1830

Szczegóły
Tytuł 1830
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1830 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1830 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1830 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Helena Mniszk�wna Ordynat Michorowski Tom Ca�o�� w 3 tomach Polski Zwi�zek Niewidomych Zak�ad Wydawnictw i Nagra� Warszawa 1990 T�oczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN, Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Pap. kart. 140 g kl. III-B�1 Przedruk - "Instytut Wydawniczy im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego", Warszawa 1989 Pisa� J. Podstawka Korekty dokonali K. Kopi�ska i St. Makowski I P�omie� r�s�, pot�nia�. Jaskrawe j�zyki, wymykaj�c si� zdradziecko z szarych mas budowli, strzela�y w g�r� �mia�ym p�dem. Jak �mije kurcz� si� i prostuj� swe �liskie cielska do skoku, tak roz�arte bicze ognia, skot�owane w k��bek, rozwija�y si� gwa�townie i par�y z w�ciek�� zajad�o�ci� coraz wy�ej do szczyt�w. Warkot i �wist z�owrogi bra�a w siebie moc marcowa; szare masy fabryczne, spi�trzone kominy - rysowa�y si� nikle w czarnych przestworzach. Teraz otacza� je u do�u krwawy wieniec, niby z krzew�w korali, ale ruchomy, szarpi�cy si� w ��dzy niszczenia. Straszliwe zygzaki pe�z�y w�owym skr�tem, pr�y�y si�, buchaj�c grzyw� purpury i z�ota. I ros�y jak tytany, i szalonym ta�cem rozchichotanych demon�w goni�y za sob�, ��cz�c w piekielnych u�ciskach rozwielmo�nione, �ar�oczne cielska. Ju� nie krzewy korali, lecz rozpasane fontanny ognia otacza�y budowle. Zapali�o si� niebo, r�owe p�achty na chmurach wch�ania�y czerwie�. Po�oga nabra�a rozp�du, wali�a w czelu�� nocy hukiem, przera�aj�cym gwizdem ognistych bat�w; nios�a w czerwone ob�oki olbrzymy dym�w. Rozja�ni�a si� okolica, morelowy odblask lun�� na �niegi. Po�ar sypa� potokami iskier. Deszcz z gwiazd purpurowych i z�otych, ciskanych z �ywio�ow� furi� zara�a� inne dachy, opala� drzewa. Wulkan wybucha� za wulkanem. Kilka ich zia�o pot�nie, rozlewaj�c si� w bezmierny ocean fal. Sadza dym�w ros�a w b�r, zbity, hucz�cy, ziemia wyda�a g�uchy j�k, szed� po niej grzmot, niby dreszcze przera�enia. �ywio� szala�. Ostre gwizdki sygna��w umilk�y, mrowisko ludzkie cofn�o si� w pop�ochu. Wielki dzwon alarmowy wydawa� kr�tki urywany krzyk. Gore! Gore! Kaski stra�nik�w miga�y w t�umie jak pochodnie. Wi�y si� nad g�owami przera�onych ludzi grube w�e sikawek, warcza�y cienkie tasiemki wody, gin�c w otch�aniach ognistych. Trzask tryskaj�cych pomp zag�usza�y rycz�ce k��bowiska szatan�w. Okropno�� bezmierna ogarn�a ludzi. Szalony strach skuwa� ich na miejscu. Pali�y si� niebo i ziemia. I coraz s�abiej, ciszej, bole�niej wo�a� dzwon resztkami si�. Gore! Gore! Nagle niebem, powietrzem, ziemi� szarpn�� gwa�townie straszliwy huk. Ludziom zdawa�o si�, �e ziemi� wysadzono dynamitem. Ze �rodka rozpalonego muru wielkiego budynku wybuchn�� niebieskofioletowy s�up ognia, zn�w si� skurczy�, rozwali� mur i, jak lawa z wulkanu, run�� po stoku g�ry niebiesk� rzek� pal�cego si� spirytusu. P�k� zbiornik w gorzelni. Po�ar przy b��kitnej szarfie p�yn�cego alkoholu sta� si� ��tym i jakby zmala�. Wykwit�y z po�ogi bukiet p�omieni odmiennej barwy za�mi� go na chwil�. Lecz nie zmniejszy� - ��dza zniszczenia rwa�a z si�� naprz�d. * * * T�um ogarn�a panika. Ludzie z wrzaskiem uciekali przed p�dz�c� rzek� spirytusu. Sza� zaw�adn�� �ywio�em i lud�mi. Potop, zawieja ognia do ob��du doprowadzi�y umys�y. T�umy dar�y si�, przewraca�y, biegn�c na o�lep i wpadaj�c na siebie. Szloch, krzyk ludzki zmniejsza�y si� chwilami i w�wczas s�ycha� by�o pojedyncze g�osy, tu i tam rozsiane, g�osy stanowcze, fanatyczne. Czasem, pod wp�ywem m�wc�w, kilkadziesi�t pi�ci wznosi�o si� ponad g�owami, wygra�aj�c stra�akom. Inni z przekle�stwem grozili w przeciwn� stron� po�ogi. A pojedyncze g�osy w przerwach �omotu, trzasku, �wistu p�omieni, dominowa�y ci�gle. - Zabij� nas - szeptali stra�acy. - Ratowa�! - brzmia�a komenda dow�dcy. - Nie uratujemy. Po�ar hucza�, jak tysi�ce tr�b powietrznych. II - Romny pal� si�! Gorzelnia ordynacka p�onie! Parowe m�yny! - rozlega�y si� po okolicy przera�one g�osy. W jaskrawym �wietle po�ogi biela�y w oddali mury bli�szych folwark�w. Jasno��, �ar piek�cy rozdziera� noc na dalek� przestrze�. �niegi, le��ce blisko ognia, staja�y w brudnych ka�u�ach odbijaj�c gor�ce �uny. Roz�arzone g�ownie, warkocze iskier z sykiem grz�z�y w b�ocie, buchaj�c reesztkami ognia, jak zm�czone bestie pian�. Zdawa�o si�, �e s�o�ce spad�o na ziemi�, rozprys�o si� i sk��bia, ciska w g�r�, rzucaj�c doko�a swe