1830
Szczegóły |
Tytuł |
1830 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1830 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1830 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1830 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Helena Mniszk�wna
Ordynat Michorowski
Tom
Ca�o�� w 3 tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1990
T�oczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III-B�1
Przedruk - "Instytut
Wydawniczy im. Andrzeja Frycza
Modrzewskiego",
Warszawa 1989
Pisa� J. Podstawka
Korekty dokonali
K. Kopi�ska
i St. Makowski
I
P�omie� r�s�, pot�nia�.
Jaskrawe j�zyki, wymykaj�c si�
zdradziecko z szarych mas
budowli, strzela�y w g�r�
�mia�ym p�dem. Jak �mije kurcz�
si� i prostuj� swe �liskie
cielska do skoku, tak roz�arte
bicze ognia, skot�owane w
k��bek, rozwija�y si� gwa�townie
i par�y z w�ciek�� zajad�o�ci�
coraz wy�ej do szczyt�w.
Warkot i �wist z�owrogi bra�a
w siebie moc marcowa; szare masy
fabryczne, spi�trzone kominy -
rysowa�y si� nikle w czarnych
przestworzach. Teraz otacza� je
u do�u krwawy wieniec, niby z
krzew�w korali, ale ruchomy,
szarpi�cy si� w ��dzy
niszczenia. Straszliwe zygzaki
pe�z�y w�owym skr�tem, pr�y�y
si�, buchaj�c grzyw� purpury i
z�ota. I ros�y jak tytany, i
szalonym ta�cem rozchichotanych
demon�w goni�y za sob�, ��cz�c w
piekielnych u�ciskach
rozwielmo�nione, �ar�oczne
cielska.
Ju� nie krzewy korali, lecz
rozpasane fontanny ognia
otacza�y budowle. Zapali�o si�
niebo, r�owe p�achty na
chmurach wch�ania�y czerwie�.
Po�oga nabra�a rozp�du, wali�a w
czelu�� nocy hukiem,
przera�aj�cym gwizdem ognistych
bat�w; nios�a w czerwone ob�oki
olbrzymy dym�w. Rozja�ni�a si�
okolica, morelowy odblask lun��
na �niegi. Po�ar sypa� potokami
iskier. Deszcz z gwiazd
purpurowych i z�otych, ciskanych
z �ywio�ow� furi� zara�a� inne
dachy, opala� drzewa. Wulkan
wybucha� za wulkanem. Kilka ich
zia�o pot�nie, rozlewaj�c si� w
bezmierny ocean fal.
Sadza dym�w ros�a w b�r,
zbity, hucz�cy, ziemia wyda�a
g�uchy j�k, szed� po niej
grzmot, niby dreszcze
przera�enia.
�ywio� szala�. Ostre gwizdki
sygna��w umilk�y, mrowisko
ludzkie cofn�o si� w pop�ochu.
Wielki dzwon alarmowy wydawa�
kr�tki urywany krzyk.
Gore! Gore!
Kaski stra�nik�w miga�y w
t�umie jak pochodnie. Wi�y si�
nad g�owami przera�onych ludzi
grube w�e sikawek, warcza�y
cienkie tasiemki wody, gin�c w
otch�aniach ognistych.
Trzask tryskaj�cych pomp
zag�usza�y rycz�ce k��bowiska
szatan�w. Okropno�� bezmierna
ogarn�a ludzi. Szalony strach
skuwa� ich na miejscu. Pali�y
si� niebo i ziemia.
I coraz s�abiej, ciszej,
bole�niej wo�a� dzwon resztkami
si�. Gore! Gore!
Nagle niebem, powietrzem,
ziemi� szarpn�� gwa�townie
straszliwy huk. Ludziom zdawa�o
si�, �e ziemi� wysadzono
dynamitem.
Ze �rodka rozpalonego muru
wielkiego budynku wybuchn��
niebieskofioletowy s�up ognia,
zn�w si� skurczy�, rozwali� mur
i, jak lawa z wulkanu, run�� po
stoku g�ry niebiesk� rzek�
pal�cego si� spirytusu.
P�k� zbiornik w gorzelni.
Po�ar przy b��kitnej szarfie
p�yn�cego alkoholu sta� si�
��tym i jakby zmala�. Wykwit�y
z po�ogi bukiet p�omieni
odmiennej barwy za�mi� go na
chwil�. Lecz nie zmniejszy� -
��dza zniszczenia rwa�a z si��
naprz�d.
* * *
T�um ogarn�a panika. Ludzie z
wrzaskiem uciekali przed p�dz�c�
rzek� spirytusu. Sza� zaw�adn��
�ywio�em i lud�mi. Potop,
zawieja ognia do ob��du
doprowadzi�y umys�y. T�umy dar�y
si�, przewraca�y, biegn�c na
o�lep i wpadaj�c na siebie.
Szloch, krzyk ludzki zmniejsza�y
si� chwilami i w�wczas s�ycha�
by�o pojedyncze g�osy, tu i tam
rozsiane, g�osy stanowcze,
fanatyczne. Czasem, pod
wp�ywem m�wc�w, kilkadziesi�t
pi�ci wznosi�o si� ponad
g�owami, wygra�aj�c stra�akom.
Inni z przekle�stwem grozili w
przeciwn� stron� po�ogi. A
pojedyncze g�osy w przerwach
�omotu, trzasku, �wistu
p�omieni, dominowa�y ci�gle.
- Zabij� nas - szeptali
stra�acy.
- Ratowa�! - brzmia�a komenda
dow�dcy.
- Nie uratujemy.
Po�ar hucza�, jak tysi�ce tr�b
powietrznych.
II
- Romny pal� si�! Gorzelnia
ordynacka p�onie! Parowe m�yny!
- rozlega�y si� po okolicy
przera�one g�osy.
W jaskrawym �wietle po�ogi
biela�y w oddali mury bli�szych
folwark�w. Jasno��, �ar piek�cy
rozdziera� noc na dalek�
przestrze�.
�niegi, le��ce blisko ognia,
staja�y w brudnych ka�u�ach
odbijaj�c gor�ce �uny.
Roz�arzone g�ownie, warkocze
iskier z sykiem grz�z�y w
b�ocie, buchaj�c reesztkami
ognia, jak zm�czone bestie
pian�. Zdawa�o si�, �e s�o�ce
spad�o na ziemi�, rozprys�o si�
i sk��bia, ciska w g�r�,
rzucaj�c doko�a swe zab�jcze
pasma, niby macki potwora.
Wynios�e baszty i wie�yce
ordynackiej siedziby rozb�ys�y w
�wietle.
R� wsi�kn�� w mury; krwawo
�wieci�y szyby okien.
