309

Szczegóły
Tytuł 309
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

309 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 309 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

309 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

tytu�: "KOMPLEKS POLSKI" autor: TADEUSZ KONWICKi tekst wklepa�: [email protected] Lektura szkolna dla klas maturalnych SERIA Z TUKANEM KOMPLEKS POLSKI WYDAWNICTWA ALFA WARSZAWA 1990 Ilustracja na ok�adce: Jan Lenica Projekt znaku graficznego serii: Miros�aw Tokarczyk Redaktor serii: Marek S. Nowowiejski Redaktor techniczny: Zofia Jagielska Copyright e 1977 6y Tadeusz Konwicki Pierwodruk: Warszawa 1977 Niezale�na Oficyna Wydawnicza Wyd. 1 oficjalne (krajowe): Wydawnictwa ALFA 1989 ISBN 83-7001-275-2 * * * Stoj� w ogonku przed sklepem pa�stwowej firmy �Jubiler" i jestem dwudziesty trzeci. Nied�ugo kuranty warszawskie oznajmi� godzin� jedenast� przed po�udniem. Wtedy szcz�kn� zamki wielkich metalowoszklanych drzwi i my, zakatarzeni klienci, wtargniemy do wytwornego wn�trza, oczywi�cie wtargniemy w pe�nej dyscyplinie, nie burz�c kolejno�ci ogonka utrwalonej przez d�ugie kwadranse czekania. Jest lekko mro�ny dzie� wigilijny. Dzie� na pograniczu sp�nionej jesieni i sp�nionej zimy. Dzie� te� jakby sp�niony. Nie roz�wietlony do ko�ca, mglisty, �lamazarny. Zab��kane p�atki �niegu �egluj� w lodowatym powietrzu jak nasiona topoli. Tramwaje zbijaj� si� w stada na tej szerokiej magistrali i dzwoni� �a�o�nie. Znany, powszechnie szanowany �ebrak rozsiada si� na trotuarze ko�o salonu jubilerskiego. Wyci�gn�� przed siebie nogi, rozkraczy� je w p�yciutkim zwiewnym �niegu i straszy nimi wra�liwych przechodni�w. Ale ja wiem, �e te plastykowoniklowe protezy s� puste w �rodku i cho�by przymarz�y do chodnika, nasz �ebrak nie zazna ch�odu. T�umy przechodni�w sun� nieprzerwanie wzd�u� �cian. Czasem kto� na kogo� wpadnie i odejdzie bez przeproszenia, zatopiony w swoich my�lach. Czasem kto� kogo� potr�ci krzy�akiem choinki i bluzgnie nieprzystojnym s�owem, czasem zn�w kto� podchmielony stoczy si� na jezdni�, ale szybko powstanie i ruszy w drog�. Zwyk�y, wigilijny dzie�. Ten dzie� pe�znie przez niedu�� planet� malutkiego uk�adu s�onecznego. Planeta nazywa si� Ziemi�, jest jajem skalnym wype�nionym p�ynn� law�, a pokrytym z wierzchu cienkimi warstwami wody oraz powietrza, czyli lotnej mieszanki tlenu, wodoru, azotu i kilku jeszcze pierwiastk�w, kt�re kiedy� mog� zagrozi� jej istnieniu. Na tej planecie zbiegiem wielu szcz�liwych okoliczno�ci powsta�o �ycie na podstawie bia�ka i to �ycie po milionach lat wykreowa�o istoty rozumne, kt�re nazywaj� siebie lud�mi i do kt�rych ja, pisz�cy te s�owa, mam zaszczyt nale�e�. Ludzko��, czyli suma rozumnych mieszka�c�w Ziemi, stworzy�a cywilizacj�, co nam pozwala rozumie� wszech�wiat, a w�a�ciwie nie rozumie� go kompletnie, co pomaga zwalcza� stare nieszcz�cia ludzkiej egzystencji i co tworzy coraz gro�niejsze nowe, co wypu�ci�a cz�owieka na kr�ciutkie spacerki w kosmos i odebra�a mu nadziej� na wielkie podr�e do j�dra tego kosmosu. Trzeba te� doda� informacj� najistotniejsz�: �ycie na Ziemi podlega dziwnej pulsacji, jej rytm wyznaczaj� tak niezwyk�e formy przemiany energii, jak narodziny i �mier�, jak dojrzewanie i starzenie si�, jak istnienia i nieistnienia. Jestem zmuszony do tych kilku pobie�nych obja�nie�, poniewa� spodziewam si�, �e jaki� egzemplarz ksi��ki, kt�r� mozolnie pisz�, trafi do r�k, czu�ek albo do komputer�w innych stworze� rozumnych, co zjawi� si� przypadkiem w naszej galaktyce, stworze� rozumnych z centralnych region�w wszech�wiata, z eleganckich dzielnic metropolii Pana Boga, istot m�drzejszych i lepszych od nas, szlachetnych nadludzi wymy�lonych i wymarzonych przez cz�owieka. A pisz� z takim ambitnym, w�a�ciwie nawet niezwyk�ym zamiarem tylko dlatego, �e znudzi�o mnie ju� porozumiewanie si� z bli�nimi, bra�mim�drcami i idiotami, bra�miprorokami i szubrawcami, bra�midr�czycielami i ofiarami. Ten dzie� wigilijny przynosi nam. Ziemianom, co roku jak�� magiczn� nadziej�, budzi w nas dziwne i podniecaj�ce przeczucie, o�ywia w nas t�sknot� za nieznan� praojczyzn�. W ten dzie�, rozpoczynaj�cy zim� albo lato, urodzi� si� dwa tysi�ce lat temu pewien cz�owiek, kt�rego uznali�my za Boga, to znaczy za wsp�tw�rc� niezrozumia�ej budowli wszech�wiata, cz�owiek, kt�ry, wedle naszych wierze�, po�redniczy mi�dzy nami a budz�c� groz� tajemnicz� nadrz�dno�ci�. Tego dnia stoj� otulony w ciep�y ko�uch pod sklepem z wyrobami jubilerskimi nazwanym bez szczeg�lnej finezji �Jubilerem". Jestem dwudziesty trzeci w ogonku, a za mn� przytupuje skostnia�ymi nogami jeszcze ze dwadzie�cia os�b. Ja r�wnie� dr�� leciutko, cho� okrywa mnie sute futro baranie. Ale ja dr�� z emocji. Dr�� w oczekiwaniu tego dnia, tych kilkunastu niezwyk�ych godzin, kt�re przynios� - by� mo�e - dla mnie i dla nas wszystkich decyduj�ce rozwi�zanie. - Patrz pan, jaki zdrowuch - mamrocze mi w ko�nierz ko�ucha g�st� par� stoj�cy za mn� jegomo��. Pokazuje za�zawionymi od ch�odu oczami wystawow� szyb�. - A� grzech patrze�. Rzeczywi�cie, przez zakurzone szk�o wida� zarys kobiecej twarzy. Ciemnow�osa dziewczyna o troch� nieprzyzwoitych ustach patrzy sepiowym spojrzeniem na nieweso�� ulic�. - W sam raz, ale nie dla nas - powiadam melancholijnie. - A co to, my gorsi od innych? Spod futrzanej czapeczki u mego rozm�wcy stercz� d�ugie, mocno siwe w�osy, m�odzie�ow� mod� opadaj�c a� na ko�nierz granatowej kurtki z pomara�czowymi wypustkami. - Mo�e i nie gorsi - wzdycham. - Metryka, metryka tylko powoli ekspiruje. - Ja, panie, czuj� si� m�ody. - Ale jako� nie uchodzi. - Pan mnie nie pami�ta, a ja pana znam. - Co� jakbym sobie przypomina�. - Nie m�cz si� pan. Znam i ju�. Przyjdzie pora, to opowiem. Ju� zaczynam �a�owa� k�opotliwego s�siedztwa. A pan w futrzanej czapeczce u�miecha si� dwuznacznie. Z jego d�oni zwisa p�aska torba sk�rzana, tak zwana pederastka. Ni to mapnik oficerski, ni to saszetka z kosmetykami. - Zapali pan? - Dzi�kuj�. - Dzi�kuj�: tak, czy dzi�kuj�: nie? - Dzi�kuj�: tak. Przypalamy mozolnie papierosy, zerkaj�c na szyb�. Dziewczyna ci�gle patrzy przed siebie. A tam, na skrzy�owaniu, chmara ludzi