zab�jcze pasma, niby macki potwora. Wynios�e baszty i wie�yce ordynackiej siedziby rozb�ys�y w �wietle. R� wsi�kn�� w mury; krwawo �wieci�y szyby okien. Z wielkiej bramy sklepionej wypad� ostrym galopem ma�y orszak konnych i gna� do po�aru fantastyczny, jak hufiec upior�w. Na czele bieg� ko� czarny, zziajany, z rozwian� g�stw� ogona i grzywy. Po�ar gra� mu w �renicach; nozdrza nios�y pochodnie. Cwa�owa� naprz�d, �wiec�c marmurow� piersi�. Unosi� na grzbiecie smuk�� sylwetk� je�d�ca w rozniesionej przez p�d burce, spi�tej tylko na ramionach. Ju� dopadali po�aru, gdy zast�pi� im drog� inny je�dziec bez czapki, z osmolon� czupryn� i okopcon� twarz�. Konie, wstrzymane gwa�townie, stan�y d�ba. Zapytania i odpowiedzi skrzy�owa�y si�: - Jaki pow�d? - Podpalone... wszystkie rogi zaj�te. Obcy ludzie... dowodz� agitatorzy! - Wszystkie stra�e s�? - Tak, panie ordynacie. - Ratowa� domy robotnik�w i s�u�by; od fabryk odst�pi�. �ywo! - M�yny zgorza�y. Ale spirytus, panie ordynacie!... - S�ucha� komendy! Ludzie wa�niejsi. Na miejsce, Badowicz! G�os brzmia� spokojnie, ale stanowczo. W tej chwili w�a�nie p�k� zbiornik alkoholu. O�lepiaj�ca rakieta, piorunowym grzmotem cisn�a si� pod r�owy strop nieba i potoczy�a z g�ry, warcz�c przera�liwie, wprost na ordynata. Olbrzymi strzelec i dwaj inni gwa�townie odci�gn�li karego wierzchowca daleko na stron�. Oniemieli z przestrachu, bladzi, wydali okropny okrzyk zgrozy. - Panie ordynacie... dalej... dalej! - Tu ogie� dosi�gnie! - Dzi�kuj� wam. Brunon i Jur do po�aru; ratowa� mieszkania! Pan do naczelnika stra�y na pomoc. �owczy Urba�ski sk�oni� si�. - Ale, panie ordynacie, samemu niebezpiecznie... obcy ludzie... bunt. - Prosz� by� spokojnym. Ordynat zosta� sam. Silnie trzyma� rozgor�czkowanego konia, lecz Apollo wali� kopytami, bryzgaj�c b�otem. Chrapa� w�ciekle, przysiada� na tylnych nogach, z nozdrzy zia� ogniem. Spod czarnej czapki ordynata szare oczy b�yszcza�y �un� po�aru. Brwi mia� zmarszczone w g�sty �uk. Smag�a, szczup�a twarz zabarwi�a si� ogni�cie. Patrzy� w rozp�tan� przemoc ognia spokojniej od Apolla, tylko nozdrza gra�y mu pr�dko, podniecone wewn�trzn� gor�czk� i sw�dem spalenizny. - Co ja im zrobi�em?... Czy to zemsta? Za co?... my�la� poruszony. - Agitatorstwo... bunt... Wi�c fala przysz�a i tu?! U�miech ironiczny b��ka� si� na jego ustach, przemkn�� po wydatnych rysach i zawiej� sarkazmu omgli� szare �renice. - Byd�o! - wyrzuci�y skrzywione wargi. - A przecie� maj� nauk�; daj� im j� - my�la� z gorycz�. - Owczy p�d! I jeszcze s�abe m�zgi! Ju� by� podniecony ide� ocalenia zb��kanych t�um�w. Ostrogami tr�ci� Apolla, ruszy� w hucz�ce masy ludu, w burz� ognia i dym�w. Lecz powstrzyma� go olbrzymi Jur, chwytaj�c konia za uzd�. - Ja�nie panie!... tam nie mo�na... tam gro��... przeklinaj�. Ordynat par� naprz�d. - Kogo przeklinaj�? Mnie? - J�nie pana... to podlecy. - No, dobrze. M�wi�em ci: ratowa� mieszkania! Ruszaj do po�aru! - Ja�nie panie... - Ruszaj!... G�os ordynata zasycza�. Jur znik� w t�umie. - Zabawna historia! - my�la� Michorowski. - Tego jeszcze nie widzia�em. Ciekawym! I z u�mieszkiem lekcewa�enia wt�oczy� konia w sk��bione rojowisko ludzkie. III Jur ukryty przed wzrokiem ordynata, czuwa� jednak, z d�oni� nieznacznie umieszczon� na kolbie rewolweru. S�ysza� gor�ce mowy agitator�w, kt�rzy wygra�ali na pan�w i milioner�w; widzia� wzburzony t�um, zaci�ni�te pi�ci i ba� si� o ukochanego pana. Bali si� r�wnie� naczelnicy stra�y ogniowej i ca�a inteligencja administracji, zgromadzona przy ratunku. Najspokojniejszy by� ordynat. Na swym gro�nym wierzchowcu jecha� powa�ny, dumny, rozsuwaj�c piersi� ko�sk� zbite gromady robotnik�w i s�u�by folwarcznej. Spotykanym stra�akom dawa� kr�tkie, dono�ne rozkazy i wolno mija� t�umy nie zwracaj�c na nie najmniejszej uwagi. Ca�� akcj� ratunkow� skierowa� na zamieszkane domy; od fabryk odst�pili wszyscy. A ludzie oniemieli na jego widok. Spok�j i powaga ordynata wywo�a�y og�lny podziw. Zacz�to pospiesznie ust�powa� z drogi. Tu i tam jaka� r�ka, rozwijaj�c zaci�ni�t� pi��, nie�mia�o zdejmowa�a czapk� z g�owy. I uk�on�w takich by�o coraz wi�cej. Przekle�stwa cich�y, w oczach gas�y �ary w�ciek�o�ci. T�um zako�ysa� si�, wydaj�c z siebie zaledwie g�uchy pomruk zdziwienia. Nie spodziewano si� tu ordynata. Na widok jego wynios�ej postaci na koniu, jego twarzy jak z lodu wykutej, bez cienia l�ku w oczach, przeciwnie - z szyderstwem widocznym nawet dla og�u, agitatorzy zamilkli. Jaki� majestat ich zag�uszy�. Setki oczu wpi�o si� w jad�cego pana ze strachem, z nagle obudzon� pokor�. Wyda� im si� karc�cym