5347
Szczegóły |
Tytuł |
5347 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5347 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5347 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5347 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marek P�kci�ski
Otwarcie oka
- Wi�c jest pan przeciwny idei Podr�y?!
Zdanie to, wypowiedziane tonem zirytowanym, nie znosz�cym
sprzeciwu, z�owr�bnym, szczekliwie jako�, roznios�o si� po
pokoju. Od niepami�tnych czas�w cech� wypowiadanych tu fraz
by�a mi�kko��, st�d wyra�ny dysonans.
Privatdozent Moltke skurczy� si� jakby pragn�� wnikn�� w
oparcie fotela. Nie opuszcza� go d�awi�cy ucisk w gardle,
wiedzia�, �e to serce daje zna� o sobie, wyci�gn�� wi�c z
kieszeni male�k� fiolk�, ukrywaj�c j� przed wzrokiem
rozm�wcy. Nawet tego musia� si� ba�. Lek wyprodukowano w
Anglii i tajemniczym sposobem przemycono przez lini� frontu.
Wart by� astronomicznej sumy, kt�r� Moltke musia� za niego
zap�aci�, bo po prostu dzia�a�, w odr�nieniu od
produkowanego na miejscu bezwarto�ciowego proszku. Mimo to,
gdyby rozm�wca dowiedzia� si�, co Moltke za�ywa, mia�by go w
gar�ci. Oskar�enie o dzia�anie na rzecz wroga albo o
defetyzm by�o zagro�one najwy�szym wymiarem kary.
- Podr�... nie mam nic przeciwko podr�y... - b�kn��,
prze�lizguj�c si� wzrokiem po odznakach na mundurze go�cia,
najgro�niejszych spo�r�d mo�liwych, bo symbolizuj�cych
przynale�no�� do tajnej policji pa�stwowej. - Ale... - urwa�,
jakby trac�c w�tek, co jemu, dziekanowi Wydzia�u
Filozoficznego Uniwersyteteu w Berlinie, zdarza�o si�
rzadko.
- Hm? - w tonie go�cia dawa�o si� wyczu� co� w rodzaju
pozbawionej sympatii zach�ty.
- Jednak�e - brn�� dalej Moltke, czuj�c zimny pot na
czole i karku. - Jednak�e idea ta jest odleg�a od
dotychczasowych za�o�e� naszego ruchu... Od z ca�� moc�
podkre�lanego przywi�zania do ziemi. Tej ziemi, kt�rej
pokolenia naszych teuto�skich przodk�w... potem i krwi�... -
gmatwa� si� w pseudopoetyckich metaforach. "Ziemia i krew,
krew i ziemia" - natr�tnie �omota� mu pod czaszk� cz�sto
niegdy� powtarzany slogan.
- Oczywi�cie - oficer przerwa� ten m�tny s�owotok. -
Oczywi�cie, i z za�o�e� tych nie rezygnujemy. Jednak w
sytuacji, gdy nasze wojska na wszystkich frontach odnios�y
decyduj�ce zwyci�stwo, energia tw�rcza narodu musi zosta�
skierowana w inne, rozleglejsze obszary. Nasz nar�d pragnie
zostawi� trwa�y �lad swego zwyci�stwa i panowania nie tylko
na rodzimej planecie. Bariery fizyczne nie mog� tu by�
ograniczeniem. Idea zdrowej ekspansji i sprawiedliwego
panowania nad Wszech�wiatem nie ma granic. W przysz�o�ci -
che�pi� si� - by� mo�e, w bardzo niedalekiej przysz�o�ci
planujemy zasiedlanie Galaktyki.
Moltke z trudem opanowa� grymas sceptycznego zdziwienia.
"Ciekawe, jak to zrobicie?" - pytania tego nie zada�
oczywi�cie g�o�no, mi�dzy innymi dlatego, �e zna� odpowied�,
oficera: "Dla narodu, pragn�cego zrealizowa� swoj� wol�, nie
ma zada� trudnych." By�a to odpowied� pod wzgl�dem
poznawczym bezwarto�ciowa. Moltke z�yma� si� w my�li na
koszamarny j�zyk, kt�rym musia� rozmawia�, a tak�e,
niestety, wyk�ada�: j�zyk nieprecyzyjny, pe�en metafor,
stoj�cy na granicy poezji, tworzonej przez grafomana. Mask�
tego j�zyka zdejmowa� tylko w domu, rozmawiaj�c z �on� i z
dzie�mi, kt�re pragn�� nauczy� klarownego, logicznego
my�lenia. Niestety, jednocze�nie uczy� je k�ama�, bo
doskonali�y si� r�wnie� w tym drugim, zewn�trznym j�zyku.
A wzi�o si� to wszystko - my�la� - z tajonych
kompleks�w, kt�re po z g�r� stu latach wybuchn�y z
mia�d��c� si��. Z poczucia kulturowego i cywilizacyjnego
zap�nienia, kt�re leg�o u podstaw przeciwstawienia
rodzimej, g��bokiej "kultury" obcej i p�ytkiej
"cywilizacji". Raz jeszcze wysz�o na jaw, jak pot�n� si��
destrukcyjn� jest kompleks ni�szo�ci.
- No w�a�nie - us�ysza� s�owa rozpartego w fotelu
oficera. - A pa�ska dzia�alno�� na uczelni podkopuje nasze
dalekosi�ne zamierzenia. Opowiada pan studentom, �e zdj�cia
Ziemi widzianej z Kosmosu, przes�ane przez naszych dzielnych
astronom�w, s� "szczytem wykorzenienia" cz�owieka. Ale
ro�lina - oficer m�wi� teraz z pasj� i z nie ukrywan�
w�ciek�o�ci� - opr�cz korzeni musi mie� i li�cie, kt�re pn�
si� ku s�o�cu!! Poza tym - ci�gn�� spokojniej - wypowiada
pan nieodpowiedzialne stwierdzenia, w rodzaju "tylko B�g
mo�e nas uratowa�". Uratowa� - przed czym? Czy�by nasza
sytuacja by�a tak z�a, �e musimy wyci�ga� z lamusa
przebrzmia�e idee?!
Moltke nie odpowiedzia�. By� bardzo przygn�biony. Widzia�
si� ju� kopi�cego transzeje i rowy przeciwczo�gowe, jak
kilka lat temu, gdy odebrano mu katedr�. Zwr�cono mu j� po
tajemniczych zmianach na szczycie pa�stwowej hierarchii, na
tyle gruntownych, �e rozesz�y si� plotki o �mierci wodza. I
rzeczywi�cie od tego czasu w�dz przesta� przemawia�
publicznie, a je�li pokazywa� si�, to na kr�tko, co
t�umaczono ogromem jego odpowiedzialno�ci i pracy. Plotki
g�osi�y, �e na miejsce zmar�ego (lub zabitego) wodza
podstawiono sobowt�ra, za� rz�dy w pa�stwie sprawuje tajna
grupa partyjno-wojskowa. Privatdozent Moltke zdecydowa�, �e
mimo wszystko musi zachowa� si� z godno�ci�.
