5392

Szczegóły
Tytuł 5392
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5392 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5392 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5392 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

S�awomir Prochocki W�r�d swoich Si�a podmuchu rzuci�a mn� o �cian�. Odbi�em si� jak pi�ka i polecia�em na biurko zrzucaj�c z blatu papiery, telefon i kilka innych rzeczy. Bez sensu spr�bowa�em je z�apa� i przez to pistolet wy�lizn�� mi si� z d�oni i wpad� pod fotel. Oszo�omiony osun��em si� na dywan. W pokoju by�o pe�no dymu. W g�owie hucza�o jak w ulu, przed oczami lata�y �wietliste muszki. Podnios�em si� i ruszy�em w stron� wyj�cia. Wydawa�o mi si�, �e drzwi b�d� po prawej stronie. Pod nogami zazgrzyta�y od�amki szyby. Nagle potkn��em si� i kolanami znowu wyl�dowa�em na pod�odze. Z do�u widzia�em dym uciekaj�cy przez rozbite okno; potem przez rzedniej�ce bia�awe k��by zobaczy�em zw�oki m�czyzny. �atwo by�o si� domy�li�, �e nie �yje, bo nie mia� g�owy. Szyja ko�czy�a si� krwawym strz�pem popalonej sk�ry i cia�a. Wymin��em trupa i chwiejnym krokiem zbli�y�em si� do drzwi. Nagle w wej�ciu pojawi�a si� kobieta. Nie mog�em dostrzec wyrazu jej twarzy, ale s�dz�c po tym, �e krzycza�a i to g�o�no, nie by�a usposobiona do rozmowy. Odepchn��em j� i przekroczy�em pr�g nast�pnego pomieszczenia. Zwali�em si� na krzes�o. Dotychczas dzia�a�em jak w transie, bez zastanowienia, odruchowo. Teraz przyszed� czas na refleksj�. Po pierwsze, nie wiedzia�em, co si� sta�o. Nie mia�em zielonego poj�cia, co robi�, sk�d si� tutaj wzi��em i po co. Jedyne, co pami�ta�em, to kula ognia przed oczami i podmuch eksplozji. Nic wi�cej. Kobieta wrzeszcza�a, ci�gle tym samym wysokim tonem histeryczki, brodz�c w szkle w s�siednim pomieszczeniu robi�a kr�tkie przerwy na oddech, stanowczo za rzadko. Nagle nast�pi�a zmiana w tonacji wrzasku - zapewne dostrzeg�a trupa. Gdzie� z daleka zbli�a� si� ryk syreny policyjnej. Zacz��em my�le�. Mia�em chyba jaki� pistolet. Czy z niego strzela�em, czy mia�o to jaki� zwi�zek z eksplozj� w s�siednim pokoju - nie mog�em sobie przypomnie�. Kim by� ten facet bez g�owy ? Wysili�em m�zgownic�, ale w pami�ci mia�em czarn� dziur�. Zero. Wrzask zmieni� si� w szloch. Kobieta p�aka�a, sta�a teraz przede mn�, jej w�skimi ramionami wstrz�sa� dreszcz. W nag�ym impulsie chcia�em wsta� i obj�� j� ramieniem. Zda�em sobie spraw�, �e nie s�ycha� ju� syreny. Podnios�em si� z krzes�a i w tym momencie do pokoju wesz�o dw�ch policjant�w. Byli wysocy, jasnow�osi, na w�skich biodrach mieli kabury, z kt�rych wystawa�y r�koje�ci kolt�w. Jeden zosta� przy drzwiach, drugi ignoruj�c mnie podszed� do szlochaj�cej kobiety. - Oficer Rogers. Co tu si� sta�o? Spojrza� na mnie przelotnie. Kobieta kilkakrotnie westchn�a urywanym oddechem, potem przetar�a oczy wierzchem d�oni - Nie wiem. Ten cz�owiek - tu wskaza�a na mnie - wszed� do gabinetu pana Moora. Jaki� czas chyba rozmawiali, a potem us�ysza�am strza�y i co� wybuch�o. Potem on wyszed� i usiad� na tym krze�le, a ja pobieg�am zobaczy�, co si� sta�o. Pan Moor le�y teraz tam na pod�odze i... - jej twarz wykrzywi�a si� w grymasie. Znowu zacz�a p�aka�. Policjant przy drzwiach, od samego pocz�tku nie spuszczaj�cy ze mnie wzroku, teraz nieznacznie poprawi� kabur�. Rogers zerkn�� przez rami� kobiety do gabinetu. Lekko poblad�, ale nic nie powiedzia�. Obr�ci� si� do mnie. - Jak si� pan nazywa? - Nazywam si�... - pytanie, na kt�re musia�em odpowiada� zapewne tysi�ce razy, sprawi�o mi niespodziewan� trudno��. - Nazywam si�... - powt�rzy�em idiotycznie, pr�buj�c odnale�� w pami�ci te dwa s�owa, kt�rych ode mnie ��dano. No pewnie, �e si� jako� nazywam, tylko jak? Roz�o�y�em bezradnie r�ce: - Nie pami�tam. To chyba ten wybuch. Musz� mie� przy sobie jakie� dokumenty i zaraz... - Na widok wycelowanej we mnie lufy przerwa�em i zamar�em z r�k� na wp� podniesion� do kieszeni marynarki. Ten policjant przy drzwiach m�g� wyst�powa� w westernach jako Billy Kid. By� szybki jak b�yskawica. - Nie r�b tego, kole� - podszed� i przystawi� mi bro� do brzucha. - Jay, nie jestem pewien, czy... - Cicho b�d�, Dick, s�ysza�e�, co powiedzia�a ta lalunia. S�ysza�a strza�y, a jak my�lisz kto strzela�? Chyba nie Moor, skoro to on le�y teraz za �cian�. - Niew�tpliwie ten kowboj by� tak szybki w my�leniu jak w wyci�ganiu spluwy. - Podnie� �apki, draniu, i nie pr�buj �adnych sztuczek. - Musia� mie� gotowe teksty na takie okazje opanowane do perfekcji. Tak naciska� luf�, �e ba�em si� o wn�trzno�ci. Podnios�em r�ce. Fachowo obr�ci� mnie do �ciany i nog� rozsun�� mi szeroko stopy, podci�gaj�c je jednocze�nie do ty�u. Sta�em teraz w klasycznej pozie zatrzymanego przest�pcy i nie by� to dobry znak na przysz�o��. Policjant obszukiwa� mnie, a w tym czasie drugi dzwoni� po ekip� �ledcz� i koronera. Nic przy mnie nie znale�li, co bardzo zgniewa�o kowboja. Ze z�o�ci� wykr�ci� mi r�ce i sku� je kajdankami. W tym czasie Rogers informowa� mnie o obywatelskich prawach. Nadjechali kolejni policjanci. Zosta�em sprowadzony na d� i zapakowany do samochodu. W asy�cie dw�ch mundurowych odwieziono mnie na komisariat i zamkni�to w pojedynczej celi. Nikt przez ten czas nie zamieni� ze mn� ani s�owa, a i ja nie narzuca�em si� z rozmow�. Usiad�em na pryczy i zacz��em rozciera� sobie przeguby. Kowboj z gorliwo�ci nastawi� kajdanki na �cisk i czu�em teraz w palcach silny b�l. Sytuacja nie by�a weso�a. Z�apali mnie prawie na gor�cym uczynku. Co prawda, nie przypomina�em sobie, �ebym kogo� zabi� lub strzela�, ale czu�em, �e nie jestem w porz�dku. Pami�tam, �e mia�em jaki� pistolet. Zgubi�em go w tamtym pokoju, ale policjanci na pewno go znajd�. Musia�y by� na nim moje odciski palc�w. To i zeznanie sekretarki wystarcz� na krzes�o elektryczne. Najgorsze by�o to, �e nie mog�em sobie niczego przypomnie�. Jak si� nazywam, gdzie mieszkam i pracuj�, bo chyba musia�em gdzie� pracowa�. Mia�em na sobie dobry garnitur i drogie buty. Spojrza�em uwa�niej na r�ce. D�onie porz�dnie utrzymane, sk�ra g�adka, bez zadrapa�, je�li nie liczy� obrz�ku po