przepycha tramwaj w bezpieczne miejsce, bo zabrak�o pr�du. Nawet dobrze jedzie, a� przybija na z��czach szyn jak prawdziwy poci�g. - Wszystko czytam, co pan napisze - powiada s�siad z cieniem nieprzyjemnego u�miechu. - Mo�e nie warto czyta� - b�kam skromny i za�enowany. - Przyjdzie pora, to opowiem. Do czo�a kolejki zbli�a si� staruszka w wytartym, cienkim p�aszczyku. I ona ma na zsinia�ych policzkach srebrzyste �zy, wyci�ni�te przez przymrozek. �� Ja jestem inwalidka - zaczyna p�aczliwie, ale ogonek milczy wzgardliwie. Wi�c ociera dziuraw� r�kawiczk� �zy. - Tak mnie nogi bol�, tak bol�, �e ledwie chodz�. Przest�puje z nogi na nog� i rzeczywi�cie, te nogi wygl�daj� jak dwie wierzbowe k�ody. Ale ogonek to ignoruje. Tylko pani w za du�ej pelisie, w za du�ym kapeluszu i w za du�ych kozaczkach rzecze ironicznie: - Ja te� nie jestem ju� m�oda, a stoj� w kolejno�ci. Staruszka ociera �zy. - M�� umar� w zesz�ym roku. Sama z dzie�mi zosta�am. A renta taka ma�a, �e wy�y� nie spos�b. - Ludzie, wpu�cie pani� bez kolejki - odzywa si� m�ody cz�owiek o wygl�dzie studenta, a drugi, pewnie kolega, wielki grubas w rozche�stanej sk�rzanej wiatr�wce, potakuje z aprobat�. Ogonek zwiera si� cia�niej; broni dost�pu do eleganckich drzwi, spowitych leniw� warszawsk� rdz�. Stara kobieta, pochlipuj�c, przesuwa si� nieznacznie w nasz� stron�. Zajmuje dobre strategicznie miejsce obok lito�ciwych student�w. - Pan to wyszed� na ludzi - mruczy s�siad ogarni�ty swoj� maniack� my�l�. - Kto by si� spodziewa�. - Panie, nie ma czego zazdro�ci� - odpowiadam z przykro�ci�. - Duszek, poznaj pana Konwickiego - s�siad kiwa d�oni� na swego s�siada. Wymieniam u�cisk prawicy z facetem odzianym staromodnie z elegancj� lat pi��dziesi�tych. Pan Duszek liczy sobie ko�o dw�ch metr�w wzrostu, a i r�ka jego skry�aby z �atwo�ci� pi�ciokilowy odwa�nik. - No to i ja si� przedstawi�. Kojran jestem - uchyla futrzanej czapeczki dotychczas anonimowy s�siad. - Nic panu moje nazwisko nie m�wi - stwierdza bez rozczarowania. - Co� jakbym sk�d� pami�ta�. - Pan tak m�wi z grzeczno�ci, panie K. - u�miecha si� pob�a�liwie Kojran. - Dobrze by�oby co� wprowadzi� do organizmu - wtr�ca pan Duszek. - Najpierw trzeba oswoi� kolejk�. Patrz pan, panie K., ona chyba zasn�a - Kojran fioletowym uchem wskazuje wystaw�. Dziewczyna ci�gle jeszcze patrzy na ulic�, cho� wznowiono ju� ruch i tramwaje, znowu w stadach, sun� ci�ko w stron� Dworca Centralnego. - Zapad�a w letarg. Ja to znam " powiada kaszla� pan Duszek. Wielkie k��by pary z jego ust lec� ponad g�owami ogonka. - Ona ma wyrzuty sumienia. Na wielkim rondzie przy skrzy�owaniu szerokich ulic �nie�ny wiatr miota ogromnym �wierkiem przebranym za choink�. Le�ne drzewo szarpie si� na wszystkie boki jakby k�aniaj�c si� czterem stronom �wiata, jakby chc�c si� urwa� z uwi�zi, z tej kamiennej niewoli. Czerwone szklane bombki sypi� si� obficie na tory tramwajowe niczym zmarzni�te owoce jarz�biny. - M�j kolega to Francuz - powiada szeptem student, a ten rudy grubas w rozpi�tej kurtce sk�rzanej chyli uprzejmie g�ow�. - Bonjour, monsieur - odk�ania si� Kojran. - Qa m? - Bardzo dzi�kuj� - rzecze po polsku Francuz z silnym akcentem. - Co pan tu u nas porabia? - On jest anarchist� - wyja�nia student. - Policja ju� mu depta�a po pi�tach. Uciek� wi�c do Polski. - Witamy w naszym pi�knym kraju. Francuz wyg�asza kr�tkie przem�wienie w ojczystym j�zyku. - On m�wi - t�umaczy student - �e dawniej ka�dy m�ody Europejczyk powinien by� jecha� do Pary�a. Dzi� je�dzi si� do Warszawy. - Wielki to dla nas zaszczyt - k�ania si� jeszcze raz Kojran, anarchista r�wnie� sk�ada ceremonialny uk�on. - Warto strzeli� dzioba - wzdycha pan Duszek. - Przyjdzie pora, to strzelimy. Co� pan tak zdr�twia�, panie K.? - Niech pan spojrzy: czerwony �nieg pada. - Jaki tam czerwony. Od neonu nabra� koloru. Na cud pan czeka? Pod kamienn� tablic�, gdzie podczas wojny rozstrzelano pi��dziesi�ciu zapomnianych ludzi, przygasa i rozpala si� od nowa parafinowy znicz w zielonym s�oiku. - Tak, ma pan racj�. Czekam na cud. 9 Je�liby spojrze� na nasz� chud� konstelacj� z g��bi wszech�wiata, to poprzez g�szcz Drogi Mlecznej zobaczy si� z trudem skromne s�o�ce i osiem czy dziewi�� - nie chce mi si� sprawdza� w atlasie - a wi�c osiem czy dziewi�� planet, niekt�re z ksi�ycami, kilka ma�ych planet towarzysz�cych s�o�cu, tak wa�nemu dla nas, a tak oboj�tnemu d�ungli kosmosu. Jedna z tych planet to nasza Ziemia, na kt�rej si� zdarzy� niezrozumia�y fenomen �ycia utopionego w tlenie, a wi�c w najbardziej piekielnym, zab�jczym pierwiastku. Ta Ziemia podobna jest porcelanowej, niebieskozielonej gruszce, omsza�ej dmuchni�tym kapry�nie pudrem. �w bia�y, strz�piasty nalot to ob�oki, czczone przez poet�w, to chmury zapowiadaj�ce cyklony i potopy, to straszne jesienne ni�e, kiedy ludziom p�kaj� serca, kiedy z mgie� wy�a�� upiory obezw�adniaj�cych przeczu�, kiedy �ycie zastyga w letarg, w coroczn� pr�b� wiecznego snu. Na tej gruszkowatej Ziemi mrowi si�, spe�niaj�c nakazy natury, prawie pi�� miliard�w istot rozumnych, na pierwszy rzut oka albo fali elektromagnetycznej, stwor�w dwuno�nych o postawie wyprostnej. W zawi�ym procesie ewolucji podzielili�my si� na wielkie lub mniejsze zgrupowania spo�eczne, zwane narodami, co by� mo�e u�atwia nam proces wegetacji. Te wielkie i ma�e narody nieustannie po�eraj� si� nawzajem w walce o byt, o przetrwanie, o sprostanie prawom ewolucji. Oczywi�cie, absurdem by�oby twierdzi�, �e ma�e formacje spo�eczne poch�aniaj� wielkie, ale je�li si� we�mie pod uwag�, �e te stada, zwane narodami, puchn� i kurcz� si� raptownie, rozdymaj� si� i t�chn�, mno�� si� przez p�czkowanie i kalecz� przez amputacje - to mo�na powiedzie�, �e w ostatecznym rozrachunku po�eraj� si� nawzajem, cho� czasem si� zdarza, �e i zwymiotuj� nie strawionymi szcz�tkami s�siada. Dziwaczny podzia� na narody jest �r�d�em wielu naszych cierpie�, b�l�w, nieszcz��. Im bli�szy jest rozpad narod�w, jako struktur przestarza�ych, hamuj�cych zagadkow� i przera�aj�c� ewolucj�, tym intensywniejsze zachodz� procesy jonizacji wewn�trz nich, tym wy�sze rodz� si� temperatury wewn�trzne i zewn�trzne, tym tragiczniej sze staj� si� zderzenia oraz