Z wielkiej bramy sklepionej
wypad� ostrym galopem ma�y
orszak konnych i gna� do po�aru
fantastyczny, jak hufiec
upior�w. Na czele bieg� ko�
czarny, zziajany, z rozwian�
g�stw� ogona i grzywy. Po�ar
gra� mu w �renicach; nozdrza
nios�y pochodnie. Cwa�owa�
naprz�d, �wiec�c marmurow�
piersi�. Unosi� na grzbiecie
smuk�� sylwetk� je�d�ca w
rozniesionej przez p�d burce,
spi�tej tylko na ramionach.
Ju� dopadali po�aru, gdy
zast�pi� im drog� inny je�dziec
bez czapki, z osmolon� czupryn�
i okopcon� twarz�. Konie,
wstrzymane gwa�townie, stan�y
d�ba. Zapytania i odpowiedzi
skrzy�owa�y si�:
- Jaki pow�d?
- Podpalone... wszystkie rogi
zaj�te. Obcy ludzie... dowodz�
agitatorzy!
- Wszystkie stra�e s�?
- Tak, panie ordynacie.
- Ratowa� domy robotnik�w i
s�u�by; od fabryk odst�pi�.
�ywo!
- M�yny zgorza�y. Ale
spirytus, panie ordynacie!...
- S�ucha� komendy! Ludzie
wa�niejsi. Na miejsce, Badowicz!
G�os brzmia� spokojnie, ale
stanowczo.
W tej chwili w�a�nie p�k�
zbiornik alkoholu. O�lepiaj�ca
rakieta, piorunowym grzmotem
cisn�a si� pod r�owy strop
nieba i potoczy�a z g�ry,
warcz�c przera�liwie, wprost na
ordynata.
Olbrzymi strzelec i dwaj inni
gwa�townie odci�gn�li karego
wierzchowca daleko na stron�.
Oniemieli z przestrachu, bladzi,
wydali okropny okrzyk zgrozy.
- Panie ordynacie... dalej...
dalej! - Tu ogie� dosi�gnie!
- Dzi�kuj� wam. Brunon i Jur
do po�aru; ratowa� mieszkania!
Pan do naczelnika stra�y na
pomoc.
�owczy Urba�ski sk�oni� si�.
- Ale, panie ordynacie, samemu
niebezpiecznie... obcy ludzie...
bunt.
- Prosz� by� spokojnym.
Ordynat zosta� sam. Silnie
trzyma� rozgor�czkowanego konia,
lecz Apollo wali� kopytami,
bryzgaj�c b�otem. Chrapa�
w�ciekle, przysiada� na tylnych
nogach, z nozdrzy zia� ogniem.
Spod czarnej czapki ordynata
szare oczy b�yszcza�y �un�
po�aru. Brwi mia� zmarszczone w
g�sty �uk. Smag�a, szczup�a
twarz zabarwi�a si� ogni�cie.
Patrzy� w rozp�tan� przemoc
ognia spokojniej od Apolla,
tylko nozdrza gra�y mu pr�dko,
podniecone wewn�trzn� gor�czk� i
sw�dem spalenizny.
- Co ja im zrobi�em?... Czy to
zemsta? Za co?... my�la�
poruszony.
- Agitatorstwo... bunt... Wi�c
fala przysz�a i tu?!
U�miech ironiczny b��ka� si�
na jego ustach, przemkn�� po
wydatnych rysach i zawiej�
sarkazmu omgli� szare �renice.
- Byd�o! - wyrzuci�y
skrzywione wargi. - A przecie�
maj� nauk�; daj� im j� - my�la�
z gorycz�.
- Owczy p�d! I jeszcze s�abe
m�zgi!
Ju� by� podniecony ide�
ocalenia zb��kanych t�um�w.
Ostrogami tr�ci� Apolla,
ruszy� w hucz�ce masy ludu, w
burz� ognia i dym�w.
Lecz powstrzyma� go olbrzymi
Jur, chwytaj�c konia za uzd�.
- Ja�nie panie!... tam nie
mo�na... tam gro��...
przeklinaj�.
Ordynat par� naprz�d.
- Kogo przeklinaj�? Mnie?
- J�nie pana... to podlecy.
- No, dobrze. M�wi�em ci:
ratowa� mieszkania! Ruszaj do
po�aru!
- Ja�nie panie...
- Ruszaj!...
G�os ordynata zasycza�. Jur
znik� w t�umie.
- Zabawna historia! - my�la�
Michorowski. - Tego jeszcze nie
widzia�em. Ciekawym!
I z u�mieszkiem lekcewa�enia
wt�oczy� konia w sk��bione
rojowisko ludzkie.
III
Jur ukryty przed wzrokiem
ordynata, czuwa� jednak, z
d�oni� nieznacznie umieszczon�
na kolbie rewolweru. S�ysza�
gor�ce mowy agitator�w, kt�rzy
wygra�ali na pan�w i milioner�w;
widzia� wzburzony t�um,
zaci�ni�te pi�ci i ba� si� o
ukochanego pana.
Bali si� r�wnie� naczelnicy
stra�y ogniowej i ca�a
inteligencja administracji,
zgromadzona przy ratunku.
Najspokojniejszy by� ordynat.
Na swym gro�nym wierzchowcu
jecha� powa�ny, dumny,
rozsuwaj�c piersi� ko�sk� zbite
gromady robotnik�w i s�u�by
folwarcznej. Spotykanym
stra�akom dawa� kr�tkie, dono�ne
rozkazy i wolno mija� t�umy nie
zwracaj�c na nie najmniejszej
uwagi. Ca�� akcj� ratunkow�
skierowa� na zamieszkane domy;
od fabryk odst�pili wszyscy.
A ludzie oniemieli na jego
widok.
Spok�j i powaga ordynata
wywo�a�y og�lny podziw. Zacz�to
pospiesznie ust�powa� z drogi.
Tu i tam jaka� r�ka, rozwijaj�c
zaci�ni�t� pi��, nie�mia�o
zdejmowa�a czapk� z g�owy. I
uk�on�w takich by�o coraz
wi�cej. Przekle�stwa cich�y, w
oczach gas�y �ary w�ciek�o�ci.
T�um zako�ysa� si�, wydaj�c z
siebie zaledwie g�uchy pomruk
zdziwienia.
Nie spodziewano si� tu
ordynata.
Na widok jego wynios�ej
postaci na koniu, jego twarzy
jak z lodu wykutej, bez cienia
l�ku w oczach, przeciwnie - z
szyderstwem widocznym nawet dla
og�u, agitatorzy zamilkli.
Jaki� majestat ich zag�uszy�.
Setki oczu wpi�o si� w jad�cego
pana ze strachem, z nagle
obudzon� pokor�. Wyda� im si�
karc�cym duchem, kt�ry ich
zgniecie do ziemi. Widoczny dla
t�um�w, g�rowa� nad nimi,
o�wietlony po�og�, pewny siebie,
drwi�cy. Nawet troch�
zawiedziony zachowaniem wyj�cych
przed chwil� gro�nych mas.
Wtem, z oddalonej gromady
robotniczej odezwa� si�
zachryp�y g�os i zacz�� wo�a�
tubalnie:
- Bur�uj! bur�uj! milioner!