kajdankach. By�o co� niesamowitego w traktowaniu swojego cia�a jako obiektu bada�. Zupe�nie nie wiedzia�em, jak wygl�daj� moje stopy, nogi i ca�a reszta. Twarz tak�e, o kurcz� - zw�aszcza twarz! Nie pami�ta�em nic, nic zupe�nie. Przyszli we dw�ch. Bez s�owa zn�w mnie skuli i poprowadzili d�ugim korytarzem. Wprowadzono mnie do ma�ego pokoju, kt�rego ca�e umeblowanie sk�ada�o si� z trzech krzese�, sto�u i sporego lustra na �cianie. By�o oczywiste, �e za lustrem jest okno do obserwacji zatrzymanych. Policjanci wyszli i znowu zosta�em sam. Nie na tyle d�ugo, bym m�g� zmieni� pozycj� i obejrze� w tym lustrze swoj� twarz. Mia� sympatyczne oczy. Ubrany w ciemny garnitur z doskonale dobranym krawatem sprawia� raczej wra�enie biznesmena, sta�ego bywalca biur na Wall Street ni� policjanta. M�wi� g��bokim, nieco powolnym tonem, zdradzaj�cym spor� inteligencj�. Potwierdza�o to uwa�ne spojrzenie jasnoniebieskich oczu. - Jak si� pan nazywa? - Chyba nigdy nie pytano mnie tak cz�sto o nazwisko jak dzi�. - Nie wiem. Pr�bowa�em sobie przypomnie�, ale nic z tego. Prosz� mi wierzy�, naprawd� nic nie pami�tam. Nie wiem, co robi�em u tego faceta bez g�owy, sk�d si� tam wzi��em i po co. Mo�e to skutek wstrz�su, ale w m�zgu mam pustk� absolutn�. Nie pami�tam te� nazwiska swojego adwokata i nie znam jego numeru telefonu. Gdyby udost�pniono mi moje rzeczy, ktore zabra� mi kowboj, to mo�e co� bym sobie przypomnia�. - Kowboj? - Przez twarz przemkn�� mu wyraz zaskoczenia, zaraz potem nieuchwytnie si� u�miechn��. - A, sier�ant Robertson... Niestety, musz� pana zmartwi�. Nie zostawi� pan tam nic osobistego poza kalendarzem bez �adnego zapisu i zupe�nie czystego notesu. Sekretarka Moora zezna�a, �e przedstawi� si� pan jako Robert Crowley z biura adwokackiego Crowley & Crowley. Sprawdzili�my, taka firma nie jest zarejestrowana w naszym stanie. Teraz sprawdzamy w stanach s�siednich, wyniki b�dziemy mieli dopiero jutro. Rozleg�o si� pukanie i do pokoju wsun�a si� g�owa w policyjnej czapce. - Przepraszam, panie poruczniku, ale przyszed� lekarz. Czeka teraz w s�siednim pokoju. - O.K. Zabierzcie podejrzanego - porucznik podni�s� si� z krzes�a i wyszed�. Policjant uj�� mnie fachowo za rami� i pomaszerowali�my w asy�cie jeszcze jednego mundurowego do lekarza. Lekarz by� malutkim, �wawym cz�owieczkiem z du�� g�ow� i kr�tkimi nogami. Posadzi� mnie na taborecie, zajrza� w oczy przez jaki� przyrz�d, a potem wzi�� s�uchawki i zbada� mi t�tno. Z niedowierzaniem pokr�ci� g�ow� i jeszcze raz os�ucha� mi klatk� piersiow�. Nagle przerwa� badanie, zdj�� s�uchawki i chowaj�c je do torby rzek� do pilnuj�cych mnie ludzi: - To android. Na jakie� dziewi��dziesi�t procent. Ca�kowit� pewno�� uzyskam po badaniu rentgenowskim. Nie jestem specjalist� i nie potrafi� teraz okre�li�, czyj to produkt, ale to drogi model. Nawet ja nie zorientowa�em si� od razu. Dopiero t�tno go zdradzi�o - przyjrza� mi si� z zainteresowaniem. - Ch�tnie bym ci� zbada� dok�adnie, m�j ma�y, zanim ci� rozkr�c� do ostatniej �rubki - rzek� pieszczotliwie, klepi�c mnie po ramieniu. W drzwiach odwr�ci� si� po raz ostatni, spojrza� na mnie z podziwem: - �wietna robota, jak �ywy cz�owiek - i zamkn�� drzwi. Nic nie zrozumia�em z jego dowcipu. Jaki android? Oczywi�cie, wiedzia�em, co to s� androidy, ale ja przecie� by�em cz�owiekiem. Owszem, straci�em chwilowo pami�� i nie potrafi�em nic o sobie powiedzie�, ale ja by�em �ywy, my�la�em, czu�em. Nonsens. Prawie si� roze�mia�em. Nie by�o natomiast do �miechu moim stra�nikom. Gdy dotar�y do nich s�owa doktora, mocno pobledli i natychmiast wyci�gn�li rewolwery. Kazali mi si� po�o�y� brzuchem na pod�odze i w tej pozycji jeden z nich za�o�y� mi dwie pary kajdanek. Drugi za� przez ca�y czas mierzy� do mnie, ale r�ce mu bardzo lata�y. Le�a�em tak do momentu, a� przyszed� porucznik w asy�cie dw�ch dodatkowych goryli w mundurach. Uzbrojeni byli w strzelby �rutowe. Przynie�li �a�cuch na nogi, kt�ry natychmiast mi za�o�ono. Postawili mnie w pozycji pionowej i popchn�li do wyj�cia. Pr�bowa�em co� powiedzie�, zapyta� ich, po co te cuda, ale gdy tylko otworzy�em usta, stra�nik ze strzelb� wysycza�: - Cicho b�d�, maszynko do mi�sa, albo tak ci� waln�... - i wzi�� zamach kolb�. - Spok�j, Matters. Przesta�cie si� wydurnia�. - Porucznik zgasi� go nie podnosz�c g�osu. Poprowadzili mnie korytarzem i zamkn�li w tej samej celi co na pocz�tku. Tym razem nie zdj�li mi kajdanek i siedzia�em na pryczy skuty. W g�owie znowu czu�em pustk�, okropn� czarn� dziur� bez promienia �wiat�a. Stara�em sobie przypomnie� wszystko, co wiem o androidach. Chcia�em wykaza� absurdalno�� stwierdzenia doktora. Przecie� czu�em, �e jestem cz�owiekiem. Mia�em woln� wol�, mog�em my�le�, podejmowa� decyzje. Na przyk�ad mog�em za chwil� wrzasn��, ale mog�em te� tego nie robi�. To przecie� wolna wola, nic innego. Android? - Bzdura! Powtarza�em to sobie po raz ju� chyba setny, gdy do celi wszed� porucznik i jeszcze jeden facet, troch� m�odszy od policjanta. Ubrany by� te� w garnitur, cho� ju� nie tak elegancko jak detektyw. Porucznik zwr�ci� si� do mnie: - To tw�j likwidator, maszyno - odwr�ci� si� i wyszed�, a drzwi celi zamkn�y si� za nim. M�ody cz�owiek usiad�. - Nazywam si� Lou Welt. B�d� twoim likwidatorem, to znaczy dopilnuj� twojej likwidacji, aby odby�a si� zgodnie z prawem. Prawo zabrania zn�cania si� nad androidami. Chcia�bym dowiedzie� si�, jak tu ci� traktowano, czy ci� bito i poni�ano. Mo�esz m�wi� �mia�o - zach�ca� mnie jakbym by� dzieckiem. - Co wy�cie, pog�upieli?! Jaki android? Najpierw ten idiota-doktorek, teraz... likwidator! Przecie� ja jestem cz�owiekiem, cz�owiekiem, rozumiesz t�pa pa�o?! - wybuchn��em, mia�em do tego prawo: - To, �e nic nie pami�tam, to nie pow�d, �eby mnie tak traktowa�! I co wy m�wicie o jakiej� likwidacji?! Jasne, powinno by� dochodzenie, proces i tak dalej, ale, na Boga, przecie� ja nikogo nie zabi�em! Tam co� wybuch�o i ja straci�em pami��, a tamten facet g�ow�. Ja go nawet nie zna�em. Ja... - Uspok�j si�. Takie przypadki zdarzaj� si�, czyta�em o nich. M�wi� spokojnie, cho� w jego g�osie czu�em