Eugeniusz Dębski jako Pierce O. O’Tooley Anioły Ujemne Przeskoczył do jaźni w jednej niedefiniowalnej chwili... Mrok – jasność, niebyt – jaźń... Jakby wskoczył do wody, jakby nagle ktoś jednym zdecydowanym ruchem opuścił rolety i odciął od światła i dźwięku, ale nie – na odwrót przecież – podniósł rolety! W uszach długą chwilę dudniło, wydawało mu się, że ma w nich jakieś kołeczki, które uciskają na... na to coś, co przenosi dźwięki, spróbował sięgnąć ucha, udało się, sięgnął, ale niczego poza samym uchem nie znalazł. Natomiast w pole widzenia dostała się ręka, z przeźroczystym wężykiem ginącym pod małą kopułą na wierzchu przedramienia. No to już wszystko wiadomo... „Jestem w szpitalu – pomyślał. – Chory, albo ranny. Ale nie martwy”. Pomrugał powiekami, zapiekło. Znieruchomiał z zamkniętymi powiekami, czekał na łzy, na ulgę. Czekał dość długo, jakby wszystkie łzy wyschły, ale w końcu popłynęły. Chwilę potem już mógł się rozejrzeć. Mały, ale nie ciasny pokój. Drugie łóżko, ktoś leży i posapuje. Mężczyzna ma obwisły podbródek, którego wiotka skóra i warstwa mięśni opadły i przykryły sobą grdykę. Współlokator ma ciemną cerę i cienkie zadbane, idiotyczne wąsiki. Parodia wąsików operetkowego południowca. Podparł się rękoma, stęknął i w końcu usiadł. Dwie szafki na ubranie, za zasłoną, odsłoniętą częściowo. Na stolikach przy łóżkach lampki, wielokrotnie malowane jakąś szklistą farbą, ale niedbałe: wyniszczone liszaje zostały tylko niechlujnie zachlastane. I w ogóle – bieda raczej widoczna: farba na ścianach kilkuletniej ważności, same łóżka – metalowe „szkieletory”, cienko powizgujące i delikatnie stukające przy każdym ruchu, rozkalibrowane i rozchwierutane łącza... Żadnej specjalnej techniki, żadnych filmowych monitorów, ekranów, zero rytmicznych popiskiwań, pulsujących wykresów. Wieś? „Ale skąd ja na wsi? – pomyślał. – A kto – ja?”. Spostrzegł nagle, że oddycha szybko i nieefektywnie, jakby zasysał jakąś ubogą mieszankę, coraz szybciej i szybciej. Poczuł zimny pot na czole, ale kiedy zdobył się na wysiłek i otarł czoło, to odkrył, że nie ma na nim potu. Wyczuł szybkie i coraz chyba szybsze tętno. „Spokojnie! – wykrztusił myśl. Siłą ją zwerbalizował. – Spokojnie! Przecież żyję, to o co chodzi? Spokój!”. Odpychając od siebie świadomość wariackiego tętna odrzucił koc, przesunął nogi, zwiesił i usiadł w końcu. Potem ostrożnie – zawsze go denerwowali filmowi chorzy, którzy wyrywali sobie spektakularnie igły z żył, tętnic czy wenflonów – wyjął igłę z opatrunku przypominającego kopułkę białego czołgu, odczekał chwilę, ale nie doczekał się spodziewanego ataku mdłości czy zawrotów głowy. Wstał, poczekał kilka sekund, i – widząc, że nic się nie dzieje, ucieszony (nie przydarzyło mi się zatem nic poważnego!) podszedł do karty z historią choroby. – Yarbird Lesterfield... „Yarbird Lesterfield się nazywam”. Nic. Zero odzewu. Chimmalima! Nic... Usiadł, bo teraz poczuł słabość w kolanach. Popatrzył na raz jeszcze. Yarbird Lesterfield, trzydzieści jeden lat... Hm... Zero odzewu. Przyjęty... przedwczoraj? No tak, wpisy co sześć godzin... Popatrzył na zegar ścienny. Piąta rano. Ostatnio mierzone tętno dwie godziny temu... Sprawdził raz jeszcze wpisy. No tak, przedwczoraj. Dwadzieścia dziewięć godzin bez przytomności. Dlaczego? Teraz zobaczył, że ma na lewym przedramieniu dwa sińce i kilka zadrapań. I od razu jakby dostał przepustkę do nowego pomieszczenia – odezwał się ból głowy, nad prawym uchem, sprawdził – plaster. Ból. Szybko wstał, zadarł szpitalną koszulę i przyjrzał się sobie. Niewiele uszkodzeń – dwie pręgi na lewym udzie, jakby się zadrapał dwuzębnymi grabiami. Chyba tyle. W miarę jednak jak wykonywał kolejne ruchy, odzywał się ten czy ów mięsień, jeden i drugi naciągnięty staw. – Yarbird... – powiedział cicho, ale nie odezwało się to żadnym echem w umyśle. – Coś ci się przydarzyło, Yarbirdzie, ale co? Skaleczone? stłuczone? miejsce nad prawym uchem odezwało się pulsującym bólem. Znieruchomiał z zaciśniętymi oczami, odczekał chwilę, ból nieco osłabł, ale nie zniknął – należał do gatunku tych czyhających, gotowych w każdej chwili do zaktywizowania się. Mężczyzna odwrócił się do stolika i sprawdził, czy nie leżą tam jakieś proszki od bólu głowy, potem przypomniał sobie o dzwonku do siostry. Nie było. „Idiotyczne – pomyślał. – Pamiętam, że w szpitalach są przyciski do wzywania personelu medycznego, ale nie pamiętam, jak się nazywam... Kim jestem, gdzie, po co? Chimalima!”. Poruszając się jak po lodzie wstał, strzepnął nieprzyzwoicie zadartą koszulę i wolno pomaszerował do okna. Budynek szpitala stał na zboczu górującym nad brzegiem ogromnej zatoki. Tarasy domów spływały niemal do samej plaży. Biały piasek upstrzony setkami parasoli, okrągłych, kwadratowych, prostokątnych... Pusto, nikt się jeszcze nie kąpie, nie opala. Kilka wież ratowników, kilkanaście pomarańczowych pontonów kiwających się na długich leniwych, sytych falach. Na krawędzi płaskowyżu, w którym gigantyczne szczęki wygryzły podkowę, stał olbrzymi posąg: mężczyzna w czarnym płaszczu czy kitlu z czerwonym znakiem na piersi: okrąg przecięty pionową krechą. Gigantyczny lizak? Mężczyzna miał długie falujące włosy, układające się na ramionach, rysów twarzy z tej odległości nie było widać; jedną rękę, lewą, wyciągniętą miał w bok i wygiętą, jakby zagarniał coś do siebie, prawą wskazywał na niebo. W sumie, mógł też prezentować jakąś figurę taneczną, z niewidzialną partnerką, ale raczej jednak wskazywał drogę, filozoficznie, mentalnie, duchowo. Wskazywał na to purpurowy nimb nad głową. „Święci nie tańczą - pomyślał Yarbird. – A ponieważ to święty, to znaczy, że pokazuje dokąd należy się udać, na co patrzeć, i tak dalej...”. Odwrócił się do wyjścia. „Gdzie są tacy ogromni, sześciopiętrowi święci?” – zastanawiał się, wychodząc na korytarz, ale nie mógł sobie przypomnieć. Szpital jeszcze spał, pielęgniarka sennie kiwała się nad purpurowym strzępkiem tkaniny, na którym, kiedy jeszcze nie drzemała, ściboliła białymi i żółtymi nićmi jakiś roślinny wzór. Yarbird oparł się o wysoki blat, postukał opuszkiem palca w wytarte drewno. Pielęgniarka poderwała głowę, ale miała jeszcze zamknięte oczy, dopiero po chwili, kiedy otworzyły się jej usta, ukazując koniuszek wilgotnego języka za białymi zębami, uniosła do góry powieki. Obraz stojącego przed nią mężczyzny jeszcze przez sekundę przecierał drogę do ośrodków sterujących ciałem. Potem już wszystko potoczyło się normalnie: jęknęła, podskoczyła, wsunęła robótkę do szuflady – wszystko jednocześnie, a potem głośnym szeptem zalała Yarbirda szybko płynącą rzeką dźwięków, słów, zdań... Z których nie zrozumiał nic. Pomachał ręką, powstrzymał strumień słów. – E... eee... jestem tu... nie wiem, dlaczego... – Uświadomił sobie, że mówi w innym języku. Przekrzywiona głowa siostry i jej zmrużone oczy potwierdziły przypuszczenie: porozumiewali się w różnych językach. – Łejt minyt – powiedziała nagle kobieta, potem, gestem zatrzymując go w miejscu, poderwała się z krzesła i pobiegła korytarzem. „Ona używa hiszpańskiego, włoskiego, a może portugalskiego... – pomyślał. – A ja... angielskiego. No tak, ja mówię po angielsku. Jestem Anglikiem? Chchimalima! – zaklął w duchu. – Co za idiotyczny stan – myśleć o sobie, jakby z boku, w trzeciej osobie? Pytam siebie o siebie...”. Jęknął, fala bólu dopadła go znienacka, jakby wcześniej zgubiła się gdzieś na korytarzu i dopiero teraz dogoniła go przy stanowisku pielęgniarki, rozejrzał się, wyszukał wzrokiem wygnieciony fotel, dodreptał do niego i zwalił się w skrzypiące dermowe objęcia. Przymknął powieki, wstrzymał oddech, po pierwszej fali bólu nastąpiła ulga. Ostrożnie odetchnął, otworzył oczy. Z boku pisnęły podeszwy. – Miste... – usłyszał głos pielęgniarki, ale nawet nie dokończyła pierwszego słowa. Nagle z jej ust zaczął ulatywać niski, bulgocący dźwięk zamiast łamanych angielskich słów: – ... ho – looruogo... bolg... go... brodu... bolgbo...rr... Pacjent uniósł ręce do uszu i potarł je. Dźwięki brzmiały zupełnie jakby dochodziły z uszkodzonych kolumn, jakby wyciekały z głośników z podartymi tekturowymi membranami. Furkocące i drżące, i chrypiące... Potrząsnął głową, zapominając o czyhającym bólu, został natychmiast ukarany. Kiedy otworzył oczy, siostra stała przed nim i pochylona wskazywała na tę część korytarza, z której przyszła. – Plisgou! – powiedziała i uśmiechnęła się szeroko. Już nie burczała, nie furczała i nie bulgotała. Yarbird wstał i poszedł wolno, ostrożnie, usypiając miarowym gładkim krokiem ból. Kiedy dotarł do otwartych drzwi, do których właśnie zbliżał się młody mężczyzna w białym kitlu, niemal już nie bolała go głowa. – Pan Lesterfield! Proszę. – Lekarz odsunął się od progu, wskazał pacjentowi wnętrze, a gdy ten wszedł – leżankę. Po drodze chwycił jego dłoń, uścisnął i powiedział: – Miguel Chijjac. Yarbird nie odpowiedział. Po pierwsze, Chijjac wiedział, jak się pacjent nazywa... Ale ważniejsze było to, że on sam nie kojarzył siebie z wypisanymi na karcie chorobowej danymi personalnymi. Kiedy myślał o swoim nazwisku, musiał poganiać pamięć, by szybciej podsuwała mu „Lesterfield”. Usiadł na leżance. Chyba jeszcze przed chwilą lekarz sam na niej leżał, prześcieradło było zmięte i wygrzane, nieprzyjemnie ciepłe i brakowało mu zapachu świeżości po praniu. Yarbird ułożył ręce na kolanach, żeby nie dotykać leżanki, ale czuł ciepło przez cienką koszulę. – Przepraszam, że się pan tu fatygował – powiedział lekarz z miną przeczącą słowom – ale za godzinę i tak zaczynam obchód, a miałem dwa dyżury pod rząd... – Nie szkodzi, czuję się całkiem dobrze... Tylko... – Tak? – Po pierwsze – amnezja. Nie wiem, kim jestem, skąd się tu wziąłem i nawet gdzie jestem. Geograficznie, mam na myśli, bo wiem, że to jakiś szpital. Nic mi nie mówią imię i nazwisko z karty chorobowej... – Yarbird? Tak? Rodzice musieli być miłośnikami starego dobrego rocka – uśmiechnął się lekarz. – Dobrze, że nie dali panu na imię Led Zeppelin, albo Creedence Clearwater Revival – roześmiał się. Potem machnął ręką przepraszająco i zaczął buczeć: – Hoduu... dugolou budu rogrogrodo wodobo... uouo... Yarbird zamachał rękami, zaskoczony lekarz zamilkł. – No i właśnie to drugie, przed chwilą usłyszałem to z ust siostry, teraz pana... Słyszę normalną mowę, a potem nagle z waszych ust ulatuje jakieś niskie buczenie, tylko słyszę hurkot, bulgot, słowny rumor... Same samogłoski o i «... – Lekarz zastygł z otwartymi ustami i jedną ręką wyciągnięta w bok, znieruchomiałą w pół gestu. – Trochę to przypomina tę sytuację, kiedy wychodzi się spod prysznica z wodą w uszach i coś tam w nich furczy... Ale to jest o wiele mocniejsze... nie wiem... – Gruduo tu tu tur grubu bururu... wcześniej? – zapytał lekarz. – No właśnie – cała pana wypowiedź to były bububu, a na koniec usłyszałem słowo „wcześniej” – poskarżył się pacjent. – Pytał pan, czy miałem coś takiego wcześniej? – Lekarz skinął głową. – Nie. Nie miałem. – Zamarł i chwilę myślał intensywnie. – To znaczy... nie pamiętam, czy miałem... Ale mam wrażenie, że nie. – Hm... Nie mam pojęcia, co to może być – powiedział lekarz. – Nawet nie wiem, jak«to nazwać? Dysfonia? – Przysunął krzesło do leżanki i zaczął lekarski rytuał: latarka w oko, obmacywanie łokci, popukiwanie w kolano, drapanie w podeszwy stóp. Przez cały czas przemawiał