3743

Szczegóły
Tytuł 3743
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3743 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3743 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3743 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jaros�aw Iwaszkiewicz KORONKI WENECKIE II Dla ludzi pisz�cych, poet�w, literat�w, nie ma jak podr�. Nie tylko zmiana �rodowiska, ale sam ruch wago- nu, stuk k� o szyny ju� wywo�uj� w umy�le pewnego rodzaju fermenty. Pomys�y sypi� si�, rytm wiersza gada � i ostatecznie zamiast podziwia� i ogl�da� jakie� cudzoziem- skie cuda � podr�uj�cy pogr��a si� we wspomnieniach, a ze wspomnie� powstaj� fikcje, nie maj�ce nic wsp�lnego z otaczaj�c� go rzeczywisto�ci�, a jednak dzi�ki tej rzeczy- wisto�ci powsta�e. Przyjechawszy za� do obcego miasta, spotyka ju� w nim tylko dobrze znajome i dawno ju� o wcielenie prosz�ce postacie. Tak by�o r�wnie� ze mn�. Wybra�em si� w podr�, aby odpocz�� po pracy, aby my�le� zupe�nie o czym innym ni� moja powie��, z kt�r� nie mog�em sobie da� rady, i ledwo przyjecha�em do Wenecji i zamieszka�em w �adnym pokoiku z widokiem na Santa Maria delia Salute, zaraz wyj��em z kuferka � jeszcze przed bielizn� i ubraniem � pak� papieru i gwa�townie zacz��em szkicowa� ostatnie, najtrudniejsze jej rozdzia�y. Schodzi�em tylko na jedzenie i w rezultacie tak by�em zm�czony, �e zasypia�em nad r�kopisem, kt�ry powi�ksza� si� jednak poma�u. Mimo usilnego sterczenia przy biurku i trudu, jaki sobie zadawa�em stawiaj�c s�owo obok s�owa i buduj�c zdanie po zdaniu, mimo i� zacz��em przepisywa� na maszynie gotowe ju� rozdzia�y � robota mi si� nie klei�a. Ka�dy pisarz zna 16 Opowiadania 241 te m�ki, kiedy pomi�dzy g��wnymi fragmentami jego dzie�a powstaj� nie daj�ce si� niczym nape�ni� luki, kiedy widzi si� kawa�ki akcji, nie widzi si� ca�o�ci, kiedy trzeba si� ratowa� osch�ym remplissage'em, albo kiedy trzeba zamyka� roz- wik�ane dzia�ania paroma oboj�tnymi zdaniami, kt�re staj� si� niemymi prawie �wiadkami naszej tw�rczej niemocy. Ale najgorsz� przygod� pisarza jest ten moment, kiedy mu si� z r�k zaczyna wymyka� jedna z g��wnych postaci, staj�c si� martwa i sztywna, kiedy znikaj� sprzed oczu jej gesty i u�miechy, kiedy za ka�dym baczniejszym spojrzeniem przemienia si� w sztywn� lalk�, u�miechaj�c� si� jakby z fryzjerskiej witryny. Prze�ywa�em teraz taki k�opot ze znalezieniem gest�w, spojrze�, u�miech�w g��wnej postaci kobiecej mojego ro- mansu. Ucieka�a ode mnie i kry�a si� poza kolumny opis�w przyrody czy oboj�tnych zdarze�. Wiedzia�em, �e istnieje ona poza wszystkim i spoziera na mnie spomi�dzy r�wnych rz�d�w mojego r�kopisu � ale kiedy chcia�em j� spotka� oko w oko, uj�� bezpo�rednio za r�ce i wci�gn�� w nie- skomplikowany wir mojej akcji, usuwa�a si� uparcie jak tanecznica wstydz�ca si� ta�czy� po�rodku izby. M�ka ta trwa�a d�ugo, psu�a mi ca�y pobyt w Wenecji, kt�rej zreszt� prawie nie widzia�em, poch�oni�ty swoimi my�lami. Od czasu tylko do czasu wychodzi�em na miasto. Nie zapuszcza�em si� gdzie� dalej, ale w najbli�szym otocze- niu hotelu siada�em w jakiej� kawiarni � i zanim kelner przyni�s� mi zam�wione �espresso", znowu wraca�y do mnie porzucone przed chwil� twarze i osoby prawdziwego mojego �ycia: mojej powie�ci. Do takiego skupienia si� na jednym przedmiocie przy- czynia�o si� i to tak�e, �e by�em zupe�nie samotny w Wene- cji. Nikt mnie nie zna� i ja nikogo nie zna�em. Sezon by� jeszcze bardzo wczesny, by�o zimno � i �adne znajomo�ci z kraju nie przerywa�y mi swoim paplaniem prawdziwego szcz�cia samotno�ci. Mia�em niejasne uczucie, �e kto� 242 z moich znajomych � dawnych a dalekich znajomych � mieszka stale w Wenecji. Ale widocznie odsuwa�em od siebie my�l o tym ukrytym przyjacielu, gdy� nie mog�em dok�adnie zrealizowa� ani jego osoby, ani nazwiska. Tym szcz�liwsza by�a ta samotno��, �e otoczona weso- �ym, barwnym, serdecznym i krzykliwym t�umem, snuj�cym si� po placu �wi�tego Marka i po malutkich uliczkach, czepiaj�cych si� jak paj�czyna naoko�o niego. Zm�czony prac� da�em wreszcie za wygran�, przerwa�em pisanie i nawet od�o�y�em r�kopis z powrotem do kuferka. Nowym okiem spojrza�em na miasto wychodz�c po tej decyzji � i nagle ujrza�em, �e otacza mnie jakie� �wi�to czy uroczysto�� niewiadomego rodzaju. Wielkie czerwono- -zielono-bia�e chor�gwie powiewa�y na olbrzymich masz- tach przed ko�cio�em, a zimny wiatr dalmaty�ski zwija� je i rozwija�, od czasu do czasu rozdymaj�c jak �agle. Plac �wi�tego Marka zalega� zwarty t�um, chodz�cy tanecznym krokiem w takt muzyki, kt�r� wykonywa�a wojskowa orkiestra, umieszczona na przejrzystej �elaznej konstrukcji po�rodku placu. W�a�nie my�la�em, �e si� bez reszty roztopi�em w tej anonimowej masie i rozstawa�em si� w g��bi serca z ca�� indywidualizuj�c� mnie tw�rczo�ci�, staraj�c si� jak najbar- dziej odczuwa�, �e jestem kim� z t�umu � kiedy nagle zawo�a� kto� na mnie z nazwiska. Niestary jeszcze cz�owiek, w dziwacznym kapeluszu, wyszed� zza loggii wprost na mnie. Zdziwiony spojrza�em na niego. Przywo�any do rzeczywisto�ci, waha�em si� przez chwil�, ale twarz tego pana nie wywo�a�a �adnego echa w mojej pami�ci. Jednak�e odcina� si� on tak egzotycznie od ca�ego otoczenia, �e od razu poj��em, i� jest to kto� z Polski. Mimo wysi�k�w, aby str�j jego przypomina� styl angielsko-ameryka�ski, w nasuni�ciu na oczy kapelusza, w zarzuceniu p��ciennego p�aszcza, w jego dobrych warszawskich butach � mieszka- �o tyle naszego rodzimego szyku, �e pochodzenie jego nie 16* 243 mog�o budzi� w�tpliwo�ci. Na prostym wydatnym nosie mia� krzywo osadzone binokle, a pod nosem w�skie czarne w�siki. W oczach jego malowa�a si� inteligencja i u�miecha� si� bardzo �yczliwie, nonszalancko podaj�c mi r�k�. Dopiero po kilku banalnych zdaniach zwyczajnej w ta- kich razach rozmowy: sk�d, dok�d, na jak d�ugo? zoriento- wa�em si�, �e mam przed sob� w�a�nie owego dawnego znajomego, kt�ry mieszka stale w Wenecji. Spotyka�em go kiedy� bardzo dawno na wsi, kiedy by� jeszcze dziedzicem wielkiej fortuny i obraca� si� w magnacko-arystokratycz- nym �wiecie Ukrainy. Wiedzia�em, �e potem zosta� dzien- nikarzem, ale nigdy ju� si� z nim nie styka�em. Przyznam