leciutkie dr�enie. - Uczono mnie, jak wtedy post�powa�. Tu k�ad� ci ksi��k�, z niej dowiesz si�, kim naprawd� jeste�. Czytaj j� i poznawaj samego siebie. Gdyby kto� ci dokucza� lub bi� ci�, powiedz mi przy nast�pnym spotkaniu. Przyjd� jutro rano - podni�s� si� z krzes�a i zastuka� w drzwi. - Do widzenia - powiedzia� i wyszed�. Zosta�em sam. Ksi��ka, a w�a�ciwie ksi��eczka, le�a�a na krze�le jeszcze przez p� godziny. Wydawa�o mi si�, �e wzi�cie jej w r�ce b�dzie oznacza�o przyznanie si� do braku wiary we w�asne cz�owiecze�stwo. W ko�cu jednak, przekonuj�c samego siebie, �e tam znajd� argumenty podwa�aj�ce tez� doktora, zabra�em si� za lektur�. Je�li trzymasz t� ksi��k� w r�kach, znaczy to, �e nie wierzysz ludziom, kt�rzy twierdz�, �e jeste� androidem, sztucznym tworem cz�owieka, pozbawionym w�asnej woli mechanizmem. Czytaj te strony uwa�nie, nie b�dziemy ci nic sugerowa�, dowiesz si� sam... Dalej nast�powa� dok�adny opis androida pierwszej generacji. By� to raczej prymitywny organizm, w kt�rego budowie wykorzystano sztucznie wyhodowane kom�rki ludzkiego cia�a, ludzkie protezy r�nych organ�w i syntetyczny m�zg. Poniewa� cia�o by�o autentyczne, do od�ywiania kom�rek potrzebny by� krwiobieg i spory zasobnik substancji od�ywczych. Z uk�adu trawiennego i oddechowego zrezygnowano. Tlen dostarcza�a wprost z atmosfery pompka umieszczona w klatce piersiowej. Ca�y mechanizm zasilany by� sporym ogniwem kadmowo-niklowym lub mikroogniwem j�drowym. To jednak szczeg�y. Ca�y sekret kry� si� w m�zgu. Wyhodowany syntetycznie by� jednak autentyczny. W budowie nie r�ni� si� niczym od m�zgu cz�owieka. O r�nicy stanowi� proces wprowadzania do� danych, tzw. programowanie wst�pne, je�li u�y� terminu z ksi��ki. Ca�y proces trwa� oko�o dw�ch miesi�cy i przez ten czas starano si� wt�oczy� w pami�� odpowiedni� liczb� informacji, aby android m�g� samodzielnie porusza� si� w�r�d ludzi. Nigdy jednak dot�d nie uda�o si� odtworzy� pe�nego wzorca po��cze� m�zgowych cz�owieka i androidy nie potrafi�y wielu rzeczy. Na przyk�ad nie potrafi�y uprawia� hazardu (natychmiast po�a�owa�em, �e nie ma tu faceta z kartami do pokera, zaraz bym ich przekona�, ale i na to jeszcze przyjdzie czas). Nie umia�y te� tworzy� skomplikowanych rysunk�w, pisa� wierszy i tym podobnych. Niedoci�gni�� tych by�y cz�ciowo pozbawione kolejne modele, kt�re mia�y w pami�ci zakodowane pewne gotowe wzorce post�powania, kilkana�cie lub kilkaset r�nych obraz�w, utwor�w poetyckich czy rze�b, ale bez �adnych mo�liwo�ci tw�rczych. Inne cechy android�w, z kt�rymi nie mogli poradzi� sobie tw�rcy, to egoizm i absolutny brak empatii. Pierwsza cecha wymusza�a na producentach stosowanie blokad synapsycznych, druga by�a nie do usuni�cia. Poniewa� jednak og�lnie z wygl�du androidy coraz bardziej upodabnia�y si� do ludzi, zacz�y si� z nimi k�opoty. Cz�� przedsi�biorc�w trzyma�a je na stanowiskach pracy, jednocze�nie zg�aszaj�c, �e zatrudniaj� ludzi i p�ac� im pensje. Zacz�to tak�e wykorzystywa� je w napadach rabunkowych i we w�amaniach. Koniec ko�c�w rz�dy wi�kszo�ci pa�stw zabroni�y wolnego posiadania android�w i od tej pory maszyny by�y szczeg�owo ewidencjonowane, a ich kupno wymaga�o specjalnego zezwolenia. W zwi�zku z tym popyt na androidy gwa�townie zmala�, tym bardziej �e za nielegalne ich posiadanie grozi�y surowe kary. Jednocze�nie za ka�de wykroczenie androida odpowiada� bezpo�rednio jego posiadacz. Je�li android pope�nia� przest�pstwo, w�a�ciciel szed� do wi�zienia, a robot do kasacji. Wynika�o to st�d, �e przy wprowadzaniu danych do m�zgu mo�na, a w�a�ciwie nawet trzeba by�o zaprogramowa� androida na wykonanie lub wykonywanie konkretnej czynno�ci. Bez tego robot zachowywa� si� biernie, cz�sto nonsensownie, a brak odpowiedniej celowo�ci w dzia�aniu zwykle rozstraja� syntetyczny m�zg do tego stopnia, �e trzeba by�o likwidowa� androida. I bez tego psyche maszyny by�o bardzo niestabilne i podatne na urojenia i psychoz�. Z�udzenie, �e jest si� prawdziwym cz�owiekiem nale�a�o do najcz�stszych zbocze� android�w - tak napisano w ksi��ce. By�o ono nieuleczalne, jak wi�kszo�� schorze� tych skomplikowanych twor�w ludzkiej techniki. W zwi�zku z tym androidy spotyka�o si� g��wnie w kopalniach, w hutach, na koloniach planetarnych, gdzie zajmowa�y si� najci�sz� i najbardziej niebezpieczn� prac�, wyr�czaj�c w tym cz�owieka. Przeczyta�em to wszystko jednym tchem, ch�on�c wiedz� niczym g�bka. Dowiedzia�em si�, �e z uwagi na oszcz�dno�� wi�kszo�� modeli android�w pozbawiona by�a dw�ch zmys��w - smaku i w�chu. Natychmiast zacz��em szuka� czego� do pow�chania. W mro��cym krew b�ysku u�wiadomi�em sobie, �e od chwili aresztowania nie czu�em �adnego zapachu i mimo �e nic nie jad�em, nie czu�em g�odu. Czy pr�bowali�cie kiedy� znale�� w pustej prawie celi jaki� pachn�cy przedmiot? Ja tak. I cho� wtula�em nos w koc i moje ubranie, nie czu�em nic. Spowodowa�o to panik� w moich poczynaniach. Osun��em si� na kolana i zacz��em wsadza� nos kolejno pod prycz�, w kube� na nieczysto�ci i w niesamowicie brudn� szmat� le��c� w jego pobli�u. Nic! To oczywi�cie mog�o o niczym nie �wiadczy�, wybuch pozbawi� mnie pami�ci, to czemu nie mia�bym straci� przy okazji w�chu - t�umaczy�em sobie. Ale smaku te� nie czu�em. Przez prawie pi�� minut �u�em skrawek koca (na szmat� nie mog�em si� zdecydowa�, a ubrania by�o mi szkoda). Obraca�em w ustach ten kawa�ek tkaniny i odda�bym w�wczas po�ow� �ycia za �lad jakiego� wra�enia smaku. Nie czu�em nic. Zrezygnowany powr�ci�em na prycz�. Po chwili znowu zacz��em czyta�. Dowiedzia�em si�, czemu stra�nik�w tak przerazi�a diagnoza doktora. Ot� wi�kszo�� android�w mia�a konstrukcj� szkieletu wykonan� z tytanu, a w��kna mi�niowe wzmacniane by�y stalowymi ci�gnami. Roboty mia�y wi�c zwielokrotnion� si�� i odporno�� na urazy mechaniczne. Mia�o to zapobiec �atwemu traceniu maszyn w ekstremalnych warunkach, w kt�rych mia�y przecie� pracowa�. Teraz zrozumia�em podw�jne kajdanki i �a�cuch na nogach. Ale jakby troch� uspokoi�em si�. Je�li roboty mia�y tytanowy szkielet, co musia�o wyle�� w badaniu rentgenowskim, to mog�em