duchem, kt�ry ich zgniecie do ziemi. Widoczny dla t�um�w, g�rowa� nad nimi, o�wietlony po�og�, pewny siebie, drwi�cy. Nawet troch� zawiedziony zachowaniem wyj�cych przed chwil� gro�nych mas. Wtem, z oddalonej gromady robotniczej odezwa� si� zachryp�y g�os i zacz�� wo�a� tubalnie: - Bur�uj! bur�uj! milioner! Nie dajcie si�, bracia!... Okradacz biednego narodu!... P�czek w ma�le!... Spali� go, zrabowa�!... Kto mu si� k�ania, temu kula w �eb... bracia, to bur�uj!... Zg�adzi� pan�w!... G�os agitatora zmieni� si� w ryk; odpowiedzia�o mu kilka pojedynczych okrzyk�w z t�umu i g�ucha cisza. Tylko pal�ce si� swobodnie fabryki hucza�y rozszala�ym p�omieniem. Ordynat ani drgn��. Jecha� dalej, lecz na jego ustach u�mieszek ironiczny wzm�g� si�, w oczach b�ysn�� humor. Zal�knione gromady ludzi, podburzone nowym krzykiem agitatora, zacz�y si� t�oczy�, popycha�. Na kilku zapali�o si� ubranie. Powsta�a panika, kt�r� spot�gowa�o jeszcze walenie si� przepalonych mur�w. - Bur�uj!... bur�uj!... wyzyskiwacz biednych! Trute�... - rycza� rozjuszony g�os w oddali. Gromady, zewsz�d popychane, otoczy�y Apolla zwart�, ci�k� bry�� cia� ludzkich. Ko� wyrzuca� g�ow�, zacz�� bi� kopytami. Wielki komin gorzelni, czerwony jak rubin, chwia� si� u podstawy. Groza straszliwa wlecia�a tu wichrem i roznios�a trwog�. Ordynat stan�� w strzemionach, podni�s� r�k� i wskazuj�c b�yszcz�c� b�otn� przestrze� poza ogniem, zawo�a� dono�nie: - Kto nie ratuje... tam!... marsz!... Wolno... wolno... Ust�powa�... nie t�oczy� si�... Wolno!... G�os ponury nie milkn��: - Bur�uj... �mier� mu!... W okropnym gwarze ludzkim w szumie fali ognia - rozleg�y si� dwa suche trzaski rewolwerowe, jeden po drugim: traf! traf! - odczute raczej instynktem, ni� s�yszane. Dwie kule �wisn�y powy�ej ordynata. On lekko przyblad�, lecz nie trac�c spokoju wo�a�, dalej stoj�c w strzemionach: - Wolno... wolno... W ty�... wolno! Pos�uszne gromady sz�y w porz�dku, ale w oddali, sk�d strzelano, rozleg� si� mro��cy krew wrzask ludzki. Krzyki przesz�y w ryk, w wycie dzikich zwierz�t. To rozjuszone t�umy robotnik�w goni�y uciekaj�cego agitatora, pragn�c zem�ci� si� za strza�y. Te dwa trzaski rewolwerowe by�y przesileniem na korzy�� ordynata. Oburzenie granicz�ce z ob��dem ogarn�o lud. ��dza zemsty za ukochanego pana zag�uszy�a wszelkie uczucia ludzkie. Bo w tym t�umie oba�amuconym, og�upia�ym, mi�o�� do ordynata buchn�a na nowo, jakby odrodzona. W tej chwili wszyscy w najwy�szym przera�eniu zrozumieli, �e nad uciekaj�cym przybyszem mo�e si� spe�ni� s�d dora�ny. Ale ordynat run�� z koniem naprz�d; wyprostowa� si� w siodle i przera�liwie gwizdn��. Dopad�o go kilku stra�nik�w. - Nie pozwoli� na rozlew krwi... �ywo tam! Wyrwa� go z t�umu! - krzykn�� z p�omieniami w oczach. Gdy stra�acy skoczyli co tchu spe�ni� to polecenie, ordynat zn�w j�� wolno wypuszcza� gromady z pogorzeliska. Prawie wszyscy ju� byli poza po�arem, gdy z �oskotem zawali� si� przepalony komin. St�kn�a ziemia pod nowym obuchem. Komin rozsypa� doko�a mn�stwo rubinowych cegie� i olbrzyxmie �omy gruz�w. Ca�y pusty plac w�r�d p�omieni zaja�nia� �arem. Teraz ju� ogie�, dym siwoczarny, skot�owany, gryz�cy, zamie� sypkich iskier, wszystko to zbi�o si� w mas�, w ogniste cielsko, mia�d�y�o si� wzajem, po�era�o. Do ordynata przycwa�owa� naczelnik stra�y g��bowickiej, wo�aj�c: - Ocalony od mordu, ale ci�ko ranny. Wzburzenie ogromne. Pilnuj� go stra�acy. Co robi�?... - Jak si� zachowuje? Czy chce zbiec? - Nie mo�e: pokaleczone ma nogi i zbity. Ordynat pomy�la� chwil�. - Odnie�� go do naszego szpitala. - Jak to, panie ordynacie? Do... naszego? - Tak! IV �ywio� przycicha�. Ju� tylko gdzieniegdzie wystrzela� s�up jaskrawych p�omieni. Otch�a� ognista rozla�a si� nisko przy ziemi, ko�cz�c piekielne dzie�o. Dogorywa�a gorzelnia, zabudowania jej i m�yny parowe. Zdo�ano zaledwie w cz�ci uratowa� mieszkania robotnik�w. Sikawki parowe i r�czne dzia�a�y bez przerwy; stra�e z G��bowicz, S�odkowic i Romn�w, a tak�e stra� z Obronnego nie ustawa�y w pracy. Ale �ar i mn�stwo rozpalonych g�owni utrudnia�y ratunek. Pogorzelisko otacza� ob�z ludzki; nar�d nap�ywa� gromadnie z okolicznych folwark�w i wsi. Jedni biegli ratowa�, inni wyrzekali g�o�no. Szloch poszkodowanych nape�ni� powietrze. Rozleg�y si� przekle�stwa i ci�kie westchnienia zachryp�ych piersi. G�osy, nad niepoj�t� dla tych ludzi dobroci� ordynata, rozbrzmiewa�y dono�nie. On ich nie s�ysza�. Sta� oddalony od po�aru - w otoczeniu kilku powoz�w z okolicy i konnych m�czyzn. Rozmawia� z hrabstwem Trestk�, r�wnie� na koniach. By� nawet wes�, tylko z lekk� chmur� na czole. Na