dobrze mogło leżeć na innej planecie. Nigdy dotąd na powierzchni nie pojawiło się czterech aż tak zabłoconych wę- drowców. Patrzyli jeden na drugiego i widzieli, że ich futerka są przemo- czone i okryte szlamem, a pazury oblepione piaskiem i mułem. Psi Rumianek wyprowadził ich obok kępy trzcin na trawiaste pastwisko i wtedy zobaczyli wielką rzekę, która płynęła spokojnie obok. - Ale... - zaczął ze zdziwieniem Spłukany. - ...ona płynie w lewo! - dokończył osłupiały Tryfan. - Ale, ale, ale, ale, tak, tak, tak, tak, dzielni panowie! - Psi Ru- mianek uśmiechał się szeroko. Tryfan skierował pyszczek ku słońcu, potem znowu popatrzył w nurt wielkiej rzeki i powiedział: - Przeprowadziłeś nas pod Tamizą! - Istotnie, panie, Psi Rumianek skromnie zgadza się z tobą - oświadczył ich przewodnik. - Ale w jaki sposób udało się wam wykończyć taki tunel? I jak to możliwe, że coś takiego w ogóle istnieje? - Dobre pytanie, prosta odpowiedź, paro zadowolonych kretów - stwierdził Psi Rumianek. - Węszyłem sobie po Bagiennym Krańcu, aż napotkałem obecnego tu Ostrowa, jak dokładnie wam to opisałem, na drzewie, albo raczej w drzewie czy też jego części, i zauważyłem, kiedy zszedł na dół, że jest zabłocony, panie. Bardzo. To kret z bagien, panie, potrafi on wchodzić w małe, mokre zakątki i znowu z nich wychodzić. Jego przodkami byli Bagiennicy, panie, którzy zapuszczali się w te nie- bezpieczne mokradła i uchodzili z życiem. - Kiedy nadeszły zarazy, krety z bagien zostały nimi dotknięte tak samo jak wszystkie inne krety i obecny tu Ostrów, podobnie jak ja, został sam, panie, toteż nie zdołał nauczyć się zbyt wiele o sztuce rozmowy, to zaś, czego się mimo wszystko nauczył, nie podobało mu się. Ostrów podniósł się, przytaknął energicznie słowom przyjaciela, a po- tem pokręcił łbem i znowu przycupnął. W przeciwieństwie do pozostałych, którzy rozmawiając, czyścili swoje futerka, on wygrzewał się, z ukonten- towaniem przymrużywszy oczy, podczas gdy błoto na jego sierści wysy- chało i pękało w promieniach słońca. - Wszelako ze mną zechciał rozmawiać, nieprawdaż, bohaterski Ostrowie? Pełen wiedzy Psi Rumianek, twój dobry, pełen pomysłów przy- jaciel Psi Rumianek, pragnie się dowiedzieć. Tak jest, zechciałeś. I po- wiedział mi, że słyszał o tym tunelu, więc wyruszyliśmy, aby go odnaleźć. Był zablokowany, ciemny, niebezpieczny, pełen gazów. To nie była praca dla pojedynczego kreta. Mogliśmy zwariować, panowie, obaj, i umrzeć w tych ciemnościach. Ostrów jęknął na samo wspomnienie. - Możecie sobie wyobrazić, inteligentni panowie, pojedynczo i obaj razem, jak uradowany i zaskoczony był Psi Rumianek, kiedy przed kilkoma dniami, tak samo jak wy teraz, wynurzył się tutaj, po niewłaściwej stronie Tamizy, będąc pierwszym, odkąd sięga pamięć, kretem, który przekroczył tę wielką rzekę korytarzem z jednej strony na drugą. Psi Rumianek nie jest idiotą, więc powiedział sobie: "Oto droga, którą krety z Duncton ewakuują się ze swego systemu, nie pozostawiając za sobą ani śladu!" Tak właśnie myślał sobie Psi Rumianek i tak samo myśli teraz, a widząc wasze miny, twoją, panie Spłukany, i twoją, Tryfanie, prześwietny krecie i wodzu, wie, że zgadzacie się z nim. - Ale... - Ale jak przeprowadzimy rzeszę kretów przez strefę ciemności, pa- nie? Oto chwila chwały Psiego Rumianka. Psi Rumianek je poprowadzi, Ostrów będzie szedł za nim, a inni, odważni, zdecydowani, pełni stanow- czości i pozbawieni trwogi w sercach, zajmą pozycje centralne, ci zaś, których natura obdarzyła potężnymi pazurami i skłonnością do dokuczania innym, pójdą z tyłu i przewleczemy je jakoś, panie! Psi Rumianek pokornie sugeruje, abyście nie mówili o tym żadnemu z kretów, przynajmniej do czasu gdy wszystkie znajdą się tutaj, a wtedy zmusimy je, by tego doko- nały. Psi Rumianek ośmiela się stwierdzić, że demokracja nie jest w tym przypadku rzeczą stosowną, ponieważ każdy kret obdarzony choćby szczyptą inteligencji odmówi kategorycznie i stanowczo przejścia tym korytarzem, jakby on nie był prześwietny. Aliści będzie to dla nas radosne i podniecające, panie, a pomocny nam Ostrów nie może się tego doczekać. - Czy wie o tym jeszcze jakiś kret? - zapytał Spłukany. Odkrywca przybrał urażoną minę. - Psi Rumianek doskonale zdaje sobie sprawę z tego, panowie, że dokoła trafiają się krety, którym nie można ufać. Psi Rumianek powtarza, radzi, aby trzymać to w sekrecie, panowie... Hi, hi, hi. - Uznał tę uwagę za coś bardzo śmiesznego i kiedy chichotał, jego chude boki trzęsły się groteskowo. Ostrów poszedł w jego ślady, ale zupełnie bezgłośnie. Spłukany spojrzał groźnie. - Ten korytarz. Żeby to trzymać w sekrecie. To taki mały żarcik Psiego Rumianka, panie - wytłumaczył się ich przewodnik. Spłukany zmarszczył brwi, nachmurzył się i patrzył spode łba. - Wybacz, panie, to nie jest śmieszne, niezwykle nieśmieszne, panie Spłukany, masz abso- lutną rację, nie ma się z czego śmiać. Zamknij się, Ostrowie, natychmiast. Ale Ostrowowi słowne gierki Psiego Rumianka wydawały się tak za- bawne, że śmiał się dalej, zupełnie nie wydając dźwięku, aż z wysiłku przewrócił się na bok i zgiął wpół niczym w śmiertelnych konwulsjach. Potem przestał się śmiać, równie nagle jak rozpoczął, usiadł potulnie i opu- ścił pyszczek. - Ostrów się już opanował - stwierdził Psi Rumianek. - A dokąd - zapytał Spłukany - prowadzi to? - Kiwnął pazu- rem wzdłuż brzegu Tamizy w stronę wierzb wyrastających gęsto znad rowu wpadającego do rzeki. - Napraw swój błąd, Ostrowie, i pokaż im to - rozkazał Psi Ru- mianek. Mieszkaniec bagna powiódł ich szybko wzdłuż rzeki, która w tym miejscu skręcała w prawo, a potem przeprowadził po drewnianej desce ponad rowem. Zobaczyli piętrzące się w górze i odchylające od nich betonowe kolumny drogi ryczących sów, a hen, wysoko, usłyszeli odgłosy wydawane przez te potwory, choć nie poczuli ich fetoru, jedynym bowiem zapachem, jaki do nich dolatywał, była woń rzeki oraz piasku i mułu wysychającego na ich futerkach. - Czy można pod tym przejść? - zapytał Tryfan. Ostrów przytaknął. - Sądzę, Spłukany, i wierzę, że Psi Rumianek i ten kret z bagna, obecny tutaj Ostrów, zdołali, być może, wyszukać dla nas drogę, którą będziemy mogli uciec przed grikami, nie wdając się z nimi w walkę, tak by w najwyższym stopniu zaskoczyć Wilczą Jagodę i pokrzyżować jej szyki. Myślę, że Psi Rumianek zasłużył, żeby mu pogratulować. - Wstrzymaj się z tym do chwili, gdy przeprowadzi nas z powrotem pod rzeką, i to żywych. Nie przeceniaj go, bo będzie jeszcze bardziej nieznośny - poradził Spłukany, przymrużając oczy, bo właśnie zbliżali się ponownie do Psiego Rumianka, który akurat rozkoszował się jakimś jadłem. - Witajcie, panowie i ty, Ostrowie... Spłukany podniósł łapę. - Nic nie mów, tylko zaprowadź nas z powrotem do domu, Rumianku - polecił. - W istocie, panie, Psi Rumianek to zrobi. Natychmiast! I Psi Rumianek pośród wody, ciemności i błota tak właśnie uczynił. II Rozdział dwudziesty czwarty NADSZEDŁ MAJ. W Lesie Duncton czyniono ostatnie już przygotowania do nadejścia grików. Działo się to w tajemnicy i z coraz większym na- pięciem. Zwiadowcy Olchy donieśli o powolnym gromadzeniu się grików w Fyfield, krążyły pogłoski, że pośród przybyłych do Duncton zbiegów są szpiedzy Wilczej Jagody. Nikt nie wiedział tego na pewno ani nie stwierdził, czy jest to prawda, ale Tryfan zdecydował, że lepiej nie ryzykować, toteż od tej chwili działano szybko i sekretnie. Sam skryba po raz drugi udał się wraz z Psim Ru- miankiem do Bagiennego Krańca i przeszedł korytarzem pod rzeką, aby zbadać tereny położone dalej i upewnić się, że szybki marsz w stronę Wola jest możliwy, gdyby ruszyli w tamtą stronę. Kiedy tylko ta ewentualność się potwierdziła, nakazano Spłukanemu zaplombowanie Bagiennego Krańca, aby żaden kret nie mógł podejrzewać, jakie plany są z nim związane, podczas gdy Datka nadzorowała ewakuację tegorocznych matek oraz ich rosnącego i niesfornego potomstwa z bez- bronnego Wschodniego Krańca na centralne zbocza. W międzyczasie Olcha zakończył szkolenie zwiadowców i podzielił ich na oddziały liczące po cztery krety, tę bowiem liczbę uważano za najlepiej nadającą się do walki i obrony, po czym rozlokował ich w dopiero co opuszczonych norach Wschodniego Krańca. Mieli tam wybudować tunele komunikacyjne i ucieczkowe zaprojektowane tak, aby niewielka liczba kretów mogła w nich prowadzić długą obronę. Inne jednostki zostały wyekspediowane poza las, ku odsłoniętym, po- łudniowo-wschodnim zboczom, które wychodziły na drogę ryczących sów, gdzie miały przygotować skuteczne linie obrony na dwóch poziomach. Tę pionierską metodę opracowali Olcha oraz Spłukany i miała ich ona wsławić jako największych strategów swoich czasów. Jednocześnie, w zupełnej tajemnicy, kilka wybranych kretów, kretów, których imiona do dziś dnia nie są znane, nie ma ich bowiem w zapiskach Wrzeciana (wspomina się tam tylko, że kierował nimi sam Tryfan, mając za przewodnika i doradcę Psiego Rumianka i wiecznie milczącego Ostro- wa), wydrążyło na krańcach i w niechlujnych zakamarkach Bagiennego Krańca tunele oraz fałszywe ślepe korytarze, w których, jak się spodzie- wano, niewielka, zamaskowana grupka dzielnych kretów mogłaby się ukrywać po opuszczeniu Duncton przez większość jego mieszkańców, aby gnębić i terroryzować najeźdźców. Jedynym poza skrybą członkiem Rady Starszych, nie wyłączając nawet samego Żywokosta, który dzielił z Tryfanem całą wiedzę o planach obrony przygotowywanych dla systemu, był Spłukany. Noc po nocy Tryfan wraz z kilkoma towarzyszami przekradał się w stronę bagna, obecnie strzeżonego przez zwiadowców, aby kopać tam i ryć owe dziwaczne komory i tajemne przejścia, które z czasem miały być znane jako Fortalicja. Pracowali na czterech poziomach, czasami nie wiedząc nawet o sobie nawzajem, tworzyli wejścia i wyjścia tak subtelne i zmyślne, że ponoć nieraz kret, który, aby zaczerpnąć świeżego powietrza, wychodził z głębin, w których pracował, nie potrafił odnaleźć drogi po- wrotnej. Poza Tryfanem i Spłukanym (no i Psim Rumiankiem, ale jego wędró- wek nigdy nie udawało się kontrolować) jedynym kretem, który mógł się poruszać swobodnie, był Wrzecian, spędzający te ostatnie dni w Lesie Duncton na rozmowach ze starymi kretami i wyciąganiu od nich tego, czego wcześniej dowiadywał się od uchodźców - wierszy, obrzędów i tradycji systemu, tudzież na skrzętnym ich spisywaniu. Jeżeli w trakcie tych przygotowań został popełniony jakiś błąd, to chyba tylko ten, że tajna biblioteka, którą kleryk stworzył, została ulokowana na południu, czyli tam gdzie najprawdopodobniej miał się rozegrać konflikt z grikami. Wrze- cian pracował dzień i noc, spisując wszystko, co opowiadały mu krety, okazjonalnie wspomagany przez Psiego Rumianka, który dorzucał swoje własne pisma o tym czy owym spośród usłyszanych przez siebie rzeczy bądź szkice rozmieszczenia odkrytych przez siebie korytarzy i był to pier- wszy przypadek takiego opisywania systemu. - Co to jest? - pytał Wrzecian, pracując nad tymi dziwnymi zapi- skami. - To drogi i trasy, Wrzecianie - odpowiadał Psi Rumianek - aby krety mogły łatwiej zorientować się, gdzie są. - Jednakże tam, gdzie mieściła się Fortalicja Bagiennego Krańca, pozostawił nie zapisaną Korę, aby jego notatki nie mogły zostać odczytane przez obce krety, gdyby wpadły w ich łapy. Czasami, choć zawsze na krótko, kleryk wychodził na powierzchnię Antycznego Systemu, rozglądał się po opustoszałych polankach i żałował, że nie ma z nim Macierzanki. Tak bardzo ją kochał! Potem dumał o swym synu, Częstokole, niepokoił się o jego bezpieczeństwo i pomyślność, lecz był pełen nadziei, że malec ma się dobrze i jest zdrowy. Choć wędrował po systemie więcej niż reszta kretów, nie słyszał o nim nic, ale przecież o tej porze roku młode trzymane są w pobliżu nor i samiec może w ogóle ich nie oglądać. Potem Wrzecian schodził z powrotem pod ziemię, aby zagłuszyć potwornie bolesne poczucie utraty i ponownie zatracić się w za- daniach, które sam sobie narzucił. Tymczasem na powierzchni poprzez las płynęła słodka fala majowej pogody, stanowiąc szczęśliwy kontrast wobec tych ponurych i gorączko- wych przygotowań. Przyroda emanowała niezwykłym pięknem, które, acz- kolwiek w owych przepojonych napięciem dniach tylko nieliczni mieli czas podziwiać, wszyscy mieli później wspominać jako sen, który wciąż wywoływał u nich tęsknotę za powrotem. W najwyższej partii lasu, na okrytych dotąd pączkami, ogromnych bukach pojawiły się wątłe, zielone listki, a potem, jakby z jednym pod- muchem wonnego majowego wiatru, liście utraciły swą wątłość i dojrzały, tworząc zielone, żylaste, pełne majestatu korony ponad pokrytym zbrązo- wiałym listowiem podłożem. Te potężne czasze wznosiły się wysoko ponad ogromnym Kamieniem i skłaniały przechodzącego kreta do myśli, że być kretem i być w Duncton to tyle, co być żywym i na zawsze należeć do lata. Podczas gdy na południowych i wschodnich zboczach zwiadowcy Ol- chy trudnili się wykonywaniem podziemnych umocnień, suchą, okrytą bukowymi liśćmi i drobnymi krzewinkami powierzchnię jęły przebijać strzelające w górę pędy zielonych paproci. Listki z każdym mijającym dniem rozwijały się, nabierając siły i wznosząc się coraz wyżej zwartymi szeregami, sztywne i odporne na wiatr. Pomiędzy nimi migała tu i ówdzie szara wiewiórka, przelatywał zielony dzięcioł, a czasem złamane liście paproci i krople ich soku wskazywały miejsce, przez które przebiegał lis, zatrzymując się, znakując teren, dysząc leciutko, a potem przeskakując ze wschodniej skarpy na rozległe tereny łowieckie Pastwisk. Najwięcej prostoty i piękna było jednak w połaciach dzwonków, które szeroką falą zalały dolne partie zboczy. Pod koniec kwietnia okryły się pączkami, a teraz, w maju, rozkwitły, zastępując biały kobierzec zawilców i zarzucając błękitem te wszystkie spokojne miejsca, w których z pier- wszym ciepłem wiosny pojawiły się żółte pierwiosnki. W mroczniejszych partiach, tam gdzie nie dotarły pożary wcześniejszych lat, wzrastał zielony szczyr, dając osłonę zarówno kretom, jak i ptactwu. Chwilami słońce sięgało głęboko, rozświetlając jakieś tajemne polanki pośród wilgotnych pni, z których zerkały szkarłatne storczyki. Czasami przystawała tam jakaś leśna mysz, wahała się przez moment, marszczyła brwi i zastanawiała się, czy krety, panowie lasu, powrócą kiedykolwiek do tego ślicznego miejsca, w którym niegdyś, zanim nadciągnęły zarazy, panowały niepodzielnie. Póki co mysz, podobnie jak i inne stworzenia, przemykała tędy nerwowo, bo wszystkie istoty znają panującą w lesie hierarchię i byłyby rade, gdyby na nowo nastały dawne porządki i owe niespokojne lata odeszły w prze- szłość. W Duncton byłby to dzień, w którym krety na nowo objęłyby władzę. Potem cicha krzątanina nastała w wilgotnych zaroślach Bagiennego Krańca, gdzie niegdyś chadzały tylko najskromniejsze z dunktońskich kre- tów, a teraz przemykały tylko te najbardziej tajemnicze. Wszakże i tutaj widoczne było piękno, ryjący w ziemi kret chętnie bowiem wychodził na powierzchnię, ku kępom niedźwiedziego czosnku, aby popatrzyć na kwiaty, świecące jasno w tym wilgotnym miejscu, na samym zaś skraju lasu, tam gdzie wychodzi on na niegościnne bagno, pod którym Psi Rumianek wyszukał im drogę ucieczki, w łagodnym wietrze kołysały się różowe kwiatki rzeżuchy. Później, pewnego wczesnoletniego dnia, od jednego kwiatu do drugiego latał motyl zorzynek, przysiadał z trzepotem i nieruchomiał, a jego skrzydełka łagodnie unosiły się i opa- dały, kiedy się pożywiał, po czym znowu wzlatywał ponad różowe płatki, a wreszcie łagodny wietrzyk porwał go i poniósł wesoło ponad łanami turzycy, ku wielkiej Tamizie. Lecz nagle motyl zatrzepotał nerwowo, jakby wyczuł, że krety, stworzenia obdarzone jak wiadomo największym duchem ze wszystkich, także się niepokoją. Wietrzyk mógł tak dmuchnąć, zorzynek mógł tak zatrzepotać, że na bardzo krótką chwilę kret mógł przystanąć i zamyślić się nad pięknem chronionego przez Kamień lasu, ale potem z westchnieniem zawracał, nadstawiał uszu i wracał do pracy: zbliżała się przemiana i każdy kret dobrze wiedział, czego ona dotyczy, każdy wiedział, że jest ponura i nad- ciąga z zachodu. Wreszcie, pewnego dnia, gdy słońce po raz pierwszy grzało jak w lecie, a powietrze było ciężkie od wieczornej burzy, Olcha osobiście przyszedł od strony południowo-wschodnich zboczy w towarzystwie nie jednego, ale dwóch zdrożonych zwiadowców. - Zaczyna się - powiedział głębokim głosem. - Grikowie ruszyli. Powiedzcie Tryfanowi to samo co mnie. Zwiadowcy powrócili do systemu zupełnie niezależnie od siebie, jeden z Fyfield, drugi z Bladon. Obaj donosili o ruchach grików zmierzających w stronę Duncton. Wyznawcy Słowa posuwali się systematycznie i powoli, nie znali bowiem tras i kilkakrotnie skręcili w niewłaściwą stronę. Zwia- dowcy, którzy wędrowali dniem i nocą, utrzymywali, że wyprzedzili ich 0 nie mniej niż dwa dni, lecz nie więcej niż o cztery. - Niebawem zaczną się pojawiać następni zwiadowcy, Tryfanie - stwierdził Olcha - więc dowiemy się dokładniej, jakimi naprawdę siła- mi rozporządzają grikowie i jak są one rozlokowane. Poczekajcie jesz- cze przez dwa dni, a będziecie wystarczająco pewni. - Choć Olcha wiedział, że Tryfan opracował kilka wariantów ewakuacji systemu, to nie znał szczegółów, i jak dotąd nie pragnął ich poznać. Ciągnął więc dalej: - Będziemy cię stale informować o wszystkim, co usłyszymy, żebyś we właściwym czasie mógł podjąć decyzje. Zwiadowcy są z tobą, co do kreta. - Jużci, i będą walczyć za Duncton do ostatniej kropli krwi - za- wołał żarliwie jeden z jego podwładnych, pomimo wycieńczenia drogą. To była chwila, na którą Tryfan czekał, chwila, na którą on sam, a także 1 inni przygotowywali się od dawna. Tego wieczoru wezwał wszystkie krety w pobliże Kamienia, do ogromnej komnaty, w której świętowano Najdłuższą Noc po ich powrocie do systemu. Wtedy zdołali się w niej pomieścić wszyscy, ale teraz, gdy ich liczba powiększyła się o uciekinie- rów oraz nowo narodzone krecięta, nie wszystkim udało się wejść, toteż jedni tłoczyli się w korytarzach prowadzących do komnaty, inni zaś wsu- wali głowy w wyjścia na powierzchnię, aby dojrzeć coś z góry i wysłuchać mowy swego wodza. - Wasz czas w Duncton prawie już dobiegł końca, bo wszyscy obecni tutaj wiedzą, że nie możemy pokonać grików siłą naszych pazurów. Są od nas silniejsi i liczniejsi - rozpoczął Tryfan. - Toteż odejdziemy stąd... Krety spojrzały po sobie i przebiegł między nimi pełen niepokoju szmer, ponieważ większość sądziła, że budowa umocnień oznacza, iż po- zostaną w systemie, przynajmniej na jakiś czas. - Odejdziemy w szyku trasą, którą wyznaczyli wybrani przez was członkowie Rady Starszych, dopilnuje zaś tego Datka oraz jej pomocnicy, przyuczeni do tego rodzaju pracy. Nie będzie żadnego alarmu, żadnej paniki ani wśród młodych kretów, ani wśród starszych. Wszystko prze- biegnie spokojnie, nad wszystkimi będzie czuwał Kamień. Nie mogę przed wami udawać, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, bo jest. Niektórzy z was będą musieli wykazać odwagę, jakiej sami w sobie nie podejrzewają. Jednakże historia o was nie zapomni, wszyscy się dowiedzą, że krety z Duncton, jakiekolwiek by były, dowiodły swej odwagi, zdecydowania i pomysłowości. Każde z was otrzyma rozkazy i przydzielone mu będą zadania, a potem opuścimy ten wielki system, który od wieków był przy- stanią dla wyznawców Kamienia, i ponownie nią zostanie... - Jużci, tako będzie! Jużci! - ...albowiem Kamień będzie nas ochraniał i da nam siłę, której bę- dziemy potrzebowali w nadchodzących dniach, miesiącach i latach. Wy wszyscy obecni tutaj jesteście wyznawcami, tak samo jak ja, toteż wie- rzycie w Kamień i jego wielką Ciszę. - Tak, wierzymy! Chwała Kamieniowi! - zawołał tłum kretów. - A zatem, krety z Duncton, a także i wy, którzy urodziliście się w innych systemach, lecz wyświadczyliście nam ten honor i uczyniliście z tego miejsca swoje schronienie, z nas zaś swoich przyjaciół, Kamień powierzył wam wielkie zadanie, którego prawdziwy początek przypada teraz i w nadchodzących dniach, jesteście bowiem pierwszymi spośród wiernych, którzy zwracają się przeciw grikom straszliwej Wilczej Jagody i mówią: "Dość! Możesz nas ranić, poniewierać, torturować i wieszać, możesz ścigać nas aż do śmierci, ale naszego ducha i naszej woli nigdy nie zdołasz zabić!" - Jużci, prawda, każdziuteńkie słowo! Tak właśnie myślimy! - za- wołał jeden z najbardziej zaufanych zwiadowców Olchy, kret, który za- zwyczaj nie mówił zbyt wiele. Jego okrzyk podchwycili i głośno powtó- rzyli inni, i cała komnata zadrżała od popierających Tryfana głosów. - Cóż, Kamień obdarzy was siłą, jeśli posiądziecie jego Ciszę, którą poznał mój ojciec, Bracken, a sam Boswell pokazał ją mnie... - Błogosławiona niech będzie jego pamięć! - krzyknęła jakaś stara samica. - Powiedz, co mamy robić - zawołał ktoś inny - a uczynimy to, Tryfanie. Powiedz, dokąd nas zaprowadzisz! - Tedy słuchajcie, a ja wam powiem. Grikowie są bezlitośni, dobrze zorganizowani i wiedzą, czego chcą. Ich gwardziści są dobrze wyszkoleni w walce i w zabijaniu. My jednak poczyniliśmy własne plany, z których część już znacie, o pozostałych zaś, jak uznaliśmy, lepiej nie mówić do chwili, gdy zostaną zrealizowane. Niektórzy z obecnych tutaj zajmą wkrót- ce pozycje na południowym wschodzie, gdzie wkrótce i ja do nich dołączę. Będą tam powstrzymywać grików tak długo, jak tylko zdołają, wycofując się z wolna tak, jak uczył Olcha. To da pozostałym czas na ucieczkę. Inni spośród was zostali pouczeni, jak wyprowadzić młode w bezpieczne miej- sca, choć trasa, z której w końcu skorzystamy, nie jest jeszcze do końca pewna. Im dłużej będziemy zwlekać z jej użyciem, tym pewniejsi będą grikowie, że wszyscy jesteśmy tutaj. A wtedy więcej gwardzistów zostanie wysłanych do Duncton i prawdopodobieństwo, iż zostaniemy zaatakowani po odejściu stąd, będzie mniejsze... Pozostali otrzymali inne polecenia, 0 których nie ma potrzeby tutaj mówić. - Ale dokąd pójdziemy? Gdzie znajdziemy schronienie? - zapytał jakiś kret, wyrażając wątpliwości, które dręczyły wielu. Wszyscy umilkli skonsternowani, bo wycofywać się to jedno, a znaleźć miejsce, w którym znowu będzie bezpiecznie, to całkiem co innego. Wtedy też po raz pierwszy dotarła do serc większości świadomość, że szybko, bardzo szybko, opuszczą swój ukochany system, a wielu spośród nich może tu już nigdy nie wrócić. - Pójdziemy... - zaczął Tryfan, wodząc oczyma po zatłoczonej 1 milczącej komnacie. - Pójdziemy... - przerwał jednak, opuścił py- szczek i milczał przez chwilę, poruszając tylko wargami w jakiejś bez- głośnej modlitwie do Kamienia. U jednego jego boku Wrzecian, u dru- giego zaś stary Żywokost w zupełnej ciszy czekali wraz z innymi, aż przemówi. Wreszcie podniósł wzrok i powiedział: - To, co mam do powiedzenia teraz, odnosi się szczególnie do najmłodszych kreciąt w tym systemie oraz matek, które je urodziły, a także do tych, którzy mają za sobą nie więcej jak jedną Najdłuższą Noc, bo oni są naszą przyszłością i do nich będę mówił. Niech więc podejdą bliżej, przepuśćcie ich. Jedno za drugim młode, a pośród nich wiele urodzonych niedawno, kreciąt nieledwie, tudzież tacy, którzy z powodu swego niewielkiego wzro- stu i niskiego statusu w systemie zostali zepchnięci do tyłu albo w tunele poza komnatą, znajdywali miejsce, bo starsze krety ustępowały im i za- chęcały, by podchodzili najbliżej jak zdołają do Tryfana i pozostałych członków Rady. Wrzecian natomiast stał u boku Tryfana i wpatrywał się w tę ciżbę kretów, usiłując odnaleźć tego, który mógłby być Częstokołem, pragnął bowiem zobaczyć go chociażby tylko jeden jeszcze raz. - Zapytano mnie, dokąd mamy zamiar się udać w kreciości, która wydaje się opuszczona przez Kamień i nękana przez grików. Cóż, powiem wam prawdę: nie wiem, gdzie będziemy jutro albo pojutrze. Nie wiem, gdzie będziemy w przyszłym tygodniu ani w następnym miesiącu. Wiem jednak, że tam gdzie wy poniesiecie teraz pamięć tego systemu, który wiele kretów ukochało, a jeszcze więcej mu zaufało, choć nigdy tu ich nie było, tam gdzie poniesiecie waszą pamięć, tam zawsze będziemy my. Kiedy wspomnicie miejsce, gdzie przyszliście na świat, gdzie byliście kochani, gdzie wasz duch po raz pierwszy wzniósł się w górę obok wiel- kiego Kamienia, tam będziemy my. I tam, w tych wspomnieniach, które każdy z was hołubi jak najcenniejszy skarb, będziemy czekać my wszyscy. Tak jak liście tych ogromnych buków zwiędną i umrą jesienią, tak i my opuścimy teraz ten system. Ale tak samo jak znowu pojawią się na nich pączki, a potem, latem, drzewa staną znowu w pełnej chwale, pewnego dnia część z nas tu powróci. Być może dzień ten jest jeszcze odległy, nieznany, lecz w waszej pamięci nasz system przetrwa niczym nasiona, które wykarmi czas, miłość i wiara. I chociaż los może was rozproszyć, to przyjdzie moment, kiedy wy albo wasze krecięta, a może nawet pra- wnuki, skierujecie pyszczki w stronę lasu Duncton i powiecie: "To teraz, teraz Duncton jest znowu gotowe, wyruszymy do Duncton". Wtedy wy albo wasi potomkowie, przybędziecie i w cieniu Kamienia, w którym spo- czywa wasza wiara, wy sami stwierdzicie, że nigdy nie odchodziliście stąd daleko, ba, że wcale stąd nie odchodziliście. Tryfan zniżył głos i kiedy po chwili podjął znów temat, młodzież próbowała zbliżyć się doń jeszcze bardziej. - Pamiętajcie wy, których czeka jeszcze wiele Najdłuższych Nocy, którzy zastanawiacie się, dlaczego jesteśmy wszyscy tutaj, dlaczego się martwimy i dlaczego mówimy cicho: przyjdzie czas, gdy ja odejdę i Ży- wokost, którego kochacie, i obecny tutaj Wrzecian, mój przyjaciel, wtedy może wspomnicie coś mgliście, coś odległego, pewien maj, kiedy krety, które troszczyły się o was, pojęły, iż grozi wam niebezpieczeństwo, a po- nieważ wiedziały, że ich przyszłość leży w waszych sercach i łapach, zrobiły, co tylko mogły, aby zapewnić wam spokój. - W całej długiej historii Duncton nie było okresu takiego jak ten, choć zdarzyło się w niej sporo niepokojów. Wszelako nic takiego jak teraz, kiedy musimy opuścić system, zabierając ze sobą coś, co teraz jest dla nas wspólne, choć z upływem czasu rozłamie się i rozdzieli, tę niejasną rzecz, na wpół widzialną, na wpół wyczuwalną, a przecież słodką i cu- downą, pamiętaną tak, jak krecie pamięta zadowolenie z przebywania w rodzinnej norze. - Wy, którzy mnie teraz słuchacie i jesteście jeszcze tak młodzi, popatrzcie na swoje mordki, tutaj, w sercu Duncton, i pojmijcie, że otacza was wiele miłości, i pamiętajcie, że byliście kochani w cieniu i Ciszy jednego z wielkich Kamieni kreciości. Zapytacie pewnie, skąd będziecie wiedzieć, że nadeszła pora powrotu? Trudno to będzie stwierdzić i być może powrót będzie od niektórych wymagał tyle samo odwagi, ile wymaga od nas decyzja opuszczenia systemu. A zatem skąd będziecie wiedzieć? Tryfan przerwał i obejrzał się na Wrzeciana, a ten uśmiechnął się i dotknął przyjaciela, jakby chciał powiedzieć to, co czuli wszyscy: że Tryfan jest ich przywódcą, oni zaś pójdą za nim wszędzie i zaufają jego słowom. - O tak - ciągnął dalej skryba, a teraz jego głos przybrał na sile. - Tak, poznacie tę chwilę. Albowiem nadchodzi ktoś taki, kto położy kres niepokojom tych lat, a jest nim Kret Kamienia. On się pojawi i wierzę, że my tutaj, w Duncton, oraz wy, którzy nie przeżyliście jeszcze ani jednej Najdłuższej Nocy, wesprzecie jego nadejście, że nadacie mu znaczenie oraz cel. Wierzę, że słowo "Duncton" zadźwięczy w całej kreciości jak pazur na litym krzemieniu. Kret Kamienia nadejdzie, a wtedy wszystkie krety posiądą Ciszę Kamienia. Kiedy wszystkie te okruchy wspomnień 0 systemie, jaki był - bo wtedy będą to już tylko okruchy - ockną się i rozśpiewają w waszych sercach, czy może w sercach waszych po- tomków, powiedzą wam one o miejscu, które było i jest, o miejscu, w któ- rym niegdyś krety otaczała miłość i znowu będzie je otaczać. Każdy kret nie tylko będzie kochany, ale nawet bardzo kochany, bezpieczny i po- trzebny. Być może ten system nie różni się specjalnie od innych, nie jest odmienny ani wybrany, ale tak samo jak każdy inny może się taki stać. Bo jego krety nie odwrócą się nigdy od Kamienia. Po to właśnie zostanie wysłany Kret Kamienia: aby zwrócić nam to, co utraciliśmy z nas samych, 1 aby pokazać, że krety mogą żyć w prawdzie, bez względu na to, gdzie są. - Któregoś dnia, w dowolnym punkcie kreciości, krety będą mówiły: "Duncton? Mieszkały tam szczere krety, skore do pomocy, odważne, pełne wiary w Kamień, nigdy, nawet przez chwilę, nie należały do mrocznego Słowa. Ani razu." - Wtedy ci, którzy pójdą z nami, poczują dumę, a wa- sza pamięć, iż jesteście sobą, ocknie się na nowo. I znowu zatęsknicie za powrotem. To będzie chwila, gdy ci nieliczni spośród was, którzy pozo- staną, ośmielą się powrócić i zacząć wszystko od nowa. - Tedy słuchajcie mnie teraz: idźcie do waszego lasu, wejdźcie po- między drzewa, zejdźcie w wasze korytarze, dotknijcie ich ścian, pójdźcie nawet do Komnaty Korzeni, która otacza Kamień, wyjdźcie na słońce, pojedynczo lub razem, patrzcie, dotykajcie i zapamiętajcie. A potem, kiedy już każde z was tego dokona, wróćcie, aby po raz ostatni dotknąć waszego Kamienia. On bowiem jest naszym początkiem i końcem i to jego cień rozpocznie wszystko od nowa. To Kamień wyśle nas wkrótce w podróż, lecz pewnego dnia sprowadzi bezpiecznie nasz ród z powrotem do domu. Tryfan przerwał i wyciągnął łapę, dotykając najbliżej stojących, a ci dotykali i błogosławili następnych, toteż wszystkie krety z Duncton po- znały się i okazały sobie nawzajem miłość. Potem, kiedy już tego doko- nały, w zupełnym milczeniu wyszły na powierzchnię, bądź zeszły w dół, w swe ukochane korytarze, i zrobiły to, co nakazał im Tryfan, to znaczy weszły do swojego systemu, aby poznać go jakby na nowo i zapamiętać na zawsze. Jedni zobaczyli rosnące paprocie oraz potężne buki piętrzące się w gó- rze, a także trochę dzwonków porastających niższe zbocza; inni przystawali w przejściach systemu, dotykali ścian, mówili do nich i wchłaniali zapach pełnej robaków ziemi; nieliczni tańczyli do wtóru pieśni śpiewanych przez innych, a wszyscy starali się posiąść wspomnienia, które miały im pomóc przejść przez oczekiwane kłopoty. - Nie, Szpaczko! Nie wolno nam, Szpaczko! - On powiedział, że możemy iść wszędzie! A poza tym, Lorren, ty jesteś zawsze taka płaczliwa, a my chcemy zejść tam na dół i zobaczyć. Głosy należały do dwóch młodych samiczek. Lorren była niepewna i zalękniona, natomiast Szpaczka pełna śmiałości. Wypowiadała się auto- rytatywnie, jak krecie nawykłe do rozkazywania innym, takie, w którym nie ma ani śladu wątpliwości czy też niepewności. W jej głosie nie było strachu, a tylko niecierpliwość i ciekawość zmieszana z pełnym uciechy podnieceniem. Działo się to w Dolinie Legowisk, kretem zaś, który przysłuchiwał się ich sprzeczce, był Wrzecian. Po przemówieniu, które Tryfan wygłosił do zgromadzonych kretów, ruszył na dół pomiędzy prześliczne drzewa ros- nące na zboczach, aby po raz ostatni powrócić do miejsca, w którym on i Macierzanka poczuli lekki i słodki uścisk swojej miłości i dopełnili jej. Przyszedł, aby, tak jak sugerował Tryfan, zapamiętać, lecz także po to, by pożegnać się, albowiem wiedział, że jego misja jest teraz nieodłącznie związana z Tryfanem. Miał mu wciąż towarzyszyć, służyć radą i być w pobliżu w razie potrzeby. Ale Wrzecian przyszedł także z jednego je- szcze powodu, jak gdyby odpowiadając na owo pragnienie, które wzbu- dziła w nim Macierzanka, pragnienie, aby w chwilach nieszczęścia oni sami i ich potomkowie przychodzili do Doliny Legowisk, by znaleźć w niej pociechę i ulgę. Zatem zszedł raz jeszcze w korytarze, w których po raz pierwszy po- znali swoją miłość, w które potem zaniósł ich wspólne krecie, a teraz znalazł się w nich po raz trzeci i ostatni, aby pogodzić się ze swymi wspomnieniami i odnaleźć siłę niezbędną do przetrzymania tego, co miało nadejść. W chwili gdy pomyślał, że powinien już ruszyć w górę, do Kamienia, jak zgodnie ze światłą radą Tryfana powinni postąpić wszyscy, nad jego głową rozległ się tupot i szurgot najpierw jednego, a potem jeszcze dwóch kretów. Potem dały się słyszeć głosy i wybuchła sprzeczka, więc Wrzecian pozostał w cieniu i przysłuchiwał się. - No, a co ty myślisz? Zgadzasz się z Lorren czy ze mną? Czyż to nie był twój pomysł? To znowu mówiła Szpaczka, na pozór zadając pytanie, a w istocie wydając rozkaz. Wrzecian uśmiechnął się z sympatią dla trzeciego kreta i czekał na jego odpowiedź. Kiedy wreszcie padła, była zbyt cicha, by kleryk zdołał ją usłyszeć, lecz jej treść nie budziła wątpliwości, bo Szpaczka natychmiast zawołała: - No i proszę, Lorren, musisz teraz iść z nami, bo zostaniesz tu sama, a my nie będziemy się o ciebie martwić. - To nieuczciwe - powiedziała Lorren płaczliwie. Jej protest raczej nie odniósł żadnego skutku, bo pozostała dwójka podreptała po powierzchni, znalazła wejście, w pobliżu którego przycupnął Wrzecian, wsunęła w nie pyszczki i rozejrzała się dookoła. - Tu straszy - stwierdził jeden głos. , - Nieciekawego -oświadczyła Szpaczka. - Chodźmy! - i po- wiedziawszy to, zjechała na pupie do czcigodnej komnaty Doliny Lego- wisk, a za nią Lorren. Przez chwilę, kiedy ich oczy przyzwyczajały się do ciemności i krecięta węszyły dookoła, Wrzecian przyglądał im się w milczeniu. To były dwie samiczki i jeden samczyk. Szpaczka od razu rzucała się w oczy, bo była większa od pozostałych i miała w sobie ten wzruszający zapał kreta roz- kochanego w życiu oraz niecierpliwość każącą mu gnać przez nie pędem. Lorren natomiast była mniejsza, choć wyglądała tak samo dobrze jak Szpaczka, miała połyskliwe futerko i czyste łapy. Trzeci kret, samczyk, opanowany i solidnie zbudowany, stanął w gotowości i rozejrzał się do- okoła taksująco, lecz z ogromną uwagą. - Cześć! - powiedział Wrzecian bardzo przyjaźnie. Cała trójka była przestraszona i zdziwiona. - Chodźcie!