Nie dajcie si�, bracia!...
Okradacz biednego narodu!...
P�czek w ma�le!... Spali� go,
zrabowa�!... Kto mu si� k�ania,
temu kula w �eb... bracia, to
bur�uj!... Zg�adzi� pan�w!...
G�os agitatora zmieni� si� w
ryk; odpowiedzia�o mu kilka
pojedynczych okrzyk�w z t�umu i
g�ucha cisza. Tylko pal�ce si�
swobodnie fabryki hucza�y
rozszala�ym p�omieniem.
Ordynat ani drgn��. Jecha�
dalej, lecz na jego ustach
u�mieszek ironiczny wzm�g� si�,
w oczach b�ysn�� humor.
Zal�knione gromady ludzi,
podburzone nowym krzykiem
agitatora, zacz�y si� t�oczy�,
popycha�. Na kilku zapali�o si�
ubranie.
Powsta�a panika, kt�r�
spot�gowa�o jeszcze walenie si�
przepalonych mur�w.
- Bur�uj!... bur�uj!...
wyzyskiwacz biednych! Trute�...
- rycza� rozjuszony g�os w
oddali.
Gromady, zewsz�d popychane,
otoczy�y Apolla zwart�, ci�k�
bry�� cia� ludzkich. Ko�
wyrzuca� g�ow�, zacz�� bi�
kopytami.
Wielki komin gorzelni,
czerwony jak rubin, chwia� si� u
podstawy. Groza straszliwa
wlecia�a tu wichrem i roznios�a
trwog�.
Ordynat stan�� w strzemionach,
podni�s� r�k� i wskazuj�c
b�yszcz�c� b�otn� przestrze�
poza ogniem, zawo�a� dono�nie:
- Kto nie ratuje... tam!...
marsz!... Wolno... wolno...
Ust�powa�... nie t�oczy� si�...
Wolno!...
G�os ponury nie milkn��:
- Bur�uj... �mier� mu!...
W okropnym gwarze ludzkim w
szumie fali ognia - rozleg�y si�
dwa suche trzaski rewolwerowe,
jeden po drugim: traf! traf! -
odczute raczej instynktem, ni�
s�yszane. Dwie kule �wisn�y
powy�ej ordynata. On lekko
przyblad�, lecz nie trac�c
spokoju wo�a�, dalej stoj�c w
strzemionach:
- Wolno... wolno... W ty�...
wolno!
Pos�uszne gromady sz�y w
porz�dku, ale w oddali, sk�d
strzelano, rozleg� si� mro��cy
krew wrzask ludzki. Krzyki
przesz�y w ryk, w wycie dzikich
zwierz�t. To rozjuszone t�umy
robotnik�w goni�y uciekaj�cego
agitatora, pragn�c zem�ci� si�
za strza�y.
Te dwa trzaski rewolwerowe
by�y przesileniem na korzy��
ordynata. Oburzenie granicz�ce z
ob��dem ogarn�o lud. ��dza
zemsty za ukochanego pana
zag�uszy�a wszelkie uczucia
ludzkie. Bo w tym t�umie
oba�amuconym, og�upia�ym, mi�o��
do ordynata buchn�a na nowo,
jakby odrodzona.
W tej chwili wszyscy w
najwy�szym przera�eniu
zrozumieli, �e nad uciekaj�cym
przybyszem mo�e si� spe�ni� s�d
dora�ny. Ale ordynat run�� z
koniem naprz�d; wyprostowa� si�
w siodle i przera�liwie
gwizdn��.
Dopad�o go kilku stra�nik�w.
- Nie pozwoli� na rozlew
krwi... �ywo tam! Wyrwa� go z
t�umu! - krzykn�� z p�omieniami
w oczach.
Gdy stra�acy skoczyli co tchu
spe�ni� to polecenie, ordynat
zn�w j�� wolno wypuszcza�
gromady z pogorzeliska.
Prawie wszyscy ju� byli poza
po�arem, gdy z �oskotem zawali�
si� przepalony komin. St�kn�a
ziemia pod nowym obuchem. Komin
rozsypa� doko�a mn�stwo
rubinowych cegie� i olbrzyxmie
�omy gruz�w. Ca�y pusty plac
w�r�d p�omieni zaja�nia� �arem.
Teraz ju� ogie�, dym siwoczarny,
skot�owany, gryz�cy, zamie�
sypkich iskier, wszystko to
zbi�o si� w mas�, w ogniste
cielsko, mia�d�y�o si� wzajem,
po�era�o.
Do ordynata przycwa�owa�
naczelnik stra�y g��bowickiej,
wo�aj�c:
- Ocalony od mordu, ale ci�ko
ranny. Wzburzenie ogromne.
Pilnuj� go stra�acy. Co
robi�?...
- Jak si� zachowuje? Czy chce
zbiec?
- Nie mo�e: pokaleczone ma
nogi i zbity.
Ordynat pomy�la� chwil�.
- Odnie�� go do naszego
szpitala.
- Jak to, panie ordynacie?
Do... naszego?
- Tak!
IV
�ywio� przycicha�. Ju� tylko
gdzieniegdzie wystrzela� s�up
jaskrawych p�omieni. Otch�a�
ognista rozla�a si� nisko przy
ziemi, ko�cz�c piekielne dzie�o.
Dogorywa�a gorzelnia,
zabudowania jej i m�yny parowe.
Zdo�ano zaledwie w cz�ci
uratowa� mieszkania robotnik�w.
Sikawki parowe i r�czne
dzia�a�y bez przerwy; stra�e z
G��bowicz, S�odkowic i Romn�w, a
tak�e stra� z Obronnego nie
ustawa�y w pracy. Ale �ar i
mn�stwo rozpalonych g�owni
utrudnia�y ratunek.
Pogorzelisko otacza� ob�z
ludzki; nar�d nap�ywa�
gromadnie z okolicznych
folwark�w i wsi. Jedni biegli
ratowa�, inni wyrzekali g�o�no.
Szloch poszkodowanych nape�ni�
powietrze. Rozleg�y si�
przekle�stwa i ci�kie
westchnienia zachryp�ych piersi.
G�osy, nad niepoj�t� dla tych
ludzi dobroci� ordynata,
rozbrzmiewa�y dono�nie. On ich
nie s�ysza�. Sta� oddalony od
po�aru - w otoczeniu kilku
powoz�w z okolicy i konnych
m�czyzn. Rozmawia� z hrabstwem
Trestk�, r�wnie� na koniach. By�
nawet wes�, tylko z lekk�
chmur� na czole.
Na wschodzie niebo zacz�o
r�owie�, inaczej ni� �una,
ja�niej, weselej. S�o�ce, blade,
wznosi�o si� w g�r� przys�oni�te
dymami po�ogi. M�tny dzie�
roz�wietla� zm�czone twarze
zielonym blaskiem.
