4284

Szczegóły
Tytuł 4284
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4284 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4284 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4284 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

DUBOISN BRENDAN DZIE� ODRODZENIA PRZEK�AD WOJCIECH SZYPU�A Historia odnotuje fakt, �e szczyt tych gorzkich zmaga� nast�pi� pod koniec lat pi��dziesi�tych i na pocz�tku sze��dziesi�tych. Stwierdzam zatem jako prezydent Stan�w Zjednoczonych, �e jestem zdecydowany zapewni� naszemu pa�stwu przetrwanie i zwyci�stwo bez wzgl�du na koszty i niebezpiecze�stwa. prezydent John F. Kennedy 20 kwietnia 1961 Ja pragn� pokoju; je�li wy chcecie wojny - to wasza sprawa.. premier Nikita Chruszczow 4 czerwca 1961 U�yjemy broni atomowej w ka�dej sytuacji, w kt�rej uznamy, i� jest to niezb�dne dla ochrony �ywotnych interes�w naszego pa�stwa.. sekretarz obrony Robert S. McNamara 25 wrze�nia 1961 Prolog Cieszy� si�, �e ma miejsce przy oknie, bo chcia� rzuci� okiem na miasto. Kiedy samolot linii BOAC przechyli� si� na skrzyd�o, podchodz�c do l�dowania w Bostonie, i �mign�� nisko nad wie�owcami, poczu� dreszcz emocji. Dziesi�� lat, pomy�la�. Min�a ca�a dekada, odk�d ostatni raz postawi� stop� na ameryka�skiej ziemi. Gdyby nie przypadkowa wizyta w ameryka�skiej bazie lotniczej wtedy, w pa�dzierniku, by�by zosta� w tym kraju. Na zawsze. Usma�ony �ywcem. A wypalone atomy jego cia�a po��czy�yby si� na wieki z ruinami ambasady w Waszyngtonie i resztkami dziesi�tek jej pracownik�w. Wzdrygn�� si� i przeni�s� wzrok na stare ceglane budynki i w�skie ulice Bostonu. To tutaj przed niemal dwustu laty zacz�a si� rewolucja, w kt�rej jego przodkowie z pewno�ci� mieli sw�j chlubny udzia�. C� za ironia losu. Samolot wyl�dowa� g�adko, prawie bez wstrz�s�w. Wyj�� ze schowka nad g�ow� ma�� torb� podr�n� i a� mu si� wstyd zrobi�o, gdy poczu�, jak szybko bije mu serce. Przecie� wiedzia�, �e wszystko b�dzie w porz�dku; ci, kt�rzy go tu przys�ali, nale�eli do najlepszych specjalist�w na �wiecie, a poza tym mia� przecie� uczciwie wystawiony paszport. Wed�ug niego nazywa� si� John Sheffield, co by�o prawd�. Nie napisano tam, �e jest brytyjskim genera�em w stanie spoczynku, ale kogo to, do ci�kiej cholery, mia�oby obchodzi�? Stan�� w kolejce do odprawy celnej. W sali odpraw panowa� �cisk; wy�o�ona ceramicznymi p�ytkami pod�oga by�a porysowana i brudna. Tylko garstka ludzi zebra�a si� przy bramce dla obywateli ameryka�skich wracaj�cych do domu z zagranicy - ma�o kto m�g� sobie pozwoli� na podr� przez ocean, a i go�cinnych kraj�w raczej brakowa�o. Kolejka zacz�a posuwa� si� naprz�d. Poda� paszport brzuchatemu facetowi ubranemu w mundur s�u�b celnych -czarne spodnie, bia�� koszul�, krawat i czapk� z daszkiem. Kiedy celnik ogl�da� dokument, jemu zn�w serce mocniej zabi�o. Wszystko b�dzie w porz�dku, uspokaja� si�. W najlepszym porz�dku. �a�owa� tylko, �e nie potrafi zapomnie� ostatniej rozmowy z tym niepokoj�cym facetem z brytyjskiego Foreign Office. A z pocz�tku wygl�da� tak niewinnie, kiedy spokojnie zaci�ga� si� dunhillem. - Zdaje pan sobie spraw�, generale, �e je�li co� si� pokie�basi, nie b�dziemy mogli panu pom�c? - m�wi�. - Naprawd� przykro mi to m�wi�, ale jest pan zdany tylko na siebie. Rzecz jasna, jeste�my panu niezmiernie wdzi�czni za pomoc, ale nikt nie mo�e nas skojarzy� z pa�sk� misj� ani oficjalnie, ani nieoficjalnie. To by� wstrz�s, bez dw�ch zda�; genera� genera�em, ale nawet on nie m�g� liczy� na wsparcie. Urz�dnik Foreign Office u�miechn�� si� - lekko, nieco pob�a�liwie; krzaczaste brwi i obwis�e policzki upodabnia�y go do starego, sm�tnego psa. - To uczciwy uk�ad - odpar� pospiesznie, boj�c si�, �e je�li b�dzie zwleka�, zmieni zdanie i nie wr�ci do tego okropnego miejsca. Teraz celnik przygl�da� mu si� badawczo. Mia� jednodniowy zarost, poplamione atramentem palce i chyba o numer za du�� czapk�. - Jaki jest cel pa�skiej wizyty? - Podr�uj� w interesach - odpar� bez zaj�knienia. �wiczy� te s�owa przed lustrem. - Co to za interesy? - Przemys� tekstylny. - K�amstwo przysz�o mu z �atwo�ci�. - Przyjecha�em zobaczy� wasze zak�ady w��kiennicze na pomocy, w Lowell i Lawrence. Jestem przedstawicielem koncernu zainteresowanego zakupem kilku fabryk tekstylnych. Chcieliby�my je na nowo uruchomi�. Celnik spojrza� na niego spode �ba, stempluj�c mu paszport. Sheffield zna� to spojrzenie - pe�ne niezdecydowania i w�tpliwo�ci. Jankesi �ywili wobec swoich kuzyn�w zza oceanu dwojakie uczucia: wdzi�czno�� za pomoc, jak� od dziesi�ciu lat otrzymywali - �ywno��, lekarstwa, nasiona i sadzonki - oraz nienawi�� za wszystko, co si� z t� pomoc� wi�za�o - za stypendia, kt�re pozwala�y wy�apywa� najlepszych student�w i wysy�a� ich prosto do Wielkiej Brytanii; za programy medyczne, dzi�ki kt�rym co roku wybra�cy mogli liczy� na nowoczesne kuracje popromienne i onkologiczne; za biznesmen�w takich jak ten, za kt�rego si� podawa� - kt�rzy rok po roku przybywali zza oceanu i wykupywali zrujnowane fabryki i le��c� od�ogiem ziemi�. Niegdy� ogromny i dumny, a dzi� ci�ko okaleczony nar�d przygl�da� si�, jak zarabiaj� na jego w�asno�ci niez�e pieni�dze, a przy okazji na nowo przykuwaj� sw� dawn� koloni� do macierzy. Paszport wr�ci� do niego pchni�ty po �liskim, metalowym blacie. - Witamy w Stanach Zjednoczonych - rzek� celnik grobowym g�osem. Bior�c paszport do r�ki, Sheffield zauwa�y�, �e koszula celnika jest w trzech miejscach po�atana. - Ogromne dzi�ki. Po wielu godzinach sp�dzonych w niewygodnym fotelu w samolocie kr�tka przechadzka przez zat�oczony terminal sprawi�a mu ogromn� przyjemno��. Powietrze na dworze by�o przesi�kni�te dymem i spalinami samochod�w i autobus�w. Mia� szcz�cie, bo nie musia� d�ugo czeka� na taks�wk�. Kiedy bia�o-pomara�czowy samoch�d zajecha� na post�j, John usadowi� si� na tylnej kanapie, wci�gn�� za sob� baga� i rzuci�: - Do Sheratona. Kierowca - Murzyn, mniej wi�cej w wieku Sheffielda - chrz�kn�� tylko potakuj�co i ruszyli spod