- zawołała natychmiast Szpaczka i na wpół się śmiejąc, na wpół piszcząc, usiłowała poprowadzić pozostałych do ucieczki. Lorren ruszyła za nią ochoczo, również popiskując, ale samczyk nie poruszył się, patrząc na Wrzeciana bez strachu. - Jak się nazywasz? - zapytał tonem kreta, który ufa światu, ponieważ nigdy jeszcze nie doznał krzywdy i nie spodziewa się jej doznać. - Wrzecian - odpowiedział kleryk. - Słyszałem o tobie! - stwierdził samczyk, a za jego plecami dwie samiczki zerkały zza wejścia do tunelu, szepcząc między sobą. Lorren zachichotała, a Szpaczka uciszyła ją, bo chciała słuchać. - Nie zrobię wam krzywdy - powiedział Wrzecian. - Gdybyś próbował, przybiegłaby tu Szpaczka i obroniła mnie - oświadczył młodzik bez krzty niepewności. - A twoje imię? - zapytał Wrzecian. Potem zmarszczył brwi i po- wiedział: - Choć właściwie wydaje mi się, że wiem, jak ono brzmi. - Wiedział, znał je tak dobrze jak własne. - No jak? - zapytał krecik. - Ty jesteś Częstokół - stwierdził cicho Wrzecian. - Tak - odparł młodzik bez specjalnego zdziwienia. Zbliżyli się do siebie odrobinę. Samiczki pozostały w tyle, jakby wy- czuwały, że dzieje się tu coś, czego nie należy przerywać. - Dlaczego tutaj przyszedłeś? - zapytał Wrzecian. - Nie wiem - odpowiedział Częstokół. - Chciałem zobaczyć Dolinę Legowisk, a Szpaczka powiedziała, że dzisiaj mogę oglądać, co tylko zechcę. Ale oświadczyła, że idzie ze mną, no i Lorren też musiała iść. Wszędzie chodzimy razem. One są dla mnie jak siostry, a Szpaczka jest moją najlepszą przyjaciółką. - Szczęściarz z ciebie. Kret potrzebuje przyjaciół. - A ty, dlaczego tutaj przyszedłeś? - zapytał Częstokół. - Myślę, że po to, aby spotkać ciebie - odparł Wrzecian ze łzami w oczach. - Dlaczego? - zapytał Częstokół. - Abyś zapamiętał Wrzeciana na całe życie. I usłyszał, jak mówi tobie, a także obu tym chichotkom, że otacza was wiele miłości. Częstokół spojrzał na niego bardzo poważnie. - Czy chcesz nas zabrać z powrotem do Kamienia, teraz, kiedy już zo- baczyliśmy Dolinę Legowisk? - powiedział. - Czy po to tutaj przyszedłeś? - Chyba tak, Częstokole, tak. Prawdopodobnie właśnie po to tu przy- szedłem. Wtedy młodzik odwrócił się, odszukał wzrokiem Szpaczkę i Lorren i rzekł: - On nas zabierze do Kamienia. To bardzo ważny kret. Nazywa się Wrzecian. - Cześć! - powiedziała każda z kreciczek wstydliwie. - Czy powiesz nam po drodze o kilku sprawach? - zapytała Szpaczka. - O czym? - zapytał Wrzecian, prowadząc ich ku powierzchni. !¦! - O czymś ciekawym - odpowiedziała Lorren. - O czymś zupełnie fascynującym, o czym nie opowiedziałby nam żaden inny kret - uściśliła Szpaczka. Wrzecian odwrócił się do Częstokoła, który szedł tuż przy jego prawym boku. - A o czym ty chciałbyś ode mnie usłyszeć? - Cóż, tak naprawdę to nie wiem - odpowiedział młodzik. - 0 czymkolwiek, jak sądzę, ale nie idź zbyt szybko! - Zatem Wrzecian zwolnił i pozwolił swemu synowi podejść do siebie bliżej. - No to opowiem wam o krecicy zwanej Macierzanką - rozpoczął. - Czy to zmyślona historia? - zapytała Lorren. - Założę się, że to o miłości! - stwierdziła Szpaczka. - Czy to mnie zdenerwuje? - zagadnął Częstokół. - Na dwa pierwsze pytania odpowiedź brzmi: tak, na trzecie: nie - odpowiedział im Wrzecian i wśród kretów wędrujących tego popołudnia do Kamienia nie było szczęśliwszego, bo kleryk szedł z własnym synem u boku i czuł jego bliskość. Spośród wszystkich, którzy gromadzili wspomnienia tego dnia, tak jak zalecił im Tryfan, nikt nie zachował szczęśliwszych i trwalszych niż Szpa- czka i Lorren, niż Wrzecian oraz syn jego i Macierzanki zwany Częstokołem. Nie było też czworga kretów bardziej uradowanych swoją obecnością, kiedy później, obok Kamienia, Tryfan oraz Żywokost odmówili modlitwę 1 wypowiedzieli błogosławieństwo dla wszystkich zgromadzonych, życząc im zdrowia i nakazując, by pewnego dnia powrócili bezpiecznie do Dunc- ton, by nigdy nie obawiali się grików i zawsze zachowali wiarę w swój rodzinny system oraz Kamień. Żadna inna czwórka kretów nie zdołała doznać tak wiele radości z tak krótkiego spotkania, gdy wieczorem, w zapadającym zmierzchu, wyruszyli z powrotem do swoich nor, aby przygotować się do następnego dnia, jak również na przyjście grików. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY ATAK NASTĄPIŁ dwa dni później, o tej szarej godzinie, która poprzedza właściwy świt, w porze gdy strażujący kret może nie być w pełni czujny. 0 tej właśnie godzinie, kiedy najprostszym rzeczom światło nadaje mylący 1 dwuznaczny wygląd, grikowie przybyli do Duncton. Przeszli po drodze ryczących sów, a była to najmniej prawdopodobna trasa, przemknęli wzdłuż rowu, a potem cichutko poprzez jedno ze skrzydeł obronnych posterunków Olchy, omijając w ten sposób krety strzegące biegnącego pod drogą przejścia dla krów. - Hej, krecie! Którędy teraz? - wołał jeden lub drugi gwardzista głosem pełnym udawanego zmęczenia. - Skąd pochodzisz, przyjacielu? Jesteś kolejnym zbiegiem? Strażnicy skierują cię...? - I kret, który wypowiadał te słowa nie mówił już nic więcej, bo krzyk rodzący się w jego gardle tłumiło zadane z całej siły pchnięcie pazurów gwardzisty, a kiedy dogorywał, pojawiał się kolejny grik, wielki i groźny, i zabijał na miejscu drugiego wartownika, a potem trzeciego, i w korytarzu pojawiała się krew kretów z Duncton. Tak oto przybyli gwardziści, dzięki zaskoczeniu i zdecydowaniu łamiąc linie obrony. Przez chwilę wydawało się, że jedyne, co krety z Duncton mogą zrobić, aby pohamować tę rzeź, to wysłać do głównego systemu wiadomość, że grikowie już są. Wtedy jednak pojawił się Olcha, objął dowództwo zaatakowanego od- cinka i zabił dwóch z pierwszych trzech nadbiegających grików. Nakazał innym zająć opuszczone miejsca w norze obronnej, po czym zwiadowcy ruszyli ukrytymi korytarzami, by przygotować obronę podziemnego przej- ścia, gdzie wkrótce miał się zacząć główny atak. Olcha był zbyt doświadczonym wojownikiem, by początkowe straty zdołały pozbawić go ducha czy chociażby zaskoczyć. Gdyby Las Duncton nie był z trzech stron otoczony przez Tamizę, a przez to chroniony przed atakiem, zniszczenia byłyby dużo większe. W każdym razie czwarta, po- łudniowo-wschodnia strona była wyraźnie wyznaczona przez drogę ryczą- cych sów, która wznosiła się ponad zboczami, bardzo skutecznie utrudniając dostęp także i z tego kierunku. Jedynie w kilku miejscach -jak choćby przy głównym przejściu podziemnym, którą to trasę główne siły grików musiały w końcu obrać, a także w przypadku kilku rur drenażowych - można było przebyć drogę, a te punkty były dobrze bronione. Żadna obrona nie mogła jednak uchronić Duncton przed napastnikami przekraczającymi drogę górą, tyle tylko że musieli oni pokonać rów odwadniający, który ciągnął się u podnóża nasypu szosy. W poprzek tego rowu biegły małe mostki, rury oraz rynny, a te nie były tak łatwe do obrony. Olcha uważał, że ponieważ najeźdźcy, chcąc dostać się do systemu Duncton tymi przej- ściami, musieliby przechodzić po drodze, nie mogą one stanowić głównego zagrożenia. Tym bardziej że takie szturmy były możliwe wyłącznie nocą i wczesnym rankiem, kiedy ryczące sowy nie wędrowały zbyt licznie. Toteż atak o świcie, jedną z owych rynien, nie był tak naprawdę za- skoczeniem, aczkolwiek trudno było określić dokładnie, który punkt zo- stanie do niego użyty. Olcha zatrzymał się tylko na moment, aby wysłać Tryfanowi wiadomość o nadejściu grików, po czym ruszył osobiście stwierdzić, jak wygląda sytuacja. - Tam! To stamtąd wychodzą! - zawołał, zbadawszy rejon poło- żony na południe od podziemnego przejścia. Rozmieścił krety przy końcu jednej z rynien i przez jakiś czas zwia- dowcy zmagali się z grikami o tę trasę. Rozgorzała zacięta walka i wielu zginęło, ale podwładni Olchy zdołali powstrzymać atak i pośród krzyków wściekłości padających z obu stron wyprzeć pozostałych grików w górę rynny. Po raz pierwszy zwiadowcy uświadomili sobie, jak bezwzględna może być taka walka. Tak oto, okrwawionymi pazurami, bólem i gwałtowną śmiercią po obu stronach, w chwili gdy poranne słońce wznosiło się nad dolinami u stóp Wzgórza Duncton, a stojący w jego najwyższym punkcie Kamień zalewało czerwone jak krew światło, rozpoczął się atak grików na system. Atak ten przerodził się w długą bitwę i plany, które wcześniej poczynili Tryfan ze Spłukanym, zaczęto stopniowo realizować. Obudzono rozespaną młodzież, postawiono w stan gotowości matki, a samce, które bardziej nadawały się do podróży niż do walki, ruszyły do przydzielonych im korytarzy i rozpoczął się pierwszy etap ewakuacji Duncton. Nie było czasu na pożegnania z ukochanymi miejscami i przy- jaciółmi, to już należało do przeszłości. Teraz wszyscy w korytarzach zachowywali się cicho, byli karni, pełni ufności wobec członków Rady i pomocników Datki. Robili, co im kazano, troszcząc się o młode, prze- rażone nagłą odmianą, oraz te spośród najstarszych kretów, które czuły się zagubione. Miejsca i pozycje zostały dawno ustalone, ale i tak kilka kretów musiało przemierzyć korytarze, aby zebrać wszystkich, głównie tych spośród do- rosłych, którzy mieli przydzielone zadania z dala od swoich rodzin. Teraz owi spóźnialscy spiesznie przemierzali korytarze, które odbijały echem pełne determinacji kroki ich łap. Inni, jak choćby Datka, poruszali się wolniej, sprawdzając, czy wszy- stkie grupy znajdują się w wyznaczonych miejscach, i nakazując im cier- pliwie czekać na moment wyjścia, ponieważ żaden kret nie miał się ruszać do chwili, gdy zapanuje zupełny porządek, i żaden też nie wiedział, dokąd się udadzą, ponieważ ten sekret był pilnie strzeżony. Raz czy drugi ktoś zabłądził i trzeba go było podprowadzić. Pewien młodzik z licznej rodziny, który wiecznie się gubił, znalazł się nagle po- środku grupy zwiadowców. Dorosłe krety rozmawiały ze sobą poważnie, ich boki wydawały się wielkie i groźne i malec zaczął płakać, utraciwszy nagle całą pewność siebie, aż na jego ramieniu spoczęła uspokajająco łapa jednego z wojowników i głęboki głos powiedział: - No już dobrze! Nie powinieneś płakać, bo nie będziesz nam mógł pomóc zwyciężyć grików! Może mi powiesz, jak się nazywasz i jak się nazywa twój korytarz? Szloch ustał i malec pozwolił się odprowadzić. Powrócił do rodziny z ważnym zwiadowcą u boku i zupełnie nie pamiętał już o płaczu, na mordce miał radosny wyraz kogoś, kto zabłądził, ale się odnalazł, powrócił bezpiecznie i ma do opowiedzenia ciekawą historię, kiedy już wysłucha reprymendy matki. W innym miejscu, w górnej partii zboczy, Datka znalazła starego samca wędrującego bez celu i bardzo zmieszanego. Powiedział jej, że wyszedł znaleźć coś do zjedzenia, bo zawsze tak robi o tej porze dnia. - Chodź, staruszku, chodź ze mną. Znasz mnie przecież, ja jestem Datka. - Jużi, dziewuszka Żywokosta... Datka uśmiechnęła się, kiedy ją tak nazwał, i zaprowadziła starca z po- wrotem w bezpieczne korytarze, pod opiekę zwiadowcy dowodzącego tą grupą. Tymczasem w komnacie Rady Starszych obok Kamienia Spłukany, Żywokost, Waligóra i pozostali wysłuchiwali podczas zebrania, któremu przewodniczył Tryfan, raportów dotyczących walki oraz ewakuacji. Wiedzieli, że ten czas nadejdzie i przygotowali kilka tras prowadzących ze Wschodniego Krańca w górę, po których posłańcy mogli biec bez przeszkód. Ani Tryfan, ani Spłukany nie mieli najmniejszych złudzeń, że uda się wstrzymywać grików wiecznie. Chodziło raczej o zorganizowane wycofywanie się z jednej linii obrony do następnej i teraz wydawało się, że po pierwszym zaskakującym ataku, tak zmyślnie odpartym przez Olchę, walka ustabilizowała się w okolicach podziemnego przejścia. - Zwiadowcy Olchy pilnują skrzydeł, nieprawdaż? - dopytywał się Waligóra. - Tak, tak, pozostałe możliwe trasy są dobrze strzeżone i w razie gdyby zaatakowano tamtędy, odwody są gotowe, by tam wyruszyć i z pew- nością tak zrobią - odpowiedział Tryfan. - Jeśli nawet ich szpiedzy nie powiedzieli im jeszcze o tych trasach, to bez wątpienia wkrótce sami je znajdą. I V - Nie mam zamiaru siedzieć tutaj i mleć ozorem - oświadczył nie- cierpliwie Waligóra. Wyginał pazury i chodził gorączkowo w kółko. - Chodzi mi o to, że planowanie jest świetną rzeczą, ale chciałbym zatopić swe pazury w tych bękartach. - Nie ma wśród nas takiego, który nie chciałby być tam, na dole - powiedział Tryfan. - Twój czas jeszcze przyjdzie, Waligóro, ale lepiej czekać tutaj, wysłuchiwać napływających raportów i mieć pewność, że ewakuacja przebiega sprawnie. W każdym razie całość dowodzenia na dole musi spoczywać w łapach Olchy, aby on i jego zwiadowcy zachowali pewność siebie. Ja sam zejdę tam tylko na krótko, a ty, Waligóro, będziesz mi towarzyszył. Wtedy będziesz miał swoją okazję. - Waligóra kiwnął głową z zadowoleniem i ponownie przysiadł w milczeniu. Tryfan zwrócił się do Spłukanego, który napięty i poważny zajmował miejsce tuż obok Żywokosta. - Spłukany pozostanie tutaj, tak jak ustaliliśmy - powiedział - ponieważ zna plany obrony i szczegóły ewakuacji. - Czy z-z-zdecydowaliście już, którą trasę obieracie, czy będziemy musieli czekać, aż przekonamy się, jak potoczy się w-walka? - zapytał Żywokost. W ostatnich tygodniach przekazał zwierzchnictwo nad syste- mem w ręce swego przyrodniego brata i pogodził się z faktem, że jedynymi kretami znającymi wszystkie szczegóły planów byli Tryfan i Spłukany. - Tak, podjęliśmy już decyzję co do trasy - zwierzył mu się Tryfan - ale nawet teraz będziemy milczeć na ten temat... Najważniejsze, że gri- kowie nigdy się nie dowiedzą, z jakiej drogi skorzystamy. - Przerwał, po- nieważ w głębi korytarza dostrzegł poruszenie wywołane nadejściem Datki. Samica była spokojna, ale zupełnie brakowało jej tchu. Obrzuciwszy ich ciepłym spojrzeniem, powiedziała: - Nie jestem już taka młoda, ale to mnie nie powstrzyma! Spieszę wam donieść, że wszystkie grupy są na swoich miejscach, wszędzie panuje spokój i wszyscy czekają jedynie na wasze rozkazy. Trzcina dla pewności sprawdza wszystko po raz drugi i trzeci i będzie przysyłać nam raporty. - Datka zajęła swoje zwykłe miejsce obok Żywokosta, który wyciągnął łapę i tak jak zwykle dotknął jej lekko. - Dobrze, świetnie się spisałaś - powiedział Tryfan. - Teraz przez cały czas musi tu przebywać jedno spośród nas, aby zadecydować, kiedy rozpocznie się ewakuacja. Musimy najpierw wciągnąć możliwie najwięcej sił Wilczej Jagody w centrum walki, aby upewnić się, że drogi prowadzące na zewnątrz systemu są w maksymalnym stopniu czyste. - Przerwał znacząco. - Zapamiętajcie wszyscy: gdybyśmy z jakiegokol- wiek powodu zaginęli obaj ze Spłukanym, wtedy słuchajcie Psiego Ru- mianka, on wszystko wie i poprowadzi was. Obecni spojrzeli na siebie: "zaginęli" oznaczało "zostali zabici". Wszy- scy stali teraz wobec nieznanych zagrożeń i nikt nie mógł przewidzieć, co czekało Tryfana na dole, obok przejścia pod drogą, w strefie frontowej. Jednym z powodów, dla których Waligóra szedł z nim, było zapewnienie skrybie ochrony. Tryfan popatrzył po zgromadzonych rezolutnie i wszyscy wyczuli jego pełne spokoju zdecydowanie. - A gdzie właściwie jest Wrzecian? - zapytał. - Właśnie, gdzie, na Kamień, jest Wrzecian? - podjął Spłukany. - Widziałam go przed chwilą - oświadczyła natychmiast Datka - niedaleko Komnaty Korzeni. Niósł jakieś notatki. Powiedział, że to nie potrwa długo i że nie musisz się martwić. Tryfan uśmiechnął się. - Chowa swoje kroniki dla przyszłych pokoleń, tak samo jak ukrywał pewne pisma w Siedmiu Pagórkach i w Harrowdown. - Są chyba lepsze rzeczy do zrobienia - stwierdził zrzędliwie Wa- ligóra. Skryba uniósł łapę, stanowczym gestem nakazując milczenie. - Niech każdy robi swoje. Nie chcesz, aby przyszłe pokolenia w Duncton wiedziały, jaką rolę odegrałeś w tych historycznych dniach? - Ja? Stary łajdak Waligóra opisany? A to by ci dopiero było! - powiedział były czyściciel z chichotem. - Któż wie, o czym pisze Wrzecian? - stwierdził Tryfan. - W każ- dym razie nie ja! Myślę, Waligóro, że teraz powinniśmy zejść na dół, do Wschodniego Krańca. - A co z Wrzecianem? - On potrafi sam się o siebie zatroszczyć - rzekł skryba - i kiedy przyjdzie czas, pokaże swój pyszczek we właściwym miejscu, bądź o to spokojny! v Oba krety pożegnały/się szybko z pozostałymi i ruszyły najkrótszą trasą w dół zbocza w chwili^gdy poranne słońce zaczęło zaglądać w wyjścia na powierzchnię, nadając kolor lekkim glebom Wschodniego Krańca Wzgórza Duncton. Stwierdzili, że od południowego wschodu wieje lekki wiatr, po- nieważ usłyszeli pierwsze wyraźne głosy ryczących sów, które zawsze ruszały ochoczo po drodze wraz z nadejściem poranka. Zimą tworzyły o tej porze linię jarzących się oczu, latem wydawały tylko ów dźwięk oraz fetor, który przyprawiał kreta o mdłości. - Jeśli utrzyma się ich z dala od tej rynny, to żaden nie przejdzie przez drogę aż do zapadnięcia zmroku, kiedy będzie mniej ryczących sów - stwierdził Tryfan w biegu. Waligóra wszakże wciąż milczał, a na jego mordce malowała się po- waga. Od wielu kretolat marzył o zatopieniu pazurów w griku i oto teraz nadchodziła jego chwila. Wyszli na powierzchnię obok położonej najwyżej nory obronnej i na- potkali tam krety, czujne, ale spokojne. - Witaj, Tryfanie - powiedział dowódca grupy. - Przybyłeś w samą porę, by życzyć nam powodzenia, bo wkrótce wyruszamy na dół, ci zaś, którzy odbyli już swoją kolejkę, wrócą tutaj, żeby odpocząć. Skryba rzucił każdemu słówko otuchy i dodał, że on i Waligóra nie tylko będą życzyć im szczęścia, ale pójdą wraz z nimi, ponieważ chcą osobiście zobaczyć, jak przebiega obrona przejścia pod drogą, Wyglądało na to, że krety opuściło napięcie i teraz miały w sobie jeszcze więcej ducha, bo iść do walki wraz z samym Tryfanem, cóż, to był honor i bez wątpienia szczęście... Jeden ze zwiadowców, młody samiec, milczał i stał nieco z boku. Kiedy Tryfan podszedł do niego, szeptał coś sam do siebie. - No i jak, krecie? - rzekł skryba swobodnie. - Czy jesteś zde- nerwowany tak samo jak ja? - Czy ty się denerwujesz, panie? - zapytał kret ze zdziwieniem. - O tak - odparł Tryfan - ale nie mów o tym innym! - Myślałem, że tylko ja - stwierdził kret. - Bardzo wątpię - stwierdził Tryfan. - A tak właściwie to o czym szeptałeś? - To była tylko modlitwa, panie, do Kamienia. Po prostu coś, czego nauczyłem się w swojej rodzinnej norze... - Dobrze więc, krecie - rzekł skryba, podnosząc głos odrobinę. - Myślę, że powinieneś powtórzyć to dla nas wszystkich. - Pozostali, usły- szawszy te słowa, przytaknęli i umilkli, a wtedy młody kret wygłosił pro- śbę o przewodnictwo i ochronę Kamienia. Kiedy modlitwa się skończyła, a każdy z nich spiesznie wygłosił własne jej zakończenie, w korytarzu prowadzącym w ich stronę dały się słyszeć jakieś kroki i rozległa się wrzawa, po czym do nory wpadły dwa bardzo zmęczone krety, a za nimi trzeci, który utykał i broczył krwią z długiego cięcia na ramieniu. Czwarty kret eskortował go od tyłu. - To Ramsey, jest ranny! - krzyknął jeden z oczekujących w od- wodzie. Tryfan znał Ramseya jako agresywnego osiłka, jednego z naj- sprawniejszych zwiadowców Olchy, kreta, którego nie należało lekce- ważyć. - Gwardziści, bękarty - mruknął ranny. - Ale dwóch załatwi- łem. Wcale nie są aż tak potężni, jak już się w nich wbije pazury. Potem, kiedy jakiś kret zajął się jego raną, przeklinał i odgrażał się, aż wreszcie doszedł do wniosku, że będzie lepiej, jeśli usiądzie i trochę odpocznie. Tryfan skinął na Waligórę oraz krety z odwodu i wyruszyli w ostatni etap swojej wędrówki. Wyszli na powierzchnię w pobliżu przej- ścia i kiedy czwórka z nich ruszyła na prawo od krowiego tunelu, którego wylot ział czernią nad ich głowami, pojawił się przed nimi Olcha i po- zdrowił ich. - Tryfanie! Witaj! Jaką wiadomość otrzymałeś jako ostatnią? - Że przejście jest w naszych łapach, a teraz, kiedy ryczące sowy ożywiły się, ze strony rynny nic nam nie grozi. - Jużci, tak właśnie jest - potwierdził Olcha. Tryfan przyjrzał mu się uważnie. Jego futerko było obryzgane błotem, a na prawej łapie i ramieniu widniały krwawe smugi i skrzepy. Wyglądał na zmęczonego, ale nadal był czujny i gotów do walki. Od czasu do czasu podchodziły doń różne krety, a on wydawał im rozkazy, precyzyjne i po- zbawione cienia niepewności. Wszyscy byli gotowi do obrony przejścia i Tryfan wiedział, że czyniąc Olchę dowódcą zwiadowców, dokonał mą- drego wyboru. - Wygląda na to, Tryfanie, że gwardziści nie uczą się niczego. Przy- bywają w takim szyku, jakiego się po nich spodziewaliśmy, aczkolwiek pierwszy atak przy rynnie nas zaskoczył. To pewnie robota Chwasta, ob- myślona przy pomocy jakiegoś szpiega. - Są jakieś oznaki obecności samego Chwasta albo Wilczej Jagody? Olcha pokręcił głową, ale dodał: - Nic się nie martw, na pewno są tu gdzieś w pobliżu. Tak sądzę, bo nie są tchórzami. ~~> Tryfan pokrótce powiedział mu, że w samym systemie wszystko prze- biega pomyślnie i wszelkie przygotowania zostały już ukończone, toteż może zapewnić zwiadowców, iż ich rodziny i przyjaciele będą bezpieczni. - Im dłużej będziemy trzymać ich tutaj, tym więcej będą musieli sprowadzić posiłków i tym bezpieczniej będzie przebiegała ewakuacja. - Czy podjęliście już decyzję co do trasy? - Być może - odpowiedział Tryfan wymijająco. Do ostatka utrzy- mywał tunel pod rzeką w sekrecie, nawet przed tak zaufanymi kretami jak Olcha. - Jak się miewają zwiadowcy? - Doskonale. Dobrze im zrobi twój widok, więc przejdźmy się, żebyś mógł się pokazać. Olcha poprowadził go korytarzami mającymi służyć do odwrotu spod przejścia pod drogą, a Tryfan zadbał o to, by widziała go możliwie naj- większa liczba zwiadowców. Starał się też przemawiać do nich pokrze- piająco i zapewniał ich, że młode - wielu miało bowiem potomstwo w górnej części systemu - czują się dobrze i nic im nie zagraża. - W tej chwili mamy moment oddechu, grikowie bowiem opracowują jakąś inną taktykę. Mamy zwiadowców przy wszystkich możliwych prze- smykach oraz odwody na zboczach - dokończył raport Olcha. Tryfan przytaknął na znak, że zgadza się z tą opinią. - Dziś wieczorem będą problemy przy rynnach, ponieważ gdy ry- czące sowy się uspokoją, droga stanie się znowu możliwa do przebycia dla kretów - powiedział. - Ale jeśli zdołamy zatrzymać ich do tego czasu, a jeszcze lepiej do jutrzejszego ranka, zanim oddamy przejście i wycofamy się do następnej linii, to będziemy w znacznie lepszej sytuacji, niż przewidywaliśmy, a ponadto pokażemy im, że wyznawcy Kamienia są silni i niełatwo będzie ich pokonać. Tryfan przerwał swój wywód, bo Olcha uniósł łapę, by zwrócić jego uwagę na fakt, iż dotarli do najdalej wysuniętego punktu obrony miesz- kańców Duncton - przejścia pod drogą. Ruszyli cicho betonową rurą drenażową, wybudowaną przez dwunogi, ale zablokowaną przez krety. - To prowadzi do najsłabszego punktu tej trasy - wyjaśnił Olcha, po czym wyszli na powierzchnię w miejscu, gdzie dach tunelu piętrzył się wysoko ponad nimi. Powietrze było tu chłodniejsze, słońce bowiem zasłaniały wysokie betonowe skarpy, a cała przestrzeń odbijała echem złowieszczą mieszaninę dźwięków wydawanych przez odległe ryczące so- wy, skapującą wodę i ponure bębnienie łap gwardzistów. W powierzchniowej norze na skraju wejścia do tunelu czekał pluton zwiadowców, drugi rozrzucony był w pobliżu, trzeci zaś, w którym znalazł się Waligóra, przycupnął nieco z przodu, obok wysokiego stosu szarych, kamiennych bloków. Grunt był mokry i pełen kałuż, a w dali po drugiej stronie leżało dwóch martwych gwardzistów. Krew płynąca z ich ciał plamiła wodę wokół nich. - Było ich więcej - oświadczył krótko Olcha - ale strąciliśmy ich do rynien. - Wskazał niski murek otaczający wejście do tunelu, za którym, jak wiedział Tryfan, teren opadał pionowo do głębokiego żłobu. - Jak, na Kamień, Waligóra się tam dostał? - zrzędził Olcha. - Co on tutaj robi? Doskonale potrafimy sami... Przerwał jednak, bo w półmroku przed nimi coś się poruszyło i do- strzegli trzech gwardzistów pędzących wprost na wysuniętą grupę. Wali- góra ryknął przeraźliwie, a reszta zrobiła to samo. Grzmotnął potężnie jednego z grików w bok, po czym ruszył do przodu na spotkanie z pozo- stałymi dwoma. W pełnych dziur ścianach tunelu wrzaski i krzyki odbiły się echem, zagłuszając wszelkie inne dźwięki... Tryfan odruchowo rzucił się w tamtą stronę, lecz Olcha uspokajająco położył mu łapę na ramieniu i rzekł: - "Wygramy tę wojnę dzięki zorganizowanemu wycofywaniu się po nadejściu grików, nie zaś przez okazywanie brawury i bezcelowej odwa- gi..." To twoje własne słowa, Tryfanie. Sądzę, że Waligóra i inni potrafią sobie poradzić z tym atakiem. I na to wyglądało, bo gwardziści, choć po chwili dołączyli do nich trzej inni, załamali się wkrótce i uciekli. Waligóra rzucał za nimi prze- kleństwa. Jeden ze zwiadowców, który odniósł ranę, wycofał się z pomocą kolegi w stronę Olchy i Tryfana, a na jego miejscu natychmiast stanął inny. - Jak widzisz, nie są w stanie posunąć się do przodu, chyba że dużą grupą, ale kiedy tego próbowali, zdołaliśmy się ukryć w powierzchnio- wych norach i przypuszczać na nich szybkie ataki, które wprowadziły u nich zamieszanie i w końcu ich załamały. Nie wiedzą, co począć - wyjaśnił Olcha. - Po prostu nie są przygotowani do długotrwałego oporu. - Nie bój się, bardzo szybko pojmą, co mają robić - powiedział ponuro Tryfan. - Może jednak nie aż tak szybko, byśmy nie zdołali zyskać cenny czas i przeprowadzić^wakuację. Waligóra po raz ostatni potrząsnął groźnie pazurami w kierunku pod- ziemnego przejścia i wrócił do nory obronnej. - Na tę chwilę - stwierdził - warto było czekać przez całe życie. Nie zabiłem tego drania, ale raniłem go i kazałemu mu przekazać swoim kolesiom wiadomość. - A cóż to takiego było? - zapytał Tryfan. - "Powiedz im, że w Lesie Duncton czeka na nich jeszcze wielu takich jak Waligóra!" Właśnie tak! To mu powiedziałem. Tryfan zaśmiał się. - Chodź więc. Chodź i siej postrach gdzie indziej, bo mamy odwie- dzić także i inne przejścia pod drogą. - Ja zostanę jeszcze chwilę tutaj - powiedział Olcha. - Zapewne spotkacie Ramseya, jak będzie wracał tutaj tą drogą obok rynny, żeby przygotować obronę na wieczór. Może ty zdołasz przekonać go, żeby trochę odpoczął, bo ja nie potrafię! - Przyjemnie było widzieć, jaką lojalność zdołał wzbudzić w kretach Olcha. Ruszyli w drogę i w istocie natknęli się na Ramseya. Był zmęczony, nadal utykał z powodu rannego boku, lecz poranny sukces napełniał go tryumfem. Tylko od samego Tryfana gotów był przyjąć rozkaz ponownego wycofania się na zbocze, by jeszcze trochę odpocząć, a i to nie bez oporu, ponieważ stwierdził, że skryba nie powinien chodzić po strefie walk, mając za ochronę jedynie Waligórę. - Co, na Kamień, rozumiesz przez Jedynie Waligórę"? - zapytał Waligóra z udawaną obrazą. - No już, Ramseyu, ruszaj na zbocze - powiedział twardo Tryfan. - Kamień mnie ochroni, a gdyby tego nie zrobił, to jestem pewien, że Waligóra stanie na wysokości zadania. Tylko tyle mogę zdziałać, żeby powstrzymać go przed wyruszeniem samotnie na wojnę z gwardzistami, więc niech Kamień ma w swojej opiece wszystkich grików, którzy spróbują na nas napaść. A jednak nieco później tego ranka znaleźli się w niebezpieczeństwie. Przemierzywszy obronne korytarze leżące na pomocny wschód od rzeki, zawrócili na południowy zachód i ruszyli w długą drogę ku bagnom. Rowy, które napotykali po drodze, były w większości nie do przebycia, z wyjątkiem pni zwalonych drzew, po których je przemierzali, a te punkty brane były pod uwagę w planach obrony i czekali w nich zwiadowcy. To właśnie tędy planowano oficjalne trasy ucieczki, lecz teraz Tryfan nie miał wątpliwości, że nie udałoby się z nich skorzystać, jako iż główne siły grików tkwiły po drugiej stronie drogi. Rozkaz ewakuacji korytarzem prowadzącym pod rzeką już niedługo zostanie wydany, ale nie za wcześ- nie... Tryfan wiedział, że najważniejszą decyzją, jaka teraz go czekała, był właściwy moment rozpoczęcia ewakuacji. Upewniwszy się, że te przejścia są zabezpieczone, a pilnujące ich krety wiedzą, co się dzieje, i mają świadomość, jak ważne jest to, by pozostawały na stanowiskach, Tryfan i Waligóra wracali w stronę przejścia pod drogą, kiedy nagle natknęli się na potyczkę obok jednego z szerszych rowów. Gwardziści zdołali w tym miejscu zgromadzić większe siły i oddziałek zwiadowców zaczynał się do tego stopnia wykruszać, że w chwili gdy nadeszli Tryfan i Waligóra, obrońcy prawie się już wycofywali. - Siedmiu zabitych, panie, nie ma ich kim zastępować, nie zdołamy utrzymać się zbyt długo - powiedział jeden ze zwiadowców, kiedy zszedłszy z linii, zobaczył Waligórę. Nie wybrzmiały jeszcze do końca jego słowa, kiedy rząd kretów przed nimi załamał się pod uderzeniem wściekłej szarży gwardzistów. Tryfan, upewniwszy się szybko, że nie zdobyli jeszcze korytarzy ob- ronnych, ruszył do przodu z Waligórą u boku i oto po raz pierwszy znalazł się oko w oko z atakującymi gwardzistami. Kronika Wrzeciana sugeruje, że nawet wte4y nie mógł angażować się w walkę osobiście, ponieważ zostało uzgodnione, że nie powinien tego robić, aby pod żadnym pozorem nie dać się zabić czy choćby zranić. I zapewne Tryfan w istocie by tego nie zrobił, gdyby przez przypadek nie ujrzał wśród martwych zwiadowców kreta, którego znał i w pewien sposób pokochał. Nie był to kret, o którym wielu dziś pamięta, jego udział w historii tamtych czasów jest bowiem niewielki, o ile nie uważa się, tak jak czynił to sam Wrzecian, że historię w sporej części tworzą krety, 0 których nikt nigdy nie słyszał. Więc był to Wąkrotek, brat Macierzanki, jeden z pierwszych uczestników Zgromadzenia Siedmiu w Koźlandii. Od śmierci swojej siostry przestał się o siebie troszczyć, został zwiadowcą, choć tylko w oddziałach obronnych, bo nigdy nie był silny czy szczególnie wojowniczy. Wszelako tutaj, w tym słabym punkcie, musiał wziąć udział w walce, tak samo jak tyle innych dzielnych kretów tego dnia, bo leżał zabity przez grików podczas obrony systemu, który nawet nie był jego własnym. Ten widok wprawił Tryfana w gniew i niebezpieczną determinację. Skryba nie wahał się ani przez chwilę. Z Waligórą u ooku ruszył do przodu 1 zaatakował największego, najwścieklej wyglądającego gwardzistę - wielkiego samca o potężnych, groźnych bokach i ramionach. Rzucił się wprost na niego. Pognał za nim, zadając mu brutalne pchnięcie w biodra, podczas gdy obok Waligórą czynił to samo z innym grikiem. Ta szarża została wstrzymana, ale gwardziści szybko przegrupowali się, aby otoczyć oba dunktońskie krety. Przez chwilę wydawało się, że zginą zalani przez morze nieprzyjaciół, lecz wtedy Waligórą z mocarnym okrzykiem uniósł pazury, a Tryfan z równą furią ruszył do ataku. Widząc bohaterstwo swego przywódcy, zwiadowcy odzyskali odwagę, zawrócili i wznosząc okrzyki na cześć Kamienia, przebili się przez gwardzistów, by stanąć u boku Tryfana. Przez jakiś czas dookoła panował zgiełk i zamieszanie, ale nagle szyk gwardzistów załamał się, jeden upadł, drugi zawrócił i oto krety z Duncton gnały za nimi, ścigały ich i wprowadzały w szeregi nieprzyjaciół jeszcze więcej zamieszania, aż w końcu grikowie umknęli po rurze biegnącej w poprzek rowu i oto Tryfan nie miał w kogo wymierzać swoicfr^pchnięć. Waligóra gnał za grikami, wołając: - Jesteście samym złem, ale już po was! - Dopadł ostatniego z uciekających, zacisnął na nim swe pazury i odwrócił go, aby zadać śmiertelne pchnięcie, kiedy Tryfan nagle zawołał: - Oszczędź go! Gwardzista był przerażony i ranny, ale nadal zachowywał się wyzy- wająco. - Jesteście przeklęci przez Słowo! - wrzeszczał histerycznie, a z ra- ny na jego grzbiecie tryskała krew. - Przeklęci! Po drugiej stronie rowu pozostali grikowie odwrócili się i biernie ob- serwowali rozwój wydarzeń. - Czy mam go zabić? - zapytał zimno Waligóra, trzymając w po- gotowiu uniesione pazury. Tryfan spojrzał na kreta i pokręcił głową. - Zostaw nas samych - powiedział. Waligóra nie bardzo chciał pozostawić Tryfana na otwartej przestrzeni sam na sam z gwardzistą, nawet rannym, lecz skryba powtórzył swój rozkaz, więc wykonał go, grikowie bowiem nie okazywali chęci przyjścia z pomocą swemu towarzyszowi. Kiedy Waligóra się wycofał, Tryfan spojrzał na gwardzistę, który teraz wydawał się naprawdę przerażony, jakby wiedział, że przyszła jego ostat- nia chwila. Jeśli tak było, to tylko ze względu na to, że jego rana była bardzo głęboka i wciąż wypływała z niej ciemna, czerwona krew. - Rób co chcesz, krecie z Duncton - powiedział. - Zabij mnie, lecz i twoje dni są policzone! - Nie chciałbym, żebyś umarł tak od razu - rzekł Tryfan z ponurym uśmiechem. - Zaniesiesz wiadomość dla Wilczej Jagody. Powiedz jej, że ten system jest nie do zdobycia i nigdy nie będzie, bo za nami stoją krety, a za nimi następne, które tylko czekają, aby zatopić w was swe pazury! Powiedz jej, że chroni nas Kamień i że jeśli nawet zdoła uzyskać dostęp do naszego systemu dzięki przewadze liczebnej, to Kamień uczyni nas niewidzialnymi i nie będzie nas mogła znaleźć ani zabić. Powiedz jej, tak samo jak innym, z którymi będziesz rozmawiał, że jeśli chcecie nas znaleźć, to będziecie musieli słuchać Ciszy... - Ciszy? - zapytał przerażony gwardzista. Był zaskoczony tym, że ten wielki i potężny kret stojący ponad nim przemawia łagodnie i w do- datku tak, jakby nie miał zamiaru go zabić. - Jużci - powiedział cicho Tryfan. - Możecie nas znaleźć w Ci- szy, która jest przeznaczona dla wszystkich kretów. Tam właśnie się udamy i żaden z oddziałów Wilczej Jagody nas nie znajdzie! - Jest was wielu - rzekł gwardzista, coraz słabszy z upływu krwi - ale nie aż tylu, byśmy nie zdołali zająć waszego systemu. A wtedy was znajdziemy... Tryfan pokręcił wokół i wydało się zarówno jemu, jak i gwardziście, z którym rozmawiał, że bitwa wokół nich ucichła, a spokój powrócił. - Powiedz Wilczej Jagodzie, kiedy będzie się zastanawiała, dokąd odeszliśmy, że wchłonęła nas Cisza. Powiedz jej to. Wyciągnął łapę, na co gwardzista rzucił się do tyłu z przerażeniem. - Nie bój się - powiedział Tryfan. Dotknął lewą łapą miejsca, w którym czerwieniła się rana i, tak jak wcześniej w przypadku Macie- rzanki w Koźlandii czy też Psiego Rumianka w Harrowdown, poczuł, że potęga Kamienia jest z nim. Czuł cudowność tego zjawiska, jego dobroć i wiedział, że w pewien szczególny sposób jest teraz blisko Boswella, czy może Boswell jest blisko niego. - My tutaj, w Duncton, nie życzymy wam źle - oświadczył - ale musimy bronić naszych włości. Teraz jednak nie obawiaj się. Dzięki po- tędze Kamienia będziesz uzdrowiony. Przez chwilę kret patrzył na Tryfana z zadziwieniem, potem spojrzał na swoją ranę i zauważył, iż przestała z niej wypływać krew, a w jego przednie łapy powróciła władza. - Ale ja... ale... - szepnął. - Nie mów o tym nikomu. Teraz, krecie, wróć do swoich i pamiętaj, że choć możemy być "przeklęci", jak sam powiedziałeś, to tak samo jak wy jesteśmy kretami, niczym się nie różnimy, mamy te same lęki i pra- gnienia. Idź teraz. Wtedy kret stwierdził, że ma siłę, aby się odwrócić i aby iść. W jego oczach widać było respekt. Powiedział do Tryfana: - Jak się nazywasz? Powinienem wiedzieć. - Jestem Tryfan, urodzony w Duncton. W tym miejscu, które jest moim domem, chętnie goszczę wszystkie krety przychodzące w pokoju i wszystkie krety są tu bezpieczne. Chciałbym uzdrowić wszystkie, tak jak uzdrowiłem ciebie, chciałbym, by to miejsce stało się schronieniem, by było poza zasięgiem potęgi Słowa, a także poza zasięgiem potęgi Kamie- nia, gdyby kiedykolwiek wiara miała zboczyć z drogi dobra. Ranny spojrzał na niego i zobaczył kreta pełnego siły i zdecydowania. - Nazywam się Zawciąg - bąknął niepewnie. - Tak, Zawciągu? - powiedział Tryfan, przytłaczając go swym spojrzeniem. - Gdybym mógł coś zrobić, to znaczy gdyby kiedyś... 