Przera�enie zastyg�o w rysach
ludzi, kope� osiad�y na sk�rze i
ten trupi refleks marcowego dnia
w samym zaraniu nadawa�
zgn�bionym gromadom wygl�d
nieboszczyk�w.
Hrabia Trestka m�wi� do
ordynata:
- Straszny objaw, ten po�ar!
Je�li �otry zdo�a�y podburzy� do
tego stopnia pa�skich ludzi, to
dalib�g! koniec �wiata. C�
m�wi� o mnie?... Chyba wyjad� za
granic�.
- No, w tej okolicy niepr�dko
si� taka rzecz powt�rzy - rzek�
w zamy�leniu ordynat.
- To samo m�wili�my po
dewastacji w Szalach. Czemu
nie? - fala p�ynie. Pana oni
kochaj�, a jednak... No, i moj�
Rit� kochaj� w O�arowie: mo�e
przez ni� i mnie oszcz�dz�.
- Nie licz na to - odrzek�a
hrabina.
- Ale wie pan, co mi si�
zdaje?... - m�wi� Trestka. -
Gorzelnia pad�a ofiar� g��wnie
dlatego, �e spirytus
denaturowany. Inaczej �ajdaki
rozbiliby tylko kufy, aby si�
spi�.
Ordynat machn�� r�k�.
- To na jedno wychodzi.
Wcale nie, bo by si�
pochorowali przynajmniej, a
zreszt� spitych powi�za�oby si�
jak baran�w i do policji. O,
szelmy! Do czego to teraz
dochodzi? Sapristi! Ja bym
wiedzia�, jak z nimi post�pi�.
Hrabina Rita rzuci�a na m�a
niech�tne spojrzenie, gorycz
ugryz�a j� w serce bole�nie.
Ona odczu�a, co my�la� w tej
chwili ordynat. Wzrok jego
b��dzi� po rumowiskach dymi�cych
w�gli, jakby szukaj�cy nie kary,
lecz pomocy dla ciemnych nizin
ludzkich, kt�re si��
konieczno�ci wywo�anej n�dz�,
id� na o�lep za tymi, co ukazuj�
im raj poza gruzami. ��dza,
je�li nie r�wno�ci, to chocia�
sprawiedliwo�ci materialnej,
p�dzi tych domniemanych wodz�w
do czyn�w krwawych i otumanienia
t�umu.
Ordynat wzdrygn�� si�. Inna
my�l nap�yn�a mu do m�zgu.
- Jednak �wietn� by�a groza
wybuchu! Ale c� za widok! -
m�wi� Michorowski.
Pani Rita popatrzy�a na niego
zdumiona.
- Podziwiam pana. W takich
warunkach m�g� pan zachwyca� si�
widokiem?...
- No, jeszcze wtedy nie
strzelano do mnie.
- Ale� sama groza...
Okropno��!
- C� pan zrobi z tym
ptaszkiem, skoro wyzdrowieje? -
zapyta� Trestka.
- Ha! P�jdzie w �wiat. Mo�e
si� poprawi...
W tej chwili przygalopowa�
gorzelniany. Stan�� przed
ordynatem z wahaniem, mn�c
kapelusz w r�ku.
- Co tam nowego?
- Robotnicy chc� przeprosi�
pana ordynata - rzek� nie�mia�o.
- Wszyscy, co do jednego, s�
zawstydzeni i upokorzeni.
M�wi�, �e ich oba�amucono.
- Bardzo wierz� - rzek�
ordynat - gdy� inaczej nie
gubiliby samych siebie.
Gorzelniany spojrza� bystro i
spu�ci� oczy.
- Czy mog� przeprosi�?...
zapyta�.
- Powiedz im pan: niech si�
najpierw wy�pi�! Ja ich sam
zawo�am.
Gorzelniany sk�oni� si� i
odjecha�.
- Je�li istnieje pa�stwo
archanielskie, to na pewno u
pana - zawo�a� hrabia Trestka. -
Tym �ajdakom uda�o si�, �e na
pana trafili. Gdzie indziej
poszliby wszyscy w dyby; nie
m�wi�c o agitatorze, kt�ry dawno
wita�by si� z Abrahamem.
- �le m�wisz, drogi -
przerwa�a hrabina. - W�tpi�, czy
gdzie indziej za taki strza� lud
pragn��by krwi agitatora.
Pragnienie zemsty nad nim to
dow�d o�lepienia tych mas, lecz
i mi�o�ci dla ordynata.
- Jednak ferment musia� si�
dawno szerzy�?...
- O, tak! Z pocz�tku nie
s�uchano podjudze� r�nych
w�drowc�w, zbito nawet paru;
potem og�lny pr�d poci�gn�� ku
sobie. Du�o dope�ni�y broszury
tajemnie rozdawane.
Ordynat umilk�, gdy� wiele
os�b z okolicy �egna�o si� z
nim, odje�d�aj�c.
Was zabieram do zamku - rzek�
do hrabiostwa Trestk�w.
Dzie� ju� by� zupe�ny, gdy
ordynat ze swym orszakiem
opuszcza� pogorzelisko.
Rozpalone ruiny bucha�y jeszcze
ogniem. Stra�ak�w kaza� ordynat
zast�pi� innymi lud�mi.
Rozdzierano zgliszcza bosakami;
kobiety zalewa�y pojedyncze
ogniska wod�, d�wigan� niemal z
pasj�. Ca�� z�o�� i �al t�um
wywiera� teraz na ogniu.
Pastwiono si� nad nim, obrzucano
b�otem, rwano w kawa�y.
Nast�pi�a istna orgia
zawzi�to�ci. Kobiety w�r�d
przekle�stw ciska�y si� na
p�omienie, jak hieny. Obraz
przedstawia� okrutne zniszczenie
rozpasanego �ywio�u i zwierz�c�
zemst� ludu.
Ordynat mia� na ustach
ironiczny u�miech.
- Nazywaj� moich ludzi
kulturalnymi, a ot, patrzcie -
rzek� do Trestk�w.
- Barbarzy�cy! Nie trzyma si�
ich kultura - odpowiedzia�
hrabia. - Daremny trud.
Najlepiej machn�� r�k�.
- Nie: stale kultur� dawa�, a�
ich przetrawi - odrzek�
Michorowski. Pani Rita utkwi�a w
nim oczy, pe�ne uwielbienia.
Jechano w milczeniu po chrupkim
�niegu, poplamionym czarnymi
g�owniami i kupami sadzy. Nagle
hrabia zawo�a�:
- Jest! Idzie banda!
Ordynat widz�c zbli�aj�cych
si� robotnik�w skrzywi� usta z
niesmakiem.
- Czego oni ode mnie chc�?...
W oczach odbi�a mu si� nuda.
By� zm�czony.
Z j�kiem, szlochem i
chrz�stem kolan na �niegu,
robotnicza gromada otoczy�a
Apolla. Wrzaskliwa ruchoma ci�ba
b�aga�a o lito��.
- Daruj, jasny panie! My
og�upieli!... nas odurzyli...