terminalu. Nie odezwa� si� ani s�owem, gdy w��czyli si� w strumie� woz�w opuszczaj�cych lotnisko i wjechali w tunel prowadz�cy do Bostonu. Genera� nie mia� nic przeciwko temu, �eby jecha� w milczeniu. Kiedy wynurzyli si� spod ziemi i zacz�li przemyka� w�skimi, kr�tymi uliczkami miasta, wyjrza� przez zabrudzone okno. Spodziewa� si�, �e ujrzy miasto zm�czone i stare, takie jak Manchester, ale zaskoczy�a go przygn�biaj�ca atmosfera tego miejsca - tak jakby ludziom przesta�o zale�e� na tym, jak �yj�. Samochody by�y stare i pordzewia�e, autobusy na rop� prycha�y k��bami czarnego dymu, a budynki wygl�da�y tak, jakby od lat nikt ich nie odnawia�. Pi�tna�cie minut od przybycia do hotelu znalaz� si� w swoim pokoju. Nie zdejmuj�c ubrania ani but�w, znu�ony podr� rzuci� si� na ��ko. Dopiero po jakim� czasie z wysi�kiem wsta�, poszed� do �azienki i zrobi� sobie zimny ok�ad na kark. Zerkn�wszy w lustro, ujrza� zm�czone niebieskie oczy okolone setkami zmarszczek, kt�rych dorobi� si�, s�u��c d�ugie lata w wojsku, i opalon�, pokryt� piegami �ysin� na czubku g�owy, otoczon� marnym wianuszkiem kr�tkich siwych w�os�w. Wiedzia�, �e wygl�da na sw�j wiek, ale by� przy tym dumny, �e wa�y raptem trzy kilogramy wi�cej, ni� gdy wst�powa� na s�u�b� kr�la. Mia� wtedy siedemna�cie lat. A sp�dzi� w niej niema�o czasu; walczy� na b�otnistych polach Francji, potem stacjonowa� w Niemczech, a ca�y czas pi�� si� po szczeblach kariery, coraz mocniej anga�uj�c si� w dyplomatyczne aspekty wojskowo�ci. Teraz s�u�y� kr�lowej i mia� spotka� si� z Amerykaninem, kt�rego od dziesi�ciu lat nie widzia� na oczy - cz�owiekiem, kt�ry twierdzi�, �e posiada informacje o kapitalnym znaczeniu dla przysz�o�ci obu kraj�w. Wrzuci� kompres do muszli i spu�ci� wod�, po czym wr�ci� do pokoju i stan�� obok ��ka. Stary dra� musia� by� kompletnym �wirem. Sheffield usiad� na chwil� na wyblak�ym prze�cieradle, patrz�c na stoj�cy przy ��ku telefon. Wendy. M�g� podnie�� s�uchawk�, zam�wi� po��czenie mi�dzykontynentalne i za kilka chwil rozmawia�by ju� z Wendy. Dzieli�o ich sze�� godzin r�nicy; �pi pewnie - z telefonem na poduszce obok - ale dobrze j� zna�: ucieszy si�, mog�c z nim porozmawia�, chocia� by�a w�ciek�a, �e wyjecha�. Ju� mia� zdj�� s�uchawk� z wide�ek, ale zawaha� si�. Nie, to nie najlepszy pomys�; nie wiadomo, kto m�g�by pods�ucha� rozmow� w hotelowej centrali. Wsta� i za�o�y� p�aszcz. Doszed� do wniosku, �e zje szybk� kolacj� i dopiero wtedy si� po�o�y. Poza tym powinien skoncentrowa� si� na czekaj�cym go zadaniu. Mimo �e marzy� o tym, by us�ysze� jej g�os, nie m�g� sobie pozwoli� na to, �eby my�l o Wendy go rozprasza�a. Ostatnim razem... Siedzieli w rozs�onecznionym salonie ich uroczego domku w Harpenden, gdy powiedzia� jej, �e wyje�d�a do Ameryki. Musia�a odstawi� fili�ank� na spodeczek, tak jej si� r�ce trz�s�y. Przeszy�a go spojrzeniem, a na jej twarzy odmalowa�o si� przera�enie. - Prosz� ci�, John, powiedz, �e tylko �artujesz. - Obawiam si�, �e to niemo�liwe, skarbie. - Usiad� na mi�kko wy�cie�anym fotelu z wikliny. - To podobno bardzo wa�na sprawa i tylko ja jeden mog� si� ni� zaj��. - Od trzech lat jeste� na emeryturze! Na pewno mogliby pos�a� tam kogo� innego. - Nie mog� - odpar� zdecydowanie. Odk�d przeszed� w stan spoczynku, nie u�ywa� tego nie znosz�cego sprzeciwu tonu. - Chodzi o... pewnego Amerykanina. Zna�em go, kiedy stacjonowa�em w Waszyngtonie. Z nikim innym nie b�dzie chcia� rozmawia�. W�a�nie dlatego musz� lecie�. �zy p�yn�y jej wolno po policzkach. - Prze�y�am z tob� tyle lat, Johnie Sheffield - rzek�a b�agalnym g�osem. -Nigdy si� nie skar�y�am. By�e� na Malajach, na Cyprze, w Adenie; polecia�am z tob� do Niemiec, Belgii, Waszyngtonu i Melbourne. Z�ego s�owa ci nie powiedzia�am. - Wiem, Wendy. To by�o dla mnie bardzo wa�ne. Ale nie m�g� ust�pi�. - Jeste� starym g�upcem, kt�ry jeszcze raz chce ruszy� do szturmu za kr�low� i ojczyzn�! - Wendy podnios�a g�os. - Swoje ju� odpracowa�e�! Nie znam nikogo, kto by si� tak zas�u�y� jak ty! A teraz chc� ci� gdzie� wys�a�, ciebie, faceta na emeryturze, kt�ry trzy razy gania w nocy do �azienki! Wysy�aj� ci� z jak�� bzdurn� misj� w stylu Jamesa Bonda do kraju, gdzie wojsko strzela do student�w, a ludzie na wsi g�oduj�. Nie zgadzam si�! - Wendy, ja ju� im powiedzia�em, �e polec�. Za�o�y�a ramiona na piersi i wyjrza�a przez okno na ogr�d, swoje ukochane miejsce na ziemi. - Nie zgadzam si� - powt�rzy�a szeptem. Rankiem bez s�owa spakowa�a mu baga�. Samoch�d, kt�ry po niego przys�ali, sp�ni� si�; wyszed� do ogrodu i odszuka� Wendy, kt�ra zgarbiona nad �opat�, okopywa�a jakie� ro�linki. Tyle chcia� jej powiedzie�, ale nie mia� poj�cia, od czego zacz��. Wyjecha� wi�c bez s�owa. Ostatni raz popatrzy� na telefon i wyszed� z pokoju. Godzin� p�niej wiedzia� ju�, �e pope�ni� straszliwy b��d. Zjad� samotn� - i raczej paskudn� - kolacj�: pieczonego dorsza, kt�ry by� suchy i pozbawiony smaku, popi� ameryka�skim piwem, starym i nijakim. Przypomnia� mu si� dowcip, kt�ry us�ysza� kiedy� od podw�adnego: - Czym si� r�ni ameryka�skie piwo od kajakarstwa? Niczym: oba maj� du�o wsp�lnego z wod�. Kawa� niez�y, ale John nie by� w nastroju do �art�w. Po kolacji wyszed� na spacer, �eby si� przewietrzy� i od�wie�y� my�li. Na Boylston Street wmiesza� si� w nocny t�um. Na ka�dym rogu sta� policjant albo �andarm, a Sheffield ze wszystkich si� stara� si� nie wyr�nia� spo�r�d otaczaj�cych go ludzi, cho� wiedzia�, �e w takim stroju nie ma szans. Ludzie nosili w wi�kszo�ci rzeczy sprzed dziesi�ciu lat - sprane, cerowane i �atane. Na rogu Exeter i Newbury skr�ci� w lewo i stan�� jak wryty. Przed sklepem, na kt�rego wystawie widnia�a tablica DO WYNAJ�CIA, k��bi�a si� gromada policjant�w i funkcjonariuszy �andarmerii. Niekt�rzy nie�li notesy, inni zapory do blokowania drogi. Nie bardzo wiedzia�, co si� dzieje, ale uzna�, �e i tak do�� si� napatrzy� i pora wraca� do hotelu. Odwr�ciwszy si�, natkn�� si� na cz�owieka o zm�czonej twarzy, w ca�kiem przyzwoitym