1 - Taki dzień może nadejść, Zawciągu, kret potrzebuje bowiem dru- giego kreta i zawsze tak będzie. Wówczas Zawciąg uniósł wzrok na zbocza piętrzące się poza Tryfanem oraz dalej, na drzewa i knieje, na których poranne słońce lśniło teraz przepięknie. - Nie zapomnę tego, że chciałeś, aby Duncton było miejscem pokoju i bezpieczeństwa. Nie zapomnę. Nie chcieliśmy... - Odejdź w pokoju - przerwał mu Tryfan. - Idź już... - Za- kończył tę rozmowę, ponieważ grikowie znowu podchodzili po rurze i zwiadowcy także zaczęli się zbliżać. Zawciąg odszedł, a nim zniknął, obejrzał się tylko raz, patrząc na Tryfana ze zdumieniem i dziwnym spo- kojem. Skryba odwrócił się do swych towarzyszy i dołączył do nich, nie mó- wiąc ani słowa na temat tego, co zaszło. Kiedy nadeszło popołudnie, Tryfan pozostawił na pierwszej linii walki Waligórę, aby ulżyć nieco Olsze, sam zaś ruszył w górę zbocza wraz z dwoma zwiadowcami przydzielonymi mu w charakterze eskorty. Miał powrócić do głównego systemu, aby zobaczyć, jak radzą sobie oczekujące tam krety. Wszelako kiedy tak szedł, poczuł, że łapy mu ciążą i odczuł potrzebę wyjścia na powierzchnię, aby raz jeszcze zwrócić pyszczek w kie- runku zbocza, w stronę odległej drogi ryczących sów i jeszcze dalej, ku polom, w których cieniach kryły się Nowe Krety. - Waligóra powiedział, żeby nie wypuszczać cię samego na powie- rzchnię, panie - oświadczył jeden ze zwiadowców. Tryfan uśmiechnął się i rzekł: - Tak powiedział? Cóż, będę tam tylko chwilkę lub dwie. Zwiadowcy nie spierali się z nim, wyczuwając, że ich przywódca po- trzebuje odrobiny prywatności. Wtedy, w słońcu majowego popołudnia, w chwili gdy przyszłość Duncton, a może i całej kreciości, leżała w jego łapach, Tryfan zatrzymał się i jął patrzyć w dal. Myślał o Żywokoście i Datce, o Olsze, o Waligórze, z którym walczył ramię w ramię, o Psim Rumianku, którego los tak bardzo go obchodził, a który teraz pewnie był na dole, w Bagiennym Krańcu, i o Wrzecianie, którego kochał i który miał go odnaleźć przed końcem owego dnia. Wie- dział, iż wiele mężnych kretów walczących tego dnia z grikami nie dożyje czasów, gdy Las Duncton będzie znowu wolny. Wielu z gwardzistów nie dożyje tego również. W takiej chwili przywódca może czuć się samotny i tak właśnie czuł się Tryfan. Był w stanie tylko modlić się, aby Kamień miał pieczę nad tymi kretami, tak samo jak miał pieczę nad całą kreciością. - Tryfanie - zawołał niespokojnie jeden ze zwiadowców. - Pro- szę cię, panie! Musisz już iść! Skryba machnął ku nim łapą na znak, że o tym wie, po czym spojrza- wszy po raz ostatni w dół zbocza, tam gdzie walczyli zwiadowcy, wszedł w korytarz idący ku górze, wracając do swej misji ratowania kretów z sy- stemu, który kochał nade wszystko. Rozdział dwudziesty szósty BARDZO PÓŹNO następnej nocy grikowie zdobyli podziemne przejście pod drogą i po długim, przemyślnym szturmie przełamali drugą linię ob- rony Olchy aż w trzech miejscach - przy głównym przejściu, przy rynnie oraz przy owym pomniejszym rowie, w którego obronie Tryfan i Waligóra osobiście odegrali poważną rolę poprzedniego dnia. Jednakże na długo przedtem, bez żadnych większych nieszczęść czy paniki, różne grupy kretów oczekujących na ewakuację zostały sprowa- dzone w dół, do Bagiennego Krańca. Mieszkańcy Duncton wchodzili w ko- rytarze opustoszałe od czasów, gdy Bracken obejmował przywództwo sy- stemu, kiedy to nadeszły zarazy i stare rejony zostały opuszczone. Teraz krety powróciły i Dolina Legowisk, niegdyś serce systemu, znowu rozbrzmiewała odgłosami zabaw młodzieży oraz łagodnie ją strofujących i rozmawiających ze sobą dorosłych. Nie słychać było wszakże wrzawy, dorosłe krety czuły bowiem przygnębienie, które dodatkowo potęgowała sceneria tego miejsca: korytarze były zakurzone, miejscami zablokowane przez roślinność i osypiska stropów. Nadeszła noc. Uciekinierzy oczekiwali na decyzje, popatrując na siebie badawczo, kiedy posłańcy biegli w górę, do nory Rady Starszych, skąd docierały do nich nowiny o bitwie. Młodzi spali, starsi czuwali, noc na powierzchni stawała się coraz głęb- sza i w korytarzach gęstniała ciemność. Kilka zaufanych kretów, kiero- wanych przez Datkę, przechadzało się od czasu do czasu to tu, to tam, pocieszając, uspokajając i krzepiąc zarówno młodzież, jak i jej rodziców, wszyscy bowiem lękali się, że utracą w bitwie swoich bliskich. Gdzieś około pomocy, kiedy wiatr przybrał na sile i w korytarzach dało się wyczuć przeciągi oraz dziwne prądy powietrza, które krążyły po opustoszałych miejscach będących zaprzeczeniem kreciego umiłowania harmonii i porządku, wszystkich, nawet najgłębiej uśpioną młodzież obu- dził nagły grzmot dudniący ponad lasem oraz światła błyskawic, rozświet- lające sporadycznie wejścia do tuneli i rzucające krótkie, trupie poblaski na grupki niespokojnych kretów. Potem spadł rzęsisty deszcz, po nim nastąpiły kolejne grzmoty i bły- skawice i znowu bębnił deszcz, aż tu i ówdzie korytarze zaczęły przeciekać. Krety musiały się przesunąć, by woda nie kapała im na głowy Była późna noc. Deszcz przeszedł w uporczywy kapuśniaczek. Samotny kret pędził po powierzchni ziemi od strony Bagiennego Krańca. Znał drogę, poruszał się szybko przemyślnymi, mądrze wybranymi ścieżkami, dającymi mu ochronę przed sowami, które, jak wiadomo, porywają stwo- rzenia na tyle lekkomyślnie, by sądzić, że deszcz da im wystarczającą osłonę. W samej Dolinie Legowisk zszedł na krótko pod ziemię i przechodził obok zdziwionych pyszczków oczekujących na ewakuację kretów, które odsuwały się od niego odrobinę, ujrzawszy, jak wygląda, prezentował się bowiem dość dziwnie - spojrzenie miał przeszywające, a jego uśmiech mógł zwalić z łap kogoś, kto go nie znał. - Przepraszam, dziękuję, bardzo jesteście uprzejmi, to cudownie prze- myślne z waszej strony, nie, nie stoicie na mojej pokornej drodze... - mówił Psi Rumianek, przemykając obok stłoczonych kretów, i gnał dalej, przystając tylko na chwilę, by ze zmarszczonym czołem wsłuchać się w deszcz. Tymczasem z linii obronnych nor powierzchniowych we Wschodnim Krańcu, tam gdzie kampania zmierzająca do powstrzymania grików prze- rodziła się teraz w morderczą walkę, toczącą się w ciemności i deszczu, coraz to nowi posłańcy przynosili wieści Olsze. Dowódca zajmował cen- tralną pozycję nieco w górę zbocza. Nowiny z różnych punktów, w których toczyły się zmagania i wróg dokonywał wypadów, mówiły, że odwrót, aczkolwiek zorganizowany, nie staje się wolniejszy. Co więcej, straty ob- rońców Duncton rosły i Olcha musiał zacząć pchać do walki rezerwy z odległych punktów, w których służyły one jako czujki na wypadek, gdyby grikowie usiłowali dostać się do systemu, okrążając główne linie obrony. Tryfan wydał wyraźne instrukcje mówiące, iż w chwili gdy zajdzie konieczność wykorzystania tych rezerw, musi być o tym natychmiast poin- formowany, w tym właśnie momencie należało bowiem rozpocząć ewaku- ację. Nie mogli ryzykować wtargnięcia grików do samego systemu, po- nieważ skończyłoby się to ofiarami, zamieszaniem i bezładną ucieczką, a wszyscy wojownicy przebywali na froncie. Co gorsza, mógłby zostać od- kryty korytarz, którym mieli się ewakuować, a to oznaczało utratę momentu zaskoczenia oraz efektu "tajemniczego zniknięcia" kretów z Duncton. Grikowie kontrolowali już nie tylko przejście dla krów, ale także roz- poczęli systematyczne zdobywanie nor obronnych na skrzydłach. Jak dotąd nie było żadnego sygnału, iż wróg wysyła oddziały w głąb pola bitwy, lecz Olcha wolał nie ryzykować i przed świtem, kiedy deszcz, który nad- ciągnął nad Las Duncton wraz z burzą, przeszedł w mżawkę, wydał rozkaz dalszego odwrotu. W samym środku sunącej naprzód ławy grików pozostała jednak mała grupa dunktońskich kretów dowodzonych przez Ramseya. Miały one przy- puścić ostatni zaskakujący atak, aby zatrzymać wroga, a potem wycofać się korytarzami, które leżały zbyt głęboko, aby gwardziści zdołali je szybko znaleźć. Koniec wszakże był bliski i Olcha, bardzo już zmordowany, z dwoma powierzchownymi ranami na pysku i nieco głębszym śladem po dźgnięciu pazurem na ramieniu, pchnął najmniej zmęczonego ze swych posłańców do Tryfana, aby ostrzegł go, że nadchodzi moment ostatecznego odwrotu. - Powiedz Tryfanowi, że poczekamy na jego rozkaz odejścia, lecz jeśli nic nie usłyszę do chwili, gdy słońce wzejdzie ponad drogą, to sam przejmę inicjatywę i zacznę odwrót - rzekł Olcha do posłańca, a kiedy ten odszedł, ze znużeniem zawrócił do nory obronnej, aby bez końca wysłuchiwać napływających raportów. Chciał w każdym razie pozostać nieco dłużej w miejscu, gdzie przebywali teraz, aby dać Ramseyowi osłonę, której ten mógł potrzebować przy powrocie, choć owe głębokie korytarze powinny być wystarczającą kryjówką, gdyby wszystko inne zawiodło. Ostatni rozkaz, jaki wydał dowódcy przyczółka zobowiązywał go do opu- szczenia pozycji najpóźniej w połowie poranka. Przy samym Kamieniu światło brzasku pojawiło się z opóźnieniem, chmury bowiem zasłoniły niebo grubą warstwą. Kiedy wreszcie pojaśniało, powierzchnia wzgórza ukazała się mokra i ociekająca wodą, a po burzliwej, deszczowej nocy drzewa jakby obumierały. W norze Rady Starszych Tryfan wraz z kilkoma innymi czekał nie- cierpliwie na nowiny i już prawie wybierał się ponownie na dół, by samemu wszystko zobaczyć, kiedy z Bagiennego Krańca nadbiegł swoimi ścież- kami Psi Rumianek. 1 - Błagam o wybaczenie. Nie chciałbym martwić któregokolwiek z obecnych tu kretów - powiedział, przerywając obrady - lecz sądzę, panowie, że powinniście wyruszać. Deszcz zaczyna zalewać korytarz pod rzeką. Tak, panie, przykro mi, panie - zakończył Psi Rumianek. Rzecz jasna, w minionych tygodniach zdarzały się deszcze i Psi Rumianek miał już okazję stwierdzić, co się wtedy dzieje. Chodziło nie tyle o to, że korytarz zostanie całkiem zalany - to, jak się zdaje, nie zdarzało się nigdy - ale o to, że grunt stanie się niebezpiecznie grząski i spowolni przejście tak wielu kretów, zwłaszcza że nikt nie mógł przewidzieć, jaki skutek wywrze wibracja wywołana przez ich łapy na i tak już rozmiękłe ściany. Psi Rumianek wciąż jeszcze dochodził do siebie po gwałtownej wspi- naczce do nory Rady, pozostali zaś zaczynali pojmować jego nowinę, Tryfan bowiem i Spłukany zdradzili im wreszcie z grubsza szczegóły dotyczące tunelu ucieczkowego, kiedy ze Wschodniego Krańca przybył posłaniec Olchy. Odwrotu nie udało się spowolnić, skrzydła systemu za- czynały się odsłaniać, nadszedł czas odejścia. Tryfan szybko wydał ostatnie rozkazy. Żywokost, Datka, Spłukany i Psi Rumianek mieli ruszać wprost do Doliny Legowisk, a stamtąd po- prowadzić uciekinierów do Bagiennego Krańca - obecność Żywokosta i Datki uważano za sprawę niezwykłej wagi, ponieważ tylko oni mogli wzbudzić w kretach zaufanie i pewność siebie. Bagienny Kraniec to było miejsce, którego bardzo się obawiano z uwagi na wilgoć, choroby i duchy, a ponadto uważano, że tamtejsze tereny są nie do przejścia. Jeśli jednak pójdzie tam Żywokost, krety podążą za nim bez wahania. - A co z Wrzecianem? - zapytał brat Tryfana. - Zjawi się we właściwym czasie - zapewnił go skryba, co, jak się okazało, nastąpiło zaraz, ponieważ kleryk stanął w wejściu do komory, spojrzał na nich spod zmarszczonych brwi i powiedział: - Czy mam rozumieć, że już wyruszamy? - Tak jest - odpowiedział Tryfan. - Cóż - westchnął Wrzecian - praca kleryka nigdy się nie koń- czy! Wszelako zrobiłem, co mogłem, więc jeśli krety Wilczej Jagody znajdą bibliotekę, którą ukryłem wraz z Psim Rumiankiem, to Kamień nie jest nam tak przyjazny, jak sądziłem! Wyglądał na bardzo zmęczonego, co nie było dziwne, jako iż ostatnie dwa niebezpieczne dni spędził, dokonując ostatnich zapisków o wszystkim, co zobaczył, jakby chciał, aby przyszłe pokolenia zapamiętały te chwile jako przełomowy punkt przemian. Niestety przywódcy, Tryfan, Spłukany i Olcha, byli zbyt zajęci, by rzucić na to okiem. - Chyba pójdę razem z wami, jeżeli nie macie nic przeciwko temu - oświadczył, dowiedziawszy się, że Tryfan wybiera się na dół, aby zobaczyć odwrót. - Mogę przecież zobaczyć koniec tego wszystkiego, a poza tym mam nosa do wyczuwania, gdzie się toczą ważne sprawy, i czuję, że... - Przerwał nagle, odwrócił swoją wychudzoną mordkę i za- ciskał niespokojnie blade, postrzępione pazury. - Dobra, możesz iść ze mną - powiedział Tryfan, ucieszony bar- dziej, niż kleryk mógł się spodziewać, ponieważ lubił go mieć przy sobie, jakby na tle pozornej słabości swego przyjaciela intensywniej odczuwał własną siłę. Tak więc Tryfan wraz z Wrzecianem dołączyli do innych później, być może już w trakcie przejścia przez tunel, nie wcześniej jednak, nim upew- nili się, iż odwrót ze Wschodniego Krańca został zakończony i wszystkie krety dotarły do Bagiennego Krańca, a przynajmniej zajmują dogodne po temu pozycje. Spośród wszystkich uciekinierów ten moment był najcięższy dla Żywokosta i dla Datki, ponieważ mogli już nigdy nie zobaczyć ponownie Kamienia Duncton. Ale nie było już odwrotu, plany zostały zrealizowane, a wśród kretów z Duncton wiele było takich, które nie opuściłyby systemu, gdyby ich najukochańsi członkowie Rady nie odchodzili wraz z nimi. Żywokost sam im powiedział, że Las Duncton musi być opuszczony zaraz i właśnie krety takie jak on musiały dawać przykłady odwagi i cier- pliwości w trakcie odwrotu, a także przekazać możliwie najdokładniej opowieści oraz tradycje Duncton kretom, które pewnego dnia znajdą w so- bie dość siły i doczekają się okazji, aby powrócić. Dwoje staruszków wyszło na powierzchnię po raz ostatni razem. Stanęli na polanie Kamienia i tam, pośród deszczu, odmówili swoje ostatnie mod- litwy, a wreszcie sędziwy Żywokost podszedł do głazu, który ukochał, i dotknął go, błogosławiąc krety będące pod jego ochroną. Na koniec powiedział: - A jeśli p-p-przyjdą tutaj inni, pozwól im usłyszeć twoją Ciszę, Kamieniu, i poznać twoją miłość. Niech to będzie tylko smuga cienia na drodze do chwili, kiedy pokój powróci do Duncton i krety znowu będą mogły być wolne, żyć bez lęku, myśleć to, co zapragną, i uzdrawiać się nawzajem miłością, która płynie z dźwięku twojej w-w-wielkiej Ciszy. Pozostali patrzyli, jak Żywokost odwraca się do Datki i wyciąga łapę, aby jej dotknąć, mówiąc: - My oboje jesteśmy starzy, widzieliśmy w-wiele spraw i teraz, po raz pierwszy, w chwili gdy nasze dwa żywoty dobiegają końca, musimy udać się w p-p-podróż. Cóż, taka jest twoja wola, Kamieniu, i my ci ufamy. - Ufamy - szepnęła Datka, podchodząc bliżej, tak że jej szary, po- marszczony bok dotknął boku Żywokosta. I siedzieli tak wraz z pozostałymi, a Kamień wznosił się ponad nimi aż do miejsca, gdzie z gałęzi ogromnych buków raz po raz skapywały krople deszczu, a wysoki las był niczym komnata pełna mętnego, poran- nego światła. - Chodź, mój drogi - powiedziała miękko Datka. - Musimy już iść. - Po czym, jak gdyby odprawiając rytuał pożegnania za Żywoko- sta, który wydawał się zbyt poruszony, by dokonać czegoś takiego oso- biście, Datka podeszła do każdego po kolei i dotknęła go, wymawiając szeptem jego imię i życząc mu, by pewnego dnia bezpiecznie powrócił do domu. Po czym dwa stare krety odprowadziły resztę, pozostawiając pod Ka- mieniem tylko Tryfana z Wrzecianem. - Cóż! - powiedział skrybokret. - Pora ruszać... a ja się dener- wuję, i to bardzo. - Wiem o tym - stwierdził Wrzecian z uśmiechem. - Jak sądzisz, dlaczego jestem tu z tobą? Doszedłeś do wniosku, że trudno być przy- wódcą, nieprawdaż? Tryfan przytaknął. - Bo jest trudno. Krety nie chcą widzieć wątpliwości czy słabości, choć tak często je odczuwam. A walka, Wrzecianie, przecież musi być jakiś lepszy sposób. Ostatni posłaniec doniósł, że nasze straty znowu wzro- sły. Na dole, w Bagiennym Krańcu, są samice, które już nigdy nie zobaczą swoich partnerów, i młode, które nie usłyszą już więcej głosów swoich ojców, chyba tylko we wspomnieniach. Co mam im powiedzieć? A zginą jeszcze następni i będzie wielu takich, którzy nigdy nie wrócą do swego ukochanego domu. I to wszystko dlatego, że ja jestem ich przywódcą! Kto może mieć pewność, że nie byłoby lepiej, gdyby tu pozostali? Skąd możemy wiedzieć, czy Wilcza Jagoda nie okazałaby im odrobiny litości? - Z tego, co wiadomo, nigdy jej dotąd nie okazywała. Tryfan westchnął. - Cóż, któregoś dnia znajdzie się lepszy sposób. - Kiedy to będzie, Tryfanie? - zamyślił się Wrzecian. - Gdy nadejdzie Kret Kamienia. To będzie ten dzień. Oby Kamień zachował mnie, bym mógł go zobaczyć! - I mnie! - powiedział Wrzecian. - Teraz - rzekł Tryfan - teraz pójdziemy po raz ostatni zobaczyć Olchę i upewnić się, że ostateczny odwrót przebiega planowo. Zeszli trasą powierzchniową z polany Kamienia i nagle Tryfan ruszył lekkim krokiem, jakby podjął już wszystkie decyzje i nie pozostawało mu nic innego, jak tylko doglądać ich wypełniania aż do końca. - Chodź, Wrzecianie! - zawołał, ruszając szybciej, kiedy dotarli do skraju lasu i zbocze Wschodniego Krańca zaczęło opadać przed nimi. Żaden z kretów nie spojrzał wstecz, ku polanie, którą opuścili, ani na znikający między drzewami Kamień, toteż nie dostrzegł nagłego snopu światła, które padło spomiędzy chmur na mokre powierzchnie głazu, wy- dobywając z nich lśnienia i błyski. Odnaleźli Olchę w centralnej norze w ostatniej z głównych linii obrony. Bronił się jeszcze, ale czynił to z coraz większym trudem. Korytarze pełne były zmęczonych kretów, ciężko rannych lub zbyt zmęczonych, by pod- nieść oczy na Tryfana i Spłukanego, kiedy ich mijali. Co gorsza, na kilka minut przed przybyciem Tryfana dwóch zwiadow- ców, w tym jeden ranny, zostało odciętych na powierzchni i schwytanych przez gwardzistów. Jeszcze teraz słychać było podniesione, pełne złości głosy grików spierających się o to, co z nimi zrobić. Pomimo zmęczenia nie było w korytarzach ani jednego kreta, który nie byłby gotów wyjść na zewnątrz i spróbować ich odbić, ale o to właśnie chodziło gwardzistom, co bez ogródek stwierdził Olcha, nie godząc się na taki wypad. Tryfan bez trudu pojął jego domysły. Teren za powierzchniową norą był pofałdowany i kilku nieprzyjaciół zajęło tam pozycje, dalej zaś, za ogrodzeniem z kolczastego drutu, powierzchnia opadała ostro, niknąc z oczu i jeden Kamień wie, ilu czaiło się tam gwardzistów. - Oni usiłują wyciągnąć nas na zewnątrz, trzymając tych dwóch jeń- ców w zasięgu naszego wzroku - stwierdził Olcha - ale bez względu na to, co wszyscy czujemy, nie pozwolę nikomu tam iść. - Bezradnie powiódł wściekłym wzrokiem po korytarzach. Tak jak i inni był zmęczony, a jego sierść przesiąknięta była błotem, potem i krwią. Krew z jego ran zdążyła skrzepnąć i sączyła się tylko z paru zadrapań na pysku, inni byli jednak w znacznie gorszym stanie. - Czy nie można do nich dotrzeć korytarzami? - zapytał Try- fan, spoglądając z bezpiecznego schronienia na obu zwiadowców, któ- rych prowadzono obok płotu pomiędzy brutalnie uniesionymi pazurami. Skryba znał już odpowiedź: do tego miejsca nie prowadziły żadne ko- rytarze. - Jakie wieści od Ramseya i jego grupy? - dopytywał się niecier- pliwie Tryfan. Wiedział, że leżeli oni ukryci nieco dalej w dół zbocza, całkowicie otoczeni przez wrogie krety. - Nie ma żadnych - odparł Olcha - ale głęboki tunel prowadzący do ich stanowiska wciąż jest wolny i sądzimy, że nie został odkryty. Nie wiem, czy Ramsey już przypuścił atak, czy jeszcze nie, ale ta pierwsza mo- żliwość wydaje się prawdopodobna. Cóż, nie powrócił, ale my musimy się wycofać, Tryfanie, jeżeli nie chcemy, aby nas zaatakowali i pokonali. Ja... W tej chwili podniesione głosy gwardzistów umilkły, rozległ się poje- dynczy okrzyk protestu, a potem przyprawiający o mdłości, potworny wrzask i krety z Duncton usłyszały odgłosy wieszania swojego rannego kolegi na kolcach wystających z drutu. Gniew, bezradność, wściekłość... Powierzchniowa nora pociemniała od nienawiści do grików. - Musimy coś zrobić, Olcho - zawołał ten i ów. - Musimy prze- cież... Jeszcze kiedy to mówili, doleciał do nich pełen okrucieństwa głos jakiegoś gwardzisty: - Jeden wisi, brać drugiego! - krzyczał. - Chyba że wolicie się poddać. No jak? Nie macie wiele czasu do namysłu... Zobaczyli przy drucie nieszczęsnego, rannego zwiadowcę, który wy- rywał się rozpaczliwie trzem gwardzistom przygotowującym się do po- wieszenia go na kolcu, podczas gdy na sąsiednim ciało jego towarzysza drgało przeraźliwie w spazmach bólu, jaki niesie ze sobą ten rodzaj kaźni. Z pyszczka ofiary tryskała krew, tłumiąc jego ostatnie okrzyki cierpienia, zbyt straszliwego, by można je było sobie wyobrazić. - Chcemy tam iść, Olcho, nawet jeśli ty nas nie powiedziesz - oświadczył jeden z kretów. - Po prostu nie możemy dopuścić, by zrobili to Wildenowi. To mój przyjaciel. - Wilden był drugim ze schwytanych kretów. Wtedy nadeszła kolejna grupka gwardzistów, z których jeden był wię- kszy niż pozostali. Olbrzym popatrzył w stronę nory obronnej i wtedy Olcha zamarł ze zdziwienia. - Tamten kret... ten duży! Jużci. To Piaskownica, Tryfanie, oto kim on jest. - To ten gwardzista był kolegą Olchy w Koźlandii. Patrzyli na niego, on zaś niewzruszenie spoglądał w.ich stronę, a wtedy Tryfan wyszedł nagle przed innych i objął komendę. - Żaden w was nie wyjdzie na powierzchnię, żaden - powiedział, a jego głos w przejmujący chłodem sposób wymuszał posłuch. - Po- wiedz mi szybko: jeżeli pójdę po powierzchni, to gdzie dokładnie znajdę wejście do tych głębokich korytarzy, w których ukrył się Ramsey? - Wskazano mu kierunek. - Słuchajcie teraz, i to uważnie. Wyjdę na zew- nątrz sam. Udam, że chcę z nimi pertraktować. Zawahają się, bo zasko- czy ich widok pojedynczego kreta. Skorzystam z okazji i poprowadzę tego, jak on się nazywa? Wilden? Poprowadzę go w dół zbocza. Zapa- nuje zamieszanie. Wykorzystajcie ten moment, aby ewakuować do głów- nego systemu tylu rannych, ilu się tylko da. Utrzymajcie tę pozycję, bo będę chciał wrócić tu z Ramseyem i wszystkimi innymi, jakich zdołam znaleźć w głębokich korytarzach. Wyślijcie wzdłuż linii łączników z roz- kazem ostatecznego i natychmiastowego odwrotu. Kiedy ten kret będzie bezpieczny, a grupa Ramseya zdoła tu powrócić, my również się wyco- famy... Z dołu zbocza znowu doleciał do nich szyderczy głos gwardzisty: - No, krety z Duncton, wasz koleś zaczyna się pocić i trząść. Czy wśród was są sami tchórze? Macie dość odwagi i zdrowego rozsądku, aby się poddać i uratować jego życie? Na te słowa Tryfan opuścił towarzyszy, ruszył do góry i wyszedł na powierzchnię. Jego nagłe pojawienie się sprawiło, że wszyscy się zatrzy- mali. Ci, którzy trzymali Wildena, przycupnęli. W szarej, dżdżystej ciszy, która opadła na tę część Wschodniego Krańca, Tryfan szedł ku nim kro- kiem powolnym i władczym. Zbliżając się do grików, powiedział bardzo wyraźnie i z naciskiem, którego znaczenie było całkowicie oczywiste dla zwiadowców: - Przychodzę w pokoju, pełen dobrej woli Kamienia dla wszystkich kretów. Jeśli jest pośród was taki, który ma w sobie litość albo pomyślał kiedykowiek, iż mógłby zapragnąć Ciszy Kamienia, niech podejdzie tu i zawrze z nami pokój! - mówiąc to, Tryfan wpatrywał się w Piaskow- nicę, który zaśmiał się i powiedział do innych grików: - On się łudzi, koledzy, że znajdzie tutaj jakiegoś kreta należącego do Kamienia! - Jużci, będziesz się musiał lepiej postarać! - dodał inny, lecz zwia- dowcy zauważyli, że Piaskownica cofnął się za towarzyszy, a potem ruszył w dół zbocza, znikając im na moment z oczu. Tymczasem ukryci po obu stronach wśród trawy i ostów gwardziści podpełzli bliżej i przymrużonymi oczyma, trzymając w pogotowiu pazury, patrzyli, jak Tryfan idzie pomiędzy nimi. Serce łomotało skrybokretowi w piersiach; podchodząc coraz bliżej do Wildena, widział przerażenie w jego oczach. Zapadła niemal zupełna cisza. Niemal, bowiem Tryfan nagle usłyszał za sobą jakiś ciężki oddech i tupot łap. Zwolnił, nie wiedząc, czy ma spodziewać się ataku, lecz postanowił nie okazywać lęku. - Naprawdę sądzę, że mogłeś poczekać, wiesz? - rozległ się głos. - To znaczy... - Oczywiście był to Wrzecian, który usiłował go do- gonić. Niepokój na jego mordce mieszał się ze starannie wystudiowaną niewinnością. - Co, na Kamień... ? - zaczął Tryfan przez zaciśnięte zęby, usiłując zachować niefrasobliwą, pełną zdecydowania postawę, aby patrzący na niego gwardziści, zaskoczeni teraz i niepewni, nie podjęli żadnych działań do chwili, gdy dopadnie Wildena i wykona swój ruch. Ale z Wrzecianem... - Cóż to znaczy - ciągnął jego towarzysz, który zrównawszy się z Tryfanem, ośmielił się go wyprzedzić, ponieważ szedł odrobinę szybciej, przez cały czas mówiąc głośno. - Chodzi mi o to, że nie uważam za rozsądne robienia sobie tej przyjemności czy może korzystania z przywi- leju okrążania tych wspaniałych kretów, które przebyły tak długą drogę tylko po to, by... - Wrzecianie! - wtrącił Tryfan, usiłując go powstrzymać. Teraz już tylko kretojardy dzieliły ich od płotu i Wildena, który pod nim stał. - ...by, hmm, wyciągnąć krety z tego straszliwego błędu, bo tylko tak można to nazwać, który zwany jest, jak mi się zdaje, Kamieniem. Kiedy Wrzecian wyrzekł te słowa, z uśmiechem przyklejonym do py- szczka krocząc obok wściekłego Tryfana, gwardziści spojrzeli po sobie, bo zupełnie nie wiedzieli, kim są te dwa krety wędrujące tak nonszalanc- ko przez sam środek ich oddziału. Tymczasem obaj śmiałkowie, wciąż rozmawiając o Kamieniu, dotarli do samego drutu. Zamordowany kret wisiał tuż przed nimi; ociekał krwią, a jego łapy wyciągały się w górę w śmiertelnej męce. Za płotem zbocze opadało gwałtownie i poprzez wil- gotne powietrze dolatywał do nich znad Pastwisk poranny głos ryczących sów. Poniżej, poza stromizną, czaiło się kilka innych kretów, może z dziesięć, czy coś koło tego, które, zdziwione bez wątpienia pojawieniem się Tryfana, cofnęły się i przyglądały się całej tej scenie. - Myślę - powiedział zupełnie spokojnie skryba, nawiązując do słów Wrzeciana; przeszedł pod drutem i nawet opuścił pyszczek, wysta- wiając się na atak; kleryk zrobił to samo i znaleźli się o jakąś stopę od Wildena... - Myślę, że powinniśmy się przedstawić. Gwardziści stężeli, przybrali agresywną postawę, ci, którzy trzymali jeńca, zacieśnili swój uchwyt, a pozostali zbliżali się z wszystkich stron. Tryfan zwrócił się do tego, który wyglądał na dowódcę. - Złapany przez was kret to Wilden... - zaczął mówić szybciej, choć równie spokojnie jak uprzednio, a jego głos był pełen nieodpartej władczości - i jeżeli mamy rozmawiać rozsądnie, to sugeruję, żebyście go puścili. Wiecie, że nie ma wielkich szans na ucieczkę. - Kiedy gwar- dziści wykonali jego polecenie, dodał: - To zaś jest mój dobry przyja- ciel, Wrzecian, urodzony w Siedmiu Pagórkach, mnie natomiast zwą Try- fanem. Nastąpiła kolejna chwila ciszy. Niektórzy z gwardzistów już mieli coś powiedzieć i nawet otwierali pyski, podczas gdy pozostali zbliżali się do Tryfana, ale zanim to nastąpiło, kret z Duncton rzekł: - A teraz, Wildenie, sądzę, że nadeszła właściwa pora... Nagle runął gwałtownie przed siebie na jednego z czterech gwardzistów otaczających jeńca, a sam Wilden powalił drugiego, który poturlał się po zboczu za ich plecami. Tryfan nie liczył na Wrzeciana, lecz ten, aby nie być gorszym, wykorzystał w pełni moment zaskoczenia oraz zamieszania i ostro wbił swe pazury w bok trzeciego gwardzisty, podczas gdy skryba runął do przodu, odparował cios ostatniego z grików otaczających Wildena i puścił się pędem w dół zbocza, w sam środek zaskoczonych gwardzistów, którzy się tam zgromadzili, krzyknąwszy najpierw na swych towarzyszy, by czynili to samo. - Teraz! - zawołał i cała trójka przystanęła na moment, a potem ruszyła dalej w dół zbocza. Tryfan poczuł w sobie wiarę, silniejszą niż kiedykolwiek dotąd dane mu było poznać, iż, jeżeli będą działać z całko- witą pewnością siebie, nic im nie grozi. - Zatrzymać ich! Za nimi! Zabić drani! Wtedy, kiedy już gwardziści za ich plecami ruszyli w pościg, a ci przed nimi zaczynali, jak się zdaje, wychodzić z odrętwienia, w które wprawiło ich nieoczekiwane pojawienie się dunktońskich kretów, to nie Tryfan do- strzegł, że trasa ich ucieczki musi prowadzić przez Pastwiska, ale Wrze- cian. Pojął to jasno i bez cienia wątpliwości, bo oto rzuciwszy zdyszanym głosem: "Za mną!", objął przewodnictwo i popędził w dół, wprost na największego, najpotężniejszego gwardzistę na zboczu: Piaskownicę. Try- fan i Wilden nie mogli uczynić nic innego, jak tylko pobiec za nim, możliwie blisko, aby odparowywać ciosy grików atakujących z prawej i z lewej. - Tędy! - zawołał Wrzecian i poprowadził ich szybko w dół, wprost na gwardzistę, który cofnął się, groźnie unosząc swe ogromne pazury. - Ale - stęknął Wilden - biegniesz na największego ze wszy- stkich! - Zgadza się! - krzyknął Wrzecian. - Myślę, że on jest z nami. A jeśli nie jest, to żaden z nas długo nie pożyje. Ale Piaskownica był z nimi, aczkolwiek nie wiedzieli ani nie zastana- wiali się nad tym, czy sprawiły to słowa Tryfana o Kamieniu, czy też podjął tę decyzję wcześniej. Gdy dotarli do niego, odskoczył w bok, aby ich przepuścić, a potem ponownie zwrócił się w górę zbocza i zadał śmiertelny cios pierwszemu z nadbiegających gwardzistów, co natychmiast powstrzymało atak tych, którzy nadbiegali ich śladem. Wybuchło ogólne zamieszanie i Tryfan poprowadził swą grupkę dalej, wyzbyty już wszelkich wątpliwości. Biegł wzdłuż stromizny, przesuwając oczyma po jej powierzchni w poszukiwaniu wejścia do głębokiej nory, w której ukrywał się Ramsey. Wejście jednak było dobrze ukryte. Nagle Ramsey sam się pojawił. Zaalarmowany przez krzyki i tupot biegnących łap wyskoczył z zamaskowanego wejścia, które usytuowane było nieco z boku. Wyszedł na powierzchnię, a za nim dwóch lub trzech innych. Przemknęli obok Tryfana, by stanąć u boku Piaskownicy, i cała grupa, teraz mocno już zmęczona, ruszyła pod ziemię. Najpierw zszedł Wilden, za nim Wrzecian, a potem jakiś zwiadowca niemal zepchnął za nimi Tryfana. - Dalej! - powiedział. - Grikowie zaczynają się chyba zbierać! Potem sam pobiegł za Tryfanem w dół, Ramsey zaś i Piaskownica pozostali, aby odeprzeć ostatnie niedobitki pogoni. Z głębi korytarza skry- ba zawołał tak, aby grikowie mogli go usłyszeć: - Do głównego przejścia, tam pobiegniemy, nie w górę ku bezpie- czeństwu. Jeszcze nie teraz! Wtedy Ramsey zszedł w dół, a za nim Piaskownica i krety na powie- rzchni jęły krążyć i węszyć. Tupały w ziemię i wołały: - Ruszają korytarzami w stronę głównego przejścia pod drogą. Trzeba ostrzec Wilczą Jagodę i Chwasta! Niech ktoś tam pobiegnie!... Wszyscy na dół! Na dół, do przejścia dla krów. To kontratak. Słowo jedno wie, ilu ich tam jest na dole! Niektórzy usiłowali wejść do głębokiego korytarza, ale otrzymawszy potężne pchnięcia pazurem w pyszczek, rychło zrezygnowali, wyszli na zewnątrz i krety z Duncton odetchnęły z wyraźną ulgą. - Bardzoś nam pomógł, Piaskownico - rzekł Tryfan. - Zaiste. A teraz, krety, zmykajmy stąd! Po czym ruszyli głębokim korytarzem z powrotem w górę zbocza, oddalając się od gwardzistów, aż dotarli do nory powierzchniowej, w któ- rej pozostawili Olchę. Ten zaś dobrze wykonał swoje zadanie, linie obrony były bowiem teraz prawie opustoszałe, ranni zostali ewakuowani, a sam Olcha wraz z dwoma najsprawniejszymi zwiadowcami czekał pełen nadziei na bezpieczny po- wrót Tryfana. - Oto przyjaciel, który chciałby cię powitać! - powiedział skryba, kiedy Piaskownica wszedł do komory, a wtedy Olcha, który panował nad sobą równie dobrze jak nad zwiadowcami przez ostatnie dwa dni, stanął odrętwiały z zaskoczenia i radości. Szturchnął przyjaźnie swego dawnego kolegę i obaj zarechotali głębokim głosem. Zgodziwszy się, iż później będą sobie mieli wiele do opowiedzenia, Olcha rzekł: - Skorzystajmy z zamieszania wśród grików i wycofajmy się teraz ostatecznie. - Odchodząc, zdołał znaleźć chwilkę, by odwrócić się raz jeszcze do Piaskownicy i powiedzieć: - Stary przyjacielu, mam dla ciebie robotę, która ci się spodoba! - Po czym wśród śmiechów i krzy- ków ostatni zwiadowcy opuścili południowo-wschodnie zbocza, aby gri- kowie mogli je zająć w zaplanowanej przez Tryfana chwili. Wspiąwszy się nieco, przystanęli na chwilę, by spojrzeć za siebie. - Nie będą się spieszyć - stwierdził Piaskownica. - Zawsze tak robią. Sprawdzą każdy korytarz i norę powierzchniową na drodze do głów- nego systemu, a nie byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że wysłali oddziały oskrzydlające - grikowie działają zgodnie z nauką