- To, co m�wi�em - stwierdzi� pow�ci�gliwie - by�o zgodne
z moj� najlepsz� wiedz� i g��bokim przekonaniem.
Oficer niecierpliwie strzepn�� r�kawiczki.
- Chodzi o to, �eby pan zrozumia�, �e pa�skie pogl�dy s�
przestarza�e i b��dne. Powinien pan zrozumie� sw�j b��d i
naprawi� go tu, z tej katedry. W przeciwnym razie... -
zawiesi� g�os.
Zapanowa�a cisza. S�ycha� by�o tylko tykanie �ciennego
zegara i przyt�umion� rozmow� za drzwiami gabinetu. �aden z
nich nie kwapi� si� przerwa� tej ciszy. W ko�cu rozleg�o si�
szcz�kni�cie zamka otwieranej teczki.
- Prosz�. Niech pan to podpisze - oficer rzuci� na biurko
papiery. Widz�c pytaj�ce spojrzenie Moltkego, doda�: - To
formalne zapewnienie o pos�usze�stwie i lojalno�ci.
Dziekan Wydzia�u Filozoficznego westchn�� z poczuciem
bezsilno�ci, wyj�� pi�ro z wewn�trznej kieszeni marynarki.
Otworzy� je z zamiarem podpisania dokumentu, ale zatrzyma�
si�: to, co le�a�o na biurku, nie by�o �adnym zapewnieniem,
lecz teczk� koloru jasnokremowego, wykonan� z grubej
tektury. Widzia� na niej czarny, wyra�ny napis: "OPERACJA
OKO", a pod spodem, na skos, jaskrawoczerwonym tuszem:
"NAJWY�SZY STOPIE� TAJNO�CI".
- To chyba jaka� pomy�ka... - zacz��.
Oficer drgn��, jakby obudzony z g��bokiego zamy�lenia,
rzuci� okiem na teczk� i stwierdzi� bez �ladu konsternacji:
- Ach tak, rzeczywi�cie, pomyli�em si� - po czym
zdecydowanym ruchem zgarn�� teczk� sprzed oczu Moltkego. Na
jej miejscu pojawi� si� zwyk�y, wystukany na maszynie tekst
zapewnienia o lojalno�ci, zaopatrzony w pa�stwowe god�o.
Moltke podpisa� go i po chwili bez zb�dnych komentarzy
oficer opu�ci� gabinet. Moltke nie poruszy� si�, nie
odetchn�� z ulg�, nie napi� si� wody ani czego�
mocniejszego. Po prostu siedzia� nadal w fotelu.
Arno Rohm przecisn�� si� w�r�d aparatury zajmuj�cej niemal
ca�� kabin� i zasiad� za sterami. Wn�trze by�o jak w nowym
modelu jego "Messerschmitta", ze skrzyd�ami w kszta�cie
litery delta. Pomy�la�, jak wiele m�g�by zdzia�a� za sterami
takiego samolotu - by� mo�e nawet odwr�ci� bieg spraw
jednego z epizod�w szale�czej wojny. Zamiast tego skierowano
go do "zada� specjalnych" - i teraz ta enigmatyczna formu�a
przybra�a posta� ciasnej kabiny, w kt�rej jedyna mo�liwa
pozycja - z kolanami podci�gni�tymi pod brod� - ju� po
pi�tnastu minutach budzi�a t�p� w�ciek�o��.
Rohm nie podda� si� jednak emocjom. Nie na darmo by�
jednym z najlepszych pilot�w Luftwaffe, asem, kt�ry zaliczy�
tysi�ce godzin lot�w my�liwskich na r�nego typu maszynach.
Gwarancj� najwy�szego poziomu jego umiej�tno�ci by�o to, �e
wci�� jeszcze �y�. Dlatego te� pewnie uj�� stery, wpatruj�c
si� w �lepy jeszcze, jarz�cy si� tylko bia�awym blaskiem,
ekran nad g�ow�. Ni�ej znajdowa� si� wysuni�ty w jego stron�
podajnik tlenu na wypadek dehermetyzacji kabiny, a wok� -
liczne zegary, wskazuj�ce stan poszczeg�lnych podzespo��w
rakiety. Za plecami czu� masywny op�r �cianki przedzia�u
pasa�erskiego, w kt�rym oczekiwa�o na start sze�ciu
�o�nierzy desantu, tak jak on ubranych w kombinezony i
wci�ni�tych w niewielkie, obite derm� fotele.
Rakieta - pot�ny, ponad stumetrowy, ob�y kszta�t -
le�a�a na jeszcze bardziej masywnej estakadzie, blisko
kilometrowej d�ugo�ci, nachylonej pod k�tem czterdziestu
pi�ciu stopni do powierzchni ziemi, wspartej na pot�nych
szynach, wykonanych z najlepszej stali Kruppa. W bunkrze
dow�dztwa ko�czono w�a�nie odliczanie. Oczekiwano na moment,
w kt�rym Ksi�yc - cel ich podr�y - znajdzie si� w
optymalnej pozycji, kt�ra za par� dni umo�liwi im l�dowanie
w zaplanowanym miejscu.
Rohm na og� nie zastanawia� si� nad zasadno�ci� polece�
prze�o�onych. Teraz jednak nie m�g� odp�dzi� od siebie
my�li, �e - gdy front nieuchronnie zaciska si� - oni
podejmuj� to kosztowne i ryzykowne przedsi�wzi�cie, kt�rego
przewidywane efekty - oczywi�cie opr�cz propagandowych - s�
co najmniej w�tpliwe. Co prawda, oficjalnie chodzi�o o
zapewnienie dost�pu do z�� uranu w Masywie Taurus, po kt�re
pono� ju� wyci�gali �apy alianci.
Rohm nie mia� ju� czasu na zastanowienie. Nadesz�a chwila
"ZERO". Ryk silnik�w wzm�g� si�, kabin� przenikn�o
wyczuwalne dr�enie i rakieta powoli ruszy�a po estakadzie.
Rosn�ce przyspieszenie wgniot�o Rohma w fotel. Musia�
przyzna� w duchu, �e w lotach my�liwskich nie spotka� si� z
podobnymi przeci��eniami. Czerwona mg�a zas�oni�a mu oczy.
Kiedy wreszcie przejrza�, przedni ekran wype�nia�y
b�yskawicznie uciekaj�ce na boki, pierzaste chmury. Oceni�,
�e znajduj� si� na granicy troposfery.
