3110
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 3110 |
Rozszerzenie: |
3110 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 3110 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 3110 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
3110 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Antologia
Kroki w nieznane
Tom - 3
Kurt Vonnegut - Jutro
By� rok 2158. Lou i Emeralda Schwartz szeptali na balkonie przylegaj�cym do pokoju rodziny Lou na 76 pi�trze Bloku nr 257 w Alden Village, nowojorskim osiedlu zajmuj�cym obszar znany niegdy� jako Po�udniowe Connecticut. Kiedy Lou i Emeralda pobierali si�, rodzice Em nie wr�yli temu ma��e�stwu powodzenia ze wzgl�du na r�nic� wieku, ale dzi�, kiedy Lou mia� 112 a Em 93 lata, zmuszeni byli przyzna�, �e by�o ono ca�kiem udane.
Jednak�e Em i Lou nie byli ca�kowicie wolni od k�opot�w i w�a�nie z tego powodu siedzieli teraz na balkonie oddychaj�c rze�kim powietrzem.
- Czasami jestem tak w�ciek�a, �e mam ochot� rozcie�czy� jego antygerason - powiedzia�a Em.
- To by�oby wbrew Naturze, Em - odrzek� Lou. - Po prostu zwyk�e morderstwo. Poza tym, gdyby nas przy�apa� na manipulowaniu przy jego antygerasonie, nie tylko by nas wydziedziczy�, ale przetr�ci�by mi kark. Fakt, �e Dziadunio ma 172 lata, bynajmniej nie oznacza, �e nie jest silny jak byk.
- Wbrew Naturze. A kt� dzisiaj wie, jaka jest Natura? Och, nie przypuszczam, �ebym kiedykolwiek zdoby�a si� na rozcie�czenie jego antygerasonu lub co� w tym rodzaju, ale do licha, Lou, cz�owiek nie mo�e oprze� si� my�li, �e Dziadunio nigdy nie zdecyduje si� odej��, o ile kto� mu troch� tego nie u�atwi. Bo�e!... Jeste�my tak st�oczeni, �e ledwie mo�na si� obr�ci�, Verna umiera z pragnienia posiadania dziecka, a Melissa od trzydziestu lat nie mia�a ani jednego. - Tupn�a nog�. - Jestem ju� chora od ci�g�ego patrzenia na jego star� pomarszczon� twarz, na to, jak zajmuje jedyny samodzielny pok�j, najlepsze krzes�o, ma najlepsze jedzenie, wybiera to, co chce w programie telewizyjnym i trzyma nas wszystkich w gar�ci przez ci�g�e zmienianie ostatniej woli.
- No c� - powiedzia� ponuro Lou - w ko�cu Dziadunio jest g�ow� rodziny. I nic nie poradzi na to, �e jest taki pomarszczony. Mia� siedemdziesi�tk�, kiedy wynaleziono antygerason. On zamierza odej��, Em. Daj mu troch� czasu. To jego sprawa. Wiem, �e trudno �y� z nim pod jednym dachem, ale b�d� cierpliwa. Nie ma sensu robi� nic, co by go rozdra�ni�o. Ostatecznie, powiod�o nam si� i tak lepiej ni� innym - mamy tapczan.
- Jak my�lisz, d�ugo jeszcze b�dziemy spa� na tapczanie, zanim wybierze sobie nowego faworyta? Rekord �wiata wynosi, zdaje si�, dwa miesi�ce, prawda?
- Mama i Papa cieszyli si� nim chyba d�u�ej.
- Kiedy on zdecyduje si� odej��, Lou?
- C�, powiedzia�, �e odstawi antygerason zaraz po wy�cigach samochodowych na 500 mil.
- Tak... a przedtem by�a Olimpiada, jeszcze wcze�niej baseballowe zawody o mistrzostwo Ameryki, jeszcze wcze�niej wybory prezydenckie, a jeszcze wcze�niej ju� - sama - nie - wiem - co. W ci�gu ostatnich pi��dziesi�ciu lat pami�tam tylko wym�wk� za wym�wk�. Nie wierz� ju�, �e kiedy� w przysz�o�ci dostaniemy dla siebie pok�j, jajko czy cokolwiek.
�wietnie! Uwa�aj mnie za niedojd�! - powiedzia� Lou. - C� ja mog� zrobi�? Pracuj� ci�ko, zarabiam nie�le, ale praktycznie wszystko z�eraj� podatki na obron� i emerytury. A nawet je�eli nie by�oby podatk�w, jak my�lisz, gdzie mogliby�my znale�� wolny pok�j do wynaj�cia? Mo�e w Iowa? Ale kto chcia�by mieszka� na peryferiach Chicago?
Em zarzuci�a mu ramiona na szyj�.
- Lou, kochanie, wcale nie uwa�am ci� za niedojd�. B�g �wiadkiem, �e nim nie jeste�. Po prostu nie mia�e� szansy, by sta� si� kim� lub czego� si� dorobi�, poniewa� Dziadunio i jego pokolenie nie odchodz� i nie pozwalaj� innym przej�� pa�eczki.
- Tak, tak - mrukn�� Lou. - Nie mo�esz ich jednak ca�kiem pot�pia�. Ciekaw jestem, jak szybko my przestaniemy za�ywa� antygerason b�d�c w wieku Dziadunia.
- Czasami chcia�abym, �eby antygerason nigdy nie zosta� wynaleziony - powiedzia�a Emeralda. - Albo �eby by� zrobiony z czego� rzeczywi�cie kosztownego i trudnego do zdobycia, a nie z mu�u i mniszka. Czasem pragn�, by ludzie umierali regularnie jak w zegarku nie maj�c w tej sprawie nic do powiedzenia, a nie decydowali, jak d�ugo jeszcze b�d� �y�. Powinno istnie� prawo zabraniaj�ce sprzedawania tego �rodka ludziom, kt�rzy przekroczyli ju� sto pi��dziesi�t lat.
- S�aba nadzieja, bior�c pod uwag�, �e starzy ludzie maj� pieni�dze i prawo g�osowania. - Popatrzy� na ni� badawczo. - Czy jeste� gotowa umrze�, Em?
- Na mi�o�� bosk�, jak mo�esz o co� podobnego pyta� w�asn� �on�. Kochanie! Nie mam jeszcze nawet stu lat. Przesun�a lekko d�o�mi po swojej zgrabnej m�odzie�czej figurze niemal nastolatki. - Najlepsze lata mego �ycia s� jeszcze ci�gle przede mn�. Ale mog� si� z tob� za�o�y�, �e jak stuknie sto pi��dziesi�t, stara Em wyleje sw�j antygerason do zlewu i przestanie zajmowa� pok�j, przy czym zrobi to wszystko z u�miechem.
- Oczywi�cie, oczywi�cie, trzymam zak�ad. Tak w�a�nie m�wi� oni wszyscy. A ilu by�o takich, kt�rzy si� na to zdecydowali?
- Ten m�czyzna w Delaware.
- Nie spuch� ci jeszcze j�zyk od m�wienia o nim? To by�o pi�� miesi�cy temu!
- No dobrze, a Babunia Winkler z tego samego Bloku?
- Ona wpad�a pod poci�g w metro.
- Ale to by�a w�a�nie droga odej�cia, kt�r� wybra�a odpowiedzia�a Em.
- Tak? C� wi�c mia�o znaczy� tych sze�� opakowa� antygerasonu, kt�re mia�a wtedy przy sobie?
Emeralda ze znu�eniem potrz�sn�a g�ow� i przymkn�a oczy.
- Nie wiem, nie wiem. Wiem tylko, �e co� trzeba zrobi�. - Westchn�a. - Czasem bym chcia�a, �eby oni zostawili chocia� par� chor�b pl�cz�cych si� gdzie� tam, �ebym mog�a kt�r�� z nich z�apa� i pole�e� cho� troch� w ��ku. Za du�o ludzi! - krzykn�a, a jej s�owa zagdaka�y, zag�ga�y i zamar�y w�r�d tysi�cy asfaltowanych, naje�onych drapaczami chmur podw�rek.
Lou czule pog�aska� j� po ramieniu.
- Och, kochanie, nie mog� znie��, kiedy jeste� taka przygn�biona.
- Gdyby�my mieli samoch�d, jak ludzie w dawnych czasach - powiedzia�a Enz - mogliby�my wybra� si� na przeja�d�k� i uciec od ludzi cho� na chwil�. Bo�e, to by�y czasy!
- Tak, p�ki nie zu�yto wszystkiego metalu.
- Wskoczyliby�my do wozu, a Papa podjecha�by do stacji benzynowej i zawo�a�: "Nalej do pe�na!"
- Tak, to by�a fantazja, zanim wyczerpali wszystkie zasoby benzyny.
- I wyruszyliby�my na beztrosk� przeja�d�k� po kraju.