Słowa, które jest ostrożne, kiedy przychodzi do zajmowania nowych systemów. - My w każdym razie zostawiliśmy im coś, nad czym będą się musieli zastanowić. - Byli bardzo zaskoczeni, kiedy wczoraj natknęli się tu na opór. Nie są do tego przyzwyczajeni. Ale oni szybko się uczą, więc nie będziecie mieli drugiej okazji! - A zatem - powiedział Tryfan - lepiej ruszajmy dalej. Odwrócił się w stronę Lasu Duncton i poprowadził krety na północ, ku Antycznemu Systemowi, a potem w dół, do odległego Bagiennego Krańca, pozostawiając za sobą całkowicie opuszczone korytarze. W tym samym czasie ostatni zwiadowcy na wschodzie, tak samo jak on teraz, wycofywali się na pomoc i dalej. Rozdział dwudziesty siódmy TYCZASEM, kiedy Tryfan wraz z pozostałymi doszli do Doliny Legowisk, główna grupa kretów pod przewodnictwem Żywokosta zdążyła już dotrzeć do Bagiennego Krańca, po czym niewielkimi zespołami ruszyła ku wejściu do samego tunelu pod rzeką. Pozostawili za sobą jednego kreta, który miał zdać relację Tryfanowi i skierować innych zwiadowców, wciąż jeszcze nadciągających z obronnych stanowisk na południowo-wschodnich zbo- czach. Dopiero stwierdziwszy, iż cały system jest opustoszały, Tryfan i Wrze- cian ruszyli w dół, aby dołączyć do innych. Potem, upewniwszy się, że ewakuacja pod kierownictwem Psiego Rumianka oraz Żywokosta prze- biega gładko, poszli wraz ze Spłukanym, aby dołączyć do oddziału zwia- dowców, którzy mieli ukryć się w północno-zachodniej części Bagiennego Krańca. Olcha i Piaskownica, bardzo tym zainteresowani, poszli wraz z nimi, natomiast Waligóra pozostał na swym posterunku po dunktońskiej stronie tunelu biegnącego pod rzeką, aby udzielić wsparcia Żywokostowi, gdyby takowe było potrzebne. Pożegnanie Spłukanego i Waligóry, którzy nie rozdzielali się od czasu, gdy przed tylu kretolaty opuścili Grassington, było krótkie i wzruszające. Pomamrotali przez chwilę o tym i owym i w końcu padli sobie niezgrabnie w ramiona, a potężny Waligóra niemal podniósł nad ziemię nieco mniejsze- go Spłukanego. Życzyli sobie nawzajem szczęścia, zaczynając już myśleć o chwili, gdy znowu się spotkają i zrobią to, co od dawna sobie obiecywali, a mianowicie ruszą wreszcie na północ do swojego rodzinnego systemu. - Jużci, nie zapomnij o Wharfedale, gdzie musimy odmówić modli- twę na cześć starej Wierzby, niech będzie błogosławiona! - powiedział Waligóra. - To będzie szczęśliwy dzień, zwłaszcza jeśli ty będziesz przy mnie, ty niechlujny, brudny, stary łotrze! - Świetnie, ale musisz na siebie uważać, skoro tak. Nie bądź takim sknerą, jeżeli chodzi o robaki, podtucz się odrobinę, bo będę musiał iść tam sam. Kiedy przybył Spłukany wraz z resztą, zwiadowcy, którzy zdążyli się już rozlokować w Fortalicji Bagiennego Krańca, dokonywali właśnie osta- tecznego kamuflażu wejść i kopali kryjówki na żywność. Spłukany przedyskutował z Tryfanem długość kampanii przeciwko najeźdźcom, którą sam miał poprowadzić - tajemnej wojny, która jak dotąd, o ile było im wiadome, nie miała ani kreciego określenia, ani żadnego precedensu. Pomysł polegał na tym, że miano atakować pojedyn- cze krety, niepokoić grików i wprowadzać w ich szeregi zamieszanie, aby wciąż byli niespokojni i zdemoralizowani. Tajny oddział składał się z siedmiu kretów - to była wystarczająca liczba, by móc działać w dwóch miejscach jednocześnie, lecz nie na tyle duża, by kierowanie nią nastręczało trudności. Spłukany dowodził, Ramsey zaś, wciąż jeszcze dochodzący do siebie po zmaganiach z grikami, był jego zastępcą. Jeden z pierwotnej siódemki zginął w walce i jego miejsce miało zostać zajęte przez zwiadowcę, który czekał na nich w Dolinie Legowisk, kreta zwanego Tundrą. Tryfan rozejrzał się po mrocznej norze, w której przycupnęła cicho cała grupa - paczka zabijaków o wyglądzie twardzieli, która w ciągu najbliższych miesięcy mogła się wiele dowiedzieć o grikach bądź też, patrząc na to z innej strony, mogła w całości zginąć. Poza Tryfanem, Spłukanym i Psim Rumiankiem, a teraz także Olchą i Piaskownicą, nikt nie wiedział, że mają tu zostać, a na wypadek, gdyby wypytywano ich o to, gdzie jest i co robi ów oddział, Tryfan zamierzał udzielać wymijających odpowiedzi. Dokonał ostatniej inspekcji korytarzy, które on sam, Psi Rumianek oraz Ostrów wykopali pracowicie, a których nie widział od kilku tygodni. Wejścia starannie zamaskowano, a gleba Bagiennego Krańca była wilgotna, ciemna i pokryta szorstką, niezdrową roślinnością, która miała tę właściwość, że niemal zupełnie nie nadawała się do przejścia. Owe wejścia prowadziły do płytkich korytarzy, skon- struowanych tak, aby wyglądały na opuszczone. Były tam osypiska stro- pów i sterty gnijących resztek roślinnych, a wszystkie wrastające do środka korzenie, które normalnie zostałyby usunięte, starannie pozostawiono na swoim miejscu. Dzięki temu wejścia prowadzące z tych korytarzy do innych, głębszych, były łatwiejsze do zamaskowania, dziury zaś i przekopy umożliwiały wię- kszy dostęp światła, które było niezbędne, jeżeli czające się tam krety miały zachować zdrowie. Ten wtórny kompleks korytarzy był wszakże również jedynie kamu- flażem dla trzeciego, jeszcze głębszego poziomu, który w wielu miejscach okrywała całkowita ciemność: wąskich, krętych przejść, przewidzianych przez Psiego Rumianka na stałe kwatery mieszkalne, prawdziwą bazę tajemnych działań Spłukanego i reszty. Ciemności nie były jednak zupełne. Psi Rumianek umieścił kompleks wokół starego, wypalonego przez piorun drzewa, którego korzenie roz- chodziły się szeroko i wnikały głęboko w ziemię, pień zaś miało wewnątrz pusty. Pierwotnie wypełniał je rumosz z przegnitego drewna, humus oraz rozkładające się szczątki gryzoni złapanych przez sowy, które lubiły przy- siadać na wierzchołku pnia i czasem zdobycz wyślizgiwała im się ze szponów, a potem nie były już w stanie jej odzyskać. Psi Rumianek oraz Ostrów przekopali się przez ów pień, oczyścili go i w ten sposób zapewnili bezpieczne źródło światła, jak również i deszczu kretom, które być może całymi tygodniami nie będą mogły wyjść z ukrycia. Rzecz jasna, taki często nawiedzany przez sowy rejon musiał być unikany przez wszelkich intruzów, toteż nigdy nie będą oni podejrzewali, że po- niżej, korzystając z otwartego nieba, jakie zapewniało drzewo, mogą żyć i działać jakieś krety. Kiedy spoglądało się w górę z komory, którą Psi Rumianek wykopał pod drzewem, światło wydawało się dziwne - zielonoszare, miejscami różowe; wnętrze odbijało kolory lasu, a tu i ówdzie, tam gdzie odłamały się gałęzie albo dzięcioły wykonały swoją robotę, ziały dziury wpuszcza- jące jeszcze więcej światła, toteż słońce i chmury, cały świetlisty ruch na niebie, tańczył wewnątrz pnia i cudowną zmiennością odcieni padał w dół, na posadzkę komory. To właśnie w tej komorze na trzecim poziomie zasiadł Tryfan, aby odbyć ostatnią odprawę i pożegnać się. Jednym z powodów, dla których przybył tu Piaskownica, było to, że zamierzał przekazać Spłukanemu wszy- stko, co wiedział o sposobie walki grików i ich zamiarach. Te informacje miały później ocalić życie niejednemu kretowi. Równie istotna dla przyszłości była potrzeba, którą odczuwał zarówno Tryfan, jak i Spłukany ustalenia zasad, na jakich będą się porozumiewać. Tryfan uważał, że ta operacja nie powinna ciągnąć się w nieskończoność. Nikt nie wątpił, że będzie ona trudna, niebezpieczna i nużąca, a jeśli biorące w niej udział krety mają nie utracić ducha, muszą wiedzieć, że czas, jaki spędzą w tych korytarzach, jest ograniczony. Z drugiej strony nikt nie mógł przewiedzieć, co się stanie ani dokąd udadzą się Tryfan oraz inne krety, toteż trudno było przyjąć jakiś konkretny plan. Problem był wcześniej poważnie roztrząsany przez członków Rady Starszych i podjęto decyzję, że kontakt zostanie nawiązany w następną Najdłuższą Noc. Była to dobra pora na spotkanie, w tym bowiem okresie krety często wracają do swych rodzinnych systemów i obcy nie rzucają się tak bardzo w oczy, dyscyplina zaś ulega rozluźnieniu. Ale gdzie? Na miejsce spotkania wybrali Rollright, bo choć system ten był opanowany przez grików, to Spłukany i Waligóra doskonale znali jego korytarze, ponieważ je czyścili, a były one rozległe i gwardzistom trudno było je kontrolować. W każdym razie był to jeden z Antycznych Syste- mów, jego Kamienie zaś słynęły ze swej potęgi. Wszystkim odpowiadało jego usytuowanie, Rollright leżało bowiem niezbyt daleko na północ od Duncton i nadal można było tam dotrzeć z Wola na wschodzie. Ponadto leżąc na pomocy, znajdowało się nieopodal trasy do Whern, dokąd, jak podejrzewał Tryfan, został zabrany Boswell i dokąd on sam będzie musiał wyruszyć pewnego dnia. Wszyscy byli zgodni co do tego, że ten plan był kruchy i wiele spraw mogło go zburzyć równie łatwo, jak byle jaki wstrząs zawala źle wykopane korytarze. - Nie wiemy jeszcze i pewnie nie dowiemy się tego przez kilka najbliższych kretolat, jak potoczy się nasza walka - powiedział Tryfan. - Będziemy wszyscy próbowali przygotować grunt na przyjście Kreta Kamienia, dodając ducha tym, którzy wierzą w Kamień, i przygotowując tych, którzy stoczą o niego walkę. Gdzie, kiedy i jak do tego dojdzie, nie możemy teraz przewidzieć. - Mnie samemu, jak również obecnemu tu Wrzecianowi, cele i za- dania zostały wytyczone przez Boswella. Udamy się na wschód, do samego centrum Wola, Boswell bowiem powiedział nam, iż znajdziemy inspirację i przewodnictwo zarówno w samej podróży, jak i w jej zakończeniu. Inni pójdą tam, gdzie zechcą lub gdzie skieruje ich Kamień. Na jakiś czas będą straceni dla Duncton i dla siebie nawzajem. Każdy z nich podąży śladem swej własnej misji ku chwale Ciszy Kamienia i wierzę, iż niektórzy ją osiągną albo przynajmniej zbliżą się do niej, wszakże dopiero z nadejściem samego Kreta Kamienia da się poznać prawdziwa Cisza. - A co z tymi, którzy, tak jak ja, wątpią i w Kamień, i w Słowo, i w ogóle we wszelkie wierzenia? - zapytał Spłukany niewyraźnie. - To samo z Waligórą. - I ze mną! - powiedział Piaskownica. Olcha nie powiedział nic, bo on już należał do Kamienia. - Wielu jest takich jak wy: wątpiących - odparł Tryfan filozoficz- nie. - Chociaż chciałbym, abyście znaleźli się pośród wiernych, to jednak nikt nie ma prawa mówić drugiemu, co ma myśleć albo robić. Wystarczy, że nas wspieracie, wystarczy, że dostrzegacie zepsucie i zło niesione przez Słowo. Ja powiem tylko tyle: nie przyjmujcie fałszywego świadectwa Słowa. Bądźcie tak otwarci wobec siebie, jak Spłukany był zawsze wobec mnie. Dyskutujcie o swych wątpliwościach i poważajcie tych, którzy, aczkolwiek nie podzielają waszej wiary, przemawiają z głębi swych serc szczerze i godnie. Bo występujecie nie przeciwko innym kretom, a prze- ciw idei, Kamień zaś przygarnia wszelkie krety, bez względu na to, kim są. Jeżeli z czasem odnajdziecie wiarę, będę bardzo rad, ale wolałbym mieć u boku jednego szczerego, choć wątpiącego kreta, aniżeli setkę takich, które wyznają Kamień, choć czują, że nie dzierżą w swych sercach i łapach jego prawdy. - I jeszcze ostatnia sprawa tycząca naszego przyszłego spotkania - ciągnął Tryfan. - Może się zdarzyć, że warunki nie będą sprzyjać temu, abyśmy dotarli do Rollright w następną Najdłuższą Noc. Wiele jeszcze może się zdarzyć. Tedy pamiętajcie o jednym: w ciągu długich kretolat zmagań, które, jak sądzę, nas czekają, Kamienie siedmiu Antycznych Sy- stemów zawsze będą w nich stały, aby prowadzić ufające im krety. Wiem, że około Najdłuższej Nocy czy też Środka Lata krety Kamienia będą podążały w jego kierunku, bez względu na to, czy będzie jednym z Sied- miu, czy też nie. Zatem jeśli poczujecie się zagubieni i samotni, jeśli nie będziecie wiedzieli, gdzie jesteście albo dokąd powinniście pójść, posłu- chajcie Kamieni, pozwólcie się im prowadzić, a one dostrzegą waszą pra- wość. Wiem, że przyjdzie taki czas, w którym przywódcy wiernych, bez względu na to, kto będzie wtedy przewodził, uznają, iż należy zwołać spotkanie, aby omówić naszą strategię wobec kretów Słowa. Będziecie wiedzieli, kiedy ten czas nadejdzie, znajdzie się na to sposób. Musi się znaleźć! Obecne krety kiwnęły głowami, a potem rozmawiały jeszcze trochę, do czasu gdy te spośród nich, które miały opuścić Duncton, musiały dołączyć do oczekujących przed wejściem do tunelu pod Tamizą. Aż do tej chwili Piaskownica milczał, lecz w końcu wystąpił przed innych i powiedział: - Nie wiem, czy będzie to miało jakieś znaczenie dla przyszłości, ale powiem wam, że nie jesteście jedynymi kretami, które opierają się Wilczej Jagodzie. Zawsze zdarzało się kilka takich przypadków w miejscach trud- nych do zaatakowania, ale o tych wiecie... Ostatnio jednak słyszałem, że krety z Siabod podjęły otwartą walkę. Wiedzieliśmy wszyscy, że atak na Duncton nastąpiłby znacznie wcześniej, gdyby Wrekin nie musiał cofnąć części swych sił z powrotem do Siabod i, jak mi mówiono, niewiele wskórał! Cóż, pomyślałem, że to wam doda ducha, jeśli będziecie wiedzieć, że nie jesteście jedynymi w kreciości, którzy podejmują walkę ze Słowem! - Jestem pewien, że Tryfana to cieszy - rzekł Wrzecian - albo- wiem jego imię wywodzi się właśnie ze Siabod. Tym kilku, którzy tego nie wiedzieli, Wrzecian spiesznie wyjaśnił, że matka Tryfana była w Siabod i wydała tam na świat krecięta, aczkolwiek nie pochodziły one z godów z Brackenem. Wszakże kiedy urodził się Tryfan, Bracken nadał mu imię na cześć ośnieżonych Wyżyn Tryfana, na których stały dwa Kamienie nieosiągalne dla kreta. Niewiele kretów wi- działo je choćby z daleka i Bracken do nich należał. Zawsze o nich pa- miętał, toteż gdy po raz pierwszy zobaczył swoje krecięta, orzekł, iż to jedno w pewien sposób przywodzi mu na myśl kształt owej góry i nazwał je Tryfanem. - To dość prawdopodobne - rzekł Tryfan, myśląc o nowinie prze- kazanej przez Piaskownicę - i dodaje wiary. Krety z Siabod są inne niż pozostałe, a po mojej matce mam tam rodzeństwo i pewnego dnia dotrę do tego systemu albo przynajmniej poznam owych krewnych. - Przez chwilę dumał w milczeniu, ale już więcej nic na ten temat nie powiedział. Potem, po krótkich słowach pożegnania skierowanych do zwiadowców, Spłukany poprowadził Tryfana i resztę z powrotem na powierzchnię. Ostat- nie słowa, jakie skierował do swych przyjaciół, brzmiały: - Troszcz się o Waligórę, Tryfanie, zrób to dla mnie. Musisz zacho- wać przy życiu tego starego durnia do czasu, kiedy będę w stanie znowu do was dołączyć, abym mógł go poprowadzić z powrotem na północ. Sam nigdy nie zdołałby tam trafić. Wdałby się w jakąś bójkę i pozwolił się zabić! - Następnie rzekł do Wrzeciana: - A ty... ty dbaj o Tryfana, dla nas wszystkich, bo mam wrażenie, że jesteś jedynym, którego on słucha, chociaż jeden Kamień wie dlaczego! - Tak, zadbam o niego, a już na pewno spróbuję! - powiedział Wrzecian. Na te słowa Spłukany roześmiał się, dotknął go po raz ostatni, zniknął w poszyciu i wrócił na dół, do swych towarzyszy. Las stał cichy, a ogrom- ne, martwe drzewo stało sobie, jakby nigdy nie żył tu żaden kret. - Ten Spłukany to najodważniejszy kret, jakiego kiedykolwiek spot- kałem - rzekł Piaskownica z podziwem. - I nawet nie jest wyznawcą Kamienia! - Jest bliżej Kamienia niż inni - odparł Tryfan. - To, co kret czyni, a nie to, co mówi, zbliża go do Ciszy. - Cóż, niechaj mu dane będzie przetrwać bezpiecznie Najdłuższą Noc albo i dwie - powiedział Olcha, który nabrał wielkiego respektu dla Spłukanego. - Najlepiej u mego boku! - Wszyscy mamy taką nadzieję - stwierdził Tryfan. Pod przewodnictwem Żywokosta ewakuowani dotarli już do skraju Bagiennego Krańca, a potem, w grupach, aż pod samo wejście do głębo- kiego tunelu. Do chwili przybycia Tryfana i Spłukanego dwie grupy zdą- żyły już się w nim zagłębić, a trzecia właśnie wyruszała pod przewodnic- twem Ostrowa. Sytuacja była drażliwa, ponieważ nie starczało miejsca dla wszystkich oczekujących kretów i część musiała się rozproszyć po powierzchni, nie- zbyt daleko, przy czym zwiadowcy, na wypadek ataku, śledzili wszystkich przybywających. Prawdę mówiąc, w mrocznym świetle popołudnia nawet Tryfan i Wrzecian zostali zatrzymani przez jednego ze strażników, co zrobiło wrażenie na kleryku, Tryfana zaś uspokoiło. Wszakże nowiny zwiadowcy były posępne. - O panie, grikowie są w systemie na wyżynach południowego krańca i wciąż posuwają się na wschód. Dwóch z nas pozostało tam, aby przyjrzeć się, jak nadciągają, a trzeci dołączył, gdy zobaczył, że nadchodzą od po- łudnia. Nie wiem, ile czasu zajmie im dotarcie tutaj, na pomoc, ale jeśli się pośpieszą, to mogą nas złapać! - Cóż, krecie, dobrześ zrobił czekając... Chodź teraz z nami, abyś nie został tu sam. - I tak oto, w chwili gdy grikowie byli już w Duncton, Tryfan dotarł w pobliże tunelu pod rzeką. Pod powierzchnią, w okolicach wejścia do tunelu, powietrze było zimne i mokre. Choć na powierzchni deszcz dawno już ucichł, krople wciąż jeszcze sączyły się w dół i oczekujące krety spoglądały niespokojnie na ociekające wodą ściany. Nory przyjęć, w których mieli być rozmieszczeni ewakuowani, były przygotowane już kilka tygodni wcześniej, aby uniknąć problemów z wy- stawieniem się na widok na powierzchni, co z uwagi na tamtejszą ubogą roślinność oznaczało ryzyko ataku sowy. Kiedy Tryfan tak czekał, spoglądając w głąb tunelu, z jego głębin do- biegł go głos, któremu towarzyszyły kroki mokrych łap. - Panowie, witajcie. Witajcie, panowie. To bez najmniejszych wąt- pliwości ulga i zaszczyt widzieć was w tym ciemnym i brudnym miejscu. Wszystko tak wspaniale poszło, tak po mistrzowsku się dokonało, tak cudownie się ułożyło! Zrazu nie mogli dojrzeć nic, potem dostrzegli, iż coś podąża ku nim, a wreszcie zauważyli kreta w tym samym kolorze co błoto i równie mo- krego jak otaczające go ściany, z wyjątkiem różowego, połyskującego punktu, który znaczył nędzny chudy pyszczek. Wszelako głos, a także słowa powiedziały im, kogo mają przed sobą: to był Psi Rumianek! - Trzeci rzut zacnie podąża przed siebie, mężnie prowadzony przez mego dobrego przyjaciela Ostrowa - ciągnął Rumianek, zbliżywszy się do nich. - Minąłem ich pośrodku tunelu. Aliści, i jest to złowieszcze, niepomyślne "aliści", muszę dodać, panowie, iż powinniśmy kończyć z tym, jako iż ściany stają się coraz bardziej mokre i niestabilne z każdą sekundą, tak jest, niestety tak jest! - Powiedz nam, co dotychczas się wydarzyło. Czy Żywokost jest po drugiej stronie? - Gwoli zaspokojenia twej troskliwej ciekawości: Żywokost oraz Dat- ka już przeszli i roztaczają staranną opiekę nad wszystkimi po tamtej stronie. Wszystko przebiegło pomyślnie, zgodnie z twą zacną i genialną strategią, panie - rzekł Psi Rumianek, a jego zabłocona mordka wykrzy- wiła się w jeden z najżarliwszych uśmiechów, zęby zaś, które zazwyczaj wydawały się żółte, kontrastując z brudem na jego pyszczku, tym razem były nieomal białe. Podczas gdy zbierała się następna grupa, opowiedział im, jak najszyb- ciej tylko mógł, tudzież z możliwie najmniejszą liczbą "panów", na jaką mógł się zdobyć, co wydarzyło się wcześniej... Warunki pogarszały się tak gwałtownie, że musiał poradzić Żywokostowi, by nie czekał na przybycie Tryfana, i stary kret pozwolił mu przeprowadzić pierwszą grupę. Upewnił się, że wchodzące w jej skład młode są dobrze rozmieszczone pomiędzy dorosłymi oraz że panuje taka cisza, by w czarnym, ociekającym i pełnym odbić dźwięku tunelu polecenia dały się słyszeć wyraźnie. Pierwsza grupa przedostała się bez przeszkód, ale w drugiej pewien stary kret utracił kontakt z resztą i poniósł straszliwą śmierć, tonąc w błocie. Na Psiego Rumianka i Ostrowa spadło ponure zadanie odnalezienia jego ciała i usunięcia go, było bowiem nie do pomyślenia, by tam pozostało: gdyby wynurzyło się z wody, wybuchłaby jeszcze większa panika. Psi Rumianek zatroszczył się o to, aby ci, którzy nadal pozostawali po stronie Duncton, nie dowiedzieli się, co zaszło, bo ogólna panika bez wątpienia spowolniłaby bieg spraw, a być może nawet uniemożliwiła dal- sze prowadzenie ewakuacji. Ostrów poprowadził grupę dalej, a Psi Ru- mianek w kompletnych ciemnościach zagrzebał zwłoki w ścianie. Potem Ostrów dołączył do niego i razem jęli przeprowadzać trzecią partię. Psi Rumianek właśnie powrócił z tej eskapady, pozostawiając grupę w połowie drogi, aby zyskać na czasie. W obliczu tragedii Psi Rumianek, zazwyczaj tak gadatliwy, mówił niemal monosylabami. - Ciężko, panie, niepięknie. Nikt nie wie, tylko Ostrów i ja sam, panie, nikt... - stwierdził. - Trzeba ruszać szybko, panie, tunel mięk- ki, tunel niebezpieczny, w najniższym punkcie za każdym razem więcej wody, więcej błota. Ciężko dla młodych, tak bardzo ciężko... Wiem, jak oni się czują, panie, sam kiedyś byłem młody. Psi Rumianek uśmiechnął się, chociaż uśmiech, aczkolwiek szczery, był smutny. Tryfan dostrzegł, że ich przewodnik trzyma się w pobliżu najbardziej zdenerwowanych kreciąt, pocieszając je, żartując i opowiada- jąc, że po drugiej stronie tunele obramowane są złocistym światłem słońca, w co część z nich na wpół wierzyła. Młode zaś, które dobrze znały Psiego Rumianka i ufały mu, chętnie gromadziły się wokół niego. - Naprawdę, Psi Rumianku? - usłyszał głos jednej z młodych sa- miczek. - To znaczy, że jak tam przejdziemy, to będzie słońce? - Cóż, o pani, młoda damo, jeden kret powiedziałby, że to jest słońce, lecz inne mogłyby stwierdzić co innego. Tak, tak, wszelako jeśli ty sądzisz, że będzie, to ono będzie tam na końcu, zawsze i wciąż. Tak. Nie bój się... - Chcę iść z tobą, panie Psi Rumianku! - powiedział głosik, który Wrzecian rozpoznał. - Ja panem? Nie, nie, nie. Nie jestem tego godzien! To tytuł dla obecnego tu Tryfana i Wrzeciana. Jak się nazywasz i gdzie są twoi rodzice oraz rodzeństwo? - Ja jestem Lorren, a mój przyrodni brat nazywa się Częstokół, siostra zaś Szpaczka. Nie lubię jej. - Przecież to twoja siostra - powiedział Psi Rumianek. - Ona jest wstrętna, nie chce się podzielić choćby jednym robakiem ani pozwolić się nam bawić, Psi Rumianku. Ty jesteś miły. Psi Rumianek uśmiechnął się z zakłopotaniem do Wrzeciana, który z napięciem wypatrywał Częstokoła oraz Szpaczki. Tłok był tak ogromny, że zrazu nie potrafił ich dojrzeć, ale potem szarpnęła go jakaś łapka i z nie- co suchszego miejsca, które przezornie wywalczyła dla siebie i Częstokoła, uśmiechnęła się do niego rezolutna samiczka. - Cześć! - powiedziała. - Częstokół chce się z tobą przywitać. - Cześć! - powiedział Częstokół głosem wątłym, ale pełnym po- wagi. Nietrudno było odgadnąć, dlaczego mówi tak poważnie, bo kiedy już pozdrowił Wrzeciana, jego spojrzenie powędrowało ku Tryfanowi, którego rozmiary i siła zdawały się napełniać go lękiem. W obecności skryby milkły wszystkie młode. - No dobrze - rzekł Tryfan, patrząc na niego z góry. - A to kto taki, Wrzecianie? Wyraz mordki kleryka, pełen uwagi i niezwykłej rodzicielskiej miłości, wystarczył, by Tryfan pojął dokładnie, kim jest Częstokół. Wiedział, że po śmierci Macierzanki młodzik został oddany jakiejś samicy, która się okręciła i że od tego czasu Wrzecian widział go tylko raz. - Cóż, krecie, zdajesz się na tyle spokojny, by uspokoić nas wszy- stkich! - powiedział Tryfan, wyciągając łapę, aby dotknąć głowy Czę- stokoła. - Dziękuję, panie! - bąknął szczeniak, wytrzeszczając oczy. - Ja się nazywam Szpaczka - odezwała się samiczka, wychodząc do przodu. - Założę się, że też wyglądam na spokojną. - Na bardzo spokojną - przyznał Tryfan z uśmiechem i ruszył do innych spraw. Jednak później Częstokół najlepiej pamiętał dotknięcie Wrzeciana, bo choć było ono nerwowe i pośpieszne, jak u kreta nienawykłego do bycia ojcem, to zarazem pełne troski, a ponadto towarzyszyła mu wiadomość przeznaczona tylko dla Częstokoła, taka, której nie słyszała nawet Szpa- czka. - Otacza cię wiele miłości, Częstokole, nigdy o tym nie zapominaj - rzekł Wrzecian, po czym odwrócił się od swego syna, by ruszyć za Tryfanem. i- Co on powiedział? - dopytywała się Szpaczka. - To tajemnica! - oświadczył Częstokół. - Powiedz mi, to będziesz mógł iść przez tunel z Lorren i ze mną - powiedziała Szpaczka. - Nie - upierał się Częstokół. - Nie powiem! - Dobrze. - Szpaczka była obrażona. - Chodź, Lorren! - Po czym w sposób maksymalnie hardy i władczy, nie zaszczycając już Czę- stokoła ani jednym spojrzeniem, podeszła do Psiego Rumianka i powie- działa: - Idziemy z tobą. - Ależ prześliczne panie, ja nie jestem kretem, z którym się chodzi. Nie uniżony Psi Rumianek, który chadza swoimi ścieżkami. Zgubiłybyście się ze mną. - No, to faktycznie nie za dobrze! - stwierdziła Szpaczka. - Więc będziesz musiał się postarać, bo Lorren bardzo się zdenerwuje, jeśli się zgubimy, prawda, Lorren? - Tak! - potwierdziła jej siostra. Psi Rumianek westchnął, uśmiechnął się i przytaknął. Powiedział im, że będą w grupie, która pójdzie jako następna, więc muszą się go trzymać, a on doprowadzi je do końca. - A Częstokół? - powiedziała Szpaczka. - On też jest z nami. - Zdawało mi się, że powiedziałaś, że mu nie wolno - wtrąciła Lorren. - To tylko, żeby dać mu nauczkę. Jasne, że on idzie z nami, on jest z nami. Ale Częstokół gdzieś zniknął. Wziął na poważnie słowa Szpaczki i cał- kiem się nimi nie przejął, tylko ruszył przed siebie, chcąc iść za Wrze- cianem. Cóż z tego, skoro w ciemności i ciżbie kretów biegających w różne strony stracił jakoś z oczu i Wrzeciana, i Tryfana i nie potrafił odnaleźć żadnego kreta, którego znał. Nie wpadł w panikę i zaczął szukać kogoś, kto zająłby się nim tak, jak Szpaczka, pomimo całej swojej pyszałkowatości, zawsze w końcu czyniła. W każdym razie, powiedział sobie, jeżeli nikt się o mnie nie zatroszczy, ona w końcu przyjdzie, znajdzie mnie i wszystko będzie w porządku. Tymczasem Psi Rumianek jął prowadzić czwartą grupę w głąb wypeł- nionego błotem tunelu. Poganiał wszystkich i nie pozwalał się nikomu zatrzymać, dodawał im ducha, kiedy grzęźli w mokrej, mulistej ziemi i błądzili w ciemności, w której kret mógł zgubić kierunek i nigdy się nie dowiedzieć, że to zrobił. Tryfan zajął miejsce pośrodku, Wrzecian zaś i kilku innych dorosłych szli w tylnej straży, ale to Psi Rumianek kierował tym wszystkim. - Nie przestawajcie dotykać tego, kto idzie przed wami... tak, tak, idźcie dalej... tylko nie wpadajcie w panikę, wszystko będzie dobrze. Je- stem tuż przed wami... - Gdzie jest Psi Rumianek? Psi Rumianku! - zawołał żałośnie jakiś młodzik, a w jego głosie wyczuwało się narastającą histerię. - Tutaj jestem, dobry panie! Przed tobą, w smolistej ciemności, i ba- wię się świetnie, dziękuję! - Głos przewodnika powrócił do nich rados- ny i napawający spokojem. Łapy młodych pluskały w wodzie coraz bardziej pełnej mułu, a one ze wszystkich sił starały się trzymać wyższej, lewej strony. Przechodząc tędy po raz pierwszy od kilku dni, Tryfan zauważył, że stłumiony ryk rzeki ponad głową jest głośniejszy niż wcześniej, a tu i ów- dzie na jego pyszczek skapywała z sufitu woda. Odgłosy mokrych łap, nerwowe, wysilone oddechy i chwilami jakiś dodający otuchy głos - zazwyczaj skierowany do młodych, ale z tyłu był też jakiś starszy samiec, - to było wszystko, co dolatywało do skryby. Wreszcie pojawiło się światło i zaczęli wspinaczkę ku wyższej, bardziej żwirowatej części tunelu. Niedługo później dotarli za rzekę, a tam czekały na nich krety, które ich powitały i pomogły młodym oporządzić się do czysta. Znalazłszy się po drugiej stronie, Tryfan poczuł ulgę, lecz wiedział, że musi wrócić. Miał coraz więcej szacunku dla Psiego Rumianka i milczą- cego Ostrowa, którzy tę straszliwą podróż odbyli już kilka razy. Istotnie, niemal w tej samej chwili, gdy przekonał się, że nowo przybyli są bezpieczni, Psi Rumianek zawrócił, by ponownie przejść przez tunel. - Muszę iść, panie, zostało już niewielu. Zmęczony już jesteś bardzo, panie. Psi Rumianek może iść, ty, panie, zostań tutaj z dobrym Wrze- cianem. Tryfan zaśmiał się i rzekł: - Może i wydaję się zmęczony, Psi Rumianku, ty za to wyglądasz okropnie. Idę razem z tobą na tę ostatnią przeprawę przez tunel. Przepro- wadzimy pozostałe krety w jednym rzucie. - Nieposkromiony jesteś, panie, nawet w tej chwili masz to wypisane na mordce: bohater, najświetniejszy syn kreciości! - Ruszajmy, Psi Rumianku - rzekł Tryfan krótko, gdy krety wokół nich zaczęły uśmiechać się, słysząc kwieciste słowa przewodnika. - Niczego innego nie mówię, przemądry panie. Powody pośpiechu Psiego Rumianka były oczywiste: chociaż począt- kowo widzieli niewiele, a po chwili zupełnie nic, odgłosy cieknącej i ka- piącej wody, podobnie jak błoto, które zdążyło już miejscami pokryć ich ścieżkę, nie pozostawiały wątpliwości, że tunel jest bliski zawalenia się. Panowała atmosfera nadciągającej katastrofy, mulista zapora zatapiała przejście, a kiedy dotarli do najniższego centralnego punktu, tam gdzie przedtem musieli przepłynąć zaledwie kilka stóp, teraz musieli brnąć przez kilka kretojardów. Gdyby nie szczególne umiejętności Psiego Rumianka, Tryfan zupełnie by się zagubił. - Tutaj, panie, tutaj! Idź za dźwiękiem mojego głosu... Tutaj, panie! - wołał Psi Rumianek i skryba wykonywał w ciemności jego polecenia. Sięgnął przed siebie w mrok, jego przednie łapy wystrzeliły w powie- trze, a tylne dotknęły wreszcie znowu grząskiego dna. Ostrożnie pomacał dookoła i musnął mokre futerko na pysku Psiego Rumianka. - Jak się czujesz, Rumianku? - zapytał. - Urodziłem się w ciemności i w niej się nauczyłem żyć - odparł odkrywca trasy. Mówił cicho i bez swego zwykłego fałszywego zaśpie- wu. - Orientuję się za pomocą dźwięku i wibracji. Znajduję drogę, bo nauczyłem się tego. Nagle jego głos nabrał siły i pewności, jak gdyby w tej czerni, w której nie był widziany, mógł być prawdziwym sobą: silnym kretem, kretem, który pokonał lęk i nauczył się, jak przetrwać w samotności. W tej odpowiedzi było coś tak bezpośredniego i jasnego, że nagle Tryfan wyznał: - Denerwuję się tu, na dole, Psi Rumianku. Jestem bardzo zdener- wowany. - Wiem, Tryfanie - powiedział Psi Rumianek, po raz pierwszy wy- mawiając jego imię bez żadnych dodatkowych określeń, przymiotników czy ozdobników. Dotknął go pokrzepiająco. - Wiem. - I Tryfan wie- dział, że tak jest w istocie, bo ten kret przeżywał już zdenerwowanie, umierał niemal ze strachu całymi kretomiesiącami, może nawet latami, w czarnych, pełnych zabitych przez zarazę kretów korytarzach. Osamot- niony w dzieciństwie, pośród czegoś, co musiało mu się wydawać wieczną ciemnością, wciąż był posłuszny ostatniemu poleceniu swej matki: "Nie wychodź na zewnątrz, bo cię zabiją". Psi Rumianek zachował życie i teraz był tutaj, w ciemności, w której nikt nie mógł dostrzec jego pokiereszowanego, wychudłego ciała. Teraz był sobą, kimś naprawdę silnym, takim, jakim był w głębi ducha. - Wiem - powtórzył jeszcze raz i Tryfan był pewien, że Psi Rumianek pojmuje jego lęk. - Chodźmy, Tryfanie - powiedział. - To już blisko. Ruszyli dalej. Psi Rumianek szedł przodem, a kiedy światło powróciło, Tryfan nieomal pragnął, by tak się nie stało, bo wiedział, że wraz z nim powraca tamten stary Psi Rumianek: obleśne ciało i pokrętny uśmiech. Ów silny i pewny siebie kret, którego głos tam, w ciemnościach, był tak ufny i dodający otuchy, w mgnieniu oka zamienił się w tego, który wszedł w światło, odwrócił się i powiedział: - Bardzo dobrze, panie. Przeszliśmy, panie. Bardzo, bardzo świetnie tego dokonaliśmy, nieprawdaż, panie? - Rumianku... - zaczął Tryfan, łudząc się, że zdoła sprowadzić z powrotem tamtego Psiego Rumianka, którego przez chwilę "widział" w tunelu, lecz on leciutkim potrząśnięciem łba dał znać, że nie chce przyjąć do wiadomości wysiłków skryby zmierzających do przebicia się przez maskę, którą zakładał przed innymi kretami. Tryfan przerwał na chwilę i wpatrywał się w zgarbionego, chudego kreta, który zdawał się być Psim Rumiankiem, ale nim nie był w istocie. Odmówił szeptem modlitwę do Kamienia, prosząc go, aby, gdyby kiedy- kolwiek można było pomóc Psiemu Rumiankowi być... sobą... być tym kretem, który miał dość odwagi, by przeprowadzić innych poprzez cie- mność, to on, Tryfan, mógł to zrobić. - Proszę, dobry, łaskawy panie, chodźmy już. Ostatnie grupy kretów czekają, a przecież, jak sam mądrze zaproponowałeś, przeprowadzimy wszystkich pozostałych razem, bo mamy straszliwie, okropnie mało czasu, panie. - To Psi Rumianek! Obiecał, że przyjdzie. Po nas, po mnie! To była Szpaczka, jedyna kreciczka wśród całej nerwowo oczekującej grupki, która nie do końca utraciła wigor. Lorren, trzymająca się stale w pobliżu, nie spuszczała jej z oka. - Proszę, proszę, młodziutkie kreciątka! - powiedział Psi Rumia- nek. - A jakiż to kret nie zapomniał o was? - Ty nie zapomniałeś! - oświadczyła Szpaczka. - Jesteś bardzo pewna siebie, młoda damo - stwierdził Psi Ru- mianek. - Ja tak, ale ona nie. - Szpaczka lekceważąco wskazała na Ix>rren. - Tylko nie mogę iść, bo zgubił mi się Częstokół. Musi gdzieś tu być, głupi maluch! I w istocie był, kręcił się z tyłu, za całą grupą. Odnalazł Sitkę, samicę, którą nauczył się nazywać swą matką i uznał, że mimo wszystko woli jej uspokajającą obecność niż nic. Szpaczka była w porządku, ale zdarzały się sytuacje, kiedy chciał mieć przy sobie jakiegoś dorosłego kreta. Odszukawszy Częstokoła, Psi Rumianek zaproponował mu, aby prze- szedł do przodu i znowu przyłączył się do Szpaczki. - Z nią nie idę - oświadczył malec i rozsiadł się zdecydowanie obok Sitki. - Zatem pójdziesz jako ostatni, młody i wspaniały panie! - rzekł Psi Rumianek. - Wszystko mi jedno, ale nie mów Szpaczce, że mnie znalazłeś, to się będzie martwić. - Nieładnie, nie wielkodusznie i zupełnie niewłaściwie - skrytyko- wał go Psi Rumianek. - Bez żadnego wątpienia powiem Szpaczce o tym, a także i o tym, że prosiłeś mnie, żeby jej nie mówić! Powiem też Wrzecianowi, bo sądzę, że będzie chciał wiedzieć, gdzie jesteś. - Dobrze - powiedział Częstokół z ostrożnością młodzika, który wie, że kreciość jest pełna dorosłych, którzy nie zechcą robić tego, co on chce, więc pozostaje mu jedynie pogodzić się z tym faktem. Sitka i Psi Rumianek wymienili ukłony i uśmiechy, radzi, że młode nie są już tak zdenerwowane, po