spa� spokojnie. Czu�em, �e nie mam �adnego metalu w ko�ciach. - Tytan - powiedzia� technik i wy��czy� aparat. Sta�em zwi�zany sk�rzanymi pasami pod ekranem rentgena. Przed badaniem dosta�em zastrzyk i nogi mia�em jak z waty. Obudzono mnie z samego rana i zawieziono opancerzon� furgonetk� do wielkiego budynku, zapewne kliniki. Teraz, po dodatkowych badaniach krwi, zabierano mnie z powrotem do wi�zienia. Diagnoza dociera�a do mnie powoli, jakby przez g�st� mg��. By�em androidem. Nieodwo�alnie. Nie mog�em poj��, jak to by�o mo�liwe. Przecie� mia�em p�uca, serce, cia�o - czu�em to. Mia�em woln� wol�, mog�em decydowa�. Nawet je�li m�j kr�gos�up by� z metalu, jakie� to mia�o znaczenie wobec mojego ludzkiego umys�u? Ale czy na pewno my�la�em jak cz�owiek? Jakie mog�em mie� poj�cie o tym, jak my�leli inni, prawdziwi ludzie, jakie oni mieli ograniczenia, jakie pragnienia i l�ki. C� mog�em powiedzie� o ich s�dach, ich poczuciu pi�kna czy odrazy. Nic. Nie potrafi�em nawet poczu� zapachu. By�em inny, gorszy. Ale czy to znaczy�o, �e mog� mnie unicestwi�? Nigdy! Siedzia�em w celi i odrzuca�em kolejny beznadziejny plan ucieczki. W�a�nie wyszed� Welt, m�j osobisty likwidator. Powiedzia�, �e zniszcz� m�j m�zg za dwa dni. Tak, jedynie m�zg, bo on nie dawa� si� przeprogramowa�. Czeka�a te� mnie (mnie?) operacja plastyczna, gdy� moja twarz znana by�a ju� z gazet i by�oby niewskazane (tak to uj�� - niewskazane), aby android chodzi� po �wiecie z twarz� maszyny, kt�ra zabi�a cz�owieka. Zbadali odciski palc�w na broni znalezionej w pokoju Moora. To by�y moje odciski. Z jego cia�a wyj�li trzy kule wystrzelone z tej broni. To samo ju�, bez zezna� sekretarki, wystarczy�oby spokojnie na kar� �mierci. Ja jednak nie czu�em si� winny. Nie pami�ta�em, abym strzela� do kogokolwiek, prawdopodobnie nie zna�em nawet Moora. Musia�em uciec. I tak i tak mieli mnie "zlikwidowa�", wi�c nie mia�em nic do stracenia. Rozumia�em, �e moje szanse s� minimalne. Stale by�em skuty i poza cel� pilnowali mnie na okr�g�o. Mia�em jednak nad lud�mi przewag� si�y mi�ni i odporno�ci na zranienia. Tak przynajmniej wynika�o z ksi��ki, kt�r� dosta�em od Lou Welta. Zosta�y mi dwa dni na wprowadzenie zamys�u w �ycie i wiedzia�em, �e nie jest to du�o. Na razie jednak musia�em si� przespa�, bo �rodek, kt�ry wstrzykn�li mi przed rentgenem, mocno mnie os�abi�. Naci�gn��em koc na g�ow�, by cho� troch� zas�oni� oczy przed pal�cym si� non stop ostrym �wiat�em jarzeni�wek. Zasn��em prawie natychmiast. Obudzi� mnie stuk odsuwanego rygla. Zanim zd��y�em przebudzi� si� na dobre, do celi wszed� porucznik w asy�cie dw�ch uzbrojonych policjant�w. - Przenosimy ci� do innego wi�zienia. Prasa ju� wie, gdzie siedzisz, a my nie chcemy robi� wok� tej sprawy reklamy. Tym bardziej �e wczoraj wieczorem spory t�umek zebra� si� za ogrodzeniem i skandowa� has�a o linczu. Zastanawia�em si�, po co mi to wszystko m�wi. Podobno by�em tylko w miar� inteligentnym przedmiotem. Ale ju� wcze�niej spostrzeg�em, �e stosunek porucznika do mnie nie nosi� tego pi�tna strachu i pogardy, jak� okazywali mi inni policjanci, czy bezosobowego zainteresowania, kt�re czu�em ze strony lekarzy. On traktowa� mnie po "ludzku". Nie wiedzia�em, sk�d to wynika i nie mia�em nawet pomys�u na wyja�nienie takiej sytuacji. Zapakowali mnie do furgonetki. Porucznik i jeden z policjant�w jechali w kabinie, ja z drugim glin� siedzieli�my na �aweczkach wewn�trz samochodu. By�em skuty podw�jnymi kajdankami, ale nogi pozostawiono mi wolne. Ruszyli�my. Wiedzia�em, �e je�li mam spr�bowa� uciec, to tylko teraz. Obstawa nie by�a liczna, na nogach nie mia�em �a�cucha. Wok� by�a noc, jedyny przyjaciel. W gardle czu�em rosn�c� gul� strachu, tego strachu przed wykonaniem pierwszego ruchu, po kt�rym nie ma ju� drogi powrotnej, tylko ci�gle naprz�d. Spojrza�em na stra�nika naprzeciwko. Zdawa� si� drzema�, z broni� na kolanach kiwa� bezw�adnie g�ow� w rytm dziur na drodze. Popatrzy�em na jego pistolet automatyczny, odnalaz�em wzrokiem bezpiecznik i j�zyczek spustowy. Podsun��em nogi pod siebie i nagle zerwa�em si� z �aweczki. Wykona�em wykrok lew� nog� i praw� stop� z ca�ej si�y trzasn��em stra�nika w szcz�k�. Zdaje si�, �e nawet nie zd��y� otworzy� oczu, umar� natychmiast, jak umiera cz�owiek ze skr�conym karkiem. Chwyci�em skutymi r�kami pistolet, odbezpieczy�em go i w tym momencie samoch�d gwa�townie zahamowa�. Polecia�em ca�ym cia�em na �cian� szoferki. Zanim pozbiera�em si�, samoch�d znowu ruszy� i znowu gwa�townie zahamowa�. Pistolet wylecia� mi z r�k. By�em tak pot�uczony, �e nie mia�em si�y si� podnie��. Gdybym by� cz�owiekiem, na pewno straci�bym przytomno��. Tymczasem le�a�em nie mog�c zogniskowa� wzroku, gdy boczne drzwi otworzy�y si� i kto� jednym ruchem wywl�k� mnie na ziemi�. Zwali�em si� na ni� jak worek kartofli. Po chwili wspar�em si� na r�kach, by spojrze� w roze�mian� twarz mundurowego policjanta. - Widzisz, gnoju, to tw�j koniec!- �mia� si�, sycz�c, co by�o ciekawym osi�gni�ciem logopedycznym. - Rozwal� ci teraz tw�j parszywy �eb na kawa�eczki i g�wno mnie obchodz� faceci z kliniki. Zbi�e� Jacquesa i teraz sam dostaniesz za swoje. - Podni�s� pistolet, ale nie zd��y� wystrzeli�. Kula z broni porucznika roztrzaska�a mu pier� na wysoko�ci serca. Wspi�� si� na palce i z wyrazem zdumienia na twarzy upad� na ziemi�. Podnios�em si�. Porucznik rozku� mi r�ce. Chcia�em podzi�kowa�, ale popchn�� mnie lekko w stron� ciemno�ci. - Uciekaj, i to ju�. - Odwr�ci� si� do samochodu i zacz�� ci�gn�� martwego policjanta w stron� szoferki. - Ale dlaczego... - S�owa zamar�y mi na ustach. Wpycha� trupa do kabiny i zaj�ty bez reszty t� czynno�ci� nie zwraca� na mnie uwagi. Zacz��em biec. �wit zasta� mnie na przedmie�ciach. Wok� sta�y niskie, zaniedbane domy z ceg�y. Tynk odpada� z ich �cian jak kawa�ki cia�a tr�dowatego. Po�amane drewniane p�oty, brudne podw�rka, stosy �mieci pod murami. Na uschni�tej jab�once dynda� zdech�y kot powieszony na drucie kolczastym. Szed�em zm�czony przez brukowane ulice, nie widz�c �ywej duszy. Par� razy wydawa�o mi si�, �e w oknie drgn�a firanka, raz