- Wszystka to wydaje si� teraz bajk�, prawda, Em? Trudno uwierzy�, �e kiedy� istnia�y otwarte przestrzenie mi�dzy miastami.
- A jakby�my zg�odnieli - ci�gn�a Em - toby�my sobie znale�li restauracj�, weszli z fasonem i powiedzieli: "Prosz� befsztyk i frytki" albo: "A jakie s� dzi� kotlety, schabowe?" - Em obliza�a wargi, oczy jej zab�ys�y.
- O rany! - zamrucza� Lou. - A co by� powiedzia�a na hamburgera?
- Mniam, mniammm.
- Gdyby nam kto� zaproponowa� spreparowane wodorosty morskie w owych czasach, plun�liby�my mu w oko, no nie, Em?
- Albo spreparowane trociny!
Lou uparcie pr�bowa� w tej sytuacji znale�� jej weselsze strony.
- C�, oni w ka�dym razie twierdz�, �e obecnie ma to lepszy smak, mniej si� czuje wodorosty i trociny ni� na pocz�tku, i �e jest znacznie zdrowsze, ni� to, co jadali�my poprzednio.
- Ja czu�am si� �wietnie! - gwa�townie zaprzeczy�a Em.
Lou wzruszy� ramionami.
- No dobrze, ale musisz zda� sobie spraw�, �e �wiat nie by�by w stanie wy�ywi� dwunastu miliard�w ludzi, gdyby nie spreparowane wodorosty i trociny. My�l�, �e to naprawd� jest wspania�a rzecz. Tak mi si� wydaje. Oni tak m�wi�.
- Oni plot�, co im �lina na j�zyk przyniesie. - Em zamkn�a oczy. - Bo�e, czy pami�tasz, jak sklepy walczy�y o to, by sk�oni� ludzi do kupienia czegokolwiek? Nie musia�e� czeka� na niczyj� �mier�, �eby zdoby� ��ko, krzes�a, piec, czy co� w tym rodzaju. Po prostu wchodzi�e� i bach! kupowa�e�, co ci si� tylko zamarzy�o. Jezu! Tak by�o cudownie, p�ki nie zu�yto absolutnie wszystkich surowc�w. By�am wtedy ma�ym dzieckiem, ale pami�tam to tak dobrze...
Lou, przygn�biony, podszed� apatycznie do kraw�dzi balkonu i spojrza� w g�r�, w wyra�ne, ch�odno b�yszcz�ce gwiazdy na tle czarnego aksamitu niesko�czono�ci.
- Pami�tasz, Em, jak kiedy� mieli�my bzika na punkcie fantastyki naukowej? Lot nr 17 na Marsa, wyrzutnia nr 12. Wszyscy na pok�ad! Uprasza si� ca�y personel nietechniczny o pozostanie w bunkrach. Dziesi��.., dziewi��... osiem... siedem... sze��... pi��... cztery... trzy... dwa... jeden! G��wny cz�on! Barru-u-um!!!
- Po co martwi� si� o to, co si� dzieje na Ziemi? - odezwa�a si� Em r�wnie� wpatruj�c si� w gwiazdy. - Za kilka lat wszyscy b�dziemy szybowa� w przestrzeni, by zacz�� nowe �ycie na nowej planecie.
Lou westchn��.
- Tak, tylko okazuje si�, �e trzeba by czego� dwa razy wi�kszego od Empire State Building, by dostarczy� jednego parszywego kolonist� na Marsa. A za par� dalszych bilion�w dolar�w m�g�by zabra� ze sob� �on� i psa. To jest spos�b na zlikwidowanie przeludnienia - emigracja!
- Lou?...
- Hm?
- Kiedy odb�d� si� wy�cigi samochodowe na 500 mil?
- Och... w �wi�to Umar�ych, trzydziestego maja.
Em �ci�gn�a usta.
- Czy to bardzo okropne z mojej strony, �e zapyta�am?
- Chyba nie bardzo. Ka�dy w tym mieszkaniu sprawdzi� to a� nadto dok�adnie.
- Nie chc� by� okropna - powiedzia�a Em - ale od czasu do czasu cz�owiek musi wygada� si� i zrzuci� to wszystko z w�troby.
- Ja te� tak uwa�am. Czujesz si� lepiej?
- Tak. I wi�cej ju� nie b�d� si� ciska�, b�d� si� stara�a by� dla niego tak mi�a, jak tylko potrafi�.
- To rozumiem, to jest moja Em!
Wyprostowali si�, u�miechn�li dzielnie i weszli do mieszkania.
Dziadunio Schwartz z brod� wspart� na pi�ciach, obejmuj�cych ga�k� laski, patrzy� gniewnie na pi�ciostopowy ekran telewizyjny dominuj�cy nad ca�ym pokojem. Komentator podsumowywa� wydarzenia dnia. Mniej wi�cej co trzydzie�ci sekund Dziadunio d�ga� ko�cem laski w pod�og� i wrzeszcza�:
- Do diab�a! Zrobili�my to ju� sto lat temu!
Emeralda i Lou, wszed�szy do pokoju, zmuszeni byli zaj�� miejsca w tylnym rz�dzie, za ojcem i matk� Lou, szwagrem i szwagierk�, zi�ciem i synow�, wnukiem i jego �on�, wnuczk� i jej m�em, prawnukiem i jego �on�, siostrze�cem i jego �on�, stryjecznym wnukiem i jego �on�, stryjeczn� prawnuczk� i jej m�em, stryjecznym prawnukiem i jego �on�, no i oczywi�cie Dziaduniem, kt�ry siedzia� na przedzie. Wszyscy, wyj�wszy Dziadunia, kt�ry by� co nieco zwi�d�y i przygarbiony, wygl�dali, wed�ug norm przedantygerasonowych, jakby byli mniej wi�cej w r�wnym wieku, gdzie� pod trzydziestk� albo niewiele ponad.
- "Tymczasem - m�wi� komentator - Radzie w Bluffs, Iowa, zagra�a�a ponura tragedia. Ale dwustu zm�czonych prac� ratownicz� robotnik�w nie traci�o nadziei i uparcie kopa�o dalej czyni�c nadludzkie wysi�ki, by ocali� stuosiemdziesi�cioletniego Elberta Haggedorna, kt�ry od dw�ch dni by� uwi�ziony w..."
- Mam nadziej�, �e jego koniec b�dzie przyjemniejszy szepn�a Emeralda do Lou.
- Cisza! - wrzasn�� Dziadunio. - Je�eli jeszcze kt�re� z was otworzy jadaczk� w czasie programu telewizyjnego, nie dostanie nawet z�amanego grosza... - g�os z�agodnia� mu nagle i zmi�k� - ...kiedy dadz� znak kraciast� jak szachownica chor�giewk� na torze w Indianapolis, a stary Dziadunio wybierze si� w sw� Wielk� Podr� do Krainy Wieczno�ci. - Sentymentalnie poci�gn�� nosem, gdy tymczasem jego spadkobiercy rozpaczliwie usi�owali nie spowodowa� najmniejszego d�wi�ku. S�awa o przysz�ej Wielkiej Podr�y nie robi�y ju� na nich wra�enia, poniewa� Dziadunio wspomina� o tym mniej wi�cej raz dziennie od lat pi��dziesi�ciu.
- "Dr Brainard Keyes Bullard - m�wi� dalej komentator - rektor Uniwersytetu w Wyandotte, stwierdzi� w swym przem�wieniu dzi� wieczorem, �e wi�kszo�� nieszcz�� gn�bi�cych �wiat wynika z faktu, i� wiedza cz�owieka o nim samym nie dotrzymuje kroku jego wiedzy o otaczaj�cym go �wiecie".
- Do diab�a! - wykrzykn�� Dziadunio. - Stwierdzili�my to ju� sto lat temu!
- "Dzi� wieczorem Szpital Po�o�niczy w Chicago obchodzi szczeg�ln� uroczysto��. Honorowym go�ciem jest Lowell W. Hitz, wiek zero. Hitz, kt�ry przyszed� na �wiat tego ranka, jest dwudziestopi�ciomilionowym dzieckiem urodzonym w tym szpitalu".
Komentator znik�, a na ekranie pojawi� si� m�ody Hitz, wrzeszcz�cy przera�liwie.
- Do diab�a - szepn�� Lou do Emeraldy - stwierdzili�my to ju� sto lat temu.
- S�ysza�em! - wrzasn�� Dziadunio. Wy��czy� z trzaskiem telewizor, a jego przera�eni potomkowie patrzyli w milczeniu na ekran. - Ty tam, ch�opcze...
- Nie chcia�em nic przez to powiedzie�, sir - odezwa� si� Lou.
- Daj mi m�j testament. Wiesz, gdzie jest. Wy wszyscy, moje dzieci, wiecie, gdzie on si� znajduje. Przynie� go, ch�opcze!