czym Krostawiec i inni zwiadowcy stanęli z tyłu, Tryfan, Piaskownica i Olcha pośrodku, Psi Rumianek zaś stanął na przedzie z Waligórą u boku i wszyscy wyruszyli w ostatnią turę. - Drodzy panowie, prześwietne damy - zawołał Psi Rumianek, kie- dy dotarli do właściwego początku smrodliwego tunelu - teraz ruszymy i będziemy szli szybko. Podążajcie za kretem, który idzie przed wami, nie rozmawiajcie, ponieważ potrzebuję ciszy, aby odnaleźć drogę, i bądźcie przygotowani na to, że kiedy dotrzecie do połowy, trzeba będzie płynąć kawałeczek. - Ale ja nie umiem... - zaczął jakiś bojaźliwy kret. - Ależ umiesz, dobry panie, dojrzały panie, krecie o silnej powierz- chowności, a ci przed tobą i za tobą pomogą ci... Wszystko będzie w po- rządku! Ha! To równie łatwe jak się ubłocić, łatwiejsze! Bądźcie zwarci i szybcy. Czy nikt nie został z tyłu? Ruszamy! - Po czym, zanim kto- kolwiek zdołał podjąć dyskusję albo zacząć wątpić, po raz ostatni opuścili się w głębiny. Na powierzchni pociemniało, bo ponad wyżyny Lasu Dunc- ton nadciągnęły kolejne burzowe chmury. Jedynym odgłosem, poza chlupotaniem łap w mroku, była paplanina Szpaczki i Lorren. Psi Rumianek był na tyle nieostrożny, by nakazać im całkowite posłuszeństwo podczas podziemnej wędrówki. - Cóż, ja będę posłuszna! - oświadczyła żywo Szpaczka. - Zazwyczaj nie jesteś - powiedziała Lorren - i nie sądzę, byś była tym razem. Myślę... - Zamknij się - ozwał się z ciemności jakiś nierozpoznany kret. Mówił mało, ale z sensem. - Sam się zamknij - odgryzła się Szpaczka. Wszyscy schodzili coraz głębiej i głębiej. Zapadła ponura cisza. Okro- pny tunel robił się coraz ciemniejszy i bardziej mulisty. Odległy szum wody przybrał na sile, a w miarę jak szli, Tryfan zauważył, że tu i ówdzie to, co wcześniej było zaledwie kroplami wody, zamieniło się w złowieszcze strugi błota. Zagłębili się w ciemność. Krety szeptały nerwowo, dopytując się, jak daleko jeszcze. Kierując się instynktem, Psi Rumianek szedł powoli. Rzucał za siebie szeptem rozkazy, aby wszyscy stąpali ostrożnie, unikając w miarę możli- wości dotykania ściany po lewej stronie. Pomimo to poważniejszy zator powstał w pobliżu centralnego zalewi- ska, tak jak przewidział Psi Rumianek. On sam i Waligóra przekroczyli je bez trudu, lecz potem musieli namawiać do tego samego wszystkie kolejne krety, do chwili gdy sam Tryfan przepłynął przez sadzawkę. - Poprowadź ich dalej, Tryfanie - rzekł spiesznie wśród ciemności Psi Rumianek, korytarz wokół nich zdawał się bowiem chybotać i trząść, a grunt, na którym stali, tonął coraz głębiej. - Chodźmy więc - powiedział Tryfan, lecz choć Lorren chciała podążyć za nim, Szpaczka upierała się, by pozostać z Psim Rumiankiem. - Ty musisz iść! - rozkazała siostrze tonem nie znoszącym sprze- ciwu. - Ja zamierzam poczekać na Częstokoła, który bywa czasami głu- pi i Sitka może chcieć się od niego uwolnić. Psi Rumianek westchnął, upewnił się, gdzie siedzi samiczka i polecił jej trzymać się siebie, po czym kazał następnemu kretowi przepłynąć wodę. Tunel drżał i nawet w jego radosnym głosie zaczynało się wyczuwać oznaki napięcia. - Dalej, młody panie, błagam: pospiesz się... W międzyczasie Tryfan prowadził dalej pozostałych. W końcu przed nimi pojaśniało i tunel zaczął się z lekka wznosić. Doszli do żwirowego podłoża, które zwiastowało bezpieczny drugi brzeg. - Pospieszcie się! - zawołał Tryfan. - Szybko! Stanął pod ścianą i pomógł Lorren oraz innym przejść obok siebie, by mogli dostać się do kretów czekających na górze, żeby powitać przybyszy, pomóc im i pocieszyć. Jakże powoli nadchodzili, jakże byli zmęczeni i pokryci błotem; ich futerka ociekały żółtobrązowym szlamem, a do pa- zurów przylgnął muł... Mała Lorren obejrzała się lękliwie za siebie, aby sprawdzić, czy Szpaczka, jej siostra, a także i Częstokół są bezpieczni. - Ona zjawi się tu bardzo szybko - powiedziała jakaś samica, wi- dząc, że Tryfan daje znaki pierwszej grupie, aby się pospieszyła, korytarz zaczynał się bowiem zmieniać, grunt robił się nieprzyjemny, a strop ponad głowami opadał w dół, poprzecinany strugami czystej wody cieknącymi po jego powierzchni. Tryfan cofnął się w głąb tunelu i starał się przyspieszyć ewakuację. Ponaglał krety, na które się natknął, ale wiele z nich odczuwało zmęczenie, przystawało, zaczynało rozmawiać, zapewniając się nawzajem, że są już bezpieczne. - Rumianku! Pospiesz się, szybciej...! - krzyknął Tryfan w cie- mność, lecz jego słowa utonęły w nagłym szumie i trzasku. Dziwny ryk pędzącego powietrza, fala wody, czy może błota, i dobie- gający z głębi tunelu podniesiony głos Psiego Rumianka, który wołał, nieomal jak echo powtarzając słowa Tryfana: - Pospiesz się, Szpaczko, biegnij teraz, biegnij! Wy wszyscy też... Więcej jednak Tryfan nie zdołał usłyszeć, bo ryk przybrał na sile i kiedy skryba spojrzał w mrok, z którego wynurzyło się kilka następnych bieg- nących desperacko postaci, ujrzał za ich plecami ogromne, sfałdowane ściany błota i wody, żółte i straszliwe. Opadały potężnie w dół, coraz szybciej i szybciej zagłuszając lamentujące okrzyki dolatujące z ich głębin, tłamsząc je i niosąc w stronę Tryfana, coraz wyżej i wyżej... aż wreszcie także i on został porwany przez ścianę błota, przewrócony, przyduszony do dna. Wyciągał rozpaczliwie łapy, usiłując złapać się czegokolwiek, wirował, nie mając pojęcia, gdzie jest podłoga, a gdzie sufit. Błoto wy- pełniało mu pyszczek i wciskało się do nozdrzy. Zupełnie stracił orientację i desperacko starał się złapać oddech; jego przeszyte bólem płuca tężały z wysiłku, musiał odetchnąć, ale błoto mu przeszkadzało... Jakiś kret złapał go i wyciągnął ze szlamu. Tryfan, przezwyciężając mdłości, gwałtownie łapał powietrze i patrzył w dół, w morze szlamu, tam gdzie kiedyś był tunel. - Czy oni...? - zaczął, stając na łapach i rozglądając się dookoła, lecz nikt mu nie odpowiedział, nawet ten, który go wyciągnął. Wszystkie krety były mokre i okryte mułem. Tryfan ujrzał wokół siebie przerażenie wywołane tą śmiercią w głębinach. Błoto u jego stóp drżało, bulgotało i kłębiło się od umierających kretów. Zanim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, krzyknąwszy: "Nie!", Try- fan zanurkował w tę mieszaninę wody i szlamu, potem jeszcze raz i jeszcze, aż wreszcie ostatkiem sił z ledwością wyciągnął prychającego, łapiącego z trudem powietrze Psiego Rumianka. - Panie, panie, miałem Szpaczkę... ona tam jest, panie, proszę, panie... I podczas gdy ochocze łapy wyciągały nieszczęśnika z topieli, Tryfan ponownie dał w nią nurka, szukając wyciągniętymi łapami ciała, lecz gdy w końcu poddał się i zawrócił ku powierzchni, słabe, rozpaczliwe pazurki dotknęły jego łapy. Zszedł na dół po raz trzeci i mocno uchwycił bezwładne ciało, które po wywleczeniu na zewnątrz okazało się Szpaczka. - Bierz ją, Rumianku, bierz... A kiedy ten wykonał polecenie i wyciągnął na wpół utopioną kreciczkę na brzeg, Tryfan zawrócił i jeszcze raz zszedł w głąb, choć tym razem tylko w połowie tak głęboko jak poprzednio, pobrnął w jedną i w drugą stronę, lecz wreszcie wyczerpany zawrócił i dołączył do grupy stojącej na suchym gruncie. Inni także próbowali, ale nie odnaleziono więcej żadnych kretów. Tragedia była większa, niż się z pozoru wydawało, nie tylko bowiem utonęła większość kretów znajdujących się w tunelu, ale też fala błota i wody, pędząc przed siebie, porwała wiele z tych, które myślały, że są już bezpieczne i kryły się w norach tak troskliwie dla nich przygotowanych. W jednej z nich utonęły na miejscu wszystkie przebywające tam krety, w innej jedna trzecia została wyssana przez prąd i pociągnięta w głąb tunelu. Natomiast wszystkie te, które tak jak Tryfan przebywały pomiędzy norami i tunelem, ocalały. To było najdziwniejsze, najstraszliwsze i teraz korytarze były pełne kretów łkających z powodu szoku i utraty bliskich. Po podliczeniu okazało się, że zginęła ponad połowa uciekających kre- tów. Ponad połowa! I wszystko, co można było zrobić, to pocieszać się nawzajem i robić to, co nakazali nieliczni ocaleni przywódcy, to znaczy oporządzić się, oczyścić z błota i usiłować się rozgrzać. Tryfan, Wrzecian i Psi Rumianek byli bezpieczni, tak samo jak Wali- góra, który osobiście uratował kilka kretów, a także Piaskownica i Olcha. Ży wokost żył, ale fakt, iż tak wielu spośród jego przyjaciół utonęło, wpra- wił go w szok. Niektórzy, między innymi i Tryfan, wpatrywali się w straszliwe błocko, ale nie wychodziła zeń żadna żywa istota, czasem tylko przewalał się bok jakiegoś utopionego kreta. Tych nieszczęśników pozostawiano tam, gdzie byli, bo jaki byłby sens wyciągać ich tylko po to, by ułożyć ciała obok tylu innych martwych leżących już w tamtym miejscu. Lorren odnalazła swoją siostrę, Szpaczkę. Przypadły obie do siebie, płacząc rozpaczliwie po Częstokole, który wraz z ich matką musiał bez wątpienia zginąć, po czym uczepiły się Psiego Rumianka, jakby miały umrzeć, gdyby je zostawił. Krostawiec, rzecz jasna, także zginął, podobnie jak wszyscy ci, którzy przebywali w najgłębszej części tunelu. Smutek jednak przynosi ze sobą swoje własne, straszliwe zmęczenie i wraz z na- staniem nocy przyszedł niespokojny sen. Szpaczka i Lorren leżały bok w bok, a Psi Rumianek otaczał je łapami, rozglądając się po komorze nieobecnym wzrokiem. - Pilnujesz nas? - powiedziała Szpaczka, budząc się nagle. - Prawda, Psi Rumianku? - Tak - odparł szeptem. - Zatroszczę się o was. Uspokój się, młoda damo, proszę... Może to właśnie fakt, że tak bardzo go potrzebowały, sprawił, iż Psi Rumianek nie postradał tej nocy zmysłów. Jego oczy były pełne poczucia winy, bo czyż to nie on znalazł ten tunel? - Spotkałyby ich gorsze rzeczy niż to! - stwierdził gorzko Tryfan. - Ale żyliby nadal, panie - odparł Psi Rumianek. - Być może. Owej długiej nocy Psi Rumianek nie spał wcale. Trzymał łapy na swych podopiecznych, starając się ich uspokoić. Znacznie później Wrzecian, któ- ry też tam był, zapisał, iż w jakimś momencie o świcie spojrzenie zagu- bionego krecięcia, które zawsze towarzyszyło Psiemu Rumiankowi, na zawsze opuściło jego oczy. Miast niego pojawiło się spojrzenie dorosłego, może złego i smutnego, ale zarazem pełnego silnej woli i zdecydowania, które miały przeprowadzić go przez życie. Kiedy Szpaczka drżała i poru- szała się niespokojnie, on powtarzał jej całymi godzinami: - Psi Rumianek nigdy cię nie opuści, młoda damo. I tak uratowane krety spały niespokojnym snem, zmartwionych i zagu- bionych jednocześnie, bo za sobą mieli śmierć, a przed sobą zagrożenie. Nadszedł poranek, a wraz z nim posępne przebudzenie. Tryfan wędro- wał pomiędzy porażonymi nieszczęściem kretami. Obok niego szedł Wrze- cian. Obaj byli w ponurych nastrojach. Tryfan z powodu wszystkich kre- tów, które kogoś utraciły, Wrzecian dlatego, że obawiał się, iż Częstokół, jego jedyny syn, jest dla niego bezpowrotnie stracony i nawet usilne za- pewnienia Szpaczki, że Częstokół musiał przeżyć, nie zdołały zmyć udręki z jego chudej mordki. Tylko Żywokost otrząsnął się nieco, jakby w swoim sędziwym wieku potrafił znosić swoje nieszczęścia w inny, spokojniejszy sposób. - Zwołajmy 1-lepiej zebranie Rady, T-Tryfanie - powiedział po- woli - aby wszyscy mogli nas usłyszeć. Nadszedł Waligóra, inni również skupili się dookoła. Wydawało się jednak, że niewiele jest do powiedzenia. Nie było pośród kretów prawie nikogo, kto nie utraciłby jakiegoś przyjaciela lub krewnego w trakcie walk albo potopu. Istniała nadzieja, że kilku spośród uciekają- cych zostało zepchniętych przez falę powodzi na drugą stronę i zdołało przeżyć, lecz była ona doprawdy nikła. Wszyscy wiedzieli, że nawet jeśli owe krety zachowały życie, to dopadną ich grikowie. Co do Spłukanego, Tundry i... - A gdzie oni są, Tryfanie? Nie było ich w tej ostatniej przechodzącej grupie. Ale skryba nawet wtedy nie mógł wyjawić pełnej prawdy, aby w ten czy inny sposób nie przedostała się ona do grików. - Są wystarczająco bezpieczni, zresztą niektórzy spośród waszych kumpli także - powiedział dość niepewnie, czuł bowiem, że nie ma do powiedzienia nic, co mogłoby ich pocieszyć. Pośród tych, którzy zdołali przeżyć, zaczął nagle narastać gniew. - Lepiej było zostać... - Jużci, miałbym wtedy nadal brata. - Tylko tak gadacie, że grikowie są tacy źli. Nie mogą być gorsi niż śmierć... Tryfan i pozostali członkowie Rady patrzyli niepewnie na złorzeczące im krety. Byli zmęczeni minionymi tygodniami i wstrząśnięci wypadkami poprzedniego dnia. - Jużci, to twoja wina, Tryfanie! Gdyby nie ty... - Musisz wygłosić do nas wszystkich jakąś przekonującą mowę - szepnął Wrzecian. - Oni nie życzą sobie garstki nędznie wyglądających członków Rady, chcą, żeby ktoś im przewodził... A więc prowadź ich. Powiedz, że zabierasz ich na wschód, w bezpieczne miejsce, i że ufasz, iż Kamień uchroni tych, którzy pozostali w Lesie Duncton. Powiedz im. Zapadła cisza. To było tak, jakby wszyscy wyczuli, że nadeszła chwila przemiany. Patrzyli na Tryfana, a on ze smutkiem spoglądał na nich. Do komory, w której zgromadziły się krety, doleciał wysoki głos łyski, a po- tem przenikliwy krzyk gęsi i łopot ich skrzydeł, kiedy unosiły się w niebo. Tryfan poczuł, że muszą wyruszyć i podjąć wyzwanie, które przezna- czył im Kamień. Uniósł łapę i rzekł łagodnie: - To, co mam do powiedzenia, powiem wam na powierzchni, gdzie w zasięgu wzroku będziemy mieli nasz wielki system. - Niegdyś wielki, chciałeś powiedzieć! - rzucił jakiś rozzłoszczony kret. - On znowu stanie się wielki! - zawołał Tryfan. Po czym samą siłą swojej obecności powiódł ich w górę, na powierz- chnię, na szeroki, odsłonięty teren w pobliżu rzeki, skąd mgliście dostrze- gali łagodnie wznoszące się drzewa Wzgórza Duncton. Pogoda od wczoraj poprawiła się, choć niebo wciąż zasnuwały chmury. Powietrze było jednak rześkie, a tu i ówdzie sunęły po ziemi słoneczne plamy, rozświetlając drzewa, rozkołysane trawy nad rzeką, a wreszcie i same krety. Tryfan instynktownie skierował się na wschód, tam bowiem leżało ich przeznaczenie. Tam będzie mógł rozmieścić ich w różnych systemach i tam pozostaną, oczekując stosownej chwili, aby pewnego odległego dnia, wraz z nadejściem Kreta Kamienia, wyznawcy Kamienia mogli powrócić, a ci spośród nich, którzy pochodzą z Lasu Duncton, mogli skierować się właśnie tutaj. Niektórzy z nich dotrą może aż do Wola, a nawet w jego głąb i z cza- sem, wracając, przyniosą ze sobą swoje opowieści, które wzbogacą historię ich systemów. Inni wszelako nie powrócą nigdy. Duncton było kiedyś, Duncton miało być w przyszłości, ale oni sami byli w tej chwili włóczęgami, podróżnikami, zagubionymi kretami i każdy z nich musiał odnaleźć odwagę we wspomnieniach, w nadziei, w wierze i zaufaniu do swych ziomków. Krety otaczające Tryfana umilkły, dostrzegły bowiem, iż zamyślił się nad czymś, zauważyły, że jego zmęczenie oraz zwątpienie ulatują, a ich przywódca zwraca się teraz ku nim pełen siły, jakby przepełniało go światło samego Kamienia, co też w istocie miało miejsce. Bo czyż nie był on aż w Świętych Leżach, czyż nie był uczniem Boswella, czyż...? Toteż wszy- scy umilkli, kiedy zaczął swą przemowę. - My jesteśmy przyszłością - mówił cicho Tryfan. - Każdy z obecnych tutaj, tak jest, i każdy z tych, którzy zdołali przeżyć w naszym wielkim systemie. Dzisiaj ta rzeka nas rozdziela, rozdziela nas utrata, załamuje nas strach, brak nadziei wywołuje w nas zwątpienie, niepewność nas osłabia, a przecież... - pochylił się ku nim - będziemy żyć, bo Kamień jest z nami i w nas i on będzie naszym przewodnikiem. On poprowadzi nas na wschód, aż do samego Wola. Oczy wielu kretów rozszerzyły się ze zdumienia na te słowa. Niemało było takich, które drżały. - Jak długo będą trwały nasze niedole? - zapytał stary samiec, zna- jący wielu spośród tych, którzy zginęli. Tryfan uśmiechnął się łagodnie, widząc jego wiarę. Kamień był z tym kretem i jego pytanie zasługiwało na odpowiedź. - Do czasu gdy nadejdzie Kret Kamienia - rzekł. - Wtedy roz- pocznie się wasz czas i wtedy nastąpi powrót. Do tej chwili nie mogę obiecać wam nic poza nagrodą, którą daje ta wielka podróż dunktońskich kretów, nagrodą przyjaźni i wiary, nagrodą zdobywania wiedzy i odwagi, nagrodą, która wiedzie ku Wielkiej Ciszy Kamienia. Nie mogę składać wam fałszywych obietnic ani wzbudzać w was fałszywych nadziei. Wielu z was nie powróci, ale może powrócą wasze młode albo młode waszych młodych. Toteż wy, obecni teraz tutaj, musicie ponieść historię tych dni w przyszłość i wszędzie, gdzie traficie, opowiadać ją kretom, którym możecie zaufać, musicie opowiadać o miejscu, do którego pewnego dnia można będzie powrócić, o miejscu zwanym Lasem Duncton. - Powiedzcie też o upadku, który spotkał ten system, podobnie jak wszystkie inne systemy należące do Kamienia. Opowiedzcie o tym, jak w chwili gdy wyznawcy zagubili się, nadeszły krety Słowa, dając im coś nowego i prostszego, a udało im się to nie dzięki ich sile, lecz na skutek naszej słabości. Opowiedzcie swoim młodym o tym wszystkim i o tym, jak nauczyliście się zastępować waszą słabość siłą, jak podróżowaliście, aby się o tym przekonać. - Naszą wędrówkę rozpoczniemy teraz, lecz nie będzie to krucjata, do której przyłączą się inni. My będziemy cisi, a podczas naszej podróży jedni pójdą jedną drogą, inni zaś drugą. Każdy będzie musiał znaleźć swój kąt, w którym będzie oczekiwał, dzieląc się tym, co wie. Pewnego odle- głego dnia połączymy się znowu, lecz teraz nie prowadzę was do żadnego konkretnego miejsca, a tylko do was samych... Skończył, a ciszę, która zapadła, przełamał Żywokost, błogosławiąc wszystkich i prosząc, aby pewnego dnia, jak by on nie był daleki, Kamień pozwolił kretom z Duncton powrócić do domu cało i bezpiecznie. Potem stary uzdrowiciel spojrzał na swego przyrodniego brata i rzekł: - Prowadź nas, T-Tryfanie, zabierz nas stąd. Bądź naszym przewod- nikiem w początkach tej podróży, do chwili gdy każdy z nas będzie miał dość siły, by pójść własną drogą, albowiem ufamy tobie i ufamy Kamie- niowi. Daj nam wiarę, że Kret Kamienia nadejdzie pewnego dnia, a wraz z jego nadejściem na część z nas spłynie błogosławieństwo powrotu do Lasu Duncton. - Tedy chodźcie - powiedział wreszcie Tryfan. - Chodźcie! Na razie nasz czas tutaj dobiegł końca i pora rozpocząć podróż w stronę Ciszy. Po czym jeden za drugim krety wyruszyły rozpoczynającą się w pobliżu trasą, którą już wcześniej ustalili Tryfan i Psi Rumianek. Niektórzy spoj- rzeli przelotnie w prawo, poza rzekę, ale wielu tego nie zrobiło, bo teraz nie było już dla nich Duncton i należało kierować oczy na to, co miało nadejść. Skręcali kolejno na wschód, ponownie wchodzili w jakiś korytarz i opuszczali go. Krety odeszły, pozostały tylko wysokie trawy kołyszące się na wietrze i głęboka woda Tamizy płynąca cicho w dal. Za nią zaś drzewa Duncton odbijały zmienne światło owego letniego dnia, to ciemniejąc zakryte chmurą, to znów pławiąc się w słońcu. Dzisiaj krety lubią opowiadać o tamtej ucieczce dunktończyków jako 0 tryumfie, o przełomowym momencie w historii kreciości, o wielkim sukcesie. Tryfan wszelako nigdy tak tego nie odbierał, a ci, którzy go otaczali, którzy byli świadomi prób i napięć, na jakie narażało go wypeł- nianie zadań powierzonych mu przez Kamień, wiedzieli, że żadne inne wydarzenie nie dotknęło go bardziej niż straszliwa ucieczka przez tunel pod rzeką, w której zginęło tak wiele kretów. Niektórzy twierdzą, że za- wsze chciał być za to ukarany, jakby kara mogła uśmierzyć ból, jaki sprawiła mu śmierć owych uciekinierów. Inni uważają, że Tryfan z Dunc- ton został ukarany i to okropnie w następnych kretolatach. Ale być może nie jest sprawą kreta ocenianie Ciszy, w którą inni wchodzą z własnej 1 nieprzymuszonej woli, ani nawet orzekanie, czy jest ona karą, czy też szczęściem. Rozdział dwudziesty ósmy WILCZA JAGODA Z WHERN pałała żądzą zabijania. Wiedział o tym Wre- kin, wódz wszystkich jej gwardzistów, wiedziała Sideem Śliskość, a także Smail, sługa ich wszystkich, sprawca zła i niemiłych rzeczy. Lecz przede wszystkim wiedział o tym Chwast, doradca Głosiciela Słowa. Nigdy jeszcze w trakcie swej długiej znajomości z Wilczą Jagodą - "znajomość" była tu najwłaściwszym określeniem, żadne bowiem z tej dwójki nie lubiło zbytnio drugiego i nie mogło nazwać go swoim przyja- cielem - nie widział jej Chwast tak potwornie rozzłoszczonej. Wystar- czyłoby najmniejsze uchybienie ze strony któregokolwiek z nich, aby od- wróciła się, zadała cios i zabiła. Jej gniew zaczął gwałtownie narastać, gdy tylko weszli do tego wy- klętego przez Słowo miejsca, tak szanowanego przez miejscowych i na- zywanego przez nich Lasem Duncton, i stwierdzili, że w systemie nie ma ani jednego kreta. Ani jednego! Nawet pół. Nikogo, na kim Wilcza Jagoda mogłaby wyładować swoją irytację wywołaną zawziętością, z jaką bronili Duncton jego mieszkańcy. Toteż irytacja zamieniła się w gniew, który teraz, jak wszystko na to wskazywało, przeradzał się w morderczą wście- kłość. Kiedy więc kilka dni później przycupnęli na "konferencję" w pobliżu wielkiego Kamienia, atmosfera była napięta i groziła w każdej chwili wybuchem, niczym strączek wierzbówki w gorący, wrześniowy dzień... Od pierwszej chwili, gdy tylko Wilcza Jagoda i krety Słowa przybyły do Duncton, wszystko toczyło się w dziwnie złowieszczej atmosferze. Jakiś cień padał na to, co ona uznała już za koniec długiej batalii zmierzającej do podbicia całej południowej kreciości i likwidacji wyznawców Kamienia. Przez dwa dni krety z Duncton walczyły z nadspodziewaną odwagą i zdecydowaniem, odnosząc mniejsze straty niż same zdołały zadać i stając się powodem pierwszego niepowodzenia, jakie kiedykolwiek odniosła Wil- cza Jagoda, o ile nie liczyć irytującego Siabod, które wciąż opierało się Słowu, lecz sama córka Runa uznawała je za sprawę nieistotną. Duncton jednak to było co innego: leżąc bliżej centrum, demoralizowało krety, którym nigdy dotąd nie przyszło na myśl, że mogą przegrać jakąś bitwę. Prawdę mówiąc, gdyby nie zdolności dowódcze Chwasta, determinacja Wilczej Jagody, która nie dopuszczała żadnej myśli o porażce, oraz spraw- ność bojowa gwardzistów, bez wątpienia obrona okazałaby się jeszcze bardziej skuteczna. W końcu krety z Duncton osłabły i zaczęły się wycofywać, najpierw z okolic przejścia dla krów, które było świadkiem śmierci tylu grików, a potem w górę zboczy, wzdłuż tak zmyślnych linii obrony, jakich Chwast i Wrekin nigdy dotąd nie widzieli. Tam obrońcy zdołali utrzymać się przez następne pół dnia, a nawet udało im się przypuścić w dół skuteczny kontr- atak, który na jakiś czas ponownie powstrzymał gwardzistów. A potem nagle odeszli, zniknęli z wszystkich frontów. Nory powie- rzchniowe były opuszczone, korytarze obronne puste, nie było nikogo. Ci nieliczni gwardziści, którzy tam wtedy byli, zapomnieli - czy też godzili się na to, by mówiono, iż zapomnieli - jak niesamowite było ich pierwsze wejście do Duncton. Szli powoli w górę zbocza, w każdej chwili spodziewając się zasadzki, potem weszli do samego lasu i zagłębili się w te antyczne korytarze, które tam znaleźli. Jednak zastali je opusz- czone, wypełnione jedynie dziwnymi dźwiękami wydawanymi przez ko- rzenie wysokich drzew, denerwującymi dla kreta z wrzosowisk. I to de- nerwującymi tak bardzo, że zdarzyły się co najmniej dwa przypadki, że grikowie, sądząc, iż dostrzegają zbliżający się atak, zaszarżowali na swoje własne flanki! A jednak nie mogło być żadnych wątpliwości - to miejsce było opu- szczone, od południa po pomoc i ze wschodu na zachód, krety stąd odeszły. Ani śladu życia. I co dziwniejsze, korytarze były schludne, a nory czyste, zatem nie było tu żadnej paniki czy zamieszania. Zdawało się, jak szeptał niejeden grik, zerkając nerwowo przez ramię, że "oni mają zamiar tu wrócić". Nad tym wszystkim, zaś grożąc kretom Słowa, pochylał się wielki Kamień Duncton, cichy, niezmiennie cichy, a cisza ta onieśmielała w każ- dej sekundzie dnia i sięgała aż po krańce nocy. Ta Cisza sprawiała, że kret miał ochotę krzyczeć. Potem był ten dziwny raport gwardzisty zwanego Zawciągiem, który twierdził, że w trakcie bitwy rozmawiał z przywódcą Duncton, Tryfanem. To było wprost niewiarygodne. Wrekin nie wierzył w ani jedno słowo, ale Chwast tak i wydobył z owego kreta tyle prawdy, ile się tylko dało, tak jak zwykł to zawsze czynić. Było tego dość, by uznał za celowe doprowadzić Zawciąga przed oblicze samej córki Runa i kazać mu po- wtórzyć to, co ten Tryfan kazał mu powiedzieć, a mianowicie, iż jeśli Wilcza Jagoda chce odnaleźć krety z Duncton, powinna słuchać Ciszy Kamienia. To właśnie w chwili gdy usłyszała te słowa, Chwast zobaczył po raz pierwszy, że jej irytacja zamienia się w gniew, toteż pozostał z nią, zastanawiając się, czy Zawciąg, przynosząc tego rodzaju wiadomość, sta- nie się ofiarą jej złego humoru. Ale nie, o dziwo, kazała mu tylko wciąż na nowo opisywać tego Tryfana i z wyraźną satysfakcją wysłuchiwała jąkającego się gwardzisty, któremu najwyraźniej brakowało słów. Wilcza Jagoda zawsze lubiła krety, które stawiały jej czoła, nawet jeżeli je w koń- cu zabijała. Bez względu na to, co miała oznaczać ta wiadomość o słuchaniu Ciszy (Chwast był na tyle ostrożny, by nie kazać Zawciągowi powtarzać tego nonsensu o uzdrawianiu.), to była ona kolejną posępną oznaką tego, że zajęcie systemu mającego dla wyznawców Kamienia pierwszorzędne zna- czenie (ze względu na jego pradawne powiązania z tymże Kamieniem) nie było dla kretów Słowa tak szczęśliwe, jak planowali. Nigdy dotąd żadna aneksja nie została tak pozbawiona wszelkiej radości, bo jaka to satysfakcja pokonywać krety, których nie ma, jaka przyjemność chodzić po systemie, którego same korytarze wprawiają gwardzistę w zły humor i niepokój. O ile jednak ich pierwotny niepokój wywołany był jedynie przez zły nastrój przyprawiony przesądami, to wkrótce mieli do niego trochę bardziej realne powody. W dzień po przybyciu grupa gwardzistów zwiedzających Antyczny System podążała w stronę potężnych, pionowych linii korzeni drzew, które tworzyły ochronny pierścień wokół pogrążonej w ziemi części Kamienia. Spodziewali się znaleźć przejście do podstawy głazu, ale ko- rzenie zagrodziły im drogę. Prawdę mówiąc, żaden z nich nie widział dotąd czegoś takiego: dziwaczne sploty i zwoje korzeni, z których jedne były szare ze starości, a inne młode i wilgotne, drżały, wibrowały i dźwię- czały stosownie do poruszeń drzew, które wspierały i karmiły. Gwardziści posuwali się pomiędzy nimi, usiłując wyszukać przejście. Sposób, w jaki korzenie wibrowały i unosiły się, onieśmielał ich, sprawiał, że tracili orientację, podchodzili do nich i dotykali. Nagle hałas i wibracje przybrały na sile, jakby potężne porywy wiatru zachwiały drzewami na powierzchni i komnata korzeni zamieniła się w straszliwe miejsce pełne trzasków i zgrzytów. Kolejni gwardziści widzieli, jak ich koledzy łapani są w sploty, krępowani i miażdżeni: wytrzeszczone oczy, pękające żyły, pyski z trudem łapiące powietrze, trzaskające szczęki, rozsadzane brzuchy i krzyki kolegów - ostatnia rzecz, jaką słyszeli, zanim korzenie pociąg- nęły ich w przepełnioną bólem śmierć. Sześciu zginęło w ten sposób i powiadano, że każdy z nich był zabity w zamian za jeden z Siedmiu Antycznych Systemów wyznawców Kamie- nia. Byłoby siedmiu, gdyby zostało wzięte Siabod, jużci, i jeśli kiedykol- wiek zostanie ono zdobyte, to zginie siódmy... Dodatkowo jeszcze sprawę pogarszało to, że Wilcza Jagoda i Chwast byli niedaleko*tego straszliwego wydarzenia. Przybiegli tam natychmiast, ale mogli jedynie patrzyć bezradnie, jak umierają ich własne krety. Potem już żaden gwardzista nie odważył się wejść pomiędzy korzenie, aby wy- dostać ciała, które wisiały skręcone i bezwładne przed ich oczyma. Ro- ślinne pędy drżały niczym żywe istoty. W ten oto sposób korzenie kilku drzew wykazały, że Wilcza Jagoda nie jest wszechpotężna i jakaś maleńka część jej wiarygodności umarła wtedy dla co niektórych kretów Słowa. W dwa dni później znaleziono w różnych częściach systemu dwóch martwych gwardzistów. Śmiertelne pchnięcie pazurem w publicznych, ko- munalnych punktach, tam gdzie inni powinni byli to zauważyć. Nic jednak nie dostrzeżono ani nie usłyszano żadnego obcego kreta. Potem trzeci gwardzista po prostu zniknął. Wysłano go gdzieś z jakimś zleceniem, a on przepadł, ani widu, ani słychu. Potem jeszcze jeden! Wybuchła panika, patrole chciały wychodzić jedynie po dwóch albo trzech. Gwardziści do- tarli formalną drogą, poprzez samego Wrekina, do Wilczej Jagody i prosili ją, aby wypowiedziała Słowo i uchroniła ich od "napaści" duchów mar- twych wyznawców Kamienia. Wilcza Jagoda zdecydowanie odmówiła, lekceważąc zabobonne lęki swych podwładnych. Miast tego zarządziła systematyczne przeszukiwanie systemu, aby odnaleźć krety dokonujące tych ataków, które przecież mu- siały gdzieś się ukrywać. Wrekin podjął się tego zadania, poczynając od górnej części lasu aż po samo bagno. Nic, ani śladu kreta. Wilcza Jagoda nakazała więc strzec tras prowadzących do systemu, które w przypadku Duncton były wyraźnie określone, aby owe krety nie mogły wkraść się do środka, zabić i znowu umknąć chyłkiem. Przez jakiś tydzień gwardziści trwali na stanowiskach i nic więcej się nie zdarzyło, więc pewność siebie zaczęła powracać w ich szeregi. A potem nagle kolejny kret został zabity wewnątrz systemu, dziewiąty jak dotąd, nie licząc dwóch, które zniknęły. Jego ciało znaleziono nocą, po serii najdziwniejszych i najbardziej niesa- mowitych dźwięków i rozpaczliwym, przeszywającym grozą wołaniu. Gwardziści ponownie zostali wysłani na przeszukiwanie systemu, Wil- cza Jagoda zaś wezwała swoje zaufane krety pod Kamień, aby wraz z nimi wysłuchać raportu Wrekina. Poszukiwania jednakże i tym razem do ni- czego nie doprowadziły, nie znaleziono ani jednego kreta. Teraz przywód- czyni grików siedziała, gapiąc się na nich, coraz bardziej sfrustrowana i wściekła. Przez jakiś czas przyglądała się z niechęcią ogromnemu gła- zowi, na pozór dostrzegając w nim więcej niż zdołał Chwast. Dla niego to był tylko jakiś... Kamień. Widział już te, które robiły największe wra- III żenię, na przykład w Avebury. Wysoko wznoszące się bryły, w dziwny sposób odbijające światło, to wszystko, co dostrzegał. Napatrzywszy się, Wilcza Jagoda mruknęła: - Cisza? Jaka Cisza? Jaka Cisza?! W jaki sposób kret może ukryć się w Ciszy, i to nie jeden kret, ale cały system? Potem jej oczy zaczęły błądzić od jednego z nich do drugiego, wypa- trując (Chwast dobrze o tym wiedział) słabości. Znalazła ją dość szybko, oczywiście w Smailu. Ale on na razie był dość bezpieczny. Krety, które przenoszą rozkazy tak dobrze jak on, które trzymają pyszczki zamknięte, których największą ambicją jest czynić innym niemiłe rzeczy, są doprawdy rzadkie, a Wilcza Jagoda była zbyt mądra, aby się go pozbyć. Gniew nie zaślepił jej jeszcze tak bardzo. Wrekin nie załamie się pod jej spojrzeniem, ani Chwast; tego kret o krzywym pyszczku był pewien. Ale Sideem Śliskość? Hmm... Chwast zerknął na nią. Wyniesiona ponad wszystkie sideem służące obecnie na południu, awansowała w Koźlandii krótko po śmierci Radczyni Kostrzewy. Chwast znał ją dobrze, to przecież on wyszkolił ten rodzaj sideem w czasach, kiedy przebywał w Whern! Wraz z Wilczą Jagodą kształcił ją dla Runa. Tak, Śliskość była nadzwyczajna: mądra, chłodna, powścią- gliwa w mowie, całkowicie cyniczna, pełna pomysłów. A jednak było w niej coś niepokojącego. Chwast nie wiedział co. Coś. Coś takiego, co kazało mu myśleć, że nie jest, tak jak była kiedyś, całkiem w porządku. Zatem skłonił Wilczą Jagodę, aby ją awansowała, żeby on mógł ją obser- wować. Aż wreszcie dzisiaj, tego nerwowego, pełnego złości Wilczej Jagody popołudnia, Chwast wpadł na ślad rozwiązania owej zagadki, lecz zrazu odrzucił go jako rzecz nie do pomyślenia. Niemożliwe. A jednak tkwiło to tam, w jej oczach, ukryte głęboko, prawie niewidoczne. Wszelako on był instruktorem, ekspertem, a nie takim zapaleńcem jak Wilcza Jagoda, toteż potrafił dostrzec tę niewielką cząstkę, której sideem nie zdołała ukryć: respekt dla Kamienia. Nie chodziło o to, że czuje przed nim obawę, bo któryż z grików jej nie czuł? Chyba jakiś zupełny dureń. Nie, to nie była obawa, ale respekt, a nawet więcej niż respekt. Miłość. Wątła, ułamkowa, odległa, lecz rzeczywista. Sideem kochająca Kamień. Zupełnie nie do pomyślenia. I oczywiście nie do powstrzymania. Ona prawdopodobnie sama o tym jeszcze nie wiedziała. Chwast czuł, że musi przemyśleć, w jaki sposób ma to wykorzystać. Najoryginalniejszy. Nie trzeba mówić Wilczej Jagodzie. Nie można pozwolić, by Sideem Śliskość zorientowała się, że ja wiem, myślał Chwast. Tak, tak, trzeba wykorzystać sideem, która czuje respekt dla Kamienia. Wykorzystać ją, aby dotrzeć do tego Tryfana. Mhm... Chwast z nieodgadnioną mordką ponownie skierował uwagę na przy- wódczynię grików. Miała właśnie zamiar coś powiedzieć. W samą porę. - A dokąd, Wrekinie, według ciebie oni poszli? - zapytała. Dosko- nale zdawała sobie sprawę z tego, że Wrekin, podobnie jak Chwast, jest jednym z niewielu kretów, które nie czują przed nią żadnego strachu. - I skąd biorą się te niewidzialne krety zabijające twoich gwardzistów? Co z kretami z Pastwisk na zachodzie? - Zaplombowaliśmy ich system i postawiliśmy gwardzistów przy wszystkich wejściach. 