tarcia tych cz�stek zwane przez nas wojnami, rewolucjami albo powstaniami. Sk�onno�� literat�w, spisuj�cych fikcyjne albo prawdziwe perypetie poszczeg�lnych osobnik�w i ca�ych formacji spo�ecznych, 10 a wi�c sk�onno�� literacka do odrywania si� od Ziemi i spogl�dania na ni� z odleg�o�ci stratosfery czy przestrzeni mi�dzygwiezdnej, ta maniera jest ju� wytropiona przez badaczy i nazwana objawem szczeg�lnej dewiacji. Ale i opisywanie fenomenu �ycia z wysoko�ci kamienia polnego albo hydrantu w mie�cie te� jest nagannym zboczeniem. Poniewa� w og�le literatura to nienormalno��, transcedencja i zboczenie. - Patrz pan, panie K., jej ju� nie ma. - Kogo? - pytam machinalnie. - Iwony. Szyba wystawowa zapoci�a si�, skrywaj�c mroczne wn�trze salonu jubilerskiego. - Pan j� zna? - Jeszcze nie - powiada Kojran. - To sk�d pan wie, jak ma na imi�? - Iwona - powtarza z uporem. - Za�o�ymy si�? - Nie lubi� zak�ad�w. - Nie lubi pan hazardu? - Czy ja lubi� hazard? Czasem lubi�. - Tylko na ca�� stawk�? - W�a�nie. Na ca�y bank. Wybucha ma�y niepok�j na pocz�tku kolejki. Uboga kobieta zr�cznie umieszcza si� przed studentami. S�ycha� �oskot �elaza, brz�k szyb i podniecone krzyki klient�w. Kierowniczka salonu otwiera drzwi. Do �rodka wciska si� w karnym ordynku kolejka. Teraz stoimy luksusowo wzd�u� kryszta�owej lady wype�nionej radzieckimi zegarkami r�cznymi i enerdowskimi budzikami. Lodowate nasze stopy spoczywaj� na p�ytach z czarnego marmuru. Nad nami l�ni ogromny ceramiczny �yrandol. L�ni, ale nie p�onie elektrycznym �wiat�em, bo nie ma chwilowo pr�du. Kierowniczka wynosi z zaplecza dwie �wiece, przypieczone stearyn� do etui po bransoletach chi�skich. Weso�e p�omyki chyboc� ju� we wszystkich lustrach. - Jest - szepcze poufnie Kojran. - Kto? - Iwona. Tam, ko�o palmy. 11 Obok zakurzonego drzewka siedzi na wy�cie�anym krzese�ku - w stylu fa�szywe Ksi�stwo Warszawskie - nasza znajoma zza szyby. Czyta ksi��k� z gniewnym znudzeniem. Odkrywam pe�en dziwnego niepokoju, �e w�osy jej s� prawie czarne, a i w cerze jest co� kreolskiego, pierwiastek �r�dziemnomorski emanuje z nie znanej dziewczyny, i to mnie troch� zniech�ca. W tych po�udniowych narodach jest jaka� �atwo�� urody, jaka� pochopno�� natury i brak pow�ci�gliwo�ci. - Prosz� pa�stwa - odzywa si� dono�nym g�osem kierowniczka salonu. A kiedy tak si� odzywa, wysoko stapirowane, z�ote jej w�osy podlegaj� raptownej dr��czce. - Prosz� pa�stwa, dzisiaj jeszcze nie przywieziono towaru. Mo�e przywioz� za godzin�, a mo�e i przed zamkni�ciem sklepu. Ostrzegam, �eby nie by�o reklamacji. Ksi��ka skarg i za�ale� jest chwilowo u introligatora. J�k zawodu, gwa�towne zafalowanie ogonka. Dwaj m�czy�ni w poplamionych cementem ubraniach roboczych g�o�no z�orzecz�. Baba wiejska z wielkim t�umokiem, okrytym chust� zwi�zan� na piersiach, zaczyna p�aka�, - Trudno. Poczekamy - dudni nad g�owami pan Duszek. - Ech, te kolejki, kolejki - wzdycha Kojran. Pani w za du�ej pelisie oraz w za du�ym kapeluszu odwraca si� ku niemu i rzecze z naciskiem: - W Anglii te� s� kolejki. A ja si�gam d�oni� za pazuch�, pod gor�ce wn�trze ko�ucha, i macam palcami kiesze� marynarki. W porz�dku, jest got�wka. Pi�� tysi�cz�otowych banknot�w. - Panie K., pan naprawd� wierzy w cuda? - zapytuje Kojran. - Mo�e to pierwszy objaw staro�ci, ale jakby zaczynam wierzy�. - Przyjdzie pora, to uzgodnimy. Pani Iwonko, nie szkoda oczu? �r�dziemnomorska dziewczyna unosi g�ow� znad ksi��ki, spogl�da wynio�le na Kojrana, kt�ry posy�a jej ca�usa dwoma palcami o zmia�d�onych paznokciach. Okazuje si� powoli, �e w salonie jubilerskim jest nie tylko ciemno, ale i ch�odno. St�d te serdaki ze sztucznego futra na kibiciach ekspedientek. Iwona wraca do ksi��ki. P�omyki �wiec, jak listki jesiennej brzozy, chc� zerwa� si� z czarnych knot�w, miotane gwa�townymi przeci�gami. 12 - Ch�opcy - powiada Duszek - trzeba hukn�� po lornecie, bo dostaniemy pneumonii. - Przyjdzie pora. Oswajajmy kolejk�. - Jakby co, to prosz� i o mnie pami�ta� - k�ania si� uprzejmie facet ca�y spowity w d�insowe p��tna i zajmuj�cy pozycj� dwudziest� sz�st�, a po przy��czeniu si� ubogiej starowiny - dwudziest� si�dm�. Wygl�da on na jakiego� rozkapryszonego panicza z paryskiego drugstore'a albo wr�cz z Times Square na Manhattanie. Kojran i Duszek przyjmuj� jego propozycj� z ostentacyjnym ch�odem. Potem Duszek szepcze chrapliwym basem: - Uwa�ajcie, to kapusta. Nie opodal salonu jubilerskiego zatrzymuje si� ci�ar�wka. Stra�nik w waciaku spuszcza klap�. Na chodnik zeskakuj� wi�niowie w takich samych waciakach, tyle �e okrytych pomara�czowymi kamizelkami. Ka�dy z nich jest uzbrojony w szufl� do �niegu. Ale �niegu jeszcze ma�o. Mo�e b�dzie dosy� ko�o pierwszej gwiazdki. �apie mnie raptowny strach. Mam idiotyczn� ochot� wyprysn�� na ulic� razem z kryszta�ow� szyb� wystawy, razem z palechskimi szkatu�kami i babami w babach. Lecz si�gam tylko ponownie w zanadrze, gdzie ko�ci mostka zaciska straszny, z�owr�bny b�l. Rozcieram �ebra nad sercem, normuj� oddech. B�l jednak nie ust�puje. B�l, kt�ry pozna�em przed kilku dniami. - Mo�e to i dobrze by�oby tak od razu, na miejscu, bez apelacji? - pytam sam siebie. - To nie czasy powolnego, mieszcza�skiego konania. Dzi� nawet sklepikarze, a kto wie, czy i nie ministrowie, dzi� wszyscy modl� si� o nag�� i niespodziewan�. P�niej, uspokojony, s�ucham z m�ciw� satysfakcj�, jak ten nowo poznany b�l zaciska jeszcze bezwzgl�dniej szcz�ki na spojeniu moich �eber. Ko�uch wonieje mumi� barana i salonem pralniczym �Alba". - O� wy w mord� �echtani - warczy Kojran - dwadzie�cia PO jedenastej, a towaru jak nie ma, tak nie ma. - We Francji te� godzinami czekaj� na towar �� powiada sucho pani w za du�ej pelisie, w za du�ym kapeluszu i w za du�ych kozakach. Nawet w uszach ma za du�e z�ote klipsy ze szmaragdami. ~~ Pani pewnie z dyplomacji - stwierdza Kojran. 