wschodzie niebo zacz�o r�owie�, inaczej ni� �una, ja�niej, weselej. S�o�ce, blade, wznosi�o si� w g�r� przys�oni�te dymami po�ogi. M�tny dzie� roz�wietla� zm�czone twarze zielonym blaskiem. Przera�enie zastyg�o w rysach ludzi, kope� osiad�y na sk�rze i ten trupi refleks marcowego dnia w samym zaraniu nadawa� zgn�bionym gromadom wygl�d nieboszczyk�w. Hrabia Trestka m�wi� do ordynata: - Straszny objaw, ten po�ar! Je�li �otry zdo�a�y podburzy� do tego stopnia pa�skich ludzi, to dalib�g! koniec �wiata. C� m�wi� o mnie?... Chyba wyjad� za granic�. - No, w tej okolicy niepr�dko si� taka rzecz powt�rzy - rzek� w zamy�leniu ordynat. - To samo m�wili�my po dewastacji w Szalach. Czemu nie? - fala p�ynie. Pana oni kochaj�, a jednak... No, i moj� Rit� kochaj� w O�arowie: mo�e przez ni� i mnie oszcz�dz�. - Nie licz na to - odrzek�a hrabina. - Ale wie pan, co mi si� zdaje?... - m�wi� Trestka. - Gorzelnia pad�a ofiar� g��wnie dlatego, �e spirytus denaturowany. Inaczej �ajdaki rozbiliby tylko kufy, aby si� spi�. Ordynat machn�� r�k�. - To na jedno wychodzi. Wcale nie, bo by si� pochorowali przynajmniej, a zreszt� spitych powi�za�oby si� jak baran�w i do policji. O, szelmy! Do czego to teraz dochodzi? Sapristi! Ja bym wiedzia�, jak z nimi post�pi�. Hrabina Rita rzuci�a na m�a niech�tne spojrzenie, gorycz ugryz�a j� w serce bole�nie. Ona odczu�a, co my�la� w tej chwili ordynat. Wzrok jego b��dzi� po rumowiskach dymi�cych w�gli, jakby szukaj�cy nie kary, lecz pomocy dla ciemnych nizin ludzkich, kt�re si�� konieczno�ci wywo�anej n�dz�, id� na o�lep za tymi, co ukazuj� im raj poza gruzami. ��dza, je�li nie r�wno�ci, to chocia� sprawiedliwo�ci materialnej, p�dzi tych domniemanych wodz�w do czyn�w krwawych i otumanienia t�umu. Ordynat wzdrygn�� si�. Inna my�l nap�yn�a mu do m�zgu. - Jednak �wietn� by�a groza wybuchu! Ale c� za widok! - m�wi� Michorowski. Pani Rita popatrzy�a na niego zdumiona. - Podziwiam pana. W takich warunkach m�g� pan zachwyca� si� widokiem?... - No, jeszcze wtedy nie strzelano do mnie. - Ale� sama groza... Okropno��! - C� pan zrobi z tym ptaszkiem, skoro wyzdrowieje? - zapyta� Trestka. - Ha! P�jdzie w �wiat. Mo�e si� poprawi... W tej chwili przygalopowa� gorzelniany. Stan�� przed ordynatem z wahaniem, mn�c kapelusz w r�ku. - Co tam nowego? - Robotnicy chc� przeprosi� pana ordynata - rzek� nie�mia�o. - Wszyscy, co do jednego, s� zawstydzeni i upokorzeni. M�wi�, �e ich oba�amucono. - Bardzo wierz� - rzek� ordynat - gdy� inaczej nie gubiliby samych siebie. Gorzelniany spojrza� bystro i spu�ci� oczy. - Czy mog� przeprosi�?... zapyta�. - Powiedz im pan: niech si� najpierw wy�pi�! Ja ich sam zawo�am. Gorzelniany sk�oni� si� i odjecha�. - Je�li istnieje pa�stwo archanielskie, to na pewno u pana - zawo�a� hrabia Trestka. - Tym �ajdakom uda�o si�, �e na pana trafili. Gdzie indziej poszliby wszyscy w dyby; nie m�wi�c o agitatorze, kt�ry dawno wita�by si� z Abrahamem. - �le m�wisz, drogi - przerwa�a hrabina. - W�tpi�, czy gdzie indziej za taki strza� lud pragn��by krwi agitatora. Pragnienie zemsty nad nim to dow�d o�lepienia tych mas, lecz i mi�o�ci dla ordynata. - Jednak ferment musia� si� dawno szerzy�?... - O, tak! Z pocz�tku nie s�uchano podjudze� r�nych w�drowc�w, zbito nawet paru; potem og�lny pr�d poci�gn�� ku sobie. Du�o dope�ni�y broszury tajemnie rozdawane. Ordynat umilk�, gdy� wiele os�b z okolicy �egna�o si� z nim, odje�d�aj�c. Was zabieram do zamku - rzek� do hrabiostwa Trestk�w. Dzie� ju� by� zupe�ny, gdy ordynat ze swym orszakiem opuszcza� pogorzelisko. Rozpalone ruiny bucha�y jeszcze ogniem. Stra�ak�w kaza� ordynat zast�pi� innymi lud�mi. Rozdzierano zgliszcza bosakami; kobiety zalewa�y pojedyncze ogniska wod�, d�wigan� niemal z pasj�. Ca�� z�o�� i �al t�um wywiera� teraz na ogniu. Pastwiono si� nad nim, obrzucano b�otem, rwano w kawa�y. Nast�pi�a istna orgia zawzi�to�ci. Kobiety w�r�d przekle�stw ciska�y si� na p�omienie, jak hieny. Obraz przedstawia� okrutne zniszczenie rozpasanego �ywio�u i zwierz�c� zemst� ludu. Ordynat mia� na ustach ironiczny u�miech. - Nazywaj� moich ludzi kulturalnymi, a ot, patrzcie - rzek� do Trestk�w. - Barbarzy�cy! Nie trzyma si� ich kultura - odpowiedzia� hrabia. - Daremny trud. Najlepiej machn�� r�k�. - Nie: stale kultur� dawa�, a� ich przetrawi - odrzek� Michorowski. Pani Rita utkwi�a w nim oczy, pe�ne uwielbienia. Jechano w milczeniu po chrupkim �niegu, poplamionym czarnymi g�owniami i kupami sadzy. Nagle hrabia zawo�a�: - Jest! Idzie banda! Ordynat widz�c zbli�aj�cych si� robotnik�w skrzywi� usta z niesmakiem. - Czego oni ode mnie