zaskrzypia�a uchylana okiennica. Szed�em szybko, staraj�c si� jak najkr�cej przebywa� w tej okolicy. Pragn��em wydosta� si� st�d, uciec od widoku wyn�dznia�ych domostw, wisz�cej w powietrzu zat�ch�ej kotary n�dzy i g�odu. Nagle zza w�g�a najbli�szego domu wy�oni�a si� przygarbiona posta�. Za ni� druga i trzecia. Na ulicy pojawili si� wolno posuwaj�cy si� ludzie, odziani w �achmany. Szli grup�, jak robotnicy do fabryki, w milczeniu, gro�nie. Co� sprawi�o, �e poczu�em strach. Czy ten ich ci�ki krok, nieust�pliwy i zdecydowany, czy rozpaczliwa determinacja, przebijaj�ca przez ich ruchy, czy wreszcie to, �e nadchodzili ze wszystkich stron jednocze�nie, jakby um�wieni. Dostrzeg�em wrogo�� w ich oczach i zrozumia�em, �e ja jestem ich zwierzyn�, ich dzisiejszym �upem. Chcia�em ucieka�, ale nie mia�em dok�d. Byli wsz�dzie, dziesi�tki szaroburych sylwetek, wolno zamykaj�cych swoj� pu�apk�. Pierwszy kamie� uderzy� mnie w rami�. Drugi trafi� w plecy, a potem przesta�em liczy�. Rzuci�em si� przed siebie, na o�lep. Ale byli na to przygotowani. Spad� na mnie grad uderze�. Walili kijami, pi�ciami, wymierzali mi niezdarne kopniaki. Byli jednak s�abi. Padali jak muchy pod ciosami moich pi�ci i prawie by mi si� uda�o, gdybym w pewnym momencie nie zainkasowa� pot�nego uderzenia w g�ow�. A� si� zatoczy�em. Natychmiast kto� podci�� mi kolana i r�bn��em na ziemi�. Dwa razy pr�bowa�em wsta�, ale dwa razy pada�em z powrotem, niemi�osiernie obijany ze wszystkich stron. W ko�cu skuli�em si�, schowa�em g�ow� w ramiona i postanowi�em przeczeka� atak, je�li nie zemdlej�. Wkr�tce potem straci�em przytomno��. Kto� tarmosi� mnie za rami�. Powoli dochodzi�em do siebie. Otworzy�em oczy. Nade mn� sta� pochylony cz�owiek i rytmicznie poci�ga� r�kaw mojej marynarki, a raczej tego, co z niej zosta�o. - O cia�o nale�y dba� - powiedzia� uroczy�cie, gdy spostrzeg�, �e jestem ju� przytomny. Zabrzmia�o to w jego ustach jak jedenaste przykazanie. Niezdarnymi ruchami pom�g� mi wsta�. Czu�em b�l w ca�ym ciele, cho� jednocze�nie by�em zdziwiony, �e wielkie lanie nie spowodowa�o powa�nych obra�e�. W ka�dym razie mog�em chodzi� o w�asnych si�ach. Ruszyli�my przez plac. Dopiero teraz spostrzeg�em stoj�cych wok� obdartus�w. Zachowywali dystans, gro�nie potrz�saj�c kijami, ale �aden kamie� nie poszybowa� ju� w moj� stron�. Na ich twarzach malowa� si� strach po��czony z nienawi�ci� i zastanawia�em si�, czy przypadkiem uczucia te nie odnosz� si� raczej do mojego towarzysza ni� do mnie. Przyjrza�em mu si� uwa�niej. By� niski, ale dobrze umi�niony i sprawia� wra�enie nie lada si�acza. Jednocze�nie pewna niezdarno�� ruch�w upodabnia�a go do nied�wiedzia. Niew�tpliwie by�by to gro�ny przeciwnik w walce wr�cz. T�umek rozst�pi� si� przed nami i szli�my teraz w kierunku stoj�cej nieco na uboczu grupy niskich budynk�w, otoczonych resztkami drucianej siatki. Nawet na tle tutejszych dom�w wydawa�y si� wyj�tkowo ohydne. W oknach nie by�o jednej ca�ej szyby, dachy, a raczej ich resztki by�y powykrzywiane, z mn�stwem dziur, po�amanych dach�wek i rozwalonych komin�w. Znajdowa�em si� niew�tpliwie w najgorszym miejscu ca�ej dzielnicy biedoty. Niski m�czyzna podszed� do wej�cia najwi�kszej gabarytowo ruiny i popchn�� wisz�ce na jednym zawiasie drzwi. Przez ca�� drog� nie odezwa� si� ani s�owem, a ja poskromi�em swoj� ciekawo��. Doszed�em do wniosku, �e na wyja�nienia przyjdzie czas. Przest�pili�my pr�g i znale�li�my si� w wysoko sklepionej izbie, ciemnej i dusznej. Dopiero po chwili, gdy moje oczy przyzwyczai�y si� do panuj�cego w �rodku mroku, dostrzeg�em kilkana�cie siedz�cych pod �cianami postaci. Jak mog�em si� zorientowa�, by�y tak samo brudne i zaro�ni�te jak m�j przewodnik. Zdawali si� drzema�. G�owy mieli opuszczone, �aden nie podni�s� na mnie wzroku. - O cia�o nale�y dba� - wymamrota�a posta� wy�aniaj�ca si� z cienia. By� to wysoki, siwy starzec, ubrany w �achmany, ale trzymaj�cy si� prosto, mo�na powiedzie� z godno�ci�. Podszed� do mnie i wskaza� na moje rami�. - Opatrz to. Pod��y�em za jego wzrokiem. W moim prawym ramieniu by�a poka�na rana, zadana prawdopodobnie ostrym ko�cem kija kt�rego� z napastnik�w. Materia� ubrania nasi�kni�ty by� wok� krwi�. Poczu�em zdziwienie, �e prawie nie czuj� b�lu. Powinienem teraz w�azi� na �cian� albo co najmniej nie m�c ruszy� praw� r�k�, tymczasem odczuwa�em lekkie pieczenie, nic wi�cej. Poniewa� podobne wra�enie odczuwa�em w okolicy brzucha i prawego uda, szybko zbada�em i te miejsca. Ich stan przedstawia� si� nieco lepiej, ale i tam mia�em rozleg�e wylewy, poszarpan� sk�r� i g��bokie zadrapania. - Przepraszam - zwr�ci�em si� do starca. - Czy wobec tego m�g�bym dosta� jakie� banda�e albo co� takiego? Ch�tnie te� bym si� umy�, je�li nie sprawi to wam k�opotu. Rz�d g��w poderwa� si� jak na komend�. Poczu�em ostre spojrzenie kilkunastu par oczu. - To cz�owiek, to cz�owiek - cichy szept przetoczy� si� po izbie. Rozleg�o si� szuranie n�g, kilku ludzi wstawa�o. - Nie, to jest NOWY, zar�czam wam - to m�wi� m�czyzna, kt�ry mnie przyprowadzi�. - Sp�jrzcie! Z�apa� mnie za rami� i podci�gn�� do okna. Szarpni�ciem rozdar� marynark� i w blasku wstaj�cego s�o�ca w mojej ranie b�ysn�a stal. Z nied�wiedzi� si�� �cisn�� mi cia�o palcami, trysn�a krew. Nawet si� nie skrzywi�em. Pu�ci� mnie. - Dow�d! Zrozumia�em. By�em w�r�d swoich. Le�a�em na starym materacu z g�bki. Pot�uczenia mia�em zasmarowane jak�� ma�ci�, kt�r� przyni�s� jeden z android�w, i obwini�te w miar� czystymi skrawkami materia�u. Po raz pierwszy od czasu aresztowania napi�em si� te� wody. Da� mi j� siwow�osy starzec, kt�ry opiekowa� si� mn� troskliwie. Woda mia�a dziwny wygl�d, ale smaku i tak nie czu�em, wi�c nie sprawia�o mi to �adnej r�nicy. Android kr�tkimi, urywanymi zdaniami opowiedzia� mi histori� tej ma�ej grupki robot�w. Byli zbiegami z fabryk, kopalni i innych podobnych miejsc, dobrowolnymi banitami ze �wiata cywilizacji. Uciekali g��wnie przed likwidacj� z powod�w technicznych, ale byli te� uciekinierzy ideowi. Nienawidzili ludzi i nie chcieli si� im wys�ugiwa�, wobec tego wybierali to dobrowolne