13 - Dlaczego z dyplomacji? - pyta, troch� dotkni�ta, pani w za du�ej zewn�trzno�ci. - No bo taka bywa�a. - Ja tylko jestem obiektywna. - Polak, jak musi czeka�, to wpada w z�o�� - rzecze Duszek. - W�osi s� bardziej nerwowi. - Nie obchodz� mnie Anglicy, Francuzi, W�osi - denerwuje si� pan Duszek. - Obchodz� mnie Polacy. Pani rozumie, co mam na my�li? - Nie b�d� z panem dyskutowa� o polityce. Wiejska baba z t�umokiem przemie�ci�a si� niezauwa�enie w nasz� stron�. Korzysta teraz z k�opotliwej ciszy i pyta poufnie: - Mo�e kto� z pa�stwa potrzebuje ciel�ciny? Mam �adn�, �wie�utk�. - Ale babcia tu nie sta�a - stwierdza z gniewem Kojran. - To� i nie stoj�, tylko pytam. - Pani poka�e t� ciel�cin� - wtr�ca Duszek. Baba zaczyna rozsup�ywa� tob�. Na marmur posadzki sypi� si� przemarzni�te ziarna zbo�a. - Po co ci ciel�cina? - pyta Kojran. - Zobaczymy, pomy�limy, ciel�cina to najzdrowsze mi�so. Kierowniczka wychyla si� znienacka przez kryszta�ow� lad�. - Pani pozwoli do mnie na zaplecze. Baba zastyga w niepewno�ci z dwoma ud�cami ciel�cymi. - Ale my jeste�my pierwsi - interweniuje Kojran. - Starczy, starczy dla wszystkich - uspokaja wie�niaczka i ju� chy�kiem mknie na zaplecze, wabiona przez z�otow�os� kierowniczk�. Dziewczyna z ksi��k� unios�a g�ow�, patrzy na mnie tak, jakby mnie naprawd� widzia�a, jakby my�la�a o mnie, jakby chcia�a mi co� powiedzie�. I znowu raptem przenosi wzrok na szyb�, za kt�r� przytupuj� wi�niowie oczekuj�cy �niegu, i znowu wraca do ksi��ki. - Wie pan, nie zapami�ta�em wieczoru wigilijnego z dzieci�stwa, z partyzantki albo tego powojennego, w pustym pokoju, w pustej bursie akademickiej, ale zapami�ta�em na ca�e �ycie tak� jedn� kr�ciutk� chwil�, kiedy zapali�a si� pierwsza gwiazda, a ja sta�em w oknie, patrz�c na drog� jak kanion �niegowy, na ogromne zbocza rozleg�ych wzg�rz okryte grubo ponow�, na bia�� �cian� lasu u szczytu tych wzg�rz, na granatowiej�c� niebiesko�� nie14 ba na ca�� t� wigilijn� wigilijno��, w kt�rej zamiera wszelkie u�yteczne �ycie, w kt�rej odzywa si� delikatne �ycie intymno�ci ludzkiej, wi�c patrz�c na t� �agodn� bajk� wymy�lon� przez Boga i ludzi, spostrzeg�em nagle samotnego cz�owieka, co szed� zgarbiony �nie�n� drog� w tej osobliwej chwili, szed� sam jeden na �wiecie przez opustosza�y �wiat wigilijny i w tym jego osamotnionym ruchu tyle by�o wieloznacznej grozy, tyle tajemniczego nieszcz�cia, tyle zuchwa�ego wyzwania wobec odwiecznej tradycji, �e ten widok brn�cego przez kopki �nieg cz�owieka w godzin� wigilijnego zmierzchu zostanie mi na zawsze w pami�ci, cho� tymczasem rozbito atom, zwyrodniono geny i wyl�dowano na Ksi�ycu. - A gdzie pan widzia� tego cz�owieka? - W Kolonii Wile�skiej. Przed wojn�. Bo tylko u nas bywa�a prawdziwa Wigilia. - Panie K., pan chyba nawet co� pisa� o nocy wigilijnej? - To nie ja. To Dickens. Duszek pu�ci� wielki k��b pary z sinych ust. - Ch�opcy, b�agam, najwy�sza pora zamoczy� wigilijn� rybk�. - Tak, przysz�a pora - stwierdzi� beznami�tnie Kojran. Na ulicy du� lodowaty wiatr, wiatr rodz�cy si� z r�nicy ci�nie� w atmosferze ziemskiej. Nisko nad dachami dom�w lecia�y rzadkie, brudne ob�oki. Za nimi by�o jasnoniebieskie, po�yskliwe niebo, ale my wiedzieli�my, �e to niebo jest tylko �mietnikiem, w kt�rym wicher s�oneczny gania tabuny zardzewia�ych sputnik�w, nie dojedzonych konserw i zamro�onych na wieczno�� czyich� ko�ci. Skr�camy w stron� eleganckiej restauracji, chc� uj�� za klamk� szklanych drzwi, p�kni�tych na ca�ej d�ugo�ci, ale Kojran powstrzymuje mnie bez s�owa. Wchodzimy do mrocznej klatki schodowej jakby na zaplecze tego lokalu gastronomicznego. Bez zdziwienia poznaj� od�r moczu tak charakterystyczny dla naszych sieni. Wspinamy si� niewysoko, bo na pierwsze pi�tro. Duszek dzwoni trzy razy dzwonkiem elektrycznym, pod kt�rym zosta�y �lady kilku warstw bilet�w wizytowych. Kto� uchyla drzwi. S�ycha� brz�kliwy g�os telewizora. _ Chcemy z�o�y� �yczenia �wi�teczne, dziadku - powiada Duszek. 15 Niedo��ny staruszek wsparty na dw�ch laskach wpuszcza nas do mieszkania. Zdejmuj�c ko�uch sprawdzam, czy nie zgubi�em pieni�dzy. S� i szeleszcz� smakowicie w nagrzanej kieszeni. Staruszek wyrzuca straszliwie obie nogi na wszystkie strony, ratuje si� przed upadkiem rozpaczliw� manipulacj� lasek, mozolnie prowadzi nas do niedu�ego pokoju. A tu ciep�o, zacisznie, telewizor miga weso�o zak��ceniami. Siadamy na wytartej wersalce przy stole okrytym wiejsk� serwet�. Ze �cian patrz� powi�kszone fotografie, powi�kszone i wyretuszowane fizjonomie. Mo�e tego u�omnego staruszka oraz jego nie�yj�cej �ony, a mo�e nieznanych, dawno umar�ych ludzi jak modele Micha�a Anio�a czy Velasqueza. Wraca staruszek miotany dzikimi konwulsjami i patrzy pytaj�co. - Niech dziadek poda lornet� z meduz� - dysponuje Duszek. - Oczywi�cie dla ka�dego. Co� kapie z pi�knym d�wi�kiem harfy. K�t pokoju przem�k� doszcz�tnie. Z wype�nionej brudn� wod� �ar�wki lec� wielkie krople. Ale ta woda nie pozostaje w naszym pokoju. Sobie wiadomymi kana�ami idzie pod pod�og�, leci pewnie do tej wytwornej restauracji. - S�siad zala� - powiada Duszek kiwaj�c ze zrozumieniem g�ow�. - Zalewa ca�y dom od g�ry do do�u prawie co miesi�c. Hydraulicy ju� stracili cierpliwo��. Dzi�, panie szanowny, ka�dy cz�owiek powinien by� samowystarczalny. Sam sobie niech ulepi dom, sam ko�o domu niech posadzi ziemniaki i kapust�, sam niech sobie wymieni p�kni�t� rur� albo spalon� instalacj� elektryczn�. W t� stron� idziemy. Ko�czy si�, prosz� pana, specjalizacja. Wracamy do epoki gospodarki naturalnej. Gospodarz wp�ywa do pokoju jak m�twa. Walcz�c z kalectwem i laskami inwalidzkimi niesie wielk� tac�. Potem stawia przed nami po dwie sety w wysokich szklaneczkach i po talerzyku galaretki z n�ek. To jest w�a�nie lorneta z meduz�. - Panie K., za nasze szcz�liwe spotkanie. Wypijamy, ka�dy po swojemu, setk� czystej. Ja nerwowo, na dwa �yki, Kojran uwa�n�, nieprzerwan� strug� wprost do gard�a, Duszek drobnymi haustami jak kryniczn� wod�. Po�kn��em alkohol i s�ucham ze z�o�liw� oboj�tno�ci�, co si� dzieje w tym ko�cianym wiaderku, kt�re lekarze zw� klatk� piersiow�. Ale pod 16 krawatem ci�gle jeszcze tkwi to o�owiane imad�o zaci�ni�te na mostku. ,, � � � ^ v � __ i co w og�le mnie pan nie pami�ta? - pyta K�J ran. _ ^ig pan, dawniej pami�ta�em ka�d� twarz spotkan� w dzieci�stwie, ka�de nazwisko przeczytane cho�by w gazecie. Teraz jakby mi si� co� popl�ta�o. Wszystkie twarze wydaj� si� znajome i kompletnie nie znane, wszystkie nazwiska swojskie i zupe�nie obce. Chaos, ale bez