Po lewej stronie ekranu dostrzeg� co�, co nie mog�o by�
jedynie zjawiskiem meteorologicznym. To co� zbli�a�o si�,
ods�aniaj�c coraz wyra�niej swe kszta�ty i Rohm machinalnie
poszuka� r�k� wolantu, �eby po�o�y� maszyn� w lewy skr�t pod
granic� chmur. To by� klucz brytyjskich my�liwc�w
odrzutowych typu "Thunderflasz"! Rohm oceni�, �e w ci�gu
dw�ch sekund znajd� si� na ich pu�apie (tory bowiem
przecina�y si�) i nagle zrobi� co�, co by�o dla niego samego
olbrzymim zaskoczeniem. Po prostu si�gn�� do d�wigni i
szarpni�ciem w��czy� prawe silniki korekcyjne, �eby - jak to
sobie u�wiadomi� - przynajmniej rozbi� szyk przeciwnika.
By�o to dzia�anie absurdalne, wi�cej, samob�jcze, bo
w��czenie silnik�w bocznych w atmosferze i przy tej
szybko�ci r�wna�o si� rozerwaniu rakiety na strz�py.
Nic jednak si� nie dzia�o i dopiero teraz Rohma naprawd�
ogarn�� niepok�j. Dawno min�li stratosfer�, na ciemniej�cym
niebie pojawi�y si� gwiazdy. Pilot spojrza� na d�wigni�
uruchamiaj�c� silniki korekcyjne - by�a nie poruszona. Rohm
z wysi�kiem prze�kn�� �lin�. Nigdy dotychczas nie zdarzy�o
mu si� nic takiego, mia� do siebie pe�ne zaufanie.
Nagle jednak przyspieszanie strza�� poprzez przestrze�
zamienia si� w lot �lizgowy. Rohm, nie wierz�c w�asnym
oczom, stuka w klawisze monitora. Wska�niki: ci�g silnik�w -
zero, przyspieszenie - zero, wej�cie na orbit� eliptyczn� -
us�u�nie pojawia si� wykres tej orbity. "Wykres �ci�le
wykre�lony" - my�li Rohm ja�owo i niepokoj�co. Gdzie� tam, w
rogu ekranu, przemyka Ksi�yc, cel ich podr�y, teraz
nieosi�galny. "Anglicy zn�w pierwsi - my�li pilot - te
skurwysyny wybronili si� jak w czasie inwazji. Nie b�dzie
uranu w G�rach Taurus. Nie b�dzie pasma bunkr�w wzd�u�
granicy Morza Jasno�ci". Jeszcze usi�uje ratowa� sytuacj�,
robi przeliczenia na podr�cznej maszynie matematycznej, co
by by�o, gdyby ci�g awaryjny? Nic by nie by�o, odpowiada
komputer w swoim j�zyku, nie osi�gn� nawet jednej trzeciej
wymaganej odleg�o�ci. I co teraz? Rohm t�po wpatruje si� w
przestrze�.
Nagle robi si� jakby cieplej, ja�niej, zn�w wchodz� w
atmosfer�? "Sp�oniemy - my�li pilot - sp�on� razem z sz�stk�
zakutych w przepisow� stal teuto�skich rycerzy, nie
znalaz�szy Graala." Wska�niki wariuj�. Rohm, ju� spokojny
(nie obawiajmy si� tego, na co nie mamy wp�ywu), widzi
bujaj�cy sobie na samym �rodku ekranu - a wi�c na wprost
rakiety - balon braci Montgolfier na gor�ce powietrze z 1783
roku. Wyra�nie dostrzega ozdoby na pow�oce, przedstawienia
s�o�ca w otoczce promieni, g�owy lw�w i kontury zwierz�t
astralnych. Jaskrawo o�wietlony, na tle ciemnogranatowego
nieba (w ko�cu to du�a wysoko��, kilkadziesi�t kilometr�w),
balon powoli i dostojnie obraca si� wok� osi, jakby dla
lepszego wyeksponowania mistrzostwa wykonania. Jest
rzeczywi�cie pi�kny, mieni si� z�otem i srebrem, kontury
ornamentu na pow�oce s� bardzo wyra�ne. Rohm przeciera oczy,
balon unosi si� nadal w odleg�o�ci oko�o kilometra od
rakiety, ur�gaj�c prawom fizyki. "No tak - konstatuje pilot
- teraz brakuje tylko tego, �ebym zobaczy� Cyrana de
Bergerac zmierzaj�cego ku Ksi�ycowi." Rzeczywi�cie,
figlarna moc, kt�ra wynios�a widmo balonu w te
nieprawdopodobne rejony, raczy go teraz widokiem katastrofy
balonu Pilatre de Roziera. Wielka bania p�ka, eksploduje z
hukiem, energia wybuchu t�eje w przed�miertnym krzyku
pasa�era, rozpaczliwie miotaj�cego si� po rozchwianej
gondoli. Rohm eskortuje wzrokiem porwane strz�pki tej
niefortunnej konstrukcji, opadaj�ce powoli ku niewidocznej w
fioletowej mgie�ce powierzchni Ziemi. I nagle co� jeszcze
bardziej niemo�liwego, bo pochodz�cego z krainy czystego
domys�u: lataj�ca maszyna parowa Bensona, z 1842 roku, kt�ra
nie wysz�a nigdy poza stadium projekt�w. Teraz powoli i
statecznie przemieszcza si�, buchaj�c par�, obracaj� si�
filigranowe �mig�a za rozleg�ym skrzyd�em, sporz�dzonym z
odpowiedniego pergaminu. Ponad kabin� przypominaj�c� do
z�udzenia domek na kurzej �apce z jakiej� bajeczki powiewa
- oczywi�cie absurdalnie i naiwnie - flaga symbolizuj�ca
narodow� przynale�no�� pojazdu. My�l nieodparta: a mo�e
rozbili�my si� i jeste�my w czy��cu, czy��cu aeronaut�w,
pilot�w, badaczy przestrzeni, gdzie wszystkie koszmarne
wehiku�y przypominaj� rozpasanie ich marze�. Tak, my�li
Rohm, tak jest na pewno, to jedyne wyt�umaczenie. Cho� dusza
teuto�ska w�a�ciwie nigdy a� tak nie rwa�a si� do lotu,
raczej trzyma�a si� ziemi, b��dzi�a po �wi�tych gajach,
roztapia�a si� w soku �wi�tych drzew. Trudno, wiekowe
przyzwyczajenia trzeba po�wi�ci� w imi� idei.
Co... co si� ze mn� dzieje? - Rohm spr�bowa� skupi�
my�li. Sk�d ten nag�y brak precyzji, potok obraz�w,
atakuj�cych �wiadomo��... i to w trakcie tak wa�nego lotu,
gdy umys� powinien by� skupiony, a zmys�y wyostrzone. Czy to
dzia�anie jakiego� gazu bojowego, kt�rym zaatakowa�y mnie
alianckie my�liwce? Je�li tak, trzeba koniecznie wydosta� si�
z tej truj�cej chmury. Ruszy� st�d, w��czy� silniki
rakiety...