do pacjenta: – Musi to być związane z pana urazem. Chociaż... Nie stwierdziliśmy nawet wstrząśnienia mózgu. Wczoraj był pan przytomny, potem dopiero zapadł pan w mocny sen, a ponieważ... Cóż, nasz szpital Świętego Jozuego nie ma wielkich możliwości. Ani osobowo, ani sprzętowo. Nie mamy neurologa, na przykład... Odsunął się na krześle, włożył do kieszeni latareczkę. – Na pewno przyślę do pana laryngologa, żeby sprawdził pańskie uszy, ale... – pokręcił głową z powątpiewaniem – ...niemal na pewno nie jest to sprawa fizycznego uszkodzenia słuchu. Chociaż oberwał pan dość mocno w głowę. – No właśnie... Co się ze mną stało? To znaczy – gdzie jestem, i jak tu trafiłem? – Został pan stratowany... może przesadziłem – poturbowany, tak będzie lepiej, poturbowany przez tłum... Ale po kolei – jesteśmy w Sonta Monita, Bradzylia. Wczoraj skończył się tu u nas doroczny festiwal poświęcony naszej patronce. – Wskazał palcem okno. – Może widział pan naszą dumę – pomnik, największy na świecie pomnik Sonta Monity. – Widziałem... – Chciał powiedzieć, że patronka była bardzo męska, do tego stopnia, że wziął jej postać za mężczyznę. – Tak, widziałem. – No więc – z dokumentów wynika, że jest pan reporterem... – Wpatrywał się uważnie w oczy Yarbirda. – Nic się panu nie kołacze? Zaraz przyniosę to, co ocalało, ale na razie słownie: zapewne fotografował pan procesję, tę ostatnią, z biczowniczkami. To zawsze gratka – śliczne dziewczyny... – Chrząknął i uśmiechnął się lekko. – Obnażone... Ładne wychodzą reportaże... Ale pan miał pecha – w bezpośredniej bliskości wybuchła panika... Właściwie – nie tyle panika, co... ekstaza?.. Krótko mówiąc, ktoś krzyknął, że widzi świętego, tłum ruszył w tamtą stronę, kilka osób zostało przyparte do ścian... Obok pana, niestety, został stratowany na śmierć jakiś mężczyzna, może nawet ten, z którego powodu wybuchło zamieszanie, może dowcipniś, który sprokurował sobie jakoś nimb, nie wiem. Bardzo dziwne jest, że zginął, może miał... – Potrząsnął głową, jakby odpędzał jakąś nieprawdopodobną myśl. Wrócił do wątku Lesterfielda i jego przygody: – Pan zdołał przetrzymać największy nacisk tłumu, wskakując na parapet niskiego okna, ale potem spadł pan i jakiś czas utrzymywał się na głowach i ramionach zwartego tłumu... Niestety, potem zsunął się pan i... No cóż, trafił pan pod nogi tych ludzi... – Pan to widział? – przerwał mu Yarbird. – Opowiada pan, panie doktorze, z takim przekonaniem... – Pan też może zobaczyć. Niedaleko, na dachu, rozsiadła się ekipą telewizyjna, kiedy tłum ruszył, przebiegli z kamerą po dachach i nagrali jak pan stoi na parapecie, jak pan się zsuwa... Chce pan zobaczyć? – Wskazał stojący w kącie kombajn tele-wideo. Yarbird pokiwał głową. Lekarz podszedł, włożył leżącą z boku, przygotowaną widać wcześniej kasetę. – Proszę sobie obejrzeć, może odblokuje się panu pamięć, a ja pójdę po pana rzeczy, ubranie j resztę... Wyszedł. Na ekranie pojawiła się ulica miasta, wąska, ograniczona czteropiętrowymi domami. Z głośników płynął niezrozumiały monotonny komentarz, kamera pokazywała gęsty, zwarty tłum ciągnący ulicą, wypełniający szczelnie cały jej kanion, po kilku sekundach komentator przerwał referowanie widoku, jego głos podniósł się, zaczął mówić szybciej, potem obiektyw kamery, bez dbałości o elegancję przekazu, przemknął po głowach tłumu i uczepił się kotłowaniny na zakręcie. Kamerzysta dał zbliżenie, a potem pokazał, że z dachu obok zaczyna biec w tamtym kierunku inny kamerzysta z małą kamerą na wysięgniku. Chwilę potem realizator przełączył wizję na tę kamerę. Obraz przez moment skakał, potem jednak ustabilizował się, widać było falujący tłum, głowy drepcących w miejscu ludzi, słychać było okrzyki. Kamerzysta dał zbliżenie na parapet umieszczonego na parterze okna; Yarbird zobaczył tam’ siebie. Stał na pochyłym parapecie, zapierał się rękami o ściany, ale ręce ludzi z falującego tłumu co i rusz trącały go w stopy, utrzymywał się jeszcze chwilę, i gdy za nim, za szybami poruszyły się firanki, kiedy mignęła za połyskującą refleksami światła szybą twarz jakiejś kobiety, zamierzającej otworzyć okno – Yarbird zobaczył siebie wpadającego na tłum. – Jakoś to pasuje do pańskiego imienia – powiedział ktoś z tyłu. W progu stał lekarz z dwoma foliowymi worami w ręku. Widząc zmarszczone czoło pacjenta wyjaśnił: – Pańskie imię – nazwa zespołu z połowy ubiegłego wieku, i pan na rękach tłumu, jak rockowy idol, rzucający się ze sceny na tłum słuchaczy, a ten nosi go na wyciągniętych rękach... Z dokumentów wynika, i z resztek sprzętu, że był pan... Przepraszam, jest pan reporterem czy fotoreporterem Kansas City Net Publication... – zawiesił głos, ale odpowiedziało mu tylko wzruszenie ramion pacjenta. – W każdym razie – fizycznie jest pan OK...gohohobuu... buabuuuu... kru wwuwnu... Podniósł rękę i powstrzymał lekarza: – Przestaję rozumieć. Czy pan potrafi to wyjaśnić, wytłumaczyć, zdefiniować tę moją dyslinguę? Dlaczego ni stąd, ni zowąd przestaję słyszeć... to znaczy rozumieć co się do mnie mówi? – Ale to nie są poszczególne słowa, prawda? Powtórzę teraz to, co mówiłem: „Nie ma najmniejszych wątpliwości, że pozostała w panu jakaś fizyczna trauma”. Pacjent pokiwał głową. – Teraz to słyszę i rozumiem. To nie jest jakiś zakaz rozumienia jakichś tematów czy słów, jakaś cenzura... To raczej przypadkowy rytm wykluczania rozumienia, zresztą – może to i ma jakiś rytm, ale ja go nie wyczuwam. – Sądzę, że kiedyś, kiedy pan trafi do lepszego ośrodka, można będzie pana po prostu zbadać dokładniej. Po kilku dniach stałego monitoringu da się określić, z jaką częstotliwością to się dzieje. Nawet, czy dotyczy jakichś określonych tematów, dźwięków, zakresu akustycznego, timbre’u? Yarbird oderwał wzrok od ekranu, popatrzył na lekarza. Ten miał na twarzy wypisaną rezygnację i niewiarę.. W duchu machnął ręką, odkaszlnął i wrócił do oglądania reportażu, akurat na chwilę, kiedy jego ciało zaczęło zsuwać się w dół, jakby tłum zasysał go niczym bagno. Jeszcze kilka machnięć rękami, rozpaczliwie wczepiających się w kołnierze, rękawy ludzi z tłumu, ale ci bezlitośnie wyszarpywali się, odpychali jego ręce. – Skurwysyny... – mruknął Yarbird. – Co za ludzie! Nikt się nie przejął tym, że spadam im pod nogi?! – Nie może mieć pan do nich pretensji... – zaczął lekarz. Yarbird obejrzał się zdziwiony. Chijjac nie żartował. – Już mówiłem panu, że sam jestem zdziwiony obrażeniami... – zaczął, ale nagle za jego plecami pojawiła się pielęgniarka, energicznie pociągnęła lekarza za ramię i zalała go potokiem szybkich niezrozumiałych dla Lesterfielda słów. Chijjac szybko zwalił worki na fotel i wybiegł z pokoju. Yarbird stał chwilę nieruchomo, potem zerknął na ekran, gdzie – jak gdyby nic się nie stało – znowu stacjonarna kamera pokazywała pochód, rzednący tłum, znowu spokojny, leniwie drepcący ulicą. Yarbird poczuł, że ogarnia go fala złości. Na tłum, wyraźnie niepomagający mu, wręcz usiłujący go zabić, na lekarza, którego nie wzruszyły jego obrażenia, i który wyraźnie solidaryzował się z morderczą tłuszczą. „Co ja tu robię? Jeśli tak będą mnie leczyli jak pomagali tam na ulicy...” – pomyślał. Podszedł do worków i sprawdził ich zawartość. W jednym był rozdeptany na miazgę aparat cyfrowy? kamera? coś plastykowego, elektroniczno-mechanicznego. Statyw z wysięgnikiem-żurawiem, pozwalającym filmować z dystansu dwóch metrów. Połamany, wykrzywiony, jak i aparat-kamera – nie do użytku. W drugim worze było ubranie Yarbirda. Na szczęście odczyszczone, rzucił się do przebierania. „Ani, chimalima, sekundy w tym pieprzonym miejscu, mieście, kraju!”. Szybko ubrał się. W kopercie był portfel, dwie karty kredytowe, paszport... Jedna karta i paszport raczej nie do użytku – musiały wypaść mu z kieszeni i tłum mocno pokiereszował ich powierzchnie o bruk. Ale druga karta była nietknięta. „Dziwne, nie podpieprzyli jej? – pomyślał. – Można się po tym bydle wszystkiego spodziewać, ale tego, że nie rąbną karty? Chyba że wyssali już z niej wszystko... Chim-malimm-ma! Nie będę miał za co wrócić...”. Znieruchomiał nagle. Obejrzał paszport ze wszystkich stron. USA. Fajnie. USA to był zrozumiały skrót. Pamięć tym razem podpowiedziała właściwe dane. Ale wypłynął też z pamięci ogrom” kraju. A w paszporcie nie było nawet miasta. Stał chwilę postukując porysowanym prostokątem wtopionego w plastyk paszportu o paznokieć kciuka. Obejrzał go jeszcze raz. Na zdjęciu widoczne były tylko podbródek, usta i wąsy, miał wtedy wąsy, potem były szeroka szrama niepozwalająca obejrzeć reszty twarzy. Zastanawiał się, czy w ogóle służby na lotnisku przepuszczą go do samolotu. „Ale jak nie przepuszczą, to będą musiały powiadomić konsula! – Ucieszył się. – Nawet nie będę musiał szukać placówki dyplomatycznej. Jeśli zaś przepuszczą, to jeszcze lepiej – wyląduję w... w... domu... i od razu pojadę do szpitala. Kansas City, powiedział lekarz”. Szybko sprawdził, czy w worku ze sprzętem nie zachowało się coś wartego zabrania, ale wszystkie kasety były zmiażdżone, sprzęt – nie do uratowania. Machnął ręką, dotknął opatrunku na głowie, przelotnie pomyślał, że może lepiej byłoby go zmienić, a potem poddając się przemożnej ochocie znalezienia się gdzie indziej, byle nie w tym szpitalu, nie w tym mieście – wyskoczył na korytarz i pomaszerował do schodów. Nikt go nie zatrzymywał. Na ulicy uprzytomnił sobie, że musi unikać bankomatów, bo nie pamięta kodu. Z kasą na lotnisku kłopotów nie będzie, tylko żeby konto nie było puste. Gorzej z dojazdem do... Włożył rękę do kieszeni i wyczuł pod palcami zwitek banknotów. Uradowany wyjął je i szybko przeliczył – ponad dwie setki! – Dziwne – mruknął do siebie. – Człowiek może zginąć i nikogo to nie obchodzi, a z drugiej strony aż przesadna, niewiarygodna uczciwość! No i dobrze. Przemierzył parking z nawierzchnią zapunktowaną łatami betonu, wyszedł na ulicę. Przejeżdżający ulicą zaspany taksówkarz z wygniecioną twarzą, jakby spał przytulony do kierownicy, na pytanie, czy zna angielski pokręcił głową, ale chętnie zareagował na polecenie „airport”. Jadąc przez senne jeszcze miasto, przyglądał się zaśmieconym po fieście ulicom, podfruwającym strzępkom papieru, zwisającym z balkonów wstążkom, przyklejonym do szyb mieszkań i instytucji niezliczonym obrazkom, przedstawiającym albo posąg, albo inne wizerunki tej samej świętej. „Właśnie – pomyślał nagle i odeszła go senność. – Lekarz powiedział Sonta Monita nie santa, tylko sonta. Nie zwróciłem na to uwagi, bo pomyślałem pewnie, że ma jakąś wadę wymowy, ale powiedział też Monita, nie Monica – pal diabli, może jest takie imię. Ale nazwał kraj Bradzylia. A przecież wiem, że jest Brazylia!”. Wychylił się do kierowcy. Postukał go palcem w ramię. Tamten przeniósł spojrzenie z drogi przed sobą na długie wygięte w łuk lusterko. – Brazylia? Brasil? – Si! Bradsil! Opadł na kanapę. „Co to może znaczyć? Czy mnie się pomieszały języki, słowa? USA się nie zmieniło, ale dlaczego inaczej niż oni nazywam ten kraj? Oni chyba wiedzą lepiej, gdzie mieszkają! – Chwilę posapywał bezmyślnie gapiąc się przez okno. – Gdybym był w comie przez kilka lat, kilkanaście – rozumiem: zmieniła się nazwa, ale od wczoraj? Spisek jakiś? Tylko po co, żeby wprowadzić w błąd mnie? Przecież nie jestem nikim ważnym, tak przynajmniej wynika z doku... mentów..-.”