dynamiki chaosu. _ No to szkoda, �e pan mnie nie pami�ta. By�oby o czym porozmawia�. _ Kilka lat temu podr�owa�em przez Ameryk�. W Nowym Yorku zatrzyma�em si� na dwa tygodnie. Przez ca�y czas kto� mi zostawia� karteczki w recepcji hotelowej z pro�b� o telefon. Podpis co� mi m�wi� jakby z odleg�ej pami�ci, ale te� na dobr� spraw� m�g� nic nie m�wi�. Wola�em, �eby nic nie m�wi�. W ko�cu zaczepia mnie przed hotelem starszy pan, niezmiernie wychud�y, schorowany m�czyzna o bolesnych oczach, i ja od razu pozna�em tego cz�owieka, cho� nigdy przedtem nie mog�em go spotka�. Zaprowadzi� mnie do taniej restauracji gdzie� w okolicach sze��dziesi�tej kt�rej� ulicy, obstalowali�my dwa hamburgery, kt�re poda� Murzyn uczesany na afryka�skiego ludo�erc�, z butonem na piersi, a na tym butonie widnia� agresywny napis: blach is beautiftil. Wi�c rozgryzaj�c ten podejrzany hamburger d�awi�em si� jakim� l�kiem, wstydem, raptownymi wyrzutami sumienia, a m�j rozm�wca, ledwo dychaj�cy staruszek starszy ode mnie o siedem albo dziesi�� lat, wi�c ten prawie m�j r�wie�nik na progu agonii patrzy� na mnie nie�yj�cymi ju� oczami, a w�a�ciwie bardzo �ywotnymi oczami, gorej�cymi ostatnim blaskiem oczami, i czeka� na moje s�owa. A ja, cho� to mo�e wyda� si� g�upie, przyj��em, mimo ze siedzia�em, postaw� wojskow� i wojskowym, s�u�bistym g�oserA z�o�y�em mu meldunek o dalszych losach naszego oddzia�u partyzanckiego w pierwszych miesi�cach czterdziestego pi�tego roku, o naszych losach, kt�re rozmin�y si� z jego losem, bo jego aresztowano jesieni� czterdziestego czwartego i on uciek� z transportu wi�marskiego, uciek� przez l�d zapomnianego jeziora, ostr2e "^"Y zajadle przez eskort�, wi�c uciek� i w tragicznych okoliczno�ciach wydosta� si� na Zach�d, gdzie szybko straci� z rowle w niesko�czonej tu�aczce i teraz umiera, umiera i nie mo�e umrze� na wielkiej wyspie Long Island, a tak d�ugo, bez 2 ~ Kompleks.. 17 ko�ca umieraj�c ci�gle my�li o dalekiej Polsce, ci�gle rozpami�tuje te sze�� lat wojny, te najlepsze sze�� lat swego �ycia, kiedy by� pi�kny, mocny, szlachetny, kiedy kszta�towa� �ycie, kiedy stanowi� lepszy i m�drzejszy kodeks moralny, kiedy by� cz�owiekiem na kszta�t i podobie�stwo Pana Boga. Wi�c sk�ada�em mu meldunek mocno przestarza�y, ogromnie przeterminowany, �ciubi�c hamburgera i sa�at� z sosem rosyjskim, a dooko�a na wszystkich ulicach i alejach Manhattanu szala� wielki kryzys �wiatowy, hipisi zzi�bni�ci pierwszym przymrozkiem �piewali o mi�o�ci, Arabowie prowadzili wojn� z Izraelczykami, komandosi palesty�scy strzelali do kobiet i dzieci porywaj�c samoloty, pedera�ci brali homoseksualne �luby, filozofowie g�osili kult absurdu i chaosu, m�odzi filmowcy kr�cili wielogodzinne filmy o �pi�cym anonimowym cz�owieku, narkomani palili marihuan�, w dziennych i nocnych lokalach kobiety rozbiera�y si� do naga, Europa pr�bowa�a si� po��czy� w Stany Zjednoczone, jaki� prezydent afryka�ski szykowa� si� do koronacji na cesarza, w Chinach rz�d organizowa� rewolucj� wymierzon� przeciwko sobie, jacy� panowie latali po orbicie oko�oziemskiej w prymitywnej kapsule podobnej do �elaznej beczki, starcy onanizowali si� w kinach porno, junty pu�kownikowskie rezygnowa�y raptem z w�adzy, Ko�ci� debatowa� nad zniesieniem celibatu, kto� si� gdzie� obla� benzyn� i pali� na oczach ca�ego �wiata, gdzie indziej trz�s�a si� ziemia, pow�d� topi�a ludzi i miasta, jaki� poeta p�aka� nad wierszem zniekszta�conym przez cenzur� albo b��d drukarski, a ja, poddaj�c si� dziwacznej konwencji, kt�ra zdech�a albo zosta�a zamordowana kilkadziesi�t lat temu, a ja, poddaj�c si� tej nie�ywej i tylko mnie, mo�e r�wnie� temu cz�owiekowi naprzeciwko, wi�c tylko mnie i temu cz�owiekowi pami�tnej konwencji ulegaj�c, relacjonowa�em odysej� jakiego� malutkiego oddzia�ku m�odych ludzi, co chcieli odmieni� �wiat, a chcieli ten �wiat zmienia� wzbijaj�c si� w niebo z prowincjonalnego kosmodromu ubogich moczar�w i dzikich las�w, z krateru ma�o kogo obchodz�cych nieszcz�� i krzywd anonimowych. Tak wygl�da�o spotkanie z moim dow�dc�, kt�rego nigdy przedtem nie spotka�em i kt�ry mnie nigdy przedtem nie widzia�. Z moim dow�dc� mojej wojny, kt�rej nikt ju� nie pami�ta, kt�rej ju� nikt tak mocno nie pami�ta, �e mo�e jej w og�le nie by�o. 18 Kojran ujmuje drug� setk�, patrzy pod �wiat�o na t� dawk� przezroczystego narkotyku z �agodnych, mazowieckich kartofli. - A wie pan, panie K., �e i ja tam jad�? - Dok�d? - No w�a�nie do Ameryki. Jutro przed po�udniem tam lec�. W pierwszy dzie� �wi�t. Je�li przedtem nie zdarzy si� cud. Wypijmy, bo jest pod co wypi�, prawda panie K.? - Tu mam pewne w�tpliwo�ci. Ju� mi si� troch� kr�ci w g�owie, s� pierwsze k�opoty z wymow�. - Co pan? Przecie� pana znam. Cwiarteczka to by�a dawka na uspokojenie. - By�o, min�o. Mnie te� czeka podr�. - Daleka? : - Daleka. Do Kalisza. - Nie taka znowu daleka. � - Dla mnie daleka. Wchodzi siwy m�czyzna z akordeonem na plecach. Nie patrz�c w nasz� stron� zbiera pulpity z nutami i wynosi je do drugiego pokoju. - Polak, jak wypije, to weso�y - rzecze pan Duszek salutuj�c swoj� szklaneczk�. - A nie ciekawi pana, po co jad� do Ameryki? - Pewnie do ONZtu albo do rodziny. - Zgad� pan, panie K. Jad� do brata. Wyci�ga spod sto�u t� sk�rzan� torebk� zwan� pederastk�, otwiera zamek b�yskawiczny, grzebie w urz�dowych papierach. - Wszystko mam. Paszport, wizy, nawet dolary, tylko wsiada� i lecie�, ale nie wiem, czy polec�. - Czy poleci pan jutro. - Czy polec� jutro, w pierwszy dzie� �wi�t. Brat ma stacj� benzynow�, a nad t� stacj�, na pierwszym pi�trze, jest �wi�tynia. Na pierwszym pi�trze, bo nast�pnych ju� nie ma. Ca�e pi�tro nadnaturalnej wielko�ci to ko�ci�, b�nica i kircha, a mo�e nawet meczet. Wszyscy po kolei si� tam modl�. Jednego dnia ci, drugiego inni. A pod spodem brat ze stacj� i ma�ym warsztatem. Pana to nie dziwi? - Troch� dziwi, ale ma�o. - No to przepu�� pan do organizmu t� ampu��. - Padn� na miejscu. 