Ale c o nas porusza, dzi�ki czemu rakiety przemieszcza
si� w przestrzeni? - zastanawia si� Rohm, jak�� cz�ci�
�wiadomo�ci konstatuj�c z przera�eniem, �e ponownie pogr��a
si� w malignie. - To demon ognia - odpowiada samemu sobie -
tak przecie� r�ni�cy si� od delikatnego, bezg�o�nego lotu
balon�w, a nawet pierwszych maszyn spalinowych. Demon ognia,
co przynale�y raczej do sfer najni�szych, kojarzy si� z
wojn�, zab�jstwem, p�omieniem ze strasznej paszcz�ki,
rozp�dzonym bykiem, taranuj�cym bramy z�otego grodu. Ogie�
potrzebny korsarzom i stra�nikom z mur�w grodu, kt�rzy
pragn� �mierci podr�nych, po prostu wszystkich obcych;
ogie� w koszach pe�nych zniszczenia, w samopa�ach, w
bombardach. Nic ju� ich - my�la� - nie uratuje przed
�wi�tyni� ognia, smoki ognia b�d� igra� nad ich g�owami.
Brak r�wnowagi. Wi�c g��biej, g��biej, poprzez olbrzymie
elektryczne wy�adowania, poprzez �wiat�o i ciemno��.
Wszystko wok� wydaje si� by� wykonane z piekieln�
dok�adno�ci�, s� wi�c g��boko. Zapach ziemi, �wie�ej,
t�umi�cej ogie� ich rycerskich serc. Ale co tam, dalej, nie
ugi�� si�, odwaga to m�stwo, kt�re ich kszta�tuje. �wi�tynie
w prometejskich g�rach, gdzie wykuwali si� przodkowie.
Symboliczne kamienie, niejasne kr�gi, ciemne drzewa w cieniu
pieczar. Kap�anki wieszcz�ce przed nastaniem wojny, wi�c
g��biej, ucieczka z Sodomy. Morze p�omienia tak
nieprawdopodobnego. Ogie� nagi jak miecz, spali� to miasto,
spali� wszystkie miasta opr�cz... Oczyszczenie. G��biej
wi�c, g��biej, w ro�lin trwanie, w kamienno��. Korzenie
mandragory, ro�lin s�o�ca, bo�ek Pan. Soki. Kamienno��
jeszcze kamienniejsza, jeszcze twardsza, jak nasze
przeznaczenie pod brzemieniem obowi�zku. Ortoklaz, szafir,
granit, agat - to pi�kno, kt�re rodzi si� z tej twardo�ci.
One nas nie potrzebuj�, �eby by� sob�, kamienie, uczy� si�
od nich. �wi�te kr�gi Indii i Stonehenge, w ko�cu wsp�lnych
mamy przodk�w, kamie� to rdze� duszy, serce �o�nierza,
ciemny, ob�y kszta�t wyniesiony na wzg�rze, l�ejszy od
chmury, ci�szy od milczenia. Kamie�.
Ciemny, ob�y kszta�t rakiety spoczywa� w mroku na
niewidocznej teraz estakadzie. M�czy�ni w maskach
przeciwgazowych powoli wchodzili po �elaznej drabince na
szczyt tego czarnego cygara. Otworzyli w�az. Znikn�li w nim
po kolei, zapanowa�a cisza. Po jakim� czasie zn�w wy�onili
si�, ka�dy z nich ci�gn�� do�� d�ugi kszta�t w papierowej
torbie (te torby mieli ze sob� wchodz�c do rakiety).
Pakunk�w by�o siedem. Po zej�ciu z drabinki wrzucili je na
ci�ar�wk�, kt�ra natychmiast ruszy�a i oddali�a si� w
nieznanym kierunku.
Moltke jad� kolacj� w sto��wce uczelnianej mimowolnie
spiesz�c si�, po�ykaj�c zbyt szybko i zbyt du�e k�sy. Nie
chcia�, by podszed� do niego kt�ry� z uniwersyteckich
koleg�w, zw�aszcza tych z partii. Dzi� chyba nie starczy�oby
mu si�y na rozmow� z kim� takim. Usiad� zreszt� na swoim
ulubionym miejscu, kt�re dawa�o przewag� nad ewentualnymi
intruzami. Siedzia� bowiem za kolumn�, tam, gdzie nie
dociera�o jaskrawe �wiat�o �yrandoli. Od pewnego czasu
jednak kto� przygl�da� mu si� i to nawet nie ukradkiem. By�
to brunet o kwadratowej szcz�ce boksera. Moltke nie zna� go
i dlatego czu� l�k. Facet wygl�da� jak typowy agent, dlatego
Moltke pragn�� jak najpr�dzej sko�czy� posi�ek i wyj��.
W pewnym momencie obcy wsta� i przysun�� si� o trzy
stoliki w kierunku Moltkego, kt�ry z trudem opanowa� nag�y
odruch ucieczki. Skonstatowa�, �e m�czyzna jednak nie
zachowuje si� jak agent: wygl�da tak, jakby koniecznie
chcia� z czego� si� zwierzy�, a jednocze�nie wstydzi� si�
podej��. To naturalnie nie zmieni�o decyzji Moltkego, aby za
wszelk� cen� unikn�� rozmowy. Chcia� mie� czas na
zastanowienie si�. Sytuacja by�a niepewna. Przez grub�
kurtyn� milczenia zaci�gni�t� si�ami tajnej policji zacz�y
przedostawa� si� wie�ci o rzeczywistej sytuacji na froncie.
Sprzymierzeni prze�amali go w kilkunastu miejscach i pono�
szybkim marszem zbli�ali si� do Berlina. Oficjalne
komunikaty z frontu by�y ca�kowicie fikcyjne, zdj�cia z
Afryki P�nocnej i Uralu - preparowane w rz�dowym studiu
telewizyjnym przy Himmlerstrasse. Potwierdzi�y to zreszt�
nasilaj�ce si� bombardowania. Moltke nie wyobra�a� sobie, do
jakiego stopnia zdziczenia mo�e doj�� dzia�alno�� policji i
�andarmerii, gdy sprzymierzeni b�d� ju� stali pod bramami
miasta. Rozkazodawcy i wykonawcy, b�d�cy przez dwadzie�cia
lat trybami precyzyjnie dzia�aj�cej, zbrodniczej maszyny,
nie mogli przecie� liczy� na wyrozumia�o��. Dlatego te�
Moltke rozwa�a� w duchu pewien plan. Ot� dowiedzia� si�, �e
s� podobno ludzie, kt�rzy za bardzo wysok� op�at� podejmuj�
si� przeprowadzi� pojedyncze osoby na drug� stron� linii
frontu. Rekrutuj� si� oni spo�r�d by�ych komandos�w,
zdecydowanych na wszystko dezerter�w. Moltke zastanawia�
si�, czy nie skorzysta� z ich us�ug.