si�, �e zar�wno on, jak ca�y okres mojego �ycia z nim zwi�zany wypad�y niejako z mojej pami�ci. I dopiero w miar� jak sta�em z nim razem przed pa�acem Do��w i wymienia�em pospolite frazesy, z g��bi mojej pami�ci zacz�y si� wynurza� najprz�d jego nazwisko � nazywa� si� Oswald Sosnowski � potem magnacki dom, w kt�rym mieszkali�my razem przez dwa tygodnie, a potem... nic ju� nie pami�ta�em. Sosnowski � by� on dziennikarzem � zacz�� mi od razu opowiada� o swoim weneckim mieszkaniu wynaj�tym w pa- �acu, kt�ry by� w�asno�ci� jakich� fabrykant�w z �odzi. Opowiadanie o tym mieszkaniu bardzo mnie zaciekawi�o. Postanowili�my zje�� razem obiad, a potem mia� mi poka- za� �w czarodziejski pod�ug jego zapewnie� pa�ac. Przyznam si�, �e mimo wspania�o�ci owego mieszkania, kt�re zajmowa�o dwa pi�tra wielkiego pa�acu w okolicy �wi�tego Eustachego, zrobi�o ono na mnie wra�enie raczej ponure. Olbrzymie pokoje, niezmiernie wysokie, zape�nione jedynie wielkimi zagas�ymi lustrami, podobnymi do okien wychodz�cych w nico��, by�y zimne. Gubi�y si� w nich nieliczne meble, zreszt� bardzo pi�kne. Obok wielkich sal ci�gn�y si� ma�e pokoiki z rokokowymi szafkami i w�t�ymi po�amanymi krzes�ami, podobne do naszych wiejskich gra- 244 ciarni. Ca�o�� robi�a wra�enie czego� bardzo nie zamiesz- kanego i opuszczonego. W ch�odzie tego wilgotnego, wy- studzonego podmuchami zimowego wiatru mieszkania, w�r�d martwych, zniszczonych i zakurzonych mebli, par� wsp�czesnych przedmiot�w codziennego u�ytku razi�o swoj� wulgarno�ci�. Pasiaste blezery i sportowe kurtki, niebieskie i r�owe we�niane krawaty le�a�y porozrzucane w ciasnej sypialni, kt�rej g��wnymi meblami by�o mahonio- we ��ko a la Paulina Borghese tudzie� wielki ameryka�ski kufer szafowy. W sto�owym pokoju sta�y wyplatane wie- de�skie krzes�a, par� sportowych fotografii wisia�o na �cianach, w tym du�y portret oficera francuskiej marynarki, jaka� martwa natura drugorz�dnego kresowego malarza � a wszystko to wydawa�o si� jaskrawe i zbyteczne w tym umar�ym muzeum. Nie wiem dlaczego, ale znudzi�a i roz- dra�ni�a mnie ta ca�a wizyta. A w dodatku przy wyj�ciu z tego domu spotka�a mnie niemi�a przygoda. W czasie tego pobytu w Wenecji zauwa�y�em pierwsze oznaki starzenia si� mojej doskona�ej dotychczas pami�ci. Orientowanie si� w labiryncie weneckich uliczek jest zawsze rzecz� trudn�, jako� jednak dawa�em sobie z tym rad�. Ale teraz spostrzeg�em, �e pami�� moja, notuj�ca i rozr�- niaj�ca kilka rozmaitych przedmiot�w, poczyna�a zawo- dzi�, gdy nale�a�o zapami�ta� wyb�r pomi�dzy dwoma przedmiotami, nazwami, kierunkami. W Wiedniu mia�em pok�j numer 62, w Wenecji 26. Na pr�no przez d�ugie minuty poucza�em siebie: pami�taj, w Wiedniu 62, w Wene- cji 26! Wi�kszy w Wiedniu, mniejszy w Wenecji! Gdy tylko wychodzi�em na miasto, ju� nie pami�ta�em, czy mieszkam w 26, czy w 62. Dobrze, �e mnie portier hotelowy zna� i na drugi ju� dzie� wr�cza� z u�miechem, ale bez pytania klucz od zapomnianego numeru. Tak samo ogl�daj�c w pokoju plan Wenecji, wiedzia�em, �e do doskona�ej restauracji, kt�rej adres dosta�em w Warszawie, trzeba by�o wysi��� przy Ponte Rialto, a potem przej�� uliczk� najpierw na 245 prawo, a potem na lewo. Ledwie znalaz�em si� przy mo�cie, kolejno�� kierunk�w zaciera�a si� w mojej pami�ci i dop�ty mi si� to �prawo" i �lewo" pl�ta�o, dop�ki nie doda�em sobie jeszcze jednego kierunku zaraz po wyj�ciu z vaporetta. Owo �najpierw troch� na prawo", potem na prawo i wreszcie na lewo � zapami�ta�em od razu i odt�d trafia�em z �atwo�ci� na weneckie ryby, sa�aty i makarony. Przypuszczam, �e owo pierwsze niepoznanie Oswalda Sosnowskiego by�o r�wnie� figlem s�abn�cej pami�ci, kt�ra rada, �e mog�a si� pogr��y� w odm�ty tw�rczej imaginacji, niezdolna by�a do wysi�ku w otaczaj�cej mnie rzeczywisto- �ci. Chocia� kr�tkie stosunki moje z Oswaldem nie by�y nigdy bardzo za�y�e ani nawet w �adnym stopniu bliskie, przecie� nasz wsp�lny pobyt pod jednym dachem jeszcze przed tamt� wojn� powinien by� wyry� jego do�� dziwaczn� posta� dok�adnie w mojej g�owie. Wtedy wieczorem, wychodz�c od Sosnowskiego, zamy- �li�em si� bardzo � mia�em pow�d do zamy�lenia � i dozna�em przez to grubszej krzywdy. Po�rodku wielkiej sali z lustrzanymi �cianami, kt�re wydawa�y mi si� za- wleczone paj�czyn�, sta� okr�g�y marmurowy st�, a na nim du�a szklana misa pe�na najrozmaitszych fotografij. Pod- czas kiedy Sosnowski podszed� do kredensu po wermut, przerzuca�em bezmy�lnie t� zbieranin�. Mn�stwo obcych twarzy, mn�stwo ludzi w pozach �miesznych lub �a�osnych, w postawach, kt�re dla nieznajomych by�y niezrozumia�e, gdy� nie mogli pod nie pod�o�y� znanego sobie �ycia ani wyobra�ni� uzupe�ni� niewyt�umaczalnej ekspresji � prze- sypywa�o si� w moich palcach, jak piasek w klepsydrze znacz�cej nie znane mi godziny, l w ca�ej tej g�rze ��tawych i szarawych kartonik�w, �miesznych wysi�kach techniki pragn�cej zatrzyma� strumie� czasu, raptem spostrzeg�em twarz znajom�, ale od dawna przygaszon� w moim wspomnieniu. 246 Sam nie posiada�em podobizny Zosi i mo�e dlatego jej rysy nie tak plastycznie odbi�y si� w oku mojej duszy. Ogl�danie starych fotografij nale�y do takich samych czynno�ci, jak odczytywanie starych list�w. W miar� gdy blakn� � jedne i drugie � wlewamy w nie coraz inn� tre�� najnowszych prze�y� i nawarstwiamy na gin�cych rysach minionego �ycia nowe pok�ady. Nie widuj�c jej od dawna nie pami�ta�em twarzy Zosi, nie umia�em ju� teraz por�w- na� pi�kno�ci jej z urod� otaczaj�c� mnie na co dzie�. Czy by�a pi�kniejsza, czy brzydsza od mojej �ony? Czy taka jak moje c�rki? Czy taka mo�e, jak kt�ra z pi�knych warszawskich aktorek? Czy si� �dobrze ubiera�a"? Owo- czesne jej suknie by�yby dzisiaj �mieszne, jak �mieszne mi si� wyda�o na tej odnalezionej w Wenecji fotografii jej uczesanie, skromne i wyszukane w tej skromno�ci, uczesa- nie �estetyczne" a la Dante Gabriel Rossetti. Od�o�y�em fotografi� jak inne, ale twarz, kt�ra spojrza�a na mnie nie z kryszta�owej misy, ale z odleg�o�ci trzydziestu lat, poru- szy�a we mnie wspomnienia bardzo odleg�e i zepchni�te g��boko w pod�wiadomo��, bo niewyt�umaczone. Zacz��em rozmawia� z Sosnowskim, kt�ry