garniturze. M�czyzna wyci�gn�� przed siebie r�k� i mign�� mu odznak� policyjn�. Sheffield rozejrza� si� szybko i ujrza� innych podobnie ubranych d�entelmen�w, zatrzymuj�cych kilku gapi�w, kt�rzy pr�bowali niepostrze�enie oddali� si� od barierek. - Nie tak szybko, kolego - rzek� policjant. - Spieszysz si� gdzie�? - Tak - odpar� Sheffield. - Do hotelu. Policjant przekrzywi� z zaciekawieniem g�ow�. - Jeste� Angolem? - Zgadza si� - przytakn�� Sheffield, si�gaj�c do kieszeni p�aszcza. - Oto m�j paszport. Policjant przerzuci� szybko strony dokumentu i odda� go Sheffieldowi. -Faktycznie. Lepiej wracaj do hotelu. Sheffield schowa� paszport. - Co tu si� takiego dzieje? - zapyta�. Zm�czony m�czyzna wzruszy� ramionami. - Zwyczajnie, sprawdzamy mieszka�c�w. Nie wiadomo, czy ci obywatele maj� pozwolenie, �eby tu mieszka�. U nas w ka�dym mie�cie trzeba mie� meldunek i pozwolenie na prac�. W Bostonie te�. Bez tego wracasz na wie� albo na przedmie�cia. - Ale przecie� oni pr�buj� tylko zwyczajnie �y�... - Pewnie, ale jakby tak wszyscy przenie�li si� do miast, to kto by hodowa� byd�o, sia� pszenic� i... Hej! Hej, ty tam! St�j! Zatrzymaj si�! Policjant rzuci� si� w pogo� za przera�onym m�odym cz�owiekiem, kt�ry pop�dzi� przed siebie zau�kiem. Sheffield czym pr�dzej wr�ci� do Sheratona. Powinienem by� zosta� w domu, pomy�la�. To jakie� okropne miejsce, a praca jest tylko dla m�odych i odwa�nych. Tacy jak ja nie maj� tu czego szuka�. W windzie opar� si� o �cian�, dysz�c ci�ko. Jeszcze tylko 12 godzin i b�dzie po wszystkim, przypomnia� sobie. 12 godzin. Teraz si� wy�pi, a rano we�mie prysznic i poczuje si� jak nowo narodzony. Potem kr�tkie spotkanko w jakim� pubie z tym cholernym Jankesem, szybka wizyta w konsulacie i po po�udniu wr�ci do domu. A je�li jeszcze kiedy� jakie� �cierwo z Foreign Office zastuka do jego drzwi, wyrzuci go�cia na zbity pysk. Otworzy� drzwi kluczem. Zaraz: czy to jego pok�j? Nie posiada� si� ze zdumienia. Co jest, do diab�a? W ��ku le�a�a m�oda niebrzydka kobieta po szyj� przykryta prze�cierad�em. - Johnny... - powiedzia�a. - Nareszcie jeste�. Podszed� do niej. Zaraz wszystko si� wyja�ni i b�dzie m�g� si� przespa�. Z bliska zorientowa� si�, �e ma przed sob� nie kobiet�, tylko m�od� dziewczyn�; pewnie dopiero co sko�czy�a osiemna�cie lat. Blond w�osy mia�a sczesane do ty�u i �ci�gni�te gumk�. - Przykro mi, prosz� pani, ale pomyli�a pani pokoje. - Nie. - Dziewczyna pokr�ci�a g�ow�. - Nazywasz si� Johnny Sheffield i kupi�e� mnie sobie na t� noc. Odwr�ci� si�, s�ysz�c jaki� ha�as za plecami. Z �azienki wynurzy�o si� trzech m�czyzn w ciemnych garniturach, bia�ych koszulach i czarnych krawatach. Ich twarze by�y absolutnie pozbawione wyrazu. Zadr�a� i wzi�� g��boki wdech. Rozlu�ni� si�. A wi�c to tak - oto jak sko�czy. Zerkn�� przez rami� na dziewczyn� i zobaczy�, �e jej zaci�ni�te na prze�cieradle d�onie dr��. Usiad� ostro�nie obok niej na ��ku, z�apa� jej r�ce w swoje i zapyta�: - Przy��czysz si� do mnie w modlitwie, skarbie? Pokiwa�a z zapa�em g�ow�. Kiedy spojrza� na tr�jk� zbli�aj�cych si� do ��ka m�czyzn, jego wzrok pad� na stoj�cy obok telefon. Cholerny �wiat! Jak�e teraz �a�owa�, �e przed wyj�ciem nie zadzwoni� do Wendy. 1 Martwy m�czyzna le�a� w ��ku na brzuchu. Ty� jego g�owy by� jedn� krwaw� miazg�. Mia� na sobie workowate bia�e szorty; po�ciel le�a�a skopana i zwini�ta przy jego nogach, chudych i mocno ow�osionych. W pokoju pachnia�o starymi ubraniami, kurzem i czym� jeszcze - Carl Landry rozpozna� t� wo�: od�r brutalnie pogwa�conego, pozbawionego �ycia cia�a. Kiedy� ten zapach go zaintrygowa�, zaraz potem zasmuci�; teraz nie by� ju� niczym nadzwyczajnym - ot, jeszcze jeden element zawodu. Carl, reporter �Boston Globe�, sta� w drzwiach sypialni martwego m�czyzny z notesem w r�ku, notuj�c starannie wszystko, co widzi - drobnym, starannym charakterem pisma, kt�ry wyrobi� sobie w szkole �redniej, a p�niej �wiczy� w wojsku i przez cztery lata w redakcji. Detektyw Paul Malone wy�apa� go z t�umu rozgadanych gliniarzy. Przyja�nili si� - przynajmniej w pewnym sensie, na tyle, na ile policjant i dziennikarz mog� by� przyjaci�mi. Malone dobiega� pi��dziesi�tki, mia� nadwag� i nosi� br�zowy p�aszcz, kt�rego po�y ociera�y mu si� o �ydki. W jednym miejscu na podbr�dku - tam, gdzie Malone nie dogoli� si� rankiem - widnia�a szara plamka kie�kuj�cego zarostu. Kruczoczarne, lecz siwiej�ce ju� w�osy mia� zaczesane na bok i przylizane jak od brylantyny. - Dalej, Carl, zmywaj si� st�d - powiedzia�, pr�buj�c wyp�dzi� Landry'ego z pokoju. - Pozwoli�em ci to obejrze� i wystarczy. Je�li dalej b�d� taki �askawy, go�cie z �Heralda� za�ycz� sobie identycznego traktowania, a na to nie mog� sobie pozwoli�. Wy, dziennikarze, zrobiliby�cie z tego mieszkania istny cyrk. - Chod� na chwil� ze mn�, Paul. - Carl pos�a� mu sw�j najlepszy kumplowski u�miech. - Chcia�bym zamieni� z tob� dwa s�owa, dobrze? Terminy mnie goni� zaraz musz� dzwoni� do redakcji, �eby zd��yli wsadzi� to do porannego wydania. - I �eby �Herald� dosta� w ty�ek, co? - W�a�nie. Przeszli do kuchni, gdzie jeden z m�odszych funkcjonariuszy obsypywa� blat proszkiem do wykrywania odcisk�w palc�w. W sypialni b�ysn�� flesz policyjnego fotografa. Mieszkanie by�o ma�e, zagracone i - jak wprawnym okiem oceni� Carl -gruntownie przeszukane: pootwierane szuflady, uchylone drzwiczki szafy, ubrania i naczynia rozrzucone po pokoju i porozk�adane na meblach. W k�cie kuchni, na wy�o�onej linoleum pod�odze, le�a�a pusta metalowa miska. W zlewie wala�y si� niepozmywane naczynia ze �niadania: miska po p�atkach i fili�anka po kawie. W saloniku sta� male�ki przedwojenny telewizor, a obok le�a�a sterta gazet i periodyk�w. Jasnobr�zowy dywan by� wydeptany i powycierany na brzegach; blady, kwiatowy wz�r prawie doszcz�tnie znikn��. Gdzie� na zewn�trz z rykiem przelecia� odrzutowiec, kieruj�c si� na lotnisko Logan Airport. Drzwi wej�ciowe zaopatrzono w trzy zamki - rozs�dne zabezpieczenie, zw�aszcza zim�, gdy przed dziesi�t� rano