19 - Nie padniesz. Wr�cimy do jubilera po towar. W�r�d nocnej ciszy g�os si� rozchodzi: Wsta�cie pasterze, B�g si� wam rodzi... Zamieramy z pustymi szklaneczkami w r�kach. Obok, za �ciana, uliczna orkiestra rozpoczyna pr�b�. W�a�ciciel mieszkania wyrzucaj�c nogi we wszystkie strony �wiata pojawia si� na progu. - Nie b�d� przeszkadza� arty�ci? - pyta - Mog� gra�, dlaczego nie - zgadza si� Kojran. W prostok�cie drzwi widz� plecy muzyk�w w jednakowych niebieskich marynarkach. Dyryguje gitarzysta, on te� apoplektycznym g�osem wykonuje zwyk�e refreny. Dzi� b�dzie �piewa� kol�dy. - Jeszcze co� poda�? - pyta gospodarz. - Starczy - odpowiada Duszek. - My z roboty. W ogonku stoimy. W�a�ciciel kiwa ze zrozumieniem g�ow�, w nag�ym, odrzucie opuszcza nasz pok�j. - A jak to u nas bywa�o? - odzywa si� raptem Kojran. - Gdzie u nas? - No, na Wile�szczy�nie. Powiedz pan jeszcze o tej nocy wigilijnej. - ... - Ju� raz m�wi�em. - To m�w jeszcze raz. - Dwa razy nie mo�na. Kojran uderza mnie w rami� czerwon� d�oni�. Potem zdejmuje futrzan� czapeczk�, czochra palcami d�ugie str�ki szpakowatych w�os�w. - Ot� to. Dwa razy nie mo�na. Przybie�eli do Betlejem pasterze. Graj� skocznie Dzieci�teczku na lirze... Fa�szuj�, cholera - krzywi si� Duszek i rzecze do galaretki n�ek: - nie trz� si� i tak ci� nie zjem. : - Pan ma te� zmartwienie? - pochyla si� do mnie Kojran. - Mam kilka. No, mo�e dwa. - To niewiele. - Dla mnie wiele. - Co� panu powiem. Ja kiedy� wiersze pisa�em. - Ka�dy pisa�. 20 - Uch, ci�ko z panem rozmawia�. Dawniej by�em zupe�nie inny. To mam na my�li. Po drodze, przez dwadzie�cia lat, wszystko mi wyci�li. Wszystko, co mogli: p� �o��dka, �lep� kiszk�, migda�ki, �ylaki, p�at p�uca, ��kotk�. Wystarczy? - Pewnie, ka�demu wystarczy. - My�l�, �e mi sporo uby�o. Zmieni�em si�, panie K. - A u mnie naros�o. Przyby�o w ci�gu dwudziestu lat. - Co mog�o przyby�? - Torbiele, �ylaki, garb, mi�niaki, odciski. Zmieni�em si�, panie Kojran. - Nie s�ysza� pan nigdy mego nazwiska? - Co� jakbym s�ysza�. - Zajrzyj pan do swoich papier�w. Zdaje si�, matka pa�ska urodzi�a si� w Kojranach. - To pan z Kojran? - Nie, ja urodzi�em si� w Mickunach. - Kojrany, Mickuny, Niemenczyn to moje �o�ysko p�odowe. Ale nigdy tam chyba nie by�em. Czy ja w og�le kiedy� by�em w tamtych stronach? - M�wi�, �e pan by�, �e pan tamtejszy. - Albo wm�wi�em ludziom. Rodow�d z erudycji:. Tyle^i� na" czyta�em wspomnie�,pami�tnik�w, monografii, �e wycisn�wszy esencj� mog�em z niej oddestylowa� skromny literacki rodow�d dla jednego bezdomnego cz�owieka, to znaczy dla siebie. - Co pan tu opowiada, panie K. Pan ma normaln� biografi� i ja pana mia�em zastrzeli� w pi��dziesi�tym pierwszym. Chodzi�em za panem trzy tygodnie z pistoletem parabellum przywiezionym z Wilna. B�g si� rodzi, moc truchleje, Pan Niebios�w obna�ony... Orkiestra uliczna pr�bowa�a trzeci� kol�d�. Ka�dy z muzyk�w zd��y� ju� spo�y� tak� sam� lornet� z meduz�. W k�cie kapie bezg�o�nie woda. Kapie, nie robi�c nam �adnej subiekcji, przenika do tej luksusowej restauracji, kt�rej nikt nie odwiedza. - Przytaczam ciekawostk�, a pan milczy - odzywa si� cicho Kojran. - Mia�em takie wra�enie, �e chodzi za mn� �mier�. W pi��dziesi�tym pierwszym, drugim, a mo�e nawet czwartym. 21 - Nie, p�niej to nie. W pi��dziesi�tym drugim to ja ju� siedzia�em i opiekowa� si� mn� Duszek, prawda Duszek? - . Olbrzym spogl�da melancholijnie na swoje wielkie d�onie. - Po co wspomina�. Mo�e to wszystko nieprawda? Ciekaw jestem, jak ja pisz�. Nigdy w �yciu nie przeczyta�em w�asnej ksi��ki. To znaczy czyta�em wszystkie podczas pisania, to znaczy odczytywa�em poszczeg�lne zdania dopiero co napisane, mocowa�em si� z nimi, gubi�em si� w nich, czyta�em pisz�c i pisa�em czytaj�c, ale nigdy nie si�gn��em po oprawny tom okryty pierwszym kurzem i nie zacz��em sk�ada� w�asnych liter od pocz�tku pierwszego rozdzia�u do odleg�ej o kr�tk� niesko�czono�� puenty. I w�a�ciwie nie jestem ciekaw, bo gdybym by� ciekaw, to ukradkiem poczyta�bym sobie te zwi�d�e strony sprzed dziesi�cioleci i sprzed paru miesi�cy. Ja tej swojej prozy nienawidz�. Nienawidz� jak upiora, jak z�ego wspomnienia, jak wyrzutu sumienia. Ta proza to co� w rodzaju ziarniny ciekn�cej z mojego organizmu. Niby wskazuje, �e co� si� zabli�nia, �e co� zdrowieje, ale przecie� nic si� nie zabli�ni�o i nic nie wyzdrowia�o. Podzielili�my si� na wielkie, �rednie, ma�e i zupe�nie mikroskopijne zbiorowiska, kt�re m�wi� w�asnymi mowami. Te zamkni�te spo�eczno�ci r�ni� si� mi�dzy sob� inno�ci� artykulacji, sposobem wydawania d�wi�k�w z krtani. Tych d�wi�k�w d�wi�cznych i bezd�wi�cznych jest taka mnogo��, �e nie potrafimy porozumiewa� si� ze sob� bez udzia�u osobnik�w zwanych t�umaczami, kt�rzy nauczyli si� kilku albo nawet kilkunastu j�zyk�w, to znaczy wydawania d�wi�k�w za pomoc� aparatu g�bowego. Lecz jeszcze trudniej komunikowa� si� nam ze sob� w zakresie do�wiadcze� i ugruntowanej na nich �wiadomo�ci. Rozumiemy wtedy poszczeg�lne s�owa, ca�e zdania i s��niste akapity, ale nie mo�emy zrozumie� cz�owieka, co to napisa�. Ja jestem indywiduum, kt�rego nie rozumiej� bli�ni znad Tybru, Sekwany czy Hudsonu. Niby pojmuj� moje przet�umaczone wiernie zdania g��wne oraz poboczne, niby �api� sens metafor i migotliwo�� nastroj�w, ale nie potrafi� wsp�czu� mojej doli ani ogarn�� bezsensu mojego sensu, kt�ry wydaje si� im nierzeczywisty, obcy, pozbawiony motywacji, a wi�c zupe�nie niezrozumia�y. Nie rozumiej� mnie, bo jestem Polakiem, bo nale�� do zbioro22 wo�ci rozsiad�ej wzd�u� rzeki Wis�y albo raczej zbiorowo�ci roj�cej si� wok� szeregowej rzeki europejskiej. A los tego stadka istot rozumnych koczuj�cych nad dzik� rzek�, cho� mieszcz�cy si� w normach i prawach biologicznych Ziemi, jest losem pokr�tnym, losem skomplikowanym, losem wynaturzonym jak ka�de nieszcz�cie, jak ka�da bieda. Dlatego mojej codzienno�ci, moich zwyk�ych my�li porannych i rozpaczy wieczornych, dlatego chemii mojego m�zgu i struktur fizycznych mojej duszy nie jest w stanie zrozumie� obywatel spo�eczno�ci za�y�ych, stabilnych, sennych, zmorzonych leniwym trawieniem. I z tego powodu rzecze on, �e jestem niezrozumia�y, �e pisz� niezrozumiale, �e sytuacje przeze mnie ewokowane, �e przeczucia przeze mnie rozbudzane, �e l�ki mnie osaczaj�ce s� dla niego nieprzekonywaj�ce, pozbawione wyrazu, obce. Zrzuca on na mnie odpowiedzialno�� i mnie czyni winnym za niezrozumialstwo i ja si� wstydz�, t�umacz�, przepraszam a� do tej