Ale my wierni. Nie wyp�dzajcie,
jasny panie... Nie posy�ajcie do
turmy. S�u�yli b�dziemy darmo -
gdzie jasny ordynat ka�e.
- Mi�osierdzia, panoczku!
lito�ci! Darmo s�u�y� b�dziem -
zawodzi�y kobiety.
Ordynat znudzonym ruchem
poruszy� g�ow�.
- Nie chc� waszej krzywdy,
ale... nie lubi� bunt�w.
- Mi�osierdzia, panoczku! Nie
wyganiaj nas... ratuj!
Skomlenia kobiet i b�agaj�ce
oczy m�czyzn utkwione w
ordynata, rozdra�ni�y go.
Cisn�cy si� t�um, czarny,
osmolony sadz�, bucha�
spalenizn� i surowym zapachem
potu. Michorowski straci�
cierpliwo��, nerwy odmawia�y mu
pos�usze�stwa. Rzek� jeszcze
spokojnie:
- Ja was nie wyp�dzam, ale
teraz id�cie spa� i mnie dajcie
odpocz��.
Ruszy� koniem naprz�d.
Zdumieni jego spokojem i
niespodziewan� obietnic�, ludzie
stali w milczeniu. Gdy ockn�wszy
si�, posy�ali za nim
b�ogos�awie�stwa, ordynat by�
ju� daleko.
W zamku jednak nie po�o�y� si�
spa�. Siedzia� w swym gabinecie,
na fotelu, z g�ow� opart� na
r�ku. Uton�� wzrokiem w wisz�cym
naprzeciw portrecie zmar�ej
narzeczonej - i tak pozosta�
d�ugie godziny.
V
W staro�wieckim gabinecie w
S�odkowcach cicho rozmawia�o
dw�ch pan�w.
- Wi�c za�atwi�e� z nimi
polubownie? To dobrze, ale czy
si� nie rozzuchwal�? - pyta�
stary pan Maciej Michorowski.
- Zagrozi�em wydaleniem w
razie ponowienia buntu - odrzek�
ordynat. Doszed�em ca�ej sprawy:
po prostu byli otumanieni.
Zreszt� nie oni podpalili.
G��wny b��d administracji, �e
pozwoli�a na burzenie umys��w.
Ostatecznie, mnie si� nie sta�a
wielka krzywda... ale robotnicy
poszkodowani bardzo. Pomimo
energicznego ratunku, ca�y
dobytek poszed� z dymem.
- A ty ich pewno wspomo�esz? -
rzek� staruszek z u�miechem.
- No, skoro nie rozp�dzi�em na
cztery wiatry, to tym bardziej
nie dam im zgin�� z g�odu. M�yny
b�d� odbudowywa�, wi�c robota
dla nich jest na ca�e lato.
- I gorzelni� postawisz?
- W�tpi�.
Ordynat zacz�� chodzi� wzd�u�
gabinetu. Pan Maciej zamy�li�
si�.
Po chwili spyta� znowu.
- Podwy�szy�e� im p�ac�?
- O nie! Tego bym nie zrobi�
pod presj�. Zreszt�
wynagrodzenie maj� bardzo dobre,
i sami o tym wiedz�. Pr�cz kilku
narwa�c�w, og� nawet tego nie
wymaga�.
- A pami�tasz - w Szalach?...
Ordynat zatrzyma� si�.
- Tak, ale �wilecki nie
wyp�aca� swym ludziom inaczej,
ni� po dziesi�ciu terminach, i
to po wielkich pro�bach. W og�le
wszystkie warunki u niego by�y
okropne.
Moim ludziom wyt�umaczy�em
bezzasadno�� ich post�pku.
Zrozumieli, s� skruszeni i znowu
s�u�� mi z ufno�ci�. Zawzi�to��
natomiast przeciw agitatorom
jest taka, �e obawiam si�
rozlewu krwi w razie pojawienia
si� nowych.
- O, nowi niepr�dko si�
pojawi�!
Znowu umilkli. Waldemar
chodzi� po gabinecie, pan Maciej
patrza� w okno na szare drzewa
parku i gromady trzepocz�cych
si� wr�bli.
G�owa starca by�a zupe�nie
bia�a, bia�e w�sy i brwi, twarz
pomarszczona, bolesna, plecy
zggarbione. Przedstawia� ruin�
cz�owieka. Tylko w oczach
gorza�a jeszcze dusza �ywa,
my�l�ca, chwilami tragiczna.
Pomi�dzy brwiami b�l zastyg� i
wry� si� w cia�o g��bok� bruzd�.
Po tym cz�owieku �ycie przesz�o
ci�kim b�lem, zostawiaj�c po
sobie �lady walk i nieszcz��.
Lecz najwi�cej bia�ego w�osa na
g�ow� a bolesnych bruzd na czo�o
rzuca� ponury dramat, kt�ry
zgn�bi� jego wnuka. Zgon
narzeczonej Waldemara sta� si�
dla starca najostrzejszym
kamieniem z �yciowego m�yna.
Teraz mia� nowe zmartwienie i
obawy o wnuczk�. Ockn�� si� z
zamy�lenia i rzek�:
- Otrzyma�em list od Luci. S�
z matk� w Nicei, ale Lucia chce
wraca� do Belgii. Pisze, �e woli
klasztor ni� to �ycie, jakie jej
urz�dza Idalka. Zreszt� sam
zobacz.
Poda� ordynatowi du�y arkusz
zapisanego papieru. Waldemar
przeczyta�. Twarz skrzywi�a mu
si� ironicznie. Zawo�a�:
- Ciotka zawsze by�a wariatk�!
Przepraszam, dziadku.
- Ach! nie kr�puj si�, Waldy.
Wiem, jak� jest Idalka. Te dwie
kobiety razem przebywa� nie
mog�, chocia� s� najbli�ej w
�wiecie spokrewnione.
- Ciotka chyba chce si� wyda�
za m��. To jedynie motywuje te
wieczne bale, maskarady i
otaczanie si� cudzoziemskimi
adonisami.
- No, mo�e my�li o Luci?
- Skoro jednak Lucia nie chce,
nie widz� racji gwa�tem j�
prowadzi� do o�tarza.
- C� zatem robi�?... Tak
zostawi� tego nie mo�na. Lucia
jest roztrojona.
- Niech dziadzio napisze do
ciotki: mo�e na �wi�ta przyjad�?
Staruszek smutnie zwiesi�
g�ow�:
- Idalka nie przyjedzie:
zanadto j� absorbuje zagranica.
Zreszt� boi si� rozruch�w.
Waldemar wzruszy� ramionami.
Do pokoju wszed� cicho
s�u��cy. Stan�� przy drzwiach i
chrz�kn�� znacz�co.
Pan Maciej drgn��
niespokojnie. Ordynat spyta�:
- C� tam znowu?
- Nowa bieda, ja�nie panie.
- No?...
- W Szalach znowu strajk.
Ograbiony pa�ac...