'bp*>. - Czy nie ma żadnych innych śladów? Na to pytanie Wrekin był przygotowany. Miał w zanadrzu małą nie- spodziankę, być może chciał z jej pomocą skierować uwagę Wilczej Ja- gody w nieco innym kierunku. W każdym razie Chwast słuchał go... - Żadne ślady nie są świeże, ale wiemy, a przynajmniej sądzimy, że wiemy, w jaki sposób uciekli. Na północy są bagna, za nimi zaś rzeka Tamiza. Znaleźliśmy korytarze prowadzące w stronę jej brzegu i prowizo- ryczne nory wypełnione błotem. - Krety nigdy nie uciekają przez błoto - oświadczyła niecierpliwie Wilcza Jagoda. tiMs: - Jest tam coś jeszcze oprócz błota, Głosicielu Słowa. Są tam zwłoki. Ciała utopionych kretów. Sądzimy, że wykopali tunel pod dnem rzeki i że próbowali tamtędy uciekać. Część z nich utonęła, kiedy ów tunel się za- walił. Tunel pod rzeką? Wilcza Jagoda zamyśliła się nad tym, po czym ode- tchnęła z ulgą. Taki tunel był oznaką paniki i zamieszania. Tego rodzaju bezowocne wysiłki cieszyły ją i sprawiały, że czuła się mniej urażona. W końcu te krety z Duncton nie były aż tak zmyślne. - Nikt nie przeżył? - Jej głos był zimny. Pytała w nadziei na zemstę nad ewentualnymi ocaleńcami, nie zaś z litości czy też troski. - Nie widzieliśmy żadnych, ale oczywiście nie można tego wyklu- czyć. Niestety, Bagienny Kraniec jest nie tylko cuchnący i plugawy, ale ponadto zryty czymś w rodzaju labiryntu korytarzy. Przeszukujemy je gruntownie i gdyby jakieś krety ocalały, to w końcu je znajdziemy. Chociaż pomysł, że takie krety są sprawcami śmierci wśród naszych gwardzistów wydaje mi się nierealny. Krety, które przeżyły coś takiego jak zalanie korytarza, zazwyczaj nie przypuszczają skrytych ataków. Po chwili Wrekin dodał z zadumą: - Jeżeli to była trasa ich ucieczki, a nie jakieś przejście dwunogów, którego dotąd nie odnaleźliśmy, to świadczy o tym, iż krety z Duncton są pomysłowe i śmiałe. Mówię to tylko po to, by ostrzec cię, że po tak długim paśmie sukcesów, jakie było naszym udziałem, łatwo jest nie do- cenić któregoś z wrogów. Nie trzeba dodawać, że wskutek tej ucieczki wielu gwardzistów przypisuje kretom z Duncton posiadanie magicznych mocy, ale oczywiście znajdzie się racjonalne wytłumaczenie tego faktu i osobiście uważam teraz, że jest nim ten tunel. Wilcza Jagoda patrzyła na flegmatycznego wojownika. Gdyby nie była w tak ponurym nastroju, może uśmiechnęłaby się mrocznie na swój sposób. Wrekin zdobywał systemy dzięki logice i rozsądkowi i w ciągu kretolat toczonych dla niej walk zdołał wypracować niemalże niezawodne strategie opanowywania krecich państw. Jedno za drugim padały one wobec sił jego gwardzistów. Wszakże tutaj, w Lesie Duncton, zdarzyło się coś odmiennego, a Wre- kin zdawał się nie doceniać tego faktu. Dla niego liczyło się tylko to, że osiągnięto zwycięstwo nad kolejnym systemem, uważał, że w zestawieniu z tym późniejsze tajemne mordy i pytania bez odpowiedzi są stosunkowo mało ważne. - Znajdziemy wyjaśnienie, Głosicielu Słowa, bądź o to spokojna. W przyległych systemach pozostawiłem wystarczająco wielu gwardzi- stów, aby dowiedzieć się o wszelkich ucieczkach. Ich raporty dotrą do nas już wkrótce. Kazałem im brać jeńców i wydobywać z nich wszelkie możliwe informacje w sposób, jaki uznają za stosowny. Zacisnął szczęki i jego oczy stały się chłodne. Wrekin był kretem walczącym, nie zaś oprawcą, lecz instynkt podpowiadał mu, że te krety z Duncton były żarliwe w sposób bardziej szalony niż inni wyznawcy Kamienia pobici dotąd przez grików. Obawiał się, że aby wydobyć z nich informacje, będzie musiał przekazać ich sideem. A to oznaczało, że Chwast będzie maczał w tym pazury. Kiedy Wrekin zamilkł, Chwast, który siedział nieopodal, pokręcił głową z przesadnym niedowierzaniem. - Czy to już wszystko? - Cóż więcej można powiedzieć? - zapytał zimno wojownik. - Dobrze przygotowali się do obrony, ale osłabli i my zwyciężyliśmy. Teraz oni odeszli, pozostawiając kilka drobnych problemów. Jednakże walczyli dobrze, toteż poważam ich. - Poważasz ich? Czy nie dotarło do ciebie, Wrekinie, że to, co stało się tutaj, w Lesie Duncton, jest dziwne i złowieszcze? - Ty dostrzegasz cień nawet w najjaśniejszym słońcu, Chwaście. Za- wsze tak robiłeś i będziesz robił. Wygraliśmy, Chwaście. Pokonaliśmy ich. Czego jeszcze chcesz? Chwast już otwierał pysk, aby zbić te argumenty, lecz Wilcza Jagoda uniosła rozkazująco pazur, zwróciła się w stronę Wrekina, pochwaliła go za to, czego dokonał, po czym nakazała mu odejść i odpocząć. Zaznaczyła przy tym, że gdyby nadeszły jakieś nowiny, to chce o nich natychmiast wiedzieć. Śliskość chciała pójść za Wrekinem, ale przywódczyni kazała jej zostać. - Powinnaś wysłuchać do końca, sideem, wszystkiego. - Głos Wil- czej Jagody był miękki niczym wierzbowe bazie i zarazem przerażający. Śliskość uśmiechnęła się, zerknęła na Chwasta i usiadła. - A więc? - powiedziała Wilcza Jagoda, zwracając się gwałtownie w stronę Chwasta. - Czyż nie pokonaliśmy ich? Chwast drgnął, wstał niespokojnie i podniósł wzrok na Kamień, popa- trzył po mocarnych konarach buków, po czym obwąchał wilgotne, opadłe liście u swoich stóp. - Nie lubię Lasu Duncton - oświadczył, skręcając pyszczek, znowu bowiem przelotnie zerknął na Kamień. - Nie jest to miejsce, w którym powinniśmy pozostawać długo. Dziwne puste korytarze i drzewa porasta- jące wzgórze. Nigdy tego nie lubiłem. To w dolinach powinny rosnąć drzewa, wzgórza są dla bezdrzewnych wrzosowisk. Rzucił okiem na Wilczą Jagodę, aby sprawdzić, jaki skutek wywrze na niej przypomnienie wrzosów. Wychowała się na wrzosowiskach i Chwast wiedział, że samica tęskni za nimi. W miarę upływu kretolat swej kampanii na południu zaczynała tracić dla niej zainteresowanie i chciała na jakiś czas wrócić na pomoc. A także zobaczyć ponownie Runa. O tak, pragnęła tego bardzo. J^ecz teraz milczała. Czekała na dalszy ciąg. Śliskość przesunęła się chyłkiem w cień i milczała jak grób. - Wrekin nie dostrzega faktu, że w ogóle był tutaj jakiś opór - ciągnął Chwast. - Nie przypominam sobie, abyśmy gdziekolwiek w cią- gu długich lat naszego pochodu przez południową kreciość natknęli się na lepszą obronę niż ta, której świadkami byliśmy tutaj. Nie pamię- tam też lepszego odwrotu, tak totalnego. Odeszli wszyscy. Część utonęła, ale wielu przeżyło, aby spiskować i walczyć w innym miejscu i innym czasie. Wilcza Jagoda przytaknęła. Była niezwykle spokojna. Chwast był kre- tem, którego słuchała, bo choć brakowało mu sprawności Wrekina w do- wodzeniu gwardzistami, to potrafił dostrzec subtelniejsze - i bardziej złowieszcze - aspekty spraw. Był jej przydatny jako słuchacz. - Ten Tryfan zdaje się być kretem mądrzejszym niż którykolwiek z tych, na które natknęliśmy się w przeszłości - rzekł Chwast. - A wnioskując ze sposobu, w jaki ewakuował tutejsze krety, musi mieć też w sobie coś z przywódcy. Wilcza Jagoda wzruszyła ramionami. - Byli już inni "przywódcy" - stwierdziła. - Wszyscy już nie ży- ją. Może i on zginął. - Zerknęła za siebie, na Kamień, potem obojętnie na Śliskość, wreszcie w jej błądzących bez celu oczach pojawiło się chwi- lowe wspomnienie. Chwast doskonale wiedział, co wspominała. Krety, samców, "przywódców", których znała, znała bardzo krótko, bo wykorzy- stawszy ich, skazywała na okrutną śmierć. - Mhm - mruknęła nagle Wilcza Jagoda. - Tak. Buntownicy też się przydają na swój sposób. Dają gwardzistom jakieś zajęcie, kogoś, na kim mogą oni wyładować swoje niezadowolenie. Nie jestem jedynym kretem, który pragnie wrócić do Whern - stwierdziła nieoczekiwanie. Ona zbyt dobrze zna moje myśli, przemknęło przez głowę Chwasta, a przynajmniej ich część. - Najbardziej niepokoi mnie w tym miejscu - rzekł - ten niezdro- wy zapach wiary, który ono wydziela, oraz nieznane dotąd myśli, jakie każe snuć kretom Słowa, że, przynajmniej raz, bieg spraw jest przeciwko nim. - Mów dalej - rozkazała Wilcza Jagoda, z ciekawością zwracając ku niemu swe oblicze i wsłuchując się w każde jego słowo. - Śliskość wie - powiedział Chwast całkiem nieoczekiwanie, przy- suwając się do sideem. - Wiesz, prawda? W tym pytaniu zabrzmiała prawie wściekłość i przez króciutką chwilkę Śliskość wydawała się zszokowana. Raz jeszcze zerknęła na Kamień, a po- tem gdzieś w dal. Zimno uśmiechnęła się do Chwasta. - Wiem tyle, ile mnie nauczyłeś, tyle, ile zdołałam pojąć. Duncton nie jest dobrym miejscem dla kretów Słowa i nie wątpię, że Głosiciel Słowa obmyśla sposoby, w jakie można by je zniszczyć tak, aby nigdy nie powróciły tu krety. To niezła odpowiedź, pomyślał Chwast. Znowu zwrócił się ku Wilczej Jagodzie i rzekł: - Nie zdając sobie z tego sprawy, utraciliśmy inicjatywę w stosunku do wyznawców Kamienia. Udało im się sprawić, że byliśmy bezsilni. Nie mamy jeńców, których moglibyśmy przesłuchać. - Więc znajdź jakichś! Znajdź ich! - krzyknęła gwałtownie Wilcza Jagoda. - Chcę, żeby znalazł jeńców. - Tak właśnie zrobimy - powiedział Chwast, zastanawiając się, kim owi "oni" się okażą. Jeżeli było coś, czego Wilcza Jagoda nie lubiła, to być ignorowaną, a choć ów kret, Tryfan, nie mógł o tym wiedzieć, to ewakuując system, zrobił córce Runa afront, którego miała nigdy nie za- pomnieć i nie pozwolić, aby uszedł bezkarnie. - Dopilnuj, aby zostali odnalezieni, Chwaście, znajdź ich dla mnie, jakiegokowiek kreta z Duncton, którego mogłabym... - mówiła. Jej głos był zastanawiająco słaby, słaby słabością, jaką było dane poznać tylko Chwastowi. - Znajdę - szepnął uspokajająco. - Zrób to, Chwaście, ale jeżeli odnajdziesz tego Tryfana, to wiedz, że chcę go mieć żywego i zdrowego. - Chwast uśmiechnął się, odsła- niając żółte zęby, pomiędzy którymi błysnął i zniknął różowy język. - Wcześniej jednak znajdź mi jakiegoś kreta z Duncton, jakiegokolwiek kreta z Duncton. Chciałabym z nim porozmawiać. - Nagle w oczach Wilczej Jagody pojawiła się wściekłość i rozgoryczenie. Wyginała pazury i krzywiła pysk. Chwast zdecydował, że powinien znaleźć jakiegoś zupeł- nie nieważnego kreta, bo pierwszy Dunktończyk, jaki stanie przed Wilczą Jagodą, będzie martwy w chwili, gdy ona go ujrzy. - Zostawcie mnie teraz - powiedziała przywódczyni, odprawiając ich ruchem łapy. Kiedy odeszli, odwróciła się od Kamienia i przez jej mordkę przeleciał wyraz zadziwiającego smutku, a potem zmęczenia. Usiadła. - Jak długo? - szepnęła. - Jak długo jeszcze, Runie? - Po jej twarzy spłynęła łza, a ona mówiła cicho dalej: - Runie, jestem już zmę- czona, tęsknię za Whern. A ty, czy ty czekasz na mój powrót? - Wes- tchnęła głęboko, nieomal jak zrozpaczone krecie. Nagle uspokoiła się, rzuciła okiem dokoła, a jej oblicze zesztywniało. Kret? Kret, który ujrzałby ją w takim stanie, musiałby natychmiast umrzeć. Znowu się odprężyła i spojrzała z udręką na Kamień. A jednak kiedy to czyniła, pewien kret patrzył na nią. Chwast. Siedział w cieniu, na południe od niej. To była jego robota i znał się na niej. Wyglądało już na to, że znowu chce coś szepnąć, kiedy spoza kręgu drzew otaczających Kamień doleciał hałas: tajemniczy, nieśmiały, nerwo- wy i słabo słyszalny. Spojrzała w tamtą stronę zwężonymi oczyma, jej pazury napięły się, ramiona miała potężne i czarne. Za jej plecami Chwast, którego nie widziała, także stężał. Nadcho- dził jakiś kret. Niech Słowo pomoże kretowi, który zakłóca prywatność Wilczej Jagody. Chwast uspokoił się. Już prawie widział śmierć tego nie- szczęśnika. Wilcza Jagoda jak gdyby rozpłynęła się wśród cieni otaczających Ka- mień, a przecież nie poruszyła się wcale. Nadchodzący z północy intruz wystawił mały, różowy pyszczek spo- między roślinności, zagapił się na Kamień i nie spuszczając zeń oczu, wyszedł na otwartą przestrzeń. - Wiedziałem, że potrafię sam tutaj dojść - powiedział cienkim głosikiem. Był zapłakany i straszliwie roztrzęsiony. - Świetnie - odezwała się z cienia Wilcza Jagoda, tyle że nagle wcale nie stała już w cieniu, ale tuż przed przybyszem. Wydawała się nieo- mal większa od ogromnego głazu, a z pewnością była bardziej przerażająca. - Och! - stęknął intruz. - Ciekawe, coś ty za kret? - wycedziła słodko Wilcza Jagoda. Groźba zawarta w tym głosie mogła przyprawić kreta o śmierć ze strachu. - Urodzony w Duncton - odparł płaczliwie młodzik. - Jesteś brudny, przerażony, przyszedłeś w niedozwolone miejsce. Bardzo bym chciała wiedzieć, jak dostałeś się tutaj poprzez linie moich gwardzistów. - Ominąłem ich - wyjaśnił krecik. - Nie było to łatwe, ale mi się udało. Wilcza Jagoda uśmiechnęła się, przybysz odetchnął z ulgą, a Chwast, nie widziany przez żadne z nich, stężał. Ona zaraz go zabije - pomyślał. - Jak się nazywasz? - zapytała córka Runa bardzo spokojnie. Jej pazury gięły się niecierpliwie, gotowe do zadania ciosu. Młodzik spojrzał na nią umie szeroko otwartymi oczyma i podszedł bliżej. - Jestem Częstokół - powiedział. * * * OD CHWILI kiedy Tryfan opuścił ich, aby dołączyć do kretów ewakuują- cych się z systemu, Spłukany objął ścisłe dowództwo nad swoją małą grupką zwiadowców. Cisza była pierwszą co do znaczenia zasadą, posłu- szeństwo drugą. Spłukany wiedział, że jeśli mają przeżyć, konieczne jest również wzajemne zaufanie. Po odejściu Tryfana i Wrzeciana Spłukany wykorzystał bezcenny czas, jaki pozostał im do chwili, gdy grikowie przenikną system, i polecił swym podwładnym dokończenie głębszych nor, które, jak wszyscy przeczuwali, mogły im się później przydać. Dwa zaufane krety pełniły wartę. Gdyby tylko grikowie pojawili się w zasięgu wzroku albo słuchu, wartownicy mieli niezwłocznie o tym do- nieść. Jednym z nich był Krwawnik, dojrzały i mocno zbudowany samiec, który zdążył sprawdzić się jako wojownik i nie odniósł żadnych ran, dru- gim natomiast Tundra, kret o żelaznych nerwach pełniący w trakcie całej bitwy obowiązki zwiadowcy w okolicach rzeki. Spłukany nakazał im obu zachowywać się cicho podczas powrotu, aby mogli sprawdzić systemy przenoszenia dźwięku w ukrytych korytarzach i norach. W międzyczasie krety, które pozostały w głębi, przejrzały zapasy po- żywienia, dwukrotnie skontrolowały ukryte wejścia i wyjścia, zamocowały w górnych korytarzach kilka kamieni i korzeni odbijających dźwięki, które miały sygnalizować obecność obcych kretów, a po popołudniu przysiadły i jęły oczekiwać na powrót Krwawnika i Tundry. Systemy dźwiękowe działały właściwie: Krwawnik został usłyszany bardzo wcześnie, a Tundrę, który nadchodził z innego kierunku, wykryto zaledwie odrobinę później. Obaj donieśli, że widzieli i słyszeli krety zbli- żające się do Antycznego Systemu. Kiedy już oszacowali ich liczbę i prze- konali się, że we Wschodnim Krańcu jest ich jeszcze więcej, opuścili stanowiska i wrócili na bagno. - Może się zdarzyć, że nic nie usłyszymy przez całe godziny, a nawet dni - powiedział Spłukany - ale w końcu i tu się pojawią. Ponieważ nie ma sensu siedzieć tu po prostu i gnić, wybadamy i stopniowo dowiemy się, jakie zamiary mają grikowie. Wiemy, że są dobrze zorganizowani i lubią porządek, a zatem roześlą patrole, wystawią straże i tak dalej. Główną rzeczą, jakiej musimy dokonać, to dowiedzieć się, jak są rozlo- kowani i jaki mają tryb zajęć, ani razu nie zdradzając swojej obecności w systemie. Jakieś pytania? - Co będzie, jeśli jeden z nas zostanie złapany? - zapytał Skrzypek, młody zwiadowca, który zdążył już dowieść, że jest pomysłowy i potrafi działać na własną rękę. Był jednym z tych, których wzięto dzięki reko- mendacji Spłukanego. - Dasz się złapać, to jesteś sam. Nie oczekuj, że ktoś cię będzie ratował. Nie mów nic. To raczej nie będzie przyjemne doświadczenie, więc lepiej nie daj się złapać. Spojrzeli po sobie ponuro. Dać się złapać, prawdopodobnie znaczyło tyle samo, co dać się zabić. Było to na dwadzieścia cztery godziny przed tym, kiedy pierwszy raz usłyszeli odgłosy kretów, w górze, na powierzchni. Całkiem głośne, bardzo pewne siebie. Dwa maszerujące krety... niejeden marudził, drugi maszerował. Tundra poszedł na górę sprawdzić, co się dzieje, ale wkrótce wrócił. - Samiec, wielki, ponury z wyglądu - szepnął. - Przeszedł o kil- ka stóp od wschodniego wejścia, lecz nic nie zauważył. - A co z tym drugim, którego słyszeliśmy? - zapytał Spłukany. - Tylko ślady. Też samiec. Szedł na południe. Usłyszeli, jak obcy kret zaczyna się oddalać. Następnego dnia o świcie Skrzypek i Krwawnik wyszli na patrol. Wró- cili zdenerwowani po dwóch godzinach. - Natknęliśmy się na pojedynczego samca - powiedział Krwawnik. - Musieliśmy go zabić. Zobaczył nas. Spłukany nie był zachwycony. - Zabity kret oznacza, że dokonały tego czynu żywe krety, a to jest równoznaczne ze śledztwem. Będziemy musieli o tym pomyśleć... Ten kret wywoła konsternację i bez wątpienia skłoni grików do wzmożenia poszukiwań żywych kretów w tym systemie. Aby nie dać się odkryć, musimy być dyskretni, a więc również i roztropni - rzekł Spłukany. - To znaczy niewidzialni, absolutnie cisi. Będziemy najmniej rzucającymi się w oczy kretami w całej kreciości. Rozumiecie? Pozostali przytaknęli z ponurymi minami - najtwardsza grupa wy- znawców Kamienia, jaka kiedykolwiek przebywała w Duncton. - Jak dotąd przeżyliśmy już kilka dni, a mamy przeżyć znacznie więcej. Toteż poczynając od tej chwili, nie robimy niczego bez planu ani bez zastanowienia. Nie twierdzę, że to, czego dotąd dokonaliśmy, jest katastrofą, ale nie panowaliśmy nad sytuacją w sposób wystarczający. Wiecie, co jest naszym celem? Hę? - Spłukany popatrzył na nich mar- kotnie. - Strach - mruknął. - Tak, strach. Dokąd tylko mogę sięg- nąć wstecz pamięcią, grikowie terroryzowali kreciość i czynili to na dwa sposoby. Po pierwsze za pomocą brutalności, a po drugie poprzez strach przed Słowem. No cóż, tak... - Spłukany zamyślił się na chwilę. - Mamy sprawić, by tak bardzo obawiali się Duncton, że nie zechcą pozostać tu zbyt długo. Będziemy likwidowali grików jednego po drugim. Jednego albo dwóch zabijemy w sposób okrutny, a przynajmniej tak, by wydawało się, że zginęli w mękach. Jeśli będziecie musieli zabijać, czyńcie to szybko i bezboleśnie, zresztą to chyba oczywiste. Potem jednak upozorujcie to na bestialstwo. Kilku grików zniknie, a to sprawi, że zaczną krążyć po- głoski. Wiem to na pewno. Tak samo było na Stoku. I wiecie, co jeszcze będziemy robić... * * * CZĘSTOKÓŁ? - powtórzyła Wilcza Jagoda. Oczy jej się zwęziły, a pa- zury były żądne dotyku niewinnego ciała. - Tak - potwierdził Częstokół. - A moja siostra Szpaczka i dru- ga moja siostra Lorren, i... - I? - mruknęła Wilcza Jagoda. - A ty nie powiedziałaś, jak się nazywasz - stwierdził młodzik, podchodząc jeszcze bliżej. Pośród cieni Chwast zamrugał gwałtownie. Ten kret nie był jeszcze martwy. Jakimś cudem pazury przywódczyni cofnęły się. Ten kret tak blisko niej. A potem... - Nie rób tego nigdy więcej! - warknęła Wilcza Jagoda cofając się. - Dotknąłem cię tylko - powiedział niewinnie Częstokół. - Masz takie śmieszne futerko. Zapadła długa cisza. Chwast znowu zamrugał. Zaczął się pocić, chociaż dzień nie był zbyt ciepły. Ten nudny młodzik nadal był żywy. I wtedy Wilcza Jagoda roześmiała się. Śmiała się tak, jakby dotąd nie znała śmiechu, śmiała się tak, że gwardzista, któremu nie udało się za- trzymać Częstokoła, przybiegł pędem i zastygł w osłupieniu. Córka Runa śmiała się prawie histerycznie. - Co cię tak śmieszy? - zapytał młodzik. Przerwała równie gwałtownie, jak rozpoczęła. Dostrzegła gwardzistę. - Zostań tu i nie ruszaj się - powiedziała do Częstokoła i ruszyła w kierunku przybyłego. - Czy widziałeś, jak ten młody kret przechodzi obok ciebie? - Nie, Głosicielu Słowa. Ja... - zająknął się. Wilcza Jagoda zabiła go jednym ciosem. Częstokół patrzył na to, sze- roko otwarłszy oczy. Widział, jak gwardzista osuwa się do jej stóp, widział, jak drugi przybiega pędem, jak drży z poszarzałym pyszczkiem, a potem także zostaje zabity. Wtedy oświadczył: - Nie lubię cię. Słysząc to, Wilcza Jagoda odwróciła się doń z gniewem, a gniew ten podwajał się, potrajał i mnożył przez cztery. Częstokół cofał się, a ona powoli szła za nim, aż jego plecy oparły się o Kamień, który piętrzył się wysoko ponad nim. Chwast przełknął ślinę. - Ponadto - powiedział Częstokół - nie sądzę, żeby Kamień cię lubił, on cię wcale nie lubi i nigdy nie polubi, a gdyby była tu Szpaczka, to wiem, co by powiedziała, wiem dokładnie, powiedziałaby, powiedzia- ła... - Kiedy wymawiał te ostatnie słowa, jego głos zaczął się załamy- wać, a w oczach pojawiły się łzy. Patrzył bezradnie to na Wilczą Jagodę, to na martwych gwardzistów. Potem, ku zaskoczeniu Chwasta obserwującego to wszystko z ukrycia, Częstokół, drżący, ale zdecydowany, wyszedł z cienia wielkiego Kamienia Duncton wprost na nią, jakby nie czuł ani odrobiny strachu, i powiedział: - Szpaczka kazałaby ci odejść i nigdy, przenigdy nie wracać. Idź stąd! - wrzasnął i zaczął płakać. A na to, ku jeszcze większemu zaskoczeniu Chwasta, Wilcza Jagoda, zdobywca kreciości, córka Runa, Głosiciel Słowa, Wilcza Jagoda z Whern wpatrzyła się w młodzika z przerażeniem, szeroko otwierając oczy i po- ruszając ustami. Wyciągnęła łapę i odepchnęła, albo raczej na wpół "od- łożyła", Częstokoła na bok, po czym odwróciła się i dała mu gestem znak, by był cicho. Nie było w tym szorstkości, a raczej wskazówka, w pewnym sensie dla nich obojga, że najlepiej będzie, jeśli teraz się zamknie, że powiedział za dużo, bo... Uniosła pazury i trzasnęła nimi w miejsce, gdzie przed chwilą siedział Częstokół. Potem popatrzyła na liście i znowu uniosła pazury i je opuściła, ale tym razem łagodnie, tak jak zrobiłaby to matka. Położyła je w miejscu, gdzie siedział młodzik, po czym opuściła pyszczek i zaczęła płakać. Żaden kret, absolutnie żaden nie może jej zobaczyć. Żaden więcej nie może zginąć. Chwast działał szybko. Wyszedł z cienia. Wilcza Jagoda nie zareagowała na jego skradanie się tak, jak to zrobiłaby normalnie: gnie- wem. Zignorowała go. Jej szloch był równie żarliwy jak jej wściekłość i nienawiść, strasznie było go słuchać, był to szloch krecięcia, któremu nigdy dotąd nie wolno było płakać i teraz wreszcie może to zrobić. Chwast nie dopuścił w jej pobliże nikogo więcej poza tym nieszczęs- nym Częstokołem, który nadal pochlipywał. Nikogo więcej. Potem, kiedy samica uspokoiła się, Chwast powiedział: - Odpocznij lepiej, Głosicielu Słowa. - Jego głos był pełen sza- cunku, ale brzmiała w nim również stanowczość. Kiwnęła głową, nie patrząc na niego. - On idzie ze mną - powiedziała, mając na myśli Częstokoła. - Nie - zaoponował młodzik. Chwast złapał go za ramię i syknął: - Jesteś smarkaty, więc idziesz. I Częstokół, nagle bardzo wystraszony, bo ten kret miał skręcony py- szczek, co przyprawiało go o zawrót głowy, odpowiedział: - Tak! Po czym, jakby to było dwoje kreciąt, Chwast jął prowadzić przed sobą najpotężniejszego kreta kreciości i tego, który jeszcze przed kilku minutami był najsłabszym ze wszystkich, w dół, w korytarze Duncton, do komory, gdzie mógł ich ukryć przed wzrokiem innych kretów. * * * PRZEZ DŁUGIE DNI żadnemu z grików nie dane było oglądać Wilczej Jagody. Nie widziała jej Śliskość ani nawet Wrekin, choć ten ostatni bardzo szybko miał jej do złożenia kilka raportów. Nie widywano jej po całych dniach, ale słyszano śmiech i natykano się na młodzika zwanego Często- kołem. Potem jednak zniknął kolejny grik, a następny został zabity. Trzeba było powiedzieć o tym Wilczej Jagodzie. Chwast obiecał, że to zrobi, i może nawet zrobił, ale Wilcza Jagoda nadal się nie pokazywała. Roz- brzmiewał tylko jej śmiech, jakby tam, na dole, baraszkowały krecięta. Wszyscy otrzymali ostrzeżenie, że gdyby natknięto się na Częstokoła spa- cerującego na powierzchni, nie wolno go dotykać ani krzywdzić. Zaczęto szemrać. Wrekin był wściekły. Co znów wyprawia Głosiciel Słowa?! Chciał ją widzieć. Chwast uśmiechał się. - Czy ona wie, co się dzieje? Czy wie, że w tym nędznym systemie wciąż zdarzają się kolejne zabójstwa? Czy ona wie, że podczas gdy ona się bawi, widziano te krety z Duncton, które uciekły? - Wie - odpowiedział Chwast. Ponad dwa kretotygodnie minęły, zanim Wilcza Jagoda pojawiła się znowu, a kiedy to uczyniła, ów kret, Częstokół, stał u jej boku. Nikt nawet nie pisnął. Wezwała Wrekina, Śliskość i kilkoro innych. Przyglądała się im i wyglądała na zadumaną, chociaż to, co miała do powiedzenia, dowodziło, iż już wcześniej dużo myślała. Częstokół rzekł: - Chodź, chcę ci pokazać Wschodni Kraniec, gdzie była moja nora. Szepty. Kret z Duncton. Kolejne szepty. Wilcza Jagoda uśmiechnęła się. - Pójdę, Częstokole, już wkrótce. Teraz zostaw nas na chwilę - powiedziała to uprzejmie, głosem, którego żadne z nich dotąd nie słyszało. Głosem, który prawie czynił z niej kreta. Częstokół wyszedł na powierzchnię. Wilcza Jagoda odwróciła się do Śliskości i zapytała: - Powiedz mi, gdzie w pobliżu nadal panuje skalposkór? - W Avebury - odparła natychmiast sideem. Do jej obowiązków należała wiedza o takich sprawach. - A w pobliżu, hmm... Wschodnie Blandon, Frilford i w Wytham. I... - Tak? - Głos Wilczej Jagody był zwięzły i rzeczowy. - Powiedziałam, że w Avebury, i tak jest w istocie, ale wygląda na to, że skalposkór został tam wyparty przez coś gorszego. To zżera kreta, międli jego skórę, jest straszne... Niektórzy twierdzą, że ta choroba zastąpi skalposkór. Jest naprawdę potworna. - Dobrze. Słuchajcie teraz wszyscy. Zdaję sobie sprawę z tego, że w Duncton ukrywają się krety. Słyszałam od Chwasta o nowych zabójstwach. Nie sądzę, abyśmy łatwo znaleźli tych, którzy są za nie odpowiedzialni, ale też nie uważam, abyśmy za wszelką cenę mu- sieli tego dokonać. Taką podstępną walkę niełatwo jest wygrać, o ile w ogóle można tego dokonać. Niełatwo też zniszczyć system taki jak ten. Czyż kiedykolwiek zniszczono Kraniec Whern po tym, jak trafił tam Scyrpiusz, pomimo wszystkich wysiłków podejmowanych w cią- gu wieków przez skrybokrety Kamienia? Nie, nie zniszczono. Ale wpadłam na pewien pomysł... - Jej oczy się zwęziły, mówiła wolniej i ciszej. - Chcę, aby krety dotknięte przez skalposkór bądź jakąkolwiek inną plagę - im bardziej dotkliwą, tym lepiej - zostały sprowadzone do Duncton. A właściwie wezwane do Duncton. Jeżeli Dunktończycy chcą opuścić to miejsce, to znajdziemy krety, które nie będą chciały stąd odejść. Krety, które nie mają dokąd iść. Dopilnuj tego, by każdy chory, zidiociały bądź kulawy kret z tych systemów został sprowadzony tutaj. Wszystkie, Chwaście, co do jednego. - Dopilnuję - powiedział Chwast, rad, iż Wilcza Jagoda odzyskała ducha i swą okrutną przebiegłość. Ona tymczasem spojrzała na Wrekina. - Twój domysł co do tunelu był słuszny. Czarujący, młody Częstokół potwierdził to. Krety z Duncton wykorzystały tunel i choć część z nich zginęła, wiele uciekło. Może zbyt wiele. Zatem... twoi gwardziści, Wre- kinie, mają przed sobą zadanie. Krety: Tryfan, Wrzecian, Żywokost, Olcha, Psi Rumianek i Piaskownica mają zostać odnalezione i doprowadzone do mnie, gdziekolwiek bym była. Żywe. Te nazwiska podał mi Częstokół. Każdy inny kret pochodzący z Duncton, bez względu na to, kim jest, gdzie przebywa i ile czasu to zajmie, ma zostać odnaleziony i zabity. Powtarzam: odnaleziony i zabity. - Dostaliśmy informację, że ich grupa posuwa się na wschód - przerwał jej Wrekin. - Dobrze. - Wysłaliśmy za nimi oddział. - Świetnie, lecz inni mogą uciec. Użyj wszystkich środków, jakie uznasz za stosowne, aby odkryć, dokąd poszli. Jeżeli Tryfan jest kretem, za jakiego go uważam, rozproszy swoich podwładnych. I dobrze. Znajdźcie ich. Zabijcie. Zniszczymy to miejsce, czyniąc z niego system wstydu, choroby i hańby Kamienia, który się na nim wznosi. Żaden kret nie będzie nigdy chciał być z nim w jakikolwiek sposób wiązany. Zniszczymy także na zawsze krety, które kiedyś tutaj żyły, i te, które nazywają same siebie Pastwiskowcami. Od tej chwili nie ma już Duncton. Wśród słuchających ją kretów przeleciał szmer podniecenia. Oto była Wilcza Jagoda, taka sama jak kiedyś. Potężna i zdecydowana. Mądra. Okrutna. Myśląca. - I jeszcze jedna sprawa tycząca ciebie, Wrekinie, i wszystkich kre- tów zaangażowanych w szukanie Dunktończyków. Jeżeli kiedykolwiek zostanie odnaleziona krecica o imieniu Szpaczka albo inna, nazywająca się Lorren, chcę o tym wiedzieć. Pod karą śmierci z moich własnych pazurów nie wolno mówić o tym Częstokołowi. Nigdy. A przynajmniej - uśmiechnęła się straszliwie - nie wcześniej, nim zrobię z nimi to, co zamierzam. Tedy... zapamiętajcie ich imiona: Szpaczka i Lorren. \ - Czy mają zostać zabite? - zapytał ktoś. - Och nie, nie przez tych, którzy je znajdą, nie. One także mają być żywe. Prawdę mówiąc, chciałabym dostać te krecice prawie tak samo jak Tryfana. Wszystkie krety, których imiona wymieniłam, pewnego dnia będą sobie życzyły, aby nigdy nie było dane im się narodzić. Pewnego dnia każdy z nich przeklnie Kamień oraz samego siebie. Będą przeklinać swych znajomych, swój ród, a nawet, jak sądzę, swoje rodzeństwo. Odnajdźcie ich. Sprowadźcie tutaj. - Tak jest, Głosicielu Słowa... - A z tobą, Wrekinie - dodała - chciałabym porozmawiać o Siabod. Przytaknął z respektem. To była prawdziwa Wilcza Jagoda. To była krecica, której pragnął służyć. - Ono mnie denerwuje, Wrekinie - powiedziała po prostu. - Zdobądź je. - Zdobędę - oświadczył wódz. Kiedy, z wyjątkiem Chwasta, odeszli już wszyscy, Wilcza Jagoda po- wiedziała: - No co, Chwaście, tego się nie spodziewałeś! - Chyba rzeczywiście nie - odparł Chwast. Córka Runa zaśmiała się. Zaśmiała się tak samo jak wtedy, gdy prze- bywał z nią Częstokół. - Mam ochotę wrócić na jakiś czas do domu, do Whern. Mam ochotę pokazać Częstokoła Runowi. W tym kreciku jest coś, co go uraduje. - Cóż to takiego? - zapytał Chwast szczerze zaciekawiony. - Niewinność - wyjaśniła przywódczyni. - A także wiara w Ka- mień i jego siostrę Szpaczkę, tak niewzruszona, że Mistrz, w swoim pode- szłym wieku, ubawi się, wynajdując sposoby jej przełamania. Chwast zrozumiał i uśmiechnął się. Był rad. On także chciał wrócić do domu. Przynajmniej na jakiś czas. O tak. - Kiedy wyruszymy? - zapytał. - Gdy upewnię się, że Duncton jest ponownie zasiedlone przez chore i zdeformowane krety, które ty znajdziesz. - Kto ma tego dokonać? - Dziwię się, że o to pytasz, Chwaście. Starzejesz się. Gwardziści, rzecz jasna, im głupsi i okrutniejsi, tym lepiej. A potem, kiedy już wszyscy znajdą się tutaj, nie otrzymają od nas żadnej pomocy. Duncton stanie się miejscem, którego nigdy nie będzie chciał odwiedzić żaden kret. A jeżeli, tak jak się spodziewam, są tu ukryte krety, które mają nadzieję, że nas przestraszą, to właśnie one, mój drogi Chwaście, rychło staną się tymi, które najbardziej będą chciały stąd odejść! Lecz Wrekin oczywiście dopil- nuje, aby podziemne przejście było strzeżone. Każdy kret lub krecica, który raz wejdzie do nowego Lasu Duncton, nigdy już nie wyjdzie zeń żywy. Wilcza Jagoda podeszła do wyjścia i spojrzała w górę. - A zatem... - westchnęła - dopilnuj tego, Chwaście. A teraz muszę poszukać Częstokoła. On chyba chce się "bawić". Jest to słowo, Chwaście, którego nigdy nie słyszałam z ust mojej drogiej matki, Gor- czycy. "Zabawa". Po prostu czarujące. No cóż, któregoś dnia, któregoś dnia... ten kret naprawdę się zabawi. I jego siostra, Szpaczka, też tam będzie. Biedactwo. Małe, wstrętne biedactwo. O tak, Częstokół się zabawi. A Run będzie uradowany. Potem zaśmiała się gorzko, z zazdrością i nieomal barbarzyńsko. - Ten Tryfan - powiedziała cicho, zanim wyszła - chciał, żebym słuchała Ciszy, aby go znaleźć. Nie ma żadnej Ciszy, Chwaście. Żadnej. Nigdy. - Idziesz? - zawołał Częstokół z powierzchni. - Tak, Częstokole, idę. Skrzywiony pyszczek Chwasta połyskiwał w opustoszałej komorze, poruszając się w rytm jego myśli. Czy to było dobre czy złe, ta okrutnie rozbawiona Wilcza Jagoda? Trudno orzec. Po raz pierwszy w życiu coś przerastało jego doświadczenie. Cóż to oznaczało? Oznaczało to, że owszem, być może nadszedł czas, by córka Runa powróciła do Whern i zobaczyła swego ojca. Czas, aby Run przejął kontrolę. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY PRZEZ KILKA pierwszych dni po tragicznym odejściu dunktońskich kreto w z ich rodzinnego systemu Tryfan był przekonany, że najszybciej jak to możliwe powinni znaleźć się tak daleko na wschodzie, jak tylko zdołają. Nie wątpił, że grikowie wkrótce wyruszą w pościg, a chociaż musieli dotrzeć do jakiegoś punktu, w którym przekroczą rzekę, a zatem ich droga będzie okrężna, to będą poruszali się szybko - znacznie szybciej, niż mogła to czynić grupa Tryfana. Kilka godnych zaufania kretów, raz jeszcze dowodzonych przez Olchę, którego pozycja po sukcesach odniesionych w trakcie obrony systemu wzrosła niebywale, odkomenderowano do zwiadu, reszta natomiast poru- szała się w trzech grupach. Pierwsza, prowadzona przez samego Tryfana, składała się ze starszej młodzieży, w drugiej szły starsze krety i młode krecięta pod przewodnictwem Żywokosta i Datki, w trzeciej zaś, dowo-\ dzonej przez Waligórę, wędrowali sami sprawdzeni wojownicy. Niektóre krety, jak choćby Psi Rumianek, Ostrów i Piaskownica, przyłączały się tam, gdzie im było wygodnie, a Wrzecian przyjął na siebie zadanie przebywania we wszystkich grupach, był oczami i uszami Tryfana, zdając mu sprawę z tego, o czym myślą emigranci. Przywódca miał poważne zmartwienia. Spodziewał się przypadków śmierci wywołanych przez stresy podróży i pierwsze z nich pojawiły się już po dwóch tygodniach jej trwania. Jednego dnia zmarł stary samiec, a następnego pewna samica ukradkiem odeszła na bok, tak jak to czasem czynią starcy, nie chcąc sprawiać kłopotów ani zostać odkryci, albowiem kret ma prawo umrzeć tak, jak sobie tego życzy. Śmierć tych powszechnie szanowanych kretów miała swoje reperkusje. Grupa już zaczynała poruszać się wolniej i Wrzecian donosił o spadku morale. W pełni uświadomili sobie tragedię, która wydarzyła się w czasie odwrotu, i przygnębiła ich tęsknota za utraconymi przyjaciółmi i krewny- mi. W miejsce początkowego impulsu nakazującego ucieczkę pojawiła się niepewność co do dalszych losów. To właśnie wtedy Tryfan i Olcha, zdając sobie sprawę z tego, jakim problemem byłaby obrona tak dużej i słabej grupy, zdecydowali, że im szybciej można będzie rozproszyć krety, tym lepiej. Wydawało się to sto- sunkowo łatwe w owych wschodnich stronach, jako iż systemy, które się tam znajdowały, nie zostały jeszcze zagarnięte przez grików. Istniała szan- sa, że przy poparciu tubylców krety z Duncton zdołają cicho wniknąć w nie niewielkimi grupkami i, przynajmniej na jakiś czas, "zaginąć". Na- wet gdyby grikowie zdobyli później ich nowe systemy, Dunktończycy mogliby zataić swoje pochodzenie, poddać się najeźdźcom i czekać, aż nadejdzie odpowiedni czas do powrotu. Problem polegał na tym, kiedy mogą rozpocząć owo rozpraszanie. Wciąż jeszcze znajdowali się w wielkiej dolinie, na której obrzeżach wzno- si się Las Duncton, i uważali, że niedostatecznie oddalili się od niebez- pieczeństwa. Minęli zdradliwe Otmoor, przeszli przez wyżyny Brill, a po- tem dalej przez system Thame, który znany jest skrybokretom, choć z nielicznych jedynie wzmianek. A jednak nadal uważali, że muszą po- dążać jeszcze dalej. Za Thame zauważyli, że w niektóre noce, kiedy powietrze było wil- gotne i mgliste, niebo na wschodzie zdawało się jarzyć, jakby leżąca pod nimi ziemia była wypełniona spojrzeniami ryczących sów i dwunogów. To, jak uświadomił sobie Tryfan, musiał być początek Wola, a ponieważ teren nieustannie wznosił się ku wschodowi, skryba doszedł do wniosku, że samo Wole leży w gigantycznej dolinie, takiej jak ta, na której obrzeża wspinali się teraz, toteż najlepszym punktem dla rozproszenia będzie wie- rzchołek wzniesienia oddzielającego jedną ogromną nieckę od drugiej. Wędrowali głównie o świcie oraz wczesnym rankiem, unikając głębin nocy i skwaru dnia. Większość zorientowała się szybko, że nadchodzi moment rozdzielenia, toteż wędrowcy stali się milkliwi i zamyśleni, jakby przygotowywali się do pożegnań, które miały nastąpić. Niewielu zamierzało podróżować samotnie, dlatego krety zaczęły łą- czyć się w grupki po dwóch lub trzech. Jedne kierowały się dawnymi powiązaniami rodzinnymi bądź towarzyskimi, inne łączyły się z tymi, których poznały dopiero w trakcie ewakuacji. Kilka kretów miało już swoje wyraźnie określone miejsca, do których zamierzały się udać. Nikt jednak nie miał wyraźniej określonych i bardziej dalekosiężnych planów niż Olcha i Piaskownica. Tryfan nigdy się nie dowiedział, kiedy podjęli tę decyzję, a i kronika Wrzeciana nie wypowiada się jasno na ten temat, niemniej zdecydowali się: te dwa silne krety, wy- szkolone przez grików i sprawdzone w walce, zamierzały w końcu za- wrócić na zachód i odbyć wędrówkę, jaka była udziałem niewielu kretów w historii - daleką podróż do Siabod. O ile informacje Piaskownicy były ścisłe, Siabod pozostawało jedynym z Siedmiu Antycznych Syste- mów, który jeszcze nie uległ siłom grików i nie było wątpliwości, że teraz, kiedy Duncton zostało wzięte, Wilcza Jagoda zapragnie zmienić ten stan rzeczy. Jeśli tak, to Siabod z radością powitałoby dwa krety takie jak Olcha i Piaskownica. Z pewnością mieszkańcy Siabod chcieli poznać sy- tuację Duncton i doświadczenia tamtejszych kretów. - Sam bym z wami poszedł - oświadczył Tryfan z prawdziwym żalem - ale wiem, że mój szlak musi prowadzić na wschód, do Wola. Wszelako żaden kret nie nadaje się lepiej do takiej eskapady niż ty, Olcho, który tyle przewędrowałeś ze mną i znasz nasze drogi. Tylko ty nie stracisz głowy, widząc szańce Siabod, zdołasz nawiązać kontakt z tamtejszymi kretami i wesprzeć ich przeciwko grikom. - Jużci, a pójdę tam natchniony twoim duchem i dobrą wolą, tym chętniej, że Piaskownica będzie mógł mi towarzyszyć - rzekł Olcha. Wtedy Tryfan opowiedział im obu wszystko, co zdołał zapamiętać z opowieści swoich rodziców na temat Siabod i jego kretów. Postanowili jednak nie wyruszać tam od razu i towarzyszyć Tryfanowi oraz reszcie emigrantów aż do punktu, w którym nastąpi rozproszenie, ponieważ ich wyjątkowa siła i odwaga mogły okazać się jeszcze potrzebne, gdyby krety z Duncton natknęły się na jakieś kłopoty przed dotarciem do końca wzniesienia. Inni także podjęli już decyzje - Waligóra na przykład postanowił udać się nieco na północ i dotrzeć w pobliże Rollright, aby móc spotkać się ze Spłukanym podczas Najdłuższej Nocy, gdyby Tryfan i jego grupa nie zdążyli na czas z Wola. Waligóra bardzo tęsknił za swym kumplem i nie miał serca oddalać się zbytnio od Duncton. Tryfan wiele myślał na temat tego, jakie krety powinny mu towarzy- szyć. Początkowo zamierzał wziąć ze sobą kilka, może z siedem, i jednym z tych, które brał pod uwagę, był Waligóra, ale jego decyzja zmieniła zamysły skryby, który teraz uważał, że powinien iść wyłącznie w towa- rzystwie Wrzeciana i jeszcze kogoś. Ale kogo? Było jasne, że Żywokost jest już na to zbyt stary, a w każ- dym razie Datka na pewno chciałaby iść z nim, toteż zgodzili się, że byliby ciężarem w takiej podróży jak wędrówka do Wola. Prawdę mó- wiąc, Żywokost już dawał Tryfanowi powody do zmartwienia, bo łatwo się męczył i nie był w stanie iść szybko ani daleko bez licznych przys- tanków. Skryba zastanawiał się nad zabraniem jednego ze zwiadowców Olchy, bo ktoś taki byłby zdyscyplinowany oraz dobrze wyszkolony, w razie zaś kłopotów można by polegać na nim samym i na jego lojalności. A kłopoty były tym, czego należało oczekiwać. Toteż Tryfan z Duncton wahał się, świadom, że każdy kret, którego wybierze, zostanie wplątany w próbę sił, jaka dotąd była udziałem nie- wielu, w łańcuch wydarzeń wymagający nie tylko odwagi, ale też wy- trwałości i inteligencji. Potrzebny był mu kret zdolny do zmagań w poje- dynkę, potrafiący przetrwać najgorsze. Przetrwać! Jedynym kretem, który lepiej niż wszystkie inne, jakie zda- rzyło mu się spotkać od chwili, gdy rozłączył się z Boswellem, wiedział, jak przetrwać i potrafił tego dokonać, był Psi Rumianek. Dziwaczny Psi Rumianek, kret, który zdobył sobie szacunek i sympatię, którego ekscen- tryczna natura, mimo iż dla tak wielu była denerwująca, bawiła Tryfana i sprawiała mu przyjemność. Od czasu zapadnięcia się tunelu Psi Rumianek zmienił się bardzo. Trzymał się na uboczu, był cichy i ponury, jego dawne ożywienie zupełnie zniknęło. W ciągu tych dni nie rozstawał się ze Szpaczka i Lorren. Od owej fatalnej nocy, kiedy straciły swego brata, Częstokoła, a także matkę, Sitkę, obie samiczki przylgnęły do niego, jakby był ich ojcem, a on ani razu, chociażby na chwilę, nie opuścił ich. Wędrowały wraz z nim i wy- glądało na to, że wszyscy troje, w jakiś przedziwny sposób, wspierają się nawzajem. Także i Ostrów należał do ich grupki, a jeżeli można mówić 0 jakichś preferencjach, to jak dotąd on bardziej troszczył się o Lorren, Psi Rumianek zaś o Szpaczkę. Zdarzało się, że oba dorosłe samce musiały odejść na bok, ponieważ za- uważono, iż Psi Rumianek najlepiej ze wszystkich potrafi wynajdywać trasę 1 lubi myszkować z przodu oraz po bokach kolumny. Szpaczka zawsze się wtedy uskarżała, że nie może iść wraz z nim na te eskapady, ale była na to za młoda, podobnie jak Lorren, więc Psi Rumianek pozostawiał je obie pod opieką Waligóry, a ten, co było dla niego typowe, udzielał im lekcji walki. - Będziecie musiały walczyć, kiedy podrośniecie - mówił jowial- nie - więc najlepiej będzie, jeśli to polubicie. Szpaczka i na to narzekała, lecz wkrótce stwierdziła, że warto było się uczyć, ponieważ inne młode krety zaczęły wypełniać jej polecenia, ona zaś pragnęła być dla nich tym, kim Datka była dla starszych, to znaczy kimś, komu by ufały i skupiały się chętnie wokół niego. - Ona jest urodzonym przywódcą - zauważył pewnego dnia Try- fan. rozmawiając z Wrzecianem i Żywokostem. - Jeżeli nasz system będzie miał w przyszłości więcej takich kretów, to przetrwa. Ale... cóż, na razie przyłączyła się do Psiego Rumianka, podobnie jak jej siostra, i to potrwa jeszcze kilka miesięcy, a to znaczy, że choć bardzo byśmy tego chcieli, nie możemy go zabrać ze sobą do Wola. Bo nie możemy mieć ze sobą także i tych rozgęganych młódek! - A jednak skryba obserwował Psiego Rumianka i cieszył się, widząc, jak Szpaczka z każdym dniem nabiera pewności siebie. Zastanawiał się, czy mimo wszystko nie są to krety, z którymi mógłby odbyć swą wielką podróż. I tak, wciąż wypatrując niebezpieczeństwa, snując plany na nadcho- dzące kretomiesiące i lata, tudzież niepokojąc się niesamowitym nocnym niebem ponad Wolem, jaśniejszym z każdą milą ich podróży, wędrowali dalej. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem, w miarę jak minął maj i nadciągnęła połowa czerwca. Wtedy to dostrzeżono grików. Nie dokonał tego żaden ze zwiadowców ani Psi Rumianek, ale małomówny Ostrów, który przemykał się, czołgał, przekradał i podsłuchiwał na obrzeżach Thame. - Grikowie. Dwaj. Rozmawiali. Nadchodzili. Więcej, więcej, więcej - powiedział, a ta długa wypowiedź sprawiła mu tyle trudu, że oparł się o ścianę korytarza i spoglądał dookoła nieobecnym wzrokiem. - Kiedy? - zapytał Wrzecian. - Dwa dni - odparł Ostrów. - Nie jeden, nie trzy, ale dwa. Mnó- stwo ich, armia ich, och nie. - O tak! Ostrów pomógł, tak, tak! - oświadczył Psi Rumianek z podnieceniem i, najwyraźniej zadowolony z tego, że jego protegowany przedsięwziął, całkowicie samotnie, taki bohaterski rekonesans, otrząsnął się na chwilę ze swego przygnębienia, które ostatnio było dla niego tak charakterystyczne. - Prześwietny Ostrów, mądry Ostrów, czyż nie jest tak, tryumfujący Tryfanie? Dwa dni temu. Ale czy widzieli krety z Duncton? Wyglądało na to, że tak. Samica, która odeszła, aby umrzeć, odnalazła się - żywa. Roz- mawiała z pewnym kretem, który rozmawiał z innym. Nowiny się rozno- szą, grikowie wiedzieli. O tak, wiedzieli dość dobrze. Teraz problemem dla Tryfana i co silniejszych kretów było skłonienie tych powolniejszych do utrzymania tempa. Część z nich, jak choćby Ży- wokost, zaproponowała, że odłączą się i pozostaną z tyłu, aby nie opóźniać reszty, ale żaden z młodszych kretów nie chciał się na to zgodzić. Jeżeli informacje Ostrowa były ścisłe, to dwa dni przewagi mogły oz- naczać, że wędrowcy mają jeszcze kolejnych pięć lub sześć, zanim prze- śladowcy ich dopadną. Tryfan wierzył, że zdołają dotrzeć na szczyt wznie- sienią znacznie wcześniej, a wtedy będą wiedzieli, co robić i jak najlepiej się rozproszyć. O dziwo, byli teraz w lepszych nastrojach, po kilku dniach wspinaczki znaleźli się bowiem ponad gliniastymi gruntami, w kredzie. Korytarze, które tu znaleźli, były stare i zacne, gleba zaś lekka, toteż wszyscy, z wy- jątkiem preferującego błotnistą ziemię Ostrowa, poczuli się bezpieczniej. Nikt nie był szczęśliwszy niż Wrzecian, który wychował się na takim terenie, więc znał jego specyficzne ukształtowanie i roślinność. - Patrz! - zawołał pewnego wczesnego poranka do Tryfana. - Patrz! - A tam, w pierwszym świetle brzasku, wznosiły się wśród traw dwa kwiaty dzwonków, kołysząc na tle nieba swymi delikatnymi, blado- niebieskimi główkami. Wrzecian przystanął i powiedział cicho: - To właśnie pamiętam z czasów, kiedy byłem młody: takie kwiatki pomiędzy wielkimi Kamieniami w Siedmiu Pagórkach. - Nie jesteś jeszcze taki stary, Wrzecianie - stwierdził Tryfan. - Jestem - odparł tajemniczo Wrzecian. - Tak jak ty, a nawet jak Psi Rumianek. Lepiej róbmy to, co mamy do zrobienia, dopóki mo- żemy. - Chyba masz rację - przyznał Tryfan, wciągając w płuca haust powietrza. - To dobre okolice, wydają się też bezpieczne, bo są tu do- okoła Kamienie... Czuję je gdzieś niedaleko, niedaleko... Nieco później Ży wokost potwierdził to przeczucie. Kiedy Tryfan cofnął się i dołączył do niego, starzec powiedział: - Cz-cz-czy czujesz to, Tryfanie? Czujesz? - Kamień? - Datka go nie wyczuwa, ale ja t-tak. - On zawsze wyczuwa Kamienie - stwierdziła idąca obok Datka. - Twierdzi, że dla kreta, który potrafi patrzeć, za każdym zakrętem jest jakiś Kamień. - Bo jest! - powiedział Ży wokost dziecinnym głosem. Tryfan za- uważył, że jego brat idzie teraz niepewnie i że postarzał się straszliwie w ciągu ostatnich tygodni. Jego oczy wyblakły i spoglądały to tu, to tam z wyrazem zagubienia. - Chcę umrzeć obok Kamienia - oświadczył starzec, bardziej do siebie niż do pozostałych. - Daleko ci jeszcze do śmierci, Żywokoście! - powiedziała drżą- cym głosem Datka i spojrzała bezradnie na Tryfana. - Najpierw doprowadzę moje k-krety w bezpieczne miejsce - rzekł Żywokost, a potem, jakby chcąc udowodnić, że tego dokona, wykrzesał z siebie nieco energii i wysunął się przed nich oboje. Tryfan patrzył na brata i widział, że jego futerko jest szare i rzadkie, że boki ma zapadnięte i kroczy chwiejnie. Zobaczył też podbiegającą do niego młodzież, krzep- kie, młode krety, okryte gęstą sierścią i radośnie patrzące w przyszłość, które instynktownie gromadziły się wokół Żywokosta, rozmawiały z nim i pomagały mu iść. Oczy idącej obok Datki zajaśniały na ten widok ciepłym blaskiem. - Powinnaś była mieć z nim młode, Datko - rzekł Tryfan. - Och, mieliśmy je, Tryfanie, mieliśmy... Możesz je zobaczyć i tu, i tam... - Wyciągnęła łapę, aby dotknąć przechodzącego obok młodzika. - Mieć młode, to coś więcej niż tylko je wykarmić, znacznie więcej. Kiedy odszedłeś wraz z Boswellem po ustaniu epidemii, Żywokost był najlepszym ojcem, jakiego mógł mieć system i nie ma ani jednego kreta z Duncton, który nie będzie pamiętał o nim albo o rzeczach, których nauczył ich na temat Kamienia. - Ciebie też nikt nie zapomni, Datko. - Cóż, może i nie. Może i nie - westchnęła. Potem nagle potknęła się i zatoczyła się w stronę Tryfana, a on przystanął i podtrzymał ją. Przez chwilę wydawała się słaba, jakby bardzo kręciło się jej w głowie. - Co się stało? - zapytał bardzo zaniepokojony. - Nie mów mu - szepnęła. - Nie zawracaj mu głowy mną... Tryfan poczuł się, jakby cały świat, który kochał i znał, zaczął się rozpadać czy może potykać tak jak Datka, jakby go opuszczał, a on, pomimo wszystkich wysiłków, dyskusji i snutych planów, miał ich wszy- stkich utracić. Zatrzymał grupę i nalegał, żeby wszyscy odpoczęli. Czuł, że bez względu na to, jakie ciemności ma za sobą kret i jak niepewna wydaje mu się przyszłość, musi czasem spróbować trwać w bezruchu, w spokoju. Dzień był gorący, stworzony do tego, by odpocząć, toteż młodzi zgro- madzili się wokół starego Żywokosta, a on opowiedział im historię, le- gendę, jak sam ją nazwał, o krecicy, która żyła dawno, dawno temu, a nazywała się Rebeka, on zaś kochał ją bardziej niż jakiegokolwiek innego kreta, z wyjątkiem jednego. - A kogo? - zapytała Lorren. - On ci nie powie, głupia - stwierdziła Szpaczka - ale można się domyślić! - Co też, jako iż była sobą, uczyniła, i to trafnie. Popa- trzyła poprzez norę, w której siedzieli, w stronę, gdzie drzemała stara samica. Oddychała odrobinę niespokojnie, lecz z jej pooranej zmarszcz- kami mordki bił wyraz zadowolenia i spokoju. - Datka? - szepnęła Lorren. - On ma na myśli Datkę? - Tak - kiwnęła głową Szpaczka. - Myślę, że tak. Tryfan patrzył, jak Zywokost, kiedy już zakończył swoją opowieść i rozlokował młodzież w kątach tymczasowej nory, w której mieli przespać dzień, podszedł do Datki i czule trącił ją pyszczkiem, pogładził po plecach, a potem z miłością przyniósł jej trochę jedzenia, choć ona była w stanie zjeść tylko odrobinę. Potem skryba zobaczył, że Zywokost siada obok niej i oba krety, bok w bok, ułożywszy pyszczki wzdłuż łap, otoczone ze wszystkich stron młodzieżą, zasnęły. Tego wieczoru, zaledwie w godzinę czy dwie po wyruszeniu, Tryfan znowu zatrzymał pochód, pomimo ryzyka opóźnienia, ponieważ Datka była znacznie słabsza, podobnie jak i dwa inne krety. Nieco później sta- ruszka poprosiła, aby wyprowadzono ją na powierzchnię. Chciała się tam znaleźć tylko w towarzystwie Żywokosta oraz Tryfana, który miał ich pilnować. Zapadł pogodny zmierzch i od wschodu na niebie rozjarzyły się po- tężnie spojrzenia Wola, tam zaś, gdzie zaszło słońce, na zachodzie, zoba- czyli, czy raczej poczuli, że widzą sam Las Duncton wznoszący się ponad głębinami Otmoor. - Jestem taka zmęczona, mój kochany - powiedziała cicho Datka do Żywokosta, a on, nie wiedząc, co powiedzieć, przysunął się do niej bliżej. - Ty też nie wydajesz się wypoczęty - dodała, trącając go no- sem. - Ale doprowadzisz ich w bezpieczne miejsce, prawda? - Kiedy przytaknął, wsparła się o niego i popatrzyła w dal, z której przybyli, ku swemu ukochanemu systemowi. Potem cicho zapadła w sen, a następnie powoli w coś głębszego niż sen. Zywokost spojrzał bezradnie na Tryfana, a ten podszedł, popatrzył na Datkę i dotknął jej delikatnie. Chociaż drgnęła, nie ocknęła się, tylko ciaśniej przylgnęła do Żywokosta i Tryfan zobaczył łzy spływające po mordce swego brata. Potem opuścił ich i pilnował, by w ciągu następnych kilku godzin, kiedy wsparte o bok Żywokosta ciało Datki robiło się coraz zimniejsze, nikt im nie przeszkadzał. Wiedział, że ona odeszła. Opuszczenie jej uko- chanego Duncton oznaczało dla niej koniec, a jednak zrobiła to, aby być u boku Żywokosta. Najdłużej jak tylko mogła, chciała być z nim i ze swoimi pobratymcami. To właśnie tam zostawili ją, kiedy nadszedł świt i na wschodzie poja- wiło się słońce. Zywokost uznał, że powinien pozostawić ją zwróconą na zachód, w stronę Duncton, tego bowiem by sobie właśnie życzyła: po raz ostatni zobaczyć, jak światło wschodzącego słońca ślizga się po tych uko- chanych zboczach i drzewach. Stojąc obok Tryfana, długo patrzył w tamtą stronę, a potem obaj odwrócili się i ruszyli na wschód. - Przed nami jest K-Kamień. Niedaleko. Dzień albo d-dwa. Chcę tam iść, T-Tryfanie - powiedział Żywokost. - Dojdziesz tam, Żywokoście, i jeszcze znacznie dalej. - K-Kamień jest tam, gdzie kret zawsze chce się dostać - odparł staruszek. W półtora dnia później, w trakcie miłego popołudnia, gdy dął lekki wiatr, na niebie płynęły białe obłoki, a dookoła nich rozlegały się wspaniałe dźwięki czerwca, przybył pewien zwiadowca w towarzystwie Olchy. Prze- szli przez wysoką, suchą trawę porastającą kredę. Powietrze było czyste i rześkie. Równie dobrze mogli być o milion kretomil stąd i nigdzie. Ale teraz nocą niebo na wschodzie było jasne, wręcz oślepiające, a powietrze zaczynało wypełniać przerażające wrażenie obecności dwunogów i ryczą- cych sów. W tej chwili jednak, kiedy Olcha przyszedł do nich ze złymi nowinami, wydawało się, że są zupełnie odizolowani. - Grikowie? - zapytał Tryfan. Zwiadowca i Olcha przytaknęli. - O pół dnia za nami, może mniej - powiedział zwiadowca. - Od strony Thame. - Wielu? - Zbyt wielu - odparł Olcha. - Zatem musimy się spieszyć - stwierdził Tryfan. - Przed nami jest Kamień. Niedaleko. Zaledwie o kilka godzin. Za nim, jak sądzę, to wzniesienie wreszcie się skończy i tam rozproszymy się, tak jak to już wcześniej uzgodniliśmy. - Niektórzy są zbyt zmęczeni, aby iść szybko - zaoponował Olcha. - Zginą, jeżeli tego nie zrobią - powiedział skryba. - Sprowadź teraz zwiadowców, Olcho, i swoją grupę, a wtedy powiem resztę. Wiadomość szybko pomknęła między krety: trzeba się spieszyć, zbli- żają się grikowie, będą tu przed zmierzchem. Zagrożenie jest blisko. Jeśli się pospieszymy, możemy zdążyć uciec. Tryfan mówi... Na szczęście dla wszystkich jeśli istniał kret, który mógł skłonić po- zostałe do przejścia tych ostatnich kilku mil ku bezpieczeństwu, to był nim stary Żywokost: spokojny, nie ulegający panice, nie uskarżający się na nic, flegmatyczny, zdecydowany iść naprzód, inspirujący pozostałe krety, młode i stare, swą nieposkromioną wolą, aby przezwyciężyć zmę- czenie i lęk, przejść te ostatnie mile. Aż wreszcie grunt przestał się wznosić i ich marsz stał się jeszcze szybszy. Teraz wyczuwali przed sobą, każdy stosownie do swoich zdol- ności, obecność Kamienia. O tak, Żywokost czuł straszne zmęczenie, ale Kamień był tam, już bardzo blisko, Kamień, w którego stronę podążał całe swoje życie. - Przecież tam, przed n-nami, jest moja D-Datka! - szeptał oto- czony światłem zachodzącego słońca, które rozjaśniało jego oczy szczę- ściem i miłością. - Jest, Tryfanie, przed nami, w tej Ciszy, która otacza Kamień. Jest! Kiedy Tryfan pomagał Żywokostowi przejść te kilka ostatnich jardów dzielących ich od samotnego głazu wznoszącego się tuż przy krawędzi wielkiego uskoku, na którego szczyt pięli się od kilku dni, wszyscy po- zostali odsunęli się. Ciemniejące światło ogrzewało ich, dając nadzieję każdemu, kto je zobaczył. Ocalałe krety z Lasu Duncton dotarły do wyżyn Chilterns i spoglądały na wschód, ku nadciągającej nocy. Zapadła ciemność, niebo przed nimi pojaśniało dziwnie rozproszonym światłem, pomarańczowym i żół- tym... dolina u ich stóp, w której zaczynało się Wole, migotała oczy- ma dwunogów, tysiącami, może nawet milionami. Hen, w oddali, jarzyły się tu i ówdzie, dziwne i tajemnicze, spojrzenia ryczących sów, światła grozy... - A przecież stąd - szepnął Żywokost, gdy wraz z Tryfanem usied- li obok Kamienia - wydają się piękne, a nie groźne. Cóż, niemal żałuję, że sam z tobą nie idę. - Ale Żywokoście... Lecz starzec położył łapę na boku Tryfana, jakby chciał się wesprzeć, a łapa ta była wątła i drżała, jak gdyby wiek i zmęczenie ogarniały go coraz szybciej. Nie miał już siły spierać się z Tryfanem co do woli Ka- mienia, którą znał, albowiem potrafił ją usłyszeć, a była ona przejrzysta jak wieczorne powietrze i piękna jak owe światła, jeśli tylko kret potrafił patrzyć i słuchać. - Powiedz młodym - szepnął Żywokost, bo teraz nie był już w sta- nie wydobyć mocniejszego głosu niż szept, a jego bok drżał przy sil- nym ciele Tryfana, gdy jego brat podszedł bliżej, aby go ogrzać, bo robiło się chłodno... - Powiedz im, żeby byli dzielni i żeby zapamiętali wszy- stko, co zdołają, na temat systemu, który znali, bo pewnego dnia, pewnego dnia... - Tak, Żywokoście? - Czy powiesz im? - Zdaje mi się, że ty im to mówisz, Żywokoście - rzekł Tryfan łagodnie, albowiem wśród nocy młodzież niepostrzeżenie opuściła swoje miejsca i otoczyła ich obu. Stary Kamień wznosił się ponad nimi, a za nim niebo było tak dziwnie rozświetlone. - Tak. Cóż. Tak... Trzeba tylko pamiętać, nie wolno zapominać 0 tym, co powiedziała nam Rebeka. Pamiętajcie więc... że kreta musi otaczać wiele miłości, tak, bardzo wiele, i że tam, w Duncton, usiłowaliśmy nauczyć tego wszystkie krety; dokonaliśmy tego, opowiadając historie, dotykając, tudzież na wiele jeszcze innych sposobów, lecz nade wszystko dokonywaliśmy tego poprzez Kamień, bo właśnie w nim jest miłość, właś- nie tam jest miłość, której kret może dotknąć, jeśli starczy mu odwagi 1 ktoś pokaże mu, jak tego dokonać. To nie jest trudne, Tr-Tryfan i Rebeka pokazali m-mi, jak to zrobić. Ona mnie kochała. A kiedy byłem już stary, kochała mnie i Datka. Może o tym wiesz, a może nie, tak, wiesz, bo ty jesteś Tryfan, prawda?... Wiesz, że Rebeka nie była moją matką, Ruta nią była, ale oddała mnie Rebece i Mekkins... Och, tak, opowiedz im o tym. Każ im wrócić któregoś dnia, bo tam jest ich początek, a kret nie może nigdy zapominać, skąd się wywodzi, bo w ten sposób zapominałby o waż- nej cząstce siebie. Gdyby jednak nie mogli wrócić, niech opowiadają swo- im kreciętom, niech snują opowieści o systemie, który niegdyś znali, z któ- rego one mogą być dumne, gdzie mogą wrócić i dotknąć Kamienia, który kochałem, tak samo jak mój ojciec, Bracken. Tęsknię za nim, Tryfanie, i tęsknię za Rebeką, ale najbardziej tęsknię za Datką. Czy ona na mnie czeka, Tryfanie, czy czeka tuż za krawędzią Ciszy, abym mógł do niej dołączyć i wyruszyć wraz z nią w tę podróż? Czy ona czeka? Powiedz im, że niewiele zdziałają, krążąc w kółko, niech idą naprzód, och, tyle jest rzeczy, będą musieli nauczyć się ich, prawda?... Pokażesz im to, Try- fanie, tak jak nam to pokazano. Pokażesz? - Tak, spróbuję - szepnął Tryfan... i zapadła Cisza. Na niebie jarzyło się światło, z tyłu zaś, tam gdzie znajdowało się Duncton, była ciemność. Wielu podchodziło, by dotknąć Zywokosta, a on spoglądał w oczy każdego z nich z miłością. Podeszła doń i Lorren. Aż wreszcie, jako ostatnia z młodzieży, Szpaczka. - Otacza cię wiele miłości, Szpaczko - szepnął Żywokost. - A Częstokół, proszę, powiedz to i dla niego - upomniała się mło- da kreciczka. - Tak - wyszeptał starzec. Nie potrafił powiedzieć więcej. - Tak, Cz-Cz... - Częstokół - dopowiedziała Szpaczka. - Mhm - rzekł Żywokost. Potem zapadła głęboka noc i Tryfan wiedział, że jeszcze przez jakiś czas będą bezpieczni. Młodzież poukładała się do snu, a dorośli stanęli na straży. Zziębnięty i zesztywniały Tryfan obudził się na długo przed świtem. Żywokost, leżący u jego boku, westchnął i powiedział: - Pozwól mi teraz zobaczyć, jak odchodzisz, Tryfanie. Tam, na dole, będziesz bezpieczny, niech zobaczę, jak odchodzisz ku bezpieczeństwu... a mnie pozostaw tutaj. - Jego oczy nie dopuszczały jakiegokolwiek sprzeciwu. Krety jęły budzić się cicho, wstawać i pod przewodnictwem Waligóry oraz Psiego Rumianka oddalać się kolejno od owego Kamienia i schodzić w dół stromego zbocza, aby po raz ostatni zgromadzić się u jego podnóża, w miejscu, z którego miały się rozproszyć, tak jak to było zaplanowane. Stary Żywokost patrzył, jak odchodzą. W końcu został tylko jego brat, a wtedy starzec poruszył się ze znużeniem i rzekł: - I-i-dź, Tryfanie, jesteś im teraz potrzebny. Będą cię kochać tak samo jak my. Po raz ostatni Tryfan dotknął swego brata, po czym odwrócił się i po- szedł za innymi w stronę rodzącego się świtu. Nie widział, gdzie stawia łapy, bo łzy przesłaniały mu oczy. Patrzył w dal, ku odległemu Wolu, gdzie od wieków nie był żaden kret, i bał się. Wszakże kiedy dotarł na dół, wiedział już dokładnie, które krety pój- dą wraz z nim dalej i jak to się odbędzie. Miały iść tylko trzy oprócz niego. Wrzecian jako pierwszy, Psi Rumianek jako drugi, on ich bę- dzie prowadził, pomagał im i rozśmieszał. Ostatnia będzie Szpaczka, by- stra, młoda kreciczka: przyszłość. W końcu Psi Rumianek nie poszedłby bez niej, a ona, cóż, była najpojętniejsza ze swego pokolenia. Kamień będzie ją chronił i wewnątrz Wola i poza nim! Tak, to były właściwe krety. Nieco później u podnóża zbocza, tam gdzie stromizna łagodniała, Tryfan po raz ostatni znalazł się w otoczeniu kretów. Wszyscy byli gotowi wyru- szyć, wielu na pomoc, wielu na południe i tylko ich czworo na wschód, do Wola. Jakiś młodzik zapytał: - Powiedz nam, proszę, panie, co to był za Kamień, pod którym zostawiliśmy Żywokosta? - Był to Kamień Żywokosta, jedyny Kamień w całej kreciości, który wziął swe imię od konkretnego kreta - odparł Tryfan. W taki oto prosty sposób miejsce to zyskało swą nazwę. - Dlaczego? - zapytała Szpaczka. - Aby nie został zapomniany. - No cóż, ja o nim nie zapomnę - oświadczyła - i Lorren też nie. - Zastanowiła się jeszcze przez chwilę i dodała: - Ani Częstokół, kiedy mu o tym powiem! - Jesteś pewna, że on żyje, prawda, Szpaczko? - Częstokół jest moim bratem, więc musi żyd - odparła kreciczka. - Kamień Żywokosta - szepnął jakiś młodzik, spoglądając ku ogromnym wyżynom, z których zeszli tak spiesznie. - Tak - potwierdził Tryfan. - Zapamiętajcie to miejsce, sądzę bowiem, że pewnego dnia, być może daleko stąd, zdarzy się coś, czego kreciość nigdy nie zapomni. Zapamiętajcie ten Kamień! Opowiedzcie o nim swym rodzinom! Spojrzeli w górę i ujrzeli, jak światło wschodzącego słońca do- tyka powierzchni ogromnej skarpy, na jej wierzchołku zaś, tam gdzie stał Kamień, lśnił punkt tak jasny, że kretowi aż zapierało dech w pier- siach. - Czyżbyśmy zdołali zejść z tej stromizny? - zapytała z trwogą Lorren. - Jasne, że zeszliśmy - stwierdziła Szpaczka. - Patrzcie - szepnął Tryfan - to Kamień Żywokosta, a kret, któ- ry zdoła doń dotrzeć i dotknąć go, bez wątpienia któregoś dnia trafi do swego domu... Teraz idźcie, tak jak to zaplanowaliśmy. Idźcie ukradkiem, ostrożnie, idźcie z kretami, które znacie i ufacie im. Ruszajcie... I tak też zrobili. Rozeszli się cichaczem, pożegnawszy się dotknięciem albo kilkoma słowami, ruszyli na północ i na południe. J^orren szła z Ostro- wem, więc pożegnała się ze Szpaczka, swoją siostrą. Teraz była nieco starsza, a przecież zawsze przychodzi czas na pożegnania rodzeństwa. Potem, już całkiem za dnia, odeszli Olcha i Piaskownica. A także i Wa- ligóra, który niechętnie rozstawał się z przyjaciółmi, pogadawszy najpierw o tym, że już wkrótce spotkają się znowu, w Rollright, a wtedy Spłukany opowie wszystkie nowiny... Wreszcie pozostali tylko Tryfan, Wrzecian, bardzo poruszony rozsta- niami, a także Szpaczka, zapłakana, lecz dzielna, Psi Rumianek i cztery krety, które udawały się na wschód. - Zatem ruszajmy! - powiedział Tryfan. - Tryfanie, panie mój, i ty, prześwietny Wrzecianie, jak również ty, śmiała panienko, Psi Rumianek jest zaszczycony, Psi Rumianek drży ze wzruszenia, Psi Rumianek nie pozwoli, abyście zabłądzili! - paplał ich przewodnik. - Ruszajmy! - powtórzył Tryfan i Wrzecian uśmiechnął się, serce zaś Szpaczki aż podskoczyło, tak była podniecona tym wszystkim. Starała się wyglądać jak ktoś dorosły i prawie jej się to udało. Biegnąc za całą tą trójką, Psi Rumianek zerkał to tu, to tam, jak to miał w zwyczaju, najlepiej jest bowiem, gdy kret pamięta, skąd przyszedł, jeżeli ma znaleźć drogę powrotną. Potem kolejno weszli pomiędzy drzewa, udając się w stronę centrum Wola. A przez cały ten czas, gdy znikali hen w dole, pośród dolin, spod Kamienia Żywokosta obserwował ich mądry i kochający kret. Nie poruszał się już, ale światło, mocniejsze niż promienie słońca, lśniło na nim wspa- niałym blaskiem. ZNACZNIE PÓŹNIEJ, tuż przed południem, sapiąc i dysząc, nadeszli gwar- dziści grików. Wspięli się po długim, kredowym zboczu i na jego szczycie znaleźli zamiast wielu kretów, tak jak się spodziewali, tylko jednego, który leżał nieruchomy i zimny pod wielkim Kamieniem. - Bierzcie go - rozkazał szorstko ich przywódca. - Powieście drania, żeby inni widzieli. Lecz od wschodu świeciło słońce, oślepiające i jasne, a gdy jego po- tężne promienie dotknęły Kamienia, zalśniły tak wściekle, że grikowie cofnęli się i nie było wśród nich żadnego, nawet jednego, który ośmieliłby się podejść do starego kreta leżącego pod opieką głazu i dotknąć jego. Zatem ich dowódca, twardy grik, sprawdzony w bojach wiarus, sam pod- szedł do zwłok. Światło słońca było tak jasne, że z ledwością mógł cokolwiek zobaczyć, a kiedy dotknął kreta, okazało się, że w żaden sposób nie może go poruszyć. Zamarły wszelkie dźwięki i otoczyła go przerażająca Cisza. Cofnął się z przekleństwem, wymamrotał, że to nieważne i że powinni odpocząć. Znajdą żywe krety. O tak, znajdą je, a kiedy to nastąpi, zrobią tak, jak im kazała Wilcza Jagoda, to znaczy zabiją je na miejscu. Nie przeżyje nikt oprócz tych, których imiona wymieniła. - Jużci! - zawołali grikowie chórem, by podbudować w sobie upa- dającego ducha, lecz ich krzyki wypadły słabo i blado wobec czystości jasnego nieba, w które wznosił się Kamień broniący swego wyznawcy. Rozdział trzydziesty OWE LETNIE KRETOLATA były w Duncton wypełnione krzątaniną. Odkąd dowodzeni przez Wilczą Jagodę grikowie urządzili tam tymczasowe cen- trum operacyjne, wciąż ktoś przybywał do systemu albo opuszczał go w ważnych sprawach. Córka Runa nigdy nie czuła się lepiej. Chwast także był zadowolony, widząc ją w takim stanie. Wyglądało na to, że ostateczne zwycięstwo nad kretami Kamienia, które zdobycie Duncton zaczęło symbolizować, odno- wiło w niej ducha i przywróciło tę energię, którą przepełniona była na początku, przed tylu kretolaty, gdy opuszczała Whern i swego ojca. Ener- gię, która wyczerpała się w trakcie marszu na południe i krzewienia Słowa. Kiedy minął pierwszy gniew i wściekłość wywołana rozwojem wypad- ków w Duncton, Wilcza Jagoda znów zaczęła działać celowo i ze zdecy- dowaniem, pragnąc doprowadzić swą długą kampanię do tryumfalnego końca. Wydawała rozkaz za rozkazem, aby ostatecznie przekształcić kre- ciość i uzależnić ją od władzy Słowa. Operacja podjęta przeciwko wyco- fującym się kretom z Duncton była tak udana, jak tylko można sobie było życzyć. Tropiono je aż do pewnego Kamienia na zachód od Wola, gdzie zdołano doścignąć i złapać znaczną ich liczbę podczas ucieczki na pomoc i południe. Wszystkich złapanych zmuszano do mówienia, a potem zabijano. Kret Tryfan, wraz z paroma innymi nie mającymi żadnego znaczenia, powędrował na wschód i podwładni Wrekina nie zdołali go znaleźć. Wszakże fakt ten nie miał teraz wielkiego znaczenia, Wrekin bowiem, wykazując niezwykłą jak na tak prostolinijnego kreta przebiegłość, po- zwolił, by rozeszła się wieść, że Tryfan został złapany i w zamian za darowanie życia opowiedział, dokąd udali się uciekinierzy z Duncton. Krótko mówiąc, gwardziści Wrekina opowiadali wszystkim napotkanym kretom, że ten wielki Tryfan, ratując własną skórę, zdradził swój system i swoich zwolenników. Wrekin nie był tak głupi, by sugerować, że Tryfan został zabity, po- nieważ zawsze istniała możliwość, że gdzieś się pojawi. Jednakże wyda- wało się to mało prawdopodobne, jako iż poszedł w stronę środka Wola. Grikowie, którzy próbowali iść za nim, donosili, że droga stała się tak ciężka, iż niepodobieństwem wydawało się, by jakiekolwiek krety zdołały zachować życie, brnąc dalej. Ryczące sowy, spojrzenia dwunogów, opary, wibracje, beton, zalane tunele, szczury... Gwardziści ledwie uszli z życiem. Żaden kret nie jest w stanie przeżyć w Wolu zbyt długo, powiadali. Wrekin nie był tego taki pewien. Choć miał wielką ochotę rozpowszech- nić pogłoskę, że Tryfan nie żyje, powstrzymał się i miast tego zasiał ziarno zdrady. Wiedział, że nie wszystkie krety z Duncton zostaną pojmane i te, których nie uda się złapać, usłyszą te historie, co bardzo je zdeprymuje. Grikowie rozpowiadali, że gdyby uciekinierzy poddali się i zgodzili odbyć Pokutę, mogą uratować życie. Kolejne kłamstwo. Nieliczni tak zrobili, być może w nadziei, że zdołają wtopić się spokojnie w rządzone przez grików systemy, a w nadchodzących kretolatach coś się zmieni i Duncton znowu stanie się dla nich dostępne. Były to jednak płonne nad- zieje, albowiem każdy z nich był przesłuchiwany, a potem zabijany. O tym wszakże grikowie głośno nie mówili. Tak więc pod koniec sierpnia wedle szacunków Wrekina krety z Dunc- ton zostały unicestwione i nie stanowiły już siły zdolnej zagrozić komu- kolwiek. Ich dowództwo zdyskredytowało się i Wilcza Jagoda była bar- dzo zadowolona z wodza swoich gwardzistów, kiedy powrócił z tej kampanii. - Wolałabym, żebyście odnaleźli Tryfana i pozostałych, których imio- na wymieniłam, lecz mimo to uważam, że i tak twoi gwardziści spisali się dobrze. - Wrekin uśmiechnął się ponuro. - Naprawdę dobrze - oświadczyła Wilcza Jagoda. - Sądziłem, że opuścisz Duncton, Głosicielu Słowa - odparł wo- jownik - albowiem z pewnością twoja mądrość i przewodnictwo Słowa potrzebne jest w Koźlandii. - Możliwe - westchnęła Wilcza Jagoda, ciesząc się z szacunku Wrekina i udając, że potrzebuje jego rady oraz wsparcia. To był jej sposób na to, by krety rozluźniały się i czuły, że są jej potrzebne. Trudno się było temu oprzeć, ale Wrekin nie zdołałby zachować życia tak długo, gdyby do końca wierzył Wilczej Jagodzie. Jego oczy nadal były pełne szacunku, ale chłodne. - Tęskniłam za tobą - skłamała przywódczyni. - Pod- jęto wiele decyzji i sporo zdziałano z myślą o przyszłości, toteż pozycja Koźlandii jako centrum południowej kreciości nie jest teraz zagrożona. - Która radczyni dowodzi tam teraz? - zapytał Wrekin. Jego głos zdradzał, jaki niesmak budzą w nim radczynie. Wilcza Jagoda uśmiechnęła się. To było sprytne - radczynie dowo- dziły systemami, natomiast armiami gwardzistów, niezależnie od tamtych, krety takie jak Wrekin, ona sama zaś dowodziła i jednymi, i drugimi. Najbardziej odpowiadało jej, gdy radczynie i dowódcy gwardzistów nie lubili się nawzajem. A jeszcze bardziej radowało ją, gdy i jedne, i drudzy nie lubili sideem. W takiej oto atmosferze niechęci i braku zaufania, jak zasugerował jej kiedyś sam Run, najłatwiej było Głosicielowi Słowa za- chować kontrolę i sprawować absolutną władzę. - Koźlandią kieruje Radczyni Dzioba i robi to dobrze. - Dzioba? Ona jest za młoda - żachnął się Wrekin. - Ja byłam młoda, Wrekinie, i ty także. Młodość czasem idzie w parze z bezwzględnością, która potrzebna jest radczyni. Dzioba da sobie radę. Sądzę, że dostarcza ci wystarczająco wielu gwardzistów? - Owszem - zgodził się Wrekin. Gwardzistów i szpiegów. Zapew- ne także i sideem, choć o nich Wilcza Jagoda prawdopodobnie sama nie wie. Wrekin miał swoje sposoby wykrywania szpiegów i informatorów, a chociaż nigdy nie pisnął na ten temat ani słówka, takie krety, bez wąt- pienia przysyłane mu przez radczynie na polecenie Wilczej Jagody, dość często miewały wypadki pod rozkazami Wrekina. Córka Runa wiedziała o tym dobrze, Wrekin o tym wiedział, wiedział i Chwast, a radczynie podejrzewały, że tak jest. Była to gra, którą toczyli ze sobą, ani razu nie uzgodniwszy jej reguł. - O tak - rzekł wojownik - gwardzistów jest dosyć, aczkolwiek nie wywodzą się oni ze starej szkoły grików, tak jak kiedyś. Tych potrzebujemy więcej, bo to grikowie półkrwi, zrodzeni z naszego nasienia. Są sprawni, dość silni, dobrze wyszkoleni przez rad- czynie, oddani Słowu i gardzący Kamieniem - przyznał, po czym dodał z niezwykłą u siebie nutą nostalgii: - A jednak to nie jest stara szkoła grików z Whern, Głosicielu Słowa. Wilcza Jagoda uśmiechnęła się. Lubiła słuchać takich rzeczy. - Cóż, wszyscy tęsknimy za pomocą, Wrekinie. - Cieszę się, Głosicielu Słowa, że mam do zdobycia Siabod. Lubię dawać gwardzistom do roboty coś więcej niż tylko służbę wartowniczą. Wielu pali się już do drogi, a w ten sposób łatwiej jest utrzymać ich w dyscyplinie. Zdobędziemy Siabod już niebawem. - Tak, słyszałam o tym. To dobrze. Chciałabym, aby to się wyjaśni- ło, zanim... - Powstrzymała sama siebie przed powiedzeniem czegoś więcej. - Zanim? - zagadnął Wrekin, sadowiąc luźniej swoje muskularne cielsko. Jego mordka była pokryta bruzdami, a z powodu pewnej starej rany wyglądał, jakby wciąż marszczył brwi. - Zanim - powtórzył spomiędzy cieni Chwast - to i zanim owo. - No tak - powiedział Wrekin, zdając sobie sprawę, że oczekiwał zbyt wiele i że Wilczej Jagodzie przydarzyła się jedna z rzadkich u niej gaf. Ze wszystkich sił starał się pozostać niewzruszony. Nie miał nawet pojęcia, że Chwast tam jest. - A więc dobrze. Wszystko w porządku. Wszystko ustalone - stwierdziła Wilcza Jagoda. Nagle Wrekin zrobił się niespokojny i napięty. Wszystko w porządku? Co jest w porządku? Wszystko ustalone? Niby co? Dobrze? Zbyt dobrze. 