pustosza�y p�ki supermarket�w, a prostytutki ze Strefy Wojennej �wiadczy�y swoje us�ugi w zamian za puszki konserwowego gulaszu. S�k w tym, �e zamki wygl�da�y na nienaruszone. W ci�gu ostatnich kilku lat pracy w �Globie� Carl do�� regularnie natyka� si� na Paula Malone'a. Pracowa� w redakcji lokalnej, a poniewa� szefostwo uzna�o, �e kariera wojskowa musia�a oswoi� go z widokiem ludzkich zw�ok, najcz�ciej robi� w�a�nie materia�y do kroniki kryminalnej. Z Malone'em ��czy� go uk�ad pe�en ostro�no�ci, ale i wzajemnego szacunku - detektyw uczciwie udziela� informacji, a reporter zachowywa� nale�yt� delikatno��, gdy przychodzi�o do zadawania pyta�. - Mamy tu niejakiego Merla Sawsona, lat sze��dziesi�t - rzek� Malone z czysto bosto�skim akcentem. - Postrza� w ty� g�owy. Carl notowa� pospiesznie. - Sprawa chyba oczywista, prawda? - Jasne, ch�opcze, ale nie cytuj mnie, dop�ki go�� nie trafi do kostnicy. �miesznie by by�o, gdyby�my obr�cili go na plecy i znale�li n� wbity w bebechy, nie? - Cholernie �miesznie. Masz jakie� podejrzenia, kto strzela�? Malone chrz�kn��, daj�c w ten spos�b wyraz swojemu rozbawieniu. - Oj, tego nas chyba w szkole policyjnej nie uczyli. Zapomnieli powiedzie�, �e powinni�my kombinowa� i podejrzewa�. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Kto� zastrzeli� tego biedaka. A kto dzi� ma bro� i amunicj�? Wojsko i mafia, w ka�dym razie nie cywile. Co ty na to? - Chyba w�a�nie przekraczasz granic� mi�dzy reporterem a upierdliwym palantem. Bardzo cienk� granic�. - Dzi�ki za lekcj� geografii. Sk�d dostali�cie wezwanie? - Facet mia� kumpla pi�tro ni�ej. W nocy go�� s�ysza� jakie� krzyki, chocia� m�wi, �e to mo�e tylko telewizja. Ale kiedy Merl nie przyszed� na lunch, kt�ry jadali razem, a potem nie odpowiada� na pukanie, facet zadzwoni� do nas. - Jacy� podejrzani? Detektyw spojrza� na Carla z niesmakiem. - Cz�owieku, daj�e spok�j, przyjechali�my dopiero p� godziny temu. - Ale wygl�da to na w�amanie, prawda? - Pos�uchaj no, Carl: wyno� si� st�d, dobrze? Mam robot�. - Minutk�... - Carl rozejrza� si� po pokoju: �adnych zdj��. Ciekawe; wydawa�oby si�, �e cz�owiek w wieku Sawsona powinien mie� kolekcj� fotografii rodziny i przyjaci�, ale nie. Ani �ladu. Przeni�s� wzrok na le��ce na ziemi gazety: �Time� ze zdj�ciem Nelsona Rockefellera na ok�adce; �American Legion� ze zdj�ciem Nelsona Rockefellera na ok�adce; �Sports Illustrated� - ze zdj�ciem Joego Namatha i Nelsona Rockefellera. Kombatant i kibic sportowy. - Carl... - Ju� mnie nie ma. Dopiero przy drzwiach zda� sobie spraw�, co go tak zaintrygowa�o. Stare robocze buty posklejane szar� ta�m� izolacyjn�. Sta�y na gazecie przy wej�ciu, jakby... Zerkn�� przez uchylone drzwi do sypialni i ujrza� bose stopy zamordowanego. Jezu Chryste! Ten sam rozmiar. A tamten facet m�wi�, �e jest weteranem. Carl wszystko sobie przypomnia�. Zdarzy�o si� to miesi�c wcze�niej, w pierwszy naprawd� zimny - i naprawd� paskudny - wrze�niowy dzie�. Sze�� godzin sp�dzi� na nabrze�u w porcie, czekaj�c, a� policyjny d�wig wy�owi z wody skradziony samoch�d; poprzedniej nocy jakie� dzieciaki z Roxbury wjecha�y prosto do wody, uciekaj�c przed policj�. Oszo�omieni rodzice st�oczyli si� na kraw�dzi nabrze�a, chc�c jak najpr�dzej odebra� zw�oki topielc�w. Prawie si� ucieszy�, kiedy redakcyjny kolega zluzowa� go, zanim samoch�d podniesiono z dna. Dzi�kowa� Bogu, �e nie musi rozmawia� z rodzinami i wypytywa�: �Jak si� pa�stwo czuj�?�, byle tylko skleci� artyku� na nast�pny dzie�. M�g� wr�ci� do domu, wypi� piwo albo dwa i zapomnie� �ci�gni�te twarze ludzi czekaj�cych na swoje nie�yj�ce dzieci. Nagle poczu�, �e kto� �apie go za rami�. - Przepraszam, jest pan dziennikarzem? - dobieg� go starczy m�ski g�os. Odwr�ci� si�. M�czyzna sta� na pop�kanym chodniku. Niesione wiatrem znad morza suche li�cie i stare gazety ta�czy�y mu wok� st�p. Przechodz�cy obok nieliczni ludzie rzucali Carlowi wsp�czuj�ce spojrzenia w stylu: �Przykro mi, �e ci� z�apa�, kole�, ale ciesz� si�, �e to nie na mnie pad�o�. Facet by� wysoki, ubrany w wojskowy p�aszcz bez insygni�w - nawet bez guzik�w. Sk�ra ci�kich, roboczych bucior�w by�a po�cierana i sp�kana; podeszwy trzyma�y si� tylko dzi�ki zwojom szarej ta�my klej�cej. R�ce mu si� trz�s�y, ale gdy tylko zauwa�y�, �e Carl zwr�ci� na to uwag�, wcisn�� je w kieszenie p�aszcza. Twarz mia� zaczerwienion� i dziobat�, z nosa mu kapa�o, a pod oczami rysowa�y si� wielkie ciemne si�ce, jakby od dawna sypia� tylko raz w tygodniu. Przerzedzone siwe w�osy by�y brudne i sko�tunione. - Owszem, jestem dziennikarzem. Niestety, mam spotkanie i... - I jest pan kombatantem, prawda? Widz�, �e nosi pan kurtk� od munduru polowego. - Zgadza si�, s�u�y�em w wojsku. - Carl ze znu�eniem skin�� g�ow�. - Tak jak i pan, prawda? - M�wi�c to, si�gn�� do kieszeni po �wier�dolar�wk�. Staruszek potrz�sn�� zdecydowanie g�ow�. - Nie, nie, prosz� schowa� pieni�dze. Nie o to mi chodzi. Jestem weteranem, to prawda, ale nie �ebrakiem. Nigdy nie musia�em �ebra�. - Ach... No dobrze, co mog� dla pana zrobi�? M�czyzna rozejrza� si� szybko na boki i przysun�� bli�ej. W jego oddechu da�o si� wyczu� wo� piwa. - Mam co� dla pana, naprawd� kapitaln� histori�. Nie wiem tylko, czy ma pan do�� odwagi, �eby j� opublikowa�. - O tym zadecyduje m�j wydawca. O co chodzi? - To straszna historia - m�czyzna zni�y� g�os. - Ale na pewno pana zainteresuje. Afera, o jakiej nie pisa�y �adne gazety. Bo widzi pan, min�o dziesi�� lat, a niekt�rzy tak zasmakowali w zabijaniu, �e wci�� to robi�. Trzeba ich powstrzyma�. Carl z powa�n� min� pokiwa� g�ow�. S�owo ��adne� zabrzmia�o tak, jakby wypowiedzia� je podekscytowany dziewi�ciolatek, ale w oczach starego by�o co� autentycznego, kiedy g�os zadr�a� mu dramatycznie. Cholera, przecie� ten facet by� kombatantem, tak jak on sam. Zas�ugiwa� na co� lepszego. Kurcz�, wszyscy zas�ugiwali. - Co� panu powiem, panie... - Nie, na razie bez nazwisk. - Nieznajomy ponownie pokr�ci� g�ow�. - Niech mi pan tylko powie: napisze