- Jaki pa�ac?! Czy�
zwariowa�?! Przecie pa�ac
ograbiony dawniej.
- A to pewnie pawilon. Kasjer
zabity i hrabiostwo uciekli.
- Kto ci to m�wi�?
- Precz idzie s�uch, ja�nie
panie. Jecha� stamt�d gajowy i
m�wi� to samo.
- Czy on jest?
- Nie, pojecha�.
- Niech natychmiast strzelec
Jur jedzie do Szal, zobaczy i
dowie si� dok�adnie! Pr�dko!
S�u��cy wybieg�. Ordynat
spojrza� na blad� twarz pana
Macieja i rzek� spokojnie:
- Prosz� si�, dziadziu, nie
przejmowa�... To jeszcze nic
pewnego. Troch� w to w�tpi�:
by�oby za pr�dko jedno po
drugim.
Pan Maciej gor�czkowo
potrz�sn�� ramieniem. Oczy
starca gorza�y, na policzkach
wyst�pi�y wypieki.
- Waldy, ja si� boj� o ciebie!
S�yszysz?! - truchlej� o
ciebie... Takie czasy!
Ordynat siad�, wzi�� r�k�
dziadka, tuli� do siebie. W
twarzy mia� wzruszenie,
przem�wi� �agodnie, jak do
dziecka:
- Cicho, cicho, spokojnie. No,
niech si� dziadzio nie obawia...
no, nie ma czego! NIc mi si�
nie stanie.
- Ale dzi� nie pojedziesz?
- Zaczekam na wie�ci z Szal.
Zmrok zapad�. Szara godzina
rozes�a�a sw� makat�, owijaj�c
ni� wszystko doko�a. Na dworze
pada� drobny, g�sty �nieg,
pomieszany z deszczem. Wicher
ciska� go na szyby okien i wy�
przeci�gle. Z parku dochodzi�o
skrzypienie starych drzew,
j�kliwe, jakby kto� g�o�no
�ebra�. Pan maciej i ordynat
siedzieli w fotelach zamy�leni.
Starzec prze�uwa� szcz�kami i
me�� w ustach s�owa modlitwy.
Suche, sztywniej�ce palce
przesuwa�y paciorki r�a�ca.
Ordynat zimny wzrok skierowa� na
okno i siedzia� jak pos�g. Tylko
poruszaj�ce si� cz�sto brwi i
nozdrza �wiadczy�y, �e poza t�
ch�odn� powierzchni� kipi�,
�cieraj� si� uczucia i my�li.
Obaj us�yszeli jednocze�nie
cichy szmer przy drzwiach. Od
progu posun�a si� do nich �ywym
ruchem smuk�a posta�, ca�a w
czerni. Poprzedza� j� lekki szum
jedwabiu i w�t�y zapach wrzosu.
- Lucia! - zawo�a� Waldemar,
gwa�townie powstaj�c z miejsca.
Odezwa�o si� �kanie.
Ordynat zerwa� gazowy welon,
przemoczony od deszczu. W
szarzy�nie pokoju zab�ys�a
szczup�a twarzyczka Luci
Elzonowskiej w burzy popielatych
w�os�w. Dziewczyna z p�aczem
zarzuci�a r�ce na szyj�
Waldemara.
- Jestem z wami!... Jestem!
Nareszcie!...
Waldemar u�cisn�� j� i odda� w
ramiona zdumionego dziadka.
Pan Maciej nie pyta� o nic.
G�aska� wnuczk� po twarzy i po
rozwianych w�osach, patrzy� jej
w oczy, jakby chc�c si�
przekona�, �e jest ta sama. Nie
widzia� jej dawno i nie m�g� si�
ni� nacieszy�.
Dziewczyna z obj�� dziadka
rzuci�a si� w ramiona Waldemara,
wypowiadaj�c kr�tkie, urywane
zdania, przeplatane p�aczem i
�miechem.
- Gdzie zostawi�a� mam�? -
spyta� pan Maciej.
Lucia spochmurnia�a.
- Ja, dziadku, uciek�am. Z
mam� pogniewa�am si�. Mama jest
w Monte Carlo.
- I nie ba�a� si� sama
jecha�?...
- C� mi si� mog�o sta�?
Jestem doros�a. Ale wra�enia
straszne. Ju� od granicy
pocz�wszy... Warszawa...
Nagle rzuci�a si� do
Waldemara, i chwytaj�c go za
r�ce, zawo�a�a z l�kiem:
- Ale� tu... tu!... Te
strza�y... w Romnach!... Waldy!
Jak to by�o?... To straszne!
- Kt� ci ju� naopowiada�?
Ciekawym!
- �ydek z Rudowej, kt�ry mnie
przywi�z�.
Pan Maciej oburzy� si�.
- Jak to?! Przyjecha�a�
wynaj�tym powozem?
- TAk� sobie n�dzn� dryndulk�,
dziadziu - za�mia�a si� Lucia. -
Wszystko by�oby dobrze, gdyby
nie te wie�ci. Bo�e! I dziadzio
tu sam!... Okropno��!
Pan Maciej przygarn�� j� do
siebie z czu�o�ci�.
- Widzisz, �e nie sam: Waldy
nade mn� czuwa, i Ksawery...
- Ach! pana Ksawerego nie
powita�am! Gdzie� on jest?...
Przyj�� mnie tylko Jacenty i nie
pozna�. Musia�am si�
wylegitymowa�.
Przytuli�a si� serdecznie do
ramienia staruszka. Szepn�a z
uczuciem:
- Teraz, dziadziu, ja si� tob�
zaopiekuj�. Nie odst�pi� ci�
nigdy. B�dziemy razem przebywali
z�e i dobre wypadki.
- A nie boisz si�, dziecko? Tu
rozruchy zaledwie si�
zaczynaj�... mog� si� wzmocni�.
- Nie, dziadziu. Ale tu
jeste�my u siebie w ojczy�nie.
Nie godzi si� nam jej opuszcza�
w takiej chwili i... bawi� si� u
obcych.
Pan Maciej odsun�� wnuczk� od
siebie, popatrzy� na ni�
badawczo.
- Jak ty si� zmieni�a�, Luciu!
Ona zap�on�a.
- Spowa�nia�am, dziadziu,
nabra�am rozumu; teraz inaczej
my�l�.
Waldemar poca�owa� j� w r�k�.
W oczach mia� iskry zadowolenia.
- Jeste� dzieln� dziewczyn�,
Luciu! - rzek� z uznaniem.
Krwisty rumieniec zabarwi� jej
policzki.
- Zawdzi�czam to tobie, Waldy,
i... Stefci - doko�czy�a
szeptem.
Wtem za drzwiami rozleg� si�
ha�as i pr�dkie kroki. Do pokoju
wpad� blady Jacenty, za nim
strzelec Jur i m�odszy
pokojowiec. Wszyscy,
spiorunowani wzrokiem ordynata,
stan�li w miejscu i zacz�li
cofa� si� w ty�. Ale pan Maciej
krzykn��:
- Co si� sta�o?!