powr�ci� z wermutem, i dopiero wychodz�c przypomnia�em sobie, �e spotyka�em go przecie� po wyje�dzie z Szapijowa w Warszawie. Spoty- ka�em � to mo�e �le powiedziane, spotka�em go raz jeszcze jeden, i to w�a�nie w towarzystwie Zosi, na scatingu. Zanurzy�em si� we wspomnienia. Zamy�lenie to, a tak�e owo lekkie przy�mienie pami�ci, o kt�rym m�wi�em, spra- wi�o, �e nie zapami�ta�em, jak mi kaza� wychodzi� z domu w po�egnalnych swych s�owach lewicowy hrabia i dzien- nikarz; powiedzia� mi: �Niech tylko pan uwa�a, �eby nie skr�ci� na dole"... na prawo czy na lewo? Nie mia�em poj�cia. Olbrzymie marmurowe schody by�y zmursza�e i ciem- ne. Pachnia�o mchem i spadaj�ce krople wilgoci kapa�y d�wi�cznie. Czarna Wenecja, martwa i cicha, le�a�a za 247 kamiennymi �cianami. Schodzi�em opieraj�c si� o wilgotny mur, a kiedy schody urwa�y si�, skr�ci�em na lewo w ciemnej przestrzeni. Natrafi�em znowu na schody, le��ce we wspa- nia�ym zaje�dzie, i bardzo powoli, nie maj�c ju� �adnego oparcia, posuwa�em si� naprz�d. Szept spadaj�cych kropel stawa� si� wyra�niejszy, kamienne p�yty pod nogami coraz bardziej �liskie i co� zamajaczy�o przede mn� niebieskawo- -szarego. W tej chwili obie moje stopy stan�y po kostki w wodzie. Chlusn�o mocno, kiedy wyrwa�em si� z jej o�lizg�ej pieszczoty i troch� przestraszony cofn��em si� w g�r�. Oczywi�cie trzeba by�o skr�ci� w prawo. . Oczy moje przyzwyczai�y si� ju� nieco do ciemno�ci i s�abo rozr�nia�y kontury. Z �atwo�ci� wspi��em si� do g��wnych schod�w i przeszed�szy par� stopni trafi�em na �elazn� kut� bram�, a za ni� znalaz�em si� na ma�ym placyku, zaraz obok stacji vaporetta San-Stae. Ale obuwie mia�em kompletnie przemoczone. Obejrza�em si� na pa�ac Loredan-Schulz, z kt�rego wy- szed�em, i ujrza�em wysoko na pi�trze g�ow� Oswalda wychylaj�c� si� z okna. � Dlaczego pan tak d�ugo nie wychodzi�? � zawo�a�. � Zaniepokoi�em si�. � Oczywi�cie skr�ci�em na lewo i wlaz�em w kana�. � Ajajaj! � zawo�a� Sosnowski � no, i co? � Nic. Mam mokre buty. � No, chwa�a Bogu. Z tym wyj�ciem tutaj to zawsze s� kawa�y. Zdarza�y si� ju� r�ne biedy. A Schulzowie ze sk�pstwa nie chc� zafundowa� latarni. � Do widzenia panu. � Do widzenia. Jutro o jedenastej ko�o ko�cio�a Frari! � Dobrze, od strony San Rocco! Niech pan pami�ta. Yaporetto nadszed� i pojecha�em do swojego hotelu. Znowu wyci�gn��em papiery z kuferka. Nie pisa�em ju� jednak tego wieczoru i niedobrze spa�em w nocy. W sen- nych widzeniach miesza�y mi si� sceny z mojej powie�ci 248 z pewn� histori� mojej m�odo�ci. Zapomniane sprawy wraca�y z dziwacznym uporem przed moje oczy � i wszyst- kie umar�e czasy, i wszyscy umarli ludzie. Bo Zosia umar�a tak�e, i to bardzo dawno. Nie wiem dok�adnie, jakie by�y okoliczno�ci jej przedwczesnego zgonu. Jedno tylko pami�- ta�em, �e umar�a w Wenecji. �ni�a mi si� teraz pomieszana z postaci� bohaterki, kt�r� musia�em wymy�li�, a kt�rej nie mog�em sobie wyobrazi�. Wiedzia�em, �e jest dobra i �adna � a teraz mi si� wy�ni�a jako ciemna brunetka z niebieskimi oczami. Obudzi�em si� znowu i zapali�em �wiat�o. Patrzy�em na stos arkuszy, kt�ry si� pi�trzy� na biurku. Chcia�o mi si� uj�� pi�ro, t�skni�em po prostu do mechanicznego procesu stawiania czarnych liter na bia�ym tle. Ale z chwil� przebudzenia znowu znik�y w mojej pami�ci rysy dawnej przyjaci�ki, kt�re ju� si� identyfikowa�y z rysami fikcyjnej kobiety. Taki brak plastyki wizualnej staje si� m�k� nie do zniesienia. Pocz��em si� obawia�, �e ksi��ka moja nie posunie si� ani na krok do szcz�liwego ko�ca, o ile nie przytrzymam nikn�cego obra- zu Zosi, o ile nie ujm� jej za obie r�ce i nie spojrz� g��boko w jej niebieskie oczy. W tej chwili wydawa�o mi si�, �e dlatego nie mog� sobie jej przypomnie�, i� ukrywa�a si� przede mn� ze smutku. Przez tak d�ugie lata nie pami�ta�em o niej, nie wspomina- �em jej, mo�e nie chcia�em sobie przypomina�! A mo�e w�a�nie ca�a moja podr� do Wenecji wynika�a tylko z ch�ci przypomnienia sobie tej postaci? Z ch�ci odnalezienia naj- drobniejszego jej �ladu na ziemi � nik�ego �ladu stopy na weneckich kamieniach? Wszak tutaj umar�a. Nawet kiedy si� jest nie bardzo starym, a i bez wzgl�du na kataklizmy wstrz�saj�ce bytem ludzko�ci, zadziwiaj�ca si� wydaje liczba istnie�, kt�re opadaj� jak li�cie niepotrzebne ro�linie wzbijaj�cej si� w g�r�. Istnienia m�ode, kt�re nagle gasn� bez powodu i bez �ladu. Pami�� o nich �yje czas jaki�, wreszcie ona ginie wraz z nami � i nic ju� wi�cej nie 249 pozostaje. Na cmentarzach czasem napisy � ale i one si� zacieraj�. Ani nazwiska tych os�b, ani rodziny, ani przed- miotu przez nie stworzonego � czasem tylko taka foto- grafia. Ale i j� spal� usilni w sprawie robienia porz�dk�w spadkobiercy � i zga�nie w ogniu ostatni cie� istnienia. M�j Bo�e, sprawa zwyczajna, ludzka, kt�r� trzeba trak- towa� z wyrozumieniem, ale mnie wtedy w Wenecji d�ugo nie da�a zasn��, a� przypomnia�em sobie, a w�a�ciwie m�wi�c opowiedzia�em sobie po kolei wszystko, co o Zosi pami�ta�em. Niewiele tego by�o � ale mo�e dla mnie du�o? Pozna�em Zosi� w wielkim ukrai�skim domu w Szapijo- w�e. Przyjecha�em tam jako korepetytor ja�nie panicza, kt�ry wraz z matk� przyby� do tego domu w odwiedziny. Ona by�a miejscow� nauczycielk� przy mi�ej, ale brzydkiej hrabiance. Wtedy mi si� zdawa�o, �e by�a ode mnie du�o m�odsza. W rzeczywisto�ci by�a m�odsza o jakie trzy, cztery lata, ale w tych czasach wydaje si� to wielk� r�nic�. Ja by�em ju� wtedy przy ko�cu uniwersytetu, ona � sko�czy�a zaledwie warszawsk� pensj�. Oboje tkwili�my w �rodowisku nawet sympatycznych ludzi, z kt�rymi jednak nic nas nie ��czy�o i ��czy� nie mog�o. Dla tych ludzi, kt�rzy znali zamkni�te k�ka magnat�w kresowych, jasne b�dzie, �e i ubogi student, i panna z warszawskiej mieszcza�skiej rodziny czuli si� tam obco. Mimo woli musieli�my zadowo- li� si� w�asnym towarzystwem i po sko�czonych lekcjach, i r�wnie d�ugich i nudnych obiadach i kolacjach, d��yli�my ku sobie, aby si� wreszcie prawdziwie i po ludzku nagada�. Na sztucznym tle wspania�ego domu, w�r�d empirowych mebli i purpurowych dywan�w, kt�re mnie dra�ni�y w�w- czas jak czerwone p�achty m�odego byka, ,,panna Zosia" �mieszy�a mnie