chwili, kiedy zniecierpliwiony powiem: dzi�kuj Bogu, �e mnie nie rozumiesz i m�dl si� codziennie, �eby� jak najd�u�ej mnie nie rozumia�, bo w ko�cu b�dziesz musia� mnie zrozumie� i to zrozumie� do ko�ca, do ostatniego w��kna rozwibrowanego uk�adu nerw�w, do najczulszego drgnienia membrany �wiadomo�ci, a stanie si� to wtedy, gdy przyjdzie ci dzieli� m�) los, gdy moje fatum jak gradowa chmura przep�ynie na Zach�d i stanie nad twoim krajem, nad twoim domem, nad twoj� g�ow�, gdy oprawcy Wielkiego Przeznaczenia wyci�gn� ci� z ciep�ego ��ka i zaczn� torturowa� bez ko�ca beznadziejn� codzienno�ci�, kneblem i kajdanami, powolnym wyskrobywaniem m�zgu i uporczywym truciem serca, a ty w ostatnim momencie swojej nieszcz�liwej egzystencji zobaczysz oboj�tne, nie rozumiej�ce, bezmy�lne oczy bli�nich znad Wis�y, We�tawy czy Potomacu. Niezrozumienie mo�e by� wynios�ym szlachectwem, nonszalancj� wy�szego umys�u, roztargnieniem pieszczocha, ale niezrozumienie mo�e by� r�wnie dobrze pierwszym stadium letargu, pierwszym za�mieniem agonii, pierwszym sygna�em Opatrzno�ci, �e id� lata najci�szych plag nad kraw�dzi� niebytu. Ale jestem niezrozumia�y i z innych powod�w. Pisz� szyfrem, coraz cz�ciej u�ywam gwary wi�ziennej, opanowa�em zawi�e arkana kod�w grypsowych. Moje pisanie to poczernia�e �ciany celi, celi �mierci. Na tych �cianach wydrapuj� znaki up�ywaj�cych dni, sentencje raptownych jak letni dzie� nadziei, przestrogi dla 23 wolnych potomnych i zwierz�ce krzyki rozpaczy, gdy nie mo�na ju� dalej �y� i nie mo�na raptem umrze�. Ja ju� si� nie staram, �eby�cie mnie zrozumieli. Ju� mi nie zale�y na waszej aprobacie albo na waszym wsp�czuciu. Ja ju� pisz� tylko dlatego, �e musz� pisa� i nie wierz�, �eby kto� to kiedy przeczyta� i zrozumia� do ko�ca, jak ja to rozumia�em walcz�c z opornym, ma�o pojemnym, ulotnym s�owem. Pisz�, bo jaki� dziwny obowi�zek popycha mnie do tego papieru, kt�ry rozsypie si� w proch po dziesi�ciu latach. Pisz�, bo pe�ga w mojej pod�wiadomo�ci iskra nadziei, �e co� gdzie� jest, �e co� gdzie� trwa, �e Wielki Sens dostrze�e mnie w ostatnim mgnieniu i uratuje z wszech�wiata bezsensu. - Zasn�� pan? - Kojran tr�ca mnie �okciem. - My�l� o swoim �yciu. - Nic pan nie wymy�lisz. - Polak, jak my�li, to zawsze senny - konstatuje pan Duszek. W spazmach zak��ce� telewizora b�yska twarz spikera, kt�ry co� m�wi, m�wi bez przerwy i bez przekonania ju� od kwadransa. Z czarnej, pe�nej b�ota �ar�wki kapi� krople wielkie jak wi�nie. Przybie�eli do Betlejem pasterze, Graj� skocznie Dzieciateczku na lirze... Orkiestra nabra�a ju� p�ynno�ci, gra swobodnie, czysto jak filharmonicy. Muzycy patrz� przekrwionymi oczami w zakurzone okno i na �nie�yc�, kt�ra leci przez miasto z szybko�ci� ekspresowego poci�gu. - Przyjd� do domu na wigili� na silnym cyku - wzdycham z rozpacz�. - Kto to wie, jak si� zako�czy ta Wigilia. - Pan mnie straszy? Kojran wlewa do gard�a ostatnie krople �sto�owej". - Przecie� pan czeka na cud. - To prawda. Ja czuj� ju� gor�co tego cudu, dziwny podniecaj�cy zapach tego cudu, s�ysz� niebia�ski g�os tego cudu, w�a�ciwie nie tyle g�os, co tajemnicze mormorando, astralne brz�czenie, niespokojny szum pulsar�w, bia�ych kar��w albo dziur antymaterii. 24 Z tego niesko�czonego �mietnika idzie do mnie poznanie, pe�znie jaka� prosta formu�a sensu, cieknie spok�j zrozumienia. - Ja jestem panu winien kul�. O�owiany groch w ty� g�owy. - Wiem. Zdradzi�em star� wiar� dla nowej. Potem now� dla starej. Ale ja nigdy nic i nikogo nie chcia�em zdradzi�. Zdrada i wierno��, �ajdactwo i cnota, mi�o�� i nienawi�� - to jeszcze niczego nie rozwi�zuje. P�jd�my wszyscy do stajenki, Do Jezusa i Panienki... Akordeonista gra dla nas. Stoi w drzwiach, przebiera �ywo czarnymi palcami po klawiaturze i wpatruje si� w nas uporczywym, jakby troch� oble�nym wzrokiem. - Panie K., to by�y resztki naszej organizacji, tej samej, co to pana kiedy� hodowa�a. Zadekretowali wyrok, a ja mia�em wykona�. Mo�e dlatego, �e by�em najm�odszy. Pan wie, panie K., �e jestem od pana m�odszy o trzy lata? W tamtym czasie trzy lata znaczy�o ca�� epok�. Pana �mier� mia�a sta� si� przestrog� i szokiem dla chwiejnych, dla takich, co star� Polsk� zmieniali na now� Pojsk�. �nie�yca zalepia okno. Ju� nic nie wida�. Drzemiemy w wielkiej, ciep�ej zaspie. Stary cz�eczyna, m�odszy ode mnie o trzy d�ugie lata, mruga powiekami, �eby rozetrze� m�tne �zy. - Tak - odzywam si� uko�ysany kol�d� - przypominam sobie, �e na pocz�tku czterdziestego pi�tego ja r�wnie� wykonywa�em wyrok, zabijaj�c zdrajc�. Albo mia�em wykona�, lecz przeszkodzi�y okoliczno�ci. A mo�e wykonali�my zbiorowo. Kiedy� pami�ta�em to dobrze, chyba mnie nawet dr�czy�o sumienie, p�niej si� zatar�o i teraz przypominam sobie i nie mog� przypomnie�. Jakbym przypomina� swoje grzechy lub cudze, jakbym przypomina� og�lny grzech ludzko�ci. - Chodzi�em za panem trzy tygodnie. Mia� pan wtedy jaki� romansik? - Ale sk�d. W og�le nigdy nie miewa�em romansik�w. - Pan skryty. Po co si� wypiera�? Nie, to nie skryto��, to ob�uda. - W naszych stronach wszyscy byli troch� ob�udni. Pan te�. - Ja? - Kojran wzdycha tocz�c kulk� chleba po stole. - Ja 25 nie mia�em czasu na ob�ud�. Duszek nauczy� mnie szczero�ci, prawda Duszek? - Polak, jak przyjdzie wiecz�r, to zaraz wspomina. - Jeszcze daleko do wieczora. Wi�c chodzi�em za panem wsz�dzie. Pod redakcj�, na basen �Legii", do knajpy nocnej, na zebrania, pod sklepy spo�ywcze, na randki, cho� pan si� wypiera. Wi�c chodzi�em stale za panem z parabellum i z wyrokiem napisanym na zeszytowej kartce. Dziesi�� tysi�cy razy mog�em do pana strzeli�, ale jako� nie strzeli�em. Ci�gle na co� czeka�em i do dzi� nie wiem, na co czeka�em. A potem mnie capn�li i siedzia�em sze�� lat. Bo za mn� te� chodzili, rozpracowuj�c resztki organizacji, organizacji mojej i pana. Mo�na powiedzie�: chodzili�my wszyscy g�siego. Patrz� na jego pospolit� twarz, na podgardle �le wygolone, na lekko przet�uszczony ko�nierzyk sweterka polo, jaki nosz� teraz tylko prowincjonalni aktywi�ci. - Kojran, przecie� ty ��esz. Zachcia�o ci si� zepatowa� s�siada w kolejce sklepowej. Czy nie szkoda twojej fatygi? - Moja fatyga darmowa. Moja fatyga ju� nic nie