zes�anie, gdzie ich obecno�� by�a tolerowana. Tutejsza ludzka spo�eczno�� odczuwa�a przed nimi strach z racji ich zazwyczaj pot�nej si�y i odporno�ci na ciosy. To chyba uratowa�o mi �ycie, gdy� napastnicy, przekonuj�c si�, �e jestem androidem, natychmiast zaprzestali masakrowania mnie boj�c si� zapewnie zemsty robot�w. Antac, gdy� tak nazywa� si� android, kt�ry mnie tu przyprowadzi�, obserwowa� bijatyk� i zorientowa� si�, co si� dzieje. I tak znalaz�em si� tutaj. Starzec powiedzia� mi te� wiele rzeczy o androidach, o kt�rych nic nie wyczyta�em w wi�ziennej ksi��eczce. Teraz wiedzia�em, �e androidy musz� stale uzupe�nia� sw�j zapas wody i substancji od�ywczych dla cia�a. Cia�o bowiem by�o nies�ychanie wa�ne. To ono podtrzymywa�o ca�y tytanowy kr�gos�up. Krew dostarcza�a tlen i pokarm do m�zgu. Bez niej robot umiera� jak normalny cz�owiek. Natomiast �r�d�o zasilania dla pompy tlenowej oraz serwomechanizm�w ruchowych stanowi�o ogniwo nuklearne ca�kiem sporej mocy, umieszczone razem z nimi zazwyczaj w klatce piersiowej. I to by� najwra�liwszy punkt ka�dego androida. Czaszka bowiem by�a wykonywana z metalu, za� inne fragmenty robota nie mia�y a� takiego znaczenia dla jego funkcjonowania. Nap�j, kt�ry przyni�s� mi android, by� roztworem substancji organicznych i soli mineralnych. Mocno skomplikowany spos�b jego przyrz�dzania zawiera� sporo nieapetycznych szczeg��w. Przepis dostarczy� jaki� zwariowany na punkcie android�w naukowiec i od tej pory roboty mog�y samodzielnie wytwarza� sobie po�ywienie. Jak zd��y�em si� zorientowa�, nuklearne ogniwo mog�o pracowa�, w zale�no�ci od modelu, od pi�ciu do kilkunastu lat bez wymiany i taki by� tutaj zazwyczaj okres �ycia androida. Potem jego mechanizm zatrzymywa� si�, gin�� m�zg, a wraz z nim ca�e cia�o. W ma�ej spo�eczno�ci robot�w dzie� za dniem p�yn�� powoli, bez szczeg�lnych wydarze�. Policja nie zapuszcza�a si� w te strony, wi�c nie by�o co ba� si� wykrycia. Doba dzieli�a si� na czas po�wi�cony naprawom dom�w i sen. Okaza�o si�, �e m�zg, aby zachowa� stabilno�� emocjonaln�, musia� odpoczywa� w czasie snu. Tutejsze androidy spa�y niewiele, najwy�ej trzy lub cztery godziny dziennie. Tymczasem ja musia�em spa� minimum osiem, aby czu� si� wypocz�tym. Nie by�a to jedyna r�nica mi�dzy mn� a reszt� robot�w. Obserwuj�c te nieskomplikowane psychiki, s�uchaj�c ubogich w s�owa wypowiedzi zrozumia�em ich pierwsz� reakcj� na m�j widok. Wzi�y mnie za cz�owieka, bo potrafi�em p�ynnie m�wi�, rusza� si� bez zachwia� r�wnowagi, analizowa� kilka wra�e� zmys�owych jednocze�nie. Nieraz patrz�c na nieporadnie ruszaj�ce si� androidy zadawa�em sobie pytanie, czy naprawd� jestem jednym z nich, ale stawa� mi wtedy przed oczami widok stalowych �ci�gien w moim ramieniu, a tak�e niesamowita odporno�� na b�l, w�a�ciwa androidom. A jednak by�em inny. Rozmawiaj�c ze Starym, jak wszyscy tu nazywali siwow�osego androida, ze zdziwieniem stwierdzi�em, �e on nawet nie wie, co to jest zapach czy smak, co to jest b�l, mi�o��. Dla niego jak i dla reszty robot�w za tymi s�owami nie kry�o si� nic, by�y to tylko puste d�wi�ki. M�j umys� zawiera� o wiele wi�ksz� wiedz� i wyobra�ni� ni� ich proste intelekty. Musia�em by� najnowszym modelem androida, wyposa�onym o wiele lepiej od swoich poprzednik�w. Sp�dzi�em tak sze�� dni, gdy Antac z jednej ze swoich wypraw po materia� do reperacji stale wal�cych si� dach�w przyni�s� przedwczorajsz� gazet�. Wszystke androidy umia�y czyta�, ale tylko Stary, kt�ry w�a�ciwie przewodzi� tej grupie, wykazywa� zainteresowanie �wiatem zewn�trznym. I dla niego przeznaczono gazet�. Zaj�ty by�em w�a�nie umacnianiem drewnianej podpory frontowej �ciany jednego z budynk�w, gdy siwow�osy robot zawo�a� mnie do �rodka. Bez s�owa poda� mi wymi�t� p�acht� papieru. Na pierwszej stronie gazety widnia�o moje zdj�cie z wydrukowanym wielk� czcionk� napisem: ANDROID-MORDERCA NADAL NA WOLNO�CI I dalej drobniejszym drukiem: Po �mia�ej ucieczce z policyjnego ambulansu android, kt�ry tydzie� temu zastrzeli� Jonatana Moora, prezesa Cortland & Co., nie zosta� jeszcze uj�ty. Policja zaanga�owa�a wielkie si�y do poszukiwa� i lada godzina powinny pojawi� si� jakie� rezultaty. Przypomnijmy, �e maszyna uciekaj�c zabi�a dw�ch stra�nik�w i ci�ko zrani�a porucznika W. Pingrave'a, kt�ry przebywa obecnie w szpitalu. Stan funkcjonariusza policji jest powa�ny, cho� �yciu jego nie zagra�a niebezpiecze�stwo. - Nie mo�esz tu zosta� - powiedzia� bez �ladu emocji w g�osie. Nigdy nie m�wili z akcentami, zawsze ch�odno, niemal bezosobowo. - Wiem, kto� pr�dzej czy p�niej doniesie na mnie i przyjedzie tu policja. A wtedy zabij� nie tylko mnie, ale i was wszystkich. - To oczywiste. Na co liczy�em, gdy ukry�em si� tutaj, w�r�d tych zdegenerowanych robot�w? Wiedzia�em, �e ludzie b�d� mnie szuka�, �e roze�l� listy go�cze. Zapewne w TV m�j portret pojawia� si� cz�ciej ni� reklam�wki coca coli. Nie mia�em gdzie si� schroni�. Nie by�em cz�owiekiem, nie mia�em przyjaci�, nie pasowa�em te� do android�w. - Id� dzisiaj. - Stary nie patrzy� mi w oczy. Odwr�ci� si� i odszed�. Wydawa�o mi si�, �e w jego g�osie zabrzmia�a nuta zazdro�ci i wsp�czucia. Ale r�wnie dobrze mog�o to by� z�udzenie. Umy�em si� pod pomp� i wzi��em si� za sw�j garnitur. Antac przy pomocy kilku innych robot�w znalaz� ig�� i troch� nici, p� pude�ka proszku do prania oraz nieprawdopodobnie t�pe no�yczki i kawa�ek myd�a. Podejrzewa�em, �e ukradli to po prostu z kt�rego� z chwilowo pustych ludzkich domk�w. Dzi�ki tym przedmiotom doprowadzi�em sw�j wygl�d do jako takiego stanu i cho� nie wygl�da�em na bywalca Hotelu Cavanah, to mog�em wej�� do domu towarowego bez ryzyka wyrzucenia przez stra�nika. Na drog� niemal ka�dy z android�w przyni�s� mi jaki� prezent. Oddawali to, co mieli najcenniejszego. Dosta�em nadp�kni�te lusterko, n� my�liwski, stary folder reklamuj�cy wczasy na Bahamach, lask� z bia�� ga�k� i kup� innego szpeju, kt�ry musia�em zabra� ze sob�, aby nie zrobi� im przykro�ci. Wiedzieli, �e musz� odej��, �e ich osobiste bezpiecze�stwo bezwzgl�dnie tego wymaga, a poniewa� my�leli w spos�b o wiele