nieco. Razi�a mnie troch� swoimi ma�o- mieszcza�skimi manierami, warszawskimi fiokami, pewn� egzageracj�, kt�ra j� r�ni�a od prawdziwych hrabskich elegancji. Zw�aszcza irytowa�a mnie jej nieporadna nie- znajomo�� reali�w ukrai�skiego �ycia, zdziwienie wobec 250 kresowych obyczaj�w i nieznajomo�� owego pysznego grand train, jakim si� ten dw�r odznacza� nawet w�r�d innych ukrai�skich dwor�w. M�j ucze� dokucza� bardzo swojej kuzynce i jej nauczycielce, a kiedy mu czyni�em o to wyrzuty, powiedzia� najpowa�niej w �wiecie: -- C� to za nauczycielka, prosz� pana? Ona nie odr�- nia wi�ni od czere�ni! Ale wieczorem, kiedy ju� wszyscy szli spa� albo kiedy nazje�d�a�o si� du�o go�ci i salony pa�acu l�ni�y jasnymi lampami, spotykali�my si� w ma�ym szarym saloniku, z kt�rego drzwi prowadzi�y do jej pokoju, i tam przed drzwiami sypialni siedzieli�my nieraz par� godzin, komen- tuj�c zdarzenia dnia albo m�wi�c o sobie. Siadywali�my w tym saloniku nieraz bez �wiat�a, otworzywszy okno i patrz�c na drzewa w parku, poruszane lekkim wiatrem od Czarnego Morza. Przyznam si�, �e traktowa�em �pann� Zofi�" z g�ry i przem�wienia moje do niej nosi�y raczej charakter poucze�. �artuj�c z jej naiwno�ci, t�umaczy�em jej, �e ca�kiem bezbronnie wchodzi w �ycie, o kt�rym, jak mi si� wydawa�o � mia�em dok�adne poj�cie, i ostrzega�em j� przed wszelkimi zasadzkami, o kt�rych naczyta�em si� w rozmaitych ksi��kach. Jak sam dzisiaj widz�, nie mia�em o tym wszystkim najmniejszego poj�cia i nawet domy�lam si�, �e Zosia w swoich dwudziestu latach by�a bardziej do�wiadczona ni� ja w moich dwudziestu czterech. Pami�tam, siedzieli�my kiedy� w tym szarym saloniku, z daleka od siebie, po dw�ch stronach mahoniowego sto�u, kt�rego blat odbija� niepewny blask nocy. Powietrze ci�kie od s�odyczy wdziera�o si� do pokoju. �wiat�o zodiakalne �wieci�o prawie do p�nocy, udzielaj�c atmosferze tajem- niczego p�owego cienia, kt�ry jest tylko w�a�ciwy letnim nocom na po�udniu. Nie pami�tam szczeg��w tej rozmowy, ale jej og�lny nastr�j, a zw�aszcza t� nieoczekiwan� okoliczno��, �e moje p�g�bkiem m�wione nauki moralne stwor/.y�y w Zosi dla 251 mnie pewnego rodzaju szacunek. Uwa�a�a mnie za �kogo�" i poczyna�a si� radzi� w sprawach �yciowych, jak gdyby rzeczywi�cie moje do�wiadczenie by�o zasobnym skarbcem. Ze wszystkiego, co mi w�wczas m�wi�a, wynika�o, �e mia�a do mnie g��bokie zaufanie � nie jako do m�odego cz�owie- ka, co w�wczas uwa�a�bym za pochlebniejsze, ale jako do cz�owieka w og�le. Rozmowa ta sta�a si� momentem prze�omowym w naszym stosunku i pocz�tkiem kr�tkiej przyja�ni, kt�ra wyrazi�a si� naprz�d w bardzo d�ugich rozmowach, dop�ki�my bawili pod jednym dachem, a po- tem w niesko�czonej ilo�ci list�w, kt�re kr��y�y pomi�dzy Warszaw�, gdzie mieszka�a ona, a Kijowem, gdzie przeby- wa�em ja. Mieszkanie moje w pa�acu mie�ci�o si� w jednej z bocz- nych wie�yczek i sk�ada�o si� z okr�g�ego pokoiku i po�o�o- nej za nim �azienki. Opr�cz tego w wie�yczce znajdowa� si� jeszcze jeden pok�j, po�o�ony nad moim, do kt�rego prowadzi�y kr�cone schodki. W ko�cu sierpnia zjazd go�ci by� olbrzymi i jednego z nowo przyby�ych m�odzie�c�w umieszczono w pokoju nade mn�. M�ody cz�owiek ten przechodz�c co wieczora przez m�j pok�j, korzystaj�c ze wsp�lnej �azienki, schodz�c z rana � a wstawa� nawet wcze�niej ode mnie � styka� si� wci�� ze mn� i powoli zacz�li�my z nim rozmawia� nie tylko o pogodzie lub o nowych go�ciach. Wyda� mi si� bardzo nie�mia�y i jak gdyby troch� niewypierzony, pomimo i� by� w moim wieku. Mia� nie tylko niezgrabne poruszenia � ale nawet pewne odruchy w rozmowie �wiadczy�y o tym, �e nie umia� okazywa� swoich uczu�. Wszelka serdeczno�� wydawa�a mu si� obca i w momentach kiedy chcia� okaza� mi pewne zainteresowanie, formu�owa� swe zdania w ten spos�b, �e gdybym intuicyjnie nie odczuwa� jego intencyj, m�g�bym si� obrazi�. Posiada� w najwy�szym stopniu ow� w�a�ciw� ludziom dobrze wychowanym cech�, �e ich nie�mia�o�� lub za�enowanie przybiera formy impertynencji. 252 By� to w�a�nie Oswald Sosnowski. By� krewnym pani domu � ale widocznie nudzi� si� jak pies w studni, gdy� nie gra� w karty, nie polowa�, a tenisist�, pomimo angielskiego wykszta�cenia, by� nader s�abym. Po kilku dniach wida� by�o, �e poczyna ucieka� od swojego towarzystwa i �e poszukuje wyra�nie mnie i mojej nowej przyjaci�ki. Tote� w tydzie� po przyje�dzie by� on ju� sta�ym go�ciem szarego saloniku i przesiadywa� razem z nami prawie do �witu. Przypuszczam, �e nasze rozmowy prowadzone tak d�ugo w noc musia�y si� bardzo ujemnie odbija� na lekcjach, kt�rych udzielali�my naszej m�odzie�y � ale w tym mo- mencie nic nas nie obchodzi�o. Stopniowo utworzy� si� wyra�ny triumwirat, stroni�cy od og�lnych zabaw, a urz�- dzaj�cy sobie w�asne spacery, wycieczki i przyjemno�ci. Oswald, opieraj�c si� na swym uprzywilejowanym stanowi- sku, rozpocz�� akcj� zmierzaj�c� do r�wnouprawnienia nas w domu z reszt� go�ci i do wysuni�cia nas na plan pierwszy, je�eli chodzi�o o jakie� zabawy, w kt�re cho� troch� trzeba by�o w�o�y� zainteresowa� intelektualnych. Tak sprawy sta�y w momencie, kiedy mia� si� odby� w pa�acu wiecz�r, na kt�ry zaproszono ca�e s�siedztwo, nie wy��czaj�c mniej nobilnych cz�onk�w spo�ecze�stwa. Bal mia� poprzedzi� koncert, na kt�rym Zosia mia�a deklamo- wa� W Szwajcarii, a ja mia�em gra� na fortepianie. Przygotowania do tego balu zajmowa�y nas bardzo, a Zosia radzi�a si� mnie wielokrotnie co do fragment�w, kt�re trzeba by�o wybra� � umia�a ca�e W Szwajcarii na pami�� � i nawet zasi�ga�a mojej rady co do toalety. W�r�d zaproszonych go�ci znajdowa�a si� tak�e rodzina doktora z miejscowego miasteczka. Sam doktor, weso�y brodaty cz�owieczek, by� osobisto�ci� bardzo popularn� i cz�sto przyjmowan� w pa�acu, poniewa� � jak twierdzi�a legen- da � by� naturalnym bratem hrabiego, w�a�ciciela pa�acu. Na bal przyby� z �on� i jej bratem, znanym warszawskim ekonomist�. 