Lou ponuro skin�� g�ow� i ruszy� przez hall, wybieraj�c drog� przez legowiska do pokoju Dziadunia, jedynego samodzielnego pokoju w mieszkaniu Schwartz�w. Pozosta�e pomieszczenia by�y to: �azienka, salon oraz szeroki korytarz bez okien, kt�ry pocz�tkowo mia� s�u�y� za jadalni� i w jednym jego ko�cu znajdowa�a si� kuchenka. W hallu i salonie roz�o�ono sze�� materac�w i cztery �piwory, tapczan stoj�cy w salonie zajmowa�o jedenaste ma��e�stwo - aktualni faworyci.
Na biurku Dziadunia le�a� jego testament, wybrudzony, z o�limi uszami, podziurawiony i zapa�kany setkami uzupe�nie�, wykre�le�, oskar�e�, warunk�w, ostrze�e�, porad oraz uwag filozoficznych na domowy u�ytek. "Dokument ten rozmy�la� Lou - jest dziennikiem prowadzonym przez lat pi��dziesi�t - wszystko st�oczone na dw�ch kawa�kach papieru - ba�amutnym, nieczytelnym dziennikiem nieustannego wsp�zawodnictwa". Tego dnia Lou mia� by� wydziedziczony po raz jedenasty i prawdopodobnie odzyskanie obietnicy udzia�u w spadku b�dzie go kosztowa�o oko�o sze�ciu miesi�cy nienagannego zachowania.
- Ch�opcze! - zawo�a� Dziadunio.
- Id�, sir. - Lou pospieszy� z powrotem do salonu i wr�czy� Dziaduniowi testament.
- Pi�ro! - rozkaza� Dziadunio.
Natychmiast podano mu jedena�cie pi�r - po jednym od ka�dego ma��e�stwa.
- Nie, to cieknie - powiedzia� odtr�caj�c pi�ro Lou. O, to jest �adne. Dobry z ciebie ch�opiec, Willy. - Przyj�� pi�ro od Willy'ego. To by�a wskaz�wka, na kt�r� wszyscy czekali. Teraz Willy, ojciec Lou, by� nowym faworytem.
Willy, kt�ry wygl�da� niemal tak m�odo, jak jego syn, chocia� liczy� sto czterdzie�ci dwa lata, nieudolnie usi�owa� ukry� sw� rado��. Popatrzy� nie�mia�o na tapczan, kt�ry mia� si� sta� jego w�asno�ci�, a z kt�rego Lou i Emeralda musieli przenie�� si� z powrotem do hallu, na najgorsze miejsce przy drzwiach do �azienki.
Dziadunio celebrowa� ka�dy wznios�y dramat, kt�rego by� autorem, i wszystkiemu, co posiada�, nada� pi�tno swojej osobowo�ci. Marszcz�c brwi i wodz�c palcem wzd�u� ka�dej linijki, jakby widzia� testament po raz pierwszy w �yciu, zacz�� czyta� z g��bok� z�owieszcz� jednostajno�ci� basowego tonu w katedralnych organach:
- "Ja, Harold D. Schwartz, zamieszka�y w Bloku nr 257, w Alden Village, Nowy Jork, niniejszym o�wiadczam, og�aszam i czyni� ten dokument moj� Ostatni� Wol� i Testamentem, anuluj�c tym samym wszystkie moje poprzednie testamenty i kodycyle kiedykolwiek sporz�dzone".
Wysi�ka� z namaszczeniem nos i czyta� dalej nie roni�c ani s��wka i powtarzaj�c niekt�re z emfaz�, a szczeg�lnie coraz - bardziej - skomplikowane specyfikacje dotycz�ce pogrzebu.
Przy ko�cu tych specyfikacji Dziadunia tak zatka�o ze wzruszenia, i� Lou pomy�la�, �e mo�e w ko�cu zapomnia�, w jakim celu kaza� sobie przynie�� testament. Ale Dziadunio bohatersko okie�zna� wzruszenie i po chwili wymazywania zacz�� r�wnocze�nie pisa� i m�wi�. Lou m�g�by wyrecytowa� za niego ca�y tekst - s�ysza� go przecie� tyle razy...
- Prze�y�em wiele zgryzot przed opuszczeniem tego pado�u �ez i udaniem si� do lepszego �wiata - m�wi� i jednocze�nie pisa� Dziadunio. - Ale najg��bsz� ze wszystkich ran zada� mi... - obrzuci� spojrzeniem ca�� grup� usi�uj�c przypomnie� sobie, kto by� tym krzywdzicielem.
Wszyscy popatrzyli wsp�czuj�co na Lou, kt�ry z rezygnacj� podni�s� r�k�.
Dziadunio skin�� g�ow�, przypomniawszy sobie, i doko�czy� zdanie: - ...m�j prawnuk Louis J. Schwartz.
- Wnuk, sir - podpowiedzia� Lou.
- Nie wykr�caj si�. I tak wpad�e� z kretesem, m�ody cz�owieku - powiedzia� Dziadunio. Zmieni� jednak ten szczeg� i kontynuowa� ju� bez potkni��, stwierdzaj�c wydziedziczenie, kt�rego przyczyn� by� brak szacunku i kr�tactwo.
W nast�pnym paragrafie dotycz�cym w r�nych okresach ka�dego z obecnych w tym pokoju, imi� Lou zosta�o wykre�lone i zast�pione imieniem Willy'ego, kt�ry sta� si� spadkobierc� mieszkania oraz najwi�kszej gratki - podw�jnego ��ka w samodzielnej sypialni.
- Tak! - Dziadunio u�miechn�� ,si� promiennie. Wymaza� dat� u do�u testamentu i wpisa� now� zaznaczaj�c r�wnie� godzin�. - Czas na obejrzenie "Rodziny McGarvey�w".
"Rodzina McGarvey�w" by� to serial telewizyjny, kt�ry Dziadunio ogl�da� od uko�czenia sze��dziesi�tki, czyli od stu dwunastu lat.
- Nie mog� si� doczeka�, co b�dzie dalej - powiedzia�.
Lou oderwa� si� od grupy i leg� na swym �o�u bole�ci przy drzwiach do �azienki. Pragn��, by Em przysz�a do niego, i zastanawia� si�, gdzie te� ona mo�e by�.
Drzema� chwil�, dop�ki nie zosta� obudzony przez kogo�, kto przelaz� nad nim, usi�uj�c dosta� si� do �azienki. W chwil� p�niej us�ysza� s�aby bulgocz�cy d�wi�k, jak gdyby wylewano co� do umywalki. Nagle przysz�o mu na my�l, �e Em za�ama�a si� i �e to ona przedsi�wzi�a co� drastycznego przeciwko Dziaduniowi.
- Em!... - szepn�� przez szyb�. Odpowiedzi nie by�o. Pchn�� drzwi. Sfatygowany zamek, kt�rego zasuwka ledwie trzyma�a si� w oprawce, stawia� op�r tylko przez moment, po czym drzwi si� otworzy�y.
- Morty! - wykrztusi� Lou.
Jego stryjeczny prawnuk, Mortimer, kt�ry niedawno o�eni� si� i sprowadzi� sw� �on� do mieszkania Schwartz�w, spojrza� na niego z konsternacj� i zaskoczeniem. Gwa�townym kopni�ciem zatrzasn�� drzwi, Lou jednak zd��y� zobaczy� pewien przedmiot w r�kach Morty'ego - by�a to olbrzymia nape�niona do po�owy butla antygerasonu Dziadunia, kt�rej zawarto�� Morty uzupe�nia� po szyjk� wod�.
W chwil� p�niej Morty wyszed�, spojrza� wyzywaj�co na Lou i otar� si� o niego bez s�owa kieruj�c si� ku swej �adniutkiej �onie.
Lou, zaszokowany, nie wiedzia�, jak post�pi�. Nie m�g� dopu�ci�, by Dziadunio za�y� zdradliwy antygerason, ale z drugiej strony, je�li go ostrze�e, Dziadunio z pewno�ci� do reszty zatruje im wszystkim �ycie, kt�re i tak by�o ju� nie do zniesienia.
Zajrza� do salonu i zobaczy�, �e Schwartzowie, a wraz z nimi i Emeralda, siedz� na razie spokojnie, rozkoszuj�c si� grotesk�, jak� ze swego �ycia uczynili McGarveyowie. Cichaczem prze�lizn�� si� do �azienki, zamkn�� drzwi tak dobrze, jak tylko m�g�, i zacz�� wylewa� zawarto�� butli Dziadunia do umywalki. Mia� zamiar nape�ni� j� ponownie pe�nowarto�ciowym antygerasonem z dwudziestu dw�ch mniejszych butelek stoj�cych na p�ce. Butla mia�a pojemno�� p� galona, a szyjka jej by�a bardzo w�ska, tote� zanosi�o si�, �e jej opr�nianie b�dzie trwa�o wieczno��. Zdenerwowanemu Lou wydawa�o si�, �e prawie nieuchwytny zapach antygerasonu, podobny do zapachu sosu worcestershire, rozchodzi si� po ca�ym mieszkaniu przez dziurk� od klucza i szpar� pod drzwiami.