. Z kłębów mgły dominującej w jego umyśle wyłoniło się niewyraźne wspomnienie jakiegoś filmu czy książki, w którym ktoś, po coś, kogoś robił tak w konia... Ale ten ktoś był jakimś szpiegiem... Chyba... „Aleja nie jestem szpiegiem! Chyba... Chimalima!”. Przejechali krótki tunel, no – może nie tak bardzo krótki, jakaś minuta jazdy. Słońce uderzyło w oczy. Znajdowali się na płaskowyżu, kilka drogowskazów potwierdziło, że jadą w kierunku lotniska. Ale droga była w kiepskim stanie, wyboje i łaty, szczerby w asfalcie... Tłukli się po niej niemal pół godziny. W końcu pojawiły się budynki terminalu... Terminalu?! Zgroza! Podał kierowcy dwudziestkę, wysiadł i zamarł, wpatrując się w baraki tworzące kompleks lotniska. Nawet on, częściowo pozbawiony pamięci, wiedzy o otaczającym świecie, miał świadomość, że takich lotnisk nie ma. Już nie ma. Nie ma od kilkudziesięciu lat! „Chimalima! Jakie samoloty tu latają, skoro dworzec lotniczy wygląda w ten sposób?”. Zmusił się do przejścia kilkunastu kroków, przekroczenia progu terminalu. W środku było nieco lepiej – działały schody ruchome, chyba klimatyzacja, przynajmniej nie śmierdziało, jakieś ekrany serwowały informacje o odlotach i przylotach. Odzywał się gong, potem ciepły kobiecy głos serwował w dwu językach informację o przylotach i odlotach. Yarbird najpierw podszedł do szklanej ściany z widokiem na płytę lotniska. Rękaw przyssał się do samolotu, podrygiwał lekko pod stopami wysiadających pasażerów, których sylwetki migały w postrzępionych na brzegach dziurach harmonijkowej ściany. Jęknął w duchu. Zwalił się w najbliższy pusty fotel, zastanawiał chwilą. Rozważał możliwość wyszukania konsulatu, ambasady raczej, może agencji gazety, której był pracownikiem. Ale zaraz potem ogarnęła go gorączkowa ochota wyjazdu z tego dziwnie się nazywającego kraju, z dziwnymi rytuałami, które niemal kosztowały go życie... Uznał, że gdyby był w domu... Gdyby jakoś dotarł do swojego domu... Na pewno przypomniałby sobie wszystko... Wszystko. Tak! Nie ma na co czekać. Poderwał się i pomaszerował do kasy. Żeby tylko nie żądali paszportu! Ale był dziwnie optymistycznie nastawiony do tego problemu, jakby w podświadomości istniała informacja o tym, że tu nie sprawdzają paszportów. Zobaczymy, uznał. W zależności od rozwoju sytuacji. Rozwinęła się całkowicie odmiennie niż się spodziewał. – Mówisz po angielsku? – rzucił do kasjerki. Młoda, ale bujna Mulatka strzeliła w jego kierunku lśniącym białym uśmiechem. – Owszem, proszę pana. Słucham. – Najbliższy lot do Stanów? Najchętniej do Kansas City? Zerknęła na ekran monitora. Przeleciała wzrokiem w dół i w górę. – Za trzydzieści dwie minuty. Wprawdzie tylko do Houston, ale tam ma pan przesiadkę w odstępie pół godziny. – OK. Biorę. Ile? Wyciągnął plik dolarów i przeliczył pośpiesznie. Sto dziewięćdziesiąt, powinno wystarczyć. – Pan sam? – zapytała Mulatka. Odpowiedział skinieniem głowy. – Dwa miejsca w klasie turystycznej – ciągnęła. – Dwieście osiemdziesiąt cztery dolary. – Zaraz – dwa? Przecież pytała pani, a ja odpowiedziałem – jestem sam. – No tak... – Wyprowadziła na twarz profesjonalny uśmiech, ale nie przyszło jej to łatwo. – Dlatego – dwa miejsca – nie powstrzymała się od lekkiego wzruszenia ramionami. – Czegoś tu nie rozumiem, może niewyraźnie mówię – powiedział, siląc się na spokój. – Powiadam, że jestem sam, a pani mi wciska dwa bilety?! – Nic panu nie wciskam! Daję jak i wszystkim – miejsce dla anioła stróża. Z pełną zniżką i dodatkowymi czterema procentami promocji. t Yarbird zamarł z otwartymi ustami. Spod sufitu rozległ się nad podziw czysty i wyraźny głos: – Lot do Ate... – i urwało się, przeszło w już znany char – kot: – Hrogooo... grugh... buduurdu... „Ktoś tu ześwirował... – pomyślał bliski rozpaczy Lesterfield. – Czy ona powiedziała »anioł stróż«? Czy to kolejna halucynacja, do kompletu z dysfonią czy innym pierdolonym kurewstwem!”. Kasjerka siedziała wpatrzona w niego. W jej oczach zaciekawienie mieszało się z zaskoczeniem i – tak-tak, widział to – strachem. Ale nie mógł kupić dwu biletów, po prostu fizycznie brakowało mu pieniędzy! „Karta! – przypomniał sobie. – Ale nie – jeśli teraz jeszcze podam jej nieważną albo zastrzeżoną kartę... Nie”. – Jednak poproszę jeden bilet. Do Houston, potem do Kansas City – powiedział, zachowując kamienny – jak sądził – spokój. – Ale pytam pana – co z aniołem stróżem? – zapytała Mulatka. – Yyy... jest... Jest mały, zmieści się na kolanach! – rzucił dodając niedbały gest. – N-na k... kolanach? – Dziewczyna wytrzeszczyła oczy. – Tak. Och, to zresztą nie pani sprawa, tylko nasza. – Pokazał palcem na siebie i kciukiem do tyłu. – Załatwimy to sami między sobą, ja i anioł. Zawsze tak robimy. Proszę – podsunął do niej zwitek pieniędzy. Kasjerka rozejrzała się z rozpaczą dokoła. Wyciągnęła szyję, chcąc wypatrzyć kogoś z przełożonych, ale na jej nieszczęście nikt taki nie kręcił się w zasięgu wzroku. Rzuciła spłoszone spojrzenie na aparat telefoniczny. – Proszę pani – chcę bilet, szybko i bez żadnych oporów. Rozumiemy się? Pani ma bilet, ja mam pieniądze, dokonajmy wymiany. – Nagle wpadł mu go głowy dobry argument: – Bo inaczej, a jestem dziennikarzem, rozpowszechnię wiadomość, jak tu traktujecie klientów. Znacznie mniej ludzi przyleci na następne święto Sonta Monity! – zagroził. Nie odrywając od niego wzroku skinęła spłoszona głową, zastukała wprawnie w klawisze monitora. Po chwili pisnęła drukarka. Dziewczyna szybko zgarnęła banknoty, odliczyła potrzebną kwotę, resztę włożyła w bilet i podała Yarbirdowi. – Przyjemnego lotu... – szepnęła. – Dziękuję. Na pewno taki będzie – powiedział z nieukrywaną kpiną w głosie. Odszedł od kasy, skręcił wolno za szereg automatów telefonicznych. Powstrzymał się od ucieczki. „Dokąd mógłbym zwiać? – pomyślał. – Przecież ona wie, na jaki lot się wybieram. Jeśli będą chcieli mnie zgarnąć, to poczekają przy bramce”. Dobrnął do ustawionych w krąg wytartych i wyświechtanych foteli, zwalił się na taki, który pozwalał mu obserwować niemal cały hol. Siedział plecami do ogromnego okna. Wypatrzył strzałki z hiszpańskimi... hiszpańskimi chyba, nie – portugalskimi napisami kierującymi do bramek odlotów. „Co jej odbiło – anioł stróż? Może to taki lokalny zwyczaj, że po święcie na cześć tej Sonta Monity każdy staje się oczyszczony, bardziej święty? Ale co do tego mają linie lotnicze? Jakim prawem żądają pieniędzy za skutki jakiegoś rytuału? Nie, no chimalima, opiszę to, żebym pękł! My im robimy kasę na turystyce, a oni piłują nas jak mogą?! Anioł stróż. Dobre sobie...”. Odwrócił się w lewo i rozpoczął spokojny, dokładny przegląd całej sali. Nic się nie działo. Podróżni snuli się w te i z powrotem, bagaże, walizki, torby, dzieci, piesek, parasole, okulary słoneczne, kapelusze... Śladu anioła, stróża, jakkolwiek by wyglądał. Chyba że wyglądał jak zwyczajny podróżny – smagły lub blady, mężczyzna lub kobieta czy dziecko. Ale wtedy niby dlaczego miałby się nazywać aniołem stróżem? Bzdura jakaś. Odetchnął z pewną ulgą. Gdyby dziewczyna zawiadomiła kogoś o niezwykłym turyście, już by się pojawili policjanci albo inne służby mundurowe. Czyli to ona coś nakręciła... Przymknął oczy i pozwolił sobie na dwie minuty relaksu. Przeleciał w myślach cały dzień od świtu, szpital, rozmowa z lekarzem... Każdy fragment wspomnień usiłował „rozgałęzić”, znaleźć jakąś doczepkę – myśl, która na zasadzie dygresji poprowadziłaby go do innych wspomnień. Na przykład zdziwienie tego... Chijjaca, spowodowane imieniem... Powiedział, że był taki zespół... „Nie pamiętam... – jęknął w duchu. – Ale gdybym sobie przypomniał tę kapelę, to może otworzyłaby się klapka i runęłyby, albo tylko popłynęły inne wspomnienia. O, na pokładzie poproszę o laptopa i sprawdzę to w Sieci!”. Ucieszył go ten pomysł. Pewnie – sprawdzi to i ten drugi zespół; Led Zeppelin, i państwo Bradzylia, i Sonta Monita... Coś musi zadziałać jak korkociąg! Musi! Otworzył oczy, zerknął na zegar na ścianie. Nie miał na ręku swojego, nawet nie przypominał sobie, jaki miał przed przygodą w tłumie zekstatyzowanych pielgrzymów, ale chyba miał. Wszyscy mieli. Więc jednak ukradli! Potem przyszła myśl, że może po prostu leżał w worku z tym mechanicznym gruzem po kamerze... Odetchnął, zapytał sam siebie, czy nie jest głodny, może drink? Nie, odpowiedział sam sobie. Jeść mi się nie chce, a drink – kusi, ale dopiero na pokładzie. Tu nie wiadomo, co się jeszcze stanie, a potem powiedzą, że pijany. Przecież-szpital też może wszcząć alarm?.. Trzeba było zostawić lekarzowi kilka słów na kartce, może ze sto dolców... Akurat – sto! Zabrakłoby na bilet. Zdecydował, że jak już się sprawa cała wyjaśni – odnajdzie szpital Świętego, co tam było? Jozuego? Tak? Jeszcze raz zerknął na zegar. Dwadzieścia minut. Pora się ruszyć. I wtedy nagła myśl spowodowała, że zamarł, znieruchomiał i oblał się zimnym potem. Przez chwilę czuł tylko zamęt w głowie, jakieś poplątane myśli, skotłowane, kłąb, z którego na ułamek sekundy pojawiały się strzępy sensownych kwestii, jak ogony z kłębowiska bijących się kocurów. Potem nadeszła jasność, spokój i zrozumienie. Zobaczył to, co podświadomość odnotowała dłuższą chwilę temu i na co usiłowała zwrócić jego uwagę co najmniej od kilku minut. Oto ludzie w całej hali, a jak sobie przypomniał, to i z całego miasta, z dzisiejszej jazdy taksówką i nawet przeglądu kasety z wczorajszym pochodem, otóż wszyscy ci ludzie zachowywali się, jakby nie musieli patrzeć przed siebie, jakby w ogóle nie musieli zwracać uwagi na otoczenie, jakby ono nie istniało, nie zagrażało życiu, nie dotyczyło ich. Każdy przebywał w swoim własnym światku, i jeśli wynurzał się z niego, to na krótko. Uświadomił sobie, że zawsze, na co nie zwraca się uwagi, ludzie nawet sami, nawet w swoim znanym od lat mieszkaniu, muszą patrzeć w przestrzeń dokoła siebie – idąc do kuchni po puszkę piwa, schodząc po schodach, jadąc samochodem na wycieczkę, maszerując w tłumie po ulicy i samotnie przez muzealne sale. Bo inaczej – zamyśleni, zaczyta-ni, zamroczeni, nieważne, z jakiego powodu niedopasowujący się do otoczenia – ryzykują oparzenie niesioną herbatą, konflikt z rozpędzonym samochodem na przejściu, upadek na polanym olejem chodniku, zderzenie z innym przechodniem, pociągiem, wagonem metra... A ci tu szli zamyśleni, zaczytani, wpatrzeni w swoje stopy, w sufit, na boki!!! Nikt, niemal nikt, a już na pewno nikt przez dłuższy czas nie kontrolował swojej drogi. Oto kobieta z dzieckiem w wózku, przy niej mężczyzna, pewnie mąż i ojciec. Idą pochyleni nad wózkiem, zagadujący coś wesoło do roześmianego brzdąca. Za nimi grubas wlecze walizkę, w drugiej ręce trzymając płat pizzy, na nim koncentrując swoje zachłanne spojrzenie. W przeciwnym kierunku pędzi młoda pryszczata dziewoja, zasłaniając dokładnie panoramę przed sobą lusterkiem, maluje usta, poprawia, ściera, maluje jeszcze raz, wszystko to kompletnie ignorując resztę świata. I ma rację, bo nic się nie dzieje. Nie wpada na nikogo, nikt nie ociera się nawet o nią?! Jakiś obłędny taniec, jakiś cholerny precyzyjny choreograficzny układ. Yarbird zapomina o swoich kłopotach. Wstaje i przysiada od razu na oparciu fotela, teraz ma lepszy widok na hol. Tłumiąc podniecenie i niepokój, nawet lekki lęk, wybiera z tłumu jedną osobę, starszą kobietę z laską i małą płaską torebką na ramieniu, i obserwuje jej zachowanie. Stara idzie wolno, ale konsekwentnie, z opuszczoną głową, jakby liczyła cętki lastryka, ze stałą prędkością i po linii prostej, nawet nie usiłując kontrolować tras innych pasażerów, jakby kompletnie nie obawiała się, że ktoś się może z nią zderzyć, że ktoś może ją trącić walizką, że ona sama może przelecieć przez poręcz schodów... I rzeczywiście – dokoła niej istnieje jakieś niewidzialne pole, otacza ją kula przestrzeni bez konfliktów: jeśli ktoś zbliża się, kolizyjnym kursem, to tuż przed nią zwalnia (oczywiście nie patrząc na nią!), potem przyspiesza i rozmijają się, nie ocierając nawet o siebie. Jeśli to ona wali na kogoś stojącego, to albo w transie pogrążona odchyla się od trasy prowadzącej do zderzenia, albo zwalnia, jakby przeczuwała, że przeszkoda za chwilę zniknie z jej drogi. I zawsze tak się dzieje! Podekscytowany, nie słuchając zapowiedzi spikerek, jedna czwarta których przechodziła w znany już tryb hurkotu i bulgotania, Lesterfield analizuje zachowanie kilku osób i widzi wszędzie to samo. Nadlatuje usłużnie skojarzenie – ludzie to elementy o takim samym ładunku jak namagnesowane takim samym znakiem kulki, jak ładunki elektryczne o identycznym potencjale (czy coś takiego istnieje?)