W dodatku w�adze opanowa�a ostatnio nowa paranoja.
Mrzonki o podbiciu przestrzeni kosmicznej usi�owano wciela�
w �ycie. Co najmniej raz w tygodniu z tajnego kosmodromu
startowa�y pot�ne rakiety z lud�mi i sprz�tem, kierowane na
Ksi�yc. By� tylko pewien drobiazg, szczeg�: �adna z wypraw
nie wraca�a. Moltke wiedzia� z bardzo dobrze poinformowanego
�r�d�a, �e wyprawy te nie s� fikcyjne, a zarazem i to, �e
�adna z nich nie wraca. W telewizji pokazywano zdj�cia
�o�nierzy buduj�cych bunkry na zapylonej powierzchni
Ksi�yca.
Moltke pospiesznie dopija� kaw�, lecz okaza�o si�, �e nie
zd��y�: brunet o kwadratowej szcz�ce sta� ju� nad jego
stolikiem. Grzecznie przedstawi� si� (wymieni� niewyra�nie
popularne nazwisko, kt�rego Moltke nie usi�owa� nawet
zapami�ta�) i zapyta�, czy mo�e usi���.
- Od dawna chcia�em pana pozna�.
Docent b�kn�� co� pod nosem. Brunet, nie speszony,
ci�gn��:
- Widzi pan, teraz szczeg�lnie zale�a�o mi na kontakcie z
panem... Rozumie pan, sytuacja... Jestem zatrudniony w
centrum bada� strategicznych przy sztabie wojsk l�dowych...
(Moltke wzni�s� b�agalnie r�ce, najniebezpieczniej jest
bowiem wiedzie� zbyt wiele. Tamten jednak, nie zra�ony...)
- Prosz� si� nie ba�. Dni policji s� policzone. Nied�ugo
ju� wszystko si� sko�czy - dorzuci� enigmatycznie. Przez
chwil� waha� si�, a potem, nagle zdecydowany, spyta� wprost:
- S�ysza� pan o broni, kt�ra bierze sw� si�� ze zjawiska
rozbicia atomu?
Nie, Moltke nie s�ysza�, Moltke nie chcia� s�ysze�.
(S�ysza� oczywi�cie, by�a to jedna z tajemnic poliszynela,
jedna z "Wunderwaffen", w r�wnej mierze ukrywanych, co
reklamowanych). Tymczasem brunet z kwadratow� szcz�k�
bezlito�nie wyja�nia�, w czym rzecz.
- Jest to bomba, kt�rej si�a ra�enia tysi�ce razy
przekracza najwi�ksze z dotychczas znanych �adunk�w. Bomba,
kt�ra zabija podmuchem, ogniem, promieniowaniem, powoduje
�miertelne choroby zwierz�t i ludzi. Kr�tko m�wi�c - bomba
b�d�ca spe�nieniem naj�mielszych marze� wodza. - Urwa� dla
podkre�lenia efektu. - Mamy t� bomb�.
Moltke uni�s� brwi, pytanie "Co zamierzacie z ni�
zrobi�?" nasuwa�o si� samo, tak, �e nawet nie musia� go
zadawa�. Nie chcia� go zadawa�. Tym razem jego rozm�wca
nachyli� si� ku niemu, co zapowiada�o przekazanie jakiej�
tajemnicy.
- Dzi� w nocy wystartuj� samoloty - szepn�� - kt�re
zaatakuj� r�wnocze�nie Londyn, Moskw� i Nowy Jork.
Moltke nie odrywa� wzroku od napi�tej twarzy tamtego.
Jednocze�nie jego umys� rejestrowa� z niespotykan� precyzj�
wszystko, co dzia�o si� wok�: otwieranie si� drzwi,
przemieszczania przedmiot�w i os�b. W ciszy, pe�en
wewn�trznego spokoju, oczekiwa� na najgorsze. (Nag�y zgie�k,
wy�aniaj�cy si� jak znik�d agenci tajnej policji,
o�lepiaj�ce uderzenia kolbami pistolet�w, ci�gni�cie go ku
wyj�ciu w�r�d roztr�canych krzese� i sto��w.) Nic si� jednak
nie dzia�o. Rozm�wca, z kt�rego twarzy nie znika� wyraz
napi�cia, ci�gn��:
- O sz�stej rano rozpocznie si� realizacja operacji "OKO"
(B�ysk pami�ci, skojarzenie. Na biurku teczka o barwie ko�ci
s�oniowej.)
- Co to za operacja? - wykrztusi� ze �ci�ni�tym gard�em.
"Co za g�upiec" - my�la� r�wnocze�nie - "po co ja si�..."
Brunet jakby zaprzeczy� czemu� ruchem g�owy. Szcz�kn�� zamek
otwieranej teczki (zn�w skojarzenie), by�y bokser wyci�gn��
z niej cienki zeszyt, w kt�rym Moltke rozpozna� znany
uniwersytecki periodyk, dotycz�cy studi�w religioznawczych.
Brunet otworzy� go w miejscu oznaczonym zak�adk� i podsun��
przed oczy Moltkego. Ten wyci�gn�� z kieszeni okulary. By�
to wyb�r tekst�w �r�d�owych. Nadruk nad stronic� g�osi�:
"Apokryficzna Apokalipsa Filona z Chryzopolis". Jeden z
fragment�w tekstu by� podkre�lony. Moltke odczyta� go:
(...) a gdy czas wype�ni si�, Opatrzno�� otworzy swe
TRZECIE OKO. A imi� jego Zniszczenie (...)
Moltke powoli podni�s� wzrok z tekstu na twarz rozm�wcy.
By�a nieporuszona.
- Jutro rano - powiedzia� brunet - wyrusz� wielkie statki
kosmiczne z osadnikami na Marsa i Wenus. Pan w tym czasie
b�dzie ju� na terenie Francji. Przedtem jednak wybierze si�
pan na jedno ze stanowisk startowych i dok�adnie, powtarzam
dok�adnie - obejrzy pan to, co b�dzie tam do obejrzenia.
Potem przeka�e pan to dalej.
- Zaraz, ale dlaczego... - Moltke zdoby� si� na protest.
- Prosz�, tu s� pe�nomocnictwa - brunet wyj�� z kieszeni
niewielki, lecz starannie oprawiony blankiet, zaopatrzony w
god�o, mn�stwo piecz�ci i podpis�w. - Pozwol� one panu na
wej�cie do strefy startu, a tak�e umo�liwi� wyjazd. To
wszystko. �ycz� powodzenia.