chc�?... W oczach odbi�a mu si� nuda. By� zm�czony. Z j�kiem, szlochem i chrz�stem kolan na �niegu, robotnicza gromada otoczy�a Apolla. Wrzaskliwa ruchoma ci�ba b�aga�a o lito��. - Daruj, jasny panie! My og�upieli!... nas odurzyli... Ale my wierni. Nie wyp�dzajcie, jasny panie... Nie posy�ajcie do turmy. S�u�yli b�dziemy darmo - gdzie jasny ordynat ka�e. - Mi�osierdzia, panoczku! lito�ci! Darmo s�u�y� b�dziem - zawodzi�y kobiety. Ordynat znudzonym ruchem poruszy� g�ow�. - Nie chc� waszej krzywdy, ale... nie lubi� bunt�w. - Mi�osierdzia, panoczku! Nie wyganiaj nas... ratuj! Skomlenia kobiet i b�agaj�ce oczy m�czyzn utkwione w ordynata, rozdra�ni�y go. Cisn�cy si� t�um, czarny, osmolony sadz�, bucha� spalenizn� i surowym zapachem potu. Michorowski straci� cierpliwo��, nerwy odmawia�y mu pos�usze�stwa. Rzek� jeszcze spokojnie: - Ja was nie wyp�dzam, ale teraz id�cie spa� i mnie dajcie odpocz��. Ruszy� koniem naprz�d. Zdumieni jego spokojem i niespodziewan� obietnic�, ludzie stali w milczeniu. Gdy ockn�wszy si�, posy�ali za nim b�ogos�awie�stwa, ordynat by� ju� daleko. W zamku jednak nie po�o�y� si� spa�. Siedzia� w swym gabinecie, na fotelu, z g�ow� opart� na r�ku. Uton�� wzrokiem w wisz�cym naprzeciw portrecie zmar�ej narzeczonej - i tak pozosta� d�ugie godziny. V W staro�wieckim gabinecie w S�odkowcach cicho rozmawia�o dw�ch pan�w. - Wi�c za�atwi�e� z nimi polubownie? To dobrze, ale czy si� nie rozzuchwal�? - pyta� stary pan Maciej Michorowski. - Zagrozi�em wydaleniem w razie ponowienia buntu - odrzek� ordynat. Doszed�em ca�ej sprawy: po prostu byli otumanieni. Zreszt� nie oni podpalili. G��wny b��d administracji, �e pozwoli�a na burzenie umys��w. Ostatecznie, mnie si� nie sta�a wielka krzywda... ale robotnicy poszkodowani bardzo. Pomimo energicznego ratunku, ca�y dobytek poszed� z dymem. - A ty ich pewno wspomo�esz? - rzek� staruszek z u�miechem. - No, skoro nie rozp�dzi�em na cztery wiatry, to tym bardziej nie dam im zgin�� z g�odu. M�yny b�d� odbudowywa�, wi�c robota dla nich jest na ca�e lato. - I gorzelni� postawisz? - W�tpi�. Ordynat zacz�� chodzi� wzd�u� gabinetu. Pan Maciej zamy�li� si�. Po chwili spyta� znowu. - Podwy�szy�e� im p�ac�? - O nie! Tego bym nie zrobi� pod presj�. Zreszt� wynagrodzenie maj� bardzo dobre, i sami o tym wiedz�. Pr�cz kilku narwa�c�w, og� nawet tego nie wymaga�. - A pami�tasz - w Szalach?... Ordynat zatrzyma� si�. - Tak, ale �wilecki nie wyp�aca� swym ludziom inaczej, ni� po dziesi�ciu terminach, i to po wielkich pro�bach. W og�le wszystkie warunki u niego by�y okropne. Moim ludziom wyt�umaczy�em bezzasadno�� ich post�pku. Zrozumieli, s� skruszeni i znowu s�u�� mi z ufno�ci�. Zawzi�to�� natomiast przeciw agitatorom jest taka, �e obawiam si� rozlewu krwi w razie pojawienia si� nowych. - O, nowi niepr�dko si� pojawi�! Znowu umilkli. Waldemar chodzi� po gabinecie, pan Maciej patrza� w okno na szare drzewa parku i gromady trzepocz�cych si� wr�bli. G�owa starca by�a zupe�nie bia�a, bia�e w�sy i brwi, twarz pomarszczona, bolesna, plecy zggarbione. Przedstawia� ruin� cz�owieka. Tylko w oczach gorza�a jeszcze dusza �ywa, my�l�ca, chwilami tragiczna. Pomi�dzy brwiami b�l zastyg� i wry� si� w cia�o g��bok� bruzd�. Po tym cz�owieku �ycie przesz�o ci�kim b�lem, zostawiaj�c po sobie �lady walk i nieszcz��. Lecz najwi�cej bia�ego w�osa na g�ow� a bolesnych bruzd na czo�o rzuca� ponury dramat, kt�ry zgn�bi� jego wnuka. Zgon narzeczonej Waldemara sta� si� dla starca najostrzejszym kamieniem z �yciowego m�yna. Teraz mia� nowe zmartwienie i obawy o wnuczk�. Ockn�� si� z zamy�lenia i rzek�: - Otrzyma�em list od Luci. S� z matk� w Nicei, ale Lucia chce wraca� do Belgii. Pisze, �e woli klasztor ni� to �ycie, jakie jej urz�dza Idalka. Zreszt� sam zobacz. Poda� ordynatowi du�y arkusz zapisanego papieru. Waldemar przeczyta�. Twarz skrzywi�a mu si� ironicznie. Zawo�a�: - Ciotka zawsze by�a wariatk�! Przepraszam, dziadku. - Ach! nie kr�puj si�, Waldy. Wiem, jak� jest Idalka. Te dwie kobiety razem przebywa� nie mog�, chocia� s� najbli�ej w �wiecie spokrewnione. - Ciotka chyba chce si� wyda� za m��. To jedynie motywuje te wieczne bale, maskarady i otaczanie si� cudzoziemskimi adonisami. - No, mo�e my�li o Luci? - Skoro jednak Lucia nie chce, nie widz� racji gwa�tem j� prowadzi� do o�tarza. - C� zatem robi�?... Tak zostawi� tego nie mo�na. Lucia jest roztrojona. - Niech dziadzio napisze do ciotki: mo�e na �wi�ta przyjad�? Staruszek smutnie zwiesi� g�ow�: - Idalka nie przyjedzie: zanadto j� absorbuje zagranica. Zreszt� boi si� rozruch�w. Waldemar wzruszy� ramionami. Do pokoju