253 Przypomnia�em sobie Zosi� w bia�ej sukni stoj�c� na estradzie i m�wi�c� cichym na razie g�osem strofy poematu. W miar� jak si� zapala�a, g�os jej si� podnosi�, poczyna� dominowa� nad sal� i d�wi�cza� podobny do �piewu skowronka, coraz wy�ej wznosz�cego si� nad polem. Nie powiem, aby ta deklamacja by�a pi�kna ani tym bardziej uczona, ale jednak�e co� w samej postawie Zosi, w b�ysku jej oczu, w westchnieniu, z jakim zako�czy�a wypowiadany fragment, a w kt�rym by� �al za uciekaj�c� jak gdyby poe- zj� � podda�o jej czarowi ca�� sal�. Potem przy kolacji apetites tables siedzieli�my we tr�jk� z Oswaldem. Pod koniec nagle przysiad� si� do nas �w brat doktorowej, profesor �alwat, i pocz�� Zosi prawi� komplementy, takie jakie� nieprzyjemne w swojej zaokr�glonej formie, �e mnie diabli brali. Oswald podziela� moj� w�ciek�o��, ale c� by�o na to poradzi�? Trzeba by�o przyjmowa� za dobr� monet� �yczliwo�� starego uczonego. Wydawa� si� nam stary, by� bowiem po czterdziestce. Pami�tny to wiecz�r. Noc by�a jasna, kiedy stali�my na tarasie w pa�acu szapijowskim i patrzyli�my na staw, po�o�ony w dole. Wszystko tu by�o skazane na zag�ad�, a my jak gdyby odczuwaj�c krucho�� tego pi�knego otocze- nia, nietrwa�o�� delikatnych uczu�, jakie snu�y si� pomi�dzy nami, wi���c nas jak gdyby girlandami letnich kwiat�w � uczuli�my, jak graj�ce w nas serca wznosz� si� o p� tonu w g�r�. Modulacja ta, po��czona z zapachem floks�w, z brz�kiem instrument�w, graj�cych walca z Manewr�w jesiennych, wycisn�a prawie �zy z moich oczu. Wraca�em wielokrotnie do tego momentu, odtwarzaj�c go w moich powie�ciach, ale zawsze usuwa�em z niego Zosi�, zapodzie- wa�a mi si� gdzie� w tych chwilach, kiedy przypomina�em sobie zapach letnich ro�lin, b�ysk stawu w dole i u�cisk d�oni Oswalda, kt�ry, rozmarzony muzyk�, szampanem, noc�, niezgrabnie usi�owa� by� serdecznym. I profesor by� z nami, ale o nim tak�e zapomnia�em � ale to z innych powod�w. 254 Kr��y� wko�o nas jak nietoperz, cicho przesuwaj�c si� z miejsca na miejsce, przytulaj�c do kolumn, trzymaj�c si� cienia ustawionych na tarasie cyprys�w i pomara�cz. M�wi� do nas i za nas � i milcza� widz�c, i� nas wspo- mnienie wierszy S�owackiego rozmarza � �e l�kamy si� samych siebie, �e przeczucia naszej m�odo�ci zaczynaj� si� zbija� w konkretne gruz�y, kt�re z trudno�ci� przechodz� przez klapy naszych serc. By�a to chwila �niezapomniana", a przecie� o tym wszystkim zapomnia�em! Przebacz, Zosiu, ale by�em taki m�ody. Ach, tak, i by� jeszcze tego wieczora spacer po wodzie. Nie pami�tam go ju� dok�adnie. Zla� mi si� we wspomnieniu z tyloma innymi spacerami � tylko pami�tam, �e doktor �alwat dokucza� Zosi promienistymi s�owami poematu: ...bo ona by�a jak wodne boginie, Mia�a powozy z delfin�w, z go��bi I kryszta�owe pa�ace na g��bi, I ksi�ycowe korony w noc ciemn�... A potem wszystko si� urwa�o: Oswald wyjecha� na trzeci dzie� po balu, bardzo zreszt� serdeczny. Moja pryncypa�ka tak�e zebra�a si� ju� do odwrotu. Przyja�� moja z Zosi� przerzuci�a si� w sfer� korespondencji. Rozstali�my si�, pocz�li�my wymienia� z sob� listy, setki list�w w ci�gu dw�ch lat. I rzeczywi�cie sta�o si�, jak przeczuwa�em. Ja zamyka�em si� w wie�y z ko�ci s�oniowej, Zosia powoli wchodzi�a w �ycie. I tak trwa�o przez czas d�ugi, wreszcie si� sko�czy�o. Formalnego zerwania naszej przyja�ni nie by�o. Ale wymiana list�w przerwa�a si� nagle, oto w jakich okoliczno- �ciach. I je�eli w t� noc weneck�, le��c w zimnym pokoju, to zapalaj�c, to gasz�c lamp� przy ��ku, przypomina�em sobie z trudno�ci� minione dzieje tej znajomo�ci, to zako�- 255 czenie jej wyp�yn�o w mej g�owie tak ca�kowicie, tak wyra�nie, tak plastycznie, jak ma�o kt�ry obraz mej m�odo- �ci. Zako�czenie to to by� mo�e najosobliwszy tydzie�, jaki mi owe czasy da�y � i to nie dla zdarze� zewn�trznych, kt�rych by� pozbawiony, ale dla tego wewn�trznego napi�- cia, tego uroku, jakim by� przepe�niony, prawdziwy pierw- szy tydzie� �ycia odczuwanego. S� takie momenty, nie zaznaczone �adnym wielkim zdarzeniem, �adn� wielk� spraw�, a przepe�nione tylko jak naczynie po brzegi odczuwaniem �ycia. I wtedy ma�a podr�, serdeczna rozmowa, widok nawet pi�knego pejza�u czy nawet pojedynczego drzewa nabiera swoistego, jemu tylko w�a�ciwego znaczenia i �wieci jak jasna plama we mgle naszego dalszego istnienia. Ja w�wczas mieszka�em w Kijowie, a Zosia w Warszawie. Ko�czy�em niby to uniwersytet, ale w g�owie mia�em zupe�nie co innego. By�y to pierwsze czasy, kiedy zacz��em si� oddawa� tw�rczo�ci i upaja�em si� ni� jak alkoholem. Zosia chodzi�a ju� na jakie� kursy uniwersyteckie czy Woln� Wszechnic�. Zaraz po Bo�ym Narodzeniu listy Zosi zag�ci�y si�, przychodzi�y co dwa dni i przynagla�y gwa�- townie, abym przyjecha� do Warszawy. Na razie wydawa�o mi si� to niemo�liwe: przede wszystkim by�em zaj�ty pisa- niem, po drugie nie mia�em pieni�dzy. Zreszt� zastanawia- �em si�, czy rzeczywi�cie m�j przyjazd jest taki niezb�dny? Co si� w�a�ciwie dzieje? Zosia nie precyzowa�a nic, tylko coraz gwa�towniej pisa�a, i� �wszystko" zale�y od mojego przyjazdu. Nawet �ycie... itd., itd., jak to potrafi� pisa� egzaltowane kobiety. W zasadzie nie mia�em nic przeciwko takiej eskapadzie. Nie widzia�em Zosi od czas�w Szapijowa prawie wcale, raz tylko jeden minionego lata przeje�d�a�a przez Kij�w na now� jak�� posad�. Sp�dzi�em z ni� dwa dni na spacerach i rozmowach. Przechadzali�my si� po Kupieckim Ogrodzie, patrzyli�my na niebiesk� tafl� Dniepru jak gdyby roz- 256 szerzaj�c� si� ku g�rze i wci�gali�my nozdrzami wo� heliotrop�w, posadzonych po obu stronach �cie�ek. Trzeba jednak przyzna�, �e w ci�gu tych dw�ch dni nie powr�cili�- my do tonu dawnych rozm�w ani nie odnale�li�my tego kontaktu, jaki � zdawa�o si� � mia�y nasze my�li w listach. Istnia�a mi�dzy nami jaka� tajemna przegroda. Przypisywa- �em to raczej pewnemu niez�yciu si� naszemu i obco�ci, kt�r� wprowadza�o d�ugie roz��czenie. By�em w�wczas zreszt� bardzo przepracowany. To samo by�o teraz. Upada�em ze zm�czenia. Uczy�em si� wiele, pracowa�em zarobkowo � a ponadto budzi� mnie czasem w nocy gwa�towny zew. Siada�em do sto�u i pisa�em jakie� fantastyczne opowiadanie, na po�y splecione z prze- �y�, na po�y z lektury. Zima by�a mro�na, za oknami le�a� g��boki �nieg. W moim pokoju by�o bardzo zimno i r�ka marz�a nad papierem. Ca�y tryb mojego �ycia wi�zi� mnie, zamyka�, nie pozwala� na kontakty z lud�mi. My�l