Wsta�. Moltke automatycznie podni�s� si� r�wnie�. Tamten
poda� mu r�k�, odwr�ci� si� i klucz�c mi�dzy stolikami
wyszed� ze sto��wki. Jakiekolwiek komentarze uzna� za
zbyteczne. Moltke bezwiednie usiad� i pogr��y� si� w
ponurych my�lach. Wiedzia� ju�, �e "pomy�ka" oficera, z
kt�rym rozmawia� par� tygodni wcze�niej, by�a
nieprzypadkowa. On i jego dzisiejszy rozm�wca byli agentami
tej samej s�u�by. Nie m�g� jednak przenikn�� ich gry.
By� �ledzony. Zauwa�y� to nie od razu, ju� po tym, jak
przesiad� si� do tramwaju innej linii. W opustosza�ym po
nalocie mie�cie nawet on, niedo�wiadczony, dostrzeg� dw�ch
ludzi w p�aszczach, pod��aj�cych - pozornie przypadkowo - t�
sam� co on tras�. Wok� dogasa�y po�ary, gdzieniegdzie
eksplodowa�y instalacje, reflektory przeczesywa�y niebo. W
ciemnych ulicach dudni�y silniki woz�w pancernych i
motocykli. Moltke widzia� odblask po�ar�w na he�mach
�o�nierzy, siedz�cych r�wno, jeden przy drugim, na
platformach ci�ar�wek. Tramwaj przystawa�, gdy ulic�
p�dzi�y, wyj�c przeci�gle, wozy stra�ackie. Zniszczenia po
dywanowym nalocie by�y pot�ne, zapowiada�a si� bardzo
niespokojna noc, nawet je�li nie szykuje si� kolejna fala
bombardowania. "Noc przed startem..." - pomy�la� Moltke z
zadum�. Przysz�o�� by�a wielkim znakiem zapytania.
By� �ledzony. Oznacza�o to ubezw�asnowolnienie, fakt, �e
jego losy potocz� si� zgodnie z zaplanowanym przez kogo�
scenariuszem. W chaosie, kt�ry zapanuje w ci�gu najbli�szych
godzin (dni) i kt�ry b�dzie przedsionkiem apokalipsy, on
jeden b�dzie cz�steczk� poruszaj�c� si� po torze z g�ry
wytyczonym. Na my�l o tym poczu� nawet co� w rodzaju ulgi,
zwalnia�o go to bowiem z odpowiedzialno�ci za cokolwiek, w
tym tak�e za siebie. A �e b�dzie to apokalipsa, wiedzia� na
pewno. Nie na darmo powtarza�a si� pog�oska, �e alianci ju�
od pewnego czasu dysponuj� broni� atomow� i tylko niejasne
opory moralne (a raczej gro�ba nasilenia si� sza�u
ludob�jstwa na terenach okupowanych) powstrzymuj� ich przed
jej u�yciem.
Tramwaj z brz�czeniem skr�ci� w ciemn� ulic�. Po�ary wok�
by�y coraz rzadsze. Narastaj�ca ciemno�� wskazywa�a, �e
zbli�aj� si� do przedmie��. Gdzieniegdzie, po�r�d niskich
dom�w, stercza�y na tle pe�gaj�cej �uny wycelowane w
powietrze lufy przeciwlotniczych baterii. Moltke rozejrza�
si� w�r�d wsp�pasa�er�w. Opr�cz dw�ch agent�w wiadomej
s�u�by, pal�cych papierosy na tylnym pomo�cie, by�a tu
jeszcze starsza kobieta, skurczona na siedzeniu i m�ody, na
oko dwunasto-czternastoletni ch�opak. Nikogo, komu mo�na by
powierzy� straszn� tajemnic�, zapowied� wydarze�
przekraczaj�cych wyobra�ni�. Niech �yj� w spokoju, dop�ki
T O si� nie zi�ci.
Tramwaj, nie zatrzymywany, min�� pasmo zewn�trznych
posterunk�w na rogatkach miasta. Zbli�a� si� do p�tli,
po�o�onej na skraju lasu. Wreszcie przystan�� z przera�liwym
piskiem sfatygowanych hamulc�w. Moltke wysiad� i g��boko
wci�gn�� w p�uca rze�kie, le�ne powietrze. Rozejrza� si� -
wsp�pasa�er�w nie by�o w zasi�gu wzroku. Poczu� nawet co� w
rodzaju niepokoju, przyzwyczai� si� do swego podwojonego
cienia. - Na pewno s�, gdzie� ukryci - pomy�la�
uspokajaj�co.
Wed�ug instrukcji ruszy� �cie�k� w g��b lasu,
pozostawiaj�c za plecami pot�n�, faluj�c� na niebosk�onie
�un�. W ciszy wyda�o mu si� nagle, �e s�yszy w oddali
dudnienie dzia� ci�kiego kalibru. Czy�by front by� ju� tak
blisko? Nie wiedzia�.
�cie�ka kluczy�a pomi�dzy sosnami. Ciemno�� g�stnia�a,
Moltke poczu� nieokre�lony l�k. Las urwa� si� gwa�townie,
bez �adnych sygna��w zapowiadaj�cych zmian� krajobrazu. To
by�a wielka, betonowa p�yta, d�ugo�ci chyba paru kilometr�w
i szeroko�ci oko�o kilometra. Po�rodku tej p�yty stercza�y w
niebo dwa pot�ne, z�owr�bne, czarne cygara. W odleg�o�ci
kilkunastu metr�w od Moltkego znajdowa� si� parkan, nieco
dalej - drugi, a za nim a�urowe konstrukcje wie�yczek
stra�niczych. Moltke ruszy� wzd�u� parkanu w kierunku bramy
wjazdowej.
Zanim zd��y� do niej dotrze�, o�lepi�a go nag�a jasno��.
Na najbli�szej wie�y zapalono reflektor i Moltke znalaz� si�
w sto�ku �wiat�a.
- Sta�!!! - us�ysza�. - R�ce na kark, zbli�a� si� powoli
w kierunku bramy!
Pos�usznie wype�ni� polecenie, czuj�c zn�w d�awi�cy ucisk
w krtani. Brama uchyli�a si�, wyszed� stamt�d wartownik,
kt�ry za�wieci� mu latark� w twarz.
- Nazwisko?!? - krzykn�� raczej, ni� spyta�.
- Moltke. Privatdozent Moltke z Uniwersytetu
Berli�skiego.
Wydawa�o mu si�, �e dostrzeg� ironiczny u�miech na twarzy
tamtego. Zaraz jednak zmieni� si� on w zdziwienie w miar�,
jak wartownik odczytywa� pe�nomocnictwo Moltkego.