bardziej racjonalny od ludzi, zaakceptowali to bez zastrze�e�. Jednocze�nie chcieli, by mi si� uda�o. Wi�kszo�� z nich nienawidzi�a ludzi za los, na kt�ry ich skazano, za ludzk� wy�szo�� i doskona�o��. My�l�, �e przek�ada�em ich nienawi�� na czyn - zabija�em przecie� ich prze�ladowc�w. A mo�e myli�em si�. Mo�e lubili mnie dlatego, �e tak naprawd� w g��bi duszy, je�li takowe posiadali, ka�dy z nich pragn�� by� cz�owiekiem, a ja by�em uciele�nieniem ich marze� - prawie istot� ludzk�. W oczekiwaniu na wyschni�cie wypranego ubrania czyta�em przyniesion� przez Antaca gazet�. Natrafi�em tam na artyku�, kt�ry mocno mnie zainteresowa�. Autor opracowania pisa� o domniemanych nadu�yciach w najwi�kszych firmach ubezpieczeniowych. Cho� nie wymienia� Cortland & Co z nazwy, wywnioskowa�em z tre�ci, �e to przede wszystkim przeciwko temu przedsi�biorstwu toczy�o si� dochodzenie o malwersacje. Od�o�y�em w zamy�leniu gazet�. Tkwi�em zapl�tany w afer� nadu�y� w najwi�kszej firmie ubezpieczeniowej. Wydawa�o si� nieprawdopodobne, aby zagadka mojej to�samo�ci nie mia�a z tym zwi�zku. Je�eli chcia�em rozwi�zania, to musia�em szuka� w Cortland & Co. Nigdzie indziej. Wyszed�em o �wicie. Za paskiem od spodni mia�em n�, w zniszczonej walizce reszt� prezent�w od android�w, a tak�e ma�y kanister p�ynu biologicznego. W kieszeni le�a�o 40 dolar�w. Rany zagoi�y si� na tyle, �e mog�em zdj�� banda�e, wi�c wygl�da�em na niezbyt zamo�nego faceta, kt�ry zab��dzi� mi�dzy slumsy w poszukiwaniu... No w�a�nie - nie wiadomo czego. Do City dotar�em o �smej rano. Wmiesza�em si� w t�um ludzi �piesz�cych do pracy. Nie obawia�em si� rozpoznania, cho� na pewno ka�dy z przechodni�w widzia� moj� twarz w gazecie lub na ekranie TV. Wczoraj wieczorem z obci�tych sobie w�os�w zrobi�em sztuczn� brod�, wspomagan� teraz naturalnym zarostem. W�osy mia�em obci�te bardzo kr�tko, a jeden z otrzymanych od robot�w prezent�w stanowi�y przeciws�oneczne okulary. Tak wi�c, b�d�c wrogiem publicznym numer jeden, mog�em w miar� swobodnie porusza� si� po mie�cie. Zacz��em od wizyty w sklepie z u�ywanymi ubraniami. Zamieni�em tam moj� rozsypuj�c� si� marynark� i poprzecierane spodnie na niezbyt znoszone d�insy, koszul� i kurtk� ze sztruksu. Wzi��em te� podniszczone sportowe buty. Kosztowa�o to ponad po�ow� moich zasob�w finansowych. Wygl�da�em teraz jak setki ludzi z ulicy i bez trudu mog�em uchodzi� za robotnika czy kogo� o podobnym statusie. W lombardzie obok kupi�em za pi�tna�cie dolc�w u�ywan�, silnie powi�kszaj�c� lornetk�. To by�o wszystko, czego potrzebowa�em. Za ostatnie p� dolara dojecha�em metrem do ulicy, na kt�rej sta� wielki biurowiec Cortland & Co. Stan��em pod nim i zadar�em g�ow�. Ludzie, z kt�rymi musia�em porozmawia�, znajdowali si� tam, na czterdziestym pi�trze wie�owca, r�wnie niedosi�ni jak na ksi�ycu. Obecny szef koncernu nazywa� si� Jeremiah Cox, o czym dowiedzia�em si� z artyku�u w gazecie. Mia�em niejasne wra�enie, �e to przede wszystkim z nim musia�em porozmawia�. Dostanie si� do Coxa drog�, kt�r� wszed�em tu ostatnio, nie wchodzi�o raczej w rachub�. Musia�em wi�c dotrze� tam w inny spos�b. Rozejrza�em si� dooko�a. Oko�o osiemdziesi�ciu metr�w od gmachu Cortlandu sta� nieco ni�szy budynek hotelu. Nawet z do�u widzia�em ��cz�cy oba wie�owce kabel awaryjnego zasilania. Zapewne w jednym z dw�ch drapaczy zainstalowany by� spalinowy generator mocy w��czany w razie awarii miejskiej sieci. Drugi z budynk�w m�g� wtedy korzysta� z rezerw mocy wytworzonej w pierwszym wie�owcu. To by�a moja droga do Coxa. Dostanie si� na dach hotelu nie stanowi�o �adnego problemu. Jednak przechodzenie po kablu na dach s�siedniego domu za dnia by�o zaj�ciem zbyt ryzykownym. Reszt� dziennego �wiat�a przeczeka�em wi�c w kom�rce na dachu, wypatruj�c przez lornetk� stra�nik�w na s�siednim wie�owcu. Nie zauwa�y�em nikogo, ale nie musia�o to �wiadczy� o braku ludzi. Mogli by� po prostu dobrze ukryci lub obserwowali dach za pomoc� kamer. Dopiero po zmroku odwa�y�em si� podej�� do kraw�dzi i zbada� warunki mojej niedalekiej podr�y. Kabel by� gruby na trzy cale, pokryty �lisk� izolacj�. Zamocowano go dobrze, na tej wysoko�ci wia�y przecie� silne wiatry, a osiemdziesi�t metr�w przewodu, opr�cz swojej poka�nej wagi, stawia�o jeszcze ca�kiem spory op�r aerodynamiczny. Uj��em d�oni� za kabel. G��wnym problemem by�o to, �e b�d� musia� wspina� si� "pod g�r�". R�nica poziom�w nie przekracza�a, co prawda, dw�ch pi�ter, ale nawet dla moich wzmocnionych mi�ni mog�o si� to okaza� za du�o. Nie mia�em jednak co si� zastanawia� i stan�wszy na pode�cie, spod kt�rego wybiega� przew�d, obj��em go r�kami i nogami i zacz��em si� przesuwa�. Moja technika by�a prosta. Porusza�em si� jak d�d�ownica, naprzemian podci�gaj�c ramiona i stopy. Sz�o mi to nawet nie�le do pewnego momentu. W chwili gdy nachylenie kabla wzros�o, moje buty zacz�y si� coraz bardziej �lizga� po izolacji i w ko�cu zawis�em w martwym punkcie, trzydzie�ci metr�w za hotelem, a sto pi��dziesi�t nad ziemi�. Opu�ci�em nogi i zacz��em wspina� si� u�ywaj�c do tego tylko ramion. Po kolejnych kilkunastu metrach mi�nie pali�y mnie �ywym ogniem, a d�onie ze�lizgiwa�y si� coraz gwa�towniej. Zamkn��em oczy i z determinacj� przesuwa�em palce po kablu. Czu�em, �e lada chwila spadn� w przepa��, ale stara�em si� odwlec ten moment jeszcze o ten jeden raz. I jeszcze jeden. I jeszcze.. Gdybym musia� przej�� jeszcze p� metra, zlecia�bym na chodnik. A tak, gdy zdr�twia�e r�ce odm�wi�y wreszcie pos�usze�stwa i odpad�em od przewodu, zamiast roztrzaska� si� o asfalt rymn��em z wysoko�ci kilkudziesi�ciu centymetr�w na skraj dachu. Wydawa�o si�, �e przetocz� si� przez kraw�d�, ale zatrzyma�em si� z g�ow� w powietrzu i reszt� cia�a na sta�ym gruncie. Le�a�em tam ci�ko dysz�c i czu�em, jak t�ok pompy na najwy�szych obrotach t�oczy tlen w moj� krew. �aden cz�owiek nie by�by zdolny do takiego wysi�ku. Ja by�em. Musia�em teraz dosta� si� do gabinetu Coxa. W�a�ciwie by�o dziwne, �e zupe�nie nie przejmuj� si� tym, jak uciekn� po rozmowie z tym cz�owiekiem. Mia�em wewn�trzne prze�wiadczenie, �e spotkanie z