2770

Szczegóły
Tytuł 2770
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2770 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2770 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2770 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDRE NORTON LOT KU PLANECIE YIKTOR TYTU� ORYGINA�U: FLIGHT IN YIKTOR T�UMACZY�A: DOROTA DZIEWO�SKA ROZDZIA� 1 Zimno, jak zimno. Podkurczy� nogi... nie rusza� si�. Zimno... boli... Ten du�y znowu d�ga o�cieniem... b�l. Wsta�... uciec... ale jest zimno... tak bardzo... zimno. Drobna istota wci�ni�ta mi�dzy dwa du�e wiklinowe kosze pisn�a przera�liwie i natychmiast jedn� d�oni� zakry�a sobie usta, by st�umi� wszelkie d�wi�ki. Nadal jednak wyn�dznia�ym, chudziutkim cia�kiem wstrz�sa�y dreszcze. Zimno... gdzie jest zimno... gdzie jest b�l? Skulone cia�o drgn�o, jakby na sk�rze przezieraj�cej przez �achmany poczu�o bolesn� ch�ost�. Nikt nie krzycza�, a jednak s�owa d�wi�cza�y tak g�o�no i wyra�nie, jakby sam okropny Russtif sta� nad uciekinierem. W g�owie... nie w uszach. Mowa w g�owie! Male�ka istota pragn�a znikn��, zapa�� si� pod ziemi� i coraz bardziej trz�s�a si� ze strachu. Gdzie jest zimno? Gdzie b�l? Znowu nadesz�a komenda, rozkaz do wype�nienia. Pomarszczone d�onie zakry�y uszy, ale to nie powstrzyma�o pyta� rozwijaj�cych si� jak suche, pozwijane li�cie pod dotkni�ciem wody... pustka w g�owie. Cia�o ponownie przebieg� skurcz. B�l... Russtif za �cian� namiotu u�ywa o�cienia, a robi to ze zr�czno�ci� do�wiadczonego tresera, by podjudzi� pos�pne lub te� przera�one zwierz�. Nagie, podobnie jak tamte s�owa z powietrza, gor�c� fal� nap�yn�� b�l, kt�ry spowodowa� kolejny j�k. - Tutaj! Za szczelin�, w kt�rej przycupn�a ma�a istota, wida� by�o nogi... dwie pary kosmicznych but�w. - �adnej krzywdy... nie ma si� czego ba�. Zdr�twia�y j�zyk przesun�� si� po spierzchni�tych wargach. By�o jednak co�, co nieco zmniejszy�o strach, ukoi�o go troch�. Za �cian� Russtif warcza� i plu� gro�bami. Jego z�o�� i zami�owanie do zn�cania si� nad wszystkim, czego nie potrafi� zwalczy�, by�y jak wybuchy ognia. - Nie ma si� czego ba�. - S�owa znowu wdziera�y si� do umys�u, kt�ry musia� s�ucha�. Nawet zatkanie uszu nie pomaga�o. �adna z obutych par n�g nie zbli�y�a si� ani nie odesz�a. Zwin�� si�, czeka� na r�k�, kt�ra si�gnie w d� i wydob�dzie ma�e stworzonko, mo�e mocno pobije za to, �e tu jest, za to, �e w og�le istnieje. Jednak to nie by� Russtif, a buty w dalszym ci�gu nie rusza�y si�. G�owa pokryta suchymi k�pkami g�stych w�os�w powoli wychyli�a si� w g�r� przyci�gana ca�kiem wbrew woli przez nowy ton... .bardzo dziwny ton... w tym my�lowym j�zyku. Wielkie oczy rozejrza�y si�. Daleko od miejsca, gdzie spodziewa� si� ujrze� Russtifa, dostrzeg� tych dwoje. Zawsze kr�cili si� tu jacy� obcy, niekt�rzy o r�wnie dziwacznych manierach jak wi�zieni arty�ci Russtifa. Tak wi�c nie by�o nic dziwnego w ich obecno�ci, zdumiewa�o raczej to, jak stali obok siebie, patrz�c w d�. Bez obrzydzenia czy ciekawo�ci, lecz w spos�b, kt�rego ma�y uciekinier nie potrafi� zrozumie�. - Nie b�j si�. - G�os by� mi�kki. M�czyzna u�y� j�zyka obiegowego, rozpowszechnionego w tej dzielnicy dostarczaj�cej rozrywek za�ogom statk�w. Mia� bardzo jasn� cer� i siwe w�osy, cho� nie