o wyje�- dzie na pewien czas do Warszawy by�a bardzo pon�tna. Trzeba by�o tylko dosta� gdzie� pieni�dzy. Przypomnia- �em sobie bogatego koleg�, kt�ry mieszka� na wsi na drodze pomi�dzy Kijowem a Warszaw� i kt�ry na pewno zechce mi po�yczy� owe trzydzie�ci rubli, potrzebne mi na tygodniowy pobyt w Warszawie. Decyzje moje powzi��em troch� jak we �nie. Bawi� si� czasami, kiedy samotnie siedz� na jakiej� �awce, na ulicy lub w parku, chwytaniem momentu decyzji, kt�ra mnie do powstania z �awki zmusza, i przyznam si�, �e nigdy u�owi� go nie potrafi�. Tak samo nie mog�em zmiarkowa�, kiedy si� na ten wyjazd zdecydowa�em i jakim sposobem ju� wysiada�em przed gankiem domu mojego przyjaciela. By� zimny lutowy dzie�, rozpocz�o si� we mnie magiczne dzia�anie owego tygodnia. �wiadomo�� jak gdyby roz- szerzy�a si� czy pog��bi�a i dok�adniej przejmowa�y mnie wszelkie dane zewn�trzne, kt�re przenika�y do mojego wn�trza za pomoc� zmys��w. W kilkugodzinnym pobycie 17 Opowiadania 257 u mojego przyjaciela mie�ci�o si� ju� ca�e przeczucie Zosi, chocia� wszystko w zimnych i wysokich pokojach tego domu by�o inne ni� w ciep�ym szapijowskim dworze latem, kiedy�my z ni� i z Oswaldem sp�dzali wieczorne godziny w szarym saloniku. Obraz dwuletniej naszej przyja�ni rozwija� si� w mej g�owie, podczas kiedy rozmawia�em tu z obcymi lud�mi, �artowa�em i �mia�em si�. Dom mojego kolegi by� domem weso�ym � jednak obraz tej dziewczyny z czarnymi war- koczami, kt�re upina�a na g�owie a la Dante Rossetti, przez ca�y czas nie znika� mi z oczu. Po raz pierwszy tutaj odczu�em niepok�j z powodu Zosi, po raz pierwszy � nagle wyrwany z krainy marze� i wyobra�e�, w jakiej dotychczas przebywa�em � zastanowi�em si� nad powodami, dla jakich ona mnie wzywa�a, i zrozumia�em, �e musz� one by� do�� wa�ne, skoro apel jej brzmia� tak gwa�townie. Kolega m�j zatrzyma� mnie na obiad, po�yczywszy oczywi�cie owe trzydzie�ci rubli, i obieca� mnie po obiedzie sam odwie�� na warszawski poci�g. My�li wida� moje, bo m�wi�em ma�o, naprowadzi�y rozmow� na temat przyja�ni pomi�dzy kobiet� i m�czyzn�. Sam nie wiedz�c jak, sta�em si� gor�cym obro�c� tego idea�u i aczkolwiek kpiono sobie ze mnie, w �ywych s�owach opisywa�em urok takiego stosunku. Kiedy m�j kolega odprowadzi� mnie na stacj� � w futrzanej czapie i wspania�ej szubie � powiedzia� mi na zako�czenie jako starszy i do�wiadcze�szy przyjaciel: �Na twoim miejscu nie wierzy�bym tak bardzo w t� czyst� przyja�� pomi�dzy m�czyzn� a kobiet�!" Jad�c w wagonie rozmy�la�em o tym powiedzeniu i u�miecha�em si� z lekka. Nie wierzy� tym listom? Tym szczerym wypowiedziom Zosi? Przecie� ona o wszystkim do mnie pisa�a, ja mo�e by�em mniej szczery w stosunku do niej, ale ona? Nie pisa�em jej, na przyk�ad, nic o tym, �e zacz��em pisa�, ale co to j� obchodzi? Ona wspomnia�a mi par� razy o Oswaldzie, m�wi�a, �e widuje w dalszym ci�gu 258 profesora �alwata... dawa�a mi nawet do zrozumienia, �e kocha si� w profesorze... takie r�ne babskie sprawy... Zdrzemn��em si�. Powietrze w Warszawie by�o zupe�nie inne: ani �ladu mrozu, ani �ladu �niegu. Na ulicach prawie wiosennie, stosownie do r�nic kalendarza tam by� jeszcze luty, tutaj zupe�ny marzec. Ju� sama ta przemiana atmosfery, powiew od szarej Wis�y, poblask s�o�ca na dachach i promienie padaj�ce przez ��te zas�ony do niebieskiej kawiarni, sam d�wi�k j�zyka polskiego na wiosennych trotuarach upaja� ju� mnie � a c� dopiero Zosia. Zosia wyda�a mi si� wtedy pi�kna, chmurna, ogromnie zaj�ta swoj� osob�. Wbrew wszystkim gwa�townym listom, kiedy zatelefonowa�em do niej po przyje�dzie, wyda�a si� lekko zdziwiona. Przez ca�y dzie� nie mog�a si� ze mn� zobaczy� i dopiero wieczorem na chwilk� wpad�em do niej. Wychodzi�a do teatru. Zasta�em j� w domu sam�, ju� ubran� w pi�kn� sukni� per�owopopielatego koloru, z ko�nierzykiem z weneckich koronek u szyi. Siedzia�a jak gdyby zgn�biona w fotelu i nie wsta�a na moje powitanie. Kiedy j� poca�owa�em w r�k�, zarumieni�a si�, wyrwa�a d�o� z mojej i powiedzia�a szybko: � Po c�e� przyjecha�? Mnie ju� nic nie trzeba. Popatrzy�em na ni� zdziwiony. � Zosiu, wzywa�a� mi� przecie? � Ty zawsze bierzesz wszystko dos�ownie. � A potem jak gdyby przezwyci�a�a jak�� my�l, kt�ra j� t�oczy�a, doda�a bez u�miechu: � No, doskonale, �e przyjecha�e�, b�dzie nam dobrze przez par� dni. Ale naprawd�, nie trzeba by�o przejmowa� si� moimi listami. Wiesz, �e jestem wariatka. Spojrza�em na ni� uwa�nie. Twarz jej zmieni�a si�, oczy zaszkli�y, brwi by�y stale �ci�gni�te w nieprzyjemny grymas, poblad�a bardzo, ale i wypi�knia�a. � Chcia�a� przecie, �ebym by� przy tobie?,Prawda? � zapyta�em mo�e czulej, ni� sobie �yczy�em. 17* 259 � Tak, ale nie trzeba spe�nia� wszystkich moich za- chcianek � powiedzia�a powa�nie i nie patrz�c na mnie. To by�a pierwsza i ostatnia istotna rozmowa w ci�gu tego tygodnia, kt�ry sp�dzi�em przy niej. Reszta podobna by�a do bajki. Nag�e wyrwanie si� z zamkni�tej kijowskiej atmosfery, klimat podr�y, towarzystwo Zosi stanowi�o w sumie wra�enie poch�aniaj�ce wszystkie inne. Przyznam si�, �e od tej chwili przesta�y mnie w�a�ciwie obchodzi� losy Zosi. Przyjmowa�em nadp�ywaj�ce wypadki, spotkania, ch�on��em obrazy i interesowa�o mnie tylko to, w jaki spos�b odbijaj� si� one w moim wn�trzu. Zreszt� nie dzia�o si� nic nadzwyczajnego. Warszawa w marcu: suche tro- tuary, niebieskie niebo, Wis�a w oddali; sklepy na Nowym �wiecie, skromne, ale nosz�ce jakie� swoiste pi�tno. R�ka- wiczki br�zowe u Kowalskiego, pachn�ce zamszem, tort w kszta�cie b�yszcz�cej kapusty u Lardellego naprzeciwko Foksalu. Chodzenie po ko�cio�ach, rozmowa o sztuce, dziecinna jeszcze prawie, ale zachwycaj�ca ze wzgl�du na swoj� pych�: jacy my m�drzy! Jak umiemy rozstrzyga� najpowa�niejsze kwestie! Zdawali�my si� sobie tak m�wi�, zajadaj�c ciastka w �egipskich pokojach". Nawet do teatru chodzili�my rzadko. Pami�tam Messal�wn� w Luksembur- gu, pi�kn� jak anio� i dumn� jak kr�lowa, ca�� w pi�rach i w kwiatach, smuk�� i u�miechni�t�, i �piewaj�c� �ab�dzim g�osem. Zjawisko nieuchwytne, symbol tego przelotnego szcz�cia, jakiego doznawa�em w tej chwili � jakiego doznawa�em mo�e jedyny raz w �yciu tak