! Odpychają się od siebie, nie dotykają nawet... Zerwał się z oparcia fotela i pognał w kierunku szeregu telefonów. Przystanął przy pierwszym z brzegu aparacie, chwycił do ręki postrzępioną książkę telefoniczną, przymierzył się.. Obok słupa z aparatem stała walizka damulki, prowadzącej dynamiczną rozmowę z aparatu w przeciwległym szeregu. Yarbird kiedy młody, operetkowego typu biznesmen – bordowa marynarka, czarne spodnie, grafitowe mokasyny i białe skarpety – był o metr od nich – trącił nieznacznym i szybkim ruchem walizkę, a ta posłusznie poturlała się pod nogi eleganta z prowincji. Nie miał szans na uniknięcie potknięcia się o walizkę, nie dałby rady uskoczyć, ani przeskoczyć nie widział tego, bo gapił się na podwieszone pod sufitem tablety z ciurkającymi szeregami informacji. Tym niemniej nie upadł, nie skoczył, nie potknął się. Kiedy był o pół metra od nadjeżdżającej walizki, oczom podnieconego Yarbirda ukazał się widok, który spowodował przyspieszenie akcji serca. Z niczego, z powietrza, z przestrzeni przed młodym, ruszającym na podbój świata chapoccare wyłoniło się coś, co zatrzymało bieg walizki, zatrzymało ją w miejscu i natychmiast posłało z powrotem. Młodzian przeszedł, walizka wróciła na swoje miejsce, uderzywszy w słup znieruchomiała. Yarbird przełknął ślinę. Z niebytu, z niczego, z jakiegoś obcego wymiaru wyłoniła się – widział to! – noga, ptasia szponiasta noga, taka jak na herbie z jego paszportu – trzy potężne zakrzywione szpony, goła blada skóra... A potem, powyżej – białe, przybrudzone nieco, pióra. Noga ogromna, ptak, do którego należała, musiał być wielkości małego samolotu! Ta noga mogła unieść w szponach dwie walizki!!! Upuścił książkę, zgrzytnęła łańcuchem, zawisła na nim i kołysząc się, trącała Yarbirda swoim miękkim wytłuczonym przez tysiące niedbałych raje grzbietem. Stał i gapił się w miejsce, z którego wyłoniło się łapsko; stałby długo, gdyby temperamentna dama nie zakończyła rozmowy, krzycząc „Stupedo, stupedo, idiotte! Cretino!” do słuchawki, a następnie walnęła nią z całej siły w widełki, po czym, nie trafiwszy, poprawiła dwoma uderzeniami w obudowę telefonu. W tej samej chwili głośniki odezwały się, a do oszołomionego Yarbirda dotarło, że wzywają pasażerów na lot do Houston. Potrząsnął głową, klepnął się w kieszeń, gdzie znajdował się bilet. Ruszył do bramki numer szesnaście. Po drodze zobaczył jeszcze, jak jakaś kobieta w ciąży, kompletnie bez troski o siebie i o ogromny brzuch, doszła do pełznącej miarowo w dół zębatej taśmy schodów, i jakby zwaliła się w przestrzeń przed sobą. Obserwujący ją Lesterfield poruszył ustami, ale nie zdążył nawet krzyknąć. Przyszła matka przeleciała nad trzema kształtującymi się z taśmy zębami schodów, wyprostowała się w powietrzu i, nawet nie machnąwszy ręką dla utrzymania równowagi, wylądowała na kolejnym, już uformowanym zębatym stopniu, który poniósł ją w dół. Po chwili, nieświadoma ani wzburzenia, jakie wznieciła w obserwującym ją Yarbirdzie, ani swojego cudownego załadunku na schody, zniknęła za poręczą schodów. Yarbird powlókł się do bramki.? „Chim-nia... Co to było? Co to jest?! – myślał. – Oni są w kokonach? To może... No tak, dlatego wczoraj nikt się nie przejmował tym, że upadłem?! – Doznał olśnienia. Przypomniał sobie rozmowę z lekarzem i dziwne wtedy słowa Chijjaca: »...Dziwne, że został pan poturbowany...« i potem powiedział jeszcze, że sam jest zdziwiony obrażeniami... Pewnie, skoro nikt inny nie odniósł! A nie, przecież ten gość, przez którego wybuchło zamieszanie – zginął! Lekarz powiedział, że to dziwne, i że może miał... I nie dokończył myśli...”. Zbliżył się do bramki, zamyślony podał dziewczynie w mundurku jakichś linii lotniczych bilet i niemal nie zwracając uwagi na jej słowa – kierowała go do przyssanego do samolotu rękawa – pomaszerował w odpowiednim kierunku. Kiedy wszedł do rękawa, otoczenie zmusiło go do porzucenia myśli o ludziach. Podłoga ugięła się, zaskrzypiała i zadudniła jednocześnie. Segmentowany, gąsienicowy korytarz był w fatalnym stanie. Z metalowej podłogi, w zamyśle mającej budowę metalowych łusek, zachodzących na siebie w kierunku samolotu, sterczały różnej wielkości i wysokości płaskowniki i trzpienie. Kilku płatów „łusek” w ogóle brakowało, zamiast nich wzrok Yarbirda odkrywał elementy konstrukcji rękawa, a dwukrotnie sięgnął nawet betonowej płyty lotniska dwa piętra niżej. Przez ściany, to już widział wcześniej, z holu, prześwitywało – to za słabo powiedziane, biło! z wielu otworów światło. Nikt nie pofatygował się, by je załatać, zakleić... Tu nikt nie tknął niczego palcem od dobrych kilku lat. Inaczej – palcami to dotykali tylko pasażerowie, palcami i flamastrami – jakieś tagi, jakieś pośpieszne graffiti, niezdarne malunki, w jednym miejscu nawet chyba jakiś wiersz czy modlitwa – zwersyfikowana wypowiedź w czterech linijkach. Zwolnił i zaczął się gorączkowo zastanawiać. Może lepiej wrócić do szpitala, przywołać do siebie służby konsularne, kazać się odwieźć do domu dobrym amerykańskim samolotem... W tym momencie zobaczył stewardesę przy drzwiach, same drzwi ozdobione ogromnymi literami PANAM i jego pomysł wydał mu się niedorzeczny, a przynajmniej niedorzeczniejszy od tej niedorzecznej rzeczywistości. Potknął się i niemal wywrócił na twarz, a w kręgosłupie odezwał się ból, jakby nadłamał sobie pień, na którym zbudowane było jego ciało. Zobaczył zdziwienie na twarzy stewardesy i przygotował na odparcie ataku, w jakiejkolwiek formie by go wyprowadziła. Nawet niekoniecznie czynnej, wystarczyłaby werbalna. Podszedł bliżej, niepewnie stąpnął na płytę z laminowanej sklejki, położoną tuż przed wejściem do samolotu – widocznie stopy wychodzących i wchodzących tu wyrządziły najwięcej szkód. Uśmiechnął się do stewardesy, podał bilet, drugą ręką wskazując płytę: – Nie za bardzo się starają, czyż nie? Stewardesa była biała, z całą pewnością bez żadnej domieszki krwi latynoskiej, dlatego pozwolił sobie na upuszczenie frustracji. Dziewczyna zerknęła na bilet, odwróciła go, szukając czegoś jeszcze, potem wykonała palcami ruch, jakby liczyła pieniądze albo rozkładała karty, jeszcze raz zerknęła na odwrotną stronę biletu. – To od lat... – odpowiedziała automatycznie, ale nie kryła, że myśli o czymś innym. – Przepraszam – jeden bilet? – Jeden – odpowiedział Yarbird spokojnym tonem. Który go wiele kosztował. – Widzi pani – wskazał opatrunek nad uchem – wczoraj miałem mały wypadek, straciłem karty i gotówkę, dlatego stać mnie tylko na klasę turystyczną. – No tak, ale jeden? – A widzi tu pani więcej osób? – syknął zniecierpliwiony. Jego agresja brała się ze strachu. Był tego świadomy, ale nie potrafił nad tym zapanować, ani nad strachem, ani nad agresją, bał się coraz bardziej tego kraju, tego miasta, tego, że zawrócą go do szpitala, a tam stwierdzą, że jego szaleństwo staje się coraz bardziej widoczne. I zaaplikują jakieś wstrząsy czy lewatywę, bo co jeszcze mogą zaproponować w takim prowincjonalnym ośrodku? – Przecież... zawsze... – bąknęła stewardesa. Wyrwał jej bilet z ręki i zapytał przez zęby: – Mogę wejść? Odsunęła się nieco z drogi, a Yarbird z maską spokoju na twarzy i pewnością w ruchach przekroczył próg samolotu. Kabina wyglądała dość dziwnie, choć Yarbird nie potrafił do końca zwerbalizować swojego odczucia – po prostu wydawało mu się, że powinny być po trzy miejsca z każdej strony wąskiego dość przejścia, a było tych miejsc mniej, po dwa przy dziwacznie szerokim pasażu. Nieważne, zerknął na swoje miejsce na bilecie, doszedł do czwartego rzędu i zwalił w końcu w fotel przy oknie. Wyglądało, że był jednym z ostatnich, jeśli nie ostatnim pasażerem, bo cicho snująca się po salonie muzyczka umilkła, jakby zaraz miały nastąpić zwyczajowe komunikaty przedstartowe. Yarbird rozsiadł się wygodniej, zerknął przez okno. Miało rysę, głęboką rysę na szybie zewnętrznej, a szybę wewnętrzną – pękniętą. Zaklął w duchu, ostrożnie rozejrzał się. Dewastacja i zniszczenie, czy może wyeksploatowanie do cna samolotu biło w oczy; tylko z powodu sprzeczki ze stewardesą i podniecenia nie zauważył tego od razu. Wykładzina podłogowa – wytarta, kasetony na bagaż w dużej części pozbawione drzwiczek, dźwignie do zmiany położenia foteli bez gałek – wystawały trzpienie, na które można się było nieźle nadziać. Na ścianach kilka niedbałych łat, na pewno niemających znaczenia konstrukcyjnego. I w każdym rzędzie siedziała tylko jedna osoba! Po obu stronach przejścia – jedna. Przy oknie albo przy szlaku komunikacyjnym, nieważne – ale jedna *** W połowie samolotu siedziała najwyraźniej matka z kilkuletnim synem, ale nie siedzieli obok siebie, a rozdzieleni dwumetrowym przejściem. „Co to znaczy? Do gromu cichego! Połowa samolotu pusta? Zawsze tyle było gadania o efektywności, o opłacalności... A tu... Zaraz?! Dwa bilety! No tak!!! Dwa, to nawet lepiej – samolot w połowie pusty, a opłacony za cały! Mniej paliwa zużywa i opłacalność... Ale? To dlaczego taki zrujnowany? Linie nie mają forsy przy takim współczynniku opłacalności, jaki im wychodzi z latania bez pasażerów i bagażu?”