- Gul - gul - gul - gul - monotonnie szemra�a butla.
Nagle z salonu dolecia�y d�wi�ki muzyki, potem szmery i szuranie przesuwanych krzese�.
- ...Na tym ko�czy si� - dobieg� go g�os spikera telewizyjnego - dwudziestodziewi�ciotysi�czny sto dwudziesty pierwszy rozdzia� z �ycia naszych s�siad�w McGarvey�w".
Us�ysza� odg�os krok�w w hallu. Kto� zapuka� do drzwi.
- Chwileczk� - zawo�a� �ywo Lou. Rozpaczliwie potrz�sn�� butelk�, usi�uj�c szybciej j� opr�ni�. D�onie ze�lizn�y si� po mokrym szkle i ci�ka butla rozprysn�a si� w drobny mak na kaflowej posadzce.
Odskoczy�y gwa�townie pchni�te drzwi i Dziadunio stan�� jak ra�ony piorunem.
Lou u�miechn�� si� ujmuj�co mimo wstr�tu, kt�ry go ogarn��, i z braku czegokolwiek bodaj mgli�cie przypominaj�cego jaki� pomys�, czeka�, co powie Dziadunio.
- C�, ch�opcze - odezwa� si� w ko�cu Dziadunio wygl�da na to, �e czeka ci� ma�e sprz�tanie.
I to by�o wszystko, co powiedzia�. Odwr�ci� si�, utorowa� sobie drog� w�r�d t�umu i zamkn�� si� w swojej sypialni.
Schwartzowie jeszcze chwil� przypatrywali si� Lou w niedowierzaj�cym milczeniu, po czym wycofali si� spiesznie do salonu, jak gdyby cz�stka tego potwornego przewinienia mog�a r�wnie� ich skazi�, gdyby patrzyli zbyt d�ugo. Morty zatrzyma� si� nieco d�u�ej, aby rzuci� Lou kpi�ce, zjadliwe spojrzenie. Nast�pnie on r�wnie� wszed� do salonu, pozostawiaj�c jedynie Emerald� stoj�c� w drzwiach.
�zy p�yn�y po jej policzkach.
- Och, moje biedne kochanie, prosz�, nie patrz tak strasznie. To moja wina. To ja ci� do tego sprowokowa�am.
- Nie - powiedzia� Lou odzyskuj�c g�os. - Naprawd� tego nie zrobi�a�. S�owo honoru, Em, ja tylko...
- Nie musisz si� absolutnie przede mn� t�umaczy�, kochanie. Jestem po twojej stronie niezale�nie od wszystkiego. - Poca�owa�a go w policzek i szepn�a do ucha: - To nie by�oby morderstwo, kochanie. To by go nie zabi�o. To wcale nie by�a tak potworna rzecz, po prostu u�atwi�oby " mu tylko ten ostateczny krok i m�g�by odej�� w ka�dej chwili, gdy B�g go do siebie powo�a.
- Co b�dzie dalej, Em? - spyta� g�ucho Lou. - Co on zamierza zrobi�?
Lou i Emeralda, przestraszeni, czuwali niemal przez ca�� noc, oczekuj�c reakcji Dziadunia. Ale �aden d�wi�k nie dochodzi� z jego sanktuarium. Na dwie godziny przed �witem wreszcie zasn�li.
O sz�stej godzinie wstali, jako �e by�a to pora �niadania w kuchence dla ich generacji. Nikt si� do nich nie odezwa�. Na jedzenie mieli dwadzie�cia minut, potem nale�a�o zwolni� miejsce dla kolejnej m�odszej generacji. Reakcje ich by�y jednak�e tak przyt�pione z powodu z�ej nocy, �e z trudno�ci� zdo�ali prze�kn�� w tym czasie dwa k�sy spreparowanych wodorost�w.
Nast�pnie, zgodnie z obowi�zkiem ka�dego, kto by� aktualnie wydziedziczony, zabrali si� do przygotowywania �niadania dla Dziadunia, kt�re mia�o by� podane mu na tacy do ��ka. Usi�owali podej�� do tego pogodnie. Najgorsz� stron� tej pracy by�a konieczno�� przyrz�dzania posi�ku z najautentyczniejszych pod s�o�cem jajek, bekonu i margaryny, na kt�re Dziadunio po�wi�ca� niemal ca�y sw�j doch�d.
- Trudno - powiedzia�a Emeralda - nie mam zamiaru wpada� w panik�, zanim si� nie upewni�, �e mam po temu rzeczywisty pow�d.
- A mo�e on nie wie, co ja st�uk�em - z nadziej� w g�osie powiedzia� Lou.
- Prawdopodobnie my�li, �e szkie�ko od zegarka - odezwa� si� jego syn, Eddie, kt�ry bawi� si� apatycznie ciastkami z trocin przypominaj�cych kasz� tatarczan�.
- Nie b�d� sarkastyczny wobec w�asnego ojca - skarci�a go Em. - I nie m�w z pe�nymi ustami.
- Chcia�bym zobaczy� takiego, kt�ry mo�e nic nie m�wi� �uj�c to paskudztwo - powiedzia� siedemdziesi�ciotrzyletni Eddie. Spojrza� na zegarek. - Czas ju� zanie�� Dziaduniowi �niadanie.
- Tak, ju� czas - powt�rzy� Lou s�abym g�osem. Wzruszy� ramionami. - We� tac�, Em.
- P�jdziemy oboje.
Szli powoli, dzielnie si� u�miechaj�c. Przed drzwiami do sypialni ujrzeli pos�pne twarze Schwartz�w stoj�cych obok p�kolem.
Em zapuka�a.
- Dziaduniu - powiedzia�a s�odko - �niada - nko goto - we.
Nie by�o odpowiedzi. Em zapuka�a mocniej.
Drzwi ust�pi�y pod jej r�k�. Stoj�ce po�rodku pokoju mi�kkie, szerokie �o�e z baldachimem, symbol s�odkiego luliluli dla ka�dego ze Schwartz�w, by�o puste.
Sens �mierci, tak samo obcy Schwartzom, jak zoroastrianizm czy te� przyczyny buntu Sipaj�w, porazi� ich i zwolni� bicie serc. Pe�ni nabo�nego l�ku spadkobiercy zacz�li ostro�nie szuka� pod meblami i za zas�onami czego�, co stanowi�o �miertelne szcz�tki Dziadunia, ojca rodu.
Dziadunio jednak nie zostawi� swej ziemskiej pow�oki, tylko notatk�, kt�r� Lou w ko�cu znalaz� na komodzie pod przyciskiem przechowywanym w charakterze pami�tki z dwutysi�cznych Targ�w �wiatowych.
Zacz�� czyta� niepewnym g�osem:
- "Kto�, kogo przez te wszystkie lata chroni�em, strzeg�em i uczy�em wed�ug mych najlepszych intencji, ostatniego wieczoru zwr�ci� si� przeciwko mnie niczym w�ciek�y pies rozcie�czaj�c lub te� pr�buj�c rozcie�czy� m�j antygerason. Nie jestem ju� cz�owiekiem m�odym. Nie potrafi� unie�� mia�d��cego ci�aru �ycia tak, jak potrafi�em to niegdy�. I oto po gorzkim do�wiadczeniu ostatniego wieczoru �egnam was. Troski tego �wiata opadn� wkr�tce ze mnie niby p�aszcz cierniowy i wreszcie zaznam spokoju. Gdy to znajdziecie, mnie ju� nie b�dzie".
- Do licha! - rzek� urywanie Willy - nawet nie zobaczy rozpocz�cia wy�cig�w samochodowych na 500 mil.
- Ani zawod�w baseballowych o mistrzostwo Ameryki doda� Eddie.
- Ani czy pani McGarvey odzyska�a wzrok - powiedzia� Morty.
- Tu jeszcze co� jest - powiedzia� Lou i zn�w zacz�� g�o�no czyta�: - "Ja, Harold D. Schwartz... niniejszym og�aszam, o�wiadczam i czyni� ten dokument moj� Ostatni� Wol� i Testamentem, anuluj�c tym samym wszystkie moje poprzednie testamenty i kodycyle kiedykolwiek sporz�dzone".
- Nie! - krzykn�� Willy. - Tylko nie to!
- "Zastrzegam sobie, �e wszystko, co pod jak�kolwiek postaci� stanowi m�j maj�tek nie ulega podzia�owi, zapisuj� i zostawiam w spadku ca�o�� do wsp�lnego u�ytkowania przez moje potomstwo w r�wnej cz�ci bez wzgl�du na generacj�".
- Potomstwo? - spyta�a Emeralda.
Lou zawar� wszystko w jednym machni�ciu r�k�.
- To oznacza, �e ca�y ten przekl�ty zwariowany kram jest nasz� wsp�ln� w�asno�ci�.