by� stary. Niezwykle jasne brwi bieg�y �ukiem w gore i si�ga�y niemal linii w�os�w, oczy za� by�y zielone, tak b�yszcz�ce, jakby w ka�dym skrzy�y si� ma�e ogniki. - Nie ma si� czego ba�. - Tym razem odezwa�a si� kobieta. Obok jasnow�osego towarzysza wygl�da�a niczym p�omie�. Jej w�osy, tak czerwone jak jedna z lamp olejnych Russtifa, uczesane by�y w warkocz okalaj�cy g�ow� na kszta�t ci�kiej korony. By�a... Ma�a istotka zacz�a poma�u wstawa�. R�ce si�gn�y ku kraw�dzi wielkiego kosza i pomog�y skulonemu cia�u wyprostowa� si� na tyle, na ile pozwala�a natura. By�o to bowiem bardzo przygarbione cia�o, wypchni�te w prz�d przez nieregularny garb na wysoko�ci ramienia, tak �e g�owa musia�a podnie�� si� pod niewygodnym k�tem, by jej w�a�ciciel m�g� w og�le zobaczy� tych dwoje. Ramiona i nogi garbusa by�y cienkie, ich zielonkaw� skore pokrywa� brud. G�stwa nie czesanych w�os�w by�a czarna, miejscami szara od brudu. - Dziecko - odezwa� si� kosmiczny w�drowiec. - Co... Kobieta wykona�a gest r�k�. Wygl�da�a, jakby czego� nas�uchiwa�a. Czy�by te� s�ysza�a Toggora? - Tutaj jest jeden, tak - powiedzia�a. - Ale jest jeszcze kto�. Czy nie tak, maluchu? Odpowied� zosta�a wydobyta intensywnym spojrzeniem jej oczu... nadesz�a, nim my�l zdo�a�a j� ostro�nie uj�� w s�owa. - On... Russtif... on zmusi�by Toggora do gry. Jest zimno... za zimno. Toggor cierpi z zimna... od bata. - Wi�c? Nachyli�a si�, by uj�� w d�o� podbr�dek tej ma�ej, wyko�lawionej postaci. Od jej dotyku, od koniuszk�w jej palc�w, pop�yn�o co� ciep�ego i dobrego wprost do dr��cego da�a. - Toggor to kto? - M�j... m�j przyjaciel. - Cho� by�a to niezbyt dok�adna odpowied�, to w�a�nie te s�owa wyda�y si� mu najtrafniejsze. M�czyzna sykn��. Kobieta zacisn�a usta. By�a z�a... ale nie tak jak Russtif, ha�a�liwy i zawsze got�w zada� cios... jej gniew nie by� zwr�cony przeciwko swemu rozm�wcy. - Chyba znale�li�my to, czego szukamy - odezwa�a si� ponad wygi�t� g�ow� do swojego towarzysza. - A kim ty jeste�? - Zn�w p�yn�o od niej ciep�o. - �mierdziel. - Dawno temu przylgn�o do niego to pogardliwe imi� oznaczaj�ce zupe�ne odtr�cenie, brak akceptacji. - Biegam na posy�ki. Robi�, co mog�. - Duma, kt�r� rzadko odczuwa�, spowodowa�a lekkie uniesienie ramion. - Dla Russtifa? - M�czyzna wskaza� namiot z tym. - Russtif ma Jusasa i Sema. - �mierdziel potrz�sn�� g�ow�. - Ale ty te� jeste� tutaj. - To przez Toggora. Ja... mu... przynosz�... - Ko�cista d�o� pogrzeba�a w zmi�tym ubraniu. Po raz drugi ciep�o tej kobiety sprawi�o, �e zdoby� si� na powiedzenie prawdy. - Przynosz�... to. - Trzyma� nie�wie�o wygl�daj�cy och�ap. - Russtif nie karmi Toggora dobrze. Chce, �eby walczy� o jedzenie. Toggor tam... umrze! - Ostro zarysowany podbr�dek zadr�a�. Wszyscy us�yszeli trzask uderzenia i narastaj�cy szmer przekle�stw dochodz�cy zza �ciany namiotu. - Toggor walczy, a oni si� zak�adaj�. Russtif nigdy przedtem nie mia� takiego zawodnika. - Wi�c - odezwa� si� m�czyzna - zobaczmy tego wojownika, Maelen. I Russtifa. Bardzo jestem go ciekaw. Kobieta skin�a g�ow�. Pu�ci�a spiczasty podbr�dek, by chwyci� za �achmany pokrywaj�ce garb na ramieniu. Czego ona chce od �mierdziela? - Chod�! - Jej u�cisk nie zel�a�. Popchn�a go do przodu za m�czyzn�, kt�ry chodzi�, kiwaj�c si� jak