. Zwalił się ponownie w fotel, boleśnie uderzając kością ogonową w klamrę pasa. Kątem oka zauważył jakiś ruch, odwrócił się. Zmierzała ku niemu stewardesa z jakimś mężczyzną w mundurze. Wskazała go pilotowi brodą, zwolniła, pozwoliła, by pilot podszedł pierwszy, Pochylił się, zasalutował. Miał na twarzy wypisaną rozterkę i niepewność. Zażenowanie? – Sir... Hm... Stewardesa zameldowała kapitanowi, że pan... Robi sobie z niej żarty... – Nie owijajmy w bawełnę! – stanowczym półgłosem powiedział Yarbird. – Nie robię sobie żadnych żartów. Po prostu – ona chce, żebym okazał drugi bilet, a ja nie okażę, bo go nie mam. – Starał się wyglądać na pieniacza, który nie ustąpi, czasem ludzie dawali sobie spokój, widząc, że z takim psycholem trudno jest wygrać. – Nawet nie dlatego, że nie chciałem kupić, pal was diabli, doleciałbym do domu i podał was do sądu – machnął ręką. – Ale ja po prostu uległem... napaści że tak powiem, i moje zasoby gotówki są ograniczone. Nie chcę pętać się tu po konsulatach i prosić o pożyczki, chcę... – zaczął mówić głośniej ponoszony gniewem i nadzieją, że wzruszeni jego losem współpasażerowie wywrą nacisk na bezduszną załogę – ...po prostu dostać się do domu, do swojego łóżka, do swojego lekarza... Tak trudno to zrozumieć? – No tak... Ale pan nie ma drugiego biletu... – bąknął skonfundowany pilot. – Powtarzam – nie mam na drugi bilet pieniędzy! – A anioł? – Do diabła z aniołem... – warknął przez zęby. I od razu zrozumiał, że – popełnił fatalny i ważki błąd. Pilot zesztywniał, a stewardesa za nim cofnęła się o dwa kroki. Pilot odwrócił się do niej, zapytał, czy może polecił coś wzrokiem. Chyba polecił – odwróciła się i pobiegła w kierunku dziobu samolotu. Zza pleców pilota wyłoniła się jakaś chuda trzydziestolatka o drapieżnych rysach hiszpańskiej malarki. Wyrzuciła z siebie strumień słów, nie po angielsku. Pilot pomachał rękami i odpowiedział coś, co w połowie kwestii zmieniło się w znany już Yarbirdowi hurkot. Kobieta nie ustawała, dodała coś jeszcze, ale głośniej, wyraźnie licząc na reakcję innych pasażerów. I zareagowali: Yarbird zobaczył, że część wstaje i kieruje pytające i już gniewne spojrzenia w jego stronę, część jeszcze siedzi, nie dosłyszawszy albo nie zrozumiawszy o co chodzi, rozgląda się dokoła i podpytuje najbliżej siedzących. Przestrzeń salonu wypełniły okrzyki i hurkoto-bulgoty. To się już nie mogło skończyć dobrze. Pilot napierał na Hiszpankę, powstrzymywał całym sobą napór reszty salonu, za jego plecami były tylko trzy rzędy, sześć osób, z których połowa jeszcze siedziała. Amerykanie pewnie – nie rozumieli, o co chodzi. Od dziobu przybiegła stewardesa z innym pilotem, pewnie już kapitanem. Yarbird uznał, że to dobry pretekst, by przenieść się bliżej kokpitu pilotów, gdzie mógłby schronić się w razie zbliżającego się samosądu. Zaatakował kapitana werbalnie: – Czy może mi pan wytłumaczyć, o co tu chodzi? Co się dzieje na pokładzie pańskiego samolotu? O co macie do mnie „pretensje i dlaczego podpuszczacie tych... tych... biedaków do napaści na mnie?, – Panie... – Lesterfield. – Panie Lesterfield... Ja, hm... Nawet nie bardzo wiem, jak to panu wytłumaczyć... Ale wygląda nam, że... Nie, to absurd! – pokręcił głową. – Mówże, człowieku, wreszcie! Kapitan nawet nie obraził się na protekcjonalne „człowieku”. Podniósł czapkę i przetarł rękawem czoło, potem wsunął palec wskazujący za kołnierzyk i poluzował go, nie dotykając krawata. – Czy pan ma anioła? Lesterfield znieruchomiał. W podświadomości był już jakby przygotowany na to pytanie, ale uporczywie odsuwał je do głębszych pokładów świadomości, łudząc się, że nie zostanie zadane. Ale zadano je. Przełknął ślinę. – No... tak... Pewnie, jak każdy... – No to jak się stało, że leci pan bez niego? Yarbirdowi przyszła do głowy wspaniała, jak sądził, riposta: – Skąd pan wie, że nie leci ze mną?! Teraz kapitan osłupiał. Potem, po długiej chwili, odwrócił się i popatrzył na stewardesę. Ta odpowiedziała mu pełnym osłupienia spojrzeniem. – Przecież to widać... – wykrztusił kapitan. – Ja nic nie widzę! – zawołał zrozpaczony Lesterfield, ale już czuł, że nie ma szans na pomyślne zakończenie debilnego sporu. Zaległa cisza, to znaczy tu, za plecami powstrzymującego pasażerów pilota. – Proszę posłuchać – powiedział zrozpaczony Yarbird. – Ocknąłem się rano w szpitalu, wczoraj zmasakrował mnie tłum podczas jakiegoś pochodu czy procesji... Nie wiem, w ogóle niewiele wiem – mam amnezję, nie wiem, jak się nazywam, gdzie mieszkam... Mam tylko paszport i dwieście dolarów, i chcę się dostać do Kansas City, gdzie chyba jest mój dom... A wy mi stawiacie zapory w postaci żądania okazania anioła stróża, czego nie potrafię, bo nie wiem, o czym mówicie... Stewardesa wsłuchiwała się w jego słowa z zaciekawieniem i rosnącym w miarę mówienia współczuciem, ale kapitan... Ten zerkał niemal cały czas ponad głową dziwnego pasażera. W kabinie narastało pandemonium. Histeryczna Hiszpanka wrzeszczała już na całego. – Drugu go fuchuodo bugrdo! – warknął kapitan, patrząc obok głowy Yarbirda. Wyciągnął rękę do dziwacznego pasażera i pociągnął go na siebie, potem odwrócił się i poszedł do wyjścia z samolotu. Yarbird ni to opierał się, ni to podążał za nim. Szedł opornie. Przy drzwiach stanęli. Kapitan zdjął czapkę i cisnął w stronę otwartych drzwi do kabiny pilotów. – Słuchaj pan – powiedział i teraz jego słowa były zrozumiałe. – Nie wiem, o czym pan gadasz. Nie rozumiem, i nie mam czasu na wgłębianie się w pańskie kłopoty. Ja mam za minutę start. – Ja muszę... – Cicho! – syknął kapitan. – Cokolwiek masz pan do powiedzenia – nie polecisz tym samolotem. Nie pozwolą na to inni pasażerowie, którzy chcą szczęśliwie dolecieć i wylądować w Houston... – A co ja mam do nich? – krzyknął zrozpaczony Yarbird. – Czy ja wiozę bombę? Czy spowoduję przeciążenie samolotu? – Nie masz anioła stróża! – krzyknął równie głośno kapitan. – Jak chcesz lecieć tym rzęchem, skoro nie ma kompletu aniołów? – Chimalima, o czym wy, ludzie, gadacie? – zapytał osłupiały Lesterfield. – Jakie, do groma cichego, anioły? Komplet? Co to znaczy – jak nie ma kompletu, to samolot jest w niebezpieczeństwie? – No, nareszcie zaczynasz pan jarzyć! – odetchnął kapitan. – Nie wiem, jak to się stało, że zostałeś pan poturbowany, dlaczego pański anioł stróż na to pozwolił. Nie wnikam! – podkreślił swoje słowa ucinającym dyskusję gestem. – Ale ja nie pozwolę na lot bez anioła, a oni tym bardziej – wskazał głową salon, z którego docierały tu całe salwy hurkocących dźwięków. – Komplet aniołów to gwarancja pomyślnego lotu i lądowania. Nikt nie będzie eksperymentował z kompletem pasażerów. I bez kompletu aniołów – dodał ciszej. – No to co ja mam robić? – jęknął załamany Yarbird. – Nie wiem, człowieku. Skąd mam wiedzieć? – Ty powiedziała – gdzie twoja anioł?! – dobiegł ich kobiecy, histeryczny krzyk z salonu. Rzut oka przekonał go, że stewardesa i jeden z pasażerów tworzą zaporę między nim i resztą podróżnych. – Po pierwsze, musi pan wyjaśnić brak anioła – podchwyciła fałszywie współczującym tonem stewardesa. – Od tego wszystko zależy. Jak się odnajdzie anioł... – A słyszałaś, żeby kiedyś zaginął? – przerwał jej kapitan. Rzuciła mu wściekłe spojrzenie i Yarbird zrozumiał, że kobieta wcale mu nie współczuje, tylko po prostu chce się go łagodnie, szybko i skutecznie pozbyć. – Ch-chimalima... – jęknął. – Jak się wszystko wyjaśni i tak pociągnę was do odpowiedzialności! – syknął do kapitana. – Porzucasz, kurwiarzu, rodaka w potrzebie w tym zasranym kraju, tego ci nie zapomnę! Odwrócił się, i nie czekając na ripostę kapitana, pomaszerował z powrotem zdewastowanym, wyeksploatowanym do cna rękawem. Ale teraz już wiedział, dlaczego nikt go nie remontował. „Jeśli ci wszyscy ludzie nie są świrami, w jednym wielkim ogólnopaństwowym wariatkowie, to po co mieliby remontować takie rzeczy, skoro czuwają nad... Zaraz, a ja to co: co widziałem, jak nie łapę anioła?!?”. Przystanął. „Nie, no dlaczego pomyślałem, że to anioł? Bo białe pierze jak skrzydła...? Ale na wszystkich obrazach, jakie widziałem, aniołowie mają ludzkie stopy... Stop! Ale na takich obrazach Pan Bóg ma postać starszego pana z siwą brodą, siedzącego na obłoku z piorunami w garści...”. Z tyłu rozległ się stłumiony huk, a potem szczęk rygli drzwi samolotu. Uświadomił sobie, że musi uciekać z tego rękawa, bo nie wiadomo, czy załoga zameldowała obsłudze lotniska o człowieku w korytarzu. Pobiegł do wejścia, szczęśliwie nie było przy nim nikogo, chyba niezauważony wydostał się do holu. Ale tam już zobaczył czterech policjantów cwałujących w stronę wylotu rękawa. Nie zobaczyli go, na szczęście, więc najpierw przystanął za filarem, potem spokojnie przesunął się w bok, podszedł do stoiska z pamiątkami i kupił czapkę bejsbolówkę, wyregulował zaczepami jej wielkość, potem nałożył, ukrywając opatrunek. Wyszedł na zewnątrz. Teraz należało coś postanowić. Albo szukać ambasady, albo wracać do szpitala. Albo najbliższy komisariat. Nie – komisariat odpada. Widok galopujących w kierunku korytarza policjantów, przytrzymujących kolby wystających z już odpiętych kabur pistoletów, nie napawał jakimś szczególnym optymizmem. Wyglądali raczej jakby pędzili ująć złodzieja, bandytę, gwałciciela, a nie pomóc spokojnemu, rozkojarzonemu, nieszczęśliwemu turyście. Nieposiadanie anioła stróża było tu widać poważnym wykroczeniem, a może i przestępstwem. Na pewno odstępstwem od normy. Niebezpiecznym przede wszystkim dla takiego człowieka, ale w jakiś sposób i dla otoczenia. Rozejrzał się dokoła. Nic tu, w sali „przyloty-odloty” nie świadczyło o zamieszaniu w porcie lotniczym, ale Yarbird miał przeświadczenie, że za chwilę może się tu zrobić dla niego niebezpiecznie. Uciekać, to na pewno. Ale dokąd? I jak? „Spokojnie!”. Odetchnął kilka razy głęboko.” Na pewno wsiadamy do taksówki i zmywamy się stąd. Po drodze się wymyśli, dokąd. Ale – zaraz?! Kapitan powiedział, że anioła każdy widzi, taksówkarz zauważy, że on nie ma. A dlaczego ten wiozący go tu taksówkarz nie zobaczył? Może nie patrzył?? Zaspany? Nieważne. Ale skoro każdy widzi, to idąc na piechotę tym bardziej naraża się na... na zdemaskowanie... na lincz...?”. Trudno, podszedł do szeregu obskurnych taksówek i szybko wskoczył do pierwszej w rzędzie. Zjechał na kanapie w dół, udając, że rozwala się wygodnie, może kierowca nie widząc go, nie zwróci uwagi i na brak anioła? – Szpital Świętego Jozuego – zadysponował. Kierowca bąknął coś, co mogło być potwierdzeniem polecenia, mogło być komentarzem do pogody, albo zwyczajnym odgłosem trawiennym. Ale ruszył. Kiedy pokonali tunel i wjechali w zwartą zabudowę, najpierw wysuwał oczy ponad poziom drzwi, usiłując dojrzeć te, podobno, widoczne anioły, ale nie widział nic, a potem pomyślał, że raczej powinien się martwić tym, że jemu brakuje, a nie że inni posiadają... Kierowca tylko raz usiłował zagadać, Yarbird zastanawiał się chwilę, potem rzucił przed siebie: – Non parlande... no comprende... Daj mi spokój, człowieku... Kierowca zamilkł, raz jeszcze coś rzucił przez zęby, dość gwałtownie hamując. Odwrócił wtedy głowę w prawo i mruknął coś. Po chwili zastanawiania się Lesterfield uznał, że brzmiało to jak podziękowanie, ale jego znajomość portugalskiego, jeśli to był portugalski, była znikoma. Nawet „znikoma” było przesadą. Wygrzebał z kieszeni dwudziestkę, tyle zapłacił za kurs szpital – lotnisko, przygotował się, by jak tylko zatrzymają się wyskoczyć i bez zwłoki przejść do budynku szpitala. Cała nadzieja w jedynym znanym mu tu człowieku, tym lekarzu... Chimalima, jak on się nazywa? Poczuł na czole zimny pot, to wyłoniła się skądś myśl, że amnezja zaczyna się rozszerzać na teraźniejszość, ale po chwili wyskoczyło nazwisko lekarza – Chijjac! Miguel... Tak. Po pierwsze, jedyny, kto go zna, jedyny znający angielski na tyle, by się porozumieć, jedyny, który nie zwrócił uwagi na brak anioła stróża. Może on też nie ma? Ale nie, chyba to było tak wielkie odstępstwo od normy, że wykluczone. Zgodnie z planem, kiedy samochód zaczął zwalniać, a kierowca odwrócił się i rzucił kilka słów, między którymi dało się słyszeć „Jozua”, Yarbird chwycił za klamkę, podał kierowcy dwudziestkę i zapytał: – OK? Tamten zatrzymał wóz i skinął głową z aprobatą. Rozstali się, ale kiedy Lesterfield wchodził przez nadal pusty taras do budynku, obejrzał się. Taryfiarz wysiadł z wozu, stał obok, za otwartymi drzwiami i przemawiał do mikrofonu ze spiralnym kablem. „Skurwieniec – kabluje! – pomyślał Yarbird. – Co mu to przeszkadza? Co chce osiągnąć? Zbawienie? Czy to grzech, nie mieć anioła? Aż taki ciężki grzech? Dlaczego? Dlaczego nie pamiętam, żebym miał, a przecież musiałem mieć, żeby się tu jakoś dostać nie zwracając na siebie uwagi. Przecież wyrzuciliby mnie z samolotu! A może gdzieś stoi mój samochód? Autokar? Prywatny śmigłowiec? Chim-malimmma!”