pan ten artyku�? - Nic nie obiecuj�, ale zobacz�, co pan ma do zaoferowania - odpar� Carl z powag�. Staruszek zas�u�y� sobie na odrobin� szacunku. U�miechn�� si� z ulg�, ods�aniaj�c brunatne, zdeformowane pie�ki z�b�w. - To �wietnie, naprawd� �wietnie. Mam pewne bardzo wa�ne dokumenty, kt�re chcia�bym panu pokaza�. Oto pr�bka. - Staruszek poda� Carlowi wielokrotnie z�o�on� kartk� liniowanego papieru z notatnika. - Tak powinien si� zaczyna� artyku�, od tego kawa�ka papieru. Przyjd� tu jutro po po�udniu, w to samo miejsce, i razem obejrzymy reszt� dokument�w. W porz�dku? Uprzedzam tylko, �e nie przyjd�, je�li dojd� do wniosku, �e nie mo�na panu ufa�. P�jd� gdzie indziej. Wie pan, czasy s� ci�kie. Carl doskonale wiedzia�, co si� �wi�ci; nieraz by� ju� �wiadkiem takich �okazji�; zna� dziennikarzy i ich ,4nformator�w�, kt�rzy uparcie si� ich czepiali. Mimo to jednak zamierza� nast�pnego dnia zabra� dziadka na dobr� kolacj� - jakiej pewnie od lat nie jad� - i wys�ucha� jego opowie�ci o spisku, w kt�ry bez w�tpienia zamieszani byli Rockefellerowie, przybysze z kosmosu, Romanowowie i B�g jeden wie kto jeszcze. W odpowiednich momentach b�dzie uprzejmie potakiwa�, a na koniec wci�nie staremu w gar�� pi�tala i p�jdzie do domu si� upi�, �eby u�pi� obudzone przez niego wspomnienia. Niech i tak b�dzie. - Doskonale - powiedzia�. - Jutro w tym samym miejscu. - �wietnie. Staruszek wygl�da�, jakby chcia� co� jeszcze powiedzie�, ale obr�ci� si� na pi�cie i odszed� szybkim, pewniejszym ni� przedtem krokiem. Wtedy Carl widzia� go po raz ostami - stary weteran nie stawi� si� na spotkanie ani nast�pnego dnia, ani jeszcze dzie� p�niej. Po tygodniu Carl da� sobie z nim spok�j. Na kartce, kt�r� od niego dosta�, znajdowa�o si� pi�� nazwisk. Po�wi�ci� kilka minut, �eby sprawdzi� je w ksi��ce telefonicznej, ale kiedy �adnego nie znalaz�, schowa� kartk� i wkr�tce o niej zapomnia�. Teraz za� sta� pod drzwiami mieszkania Merla Sawsona i oddycha� g��boko, zadowolony, �e wydosta� si� z dusznych pokoj�w. Skup si�, powiedzia� sobie w duchu. Skoncentruj si� na artykule. Zerkn�� na zegarek: godzina do terminu. Porzuci� my�l o dotrzymaniu danej Malone'owi obietnicy, wszed� po skrzypi�cych schodach pi�tro wy�ej i zastuka� do drzwi. Nikt mu nie otworzy�, wi�c postanowi� spr�bowa� szcz�cia z mieszkaj�cym na dole znajomym Sawsona. Zszed� dwa pi�tra i zapuka� do drzwi mieszkania. Otworzy� mu chudy, starszy cz�owiek o zaczerwienionej twarzy, otulony kraciastym szlafrokiem. Spojrzenie mia� pe�ne troski, pytaj�ce. - S�ucham pana? - Carl Landry z �Boston Globe�. Pan jest... - Andrew Townes. - Wynajmuje pan tu mieszkanie? - Jestem w�a�cicielem domu - odpar� Townes, jedn� d�oni� przytrzymuj�c rozchylaj�cy si� szlafrok. - Odziedziczy�em go po rodzicach. - A zatem zna� pan pana Sawsona? Townes kiwn�� g�ow�. - Mieszka� tu prawie cztery lata. - Z czego si� utrzymywa�? - Chyba z emerytury. - By� weteranem wojskowym, prawda? Widzia�em, �e kupowa� �American Legion�. Townes zawaha� si� z odpowiedzi� - o sekund� za d�ugo. - Nie wiem, naprawd� nie wiem. Niewiele�my o tym rozmawiali. Wie pan, on... - Landry! - dobieg� z g�ry g�os detektywa. Przechylony przez por�cz Malone przygl�da� si� Carlowi z w�ciek�ym wyrazem twarzy. - Stary, do ci�kiej cholery, kiedy m�wi�em �Wyno� si�, mia�em na my�li �Wyno� si� z tego domu�! Przesta� si� tu pl�ta� i nam przeszkadza�, dobrze? Carl pomacha� mu, powstrzymuj�c si� od wykonania obra�liwego gestu z wyprostowanym palcem, i wsun�� d�o� do wewn�trznej kieszeni kurtki - tej samej, kt�ra przed miesi�cem zwr�ci�a uwag� starego w porcie. Rany boskie, pomy�la�, to na pewno by� on. Na pewno. Wyj�� pogi�t�, troch� wyt�uszczon� wizyt�wk� i poda� j� Townesowi. - Bardzo prosz�, niech pan do mnie zadzwoni, dobrze? Pisz� artyku� o panu Sawsonie i przyda�by mi si� wiarygodny opis jego codziennego �ycia. Nie chcia�bym zby� sprawy kr�tk� notk�, bo jestem pewien, �e zas�ugiwa� na co� wi�cej. Townes wzi�� od niego wizyt�wk� i wycofa� si� w g��b mieszkania. - Jakie to straszne - mrukn�� pod nosem, zamykaj�c drzwi. Carl wyszed� na zadaszony ganek. Przyjemnie by�o odetchn�� ostrym pa�dziernikowym powietrzem po zaduchu, jaki panowa� w �rodku. Biedny Merl Sawson... Pewnie jeszcze jeden stary zwariowany �o�nierz. Zwyk�y zbieg okoliczno�ci, ot co. Ale... Nie zaszkodzi�oby jeszcze raz zerkn�� na te nazwiska, kt�re mu wtedy poda�. Stary, malowany na bia�o drewniany dom mia� dwa pi�tra. Na ka�dym znajdowa�o si� jedno mieszkanie z balkonem wychodz�cym na ulic�. W przenikni�tym irlandzkim duchem mie�cie domy takie nazywano pieszczotliwie �irlandzkimi pancernikami�. Carl spojrza� na trzy skrzynki pocztowe: Townes, Sawson, Clemmons. Spisa� nazwiska, zszed� ze stopni i wymin�� dw�ch mundurowych policjant�w. - Maj� ju� kogo�? - zapyta� starszy z nich. - Nic o tym nie wiem. - Dra� uciek� ju� pewnie ze stanu - zauwa�y� m�odszy i doda�, sil�c si� na dowcip: - Do rana niedaleko; je�li go nie z�api�, zanim si� rozwidni, b�dzie go r�wnie trudno znale�� jak Kennedy'ego. M�ody za�mia� si� z w�asnego �artu, ale starszy tylko zmarszczy� brwi, wepchn�� r�ce w kieszenie p�aszcza i odwr�ci� si� plecami do partnera. Na identyfikatorze mia� wypisane ,,Mooney� - mo�e by� jednym z tych prawdziwych Irlandczyk�w, z krwi i ko�ci, kt�rzy wci�� marzyli, �e ich wielki sen si� zi�ci. Niewykluczone, pomy�la� Carl. Przecie� to Boston. Nawet on sam odczuwa� czasem t� niejasn� t�sknot�, �e spe�ni si� obietnica, o kt�rej zwykle stara� si� zapomnie�. Na chodniku sta� m�czyzna w tweedowej marynarce i d�insach, z torb� fotograficzn� na ramieniu i lustrzank� w gar�ci - Mark Beasley, fotograf �Globe�, kt�rego z racji si�gaj�cej mu pasa g�stej brody przezywano Zwierzakiem. - Co masz, Carl? - Ja niewiele, ale w mieszkaniu na pi�trze gliniarze znale�li trupa. - Chcesz, �ebym si� tu troch� pokr�ci�? Wi�kszo�� dziennikarzy ledwo tolerowa�a Zwierzaka, Carl jednak zwyczajnie go polubi�. Facet mia� wprawdzie tyle uroku i subtelno�ci co