wszed� cicho s�u��cy. Stan�� przy drzwiach i chrz�kn�� znacz�co. Pan Maciej drgn�� niespokojnie. Ordynat spyta�: - C� tam znowu? - Nowa bieda, ja�nie panie. - No?... - W Szalach znowu strajk. Ograbiony pa�ac... - Jaki pa�ac?! Czy� zwariowa�?! Przecie pa�ac ograbiony dawniej. - A to pewnie pawilon. Kasjer zabity i hrabiostwo uciekli. - Kto ci to m�wi�? - Precz idzie s�uch, ja�nie panie. Jecha� stamt�d gajowy i m�wi� to samo. - Czy on jest? - Nie, pojecha�. - Niech natychmiast strzelec Jur jedzie do Szal, zobaczy i dowie si� dok�adnie! Pr�dko! S�u��cy wybieg�. Ordynat spojrza� na blad� twarz pana Macieja i rzek� spokojnie: - Prosz� si�, dziadziu, nie przejmowa�... To jeszcze nic pewnego. Troch� w to w�tpi�: by�oby za pr�dko jedno po drugim. Pan Maciej gor�czkowo potrz�sn�� ramieniem. Oczy starca gorza�y, na policzkach wyst�pi�y wypieki. - Waldy, ja si� boj� o ciebie! S�yszysz?! - truchlej� o ciebie... Takie czasy! Ordynat siad�, wzi�� r�k� dziadka, tuli� do siebie. W twarzy mia� wzruszenie, przem�wi� �agodnie, jak do dziecka: - Cicho, cicho, spokojnie. No, niech si� dziadzio nie obawia... no, nie ma czego! NIc mi si� nie stanie. - Ale dzi� nie pojedziesz? - Zaczekam na wie�ci z Szal. Zmrok zapad�. Szara godzina rozes�a�a sw� makat�, owijaj�c ni� wszystko doko�a. Na dworze pada� drobny, g�sty �nieg, pomieszany z deszczem. Wicher ciska� go na szyby okien i wy� przeci�gle. Z parku dochodzi�o skrzypienie starych drzew, j�kliwe, jakby kto� g�o�no �ebra�. Pan maciej i ordynat siedzieli w fotelach zamy�leni. Starzec prze�uwa� szcz�kami i me�� w ustach s�owa modlitwy. Suche, sztywniej�ce palce przesuwa�y paciorki r�a�ca. Ordynat zimny wzrok skierowa� na okno i siedzia� jak pos�g. Tylko poruszaj�ce si� cz�sto brwi i nozdrza �wiadczy�y, �e poza t� ch�odn� powierzchni� kipi�, �cieraj� si� uczucia i my�li. Obaj us�yszeli jednocze�nie cichy szmer przy drzwiach. Od progu posun�a si� do nich �ywym ruchem smuk�a posta�, ca�a w czerni. Poprzedza� j� lekki szum jedwabiu i w�t�y zapach wrzosu. - Lucia! - zawo�a� Waldemar, gwa�townie powstaj�c z miejsca. Odezwa�o si� �kanie. Ordynat zerwa� gazowy welon, przemoczony od deszczu. W szarzy�nie pokoju zab�ys�a szczup�a twarzyczka Luci Elzonowskiej w burzy popielatych w�os�w. Dziewczyna z p�aczem zarzuci�a r�ce na szyj� Waldemara. - Jestem z wami!... Jestem! Nareszcie!... Waldemar u�cisn�� j� i odda� w ramiona zdumionego dziadka. Pan Maciej nie pyta� o nic. G�aska� wnuczk� po twarzy i po rozwianych w�osach, patrzy� jej w oczy, jakby chc�c si� przekona�, �e jest ta sama. Nie widzia� jej dawno i nie m�g� si� ni� nacieszy�. Dziewczyna z obj�� dziadka rzuci�a si� w ramiona Waldemara, wypowiadaj�c kr�tkie, urywane zdania, przeplatane p�aczem i �miechem. - Gdzie zostawi�a� mam�? - spyta� pan Maciej. Lucia spochmurnia�a. - Ja, dziadku, uciek�am. Z mam� pogniewa�am si�. Mama jest w Monte Carlo. - I nie ba�a� si� sama jecha�?... - C� mi si� mog�o sta�? Jestem doros�a. Ale wra�enia straszne. Ju� od granicy pocz�wszy... Warszawa... Nagle rzuci�a si� do Waldemara, i chwytaj�c go za r�ce, zawo�a�a z l�kiem: - Ale� tu... tu!... Te strza�y... w Romnach!... Waldy! Jak to by�o?... To straszne! - Kt� ci ju� naopowiada�? Ciekawym! - �ydek z Rudowej, kt�ry mnie przywi�z�. Pan Maciej oburzy� si�. - Jak to?! Przyjecha�a� wynaj�tym powozem? - TAk� sobie n�dzn� dryndulk�, dziadziu - za�mia�a si� Lucia. - Wszystko by�oby dobrze, gdyby nie te wie�ci. Bo�e! I dziadzio tu sam!... Okropno��! Pan Maciej przygarn�� j� do siebie z czu�o�ci�. - Widzisz, �e nie sam: Waldy nade mn� czuwa, i Ksawery... - Ach! pana Ksawerego nie powita�am! Gdzie� on jest?... Przyj�� mnie tylko Jacenty i nie pozna�. Musia�am si� wylegitymowa�. Przytuli�a si� serdecznie do ramienia staruszka. Szepn�a z uczuciem: - Teraz, dziadziu, ja si� tob� zaopiekuj�. Nie odst�pi� ci� nigdy. B�dziemy razem przebywali z�e i dobre wypadki. - A nie boisz si�, dziecko? Tu rozruchy zaledwie si� zaczynaj�... mog� si� wzmocni�. - Nie, dziadziu. Ale tu jeste�my u siebie w ojczy�nie. Nie godzi si� nam jej opuszcza� w takiej chwili i... bawi� si� u obcych. Pan Maciej odsun�� wnuczk� od siebie, popatrzy� na ni� badawczo. - Jak ty si� zmieni�a�, Luciu! Ona zap�on�a. - Spowa�nia�am, dziadziu, nabra�am rozumu; teraz inaczej my�l�. Waldemar poca�owa� j� w r�k�. W oczach mia� iskry zadowolenia. - Jeste� dzieln� dziewczyn�, Luciu! - rzek� z uznaniem. Krwisty rumieniec zabarwi� jej policzki. - Zawdzi�czam to tobie, Waldy, i... Stefci - doko�czy�a szeptem. Wtem za drzwiami rozleg� si� ha�as i pr�dkie kroki. Do pokoju wpad� blady Jacenty, za