- Prosz� wej�� - powiedzia� w ko�cu, szorstkim tonem
maskuj�c zaskoczenie. D�wi�k zamykanej bramy za plecami
spowodowa�, �e Moltke poczu� nieprzyjemny dreszcz. Przez
nikogo ju� nie nagabywany, powoli zbli�a� si� do jednej z
rakiet. By�a ogromna, wi�ksza ni� przedtem ocenia�. Mog�a
mie� ponad pi��dziesi�t metr�w wysoko�ci. Do w�azu, kt�ry z
trudem odnalaz� w czarnej pokrywie pancerza, prowadzi�y
w�skie metalowe schodki z por�czami. A�urowa wie�a startowa
znajdowa�a si� obok. Sta�a przy niej wojskowa, opancerzona
cysterna. W jej kabinie Moltke dojrza�... ale� tak,
oczywi�cie, dw�ch �ledz�cych go agent�w. Jak zdo�ali si� tu
dosta� jeszcze przed nim? No, ale w ko�cu to by� ich fach.
Niepewnie wst�powa� na d�wi�cz�ce g�ucho schodki. W�az by�
otwarty, z wn�trza s�czy�o si� s�abe �wiat�o. Moltke
pochyli� si� i wszed� tam, niemal od razu odczuwaj�c
klaustrofobi�, tony �elaza nad g�ow�, pod stopami i po
bokach. Korytarzyk by� w�ski i p�kolisty, prawdopodobnie
bieg� zaraz po wewn�trznej stronie pancerza. "UWAGA. REZERWA
TLENU" - przeczyta� Moltke na jednej ze �cian. "STEROWNIA" -
g�osi� inny napis. Strza�ka wskazywa�a kr�cone schodki,
umieszczone w ciasnym szybie przeprowadzonym w wewn�trznej
�cianie korytarza. Moltke ruszy� tymi schodkami w g�r�,
przystaj�c co chwila i nas�uchuj�c odg�os�w dochodz�cych z
wielkiego cielska rakiety. Z g��bi szybu s�ysza� dziwne
echa, stukni�cia metalu o metal, przemieszczanie si� p�yn�w
w rozleg�ych instalacjach. Rakieta sprawia�a wra�enie
wielkiego, tajemniczego organizmu, kt�rego prawdziwego
przeznaczenia nie znaj� nawet sami jej konstruktorzy.
Sterownia by�a obszernym, kolistym pomieszczeniem.
Wygl�da�a mniej wi�cej tak, jak j� sobie wyobra�a�. Po�rodku
- cztery wielkie, sk�rzane fotele pilot�w, naprzeciw nich -
pot�ny ekran, teraz powleczony mg��. Po bokach setki
zegar�w kontrolnych, za� na �cianie tylnej butle tlenu,
kt�re najwyra�niej wype�nia�y ka�dy skrawek wolnej
przestrzeni. Z niejasnych przyczyn Moltkego opanowa�o nagle
poczucie fa�szu. Sterownia by�a w�a�nie zbyt zgodna z jego
oczekiwaniami (jego - w ko�cu dyletanta), aby nie by� w
jakim� stopniu tandetna.
Moltke podszed� do foteli. Na jednym z nich le�a�a
kartka. By� to jaki� przekaz, by� mo�e przeznaczony dla
niego. Odczyta� go: "Prosz� teraz p�j�� do windy i pojecha�
ni� w d� rakiety, a� do ko�ca. Dalej jest szyb, kt�rym
zejdzie pan jeszcze ni�ej. Gdy zobaczy pan to, co jest na
dole, prosz� uda� si� najbli�szym poci�giem do przyfrontowej
miejscowo�ci Holbach. Na stacji oczekuje cz�owiek, kt�ry
przerzuci pana do Francji. Prosz� pami�ta�, �e ka�dy pana
krok jest kontrolowany." Podpisu nie by�o, Moltke nie mia�
jednak w�tpliwo�ci, kto jest autorem. Tylko jak oni
przewidzieli, �e penetruj�c rakiet� uda si� przede wszystkim
do sterowni? W ko�cu jednak mo�na by�o. Jest filozofem, a
sterownia - to miejsce g��wne, centralne, symbol superego.
Roze�mia� si� w duchu.
Winda by�a tak ciasna, �e musia� zmobilizowa� wszystkie
swe si�y duchowe, aby do niej wej��. Ze zgrzytem i stukotem
jecha�a powoli w d�, mijaj�c kondygnacje statku. Ta podr�
trwa�a d�ugo, zbyt d�ugo. Po jakim� czasie, gdy Moltkemu
wydawa�o si�, �e jest co najmniej na poziomie p�yty
lotniska, winda stan�a z hukiem. By� tu okr�ny korytarz,
analogiczny do tego, kt�ry znajdowa� si� na poziomie
sterowni. Pionowy szyb ze spiralnymi schodkami, tak jak i
tam, wy�ej, prowadzi� w d� i w g�r�. Moltkemu rzuci� si� w
oczy namalowany po jego wewn�trznej stronie napis: "UWAGA.
STREFA NIEBEZPIECZNA". Mimo to zacz�� schodzi� w d�,
ponaglany stukotem czyich� odleg�ych krok�w. (Z pewno�ci�
byli to agenci, gotowi zabi� go, gdyby wy�ama� si� z
zaplanowanego przez pot�nych kontroler�w rozk�adu zaj��.)
Schodz�c dotyka� zimnego metalu �ciany szybu, czu� delikatny
podmuch, dobiegaj�cy z g��bi studni. Co par� metr�w mija�
zabezpieczone stalow� krat� lampy. Po kilku minutach
schodzenia zacz�� si� dziwi�. Czy�by a� tak pomyli� si� w
ocenie d�ugo�ci swojej drogi w d� wind�? Ju� dawno powinien
by� dotrze� do dna rakiety, tam, gdzie znajduj� si� dysze
wylotowe. Nic jednak nie zapowiada�o ko�ca drogi, w dodatku
nigdzie nie widzia� silnik�w czy zbiornik�w paliwa. Po paru
nast�pnych minutach rzeczywisto�� potwierdzi�a
przypuszczenia: rakieta najwyra�niej by�a rozbudowana w g��b
ziemi! Czemu to s�u�y�o - nie mia� poj�cia.