Oczy zebranych natychmiast zwr�ci�y si� w stron� ��ka.
- W r�wnej cz�ci? - spyta� Morty.
- W�a�ciwie - odezwa� si� Willy, kt�ry by� najstarszym z zebranych - to jest tak, jak w starym systemie. Najstarsi ludzie kieruj� sprawami maj�c kwater� g��wn� tutaj, i...
- Lubi� takie gadanie - rzek�a Em. - Lou nale�y si� taka sama cz��, jak tobie, powiedzia�abym nawet, �e wszystko powinno przypa�� najstarszemu, kt�ry jeszcze pracuje. Ty mo�esz sobie pr�nowa� tu przez ca�y dzie�, czeka� na przekaz z rent�, a biedny Lou s�ania si� ze zm�czenia, wyko�czony prac� i...
- A co by�cie powiedzieli na to, �eby spr�bowa� kto�, kto jeszcze nie mia� do tej pory �adnego prywatnego �ycia zawo�a� gor�co Eddie. - Do diab�a! Wy, starzy ludzie, mieli�cie chocia� w dzieci�stwie swoje w�asne �ycie. Ja urodzi�em si� i wyros�em w tych przekl�tych koszarach w hallu! C� wy na...
- Taaak? - odezwa� si� Morty. - To prawda, �e wszyscy mieli�cie ci�kie �ycie i moje serce krwawi z tego powodu. Ale spr�bujcie dla draki prze�y� miodowy miesi�c w hallu!
- Cisza! - wrzasn�� w�adczo Willy. - Kto otworzy g�b�, sp�dzi najbli�sze sze�� miesi�cy ko�o �azienki! A teraz wynocha z mojego pokoju! Chc� pomy�le�.
Wazon roztrzaska� si� o �cian� tu� nad jego g�ow�. W nast�pnej chwili rozp�ta�a si� og�lna bijatyka, ka�da para usi�owa�a wyrzuci� drug� z pokoju, tworzy�y si� i rozwi�zywa�y walcz�ce koalicje, b�yskawicznie zmienia�a si� strategia. Em i Lou zostali wypchni�ci do hallu, gdzie zorganizowali innych, b�d�cych w takiej samej sytuacji, i zn�w przypu�cili szturm na pok�j.
Po dw�ch godzinach walki, bez �adnych widok�w na rozstrzygni�cie, wtargn�a policja.
W ci�gu nast�pnych trzydziestu minut wozy policyjne oraz karetki pogotowia wywioz�y Schwartz�w, mieszkanie opustosza�o i ucich�o.
W godzin� p�niej 500 000 000 ukontentowanych widz�w na Wschodnim Wybrze�u ogl�da�o na ekranach telewizor�w ostatnie etapy b�jki.
W ciszy trzyizbowego mieszkania Schwartz�w na 76 pi�trze Bloku nr 257 zosta� w��czony telewizor. Raz jeszcze nape�ni�y powietrze krzyki, pomruki i inne odg�osy b�jki rozbrzmiewaj�ce teraz nieszkodliwie z g�o�nika.
Walka pojawi�a si� r�wnie� na ekranie telewizora znajduj�cego si� na posterunku policji, gdzie z fachowym zainteresowaniem ogl�dali j� Schwartzowie wraz ze swymi poskromicielami:
Em i Lou le�eli spokojnie na pryczach w s�siaduj�cych z sob� celach cztery na osiem.
- Em - odezwa� si� zza przepierzenia Lou - czy ty te� masz swoj� w�asn� umywalni�?
- Oczywi�cie. Umywalni�, ��ko, �wiat�o - ca�e wyposa�enie. Ha! A nam pok�j. Dziadunia wydawa� si� B�g wie czym. Jak to d�ugo potrwa? - wyci�gn�a r�k�. - Po raz pierwszy od czterdziestu lat, kochanie, nie mam trz�sionki.
- Odpukaj - powiedzia� Lou - adwokat spr�buje za�atwi� nam rok.
- O Bo�e - westchn�a marz�co Em - ciekawa jestem, za jakie sznurki trzeba poci�gn��, �eby dosta� osobn� cel�?
- Dobra, zamknijcie si� - odezwa� si� klucznik wi�zienny - albo w trymigi wyrzuc� ca�� wasz� pak�. A kto pu�ci farb� na zewn�trz, jak dobrze jest w wi�zieniu, nigdy ju� si� tu nie dostanie.
Wi�niowie natychmiast zamilkli.
W salonie Schwartz�w �ciemni�o si� na chwil�, gdy z ekranu telewizyjnego znikn�y sceny b�jki, po czym ukaza�a si� na nim twarz spikera niczym s�o�ce, przedzieraj�ce si� zza chmur.
- "A teraz, przyjaciele, mam dla was specjaln� wiadomo�� od producent�w antygerasonu, wiadomo�� dla wszystkich, kt�rzy przekroczyli sto pi��dziesi�t lat. Czy jeste� skr�powany towarzysko z powodu zmarszczek, sztywno�ci staw�w, utraty w�os�w lub ich siwienia oraz innych zmian zasz�ych przed wynalezieniem antygerasonu? Je�eli tak jest, nie musisz d�u�ej cierpie� ani czu� si� wyobcowany i poza nawiasem.
Po latach bada� wiedza medyczna wynalaz�a obecnie superantygerason! Po up�ywie kilku tygodni, tak - tygodni, mo�esz wygl�da� r�wnie m�odo, czu� si� i dzia�a� jak twoi praprawnukowie! Czy nie zap�acisz 5000 dolar�w, aby nie r�ni� si� od innych? Wcale nie musisz! Bezpieczny, sprawdzony superantygerason b�dzie ci� kosztowa� tylko oko�o dolara dziennie. Przeci�tny koszt odzyskania si� i wigoru m�odo�ci wynosi niespe�na 50 dolar�w.
A teraz napisz do nas z pro�b� o bezp�atny pr�bny karton. Umie�� swoje nazwisko i adres na kartce pocztowej za dolara i wy�lij j� pod adresem: �Super�, Box 500 000, Schenectady. N.J. Zapisa�e�? Powtarzam: �Super�, Box..."
S�owom spikera towarzyszy�o skrzypienie pi�ra Dziadunia, tego� pi�ra, kt�re ofiarowa� mu Willy poprzedniego wieczoru. W�a�nie kilka minut temu Dziadunio wr�ci� z tawerny "Idle Hour", z kt�rej przez asfaltowy plac zwany Alden Village Green m�g� widzie� Blok nr 257. Wezwa� sprz�taczk�, kaza� jej doprowadzi� do porz�dku mieszkanie, po czym zwr�ci� si� do najlepszego prawnika w mie�cie powierzaj�c mu udowodnienie winy swemu potomstwu. Wreszcie przesun�� tapczan i ustawi� go naprzeciw telewizora, aby ogl�da� program telewizyjny w pozycji le��cej. To by�o co�, o czym marzy� od lat.
- Schen - ec - ta - dy - zamrucza�. - Zanotowa�em.
Twarz jego zmieni�a si� w spos�b zauwa�alny. Mi�nie twarzy rozlu�ni�y si� ods�aniaj�c �yczliwo�� i spok�j, ukryte przedtem pod z�ymi krechami. Mog�oby si� wydawa�, �e otrzyma� ju� pr�bny karton superantygerasonu. Kiedy co� go �mieszy�o w programie telewizyjnym, u�miecha� si� beztrosko, rozci�gaj�c o milimetr cienk� kresk� swych warg. �ycie by�o pi�kne. Nie m�g� si� doczeka�, co mu przyniesie.
przek�ad : El�bieta Zychowicz
Robert Sheckley Ptaki - Czujniki
Gelsen wszed�szy do sali stwierdzi�, �e wszyscy producenci ptak�w - czujnik�w ju� s�. By�o ich sze�ciu opr�cz niego i w pokoju zrobi�o si� niebiesko od dymu drogich cygar.
- Sie masz, Charlie - zawo�a� jeden z nich na widok Gelsena.
Pozostali przerwali na chwil� rozmow�, by machn�� mu niedbale r�k� na powitanie. U�wiadomi� sobie kwa�no, �e jako producent ptak�w - czujnik�w nale�a� do grupy pracuj�cej nad zbawieniem ludzko�ci. Bardzo ekskluzywnej. Ale je�li chcesz ratowa� rodzaj ludzki, musisz mie� zam�wienie rz�dowe.
- Brakuje jeszcze pe�nomocnika rz�du - poinformowa� Gelsena jeden z obecnych. - Spodziewamy si� go lada chwila.
- Mamy zielone �wiat�o - doda� drugi.