byk w�sz�cy przy gablocie z chi�sk� porcelan�, ale zna� si� na robocie i nie udawa�, �e traktuj� j� jako wst�p do �powa�nej� kariery artystycznej. Carl spojrza� na zegarek. - Je�li mo�esz... Jak b�d� mieli dziur� w wiadomo�ciach lokalnych, mog� si� ucieszy� ze zdj�cia gliniarzy �ci�gaj�cych truposza po schodach. Nad ich g�owami przelecia� kolejny samolot. Beasley zadar� g�ow�. - Rany, ale sobie znale�li miejsce do mieszkania. Mo�na zwariowa� od tego ha�asu. - Jakiego ha�asu? - zdziwi� si� Carl. - Prosz�, typowy reporter. - Zwierzak wyszczerzy� z�by w u�miechu. - Nie zauwa�y�by stoj�cej przed nim nagiej kobiety, gdyby nie mia�a nic wsp�lnego z materia�em, nad kt�rym pracuje. - Typowy fotograf. - Carl te� si� u�miechn��. - Nie zauwa�y�by stoj�cej przed nim nagiej kobiety, gdyby nie mia� filmu w aparacie. Odszed� szybkim krokiem spod domu Sawsona, mijaj�c wyblak�y plakat wyborczy McGoverna, cz�ciowo odklejony od s�upa telefonicznego i powiewaj�cy teraz na wietrze. �aden ciekawski s�siad nie kr�ci� si� w pobli�u, a on nie mia� czasu chodzi� po domach i szuka� lokalnego kolorytu. Je�li b�dzie mia� fart, zd��y do �Globe� w pi�tna�cie minut - chyba �e po drodze ustawiono punkty kontrolne - i zostanie mu p� godziny na sklecenie tekstu. Ju� teraz, otwieraj�c drzwi wozu i sadowi�c si� za kierownic�, uk�ada� sobie artyku� w g�owie. Bu�ka z mas�em. W �rodku coroneta rocznik sze��dziesi�ty dziewi�ty poniewiera�y si� stare �Globe'y�, notesy i mapy. Od zewn�trz ja�noniebiesk� karoseri� pokrywa�y c�tki rdzy. Auto prezentowa�o sienie najlepiej, ale by�o wygodne i zazwyczaj niezawodne: dzi� silnik zaskoczy� za trzecim razem. Przy pierwszym znaku stopu Carlowi wpad�o w oko wyblak�e graffiti na �cianie sklepu monopolowego. ON �YJE. Chryste Panie, pomy�la�. Wsz�dzie si� roi od prawdziwych wiernych. Pierwsze chwile pobytu w redakcji �Globe� zawsze - nawet po czterech latach - stanowi�y lekki wstrz�s. Ci�g�y gwar rozm�w, dzwonki telefon�w, terkot dalekopis�w i stukot maszyn do pisania tworzy�y nieopisany harmider. Im bardziej zbli�a� si� termin z�o�enia gazety, tym g�o�niejszy stawa� si� ha�as; w tej chwili brzmia� niemal og�uszaj�co. Ale nawet kiedy numer zosta� uko�czony, w redakcji nie robi�o si� cicho: zanim �Globe� wyszed� spod prasy i trafi� na ulice, trzeba by�o bra� si� do nast�pnych wyda�. Jak to powiedzia� kiedy� naczelny: wiadomo�ci nie znaj� s�owa �przerwa�, wi�c i te cholerne gazety zna� go nie mog�. Sta�o tu kilkadziesi�t biurek rozrzuconych w nieco przypadkowy spos�b na terakotowej pod�odze. Podpieraj�ce sufit kolumny dzieli�y przestrze� na mniejsze sektory, s�u��c zarazem za wygodne wieszaki wszelkiego rodzaju kalendarzom, tablicom z og�oszeniami i oprawionym w ramki starym ok�adkom �Globe�. Na drugim ko�cu sali znajdowa�a si� ogromna podkowa z biurek, kt�re zajmowali redaktorzy dzia��w: zagranicznego, krajowego, miejskiego i sportowego oraz spece od publicystyki i felieton�w. Carl skierowa� si� w stron� przysadzistego m�czyzny siedz�cego za jednym z biurek dzia�u miejskiego - by� nim jego szef George Dooley. Jeszcze dalej, pod sam� �cian�, umieszczono przeszklone biura naczelnego i sekretarzy redakcji. Ca�kiem z boku, jak gdyby nie przynale��c do og�lnego rozgardiaszu, znajdowa� si� pok�j redaktora nadzorczego. Zas�ony w jego oknach by�y zaci�gni�te. Jak zawsze. Podobnie jak wi�kszo�� zwyk�ych dziennikarzy Carl nigdy nie by� w tym pokoju - i wcale si� tym nie martwi�. Wymin�� pierwsz� kolumn�. Jedna oprawiona ok�adka pochodzi�a z 14 sierpnia 1945 roku: �ӣTKIKAPITULUJ�, druga z 28 czerwca 1958 roku: AMERYKA�SKIE SAMOLOTY BOMBARDUJ� CZERWONYCH WYCOFUJ�CYCH SI� Z KOREI. Uskoczy� z drogi go�cowi, kt�ry z plikiem papier�w pomkn�� do korekty, i przeszed� obok nast�pnego filaru - 21 stycznia 1961 rok: KENNEDY WIDZI NOW� SZANS� NA �WIATOWY POK�J. Ta ok�adka wisia�a krzywo, a rozbite szk�o sklejono niechlujnie przezroczystym przylepcem. George ze s�uchawk� przy uchu podni�s� wzrok, gdy Carl przed nim stan��. Pos�a� mu sceptyczne spojrzenie, do kt�rego przez cztery lata Carl zd��y� si� ju� przyzwyczai�. Po biurku przewala�y si� papierzyska, o��wki, na wp� opr�nione styropianowe kubeczki z kaw� � jeszcze wilgotne - prosto z ciemni - zdj�cia. Rzadkie brunatne w�osy klei�y si� Dooleyowi do piegowatej �ysiny. Okulary w czarnych oprawkach jak zwykle zsun�y mu si� na czubek ogromnego nosa. Mia� na sobie wymi�toszon� bia�� koszul� z podwini�tymi do �okci r�kawami, czarny poluzowany krawat i czarne spodnie. Str�j ten nazywa� swoim �mundurem� i twierdzi�, �e dzi�ki niemu oszcz�dza mas� czasu - nie musi specjalnie dobiera� ciuch�w, kiedy jeszcze m�czy go codzienny poranny kac. - Tak, tak... - burkn�� do telefonu. - Zaczekaj chwil�, dobrze? - Zwr�ci� si� do Carla: - Co tara masz? Landry otworzy� notes. - Morderstwo we wschodniej dzielnicy. - Co� s�ysza�em... M�czyzna czy kobieta? - M�czyzna, starszy. Chyba by�y �o�nierz. Zgin�� od strza�u w ty� g�owy. Przez chwil� Carl zastanawia� si�, czy wspomnie� George'owi o swoim wcze�niejszym spotkaniu z Sawsonem, ale uzna�, �e lepiej b�dzie tego nie robi�. W redakcji obowi�zywa�a ustalona hierarchia, zale�na od liczby wydrukowanych artyku��w, i nie chcia�, �eby przez jakie� g�upie przypadkowe spotkanie sprzed miesi�ca George op�ni� publikacj� jego materia�u. Dooley wzi�� do r�ki o��wek, co� zanotowa�. - Szkoda, �e nie jaka� dzierlatka z college'u; by�oby czym o�ywi� pierwsz� stron�. Niech b�dzie: skle� co� w dziesi�� minut. Potrzebuj� p�torej strony tekstu. - Daj spok�j, George, obaj wiemy, �e mam jeszcze troch� czasu. A poza tym to by�y �o�nierz; mo�e warto po�wi�ci� mu wi�cej miejsca. - Bez urazy, Carl, ale lepsza martwa uczennica ni� martwy weteran. Dziesi�� minut. Naczelny zrobi� sobie d�u�szy lunch i jeste�my sp�nieni. Carl zdawa� sobie spraw�, �e lepiej b�dzie nie wszczyna� k��tni. - Dobra, dziesi��. Zwierzak nie dzwoni�? Mia� pstrykn��, jak go wynosz�. - Dzwoni�, ale nic z tego. Wynie�li trupa tylnym wyj�ciem, �eby