nim strzelec Jur i m�odszy pokojowiec. Wszyscy, spiorunowani wzrokiem ordynata, stan�li w miejscu i zacz�li cofa� si� w ty�. Ale pan Maciej krzykn��: - Co si� sta�o?! Milczeli, l�kaj�c si� odezwa�. Ordynat podszed� do nich. - Albo zachowywa� si� spokojnie, albo ju� m�wi�! Co si� sta�o?... - W Szalach ograbiona kasa! Kasjer zabity; hrabstwo uciekli. W O�arowie strajk; pal� budynki hrabiego... bunt! - wyrecytowa� jednym tchem przera�ony Jur. - Jezus, Maria! - j�kn�� pan Maciej. Ordynat wypchn�� za drzwi s�u��cych i sam za nimi wyszed�. - Uderzy� w dzwon po�arny! Niech stra� rusza. jeden pojedzie do G��bowicz po tamt� i rome�sk�. Ty Jur - ani kroku z pa�acu; masz by� na rozkazy pana. Dla mnie siod�a� konia. �ywo! Wyda� polecenie i sam wszed� do gabinetu. - Po�egnam was. Jad� do O�arowa. Prosz� by� spokojnym, Dziadziu!... Zza okna rozleg� si� przyt�umiony g�os dzwonu. Bi� wolno, rytmicznie, lecz tak przejmuj�co, jakby w ka�dym d�wi�ku zamyka� tysi�ce ludzkich j�cze�. Waldemar podni�s� r�k� do czo�a. - Ha! Burza idzie! - rzek� do siebie i wyszed� z gabinetu. W kilka minut p�niej cwa�owa� na czele stra�y ogniowej, wyprzedzaj�c dow�dc�. Od strony O�arowa �wieci�a rozleg�a �una. VI I znowu ordynat obj�� komend� nad po�arem. Trafi� na chwil� najtragiczniejsz�, zawalenia si� ob�r. Stada kr�w z rykiem przera�liwym rzuca�y si� prosto w ogie�. Sza� ogarn�� byd�o. Po okolicy szed� jeden grzmot ryk�w, �a�osny bek ciel�t roznosi� echa strachliwe: Krowy wali�y racicami w ziemi� �owi�c w pyski spieniony sw�d spalenizny. Oczy zwierz�t gorza�y w�ciek�o�ci�. Pop�och i og�upienie gna�o je na o�lep w p�on�ce zwaliska. Zgin�y obory, stodo�y i magazyny ze zbo�em. Wszystko pokry�a wyj�ca, szeroko rozhulana p�achta po�ogi. Z kl�ski ocala�y tylko stajnie; Ca�� si�� obrony skierowano na nie, bo do pal�cych si� budynk�w nie by�o dost�pu. Z miejscowych ludzi nikt nie ratowa�. Gromady ich sta�y w pobli�u, ur�gaj�c stra�akom, �miej�c si� z hrabiego Trestki, kt�ry biega� po�r�d ognia i kl�� r�nymi j�zykami. Michorowski dopad� go gdzie� na boku i rzek� z wym�wk�: - Panie, prosz� nie robi� z siebie widowiska. Ludzie si� �miej�! Trzeba zachowa� powag�. Trestka mia� wzrok b��dny. - Ja im si� za�miej�, �ajdakom!... Z�odziejom tym!... Ja ich wszystkich w dyby... Do krymina�u... Pasy drze�!... Szelmy!... I grad pocisk�w bardzo dobitnych pop�yn�� z ust hrabiego, przeplatany g�sto cudzoziemskimi epitetami. Ordynat mia� niesmak na ustach, ale cierpliwie stara� si� hrabiego uspokoi�. W ko�cu odda� go pod opiek� pani Rity. Lecz i to niewiele pomog�o. Hrabia albo kl��, albo �ama� r�ce wo�aj�c: - Moje obory, moje obory! A szkody istotnie by�y olbrzymie. Spali�o si� kilkana�cie kr�w; zw�glone ich cia�a, wzd�te, le�a�y tu i tam, stercz�c nogami, niby jakie� dziwaczne kupy w�gla, spalonych wn�trzno�ci i popio��w. Straszny widok uderza� w oczy. Cia�a popalone roznosi�y cuchn�ce wyziewy. Po zduszeniu ognia ordynat w prywatnym gabinecie hrabiego rozmawia� z pani� Rit� i miejscowym rz�dc�. Hrabia by� r�wnie� obecny. Ale nie m�wi� nic, powtarzaj�c jedynie �a�osn� skarg�; - Moje obory! Moje obory... Ordynat pyta� o r�ne szczeg�y, tycz�ce si� powstania buntu. Bada� drobiazgowo warunki utrzymania i op�aty s�u�by. Przegl�da� ksi�gi, sprawdza� rachunki. Okaza�o si�, �e agitator�w nie by�o. S�u�ba, ��cznie z wsi�, rozpocz�a strajk z powodu niewyp�acalno�ci dworu, nie uregulowanych serwitut�w i niech�ci osobistej. Ordynat przegl�da� ca�� rubryk� proces�w, czasem wprost �miesznych i porusza� g�ow�. - Bajeczne zdolno�ci czy maniactwo - my�la�; g�o�no za� rzek�: - Jedyna rzecz, do kt�rej si� leni�, to procesy. - Ja teraz przestan� si� procesowa�: b�d� strzela� prosto w �eb. Przynajmniej �ajdak�w mniej zostanie! - krzycza� hrabia. Pani Rita zaci�a usta, ordynat milcza�. W kilka godzin potem ordynat, po naradzie z hrabin�, chcia� odjecha�. Ale mu nie pozwolono, gdy� kilkudziesi�ciu strajkuj�cych oblega�o pa�acowy ganek, chc�c si� widzie� z hrabi�. Pani Rita �cisn�a za r�k� Michorowskiego. - Niech pan nas nie opuszcza. Pan zna Edwarda. Tu trzeba rozumu, taktu, a Edward taki zrozpaczony... - doda�a, jakby usprawiedliwiaj�c m�a. Ordynat zosta� i nauczy� hrabiego, jak ma si� zachowywa� wobec t�umu. T�umaczy� d�ugo, doradza� i w ko�cu zdo�a� przekona�, �e strzela� do ludzi nie mo�na. Strajkuj�cych wezwano do wielkiej sieni pa�acowej. Wchodzili g�o�no z ostrym tupotem but�w, z hardo podniesionymi g�owami. Pluli i porz�dkowali nosy z ha�asem, nie oszcz�dzaj�c b�yszcz�cej posadzki. Wygalowany kamerdyner patrzy� na nich przez uchylone drzwi. Ba� si� wyzywaj�cych