. Pomaszerował korytarzem, potem schodami, aż znalazł się na drugim piętrze. Wnękę okupowała ta sama pielęgniarka, na widok Yarbirda wytrzeszczyła oczy. Uśmiechnął się do niej przymilnie. – Doktor Chijjac? – powiedział wyraźnie, z pytającą intonacją. Zalała go masą hurkocącej informacji. Pokręcił głową, uśmiechając się nadal sympatycznie. Pokazał na swoje uszy potem wskazał koniec korytarza, gdzie rano spotkał lekarza i uniósł brwi w pytaniu. Pielęgniarka zabulgotała znowu, ale przy tym skinęła raz i drugi głową. Uznał, że to wystarczająco twierdząca odpowiedź na jego pytanie. Podziękował pielęgniarce uśmiechem i wyraźnym „thank you”, skierował się do pokoju z magnetowidem. Pomieszczenie było puste. Okładka kasety jeszcze leżała na obudowie telewizora, jego dwa worki, pusty po ubraniu i wypełniony złomem i plastykowymi łupinami, leżały na podłodze. Czekał cierpliwie długich kilka minut, doczekał się. – No, jest pan! – powiedział Miguel Chijjac, wchodząc do pokoju. – Co się stało? Gdzie pan zniknął? – Pojechałem na lotnisko – wypalił Lesterfield, choć jeszcze chwilę temu zamierzał rozegrać wszystko w sposób cwany, przebiegły, tak, by osiągnąć cel, samemu nie odsłaniając kart. Słabego, zresztą, rozdania. – Chciałem polecieć do domu... Wie pan, jestem taki skołowany, poczułem przemożną chęć położenia się do własnego łóżka... A przynajmniej... Przecież tu tylko z panem mogę porozmawiać, a na dodatek ta dyslingua czy co tam się odzywa... Wtedy w ogóle czuję się, jakbym należał do innej rasy... – Tak... Trochę pana rozumiem. – Miguel wskazał Lester – fieldowi leżankę, sam usiadł w wysiedzianym fotelu. – We własnym domu ściany... Jak to się mówi? – Pomagają – podpowiedział Yarbird. – Właśnie. – Chijjac klepnął się w kolano. – No i dlaczego pan nie odleciał? – Żartuje pan, czy co? Jeśli tak, to głupio i okrutnie. – Yarbird splótł palce i zacisnął w mocną zwartą kompozycję. Żeby nie poderwać się i nie rzucić do gardła. – Jak miałem polecieć, skoro nie mam, jak się okazało, anioła stróża. Cokolwiek to ozna... Zobaczył otwarte jak do krzyku usta lekarza, wytrzeszczone oczy, wybałuszone nawet, zaraz po słowach „nie mam... anioła stróża” i przerwał. Chwilę w pokoju panowała głęboka, naelektryzowana emocjami cisza. Potem ta chwila zaczęła się wydłużać i wydłużać, i stawała się coraz trudniejsza do przepędzenia. – Czy... powiedziałem coś... – wykrztusił Yarbird. – Ph... – Chijjac zakrztusił się śliną, rozkaszlał. – Pan powiedział... – wychrypiał lekarz – ...że nie ma anioła? – Nie mam. – Wzruszenie ramion. – A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. W końcu dlatego zostałem poturbowany. – Poturbowany, ale wyszedł pan z tego cało, żywy. A z takiej opresji, upadek pod nogi wielotysięcznego tłumu, ciasno stłoczonego w wąskiej uliczce jak w lejku, nie miał pan szans wyjść żywy. Przecież wiadomo, że jeśli ktoś wypadnie z dwudziestego piętra, czy przejedzie go pociąg, to i anioł stróż nie pomoże. – Miguel Chijjac pokręcił głową, nie odrywając od Lesterfielda spojrzenia. – Sądziłem raczej, że nastąpił jakiś lokalny konflikt, że zakłócenie... W końcu ten drugi zginął pod butami... Nieważne – przerwał sam sobie. – Myślałem, że pański anioł... Fakt – nie widziałem go. Ale z tym oglądaniem cudzych aniołów bywa różnie – czasem ich nie widać, jakby ich nie było, ale zawsze zdążają na czas... Chwilami jednakże... – Przepraszam, o czym pan, chimalima, mówi?! Jakie anioły, co to jest? Jacyś opiekunowie? Po długiej chwili wpatrywania się w Yarbirda Miguel potarł czoło. – Napominam ciągle, że pan nie pamięta własnego nazwiska... Ale – z drugiej strony – pamięta pan swój język, wie pan, co to jest samolot, co to jest amnezja... Czyli cała wiedza ogólna panu została... Pamięta pan, gdzie kończył college czy studia? Lesterfield wytężył pamięć. To znaczy tak mu się wydawało, że kiedy wstrzymuje oddech, napina przeponę i wysuwa do przodu żuchwę, to właśnie wytęża pamięć. Nie poskutkowało to tym razem. Pokręcił głową. – Mimo to – skoro wie pan, że nie uchodzi załatwiać się do spodni, to powinien pan pamiętać swojego anioła stróża! – Ale nie pamiętam... Chimalima! – Przepraszam – chima... lima? – No, takie przekleństwo zastępcze. Łagodniejsza wersja tych nieprzyzwoitych. – A! – Skinął głową, a potem nią potrząsnął. – No widzi pan – nawet takie rzeczy, nabyty, w końcu, savoir vivre, i pamięta go pan... To tak wygląda, jakby pan w ogóle nie miał... nie miał nigdy anioła stróża! „Jak potwierdzę, to jakbym się przyznał do przestępstwa, jak zaprzeczę – każe mi wytłumaczyć, dlaczego tu i teraz nie mam. Co mu zrobiłem, jak nagrzeszyłem?”. Wzruszył ramionami. – Może mi pan coś powiedzieć o aniołach? – poprosił po chwili. – Coś? O aniołach? – No tak. Na przykład – nie rozumiem, dlaczego nie mogłem polecieć do Stanów? – No... – Lekarz uśmiechnął się z wysiłkiem. – Jak by to panu wytłumaczyć? Widział pan samolot? – Odpowiedziało mu potakujące kiwnięcie głowy Yarbirda. – No to, jak to ma dolecieć bez pomocy aniołów? – To jakieś makabryczne rozumowanie! Ale niech nawet – to przecież tam były dziesiątki innych aniołów! – Ale jak nie ma jednego, to może to spowodować wypadek. – Patrzył chwilę, potem jakby zrozumiał, że należy tłumaczyć jak dziecku. – Dobra, po kolei. Samoloty są w takim stanie, bo nie opłaca się kompletnie ich naprawiać skoro i tak dolecą z pomocą aniołów. Tak samo dobrze, tak samo szybko. Ale brak anioła stróża jednego pasażera może spowodować, że pod panem załamie się podłoga, a wtedy cały samolot się rozsypie w powietrzu. A jak mówiłem – interwencje aniołów też podlegają pewnym, nieznanym nam, ograniczeniom. – Jakim? – Yarbird jakby nie słyszał słów „nieznanym nam”. – Nie znamy ich, powtarzam. Mogę panu powiedzieć, że ja jestem lekarzem od dwunastu lat i widziałem tylko dwa trupy pourazowe. Drugiego wczoraj. A ostatni samolot spadł chyba za czasów młodości mojego dziadka. – No niech pan nie żartuje! Czy pan mnie ma za idiotę? Jak ma to funkcjonować – samochody bez hamulców, samoloty bez skrzydeł? – Teraz pan wydaje się robić ze mnie idiotę, bo aż w tak głęboką amnezję pourazową nie chce mi się wierzyć! – warknął lekarz. – Są hamulce i są skrzydła. Anioły nie poprawiają fizyki, ale jeśli wóz ma potrącić przechodnia, to jego anioł po prostu go usunie ż drogi samochodu, a jeśli jakiś osobowy ma zderzyć się z ciężarówką, to kierowcę anioł wyszarpnie z wozu i ciśnie w stragan z poduszkami i kocami. – To jest... to jest... – Yarbird Lesterfield rozłożył ręce i kręcił z niedowierzaniem głową. – Przecież bym tego nie zapomniał... Czy to dotyczy waszego kraju, czy całego świata? – Oczywiście, że całego świata, inaczej bym się nie dziwił. – Zaraz, a skoro są anioły, to po co lekarze? – No nie, spokojnie. Anioły nie zajmują się leczeniem, mogą pomóc w profilaktyce, ale rzadko się wtrącają – jak ktoś chce palić, to pali. Anioły to, używając medycznej terminologii, urazówka, traumatologia... – Ach, to dlatego nie jesteście... hm... nie jesteśmy nieśmiertelni? – Nieśmiertelni? Ależ skąd?! Pięćdziesiąt pięć...? Dokładnie tak samo jak rano przeszkodziła im pielęgniarka. Tym razem jednak była wyraźnie wzburzona, a nawet przestraszona. Pochyliła się do ucha lekarza, ale potem, jakby nie było już czasu na długie tłumaczenia, bezceremonialnie wyszarpnęła go z fotela i wyciągnęła na korytarz. Lesterfield został sam. Sam z furą nowych faktów, niezrozumiałych w osiemdziesięciu dziewięciu procentach, oszałamiających w stu. Czuł, że pieką go uszy, jakby popełnił jakiś nietakt w towarzystwie, gdzieś od potylicy sączył się ból, gwałtownie narastał. Ból zajął skronie i przybrał formę nieregularnego łupania. Yarbird zamarł z głową ściśniętą dłońmi, usiłował spacyfikować ból, może zmusić go do przeniknięcia w ręce. Ale zupełnie to nie skutkowało. Wahał się wyjść na korytarz i poszukać siostry z pigułkami od bólu głowy, czy czekać na Chijjaca. Czas mijał, ból rozpanoszył się na całego, lekarza nie było. Bolesny mętlik w głowie był nieznośny, na dodatek Yarbird kompletnie nie wiedział, jak sobie z tym poradzić. Kiedy zaczynał już cicho posykiwać i kiwać się na leżance, do pokoju wbiegł Chijjac. – Panie... – szukał chwilę w pamięci nazwiska pacjenta – ...Lesterfield! Proszę za mną! Szybko! – O matko, jak mnie głowa zaczęła boleć... Nie mogę... się ruszyć... – Musi pan! – Szarpnął za ramię chorego, ale widząc, że ten nie rusza się, wybiegł z pokoju. Nie było go przez minutę czy dwie, wpadł ze strzykawką. – Proszę nie ruszać ręką! Na poły nieprzytomny z bólu Yarbird nie bardzo czuł, co się dzieje, wydawało mu się, że lekarz odciągnął mu lewy rękaw i zrobił jakiś dożylny zastrzyk. Potem Chijjac bezlitośnie wyciągnął Lesterfielda z pokoju i powlókł korytarzem. Przez pierwszych kilkanaście kroków nogi uginały się pod oszołomionym z bólu pacjentem, potem zaczął działać środek przeciwbólowy, bura zasłona spłynęła sprzed oczu, mógł rozluźnić przeponę, jeszcze po pół minucie odetchnął i wyprostował się z westchnieniem. – Gdzie idziemy? Co się dzieje? – zapytał. – Ci! – syknął Chijjac. Korytarz był pusty, skręcili w odnogę, po kilkunastu krokach dotarli do windy. Chijjac niecierpliwie uderzył kilka razy kciukiem w przycisk. – Co się dzieje? – powtórzył, ale już szeptem Yarbird. Chijjac obrzucił go ponurym spojrzeniem. – Przyszli po pana... – mruknął. – Kto przyszedł? – Lekarz nie odpowiadał, ale coraz namiętniej wciskał przycisk wywołania windy. – Po mnie? Po co? – To takie trudne domyślić się? – wściekłym szeptem rzucił Chijjac. – Przyszli zobaczyć człowieka bez anioła. Najpierw popatrzeć – dodał znacząco. – A potem? – zapytał Lesterfield. Gdzieś na dole winda szczęknęła i ruszyła ze stękaniem na górę. Yarbird uświadomił sobie, że zna odpowiedź. – Potem będzie gorzej. Bo ktoś krzyknie, że trzeba by się dowiedzieć, dlaczego pan, jako jedyny na świecie, nie ma stróża! – odpowiedział zupełnie niepotrzebnie lekarz. Wskoczyli do windy i zaczęli zjeżdżać w dół. – Pomagam panu tylko dlatego, że widzę w tym jakiś dziwaczny przypadek. Powinienem, w trosce o szpital i innych chorych, wydać pana tłumowi, bo inaczej gotowi okrzyknąć szpital wylęgarnią grzechu, zła i nie wiadomo czego jeszcze, spalić, a nas powiesić czy ukamienować... Lesterfield miał ochotę ryknąć śmiechem, klepnąć Miguela w ramię i wykrzyknąć: „Czyś ty, człowieku, oszalał? Jakie anioły, jakie grzechy, jakie, chimalima, kamienowanie?!”