unikn�� zbiegowiska. Carla przebieg� lekki dreszcz; w�oski zje�y�y mu si� na wierzchu d�oni. - To dziwne, George. - Dziwne? Ca�y ten �wiat jest dziwny. Dziewi�� minut, Landry. - Lec�. I Carl jak zwykle przeni�s� wzrok na ostatni� z oprawionych stron �Globe�, tym razem z 31 pa�dziernika 1962 roku: CZERWONI BOMBARDUJ�NOWY JORK I WASZYNGTON. LICZBA OFIAR PRAWDOPODOBNIE IDZIE W MILIONY. Ni�ej mniejsz� czcionk� dopisano: �Rodzina Kennedych nie �yje�. Artyku� zaczyna� si� nast�puj�co: Inwazja na Kub�, przeprowadzona w miniony weekend w celu zniszczenia radzieckich wyrzutni rakietowych, doprowadzi�a do apokaliptycznej zemsty komunist�w. Bomby atomowe spad�y na Waszyngton i przedmie�cia Nowego Jorku, zabijaj�c miliony Amerykan�w, w tym wi�kszo�� przedstawicieli wysokich szczebli administracji rz�dowej. �r�d�a wojskowe potwierdzaj�, �e prezydent John F Kennedy i wiceprezydent Lyndon Johnson ponie�li �mier� podczas tego ataku. Los przewodnicz�cego Izby Reprezentant�w Johna McCormacka - nast�pnego w kolejce do fotela prezydenckiego - pozostaje nieznany. Po sze�ciu miesi�cach pracy w redakcji, kiedy to za ka�dym razem wzdryga� si� na widok oprawionej w ramy ok�adki, Carl zapyta� wreszcie George'a, czemu akurat ta strona tytu�owa zosta�a tak wyeksponowana. - A czemu by nie, do diab�a? - spyta� swoim chrapliwym g�osem Dooley. - To przecie� te� informacja, nie? 2 Carl odwr�ci� si� i poszed� do swojego biurka. Carl powiesi� kurtk� na oparciu krzes�a i troch� uprz�tn�� zawalone papierami biurko. Gdzie� w tym ba�aganie znajdowa�a si� kartka z nazwiskami, kt�r� da� mu Merl, stary kombatant. Nied�ugo jej poszuka, ale na razie mia� piln� robot�. Opar� notes na telefonie i wkr�ci� w maszyn� do pisania marki Olympia trzy arkusze papieru A4 przedzielone kalk�. Zerkn�� do notesu i zacz�� pisa�: LANDRY ZAB�JSTWO WE WSCHODNIM BOSTONIE Bosto�ska policja prowadzi dochodzenie w sprawie domniemanego morderstwa Merla Sawsona, lat sze��dziesi�t, zamieszka�ego przy Winthrop Street we wschodniej dzielnicy miasta. Sawsona, emerytowanego �o�nierza, znaleziono w ��ku z ran� postrza�ow� g�owy. Kula trafi�a go w ty� czaszki. Wczesnym rankiem w �rod� s�siedzi s�yszeli jaki� ha�as dobiegaj�cy z mieszkania Sawsona. Jeden z nich zadzwoni� na policj�, gdy Sawson nie zjawi� si� na um�wionym lunchu. Przerwa�. Notka prezentowa�a si� do�� mizernie, ale tak to zwykle wygl�da, kiedy pisze si� j � na kolanie, w kilka minut. Zn�w uderzy� w lepi�ce si� od brudu klawisze: Na razie nie uda�o si� wskaza� podejrzanych. Policja przypuszcza, �e Sawson zosta� zabity podczas w�amania do swojego domu. W mieszkaniu panuje ba�agan i detektywi sprawdzaj�, co mog�o zgin��. Kilka razy prze�o�y� papiery na biurku i doda�: Zab�jstwo Sawsona jest siedemdziesi�tym trzecim mordem, jakiego byli�my �wiadkami w tym roku w Bostonie - jest to wynik o cztery morderstwa wy�szy ni� w rekordowym roku 71. Wyci�gn�� papier z maszyny i wr�ci� do biurka redakcji lokalnej, - Prosz� bardzo, George - rzek�. - Dziewi��dziesi�t sekund przed czasem. - Prosz�, prosz�... Chcesz czekoladk� czy co� w tym rodzaju? - Mo�e podwy�k�? - A mo�e da�by� mi �wi�ty spok�j? Po�wi�ciwszy troch� czasu na przeszukanie le��cej na blacie makulatury, znalaz� wreszcie wyrwan� z notesu kartk� z wypisanymi przez Merla nazwiskami i schowa� j� do g�rnej szuflady biurka. By� zm�czony, zrobi�o si� p�no i widzia�, �e w tej chwili nic w tej sprawie nie zdzia�a. Ale jutro z samego rana si� ni� zajmie. Skoro Merl Sawson poda� te nazwiska jemu, dziennikarzowi, musia�y co� dla niego znaczy�. Chocia� z drugiej strony mog�y to by� przypadkowe osoby, spisane z gazet bez powodu. W tym mie�cie - i w ca�ym kraju - bardzo du�o r�nych rzeczy dzia�o si� bez wyra�nego powodu. Po po�udniu George nie naskoczy� na niego z pytaniami i pretensjami o Sawsona, wi�c wygl�da�o na to, �e z notk� wszystko jest w najlepszym porz�dku. Nied�ugo po tym, jak odda� j� do druku, drzwi biura redaktora nadzorczego otworzy�y si� i wyszed� z nich szczup�y m�czyzna w szarych spodniach i odpowiednio dobranej kamizelce - Cullen Devane, aktualny redaktor nadzorczy, major Korpusu ��czno�ci Armii Stan�w Zjednoczonych. Przeszed� si� po sali, przystaj�c przy biurkach kierownik�w dzia��w, zebra� po jednym egzemplarzu materia��w do gazety na nast�pny dzie� i z lodowatym u�miechem wr�ci� do siebie. Carl rozejrza� si� po redakcji. Wszyscy z wystudiowan� oboj�tno�ci� zignorowali pojawienie si� Devane'a, ale nie by�o chyba cz�owieka, kt�ry nie odetchn��by z ulg�, gdy major znikn�� za drzwiami gabinetu. Zwykle przychodzi� pogada� o nowych materia�ach z szefami dzia��w, bardzo rzadko za� zaczepia� podlegaj�cych im reporter�w. Absolutnie wyj�tkowo zdarza�o si�, �eby wezwa� kt�rego� z nich do gabinetu i zamkn�� drzwi. W redakcji wydarzenie to ochrzczono kryptonimem ,,KK�, czyli �koniec kariery� - zwykle rozmowa z Devane'em w cztery oczy ko�czy�a si� zes�aniem w okolic�, gdzie prawdopodobie�stwo �mierci na raka by�o znacznie wy�sze ni� w Bostonie. Major Devane m�g� bowiem zar�wno zahamowa� czyj� awans, jak i ponownie wcieli� kogo� do s�u�by. Dwa miesi�ce wcze�niej pewna redaktor - Laura Dobson, je�li pami�� Carla nie zawodzi�a - wysz�a z biura majora Devane'a zap�akana i roztrz�siona. Jeszcze tego samego dnia odesz�a, ale mimo ostrze�e� wci�� przysy�a�a do redakcji artyku�y dokumentuj�ce poczynania ruch�w antywojskowych. Miesi�c p�niej do redakcji przysz�a kartka wys�ana przez ni� z obozu dekontaminacyjnego pod Miami. I tyle. Drzwi pokoju Devane'a zamkn�y si�, gwar w redakcji wzni�s� si� do normalnego poziomu i ludzie zacz�li zerka� ukradkiem w stron� Carla. Mimo �e cztery lata temu zako�czy� s�u�b�, wielu dziennikarzy podejrzewa�o, i� wsp�pracuje z Devane'em. Bez znaczenia by� fakt, �e odk�d przyszed� do �Globe�, zamieni� z majorem dos�ownie kilka s��w. Zdawa� sobie spraw�, �e ich l�ki s� irracjonalne, ale wiedzia� te�, �e to dlatego najcz�ciej jada lunch w samotno�ci, koledzy witaj� go burkliwie, a w �wietlicy