min tych ludzi. Gdy ju� si� wszyscy zebrali, wyszed� do nich Trestka, wypchni�ty prawie przemoc�. Ordynat nie pokazywa� si�. Hrabia stan�� na progu, osowia�ym wzrokiem spojrza� i... spad�y mu binokle. Wolno zacz�� je przeciera� chusteczk�, ale r�ce mu dr�a�y. Szk�a znowu opad�y, hu�taj�c si� na sznurku. Zacz�� je �apa� gor�czkowo. W ci�bie zaszemra�y ciche �miechy i szepty. - Sapristi - zakl�� Trestka. Z gniewem chwyci� binokle, na�o�y� je, i zak�adaj�c r�ce na plecy, wyst�pi� �mia�o naprz�d. Podni�s� wysoko g�ow�. - No?... - zawo�a� z dumn� min�. Odpowiedzia�o mu milczenie. - No?! powt�rzy� g�o�niej. Cisza. T�um zako�ysa� si�, szmer si� wzm�g�, zaskrzypia�y buty i ca�a gromada posun�a si� naprz�d nag�ym ruchem. Hrabia cofn�� si� gwa�townie w ty�. Wyra�ny przestrach mia� na twarzy. - No!... no!... C� to?... Oniemieli�cie?! Jaki� ch�op barczysty zawo�a� przepitym g�osem: - Niech nam pan hrabia podwy�szy pensj� i ordynari�. My tego chcema. Trestka si� zaperzy�. - Ja wam b�d� p�aci� za to, �e�cie mnie spalili? Zwariowa�e� jeden z drugim. - To nie tylko my spalili, bo i wie�. Nie trza by�o z nimi zaczyna�; wypasy od dziada pradziada nale�a�y do nich - odezwa� si� kto� z gromady. Trestce spad�y binokle, osadzi� je mocniej i wybuchn��: - I las? Co? I las do nich nale�a�? - A jak�e. Drzewo mog� bra�. A bo to im dziedzic zabroni, kiedy zdawna tak by�o? Magnat rzuci� si� do nich. Podni�s� pi��, i wygra�aj�c ni�, wo�a�: - Zabroni�: Zobaczycie, ga�gany, �e zabroni�. Ja was naucz�!... Dw�r okrada� b�dziecie? Wpierw poznacie krymina�. Zacz�� kl�� po swojemu. W gromadzie powsta� g�o�ny gwar. - To niech ich dziedzic pakuje do turmy, je�eli da rady, a nam prosz� da� wi�ksz� pensj� i ordynari�! - krzykn�o par� g�os�w. - Nie dam!... Nic nie dam!... S�yszycie?... I was do krymina�u oddam, �ajdaki; Sapristi!... W dyby was! T�um poruszy� si�, wzburzenie ros�o. Jeden g�os zacz�� wo�a�. - Jak nie dostaniem, czego chcema, to jeszcze spalim reszt�, i do roboty nie p�jdzie nikt! - Teraz inne czasy nasta�y, oho! - wo�a� drugi. - Teraz pany przycichn�. Tak ma by�, jak chcema! A jak nie, to strajk. - Niech pan hrabia nie krzyczy, bo si� nie boi nikt. - Da� podwy�k� i ordynari� wi�ksz�, mniej roboty, to i b�dzie �ad. - My tu mamy spisane to, czego chcemy. Niech pan hrabia przeczyta. Trestka wychodzi� z siebie. - Ja?... Ja?... Mam czyta�, co�cie nagryzmolili?! Won st�d, ga�gany! Pali� mnie jeszcze b�dziecie?... Grozi�... Ja was postrzelam, jak ps�w. - A dobrze!... To b�dziema si� bi� - rozleg�y si� ur�gliwe g�osy. Hrabia, nieprzytomny z gniewu, zziajany, krzycza�, kl�� i bi� si� po kieszeniach, szukaj�c broni. - Zabij�!... Zabij�, jak ps�w!... Wygl�da� komicznie. W szalonej pasji skaka�, rzuca� si�, blady, spocony, z rozw�cieczonymi oczyma. W gromadzie powsta� �miech. Zacz�y si� �arty. Nagle w drzwiach stan�� ordynat, spokojny, surowy, z gro�n� fa�d� pomi�dzy brwiami. Wszed� i zatrzyma� si� chwil�. T�um drgn�� i umilk�, jakby ludziom zamurowa�o usta. Wyprostowa� si� s�u�bowo. Trestka, nie widz�c ordynata, nie m�g� poj�� dziwnego zachowania si� zuchwa�ej gromady, i zdumiony, r�wnie� zamilk�. Obejrza� si�. Ordynat podchodzi� wolno. Teraz hrabia zrozumia�. Z�o�� i �miech szata�ski zasycza� w jego g�osie. Zawo�a� nagle ucieszony: - Ha, �otry!... Chamy przekl�te!... Nie spodziewali�cie si�, �e jest ordynat!... A co! J�zyki wam stan�y w miejscu? Hultaje!... Michorowski mu przerwa�, odci�gaj�c na stron�. Szepn�� po francusku. - Prosz� odej��. Nie tak pana uczy�em. Do�� kompromitacji. Tyle by�o si�y w s�owach ordynata, �e Trestka zmiesza� si�, spu�ci� g�ow� i wolno wyszed�. Michorowski zimny wzrok skierowa� na wyprostowan� gromad� s�u�by. Spyta� spokojnie. - Czego chcecie? Twarze spokornia�y jeszcze bardziej. Gnieciono w r�kach czapki, przest�puj�c z nogi na nog�. Naj�mielszy zacz��. - My... jasny panie... my tu wsp�lnie... my tu przyszli gromad�... - Widz�, �e was du�o, ale czego chcecie? - My chcemy podwy�ki. - Jakiej? - O tu - spisane; mo�e jasny ordynat przeczyta. Michorowski wzi�� papier i przebieg� go wzrokiem. - Te warunki s� niemo�liwe. Pobieracie pensje i ordynarie takie same jak w dobrach ordynackich, zatem wystarczaj�ce. Ja swoim ludziom nie podwy�szam, i wy nie mo�ecie o to prosi�. Tym bardziej, �e nie zas�ugujecie na to. - My u jasnego pana woleliby za p� ceny s�u�y�, ni� u hrabiego za ca�� - odezwa�y si� g�osy. - Niech pan hrabia podwy�szy i zap�aci, co zaleg�e, to p�jdziem do roboty. - A jak nie - to nie!... - krzykn�� drugi rozrzutnie, ale inni wepchn�li go do �rodka gromady, zamykaj