. Widział jednak, że nerwy lekarza są napięte do granic wytrzymałości, że może eksplodować, a wtedy... Powstrzymał się od wesołości i okrzyków, zrozumiał, że to histeria, udało mu się ją stłamsić. Zjechali na sam dół, do piwnicy, co od razu dało się wyczuć węchem. Wyszli z windy, Chijjac chwycił Lesterfielda za rękaw koszuli, pociągnął za sobą. – Wyprowadzę pana na tyły, proszę spokojnie wyjść i pójść prosto przed siebie, na parking. – Sięgnął do kieszeni, wyjął coś i wcisnął w dłoń Yarbirda. Kluczyki do samochodu. – Tam stoi mały pomarańczowy hunday sogo, wsiądzie pan i pojedzie do ambasady amerykańskiej... Z głównej proszę skręcić w czwartą w prawo, i drugą w lewo. Będzie ją. widać, wysoki zielony budynek. Nic więcej nie mogę zrobić. – A wóz? – Zostaw go na parkingu! – warknął zniecierpliwiony Chijjac. – Znajdę i odbiorę wieczorem, w najgorszym przypadku zgłoszę kradzież. Pośpiesz się! Docwałowali do drzwi. Chijjac szarpnął dwa rygle, chwycił za klamkę, odwrócił się do oszołomionego Lesterfielda. – Mam nadzieję, że nie popełniam jakiegoś przestępstwa... – powiedział i przełknął ślinę. – Jakoś mam przekonanie, że brak anioła nie oznacza... Nieważne. Gazu! Szarpnął drzwi i wypchnął przygotowującego się do pożegnań Yarbirda na zewnątrz. Zatrzasnęły się drzwi, szczęknął rygiel. Lesterfield zmrużył oczy, ruszył przed siebie, szukając pomarańczowego samochodu, nie bardzo wiedział, jak wygląda mały hunday sogo... Zrobił kilkanaście kroków, kiedy nagle z tyłu rozległ się pytający okrzyk. Powstrzymał odruch. Maszerował, spokojnie dalej. Nadal nie widział tego małego pomarańczowego... Okrzyk za plecami rozległ się powtórnie, był głośniejszy, o dwa stopnie w pięciostopniowej skali, bardziej natarczywy. Zobaczył dach małego pomarańczowego samochodziku. „Wsiadać i uciekać? Odwrócić się? Może to nie do mnie? – zastanawiał się, zbliżając do wozu. – A może nie dam rady tym uciekać? Chimalima, jestem załatwiony...”. Po trzecim okrzyku zatrzymał się i odwrócił. Dwaj młodzi ludzie szybko maszerowali w jego kierunku. Uśmiechnął się do nich i machnąwszy niedbale ręką podszedł do samochodu. – Nogrudu! lurub douduur... Znajomy już hurkot, ale z groźnym odcieniem, niemiły, niezrozumiały, niewieszczący niczego dobrego. Stanął tyłem do hundaya, usiłował wcisnąć kluczyk w zamek, jednocześnie oceniając swoje szansę. Młodzieńcy byli o trzydzieści, czterdzieści metrów. Jeden zatrzymał się i wrzasnął coś typu „Grudu! Gruzbu!” w stronę bramy. Natychmiast pojawili się tam jacyś ludzie, kilku oderwało się od kolegów i pobiegło w kierunku Yarbirda. Ci mieli w ręku kije. Nerwowo manipulował kluczykiem w zaniku, choć miał świadomość, że trudno będzie uruchomić nieznany samochód, i tym małym bączkiem przebić się przez tłum – wylot bramy był już zamknięty przez kilkudziesięciu, może trzydziestu, mężczyzn. Najbliższy młodzieniec był już o kilkanaście kroków. Klucz wypadł z ręki roztrzęsionego Lesterfielda. Zdrętwiał. Stanął nieruchomo, jak ptak zahipnotyzowany gadzim spojrzeniem węża. Młodzian zwolnił, widząc, że ofiara nie ucieka, zerknął do tyłu na towarzysza, który doganiał go. Z nożem w ręku. Ten pierwszy też sięgnął do kieszeni... Yarbird Lesterfield poczuł, że serce kołacze musie w piersi jak jeszcze nigdy w życiu. Jakby miało wystukać się w ostatnich chwilach życia na zapas... „Chimalima... Umierać w amnezji...? Głupio... Nawet nie wiem...”. Na będących o cztery, cztery i pół metra od Yarbirda młodzieńców z długimi zakrzywionymi kozikami w ręku padł cień. Nie zwrócili na to uwagi, ale Lesterfield zobaczył, co rzucało ten cień. Ogromny łeb smoka wyłonił się z jakby rozdartej przestrzeni nad parkingiem. Długi, wyłożony rogowymi płytami pysk, rozdwojony róg nad oczami, nad którymi widniały, dwie pary mniejszych rogów. Potem widać było fragment szyi... Lesterfield otworzył usta, zakaszlał, krztusząc się śliną... Napastnik, ten, który pierwszy sięgnął po broń, jakby prześledził jego spojrzenie, odwrócił się, podniósł głowę i wrzasnął. Smok trysnął cienką smużką ognia. Jak z miotacza ognia. Smuga żaru uderzyła w beton, odbiła się i dosięgła nóg młodzieńców. Obaj wrzasnęli, odpowiedzieli im koledzy spod bramy. Ci, co biegli im na pomoc, hamowali rozpaczliwie... Młodzieńcy podskakiwali w miejscu, obu zapaliły się buty i nogawki. Spojrzenie smoka przeniosło się z tańczących upiornego kadryla na Yarbirda. A ten nie wytrzymał tego i zemdlał. Właściwie nie spojrzenie go dobiło. Dobiło go to, że smok miał na oczach duże wypukłe gogle. *** Wyłoniłem się z niebytu ze świadomością, że to nie pierwszy raz. Przeczucie okazało się prawdą, i niczym niezwykłym – budziłem się nie raz w swoim życiu. Przeciągnąłem się, coś niemile kanciastego wpiło mi się w plecy; na wprost twarzy, czyli nad sobą, miałem niebo. Ach, więc nie spałem w domu, w łóżku, u siebie. Usiadłem, pomagając sobie wyrzutem nóg do przodu. Chyba byłem na Płaskowyżu Ciernia. Coś z tyłu zgrzytnęło. Odwróciłem głowę. O kilkadziesiąt centymetrów ode mnie otwierała się potworna paszcza smoka – zęby jak kindżały, w ilości bliżej nieokreślonej, ale bliskiej dwóm setkom chyba, gardziel, zdolna do przełknięcia wołu, trzepocący, wibrujący ozór z ułatwiającymi przesuwanie karmy do przełyku nibyłuskami. Nabrałem powietrza do wrzasku, ale nie zdążyłem. Smok wcześniej wciągnął do płuc powietrze i teraz wytchnął je z siebie. Poczułem się jakbym stał w przeciągu z jaskini, jakbym stanął na drodze suchego gejzeru bijącego z pieczary, w której urodziło się i żyło kilka pokoleń wielu gatunków zwierząt. I zdechło. – Barrghe’arren! – ryknąłem. – Ty kretynie! Rzuciłem się w bok, chcąc wydostać się ze strugi powietrznych rzygowin. Przeturlałem kilka razy. – Przecież wiesz, że to jakbyś puścił mi w twarz bąka?! Inna sprawa, że trzydzieści ton ciała musi coś pochłaniać, żeby żyć, nawet jeśli jest wspomagane w tym życiu magią, a skoro pochłania i trawi... Wstałem i otrzepałem się. Barrghe’arren zamknął paszczę i odsunął nieco pysk ode mnie. Można się było przerazić, słowo, zwłaszcza jak się patrzyło w ogromne gały oczu, ogromne same z siebie, a w jego przypadku powiększone jeszcze przez okulary. Nozdrza zatrzepotały i ustawiły się w pozycji oddechowej. – Ale dowcip! – sapnął. – No, boki zrywać, słowo daję! Przecież zrobiłem to w dobrej intencji. – Chyba zwariowałeś! Jak można w dobrej intencji dać komuś w twarz własnymi wyziewami trawiennymi? – Chciałem cię przestraszyć... – bąknął jakby trochę speszony. Chyba nie rozważył tego aspektu fetorowego zanim powziął decyzję. Ale zaintrygował mnie. – Przestraszyć mnie? A po co? – Ponieważ straciłeś pamięć. Chciałem kontynuować dialog w formie: „– Kto, ja? Skąd, chimalima, ci się wzięła taka durna myśl?”, ale pewnie nie było to racjonalne, więc zamilkłem. Zacząłem myśleć. Coś pokazało się na powierzchni wzburzonego lekko oceanu myśli. Utrata pamięci... Amnezja... jakbym coś pamiętał, choć to paradoksalne. – Podpowiedz coś – zażądałem. – Trzy dni temu... – Już dawno temu umówiliśmy się z Barrghe’arrenem, że miarą czasu są nasze, to znaczy moje dni: 20 godzin, po sto minut, jego pomiary czasu, szczególnie że pomieszkiwał w wielu przestrzeniach, światach i wymiarach, były za bardzo labilne – ...pojawiłeś się tu, wściekły i rozżalony... Pamiętasz? Zerknąłem jeszcze raz na powierzchnię oceanu myśli. Raczej gładko. – Hm?.. – Podobno było tak, Starszy Asysterze Coleenie Glocquisterze... Pamiętasz, kim jesteś? Wytężyłem umysł. Umysł odwdzięczył się... *** ...Siedziałem w salonie swojego mieszkania, ktoś zapukał do drzwi. Cmoknąłem na NamEla, żeby zniknął z ekranu. Nielegalna cyfrowa personifikacja zarządcy systemowego pokręciła z wyrzutem głową, ale zmyła się posłusznie. Kradzione nie tuczy, jak mawiają w pewnym świecie, ale pakuje człowieka w kłopoty. Jak to dzieje się w moim. Podszedłem do drzwi. Oczywiście – brakowało mi tu tylko Foceina, męża-ojca mojej żony, Sawry. Przylazł nauczać, pouczać, uczyć i pierdolić bez sensu. Swoim nadętym tonem gadać o rozwijającej się rodzinie, której ja za mało się udzielam, a dziecko rośnie, i tylko – na dobrą sprawę – on, Focem, łoży, a nie tak jest w innych rodzinach, i pla-pla, i ble-ble, i szuguszugu, i rzygrzyg! Ale zaczął inaczej: – Witaj, Coleenie – powiedział tym swoim świętoszkowa – tym, zadowolonym z siebie tonem pierwszego męża, męża – ojca. – I ty witaj, Foc! – rzuciłem niedbale. Wskazałem mu najgorszy fotel w moim salonie. – Rozgość się. Napijesz się czegoś? – Zrobiłem figlarną minę. – Dla mnie jest za wcześnie – powiedział. „DLA MNIE!!!”. „TY MOŻESZ SOBIE CHLAĆ!”. Co za debil! – Na herbatę??? – wytrzeszczyłem oczy. – Jest... – zerknąłem na zegarek – ...trzecia dzienna. Trzy godziny od świtu, a ty jeszcze nie pijesz herbaty? Co to – jakiś sposób na płodność? Poczerwieniał przyjemnie. Nadzieja na apopleksję wzrosła, ale opadła po chwili wraz z odpływem krwi z mózgu tego idioty. No tak, krew napływa do mózgu, a tam, w czerepie, nic nie ma. Krew zafaluje, wzburzy się i odpływa do jaj, bo tam się mieści sedno tego byka. – Myślałem o alkoholu... – wymamrotał. – O tej porze!?? – ponownie wytrzeszczyłem oczy. – O trzeciej dziennej? Dopiero trzy godziny od świtu, a ty już do kielicha? – Nie to miałem na myśli! – ryknął. Nie? – powiedziała mu moja twarz. – Na pewno? Rzuciłem szybkie spojrzenie na triblok, czy nagrywa. Nagrywał. – No to się wypowiedz, bo nachodzisz mnie, odrywasz od poprawiania prac semestralnych... – Wskazałem ręką stertę ubiegłorocznych folii z wypracowaniami, których wtedy nie przeczytałem, ale niedawno odkurzałem. W zeszłym miesiącu. – Marudzisz, raz chcesz pić, potem się wykręcasz. – Przysunąłem sobie nogą fotel z trzcinki słowiczej i usiadłem wygodnie. Focein zawisł nade mną jak skała, aleja z żabiej perspektywy umiałem spoglądać z góry. – No to mów, czego ode mnie oczekujesz? – Przychodzę w imieniu naszej rodziny, Sawry... – Stop! – przerwałem mu, kręcąc głową i machając rękami. Nic go tak, gamuła, nie zbija z pantałyku, jak przerywanie, kiedy już rozpędzi te swoje narządy mowy. – W końcu to się nagrywa – powiedziałem – chcę mieć więc jasność – przysłała cię Sawra? – Kche-e... Kch! E-e... – Zaczynam sądzić, że nie – oświadczyłem. – Tłe... Ta-e-ak... – wykrztusił wreszcie. – No to spierdalaj! – pokazałem drzwi. – Jestem ojcem! – pisnął. – Jes... – Nie moim! – palnąłem dłonią w stojący jak najbardziej na miejscu stolik. – A to, że ja i ty jesteśmy mężami tej samej cudownej kobiety, nie daje ci prawa do pouczania mnie, nachodzenia w nieprzyzwoitej porze i proponowania opilstwa od samego niemal świtu! – dokończyłem z mocą. Nawet zrobiło mi się go żal. No przecież trzeba być żałosnym idiotą, żeby kolejny raz pakować się w utarczkę ze mną, nie pamiętając, jak kończyły się poprzednie. Inna sprawa, że prawo jest po jego stronie. Jest ojcem, a ja tylko mężem. Ale jak się go dobrze podrajcuje, jak mu zawrze w kotle, to staje się jak byk w czerwonym pokoju – nic już nie widzi, nie słyszy, i nie wie, w co tryknąć łbem. Ziewnąłem. Chwyciłem do ręki pierwszą z brzegu folię, ścisnąłem rożek arkusza i poczekałem aż się rozjarzył, zacząłem starannie „czytać”. Po chwili podniosłem oczy znad arkusza, na którym kilka golutkich dziewczyn zabawiało się z łabędziem. Ptak miał już dość. „ Podskoczyłem teatralnie wystraszony. – Jeszcze tu jesteś?! – zawołałem. – Przecież pożegnaliśmy się, a ja mam sporo pracy... Znowu pompa podała mu krew do głowy, daremny trud. Odwrócił się do mnie plecami i tupiąc pomaszerował do drzwi. – Nie trzaskaj tylko, bo są świeżo folerowane. Kosztami naprawy obciążę ciebie! – zagroziłem. Odwrócił się i wyrzucił z siebie: – N-niech cię diabli, Coleenie. I inne... takie... Machnął ręką i wyszedł. Nietrzasnąwszy drzwiami. – I na tym byłby koniec – powiedziałem do drzwi. Życie bywa piękne, przeciągnąłem