0 tak, był niespokojny. - Pójdziesz do Siabod? - zapytała miękko Wilcza Jagoda. Czy powinien? Może nie? Czego ona chce? Być może tego, by był z dala, ale z dala od czego? Jednakże bez swych najlepszych gwardzistów czuł się bezsilny, a oni, ci najlepsi z najlepszych, udawali się właśnie do Siabod bądź byli już tam pod wodzą Ginnella, kreta, którego sam wyszkolił 1 któremu ufał. - Zwlekałem z odejściem, Głosicielu Słowa, do chwili, gdy wypo- wiesz swą wolę. Wilcza Jagoda przymrużyła oczy. Ze swego kąta Chwast przyglądał się obojętnie. Wrekin czekał, patrzył i słuchał. Nadal był niespokojny. - Moją radą raczej niż wolą jest, Wrekinie, abyś tam poszedł. Kto wie, czy Siabod nie jest trudniejsze do zdobycia, niż nam się zdaje. Twoje doświadczenie może okazać się konieczne. Kiedy się z nim uporasz, wróć do Koźlandii. - Będziesz tam wtedy? Wilcza Jagoda wzruszyła ramionami. - Jeśli będę, to zechcę z tobą porozmawiać. A jeśli nie, to chcę zostawić w Koźlandii jakiegoś zaufanego kreta. - A Dzioba? - Dzioby tam wtedy nie będzie. - Hmm! - mruknął wymijająco Wrekin. - Więc ruszam do Sia- bod, a potem wracam do Koźlandii. - Szybko, Wrekinie. Zrób to szybko i z furią. Nie podoba mi się wyzwanie, które rzuca mi ten system. Siabod jest ostatnim z siedmiu. Kiedy je zdobędziesz i pokonasz, wyślij wiadomość do Whern. Whern musi o tym wiedzieć natychmiast. No tak. Wilcza Jagoda ma zamiar iść do Whern, pomyślał Wrekin. To było prawdopodobne. Tak, zatem najlepiej będzie, jeśli będę w Siabod, mając pod ręką doborowych gwardzistów. Tak. - Idź już - szepnęła Wilcza Jagoda, wzdychając ciężko. - Jestem zmęczona... Wrekin odszedł, rzucając Chwastowi pożegnalne spojrzenie. Wilcza Jagoda spojrzała na swego powiernika. - Kiedy tylko dotrą wieści od Runa, chcę o tym wiedzieć, Chwaście. - Już wkrótce, Wilcza Jagodo, jestem pewien, że dotrą już niedługo. Wysłano do niego słówko. - Dobrze. Bardzo dobrze. Siabod to ostatnie rozstrzygnięcie. Wrekin zrobi to solidnie. Ale czy ty wierzysz Wrekinowi? Kret, który pragnie odpoczynku i marzy o domu, powinien zostać zastąpiony przez innego. Wyruszę przed końcem września. Obiecałam, że tak się stanie. Potem odeszła i Chwast został sam. Nie poruszył się. Myślał. "Obiecałam, że tak się stanie". Chwast uśmiechnął się ponuro. O tak, wysłał słówko do Runa, ale wcale nie była to prośba, lecz sugestia. "Każ jej wrócić" brzmiała wiadomość. ,.Nadszedł już czas". Chwast wiedział, że dobry nastrój Wilczej Jagody wynika nie tylko z owego faktu, który ukryła przed Wrekinem, a mianowicie, iż wkrótce zamierza wrócić do Whern i to z pewnością na długo przed jego powrotem z dalekiego Siabod. Nie, to nie tylko ta możliwość tak ją radowała, ale także obecność kreta, którego każdy grik w Duncton nie lubił coraz bardziej, nie wyłą- czając samego Chwasta, który nie miał zwyczaju kogokolwiek lubić czy też nie lubić, a tylko, tak jak nauczył go Run, oceniał. Ten żałosny Czę- stokół podnosił ją na duchu, Chwast zaś uważał, iż ten młodociany kret to kłopot, ponieważ dostrzegał w Wilczej Jagodzie coś, czego istnienia nie domyślał się nawet Run. Coś, na co Słowo nie miało określenia, coś niezdyscyplinowanego. Chwast myślał nad tym przez wszystkie te letnie kretolata, odkąd młodzik się pojawił, i doszedł do wniosku, że tylko Run będzie wiedział, co z tym począć, aczkolwiek on sam, Chwast, wysnuł już swoje własne przemyślenia i zamierzał przedstawić swą propozycję. Wysłał ją czym prędzej: "Każ jej wrócić". Byłby rad, otrzymując pozy- tywną odpowiedź. Tak samo jak Wilcza Jagoda i Wrekin, on również pragnął wrócić do domu. CZĘSTOKÓŁ uśmiechał się głupio spod boku Wilczej Jagody: pod jej protekcją był bezpieczny. Grikowie kryli swą nienawiść do niego za nic nie mówiącymi spojrzeniami. Przywódczyni była wściekła. A ten puco- łowaty Częstokół uśmiechał się! Odkąd tylko pojawił się w Antycznym Systemie, udało mu się wkraść w łaski Wilczej Jagody. Inni grikowie widywali już wcześniej takie jej zachowania w stosunku do młodych samców, lecz Chwast, który znał ją lepiej niż ktokolwiek z wyjątkiem samego Runa, dostrzegł, iż w jej zain- teresowaniu Częstokołem jest coś szczególnego. Wiązało się to jakoś z jego 1 niewinnością i naiwnym zaufaniem, jakim ją darzył, jakby utraciwszy swą starszą siostrę, wybrał Wilczą Jagodę, najgorszego z kretów, na swój punkt oparcia. Ale było coś jeszcze: zdołał sobie zapewnić dostęp do niej i prawo do jej uwagi, tak jak młodszy brat albo nawet syn, w stosunku Wilczej Jagody do tego niewinnego samca było bowiem coś matczynego. Godził się dość ochoczo z tym, że czasem nie jest mile witany. Aczkolwiek odtrącała go nieraz, i to z wielką gwałtownością, wracał, chroniony przez jakąś własną tajemniczą pewność, że ona musi go przyjąć. Chwast wiedział o tym, ponieważ jego oczy były stworzone do szpie- gowania, uszy zaś do podsłuchiwania. Chwast był cichy i tajemniczy, wiedział, jak dowiedzieć się o najtajniejszej ze spraw, o najwstydliwszym z sekretów... a teraz także i o najdziwniejszej ze spraw. Wiedział, i nikt poza nim, że w swych prywatnych norach, do których nie miał dostępu żaden kret, w korytarzach, które zarekwirowała na swój wyłączny użytek, Wilcza Jagoda zmienia się. Przy tym krecie, Częstokole, córka Runa, najstraszniejsza ze wszystkich kretów, najokrutniejsza krecica, która okaleczała swych kochanków, kiedy już ich wykorzystała, a potem zabijała ich... ta właśnie Wilcza Jagoda stawała się ponownie krecięciem - z dziecinną furią, dziecięcymi dąsami... i częstokroć dziecięcym śmie- chem... - Gdzie byłeś, Częstokole? - Nie wiem. - Musiałeś gdzieś być! - Byłem, ale to moja sprawa. - Wiem, że wiesz, gdzie byłeś! Nie cierpię cię, Częstokole, nie roz- mawiam z tobą. Nastąpiła cisza. - Częstokole! - krzyknęła. Jej piękne, smukłe boki falowały z wście- kłości, mordka nabrzmiała gniewem, oczy zrobiły się maleńkie, a lśniące pazury zakrzywione i groźne. A Częstokół, wciąż mniejszy od niej, choć bardzo wyrósł od czasu swego przybycia, wciąż wyglądający nieporadnie, patrzył na nią nieporu- szony. - Nie powiem ci, jeśli nie będziesz miła - powiedział. - Nie będę się z tobą bawił! Byłem głodny, Wilcza Jagodo, chciałem jeść, musiałem coś zjeść, więc znalazłem coś do zjedzenia i zjadłem to. - Zrobisz się gruby! - oświadczyła Wilcza Jagoda, władca kre- ciości. - Tak właśnie zawsze mówiła Szpaczka. - Nie obchodzi mnie, co zawsze mówiła Szpaczka - stwierdziła przywódczyni grików. - Nie lubię, kiedy mówisz o niej. Teraz masz mnie. Myślałam, że już o niej zapomniałeś. - Tak - powiedział Częstokół. - Tak... - I nie lubię, jak wymawiasz jej imię, Częstokole. - Nie - rzekł jedynie samiec. Chwast usłyszał urazę w jego głosie, a także nieokreślony smutek i wie- dział, choć Wilcza Jagoda, jak się zdaje, wcale tego nie wyczuwała, że Częstokół pamięta ze swej przeszłości więcej, niż przyznaje. Znacznie więcej. Ten młodzik mógł wyglądać niewinnie, ale wiedział dość, by udawać, że lubi Wilczą Jagodę, że odrzucił przeszłość i Chwast nie wątpił, iż pamięta więcej, niż kiedykolwiek wspomniał. Przecież w Noc Środka Lata Chwast natknął się na młodego kreta płaczącego obok Kamienia... - Co ty tu robisz? - zapytał wtedy, skręcając pyszczek, bo nie lubił Kamienia. - Modlisz się, tak? - N-nie - pociągnął nosem Częstokół. - Krety z Duncton przycho- dzą tu zawsze w Noc Środka Lata. Szpaczka kazałaby mi przyjść, więc przyszedłem. - Gapił się na Kamień i mamrotał coś pod nosem, jakby za pomocą tej magii mógł przywołać jakieś zapomniane modlitwy albo pieśni. - Co miałeś zamiar zrobić? - zapytał Chwast. - Nie wiem - odparł Częstokół. - Nie pamiętam. - Ostatnia taka noc miała miejsce, zanim się urodziłeś, więc nie mamy co oczekiwać, żebyś wiedział, prawda, Częstokole? - Nie mamy - przyznał samczyk. - Cóż, zatem najlepiej ruszaj stąd biegiem. Głosiciel Słowa czeka na ciebie - rozkazał Chwast. - Czy muszę? Grik zaśmiał się. - Nie musisz, ale tak będzie najlepiej - rzekł. - W porządku - powiedział Częstokół. Mimo iż minęły już całe miesiące i teraz był prawie wrzesień, Chwast nie wątpił, że Częstokół nadal pamięta takie rzeczy, co do których Wilcza Jagoda wolałaby, żeby je zapomniał. - Czy pomyślałeś sobie, że na ciebie czekam? Wybieraliśmy się na powierzchnię, poniżej Doliny Legowisk - mówiła piskliwie Wilcza Ja- goda, kontynuując sprzeczkę. - Gniewam się na ciebie - dodawała, udając rozdrażnienie. Częstokół uśmiechał się promiennie. - Mógłbym ci znaleźć coś do zjedzenia, to nie byłabyś taka zła. - Cóż... - Mogę! Zaraz ci znajdę. Chwast, siedząc za rogiem w cieniu, słuchając i podpatrując, patrzył, jak Częstokół przechodzi obok niego, po czym wyglądał zza rogu i widział w norze Wilczą Jagodę bezbronną, przez chwilę prawie podobną do kreta. I on, który znał Wilczą Jagodę lepiej niż jakikolwiek inny kret, widział to, czego nie było dane dotąd oglądać nikomu innemu, a może także nie miało być dane oglądać w przyszłości: Wilczą Jagodę zadowoloną z siebie, rozbawioną, tkliwą, zwiniętą w kłębek w kącie swojej nory, wyglądającą niczym młoda samica igrająca z rówieśnikami. Tak więc Częstokół wkradł się w jej łaski, mniej znaczący zaś, choć twardsi i więksi gwardziści grików nie potrafili pojąć, dlaczego Wilcza Jagoda darzy go aż takimi względami, ani nie domyślali się, co tych dwoje wyprawia w głębinach jej prywatnych kwater. - Czy on...? - zastanawiali się. - Czy już...? - pytali. - Nie - odpowiadał Chwast. Co do tych spraw Wilcza Jagoda nie wykazywała żadnego zainteresowania w stosunku do Częstokoła. Czasem jednak gniewała się na niego naprawdę i objawiała to w sposób gwałtowny. Raz uderzyła go w obecności Chwasta, upuszczając nieco krwi z jego ramienia. Innym razem (a choć nikt tego nie widział, wielu to słyszało i twierdziło, że już niedługo będzie po nim) w chwili rozgo- ryczenia, którego powodów nikt nie znał, wyrzuciła go ze swej nory, a potem, znacznie później, poszła go odnaleźć i pieściła go, aż kretom, które to słyszały, robiło się niedobrze. Pomimo tego wszystkiego Częstokół wciąż się promiennie uśmiechał. Mordka, choćby wyglądająca najbardziej niewinnie, na skutek złego wy- chowania może się zmieniać i to nie zawsze pozytywnie. Mordka Często- koła również uległa przemianie. Niezależnie od okoliczności, kiedy nad- chodzi jesień i krew krąży żywiej w ciele, które jeszcze do tego nie przy- wykło, pojawia się siła, zmysły zaś, na jakiś czas, dopóki się nie uspokoją, opanowuje żądza, oblicze młodzika ulega przemianie. Tak właśnie było teraz z Częstokołem. Okazywał zainteresowanie, bardzo nieśmiałe, pewnej samicy, cór- ce jednego z gwardzistów. Gwardziści uskarżali się na te jego zaloty. Mieli, rzecz jasna, ochotę go pobić, lecz przezornie postanowili nie ryzy- kować. Wilcza Jagoda znała tę samiczkę z widzenia. Młoda, głupiutka kreci- czka, prowokowała, jak się zdaje, owe umizgi, a nawet chełpiła się nimi wobec przyjaciółek. Pewnego dnia Wilcza Jagoda głośno wyraziła swoją złość na Częstokoła i jego początkowe uśmieszki zamieniły się w wyraz zakłopotania i gniewu, ponieważ nie poznał dotąd takich uczuć i wydawały mu się one dość nieszkodliwe, a jego protektorka sprawiała mu ból. Wtedy właśnie odniósł pierwszą dotkliwą ranę. Dotkliwą ranę. Wilcza Jagoda stała się zimna, tak jak nigdy nie bywała wobec niego od czasu ich pierwszego spotkania przy Kamieniu, a on odczuł ten chłód tak inten- sywnie, jakby był zimowym mrozem i otaczał go ze wszystkich stron, odzierając z życia. Pojął, że to, co zrobił, choć jemu wydawało się całkiem niewinne, sprawi, że teraz ona "coś" zrobi. Nie znał słów takich jak "re- wanż" albo "zemsta", ale nagle poczuł ich konsekwencje, równie niespo- dziewanie, jak kret czuje uścisk szponów sowy, wciąż jeszcze wpatrując się w jej płonące hipnotycznie oczy. Owego dnia nastąpiła niesprawiedliwa zemsta, a wraz z nią nasunęło się na Częstokoła trochę cienia i przyćmiło jego blask. Bieganina, aresztowania, rozkazy... - Ona chce cię widzieć - oświadczył wyniosły gwardzista. W jego oczach czaiła się nienawiść. Poszedł. Kreciczka, którą znał, miała matkę; owa matka też tam była. Zwyczajna samica, partnerka gwardzisty; samica sprowadzona z Koźlandii. Była tam i Wilcza Jagoda, potężna i mroczna. Krecica nie ważyła się poruszyć, jej sierść sklejał pot wyciśnięty przez strach. - Popatrz na to - powiedziała Wilcza Jagoda, kiedy przybył. Była tryumfująca, uśmiechała się złowieszczo, a jej oczy upodobniły się do oczu pozostałych, którzy tak bardzo jego nienawidzili. - Proszę, nie - zawołał. Wilcza Jagoda zabiła samicę jednym pchnięciem pazura. To była za- ledwie chwila, która jednakże zepsuła wszystko. Potem, zanim Częstokół zdołał cokolwiek powiedzieć, sprowadzono jej córkę, ową krecicę, którą tak krótko dane mu było znać. Młoda istota śmiała się. Jakiś gwardzista poszedł po nią i powiedział, że czeka ją miła niespodzianka... Jej martwa matka. Kiedy Częstokół usłyszał krzyki kreciczki, poczuł, jak nadciągają cienie i zatrzaskują się nad nim. - Musiała umrzeć albo twoja matka, albo ten kret z Duncton, jedno albo drugie - stwierdziła Wilcza Jagoda. - Pomyślałam sobie, że wo- lałabyś, aby ów kret, którego tak lubisz, żył - mówiła do samiczki, ale patrzyła na Częstokoła. Młoda krecica była tak wstrząśnięta i zrozpaczona, że prawie przestała oddychać. Potem popatrzyła na Częstokoła i syn Wrzeciana po raz pier- wszy zobaczył w czyichś oczach pragnienie swojej śmierci. Patrząc na tę okrutną scenę, Wilcza Jagoda wydała pełen zadowolenia pomruk. - Wynosić się! - wrzasnęła i wszystkie krety opuściły komorę, wy- wlekając za sobą ciało. Wszystkie z wyjątkiem Częstokoła. - Ty zostajesz - zaskrzeczała. Zapadła cisza. Ciężka, bardzo ciężka cisza. - Musiałam to zrobić - powtarzała w kółko Wilcza Jagoda. - Przy- kro mi tak cię doświadczać, Częstokole, ale twoje postępki sprawiły, że musiałam to zrobić. Lubię cię, ale nie możesz nie odwzajemniać tej sym- patii, czyż nie? - Starła krew z pazurów, płacząc ze szczerym żalem, co i Częstokoła przyprawiło o łzy. - Musiałeś mnie do tego zmuszać? - pytała wciąż na nowo, aż jej protegowany zaczął jej przepraszać, a do- okoła zapanowała ciemność. Całymi tygodniami po tym wydarzeniu Częstokół nie mógł spać. Miotał się tylko w koszmarnych snach, w których widział samicę patrzącą na niego z nienawiścią, odtrącającą go, a kretem tym była Szpaczka, jego siostra, utracona dla niego na zawsze. W takich chwilach Częstokół płakał. - Co się stało, mój słodki? - szeptała Wilcza Jagoda w mrocznym zaciszu jego nory. - Nie smuć się - wypowiadała te słowa w sposób, którego nauczyła się od swej straszliwej matki, Gorczycy, a młody samiec płakał i pozwalał się pocieszać, choć był tak bardzo rozdarty i zrozpaczony, bo przecież to ona była powodem jego bólu i czuł, że ją nienawidzi, a jednak to ona była teraz przy nim i starała się go ukoić. - Nienawidzę Szpaczki, bo mnie zostawiła - mruknął, a Wilcza Jagoda uśmiechnęła się i stwierdziła: - Tak, zostawiła cię. - Była rada, mogąc skierować posępne uczu- cia tego zagubionego kreta przeciwko jego siostrze. A jednak kret, który w dzieciństwie był kochany, szczerze kochany, nigdy do końca nie traci światła miłości ze swoich oczu, taki zaś, który nie tylko był kochany przez innego kreta, ale także został wychowany w zasięgu Ciszy Kamienia, może usłyszeć tę Ciszę, mimo iż jej nie zna, a świat zrobił wszystko, aby go ogłuszyć. Tak stało się właśnie z Częstokołem. Pewnego dnia, zrozpaczony do granic szaleństwa, umknął trzymającym straż gwardzistom, a nawet samemu Chwastowi i skierował się w stronę Doliny Legowisk. Mgliście przypominał sobie, że gdy jeszcze był krecię- ciem, miał się tam udawać w razie potrzeby i właśnie to była jedna z rze- czy, o których nie wiedziała Wilcza Jagoda. Żaden z grików nie wiedział A zatem poszedł tam. Przycupnął i zapłakał. Pełen mrocznego poczucia winy wypowiedział wreszcie szeptem jedno, pojedyncze, budzące respekt słowo: - Kamieniu. Nie było odpowiedzi. Cisza. Tylko szmer lekkiego wiatru na powierz- chni. Niczego, co złagodziłoby jego rozpacz, której natury nie potrafił pojąć, niczego, co odsunęłoby jego lęk, miłość i uzależnienie się od Wilczej Jagody, która budziła w jego sercu tak sprzeczne uczucia. Pełen udręki wybiegł na powierzchnię. - Krecie! Nie ruszaj się! Częstokół znieruchomiał. Wracał już właśnie i bał się, że zostanie dostrzeżony. Nie życzył sobie, by ktokolwiek dowiedział się kiedykolwiek, gdzie był, a tu zdybał go jakiś kret, którego ledwie widział. - Krecie! - Kto tam jest? - zapytał przerażony. - Sideem Śliskość. Poczuł ulgę. Tej krecicy nikt nie ufał, ale w nim nie wywoływała jakoś poczucia fizycznego zagrożenia, tak jak u większości innych grików. - Szukałem czegoś do zjedzenia - skłamał. - Nic podobnego, modliłeś się do Kamienia - powiedziała. - Nieprawda! - krzyknął prawie, po czym dodał błagalnie, poru- szając bokami: - Nie modliłem się. Sideem wyszła spomiędzy cieni. Patrzyła na niego, lecz nie dostrzegał w jej oczach nienawiści. Nie było w nich nic szczególnego. - Czy kiedy krety żyły tutaj... - Tak? - szepnął. - ...rozmawiały czasem o Ciszy? Nie odważył się powiedzieć nawet słowa, a tylko przytaknął. - Co to jest? - zapytała. - Ta Cisza? - Oczy miała szeroko otwarte i Częstokół dostrzegał w nich coś, co znał, ponieważ odczuwał to już kiedyś, a może nawet i teraz. Dostrzegał lęk, wątpliwości i poszu- kiwanie. - Nie wiem - odparł. - Nie pamiętasz? - To coś, w czym kret jest bezpieczny, ale trudno się tam dostać. - Gdzie to jest? - Niedaleko Kamienia - szepnął. - Co to jest? - zapytała znowu. To było tak, jakby jego serce otworzyło się i zawołało, to było tak, jakby nagle zjawiła się Szpaczka, to było tak, jakby znowu, raz jeszcze, był bezpieczny, jakby raz jeszcze szedł w górę zboczy, do Kamienia, u boku samca zwanego Wrzecianem, wyjątkowego samca, który opowie- dział mu wszystko o krecicy zwanej Macierzanką. To było tak, jakby zjawiła się sama Macierzanka, jakby mógł do niej podejść, a przecież on tego tak bardzo potrzebował. To było tak, jakby Kamień usłyszał go i po- zwolił mu się zranić, krzyczeć na siebie, grozić, nienawidzić i pomimo to trwał tam nadal, aby Częstokół nadal mógł się czuć bezpieczny u jego podnóża. Toteż rozpłakał się. Choć Sideem Śliskość była tuż obok, opuścił py- szczek ze wstydem i smutkiem, zbyt silnym, by potrafił go znieść, i wy- płakiwał gorycz swojego serca. Żadnych słów, tylko łzy i szloch. Wiedział już, że ona go nie zdradzi, nigdy, przenigdy. Wiedział, że ma przyjaciela. I jeszcze więcej: znalazłszy przyjaciela, pojął, że jakaś cząstka jego istoty jest nadal dobra, że nadal jest w nim trochę tego, czym był naprawdę. Wiedział o tym. Zatem spojrzał na nią ze zdziwieniem i odszedł, świadom, iż stało się coś dobrego. Śliskość nadal pozostała w bezruchu. Nic w całym jej dotychczasowym życiu, z całym tym szkoleniem, z całą potęgą Słowa, nie przygotowało jej na to. To się zaczęło od Tryfana, w Koźlandii, kiedy brała udział w Zgromadzeniu Siedmiu. Od tamtego czasu przez całe kretolata nie da- wało jej to spokoju. Przed Kamieniem Duncton owo uczucie nasiliło się. Gdy znalazła się przy nim po raz pierwszy, pojęła instynktownie, że jej życie zostało ukierunkowane. A teraz tutaj, całkiem niespodziewanie, to uczucie rozkwitło wraz ze łzami kreta, do którego w tym uciemiężonym systemie wszyscy żywili jedynie nienawiść. A jednak on rozpłakał się w jej obecności i udzielił jej dawno wyczekiwanej odpowiedzi na pytanie, które ledwie odważyła się zadać: "Co to jest ta Cisza?" Nie odpowiedział jej słowami, ale Ciszą, która była tam, gdzie nie było słów, pomiędzy nimi. Sideem Śliskość była tak radosna, że nie pragnęła niczego więcej, jak tylko pobiec zboczami w górę i złożyć swe dzięki Kamieniowi. Idąc tam, wiedziała, że Wilcza Jagoda nie może się o tym dowiedzieć, ani Chwast, i że teraz jest to ważniejsze, niż było przed wielu kretolaty. Nie mogą się dowiedzieć. Gdyby się dowiedzieli, nie zrozumie- liby tego, tylko zniszczyliby ją, kierując się jakimś mrocznym instynktem, jaki żywili wobec wszystkiego, co było dla nich niebezpieczne. Ten kret, Tryfan, powiedział gwardziście Zawciągowi, że krety z Dunc- ton będzie można znaleźć w Ciszy. Przez jakiś czas rozwścieczało to Wilczą Jagodę, która nie znosiła zagadek, może z wyjątkiem tych, które sama zadawała. Potem jakby o tym zapomniała, chociaż Śliskość wątpiła, by tak było w istocie. Wilcza Jagoda nie zapominała o niczym. Teraz sideem pojęła, dlaczego Tryfan tak powiedział. Oczywiście. Jeśli kret miał poważnie szukać czegoś w Ciszy, musiał o niej cokolwiek wie- dzieć, a wiedząc to, ów kret faktycznie mógłby znaleźć Tryfana, lecz posiadłszy taką znajomość Ciszy, dany kret, lub krecica, mógłby jedynie pragnąć przyłączyć się do niego, nie zaś zabijać go. Śliskość zaśmiała się i pobiegła. Dostrzegła piękno drzew Duncton i pojęła, jak bardzo może tęsknić za tym miejscem kret, który je ukochał. A przecież Dunktończycy odeszli. Wtedy zrozumiała także, jak mroczne musi być Słowo, skoro wygania stąd takie wspaniałe krety. I zapragnęła przyłączyć się do nich, poszukać ich w Ciszy. O tak! Śliskość, sideem, poczuła się mało istotna. Kret otwarł przed nią swe serce, zaufał jej i udzie- lił odpowiedzi, której znaczenie było doprawdy ogromne. - Pomóż! - szepnęła. Wiedziała, że modli się o innego kreta, nie o Częstokoła. O kreta, który był samicą, kreta, który był sideem, kreta, który był nią samą. Kreta w niebezpieczeństwie. - Pomóż mi! - powiedziała. * * * Z POCZĄTKIEM WRZEŚNIA zaczęły przybywać do systemu chore i zdefor- mowane krety, które zgodnie z dekretem Wilczej Jagody miały się w nim osiedlić. Wraz z ich pojawieniem się większość przebywających tam zdro- wych kretów jęła odczuwać pilną potrzebę opuszczenia tego miejsca. Przybywały parami bądź trójkami pod strażą w najwyższym stopniu niechętnych wobec tego zadania gwardzistów. Były owrzodziałe, chrome, żałosne. Jedne choroba pozbawiła mowy, inne były ślepe, jeszcze inne gorzej niż ślepe, zarówno bowiem ich oczy, jak pyszczki zostały wyżarte przez chorobę, która nie miała swojej nazwy, lecz straszliwy skalposkór był jej nieomylnym zwiastunem. Wprowadzano je do systemu od południowego wschodu, przejściem dla krów biegnącym pod drogą, a potem gnano przemocą (choć niewielu wydawało się zdolnych do stawiania jakiegokolwiek oporu) wzdłuż Wschodniego Krańca ku plugawemu bagnu. Było jasne, dlaczego grikowie dokonali wyboru tego akurat miejsca, albowiem wszelkie domysły, jakie snuli co do miejsca pobytu ukrywają- cych się kretów, atakujących ich od czasu do czasu, wiązały się z północ- nym brzegiem lasu, gdzie powietrze było wilgotne, roślinność zaś nędzna. Należało zesłać te straszne krety do miejsca, które budziło lęk. - Co oni mają zamiar z nami tutaj zrobić? - pytały schorowane stworzenia. - Oni chcą, żebyśmy po prostu tutaj pozostali - odpowiadały inne. Ich lęk zamieniał się w spokój, a spokój w śmiech, kiedy mówiono im, że nie muszą robić nic, tylko żyć. - Żyć? - zapytał jeden, o ciele tak zdeformowanym, że każda mi- nuta była dla niego torturą. - Tutaj? - szeptała inna krecica, która niewiele mogła zobaczyć nieba ponad głową. Widziała wszakże grika, który trzymając się od niej z daleka, dawał jej znaki, że może iść, gdzie tylko zechce. Tak więc przez cały wrzesień przybywali do Lasu Duncton jego nowi mieszkańcy wezwani tutaj rozkazem Wilczej Jagody. Mieli wprawić kre- ciość w drżenie, kiedy rozniesie się wieść, iż krety takie jak one żyją w jednym miejscu, stanowiąc własne prawa, wybierając własne Rady Star- szych i kierując się jedną tylko, prostą regułą narzuconą przez grików: nie wolno im nigdy odejść z tego miejsca. Przybyli tutaj i tutaj mają pozostać. Tak oto, po troszeczku, jedna przesiąknięta zarazą kropla za drugą, wszyscy schorowani, okaleczeni, rozgoryczeni, psychopatyczni wykole- jeńcy i łotry, wszelkie odszczepieńcze, rozpustne i cierpiące, dziwaczne, jałowe, tknięte paraliżem i rakiem krety, jakie tylko grikowie zdołali znaleźć w okolicznych systemach, sprowadzane były do legendarnego Duncton i puszczane wolno. Wilcza Jagoda była zadowolona, a Chwast i Smail, który nadzorował tę akcję osiedleńczą, wręcz oczarowani. Już popełniono kilka morderstw, tworzyły się gangi. Choroba zataczała coraz szersze kręgi. - Wieszanie już się przeżyło, Chwaście. Kara zesłania do tego no- wego Duncton to coś znacznie gorszego i bardziej przerażającego i za taką będzie uważana w całej kreciości, gdy wieść o niej się rozejdzie. Zesłanie do Duncton będzie potworniejsze niż powieszenie. To będzie śmierć za życia. - W jaki sposób rozejdzie się ta wieść? Wilcza Jagoda wzruszyła ramionami. - Po prostu. Wieści zawsze się jakoś rozchodzą. Posłałam po Rad- czynię Dziobę, aby dokonała ostatnich przygotowań. Ona zarządzi za- plombowanie systemu i wyznaczy gwardzistów do patrolowania terenu. Z czasem patrole przestaną być potrzebne, może tylko w wypadkach gdyby nowi Dunktończycy w swej ohydzie stali się zbyt pewni siebie i zapragnęli rozszerzyć swe terytoria. Wtedy się ich załatwi. Ufam jednak, że tutaj, w Duncton, wytworzy się system tak zepsuty i niezdyscyplino- wany, że nie pojawi się tu z własnej woli żaden kret, poza tymi, których zdecydujemy się ukarać zesłaniem do tego miejsca. - A cóż na to powie kreciość? Powie, że ten Kamień, którego głaz z Duncton jest tak wielkim symbolem, nie ochronił swojej własności. Kreciość będzie się śmiała i kpiła. Ale nade wszystko będzie chciała, aby te z kretów, które są dziwne, niedopasowane, nieposłuszne, tknięte zarazą, chore albo po prostu w sposób nieprzyjemny wykazujące swą indywidu- alność... Cóż, kreciość poprosi, aby zostały one zesłane do Duncton. Czyż nie? Chwast uśmiechnął się. Sprytnie. Bardzo sprytnie. - Run będzie bardzo uradowany - powiedział. - Run... - Westchnęła. - Czy prędko przyśle swe wieści? - Przyśle - zapewnił Chwast. Miał taką nadzieję. Zdawało się, że już tyle czasu minęło, odkąd wysłał słówko na pomoc, a odpowiedź nie nadchodziła. Nic. Z wyjątkiem fałszywego alarmu, kiedy to przybył kret, który okazał się Dzioba. Radczyni była niezadowolona ze swego nowego zadania, lecz nikt nie mógł sprzeciwiać się Wilczej Jagodzie. W końcu jednak posłaniec Runa się pojawił. Szedł w górę od strony podziemnego przejścia, otoczony eskortą grików. Prawdziwych grików. Mrocznych, silnych, beznamiętnych. Na ten widok serce Chwasta zabiło radośnie. - Prowadźcie mnie do Głosiciela Słowa - rzekł szorstko ich przy- wódca. Chwast uśmiechnął się. Znał tego kreta. Ostatni raz widział go jako krnąbrnego krecika. Run mądrze wybrał następcę Wilczej Jagody. Chwast popędził ją odnaleźć. - Przybyli - powiedział. - Rozmawiałeś z nimi? - zapytała Wilcza Jagoda. - Widziałem ich i słyszałem, jego znam - stwierdził Chwast. - Kogo przysłał Run? - Sam ci powie, jakie jest jego imię, Wilcza Jagodo. Będzie lojalny. Zrobi wszystko co każesz, wypełni każdy rozkaz. Run wybrał mądrze, aby bowiem objąć twoje stanowisko na południu, potrzebny będzie kret bardzo bezwzględny i o niezbyt wybujałej wyobraźni. Przywódczyni uśmiechnęła się. - Pozwolimy mu, by trochę poczekał - powiedziała, mimo iż nie- cierpliwie czekała na moment, gdy ujrzy tego kreta. Mijały godziny, a ona bawiła się z Częstokołem. Słychać było śmiech. Kret, który przybył z tak daleka, był wściekły. Noc. Sen. Niepokój w całym systemie. Nadszedł poranek. - Wezwać go - rozkazała Wilcza Jagoda. Przyszedł. Był silny, młodszy od Wrekina, ale z pazurami nie tak jeszcze sprawnymi jak u tamtego. Wilcza Jagoda przez dłuższy czas przyglądała mu się w milczeniu. - Głosicielu Słowa - zaczął, jakby przemawiał do bóstwa. Córka Runa mruknęła: - Twoje imię? - Wyre - odparł. - Przynosisz jakąś wiadomość? - Run chce, abyś wróciła do domu, do Whern. Wkrótce. Jest bardzo z ciebie rad. - A ty, Wyre, co ty masz robić? - Zająć twoje miejsce na południu. - A zatem tak właśnie uczynisz. Prywatnie - w obecności jedynie Chwasta i Śliskości - Wilcza Ja- goda przekazała mu to, co powinien wiedzieć. Zajęło to trochę czasu, zatem zjedli coś przy okazji. Potem on opowiedział jej o swojej podróży. Kreciość była pokonana. Krążyło mnóstwo plotek. Ostatnio o Duncton, 0 tym jak straciło znaczenie i stało się miejscem niezdatnym dla kretów. Tryfan został pojmany, wszystkie krety o tym wiedziały. - Nieprawda, ale to dobrze - rzekła Wilcza Jagoda. Następnego dnia Wilcza Jagoda oraz jej świta zbierali się do odejścia, do podróży na północ. Dzioba, acz niechętnie, miała pozostać w Duncton 1 dopilnować jego zaplombowania oraz rozstawienia straży. Wyre miał się udać na zachód, do Koźlandii. - Chciałabym z tobą porozmawiać prywatnie, Wyre - powiedziała przed odejściem Wilcza Jagoda. Wyszli na powierzchnię, na otwarte miejsce, gdzie nie było w pobliżu żadnego kreta. - W przeciwnym wypadku by nas podsłuchiwał Chwast - powie- działa tytułem wyjaśnienia. - To jego praca - stwierdził Wyre. Wilcza Jagoda uśmiechnęła się, lecz potem jej oczy zrobiły się zimne. - Jak się miewa Run? - zapytała. - Jest zmęczony - rzekł Wyre. - Pragnie twojego powrotu. God- nie cię zastąpię, Głosicielu Słowa. To dla mnie zaszczyt. Uciszyła go machnięciem łapy. Spojrzał na nią. - Chciałabyś, abym zrobił coś jeszcze? - zapytał. Kiwnęła głową. - Kiedy Wrekin powróci do Koźlandii, Siabod będzie opanowane. Kreciość będzie całkowicie nasza. Zatem... - Tak, Głosicielu Słowa? Twoja wola jest moją. - Ciemne oczy Wyre'a błysnęły. Była w nim ta ochocza głupota przejętego swą rolą młodzika, który chce się wykazać. Wilcza Jagoda nie wątpiła w jego słowa. To był dobry wybór, przynajmniej na jakiś czas. - Zatem, Wyre... gdy Wrekin powróci, zabijesz go. Potem Wilcza Jagoda z Whern odwróciła się od niego i z Chwastem u boku, a także Częstokołem i Śliskością, oraz kilku wybranymi gwardzi- stami stanowiącymi jej świtę ruszyła w dół do podziemnego tunelu. Kilka karykatur kreciego rodzaju zostało zepchniętych w cień przez gwar- dzistów prowadzących ich do Duncton. - Bądźcie szczęśliwe w waszym nowym domu, szumowiny - po- wiedział ze śmiechem jeden z gwardzistów Wilczej Jagody. Czuł ulgę, odchodząc stąd. Wilcza Jagoda przeszła obok i nie rzucając ani jednego spojrzenia za siebie, na system, który zniszczyła, skręciła na północ i ruszyła w długą drogę powrotną do Whern. KONIEC KSIĘGI PIERWSZEJ > Spis treści Prolog .......................... 5 Część pierwsza. POWRÓT DO UFF1NGTON .... 7 Część druga. KOZLANDIA .............. 112 Część trzecia. LAS DUNCTON............ 288