zupe�nie � nieosi�galne marzenie i jeszcze jeden temat do rozmowy z Zosi� w blaskach marcowego s�o�ca. Pogr��ony w nie kontrolowanym odbieraniu wra�e�, zaj�ty wewn�trznym fotografowaniem przep�ywaj�cego obok mnie �wiata, nie zastanawia�em si� nad tym, co si� dzia�o w duszy mojej przyjaci�ki. Na poz�r by�a bardzo weso�a i po pierwszym dniu zawsze mia�a czas dla mnie, nie rozstawali�my si� prawie wcale. Dopiero po trzech dniach 260 powiedzia�a mi, �e si� �do�� cz�sto" widuje z Oswaldem Sosnowskim. Kiedy powiedzia�em, �e chcia�bym go spot- ka�, zby�a mi� pogardliwym �c� ci po tym". Nie tylko w tych s�owach zauwa�y�em troch� lekcewa�enia; drobna doza, jeden odcie� pogardy by� w tym, jak mnie traktowa�a. Troch� tej pogardy, jak� ma kobieta dla dziecka, dla ch�opca, pogardy nie wolnej od macierzy�skiej czu�o�ci. Dzisiaj dopiero, nie �pi�c w weneckim hotelu, zacz��em sobie zdawa� spraw�, jak dalece by� skomplikowany b�d� co b�d� nasz stosunek. W�wczas przyjmowa�em wszystko tak naturalnie, to w�a�nie jest mo�e przywilej m�odo�ci, �e jeszcze mo�e nie dostrzega� w rzeczach na poz�r zwyczaj- nych tej skomplikowanej tkaniny przyczyn i skutk�w, z jakiej si� sk�ada ka�da znajomo��, ka�da przyja�� i ka�da mi�o��. Za to o profesorze Zosia nic nie m�wi�a. Wiedzia�em z list�w, �e s�ucha�a jego wyk�ad�w. Potem kilkakrotnie przemkn�o jego nazwisko w opisach jakich� zabaw, w spra- wozdaniach z wieczork�w... Sam spos�b prze�lizguj�cy si� lekko, z jakim to nazwisko wymienia�a, niepokoi� mnie troch�. Ale w Warszawie o tym zapomnia�em, m�wili�my zupe�nie o innych rzeczach. I nie widzia�em go przez ca�y czas mojego pobytu. Dopiero w ostatni� sobot�, w wili� mojego wyjazdu, poszli�my ca�� gromad� z moimi kuzyna- mi, z ma�� siostr� Zosi na scating-ring w Aleje Jerozolim- skie. W gwarze, jaki nape�nia� nasz� lo��, w ha�a�liwym stukocie wrotek Zosia siedzia�a milcz�ca i blada. W�wczas w�a�nie zjawi� si� Oswald. On to dopiero rozrusza� Zosi�, przede wszystkim wspominaj�c szapijowskie czasy, potem zabieraj�c j� na wrotki i je�d��c z ni� po boisku; wtedy te� spostrzeg�em przez chwil� profesora. Uk�oni� si� z daleka Sosnowskiemu i Zosi, sta� przez chwil� naprzeciwko naszej lo�y, wyprostowany, elegancki, zupe�nie siwy stary pan. Nie zaniepokoi� mnie w�wczas ani troch�, ale jednak jego sztywna posta� wbi�a mi si� w pami��. 261 Wieczorem �egna�em si� z Zosi� w jej mieszkaniu, rodzice jej, mili, spokojni i bardzo w c�rce zakochani pa�stwo, byli obecni przy tym, nie mogli�my mimo wszystko m�wi� zupe�nie szczerze. Peszy�o mnie troch�, �e w�a�ciwie m�- wi�c, nie mia�em Zosi nic do powiedzenia. Ona popatry- wa�a na mnie z takim wyrazem, jakby si� o co� chcia�a mnie zapyta�, czy te� jak gdyby czeka�a na gest lub s�owo z mojej strony. Wiedzia�em, �e nie chodzi�o tutaj o mi�o��, ale mo�e o rzeczy wa�niejsze. To mi dopiero przysz�o do g�owy w wagonie, kiedy ju� wraca�em do Kijowa. Zreszt� tak�e dopiero w wagonie, w czasie dwudziestoczterogo- dzinnej jazdy uprzytomni�em sobie, z jak� dziewczyn� sp�dzi�em ten tydzie� � i ile zawdzi�czam jej my�li, ile rado�ci, ile prostych szcz�liwych chwil pod s�o�cem Warszawy. Odchodz�c, powiedzia�em jej po prostu: � Do widzenia, Zosiu, dzi�kuj�. Ona si� za�mia�a i odwr�ci�a oczy od moich oczu. � Nie masz za co dzi�kowa�. To raczej ja tobie. Przyje- cha�e� z tak daleka. W ostatnich s�owach brzmia�o troch� ironii, troch� �alu. � Zosiu � zawo�a�em � dlaczego mi nic nie powie- dzia�a�? � Nie mia�am ci nic do powiedzenia � te wyrazy wypowiedzia�a zimno, sucho, niedobrze. W og�le nic nie mia�a w sobie w tym momencie z kobiecej dobroci. � Zosiu � powiedzia�em prosz�co � przynajmniej mi napisz. � Wiem, wiem � odpowiedzia�a � napisz�, naturalnie, wszystko ci napisz�. W wagonie powtarza�em sobie te ostatnie s�owa. Po przyje�dzie do Kijowa czeka�em, a� napisze. Ale nie do- czeka�em si�. Dosta�em si� w szalony wir zdarze�, zdawa- �em egzamina, kocha�em si�, pisa�em. Pisa�em bardzo du�o. Nie pami�ta�em ju� o niczym z przesz�o�ci. 262 Przez d�ugie chwile nosi�em si� z zamiarem napisania do Zosi, zapytania, co si� sta�o, dlaczego przerwa�a korespondencj�. Przecie� pisywa�a poprzednio tak du�o, tak cz�sto. Co si� z ni� sta�o? Dopiero przed sam� woj- n�, latem 1914, czy nawet ju� na jesieni, po pierwszych zdarzeniach spotka�em na herbacie u kogo� moj� pryn- cypa�k� z Szapijowa. W przelotnej rozmowie powiedzia�a mi ona, �e Zosia umar�a w Wenecji. Dlaczego w Wenecji? Ta pani nic mi nie powiedzia�a i by�em tak oszo�omiony t� wiadomo�ci�, �e nie rozpytywa�em si� jej za bardzo. �al mi by�o Zosi, a potem poma�u zapomnia�em, tyle rzeczy si� dzia�o naoko�o. Dzisiaj dopiero fotografia przywo�a�a przed moje oczy te dawno minione sprawy. I noc bezsenna, i porywy bora, kt�ry wia� od l�du Jugos�awii i przenika� ch�odem. Czarna noc za oknem i czarna woda u st�p hotelu przypomina�y mi jakie� wiersze B�oka, a widziana niedawno Salome w ciemno �wiec�cych mozaikach przedsionka �wi�tego Marka, wiotka i nierzeczywista, id�ca poprzez z�oto jak przez ciemn� wod�, przypomnia�a mi si� razem z tyloma innymi dziewcz�tami, listkami urwanymi z drzewa �ywota i rozproszonymi przez zimne wiatry ziemi. Rzeczywi�cie by�o to niedu�o, co pami�ta�em o Zosi, ale pami�ta�em teraz bardzo wyra�nie � i przez ca�y per�owy poranek, kt�ry sp�dzi�em nazajutrz przesiadaj�c si� z �awki na �awk� wzd�u� wybrze�a Wenecji, posta� w szarej sukience i z szarymi oczami nie porzuca�a mnie prawie ani na chwil�. I jednocze�nie w miar� jak spogl�- da�em na �odzie i gondole przep�ywaj�ce ku Lido lub z powrotem, wyrasta�a mi przed oczami � z ruchami swoimi, u�miechami i spojrzeniami � owa niedost�pna dotychczas bohaterka. Zjawi�a mi si� przed oczami w po- staci Zosi i pocz��em si� po trosze domy�la�, �e po to tylko przyjecha�em do Wenecji, aby j� tutaj odnale��. Chcia�em wr�ci� do r�kopisu, ale nagle us�ysza�em, jak dwaj olbrzy- 263 mi na wie�y uderzyli jedenast�, a przecie� o tej godzinie mia�em si� ju� spotka� z Sosnowskim. Przedosta�em si� g�szczem w�ziutkich uliczek do ko�cio�a Frari i tam od strony Scuola San Rocco spotka�em arystokratycznego dziennikarza. Wczoraj wydawa� mi