- Wspaniale. - Gelsen znalaz� sobie krzes�o w pobli�u drzwi i powi�d� wzrokiem po sali. Zebranie robi�o wra�enie zbi�rki harcerskiej. Sze�ciu uczestnik�w ha�a�liwo�ci� nadrabia�o nik�� liczebno��. Prezes Zjednoczenia Po�udniowego wydziera� si� na ca�e gard�o m�wi�c o niezwyk�ej wytrzyma�o�ci ptak�w. Zwraca� si� do dw�ch innych prezes�w, kt�rzy u�miechaj�c si� i kiwaj�c g�owami usi�owali mu przerwa� - jeden wywodem na temat tego, jak to �wie�o przeprowadzi� test na pomys�owo�� ptak�w, drugi charakterystyk� nowego aparatu zasilaj�cego.
Trzej pozostali, tworz�cy ma��, zwart� grupk�, po��czyli swe g�osy w czym�, co mo�na by nazwa� jedynie peanem pochwalnym na cze�� ptak�w.
Gelsen zauwa�y�, �e wszyscy stoj� prosto, sztywno, jakby byli zbawcami ludzko�ci. Czuli si� nimi rzeczywi�cie. Nie wyda�o mu si� to zabawne. Jeszcze par� dni temu sam si� za takiego uwa�a�. Za brzuchatego, z lekka �ysiej�cego �wi�tego.
Westchn�� i zapali� papierosa. Na pocz�tku by� pe�en entuzjazmu, tak jak i oni. Pami�ta doskonale, jak powiedzia� do Macintyre'a, swojego g��wnego in�yniera: "Mac, nadchodz� nowe czasy. Ptaki to nasza odpowied�". A Macintyre, r�wnie� wyznawca idei ptak�w, powa�nie skin�� g�ow�.
Jakie� cudowne wszystko si� wtedy wydawa�o! Prosta, pewna odpowied� na jeden z powa�niejszych problem�w ludzko�ci, zawarta w odrobinie nierdzewnego metalu, kryszta�u i plastyku.
I pewnie w�a�nie dlatego ogarn�y go teraz w�tpliwo�ci. Gelsen podejrzewa�, �e rozwi�zanie jednego z najpowa�niejszych problem�w ludzko�ci nie mo�e by� a� tak �atwe. To musi mie� jaki� s�aby punkt.
Ostatecznie zbrodnia jest zbyt starym problemem, �eby tak �wie�y wynalazek jak ptaki m�g� stanowi� jego rozwi�zanie.
- Panowie - wszyscy rozmawiali w takim podnieceniu, �e nikt nie zauwa�y� wej�cia pe�nomocnika rz�du. Nag�e zrobi�o si� cicho jak makiem zasia�. - Panowie - powt�rzy� t�usty przedstawiciel rz�du - prezydent w porozumieniu z kongresem postanowi� powo�a� we wszystkich mniejszych i wi�kszych o�rodkach miejskich specjalne plac�wki do spraw ptak�w - czujnik�w.
Na sali zapanowa�o o�ywienie. Mimo wszystko jednak b�d� mieli szans� ocali� ludzko��, pomy�la� Gelsen, i z niepokojem zada� sobie pytanie, co w tym mo�e by� niew�a�ciwego.
Uwa�nie s�ucha�, jak przedstawiciel rz�du referowa� plany dystrybucji. Ot� kraj mia� zosta� podzielony na siedem okr�g�w, z kt�rych ka�dy mia� by� zaopatrywany przez jednego producenta. Oznacza�o to oczywi�cie monopol, ale nie by�o innego wyj�cia. Podobnie jak w przypadku ��czno�ci telefonicznej, jest to sprawa og�lnego dobra, a tym samym nie mo�e by� mowy o �adnej konkurencji. Ptaki - czujniki mia�y s�u�y� wszystkim jednakowo.
- Prezydent ma nadziej� - ci�gn�� przedstawiciel rz�du - �e organizacja s�u�by ptasiej zostanie zako�czona w mo�liwie najkr�tszym terminie. B�dziecie mieli pierwsze�stwo w uzyskiwaniu takich surowc�w, jak metale strategiczne, nie m�wi�c o sile roboczej i tym podobnych.
- Je�li o mnie chodzi - powiedzia� prezes Zjednoczenia Po�udniowego - pierwsz� parti� ptak�w mog� dostarczy� w ci�gu tygodnia. Wszystko jest zapi�te na ostatni guzik.
Reszta obecnych zaj�a podobne stanowisko. Fabryki ju� od miesi�cy by�y gotowe do rozpocz�cia produkcji. Ostatecznie przyj�to znormalizowane urz�dzenia i tylko czekano na zezwolenie czynnik�w oficjalnych.
- �wietnie - rzek� przedstawiciel rz�du. - Je�li to wszystko, to my�l�, �e mo�emy... czy s� jakie� pytania?
- Tak - odpar� Gelsen. - Chcia�bym wiedzie�, czy do produkcji zatwierdzony jest obecny model.
- Oczywi�cie - odrzek� pe�nomocnik rz�du. - Jest najdoskonalszy.
- Mam pewne zastrze�enia - o�wiadczy� Gelsen wstaj�c. Koledzy zmierzyli go lodowatym wzrokiem. Ten cz�owiek op�nia nadej�cie z�otej ery.
- Jakiej natury? - zapyta� pe�nomocnik.
- Przede wszystkim chcia�bym si� zastrzec, �e w pe�ni popieram wprowadzenie urz�dze� mechanicznych s�u��cych zapobieganiu zbrodni. Od wiek�w istnieje ogromna tego potrzeba. Kwestionuj� jedynie uk�ady uczenia. O�ywiaj� one niejako maszyn�, wyposa�aj�c j� w rodzaj �wiadomo�ci. Nie mog� tego aprobowa�.
- Ale� sam pan przecie� dowodzi�, �e ptaki nie b�d� w pe�ni doskona�e, je�eli nie wmontuje im si� takich obwod�w. Bez tego zdo�aj� udaremni� zaledwie jakie� siedemdziesi�t procent morderstw.
- Wiem o tym - odrzek� Gelsen troch� niepewnie. Wydaje mi si� jednak, �e umo�liwienie maszynie podejmowania decyzji, do kt�rych ma prawo jedynie cz�owiek, kryje w sobie niebezpiecze�stwo natury moralnej - uparcie obstawa� przy swoim.
- Daj spok�j, Gelsen! - wykrzykn�� jeden z koleg�w. To nie ma z tym nic wsp�lnego. B�dzie to jedynie potwierdzenie decyzji wszystkich uczciwych ludzi od pocz�tku �wiata.
- Ca�kowicie si� z tym zgadzam - o�wiadczy� pe�nomocnik rz�du. - Ale rozumiem jednocze�nie zastrze�enia pana Gelsena. To rzeczywi�cie smutne, �e rozwi�zywanie naszych, ludzkich, problem�w musimy powierza� maszynom, a jeszcze smutniejsze, �e maszyny musz� egzekwowa� nasze prawa. Ale pan b�dzie uprzejmy nie zapomina�, panie Gelsen, �e praktycznie nie istnieje inny spos�b zapobie�enia zbrodni, z a n i m do niej dojdzie. By�oby to nieuczciwe w stosunku do wszystkich tych, kt�rzy ci�gle gin� niewinnie, gdyby�my z pobudek czysto filozoficznych ograniczali mo�liwo�ci ptak�w - czujnik�w. Czy nie zgadza si� pan ze mn�?
- No, owszem - odrzek� bez przekonania Gelsen. T�umaczy� to sobie tysi�ce razy, ale ci�g�e jeszcze co� go niepokoi�o. B�dzie musia� pogada� z Macintyre'em.
Pod koniec konferencji uderzy�a go pewna my�l. Gelsen u�miechn�� si�. Wielu policjant�w zostanie bez pracy.
- No i co ty na to? - zapyta� funkcjonariusz policji Celtrics. - Pi�tna�cie lat cz�owiek harowa� w Wydziale Zab�jstw po to, �eby go w ko�cu wygryz�a jaka� tam maszyna. - Przejecha� du��, czerwon� d�oni� po czole i pochyli� si� nad biurkiem kapitana. - I prosz�: czy nauka nie jest wspania�a?
Dw�ch innych policjant�w, te� by�ych pracownik�w Wydzia�u Zab�jstw, ponuro pokiwa�o g�owami.
- Nie martw si� - rzek� kapitan. - Urz�dzimy ci� w Kradzie�ach. Zobaczysz, na pewno ci si� spodoba.
- Nie mog� si� z tym pogodzi� - narzeka� Celtrics �eby jaki� cholerny kawa�ek blachy i szk�a rozwi�zywa� za cz�owieka sprawy morderstw.
- Niezupe�nie - odpar� kapitan. - Zadaniem ptak�w - czujnik�w jest zapobieganie zbrodni, zanim do niej dojdzie.
- Wobec tego trudno tu m�wi� o zbrodni - odpar� jeden z policjant�w. - Chodzi mi o to, �e przecie� nie mo�na powiesi� cz�owieka za morderstwo, dop�ki go nie pope�ni, prawda?