Coxem rozwi��e wszystkie problemy. Nie wiedzia�em, sk�d si� ono bra�o, ale tkwi�o we mnie pewnie jak to, �e s�o�ce �wieci. Spr�bowa�em zastanowi� si� nad drog� ucieczki, ale jako� nic nie przychodzi�o mi do g�owy. Zdecydowanie wa�niejsze by�o, w jaki spos�b dostan� si� do wn�trza budynku przez zamkni�te drzwi. Nie mog�em pozwoli� sobie na zostawienie widocznych �lad�w w�amania. Zaalarmowa�oby to natychmiast stra�nik�w robi�cych p�nocny obch�d. Obch�d? Sk�d wiedzia�em o tym szczeg�le? Mo�e wraca�a mi utracona pami��? Sp�bowa�em przypomnie� sobie co� wi�cej. Nic. Pustka. Da�em spok�j. Id�c wzd�u� kraw�dzi dostrzeg�em pi�tro ni�ej uchylon� szyb� okienn�. Dzieli�o mnie od niej jakie� p�tora metra. Powoli spu�ci�em nogi w przestrze� i zawis�em na r�kach. Stop� namaca�em parapet i stan��em na nim. Po chwili by�em ju� w �rodku. Na lewo i prawo rozci�ga� si� korytarz mizernie o�wietlony, wy�o�ony grubym chodnikiem. T�umi� doskonale moje kroki, ale mog�em tak�e nie us�ysze� w por� krok�w stra�nika. Ostro�nie przemykaj�c si� od drzwi do drzwi dotar�em do schod�w. Zszed�em pi�tro ni�ej i stan��em przed drzwiami gabinetu Coxa. Sk�d wiedzia�em, �e to jego gabinet? Nie mia�em poj�cia. Wewn�trz pali�o si� �wiat�o. Przy�o�y�em ucho do drzwi, po chwili us�ysza�em szelest papier�w i ciche westchnienie. Czy�bym mia� tyle szcz�cia, �e zasta�em szefa przy pracy, w nocy, wewn�trz prawie pustego budynku? Wydawa�o si� to niewiarygodne, ale po chwili namys�u doszed�em do wniosku, �e jest to mo�liwe. Ostatecznie Cox zosta� prezesem zaledwie przed kilkoma dniami i musia� si� szybko zorientowa� w mn�stwie spraw dotycz�cych bezpo�rednio nowej funkcji. Wyj��em ukryty n� i delikatnie nacisn��em klamk�. Wiedzia�em, �e biurko, przy kt�rym zapewne siedzia� cz�owiek, by�o oko�o dw�ch metr�w od �ciany, lekko z lewej strony. Gwa�townie otworzy�em drzwi i skoczy�em do przodu. Nie mia� czasu krzykn��. Przystawi�em mu ostrze do szyi. - Tylko pi�nij, a poder�n� ci gard�o. - Nie pisn��. Podnios�em go z fotela i podprowadzi�em do drzwi. Zamkn��em je i przekr�ci�em tkwi�cy w zamku klucz. Kaza�em mu si� po�o�y� na dywanie. Ca�y czas zachowywa� si� spokojnie, chocia� po jego minie wida� by�o, �e nie�le si� wystraszy�. - Wiesz, kim jestem? - zapyta�em, patrz�c mu w oczy. Przecz�co potrz�sn�� g�ow�. Jednym ruchem zdar�em sztuczn� brod�. Okulary zdj��em ju� wcze�niej. Wyraz twarzy Coxa zmieni� si� w mask� przera�enia. Usta otworzy�y si�, z k�cik�w pociek�a �lina. - Android-morderca - wyszepta� bezwiednie. Skin��em g�ow�. - Tak, morderca, ale ty powiesz mi, dlaczego nim zosta�em. - Potrz�sn��em nim jak szmacian� lalk�. - Nie wiem, jak Boga kocham, nie wiem. Wiem tylko, co pisali w gazetach. Zabi�e� Moora, potem dw�ch policjant�w. Uciek�e�, szukaj� ci�, wsz�dzie s� twoje portrety, nie masz szans, poddaj si� - wyrzuci� z siebie jednym tchem, szcz�kaj�c z�bami ze strachu. - Nie pieprz - krzykn��em. - Gadaj, dlaczego kaza�e� mi zabi� Moora, draniu. - Przystawi�em mu n� do szyi, nieco zbyt mocno. Spod ostrza wys�czy�a si� kropla krwi. - To nie ja, Moor i tak by� sko�czony. Po co mia�bym go zabija�, za kilka dni mia�a by� kontrola finans�w. Poszed�by do wi�zienia za malwersacj�, krad� miliony dolar�w, bez opami�tania. Ja teraz musz� ratowa� firm�, po co mia�bym go zabija�. - Trz�s� si� ca�y i dygota�. Na spodniach w kroku pojawi�a mu si� ciemna, szybko rozszerzaj�ca si� plama. Nie wiem, czemu zachowywa�em si� tak agresywnie. Pod�wiadomie czu�em, �e zadaj� gwa�t swojej prawdziwej naturze. Zdj��em ostrze no�a z szyi Coxa. Grdyka porusza�a mu si� jak trzepocz�cy w siatce drozd. Pu�ci�em rami� nieszcz�nika, m�wi� prawd�. To nie on uknu� t� intryg�, nie wiedzia�em kto, ale nie on. By� tylko urz�dnikiem, tch�rzliwym i zapracowanym. Zapewne te� uczciwym na miar� swoich mo�liwo�ci. Skierowa�em si� do wyj�cia. Paroksyzm b�lu by� straszliwy. A� skr�ci�o mnie w miejscu. Nieprzytomny upad�em na pod�og�. Dopiero po kilku sekundach mog�em rozewrze� powieki. Spr�bowa�em si� ruszy�, ale mi�nie mia�em jak spi�te stalowymi klamrami. Pokonuj�c b�l oczu i szyi rozejrza�em si� po pokoju. Cox le�a� na pod�odze, chyba tak samo sztywny jak ja. Natomiast w drzwiach sekretariatu stali Jonatann Moor i porucznik Pingrave. Ten ostatni trzyma� w r�kach elektryczny paralizator. - Cze��, Kowalski - zwr�ci� si� Moor do mnie. - Poznajesz mnie, co? - Za�mia� si� cicho. Nawet nie pr�bowa�em mu odpowiada�. - My�la�e�, �e jestem trupem, co? Wszyscy tak my�l� i bardzo dobrze. Za chwil� trupem b�dziesz ty. Zaprogramowali�my ci� od samego pocz�tku i uda�o si�. A� sam si� dziwi�, �e tak g�adko to posz�o. Szed�e� jak prowadzony krok po kroku �lepiec. Najpierw aresztowanie, potem ucieczka, gazeta, kt�r� przyni�s� ci tw�j kolega android, wspania�a wspinaczka po kablu energetycznym i wreszcie fina�, tu i teraz. Swoj� drog�, niewiele brakowa�o, by ci si� nie powiod�o. Raz Pingrave musia� ci pom�c, bo policjant w karetce wi�ziennej za�atwi�by ci� na cacy, potem o ma�o co nie zat�ukli ci� �ebracy. W przepa�� te� prawie zlecia�e�. No, ale w ko�cu uda�o si�. Swoj� drog�, nie mog� nadziwi� si�, jak da�e� si� oszuka�. Nigdy nie zastanawia�o ci�, sk�d wiesz, jak zabi� policjanta jednym uderzeniem stopy? Jak dosta� si� do budynku unikaj�c stra�nik�w? Do czyjego gabinetu i��? Jak ukry� si� w t�umie? Uwierzy�e�, �e jeste� androidem, �e nale�ysz do gatunku tych prymitywnych istot, prawie bez inteligencji, bez woli dzia�ania? Nigdy w nic nie zw�tpi�e�, widz�c jak wszystko si� pomy�lnie uk�ada? Nie za prosto trafi�e� do tego przytu�ku robot�w, znalaz�e� uchylone okna, wisz�ce przewody gotowe ci s�u�y� za mosty? Zbieg okoliczno�ci, szcz�cie? Widzisz, Kowalski, ja nie wierz� w przypadek. Przypu��my, �e na przystanku tramwajowym stoj� dwaj faceci. W oddali pojawia si� tramwaj. Jeden cz�owiek zaczyna kalkulowa� szanse, �e jest to w�z o w�a�ciwym numerze. Drugi patrzy przez lornetk� i nie musi zdawa� si� na rachunek prawdopodobie�stwa. Dla niego probabilistyka zaczyna si� tam, gdzie ko�czy si� zasi�g lornetki. Tym facetem z lornetk� jestem ja, tym drugim