si� zupe�nie obcy. Dzisiaj jego sztywne ruchy, jego w�sik, jego napuszczony na oczy kapelusz, r�owy krawat przy niebieskiej koszuli oddycha�y czym� dawno znajomym. Przez postarza�� jego posta� spostrzeg�em dzisiaj m�odzie�ca z szarego saloniku, kt�ry razem z Zosi� by� tre�ci� moich ca�onocnych rozmy�la�. Rozmawiaj�c o malarstwie, weszli�my do Scuola San Rocco. Wieczysta oboj�tno�� klasycznych dzie� sztuki, jej ponadbytowo��, wznios�o�� � a zarazem pogarda dla naszych �miesznych wiek�w � nie wyda�a mi si� nigdy tak oczywista, a zarazem tak bolesna. Przed jednym z ciemnych fresk�w Tintoretta stan�li�my w milczeniu. Mam wra�enie, �e ka�dy z nas my�la� o czym innym. Na obrazie, jak na dwupi�trowej �cianie, w g�rnej kondygnacji widnia�a Ma- tka Boska z Dzieci�tkiem i �wi�ty J�zef. W dolnej odbywa�a si� jaka� scena pasterska. Wszystko wyda�o mi si� teatralne, nat�enie �wiate� i blask�w obce i przesadne, a jednak w dzianiu si� wyobra�onym na fresku by�o co� prze- nikliwego i poruszaj�cego g��bokie pok�ady duszy. Ju� wiedzia�em, o co mi chodzi�o. Powiedzia�em spokojnie: � Ten anio� na prawo podobny jest do Zosi. Pami�ta pan jeszcze Zosi�? Sosnowski zatrzyma� si� d�ug� chwil� nieruchomo przed freskiem, ukradkiem patrzy�em na jego profil: nieruchomia� coraz bardziej, jak gdyby zastyga�. Usta zacisn�y si� w niemym wysi�ku. Wida� by�o, i� nie patrzy na obraz, �e wzrok jego si�gn�� poprzez czarno-bia�� atmosfer� fresku niezmiernie daleko w perspektyw� minionych lat. U�miech- n�� si� potem i wznosz�c jeden palec prawej r�ki do g�ry zapyta� nie odwracaj�c si� do mnie: � Pan widzia� wczoraj jej fotografi�? 264 r � Tak � odpowiedzia�em i przeszli�my dalej. � A po- tem my�la�em o niej ca�� noc. Po raz pierwszy od tamtych czas�w. � Ja tak�e � powiedzia� Oswald � ale, niestety, nie po raz pierwszy. '� Niech mi pan co� o niej powie. Ja o niej nic nie wiem... � Jak to? Pan nie wie, �e... � �e umar�a � wiem. I to tutaj w Wenecji. Ale co to by�o? Pan wie? � Czy� mog� nie wiedzie�? � z g��bokim zdziwieniem powiedzia� Sosnowski i spojrza� na mnie po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy. � Przecie� to by�o przy mnie. Ton jego g�osu brzmia� tak dziwnie, �e mnie zastanowi�. � By�em z ni� zaprzyja�niony � pragn��em to wszystko jako� zbagatelizowa� � pisywa�a do mnie cz�sto, pan wie? Musia�a panu m�wi�. � Tak, pami�tam � powiedzia� � m�wi�a mi o tej korespondencji. Popatrzy� na mnie z wyrzutem. Nie rozumia�em dok�ad- nie, co ten wyrzut oznacza. � Listy si� urwa�y w�a�nie od tego momentu, kiedy pana ostatni raz widzia�em w Warszawie � powiedzia�em niby oboj�tnie. � Nie pisa�a ju� potem do pana? Ale to nied�ugo si� ci�gn�o. � No, jeszcze prawie dwa lata. � Tak. Dwa lata. Obejrza� si� dooko�a siebie niezdecydowanie. Na obrazy nie patrzyli�my, cho� sta�y one przed naszymi oczami, wielkie, nastroszone mn�stwem postaci, nieszczere i �yj�ce w�asnym swoim �yciem. Wzi��em Oswalda pod r�k� i po- wiedzia�em szeptem, jakbym si� z czego� zwierza�: � Chod�my st�d. Tu nie mo�na m�wi� o takich ludz- kich sprawach. � Dobrze, chod�my. Ale dlaczego? 265 � Tu jest za ch�odno i za uroczy�cie. Oni wszyscy � wskaza�em r�k� dooko�a � inaczej patrz� na te sprawy. Chod�my gdzie� na kaw�. Gdy�my wyszli i przekradali si� potem przez ma�y, do wiejskiego salonu podobny placyk San Toma, w sztywnych ruchach Sosnowskiego nast�pi�a pewna zmiana. Przygarbi� si� troch�, jak gdyby musn�� go cie� staro�ci. Pod zimnym i cienistym �ukiem przechodz�c na jak�� zapad�� uliczk�, spyta�em go: � Pan si� w niej kocha�? Przy�pieszy� kroku. � No, tak, oczywi�cie � odpowiedzia� z u�miechem, nie otwieraj�c prawie zaci�ni�tych z�b�w. � Przepraszam, �e tak o tym m�wi� � doda�em jesz- cze. � Przed laty w Szapijowie byli�my o w�os od przyja�ni. Powinienem by� wtedy o to si� zapyta�. Ale dzisiaj? To tak ju� jest dawno! � Tak. Dawno, bardzo dawno. Na najbli�szym pod�u�nym placu, wygl�daj�cym jak kiepska dekoracja operowa, z ma�ych szklanych drzwiczek bucha� zapach kawy. Siedli�my tu przed progiem i kazali�- my sobie da� �un espresso". Oczywi�cie kocha� si� w niej! �e te� ja tego od razu si� nie domy�li�em. � Dawno! � wr�ci� do rozmowy Oswald. � Ale to w�a�nie najgorsze, �e niekt�re rzeczy si� nie starzej�. Jeszcze wczoraj ten pa�ski wypadek. Tak mi si� to wszystko znowu przypomnia�o. Nie rozumia�em, o czym Oswald m�wi, ale uwa�a�em, �e lepiej si� nie pyta�. I tak po zamglonych oczach jego widzia�em, �e za du�o ju� si� pyta�em. Siedzia� przede mn� bardzo zmieniony, oczy pod szk�ami by�y niespokojne, �ledzi�y przechodni�w z nerwow� niecierpliwo�ci� i unika�y mojego spojrzenia. � Naprawd�, przykro mi, �e poruszy�em t� spraw� � powiedzia�em. 266 r � Ale� nic nie szkodzi � za�mia� si�. � To ja tylko dzisiaj tak to odczuwam. Sprawa to zreszt� tak zwyczajna. Mi�o�� i �mier�. Gdzie� to si� lepiej rozumie, ni� w tym umar�ym mie�cie, podobnym do kupy wykopanych pi- szczeli? . � Tak � powiedzia�em, patrz�c uwa�nie na niego � ale najgorzej jest tym, kt�rzy zostaj�. � I trwaj� bez �mierci i bez mi�o�ci � za�mia� si� Oswald. Milczeli�my przez chwil�, jak wypada�o. Potem Sosnow- ski opanowa� si� i rozpocz�� rzeczowym tonem sprawo- zdania: � Wi�c to by�o tak. Od chwili kiedy pozna�em pann� Zosi�, zakocha�em si� w niej bardzo. Ale p�niej, w War- szawie, by� ten profesor, �alwat � pan pami�ta, prawda? Ci�gn�o si� to wszystko tak d�ugo... Rozumie pan, m�czy- li�my si� obaj. Czego ona chcia�a � nie wiem. B�aga�a mnie, abym jej nie opuszcza�, ale profesor mia� j� ca�kowicie w swojej mocy. Rozmawiali�my godzinami, przekonywa�em j�, ulega�a moim perswazjom, obiecywa�a, �e ju� go nigdy nie zobaczy, m�wi�a, �e j� nudzi, �e nienawidzi go. A potem do�� by�o jednego s�owa, jednego telefonu profesora, a sz�a za nim, ucieka�a ode mnie. Latem, po tej wio�nie, co pan by� w Warszawie, je�dzili�my za sob� po ca�ej Polsce, ona, profesor i ja. Zima w Warszawie by�a ci�kim widziad�em, snem gor�czkowym. A jednak by�a to zima, kiedy by�em szcz�liwy... Zosia mo�e tak�e by�a szcz�liwa, w ka�dym razie triumfowa�a! Pi�kno�� jej si� rozwin�a... Nie ma pan poj�cia, jak by�a pi�kna � coraz bledsza i coraz bardziej