Milczeli, l�kaj�c si� odezwa�.
Ordynat podszed� do nich.
- Albo zachowywa� si�
spokojnie, albo ju� m�wi�! Co
si� sta�o?...
- W Szalach ograbiona kasa!
Kasjer zabity; hrabstwo uciekli.
W O�arowie strajk; pal� budynki
hrabiego... bunt! - wyrecytowa�
jednym tchem przera�ony Jur.
- Jezus, Maria! - j�kn�� pan
Maciej.
Ordynat wypchn�� za drzwi
s�u��cych i sam za nimi wyszed�.
- Uderzy� w dzwon po�arny!
Niech stra� rusza. jeden
pojedzie do G��bowicz po tamt� i
rome�sk�. Ty Jur - ani kroku z
pa�acu; masz by� na rozkazy
pana. Dla mnie siod�a� konia.
�ywo!
Wyda� polecenie i sam wszed�
do gabinetu.
- Po�egnam was. Jad� do
O�arowa. Prosz� by� spokojnym,
Dziadziu!...
Zza okna rozleg� si�
przyt�umiony g�os dzwonu. Bi�
wolno, rytmicznie, lecz tak
przejmuj�co, jakby w ka�dym
d�wi�ku zamyka� tysi�ce ludzkich
j�cze�.
Waldemar podni�s� r�k� do
czo�a.
- Ha! Burza idzie! - rzek� do
siebie i wyszed� z gabinetu.
W kilka minut p�niej cwa�owa�
na czele stra�y ogniowej,
wyprzedzaj�c dow�dc�.
Od strony O�arowa �wieci�a
rozleg�a �una.
VI
I znowu ordynat obj�� komend�
nad po�arem. Trafi� na chwil�
najtragiczniejsz�, zawalenia si�
ob�r. Stada kr�w z rykiem
przera�liwym rzuca�y si� prosto
w ogie�. Sza� ogarn�� byd�o. Po
okolicy szed� jeden grzmot
ryk�w, �a�osny bek ciel�t
roznosi� echa strachliwe: Krowy
wali�y racicami w ziemi� �owi�c
w pyski spieniony sw�d
spalenizny. Oczy zwierz�t
gorza�y w�ciek�o�ci�. Pop�och i
og�upienie gna�o je na o�lep w
p�on�ce zwaliska. Zgin�y obory,
stodo�y i magazyny ze zbo�em.
Wszystko pokry�a wyj�ca, szeroko
rozhulana p�achta po�ogi. Z
kl�ski ocala�y tylko stajnie;
Ca�� si�� obrony skierowano na
nie, bo do pal�cych si� budynk�w
nie by�o dost�pu. Z miejscowych
ludzi nikt nie ratowa�. Gromady
ich sta�y w pobli�u, ur�gaj�c
stra�akom, �miej�c si� z
hrabiego Trestki, kt�ry biega�
po�r�d ognia i kl�� r�nymi
j�zykami. Michorowski dopad� go
gdzie� na boku i rzek� z
wym�wk�:
- Panie, prosz� nie robi� z
siebie widowiska. Ludzie si�
�miej�! Trzeba zachowa� powag�.
Trestka mia� wzrok b��dny.
- Ja im si� za�miej�,
�ajdakom!... Z�odziejom tym!...
Ja ich wszystkich w dyby... Do
krymina�u... Pasy drze�!...
Szelmy!...
I grad pocisk�w bardzo
dobitnych pop�yn�� z ust
hrabiego, przeplatany g�sto
cudzoziemskimi epitetami.
Ordynat mia� niesmak na
ustach, ale cierpliwie stara�
si� hrabiego uspokoi�. W ko�cu
odda� go pod opiek� pani Rity.
Lecz i to niewiele pomog�o.
Hrabia albo kl��, albo �ama�
r�ce wo�aj�c:
- Moje obory, moje obory!
A szkody istotnie by�y
olbrzymie. Spali�o si�
kilkana�cie kr�w; zw�glone ich
cia�a, wzd�te, le�a�y tu i tam,
stercz�c nogami, niby jakie�
dziwaczne kupy w�gla, spalonych
wn�trzno�ci i popio��w. Straszny
widok uderza� w oczy. Cia�a
popalone roznosi�y cuchn�ce
wyziewy.
Po zduszeniu ognia ordynat w
prywatnym gabinecie hrabiego
rozmawia� z pani� Rit� i
miejscowym rz�dc�. Hrabia by�
r�wnie� obecny. Ale nie m�wi�
nic, powtarzaj�c jedynie �a�osn�
skarg�;
- Moje obory! Moje obory...
Ordynat pyta� o r�ne
szczeg�y, tycz�ce si� powstania
buntu. Bada� drobiazgowo warunki
utrzymania i op�aty s�u�by.
Przegl�da� ksi�gi, sprawdza�
rachunki.
Okaza�o si�, �e agitator�w nie
by�o. S�u�ba, ��cznie z wsi�,
rozpocz�a strajk z powodu
niewyp�acalno�ci dworu, nie
uregulowanych serwitut�w i
niech�ci osobistej.
Ordynat przegl�da� ca��
rubryk� proces�w, czasem wprost
�miesznych i porusza� g�ow�.
- Bajeczne zdolno�ci czy
maniactwo - my�la�; g�o�no za�
rzek�:
- Jedyna rzecz, do kt�rej si�
leni�, to procesy.
- Ja teraz przestan� si�
procesowa�: b�d� strzela� prosto
w �eb. Przynajmniej �ajdak�w
mniej zostanie! - krzycza�
hrabia.
Pani Rita zaci�a usta,
ordynat milcza�.
W kilka godzin potem ordynat,
po naradzie z hrabin�, chcia�
odjecha�. Ale mu nie pozwolono,
gdy� kilkudziesi�ciu
strajkuj�cych oblega�o pa�acowy
ganek, chc�c si� widzie� z
hrabi�. Pani Rita �cisn�a za
r�k� Michorowskiego.
- Niech pan nas nie opuszcza.
Pan zna Edwarda. Tu trzeba
rozumu, taktu, a Edward taki
zrozpaczony... - doda�a, jakby
usprawiedliwiaj�c m�a.
Ordynat zosta� i nauczy�
hrabiego, jak ma si� zachowywa�
wobec t�umu. T�umaczy� d�ugo,
doradza� i w ko�cu zdo�a�
przekona�, �e strzela� do ludzi
nie mo�na.
Strajkuj�cych wezwano do
wielkiej sieni pa�acowej.
Wchodzili g�o�no z ostrym
tupotem but�w, z hardo
podniesionymi g�owami. Pluli i
porz�dkowali nosy z ha�asem, nie
oszcz�dzaj�c b�yszcz�cej
posadzki. Wygalowany kamerdyner
patrzy� na nich przez uchylone
drzwi. Ba� si� wyzywaj�cych min
tych ludzi.