W ko�cu zobaczy� dno studni. By�a nim pod�oga znacznie
wi�kszego pomieszczenia, o �cianach ju� nie stalowych, lecz
po prostu betonowych. "Bunkier w g��bi ziemi" - pomy�la�
Moltke. O�wietlono go kilkoma parami jarzeni�wek. Na �cianie
widnia� napis: "UWAGA. PROMIENIOWANIE", a pod spodem,
mniejszymi literami: "PRZEBYWANIE D�U�EJ NI� 5 MINUT BEZ
ODZIE�Y OCHRONNEJ GROZI �MIERCI�." Moltke nerwowo rozejrza�
si� i ruszy� w kierunku schod�w, aby powr�ci� na g�r�. Jego
wzrok pad� na wielk� czerwon� d�wigni�, zaopatrzon� w napis
"DETONATOR". Detonator czego? - my�la� id�c w g�r�, spocony
i podekscytowany. Nie rozumia� tego, co tu si� dzia�o, co tu
mia�o si� zdarzy�. Czy statek mia� zosta� wysadzony w
powietrze? A mo�e by� wyposa�ony w nowy rodzaj silnika,
kt�ry w odpowiednim momencie wystrzeli go w kierunku
Ksi�yca, jak armata barona Munchhausena? Obie koncepcje
wydawa�y si� r�wnie nieprawdopodobne, ale przecie� wszystko
by�o mo�liwe. Teraz rzecz polega�a na tym, aby jak
najszybciej opu�ci� to miejsce.
Siedzia� w jedynej ocala�ej po nalocie restauracji przy
Friedrich-Wilhelmstrasse. Nie opu�ci� miasta. Postanowi�
zosta� tu, po prostu zosta� mimo wszystko. Nie wiedzia�,
dlaczego. By� mo�e, za d�ugo wyk�ada� o "krwi i ziemi" i ten
rodzaj argumentacji rzeczywi�cie tkwi� w nim g��boko. Nie
wiedzia� te�, w jaki w�a�ciwie spos�b uda�o mu si� wywie�� w
pole agent�w tajnej policji. Mo�e powiod�o mu si� to
dlatego, �e przystawa� w�a�nie wtedy, gdy nale�a�o ucieka�.
W pewnym momencie agenci pognali za jakim� biegn�cym
m�czyzn�, za� on po prostu wr�ci� do domu. �ci�lej m�wi�c,
na wszelki wypadek ukry� si� u rodziny.
Dzi� od rana wszystkich bywalc�w restauracji, a tak�e
tych, kt�rzy byli tu po raz pierwszy, po��czy� rodzaj
niewidzialnych wi�z�w, wyp�ywaj�cych z wyj�tkowo�ci
sytuacji. Do lokalu wstawiono telewizory i wszyscy ogl�dali
oficjalne po�egnanie rodzin osadnik�w i pilotuj�cych statki
kosmonaut�w. Transmisj� przerwa� komunikat, w kt�rym
stwierdzono, �e w nocy lotnictwo zaatakowa�o jednocze�nie
Londyn, Moskw� i Nowy Jork za pomoc� zupe�nie nowej broni o
wielkiej sile ra�enia. Efekt�w ataku na razie nie ujawniono,
na ekranie pojawi�y si� jedynie zdj�cie zgliszcz i ruin,
kt�re mog�y by� zdj�ciami kt�regokolwiek z miast kuli
ziemskiej. Jedno by�o pewne: je�li atak rzeczywi�cie doszed�
do skutku, nale�a�o spodziewa� si� odwetu.
St�d poczucie nietrwa�o�ci w�asnego istnienia, kt�re
opanowa�o wszystkich siedz�cych w restauracji. Oczekiwali
najgorszego, kt�rego kszta�tu nie byli w stanie przewidzie�.
Postanowili wypi� ostatnie piwo przed �mierci� i robili to
teraz, podczas gdy na ekranie dogasa�y ostatnie przem�wienia
pa�stwowych notabli, za� nic nie rozumiej�cy osadnicy,
niczym stado przeznaczonych na rze� baran�w, t�po wpatrywali
si� w filmuj�ce ich kamery.
Moltke po raz kolejny pr�bowa� podsumowa� to, co si�
zdarzy�o, wyci�gn�� jakie� wnioski, i zn�w zmuszony by�
zrezygnowa�. M�g� od biedy zrozumie�, dlaczego tajna policja
w�a�nie jego uzna�a za osob� zdatn� do przekazania jakiej�
prawdy, jakiego� obrazu wydarze� po drugiej stronie linii
frontu. (Mo�e dlatego, �e ju� przed wojn� by� uznanym na
�wiecie autorytetem w swojej dziedzinie.) Dlaczego jednak
obraz bunkra, znajduj�cego si� pod rakiet�, mia� by� tak
wa�ny, tego ju� nie by� w stanie ogarn��.
Lecz oto przem�wienie ko�czy si�, nieskalanie nordyccy
kontynuatorzy i kontynuatorki rasy �egnaj� si� bu�czucznie
uniesieniem r�ki z Ziemi�, gra orkiestra, kolejno znikaj� w
czarnym korpusie rakiety, alianckie bombowce z broni�
atomow� prawdopodobnie s� ju� w zasi�gu radar�w. Linia
frontu nie dalej ni� dwadzie�cia - trzydzie�ci kilometr�w od
Berlina, teraz ju� wyra�nie s�ycha� dudnienie dzia�. I nagle
Moltke zaczyna rozumie�, co� ogarnia go, zawirowuje, mo�e to
przenikalno�� czas�w, splot pojedynczych dotychczas nici
ludzkich do�wiadcze�: pilot�w bombowc�w, osadnik�w,
�o�nierzy na froncie, agent�w tajnej policji, jego wreszcie,
nici zmierzaj�cych ku jednemu punktowi, punktowi wsp�lnemu,
a imi� jego... Przenika logik� wydarze� a raczej ich ob��d.
Ob��d tych, dla kt�rych kl�ska narodu z obcej r�ki jest tak�
ha�b�, �e gotowi s� pr�dzej zmusi� go do samob�jstwa,
wci�gn�� ich w nie nic nie podejrzewaj�cych. Moltke rozumie, �e
bunkier pod rakiet� wcale nie by� bunkrem, lecz gniazdem
atomowej miny, detonatorem nuklearnego �adunku, �e podr�
osadnik�w i w og�le ich wszystkich b�dzie dalsza, a zarazem
bli�sza, ni� ktokolwiek z nich mo�e przypu�ci�. Bo nie o
przetrwanie, lecz o zag�ad� tu chodzi. A on mia� by�
�wiadkiem tej zag�ady, potwierdzaj�cym to, co si� ma
zdarzy�. I oto odliczanie zbli�a si� do ko�ca i nagle ekran
wype�nia jasno��, niesamowita, bezapelacyjna, ale na tym
jasno�� nie poprzestaje, bo jest ju� tak�e i wok� nich,
jest w ca�ym mie�cie i wok� niego, unicestwiaj�c ich
b�yskiem kr�tszym ni� my�l, i kto wie, czy Moltke zdo�a
jeszcze pomy�le�, uprzedzaj�c inercj� my�li w�asne
nieistnienie: "OTWARCIE OKA, OTWAR..."