- A tym samym nie mo�na go aresztowa� - doda� Celtrics.
- Nie mam poj�cia, jak sobie z tym poradz� - przyzna� kapitan.
Zapad�a cisza. Kapitan ziewn�� i spojrza� na zegarek.
- Jednego nie rozumiem - powiedzia� Celtrics - jak oni to robi�? Od czego si� to wszystko zacz�o, kapitanie?
Kapitan pilnie studiowa� twarz Celtricsa, usi�uj�c doszuka� si� w niej �lad�w ironii - ostatecznie od miesi�cy ptaki - czujniki nie schodzi�y z �am�w gazet. U�wiadomi� sobie jednak, �e Celtrics, podobnie jak jego kumple, rzadko kiedy czyta cokolwiek poza wiadomo�ciami ze sportu.
- No wi�c - zacz�� usi�uj�c przypomnie� sobie, czego si� dowiedzia� z niedzielnych dodatk�w - ci uczeni zajmowali si� kryminologi�. Przeprowadzali badania nad mordercami, �eby si� przekona�, na jakiej zasadzie oni dzia�aj�. Stwierdzili, �e ich m�zg wysy�a zupe�nie inny rodzaj fal ni� m�zg zwyk�ego cz�owieka. I ich gruczo�y te� funkcjonuj� inaczej. A to wszystko mo�na zaobserwowa� w chwili, kiedy w�a�nie maj� pope�ni� zbrodni�. No i ci uczeni wynale�li takie urz�dzenie - co� w rodzaju czerwonego sygna�u, kt�ry si� zapala, w momencie kiedy powstaj� te fale.
- Uczeni - powt�rzy� z gorycz� Celtrics.
- Ale w�a�ciwie to nie wiedzieli, co z tym urz�dzeniem zrobi�. By�o za du�e i niewygodne w eksploatacji. Zbudowali wi�c na podobnej zasadzie mniejsze jednostki i rozes�ali je do kilku komisariat�w. Zdaje si�, �e nawet jeden taki aparat by� w naszym stanie. Ale nie zda�o to egzaminu. Nie mo�na by�o zd��y� na czas, �eby zapobiec zbrodni. Dlatego skonstruowali ptaki - czujniki.
- Nie wierz�, �eby one skutecznie dzia�a�y - upiera� si� jeden z policjant�w.
- Owszem, dzia�aj�. Czyta�em o wynikach pr�bnych akcji. Te ptaki potrafi� wyniucha� zbrodniarza, zanim zamorduje. A wtedy wywo�uj� u niego co� w rodzaju pot�nego szoku i to wystarcza, �eby faceta zniech�ci�.
- Kapitanie, likwiduje pan Wydzia� Zab�jstw? - zapyta� Celtrics.
- Nie - odpar� kapitan. - Zostawi� za�og� kadrow�, zobaczymy, jak si� te ptaki b�d� spisywa�.
- Te�! - parskn�� Celtrics. - Za�og� kadrow�. To �mieszne !
- Mo�liwe. Ale mimo to zostawi� kilku ludzi. Wydaje mi si�, �e ptaki nie dadz� sobie z tym wszystkim rady.
- Dlaczego?
- Niekt�rzy mordercy nie wysy�aj� tych fal - odrzek� kapitan usi�uj�c sobie przypomnie� dalsze szczeg�y przeczytanego artyku�u. - A mo�e ich gruczo�y nie dzia�aj� czy co� w tym rodzaju?
- A kt�rzy to s�? - zapyta� Celtrics z zawodow� ciekawo�ci�.
- Dok�adnie nie wiem. Ale s�ysza�em, �e powymy�lali jakie� cholerne urz�dzenia, wi�c pewnie nied�ugo ze wszystkimi sobie te ptaki poradz�.
- W jaki spos�b?
- Ucz� si�. To znaczy ptaki. Tak jak ludzie.
- Bujasz.
- Nic podobnego.
- Ju� ja tam lepiej na wszelki wypadek naoliwi� moj� spluw�. Cz�owiek nie mo�e ufa� tym uczonym.
- Masz racj�.
- Jakie� ptaki sobie wymy�lili! - parskn�� pogardliwie Celtrics.
Ponad miastem szybowa� leniwie ptak - czujnik. Jego aluminiowa pokrywa l�ni�a w porannym s�o�cu, a na rozpostartych skrzyd�ach ta�czy�y plamy �wiat�a. Ptak lecia� bezszelestnie, ale wyczulony by� na ka�dy bodziec. Uk�ad orientacji przestrzennej informowa� go, gdzie si� znajduje, i utrzymywa� krzyw� lotu. Oczy i uszy, stanowi�ce jeden zesp�, nie przestawa�y szuka�, wypatrywa�.
I nagle - b�yskawiczny elektroniczny refleks: ptak zacz�� reagowa� na jaki� bodziec. O�rodek koordynacji sprawdzi� wra�enie, por�wnuj�c je z elektrycznymi i chemicznymi danymi zawartymi w pami�ci. Przeka�nik w��czy� si� samoczynnie.
Pod wp�ywem coraz silniejszych bod�c�w ptak spiralnym lotem opada� w d�. C z u � wydzielin� pewnych gruczo��w; smakowa� osobliw� fal� wys�an� przez czyj� m�zg.
Gotowy do ataku spikowa� w porannym jasnym s�o�cu.
Dinelli by� w takim napi�ciu, �e nie zauwa�y� zbli�aj�cego si� ptaka. Z wycelowanym pistoletem wpatrywa� si� w pot�n� posta� w�a�ciciela sklepu.
- Nie zbli�aj si�!
- Chcesz mnie zabi�, n�dzny �obuzie?! - powiedzia� kupiec i post�pi� krok naprz�d. - Uwa�aj, bo ci gnaty poprzetr�cam, ty pokurczu jeden! - Zbyt g�upi czy te� zbyt odwa�ny, �eby doceni� gro�b� wycelowanej w siebie broni, ruszy� na ma�ego opryszka.
- Dobra, ju� dobra - rzek� Dinelli w stanie kompletnej paniki. - Zje�d�aj...
Pot�ne wy�adowanie elektryczne przewr�ci�o go na plecy. Pistolet wystrzeli�, niszcz�c wystaw� pe�n� produkt�w spo�ywczych.
- Co to ma znaczy�, u diab�a? - powiedzia� w�a�ciciel sklepu patrz�c na og�uszonego z�odzieja. W tym momencie dostrzeg� b�ysk skrzyde�. - A niech to wszyscy diabli, te ptaki rzeczywi�cie dzia�aj�!
Patrzy� tak d�ugo, a� srebrzyste skrzyd�a znik�y mu z oczu, po czym zadzwoni� na policj�.
Ptak powr�ci� do swego punktu obserwacyjnego ponad miastem. Jego o�rodek koordynacji zarejestrowa� nowe informacje dotycz�ce morderstwa. Z wieloma faktami zetkn�� si� po raz pierwszy.
Nowe dane zosta�y przekazane jednocze�nie wszystkim pozosta�ym ptakom, kt�re z kolei nades�a�y swoje spostrze�enia. Mi�dzy ptakami nie ustawa�a wzajemna wymiana informacji, metod i definicji.
Teraz, kiedy ptaki - czujniki p�yn�y z ta�my monta�owej nieprzerwanym strumieniem, Gelsen pozwoli� sobie na ma�e odpr�enie. Jego zak�ady zawsze na czas wywi�zywa�y si� z zam�wie�, na pierwszym miejscu uwzgl�dniaj�c potrzeby du�ych o�rodk�w miejskich w jego okr�gu.
- Wszystko idzie g�adko, szefie - powiedzia� in�ynier Macintyre wchodz�c po zako�czeniu swojego normalnego obchodu.
- Pierwszorz�dnie. Siadaj.
Ogromny m�czyzna usiad� i zapali� papierosa.
- Ju� kawa� czasu, jake�my zacz�li produkcj�, co? odezwa� si� Gelsen, kt�remu nic lepszego nie przysz�o do g�owy.
- Aha - zgodzi� si� Macintyre. Opar� si� wygodnie, g��boko zaci�gaj�c si� papierosem. By� jednym z konsultant�w przy opracowywaniu prototypu ptaka. Od tamtej pory up�yn�o sze�� lat. Ca�y czas pracowa� u Gelsena i m�czy�ni zaprzyja�nili si� serdecznie.
- Chcia�em ci� zapyta� o jedn� rzecz - Gelsen zawiesi� g�os. Nie wiedzia�, jak to sformu�owa�. Zapyta� wi�c po prostu: - Co ty my�lisz o ptakach, Mac?
- Kto? Ja? - in�ynier u�miechn�� si� nerwowo. Od momentu, kiedy zrodzi�a si� koncepcja ptaka - czujnika, nie potrafi� je��, pi� ani spa�, �eby o tym nie my�le�. Jaki wi�c m�g� mie� do tej sprawy stosunek! - To przecie� wspania�a rzecz!