Gdy ju� si� wszyscy zebrali,
wyszed� do nich Trestka,
wypchni�ty prawie przemoc�.
Ordynat nie pokazywa� si�.
Hrabia stan�� na progu,
osowia�ym wzrokiem spojrza� i...
spad�y mu binokle. Wolno zacz��
je przeciera� chusteczk�, ale
r�ce mu dr�a�y. Szk�a znowu
opad�y, hu�taj�c si� na sznurku.
Zacz�� je �apa� gor�czkowo. W
ci�bie zaszemra�y ciche �miechy
i szepty.
- Sapristi - zakl�� Trestka.
Z gniewem chwyci� binokle,
na�o�y� je, i zak�adaj�c r�ce na
plecy, wyst�pi� �mia�o naprz�d.
Podni�s� wysoko g�ow�.
- No?... - zawo�a� z dumn�
min�.
Odpowiedzia�o mu milczenie.
- No?! powt�rzy� g�o�niej.
Cisza. T�um zako�ysa� si�,
szmer si� wzm�g�, zaskrzypia�y
buty i ca�a gromada posun�a si�
naprz�d nag�ym ruchem.
Hrabia cofn�� si� gwa�townie
w ty�. Wyra�ny przestrach mia�
na twarzy.
- No!... no!... C� to?...
Oniemieli�cie?!
Jaki� ch�op barczysty zawo�a�
przepitym g�osem:
- Niech nam pan hrabia
podwy�szy pensj� i ordynari�. My
tego chcema.
Trestka si� zaperzy�.
- Ja wam b�d� p�aci� za to,
�e�cie mnie spalili? Zwariowa�e�
jeden z drugim.
- To nie tylko my spalili, bo
i wie�. Nie trza by�o z nimi
zaczyna�; wypasy od dziada
pradziada nale�a�y do nich -
odezwa� si� kto� z gromady.
Trestce spad�y binokle,
osadzi� je mocniej i wybuchn��:
- I las? Co? I las do nich
nale�a�?
- A jak�e. Drzewo mog� bra�. A
bo to im dziedzic zabroni, kiedy
zdawna tak by�o?
Magnat rzuci� si� do nich.
Podni�s� pi��, i wygra�aj�c
ni�, wo�a�:
- Zabroni�: Zobaczycie,
ga�gany, �e zabroni�. Ja was
naucz�!... Dw�r okrada�
b�dziecie? Wpierw poznacie
krymina�.
Zacz�� kl�� po swojemu.
W gromadzie powsta� g�o�ny
gwar.
- To niech ich dziedzic pakuje
do turmy, je�eli da rady, a nam
prosz� da� wi�ksz� pensj� i
ordynari�! - krzykn�o par�
g�os�w.
- Nie dam!... Nic nie dam!...
S�yszycie?... I was do krymina�u
oddam, �ajdaki; Sapristi!... W
dyby was!
T�um poruszy� si�, wzburzenie
ros�o.
Jeden g�os zacz�� wo�a�.
- Jak nie dostaniem, czego
chcema, to jeszcze spalim
reszt�, i do roboty nie p�jdzie
nikt!
- Teraz inne czasy nasta�y,
oho! - wo�a� drugi.
- Teraz pany przycichn�. Tak
ma by�, jak chcema! A jak nie,
to strajk.
- Niech pan hrabia nie
krzyczy, bo si� nie boi nikt.
- Da� podwy�k� i ordynari�
wi�ksz�, mniej roboty, to i
b�dzie �ad.
- My tu mamy spisane to, czego
chcemy. Niech pan hrabia
przeczyta.
Trestka wychodzi� z siebie.
- Ja?... Ja?... Mam czyta�,
co�cie nagryzmolili?! Won st�d,
ga�gany! Pali� mnie jeszcze
b�dziecie?... Grozi�... Ja was
postrzelam, jak ps�w.
- A dobrze!... To b�dziema si�
bi� - rozleg�y si� ur�gliwe
g�osy.
Hrabia, nieprzytomny z gniewu,
zziajany, krzycza�, kl�� i bi�
si� po kieszeniach, szukaj�c
broni.
- Zabij�!... Zabij�, jak
ps�w!...
Wygl�da� komicznie. W szalonej
pasji skaka�, rzuca� si�, blady,
spocony, z rozw�cieczonymi
oczyma.
W gromadzie powsta� �miech.
Zacz�y si� �arty.
Nagle w drzwiach stan��
ordynat, spokojny, surowy, z
gro�n� fa�d� pomi�dzy brwiami.
Wszed� i zatrzyma� si� chwil�.
T�um drgn�� i umilk�, jakby
ludziom zamurowa�o usta.
Wyprostowa� si� s�u�bowo.
Trestka, nie widz�c ordynata,
nie m�g� poj�� dziwnego
zachowania si� zuchwa�ej
gromady, i zdumiony, r�wnie�
zamilk�. Obejrza� si�. Ordynat
podchodzi� wolno. Teraz hrabia
zrozumia�. Z�o�� i �miech
szata�ski zasycza� w jego
g�osie. Zawo�a� nagle ucieszony:
- Ha, �otry!... Chamy
przekl�te!... Nie
spodziewali�cie si�, �e jest
ordynat!... A co! J�zyki wam
stan�y w miejscu? Hultaje!...
Michorowski mu przerwa�,
odci�gaj�c na stron�. Szepn�� po
francusku.
- Prosz� odej��. Nie tak pana
uczy�em. Do�� kompromitacji.
Tyle by�o si�y w s�owach
ordynata, �e Trestka zmiesza�
si�, spu�ci� g�ow� i wolno
wyszed�.
Michorowski zimny wzrok
skierowa� na wyprostowan�
gromad� s�u�by. Spyta�
spokojnie.
- Czego chcecie?
Twarze spokornia�y jeszcze
bardziej. Gnieciono w r�kach
czapki, przest�puj�c z nogi na
nog�. Naj�mielszy zacz��.
- My... jasny panie... my tu
wsp�lnie... my tu przyszli
gromad�...
- Widz�, �e was du�o, ale
czego chcecie?
- My chcemy podwy�ki.
- Jakiej?
- O tu - spisane; mo�e jasny
ordynat przeczyta.
Michorowski wzi�� papier i
przebieg� go wzrokiem.
- Te warunki s� niemo�liwe.
Pobieracie pensje i ordynarie
takie same jak w dobrach
ordynackich, zatem
wystarczaj�ce. Ja swoim ludziom
nie podwy�szam, i wy nie mo�ecie
o to prosi�. Tym bardziej, �e
nie zas�ugujecie na to.
- My u jasnego pana woleliby
za p� ceny s�u�y�, ni� u
hrabiego za ca�� - odezwa�y si�
g�osy.
- Niech pan hrabia podwy�szy i
zap�aci, co zaleg�e, to p�jdziem
do roboty.
- A jak nie - to nie!... -
krzykn�� drugi rozrzutnie, ale
inni wepchn�li go do �rodka
gromady, zamykaj