się. I zamarłem porażony pewną myślą. Często podobały mi się własne myśli, ale ta spodobała mi się szczególnie. – NamEl! – krzyknąłem. Pojawił się na ekranie natychmiast. – Mam dziś jakieś zajęcia? – Oczywiście, że tak – odpowiedział system w postaci NamEla. Przybrał jeden z nowszych vidów – milutka żółtoskóra dzierlatka. – Dwa seminaria i konsultacje. Poza tym obiecałeś bibliotece, że tym razem na pewno dokonasz... – Ć! Ć! Ć-ci! – syknąłem. – Pytałem o zajęcia nie do odłożenia, a nie o seminarium, które mogę poprowadzić z ekranu przy twojej pomocy. – Przecież wiesz, że nie jestem legalnym twoim... – Przestań mędzić. Wolisz być kostycznym systemem z animowanymi personami? – Nie... – No to o odpowiedniej porze włączysz się, sprawdzisz obecność i poprowadzisz seminarium, robiłeś to nieraz... – Wychyliłem się do ekranu. Pogroziłem palcem: – Lubisz to, przyznaj się. Dreszczyk emocji – udajesz człowieka, i to będąc niezalegalizowanym NamElem! Prawda? Po chwili namysłu skinął głową. To jest dobry NamEl. Wiedziałem, co robię kradnąc go. Jego namysł, 0,000013 sekundy, rozciąga do okresu trwania ludzkiego namysłu. Fajny jest, naprawdę. Lotny. Fajny. Nabrałem powietrza do płuc i wyrecytowałem tekst uruchamiający zaszyte w moim umyśle kody przesyłowe: – Bogowie Burz! Bogini Gór! Rozkazuję wam nałożyć na mnie pęta niewidzialności! – powiedziałem, patrząc na niego wyzywająco. Przeniosłem się do świata Barrghe’arrena tak szybko, że nawet nie usłyszałem towarzyszącej zawsze tej inkantacji kpiny NamEla. Smok przykucnął przy urwisku. Ogon miał wyprężony do tyłu i do góry. Łeb ułożył na głazie i chyba drzemał. Kiedy pojawiłem się, poderwał głowę i szybko odsunął się od urwiska. Złośliwy wietrzyk poczęstował mnie powiewem znad smoczego kibla. – Ehmghm... – powiedział. – Nie mógłbyś się jakoś zapowiadać? – Dobrze – zgodziłem się. Popatrzył na mnie podejrzliwie, z niewiarą. – Obiecuję. – A w zamian? – przeszedł do konkretów. – Przenieś mnie do jakiegoś świata, gdzie są diabły, demony czy jakieś tam inne... I zrób tak, żebym mógł jednego nieszkodliwego zabrać do siebie. Chciałbym go podarować Foceinowi...? Zrozumiał wszystko w lot. Kłapnął żuchwą. – No... Jest taki wymiar... Pamiętasz Ziamię? – Chimalima! Ziemię! Barrghe’arren, kiedy się nauczysz, że to jest Ziemia, nie Zimia, Ziuma, czy Ziarna. Nieważne. Tam są demony? – Nie, tam coś było, ale... nie ma i już. Jest natomiast taki jej wariant, wiesz – przesunięcie o cztery czy pięć squillodów – niemal taka sama Ziemia, ale jednak nie ta sama. – I tam? – I tam by się coś znalazło... – Zastanawiał się chwilę. – Chcesz coś, co by śmierdziało, parzyło i dokuczało, ale nie przesadnie? – Doskonale mnie rozumiesz, Barrghe’arrenie. Ma być jak cierń w dupie, nic więcej, ale i nie mniej. I po jakimś czasie, najlepiej na moją komendę, ma się wycofać do siebie. – To się da zrobić... – Pokiwał ogromnym łbem. Uśmiechnął się. A jego uśmiech to coś, co może spowodować ewakuację najpotężniejszej twierdzy w najbliższych historycznie szesnastu wymiarach. – Tak. Potem – jak zwykle – podarujesz mi memo z zapisem co ciekawszych kawałków. Chimalima! Miałem spokój póki miał słaby wzrok, po co się pakowałem ze swoją pomocą: dostał okulary i zaczął z przyjemnością oglądać vidy z naszego świata. – Dobrze, dostaniesz. Tylko dawaj mi ten świat! „ – Okejciu! Już. Masz skocznik? – Pewnie, a jakbym się tu dostał? – To go wyłącz, na tym horyzoncie zdarzeń zdarzają się perturbanty i nakładające się... Wyciągnąłem rękę do startera swojego skocznika, ale jakiś giez czy coś innego usiadło mi na nosie, odruchowo sięgnąłem do nosa, a Barrghe’arren coś tam zaczął mamrotać. Szybko spędziłem owada, ale było już za późno... *** ... – No i właśnie się sperturbantowało! – powiedział usprawiedliwiającym się tonem smok. – Nałożyła się emisja skocznika i moja, w wyniku czego wylądowałeś w środku tłumu rozhisteryzowanych pątników w niewłaściwym świecie, obok tego, do którego cię kierowałem. Skocznik działał, oni widzieli jarzącą się bańkę dokoła głowy... Wiesz, nimb i te sprawy, i się zaczęło. Nie mogłem nic zrobić, nie byłem przygotowany... – Pociągnął nosem. A kiedy tej wielkości smok pociąga nosem, to płatki kwiatów, źdźbła trawy przyklejają mu się do nozdrzy. A czasem i jakiś ptak, co to za blisko przelatywał, głupek. – Wpadłeś w ten tłum, jakiś, jak ty to mówisz, gościu na haju, ryknął, że sonta coś tam... każdy chciał ciebie dotknąć, zrobił się dym jak sto pięćdziesiąt sześć!’ – Ach-cha... Czyli to nie ten rozdeptany miał aureolę, tylko ja? No tak, tylko ta amnezja... – To ja... – pisnął smok. A jak smok piszczy... Otarłem twarz z kurzu wzbitego w powietrze jego piśnięciem. – Pomyślałem, że jak zaczniesz w tym niezwykłym dla ciebie świecie gadać o smoku, o demonach, o skocznikach... Chciałem nieco inaczej, ale – wiesz – pośpiech... Nawet nie udało mi się zsynchronizować języków... Nie miałeś kłopotów z dogadywaniem się? – Trochę tak... – machnąłem ręką. – Ale – do rzeczy! Powiadasz: demony... A anioły to nie są aby jakiegoś typu demony? – Tak jakby. Tylko na odwrót – pokiwał głową. – Na plus? – Tak. Demony są złe, anioły – dobre. Znaczy – dobre demony. – A demony to złe anioły? – Tak. Nie! Co ty gadasz? – Nic – uspokoiłem go. – Żartuję. Dworuję. – Wyciągnąłem się na trawie. – A... słuchaj... Czy tamte anioły... Skąd się one wzięły? Coś wiesz o tym? – Ta. Przybyły z przestrzeni kosmicznej. To – moim zdaniem – taki rodzaj parazytów. Chronią ludzi do pięćdziesiątego piątego roku życia, a potem ci znikają. Dlatego nie ma tam cmentarzy, na przykład. – A ludzie się godzą? Czy to aby nie jest hodowla mięsa? – Nie sądzę. Aż tak trywialne to nie jest. Ale jakąś korzyść te anioły z tego mają. Na pewno. A poza tym ludzie się nie buntują... – Dupki wołowe. – Leżałem chwilę ze źdźbłem trawy w zębach. – Jak w tej powieści sence-fantom, tej o świecie, gdzie ładniutkich ludzi pasą mroczne kudłate herloye, by ich pożerać po kryjomu... – A co cię to? – mruknął smok. Chwilę zastanawiałem się, co mnie to. Właściwie – nic..– Co z tym demonem? Potrzebujesz go jeszcze dla Foceina? – Tak... Al-le wiesz co...? – Wpadłem na lepszy pomysł. W każdym razie bardziej taki... humanitarny... szlachetniejszy... – Zrobimy coś innego. – Nie-e-e... – jęknął smok. Przeczekałem aż opadła chmara liści i pyłu. – Dam ci za to tę kolekcję animasów o smokach? OK? I zestaw baterii na cztery dni. – Zgoda! – przybił pośpiesznie. – Co robimy? – Robimy tak... *** Dwa tygodnie później w Sonta Monita, mieście u stóp gigantycznej postaci świętej, pojawiła się mniejsza. Kobieta w purpurowej szacie zjawiła się na głównym placu miasta. Grzmiącym, ale jednocześnie łagodnym i pełnym słodyczy głosem wygłosiła oświadczenie zaczynające się od słów: – To nie anioły, moi mili. To demony, które czyhają na Wasze dusze, które żywią się Waszymi duszami, któreście im tak łatwowiernie oddali... A kończyło innymi: – Zrzućcie okowy. Tylko od was zależy... Takich postaci pojawiło się na całym globie, w tym samym czasie, trzydzieści siedem. Zawsze na centralnych placach, miejscach największego skupienia ludzi. Zawsze były to kobiety w purpurowych szatach, przypominające do złudzenia kilka co bardziej znanych i popularnych świętych. Trzydzieści siedem. Tyle było studentek w mojej grupie seminaryjnej. Tyle zgodziło się w ramach egzaminu, a raczej zamiast niego, nagrać te odezwy. Barrghe’arren rozplantował je po tym biednym zaanektowanym przez „anioły” świecie. Akcję powtórzył sześć razy. Z niebywałym sukcesem, choć coraz trudniej było go oderwać od ekranu ze smokami. Tydzień potem wrzenie osiągnęło apogeum. I zaczęła się wojna z aniołami. *** Pierce O. O’Tooley, Sr jest trzydziestoczteroletnim nauczycielem WF w Höfn (Islandia). Ma dość niezwykłe, a może właśnie charakterystyczne dla naszych czasów, pochodzenie – jego ojcem jest Francuz, porucznik marynarki, osiedlony aktualnie w Islandii, a matką Rosjanka, nauczycielka historii z Do-niecka. Spotkali się, gdy zdesperowana młoda Rosjanka wyskoczyła z wycieczkowego statku, który – wbrew zapowiedziom organizatorów wycieczki – nie zawinął do żadnego Zachodniego portu, i rozpoczynał rejs powrotny po postoju na redzie w Seydisfjördur. Porucznik Frasces wziął ją na pokład francuskiej atomowej łodzi podwodnej, za co wyleciał z marynarki, ale zyskał żonę i osiedlił się z nią w Höfn. Z tego właśnie barwnego związku urodził się Pierce Senior (porucznik Frasces, manifestując niechęć do Francji zmienił nazwisko), który ma już syna, juniora, oczywiście, i pisze tylko opowieści o Coleenie, wykładowcy czegoś nieokreślonego w jednym z paralelnych światów, z którego bez trudu można przeskoczyć do innego, co Coleen chętnie i często wykonuję. Ma tych opowieści w różnym stadium zaawansowania podobno około 40. Ale nie wydaje ich i nawet nie próbuje wydawać w Islandii. Jego matka natomiast, Łucja Wasiljewna Kriuczkowa, przekłada dla zabawy opowiadania syna na rosyjski. Stąd już droga była w miarę prosta: Internet, wizyta Łucji Wasiljewny w sieciowym Srebrnym Globie, gdzie publikowałem fragment powieści Leonida Kudriawcewa, który, z kolei, podał jej ten adres. A potem był jej Emil do mnie. Zapytała, czy mogę ocenić opowiadanie syna, a ja oceniłem i zapytałem z kolei, czy mogę przetłumaczyć. I opublikować. „W Polsze – da!” – odpowiedziała pani Łucja w imieniu syna. Zabraniając jednocześnie przekazywania rosyjskiego przekładu komukolwiek w WNP. A ja się zastanawiam, czy to... Ale zobaczymy. Aha, gdyby ktoś uważał, że dzieje tej rodziny nadają się na scenariusz filmowy, to ma całkowitą rację – TVP w marcu ubiegłego roku wyemitowała film dokumentalny o nich. Wyobraźcie więc sobie moje zdziwienie, gdy bohaterka tego filmu odezwała się do mnie za pośrednictwem Sieci! EuGeniusz Dębski Dwa czy może nawet trzy lata temu napisałem opowiadanie „Kumaryn”. Taki sobie niezobowiązujący początek małego pojemnego krótkiego cyklu o leciutko niezwykłym naukowcu z równoległego / alternatywnego / niewiadomojakiego świata. Miał on w swoim równoległym / alternatywnym świecie przyjaciela smoka i – jak mawia Oklasky Halama – przeżywali sobie przygody. Pierwszą z nich zamierzałem wysłać do poczytnego pisma branżowego.? Niestety. Zanim wysłałem były urodziny Teścia. Wypiłem kilka krupników i pewnie pod ich wpływem wpadłem na genialny, jak mi się wydawało, pomysł. Otóż dopisałem do opowiadania wytłumaczenie genezy jego powstania, czyli to, co macie Państwo powyżej, między gwiazdkami, i w takiej postaci wysłałem. Przekonany, że razem z redaktorem pochichoczemy i spłatamy czytelnikom figla, powiedzmy, primaaprilisowego. Niestety. Zadzwonił i serdecznie pochwalił przekład, dodając, że i sama historia powstania opowiadania, i narodzin autora, to już bomba. Zabrakło mi odwagi powiedzieć mu w pierwszej rozmowie, że autorem jestem ja, że krupnik Teścia... prima aprilis... Wpadłem w pułapkę własnego dowcipu. Przez kilka tygodni rozważałem – co zrobić – przyznać się, czy ciągnąć mistyfikację aż do chwili rozliczenia honorarium, kiedy to niechybnie wyjdzie szydło z worka. Nie wytrzymałem i przyznałem się. I to był chyba błąd – redaktor oznajmił, że w takim razie opowiadania nie bierze. Ponieważ w zestawie z niezwykłym życiorysem było fajne. A bez życiorysu fajne nie jest. Dlatego opowiadania drugiego w cyklu już mu nie wysyłałem...