- Nie o to mi chodzi - odpar� Gelsen. Chodzi�o mu w�a�ciwie o to, �eby kto� wreszcie zrozumia� jego punkt widzenia. - Czy nie uwa�asz, �e my�l�ca maszyna mo�e kry� w sobie niebezpiecze�stwo?
- Nie s�dz�, szefie. A dlaczego pytasz?
- S�uchaj, Mac, nie jestem ani uczonym, ani in�ynierem. Ja po prostu finansuj� t� ca�� imprez�, a reszta to ju� wasza sprawa. Ale jako laika ptaki zaczynaj� mnie przera�a�.
- Nie widz� �adnych powod�w.
- Nie podobaj� mi si� te uk�ady uczenia.
- Dlaczego? - Macintyre zn�w si� u�miechn��. - Wiem, nie ty jeden si� boisz. Obawiacie si�, �e pewnego pi�knego poranka wasze maszyny ockn� si� i zapytaj�: "W�a�ciwie co my tutaj robimy? To my powinny�my rz�dzi� �wiatem". O to ci chodzi, co?
- Co� w tym rodzaju - przyzna� Gelsen.
- Nie ma obawy - odpar� Macintyre. - Rzeczywi�cie ptak - czujnik to skomplikowane urz�dzenie, ale na przyk�ad taka maszyna licz�ca z MIT jest o ca�e niebo bardziej skomplikowana. A poza tym ptaki nie maj� �wiadomo�ci.
- Nie. Ale mog� si� uczy�.
- Owszem, w tym samym stopniu co wszystkie maszyny licz�ce nowego typu. Boisz si�, �e si� sprzymierz� z ptakami?
Gelsen by� z�y na Macintyre'a, ale jeszcze bardziej by� z�y na siebie, �e si� o�miesza.
- Kiedy naprawd� ptaki mog� wykorzysta� swoj� zdolno�� uczenia si�. Przecie� nikt ich nie kontroluje.
- W�a�nie o to chodzi - rzek� Macintyre.
- My�la�em o tym, �eby si� wycofa� z ca�ego tego interesu - Gelsen dopiero teraz tak na dobre zda� sobie z tego spraw�.
- Szefie, mo�e pos�uchasz, co o tym s�dzi tw�j in�ynier.
- Jasne, s�ucham.
- Ptaki - czujniki nie s� bardziej niebezpieczne ni� samochody, maszyny licz�ce IBM czy termometry. Nie maj� wi�cej �wiadomo�ci czy woli od tamtych urz�dze�. S� tak skonstruowane, �eby reagowa�y na okre�lone bod�ce i pod ich wp�ywem wykonywa�y pewne operacje.
- A co z uk�adami uczenia?
- One s� niezb�dne - m�wi� Macintyre cierpliwie, jakby t�umaczy� dziesi�cioletniemu dziecku. Celem ptak�w - czujnik�w jest udaremnianie wszelkich zbrodni, zgadzasz si� ze mn�? Ale tylko niekt�rzy mordercy wysy�aj� te bod�ce. �eby jednak m�c zidentyfikowa� wszystkich, ptak musi poszukiwa� nowych definicji zbrodni i por�wnywa� je z wiadomo�ciami, jakie uzyska� do tej pory.
- Uwa�am, �e jest w tym co� nieludzkiego - rzek� Gelsen.
- I to jest w�a�nie najwspanialsze. �e ptaki nie podlegaj� uczuciom. Ich spos�b my�lenia jest nieantropomorficzny. Nie mo�na ich ani przekupi�, ani podda� dzia�aniu narkotyk�w. Ani zastraszy�.
Na biurku Gelsena zabrz�cza� radiotelefon. Gelsen zignorowa� go.
- Ja to wszystko wiem - rzek� - a mimo to czuj� si� czasem jak cz�owiek, kt�ry wynalaz� dynamit. On te� my�la�, �e dynamit b�dzie s�u�y� tylko do wysadzania w powietrze karpin.
- Ale przecie� ty n i e w y n a l a z � e � ptak�w.
- To nie szkodzi. Jako ich producent i tak czuj� si� za to wszystko moralnie odpowiedzialny.
Radiotelefon zabrz�cza� ponownie i Gelsen poirytowany nacisn�� guzik.
- Mam meldunki z pierwszego tygodnia dzia�alno�ci ptak�w - zakomunikowa�a sekretarka.
- Jak sprawa wygl�da?
- Wspaniale.
- Chcia�bym je mie� w ci�gu pi�tnastu minut - Gelsen wy��czy� radiotelefon i zwr�ci� si� do Macintyre'a, kt�ry w�a�nie czy�ci� sobie paznokcie zapa�k�. - Czy nie uwa�asz, �e �wiadczy to o pewnej aktualnej tendencji w my�li ludzkiej? Demon mechanizacji? Elektroniczny ojciec?
- Szefie - rzek� Macintyre - my�l�, �e powiniene� dok�adniej przestudiowa� problem ptak�w. Czy orientujesz si�, co zosta�o wbudowane w ich obwody?
- Tylko z grubsza.
- Przede wszystkim cel: uniemo�liwianie �ywym organizmom pope�niania morderstw. Po drugie: morderstwo zosta�o zdefiniowane jako akt gwa�tu polegaj�cy na biciu, duszeniu, maltretowaniu, w ka�dym razie na przerwaniu funkcji �yciowych jednego �ywego organizmu przez drugi �ywy organizm. Po trzecie: wi�kszo�� morderc�w mo�na b�dzie wykry� dzi�ki specjalnym reakcjom chemicznym i elektrycznym zachodz�cym w ich organizmach.
Macintyre przerwa�, �eby zapali� nast�pnego papierosa.
- Te czynniki warunkuj� normalne funkcje ptaka. Je�li chodzi o uk�ady uczenia, dochodz� dwa punkty dodatkowe. Po czwarte: istniej� �ywe organizmy, kt�re mog� pope�nia� morderstwa bez reakcji wspomnianych w punkcie trzecim. Po pi�te: mog� by� one wykryte dzi�ki danym zawartym w punkcie drugim.
- Rozumiem - rzek� Gelsen.
- Widzisz teraz, jakie to niezawodne urz�dzenie?
- Tak... chyba tak - Gelsen zawaha� si� przez chwil�. To by chyba by�o wszystko.
- W porz�dku - odpar� in�ynier i wyszed�.
Gelsen zaduma� si�. Przecie� ptaki n i e m o g � y zawie��.
- Prosz� mi przys�a� sprawozdanie - poleci� przez radiotelefon.
Wysoko ponad o�wietlonymi budynkami miasta szybowa� ptak - czujnik. Zrobi�o si� ciemno, ale w oddali widzia� jeszcze jednego i jeszcze jednego ptaka. Bo by�o to du�e miasto.
Aby zapobiec zbrodni...
Trzeba by�o na coraz wi�cej rzeczy zwraca� uwag�. Coraz to nowe informacje krzy�owa�y si� w powietrzu tworz�c niewidzialn� siatk� ��cz�c� ptaki. Nowe dane, nowe sposoby wykrywania gwa�tu i mordu.
Uwaga! Czujnik reaguje! Dwa ptaki da�y nurka jednocze�nie. Jeden pochwyci� sygna� o u�amek sekundy wcze�niej ni� drugi, kt�ry wobec tego wzbi� si� z powrotem podejmuj�c sw�j lot patrolowy.
Punkt czwarty: istniej� �ywe organizmy, kt�re mog� pope�nia� morderstwa bez reakcji wymienionych w punkcie trzecim.
Dzi�ki tej nowej informacji ptak poprzez ekstrapolacj� doszed� do wniosku, �e ten osobnik zamierza pope�ni� morderstwo, mimo �e nie towarzysz� temu charakterystyczne fluidy natury chemicznej i elektrycznej.
Ptak wyostrzonymi zmys�ami obserwowa� podejrzanego osobnika. Wreszcie podj�� decyzj� i run�� w d�.
Roger Greco sta� oparty o mur budynku z r�kami w kieszeniach. W lewej d�oni zaciska� ch�odn� kolb� swojej czterdziestki pi�tki. Czeka� cierpliwie.
Nie my�la� o niczym szczeg�lnym; po prostu spokojnie, ca�kowicie odpr�ony, oparty o mur czeka� na cz�owieka. Greco nie wiedzia� nawet, dlaczego �w cz�owiek mia� zgin��. Zreszt� wszystko mu by�o jedno. Ten brak zainteresowania stanowi� jedn� z jego dw�ch g��wnych zalet. Drug� by�a znajomo�� fachu.
Jedna kula ulokowana zr�cznie w g�owie m�czyzny, kt�rego nawet nie zna�. Ani go to nie podnieca�o, ani nie mierzi�o. Praca jak ka�da inna. Zabi�e� cz�owieka. No to co?
Kiedy jego ofiara wysz