rozmowy zamieraj�, gdy tylko wpadnie na fili�ank� kawy. Spojrza� na �cienny zegar - min�a pi�ta. Zaburcza�o mu w brzuchu i w�a�nie zastanawia� si�, gdzie si� wybra� na kolacj�, gdy do jego biurka podszed� Jack Burns, zarzuciwszy sk�rzany p�aszcz na chude ramiona. Mia� kilka lat mniej od Carla, nosi� krzykliwe koszule i dzwonowate spodnie i by� w �Globie� krytykiem muzycznym. Pofalowane kasztanowe w�osy opada�y mu mi�kko na ko�nierz, a obfite baki by�y w obowi�zuj�cym wci�� stylu Elvisa Presleya, kt�ry w�a�nie na jesieni ruszy� w tras� koncertow�, zbieraj�c pieni�dze na rzecz uchod�c�w. Carl uwa�a�, �e to nies�ychanie zabawne, i� kto� pisze do �Globe� o muzyce i dostaje za to pieni�dze, ale nie zdradza� si� z t� my�l�. Jack by� r�wnym facetem i jednym z nielicznych cz�onk�w redakcji, kt�rzy traktowali go jak cz�owieka. - Idziemy do Starego Drania na kolegium redakcyjne - rzek�, zapinaj�c p�aszcz. - Nie wybra�by� si� z nami? - Kolegium redakcyjne? Czy to kolejny pretekst, �eby przep�uka� gard�o? Jack odpowiedzia� u�miechem. - A po co komu pretekst? B�dziesz mia� okazj� popatrze�, jak twoi koledzy gadaj� od rzeczy i obrabiaj� sobie nawzajem ty�ki. Wystarczy za ca�y tydzie� ostrego plotkowania. No, na takie w�a�nie spotkanko si� wybieramy. Idziesz? Gdyby poszed� do domu - to znaczy do swojego mieszkania - zjad�by odgrzewany obiad z puszki albo star� racj� polow� z epoki, kiedy s�u�y� w wojsku. A tak m�g� napi� si� zbyt drogiego piwa, zje�� cheeseburgera i pogada� z lud�mi w zadymionym Starym Draniu. - Id� - odpar�. - Z przyjemno�ci�. - Pewnie, �e z przyjemno�ci�. - Jack ponownie si� u�miechn��. - Ja nikomu nie powiem. Po cheeseburgerze i frytkach Carl rozpracowywa� w�a�nie drugie piwo i czu� si� znakomicie. Siedzia� na sto�ku w samym rogu baru, tak �e mia� na oku praktycznie ca�y lokal, co dawa�o mu przyjemne poczucie bezpiecze�stwa. Uzna�, �e to chyba pozosta�o�� ze s�u�by w wojsku - pe�ny ogl�d terytorium i otwarty wyb�r mo�liwo�ci dzia�ania. Frytki mu smakowa�y, cheeseburger za� najlepiej �wiadczy� o tym, �e kraj podnosi si� z kryzysu. Jeszcze kilka lat wcze�niej kanapki napychano sztucznym zape�niaczem - rozs�dny konsument nie zadawa� zbyt wielu pyta� - ale tego wieczora mi�so smakowa�o jak stuprocentowa wo�owina. Jaki� mi�o�nik starej muzyki irlandzkiej bezustannie �adowa� �wier�dolar�wki w otw�r szafy graj�cej. Carl jedz�c rozmawia� z Jackiem. Burns opowiada� o szykowanym pono� ameryka�skim toumee Led Zeppelin, Landry - o pope�nionym tego dnia morderstwie. Wreszcie Jack przerwa� mu, kr�c�c g�ow�. - Pos�uchaj, Carl, chcia�bym porozmawia� o tym cudownym zjawisku, jakim jest rock and roli, a ty nie mo�esz si� oderwa� od jakiego� dziadka, kt�rego kto� za�atwi� w ��ku. - Przecie� to wa�na wiadomo��. - Taa... - Jack uni�s� szklank�. - Moje artyku�y to jest to, co ludzi naprawd� interesuje. Chc� wiedzie�, czy w najbli�szych miesi�cach szarej egzystencji czeka ich jaka� rozrywka; marz� o tym, �eby oderwa� my�li od tych okropnych wybor�w. Kto by chcia� czyta� o jakim� nast�pnym trupie w Bostonie? Kurcz�, przecie� nawet ten Angol genera� Sheffield, kt�rego kilka tygodni temu znale�li martwego w ��ku - i to z dziwk� - doczeka� si� raptem para linijek w dziale miejskim. Kogo obchodzi nast�pny nie�ywy kole�? - Mnie. - Carl pami�ta� b�ysk zapa�u na pomarszczonej nerwowej twarzy i stare buty starannie oklejone plastrem. - Ciebie te� powinien. Jack si� roze�mia�. - Powiniene� przelewa� nadmiar idealizmu do butelek i sprzedawa� go na ulicy. To pono� rzadki towar w dzisiejszych czasach. Carl kopn�� go, na co Jack ponownie parskn�� �miechem i oddali� si� w g��b sali. Stary Dra� znajdowa� si� blisko siedziby �Globe�, tak �e w�r�d klienteli dominowali pracownicy redakcji. Jack rozmawia� ju� z kumplami z dzia�u kulturalnego. Nawet w takim miejscu, w knajpie, ludzie z gazety dzielili si� na grupy: w k�cie zebrali si� go�cie z dzia�u og�osze�, przesadnie eleganccy i ha�a�liwi, dalej przy barze sta�o kilku ch�opc�w z drukarni w niebieskich kombinezonach roboczych. Palce mieli umazane farb� drukarsk�. Dziennikarze sportowi dyskutowali w�a�nie o przebiegu fina�owej rozgrywki w baseballu mi�dzy Cincinnati Reds i Detroit Tigers; Carl z �atwo�ci� wy��czy� ich z kr�gu swoich zainteresowa�. Dop�ki nie grali Red Soksi, baseball go nie interesowa�, a Soksi ostatni raz grali w finale w 1948 roku - wieki temu. Przy drugim ko�cu baru zebra�a si� roze�miana grupka, debatuj�ca o przekr�tach i kantach w sto�ecznych w�adzach. Rozpozna� Kathy Prouk, dziennikark� akredytowan� przy ratuszu, Jeremiaha Kinga, kt�ry na wylot zna� rad� miejsk�, i Bobby'ego Munsona, bez przydzia�u - podobnie jak Carl - kt�ry specjalizowa� si� w doniesieniach s�dowych. Mniej wi�cej co dziesi�� minut Jeremiah zarz�dza� dono�nym g�osem �Konkurs przy piwie!� i zak�ada� si�, �e ze swoj� wiedz� jest w stanie zagi�� ka�dego klienta baru. Zwykle mu si� udawa�o, a Kathy i Bobby z j�kami zachwytu zbierali pieni�dze. Przez chwil� Carl obserwowa� ich w milczeniu, czekaj�c, a� piwo zmyje smak frytek i mi�sa. Poza Jackiem nie by�o w�a�ciwie w redakcji osoby, z kt�r� by si� jako� dogadywa� - i dobrze wiedzia�, dlaczego tak jest. Dosta� t� robot� jako zas�u�ony weteran; ju� pierwszego dnia kto� podrzuci� mu na biurko maskotk� - ma�ego �o�nierzyka z r�cznie wypisan� tabliczk� �Morderca student�w�. Bez s�owa wyrzuci� maskotk�; wiedzia�, �e niekt�rzy ludzie czekali na jego wybuch, co tylko potwierdzi�oby opowie�ci o zwariowanych wojakach z lat sze��dziesi�tych, i nie chcia� da� im tej satysfakcji. Robi�, co do niego nale�a�o, i nie zabiera� g�osu. Tak jak dzi�. Polityka biurowa - kto jest w grze, kto wypada, kto komu wbija n� w plecy - nudzi�a go �miertelnie. Lubi� rozmawia� na tematy, kt�re mia�y jakie� znaczenie. Na przyk�ad prawo o zamieszkaniu w miastach i kwestia jego dalszego utrzymania w mocy. Albo te historie o mie�cinach na zachodzie Massachusetts: czy naprawd� nie tak daleko st�d by�y odosobnione o�rodki