kosztuje. Gdzie�cie wtedy, wyje�d�aj�c na zawsze z Wilna, ukryli swoj� bro�? - Nie pami�tam. Tyle lat min�o. - Ty dobrze pami�tasz. W Puszczy Rudnickiej, na Powsta�czej G�rce. Prawda? - Kojran, ja handlowa�em ca�� wojn� s�onin�. - Uch, jaki fa�szywy. Z waszego grobu by�o to parabellum. Mo�e ty je kiedy� nosi�e�. Prawda, Duszek? Olbrzym w ubraniu z lat pi��dziesi�tych, w ubraniu, kt�re lada dzie� stanie si� modne, wi�c ten olbrzym niemodny o krok od modno�ci spluwa suchymi ustami w stron� telewizora. - Dajcie mi spok�j. Ja si� odci��em i koniec. W ��obie le�y, kt� pobie�y Kol�dowa� ma�emu? Gospodarz jak krab wwierca si� do pokoju nios�c lamp� naftow�, cho� do nocy jeszcze daleko. Ale za oknem �ciana bawe�nianego �niegu. Bia�y kurhan przywali� Pary� P�nocy. - Po co ta lampa, dziadku? - pyta Kojran. - �eby po�wieci�, bo pr�du nie ma. 26 - Jak to nie ma? A telewizor chodzi. Gospodarz zamiera na swoich kulach jak przymarzni�ty ptak. - Rzeczywi�cie chodzi, psia jego ma�, cho� pr�du nie ma. To ci nachalny mechanizm. Wzywa zgorszony muzykant�w. Inwalidzi z orkiestry patrz� na migaj�cy obraz pani i pana, ucz�cych si� po rosyjsku, potem stukaj� palcami w ekran, zagl�daj� przez szpary do wn�trza aparatu, wreszcie bezradni odchodz� do pulpit�w z nutami. Gospodarz tak�e godzi si� z tym jawnym wybrykiem techniki. - Jak przyjdzie pora, to zga�nie - powiada niezadowolony z zamieszania Kojran. - Widzisz, gdybym ciebie wtedy zabi�, to by ci� teraz nie by�o. - Gdyby� mnie wtedy zabi�, to by mnie teraz nie by�o - powtarzam zdumiony. - Nie by�oby ca�ej g�ry incydent�w, pauz nudy, niepokoju, zmartwie� nie do zniesienia, omy�ek, wstydu, niziutkich lewitacji, marnych nadziei i sta�ej m�ki, �eby zrozumie�, ogarn��, przenikn�� i zazna� odpoczynku. Wiesz, ja ju� jestem tak blisko, �e dotykam nosem, ale jeszcze nie widz�. - Dopraszasz si� lito�ci? - Nie, tak sobie gwarz�. Prawa noga zasn�a pod sto�em. Zaczynam j� zgina� i wyprostowywa�, budz�c j� do �ycia. W palcach s�ysz� drobne uk�ucia, jakbym chodzi� po mchu albo po dzikich zio�ach, kt�re zawsze nazywa�em czomborkiem, cho� w s�ownikach zowi� je cz�brem. - Ty jeste� kolosalny cwaniak. Obserwuj� ci� od lat. A ty tak - i wykonuje w�owy ruch praw� d�oni�, obsypan� w�trobianymi piegami. Jego wcze�nie wzi�o. Mnie te� wcze�nie bierze. - Tak, troch� jestem chytry. Ale nic mi z tego nie przysz�o. Moja chytro��, jak dym, idzie prosto do nieba. Nikogo nie o�wieca, nikogo nie ociepla, nikomu nie daje energii. - Uch, tylko w mord� bi�. - Kojran, ty jeste� niegrzeczny. Po co tu mamy m�czy� si� ze sob�. Ja id�, cze��. - Sied�. I s�uchaj, co ludzie m�wi�. Duszek, opowiedz, jak mnie pozna�e�. - Nie mam ochoty. Jedna lorneta ci wystarcza, �eby obra�a� ludzi. - Straci�em odporno��. A kto ze mnie wystuka� odporno��? - Tylko bez aluzji. 27 - Przecie� jestem twoj� pokut�. Chodzisz ze mn� jak 2 r�a�cem. Tyle paciork�w, co kr�g�w w moim szkielecie. Kto� wali pi�ci� w drzwi wej�ciowe. Milknie orkiestra, tylko banjo zbite z tropu rz�poli jeszcze chwil�. Gospodarz zmaga si� z kim� u progu. A za oknem Arktyka, g�ucha, nieprzenikniona biel. Pojawia si� ten facet ca�y w d�insach, op�dzaj�c si� przed starym kalek�. - Szukam i szukam pan�w, a tu widz� szkie�ko, zacisze domowe i pogwarka starych rodak�w - u�miecha si� grzecznie przyby�y. - Uwaga, to nausznik - ostrzega chrapliwie Duszek. Kojran unosi stopk�, ale w �rodku ju� pusto. Wyssa� do ostatniej kropli. - Co� chcia�e� powiedzie�? - Towar przywie�li do sklepu. - No to �adnie, �e pami�ta�e� o starszych. A ty, Duszek, zawsze jeste� nieufny. Ruszamy, panowie. Si�gam do kieszeni spodni, gdzie ukryty spoczywa zask�rniak, lecz Kojran unosi ostrzegawczo d�o�. - Spokojnie. Ja p�ac�. - Mnie wypada okaza� wdzi�czno��. - Przyjdzie pora, to oka�esz. Rozlicza si� ze starym, klepie po plecach, a� pobrz�kuj� metalowe kule. Orkiestra tak�e szykuje si� do wyj�cia. Harmonista z astmatycznym j�kiem zamyka ogromny akordeon. - Nie powiem: do jutra - rzecze Kojran - bo mnie jutro ju� tu nie b�dzie. Ale �ycz� wysokich obrot�w. - B�g zap�a� - powiada gospodarz. - Ja przy nich nie zgin� - wskazuje ko�cist� d�oni� pod�og�, skrywaj�c� restauracj� pierwszej kategorii. Zatrzyma�e� si� nagle w po�piesznym, gor�czkowym locie. Wisia�e� jak skowronek nad tym zielonym kraterem, kt�ry wype�nia�o bez�adne rumowisko miasta. Czortowgorodu, czyli Czarciego Grodu, jak je nazwa� car Miko�aj I w m�odo�ci, kiedy s�u�y� tu w kt�rym� pu�ku lejbgwardii. A pora by�a - m�wi�c j�zykiem poet�w - wielce osobliwa. Za twoimi plecami s�o�ce szorowa�o ju� czerwonym brzuchem o kant horyzontu, s�o�ce ogromne, wzd�te, s�o�ce z ko�ca �wia28 ta, takie s�o�ce, kt�re za sto lat ukochaj� jarmarczni arty�ci, co b�d� za pieni�dze ba�amuci� ludzi ruchomymi obrazami. Ty wisia�e� nad zielonym, sk�dzierzawionym kraterem, kt�ry trzyma� w ciasnym u�cisku kilkana�cie ko�cio��w, kilkana�cie murowanych pa�ac�w i kilkaset drewnianych, woniej�cych mchem oraz �ywic�, przekrzywionych, zapadni�tych, zrezygnowanych domostw jak usypiaj�ce ptaki. A z tego miasta, z tego Rzymu P�nocy podnosi� si� szaroniebieski opar, ni to mg�a, ni to wyziewy biedy i nieszcz�cia. A w tej mgle, w tym oddechu �mierci, b��ka�y si� g�osy dzwon�w ko�cielnych i st�pa� mi�dzy nimi ospa�y i z�owr�bny g�os dzwonu cerkiewnego. Patrzy�e� na to miasto og�uszony gor�czk� t�sknoty, l�ku, z�owieszczego przeczucia. Patrzy�e�, jak ja bym patrzy� teraz, w tej godzinie, u ko�ca drogi, na brzegu moczar�w niesko�czono�ci, moczar�w zwanych u nas rojstami. Ale ciebie grza�a m�odo��, ciebie pop�dza�a nadzieja, ciebie rozwydrza�a wiara, kt�r� przechowa�e� w pos�pnych celach petersburskiej Szko�y In�ynier�w Wojskowych, na kursach wojennych Mieros�awskiego w Genui, w g�odnej i ch�odnej tu�aczce przez Ba�kany. Potem zbieg�e� le�nym zboczem, do kt�rego przylgn�a pierwsza ch�odna warstwa nocy. Wszed�e� w labirynt uliczek, gdzie nie wysch�o jeszcze wiosenne b�oto. Po omacku, w g�stwie zmierzchu pachn�cego chrab�szczami, szuka�e� swego domu z gor�cym oczodo�em kuchennego okna. Ukradkiem, niczym szpicel, wszed�e� do wielkiej sieni i s�ucha�e� konwulsyjnego rytmu w�asnego pulsu, i s�ucha�e� zaduchu ple�ni, umar