kto�, kto wi�kszo�� �ycia sp�dzi� w kosmosie, a kt�ry teraz kierowa� si� w stron� wej�cia do kr�lestwa Russtifa. Nawet nie spytali schwytanego, czy chce im towarzyszy�. U�cisk, kt�ry go z nimi ci�gn��, nie s�ab�. Jednak my�l o ucieczce nie wiadomo dlaczego znikn�a. Gdy tylko weszli do namiotu, w nozdrza wdar� si� wszechobecny od�r - zapach Russtifa - brudnych klatek ze s�abymi i chorymi wi�niami. Biedne istoty mrucza�y i skamla�y, a� Russtif wrzasn�� i zapad�a �miertelna cisza. By� to du�y m�czyzna, kt�ry niegdy� szczyci� si� si��, a obecnie op�ywa� w fa�dy t�uszczu. Jego �ysa czaszka po�yskiwa�a oliw� w �wietle lampy, kt�r� postawi� na stole obok klatki - wi�zienia Toggora. Podni�s� g�ow�, ukazuj�c marsowe oblicze. Po chwili z wyra�nym wysi�kiem zdoby� si� na mi�y u�miech. - Szlachetna Fem, szlachetny Homo, czym mog� s�u�y�? - Odwr�ci� si� plecami do sto�u, a o�cie� szybko po�o�y� na blacie. Nagle dojrza� �mierdziela. - Czy ten �mie� zn�w co� przeskroba�? - Z wysi�kiem zrobi� krok naprz�d i podni�s� d�o�, jakby chcia� wymierzy� cios w garbate plecy. - A jakich to przest�pstw ju� si� dopu�ci�? - spyta�a kobieta. - Taki z�odziej, �ajdus, chodz�ce �cierwo, potw�r jak ten? Wszystko, co tylko mo�liwe, by szkodzi� uczciwym ludziom. - Mo�e taki jak wielce szanowny handlarz zwierz�t Russtif? - zapyta� m�czyzna. U�miech Russtifa zacz�� poma�u gasn��, lecz wci�� jeszcze si� utrzymywa�. - Takim jak ja i wszystkim innym. W�a�nie przedwczoraj przy�apa�em tego �ajdaka na kombinowaniu przy klatce. Mia� wtedy szcz�cie, bo dosta�by nauczk�. Takie odpady powinno si� wyrzuca�, �eby nie zatruwa�y �ycia innym. - Otwiera� klatk�? Czy to mo�e ta? - M�czyzna wskaza� klatk� na stole. Russtif przesta� si� u�miecha�. Zacisn�� d�o� w pi��, kt�ra jak uderzenie m�otem mia�a spa�� na garbate plecy. - Sk�d takie przypuszczenie, szlachetny Homo? Czy�by ten �mie� wygadywa� jakie� �garstwa, kt�rym wierzysz? - Wierz�, �e masz smaksa do walki - wtr�ci�a kobieta i Russtif znowu przywo�a� sw�j sztuczny u�miech. - Najlepszego, szlachetna Fem, najlepszego! Stawia si� na niego stelary, nie zwyczajne miedziaki, i wygrywa si� stelary! - Przesun�� si� wzd�u� kraw�dzi sto�u, by go�cie mogli lepiej podziwia� jego cenn� w�asno��. Kobieta lekko si� nachyli�a i wnikliwie przygl�da�a si� czemu�, co przypomina�o k��bek w�ochatych szmat zwini�tych po�rodku klatki. �mierdziel z pocz�tku pr�bowa� si� wyrywa�, ale potem sta� ju� spokojnie. Nieznajoma przemawia�a my�lami do Toggora, ten jednak nie odpowiada�. Zupe�nie jakby nie s�ysza� albo nie s�ucha�. - Oni... dobrzy. - Na pocz�tku umys� �mierdziela nie�wiadomie si�gn�� tam, gdzie po��czy� si� z t� drug� wi�zk� pokrzepiaj�cych my�li. Odpowied� Toggora nie mia�a formy s��w. By�y to raczej emocje: b�l, strach, i chwilami, bardzo rzadko, rodzaj prymitywnego zadowolenia. Ch�opiec pomy�la� wi�c "dobrzy", nawet "pomoc" i Toggor chwyci� si� tego �apczywie, jakby co najmniej ju� otwarto jego miejsce tortur. Smaks przytuli� mocno k��b �ap do swego ow�osionego cia�a. Gro�ne pazury na ko�cu pierwszych czterech by�y ze sob� mocno spl�tane, gdy stworzenie odpowiada�o raczej na zapewnienia �mierdziela ni� na bardziej precyzyjny przekaz kobiety. Toggor nie by� pi�kny. Gdyby ur�s� wi�kszy, mo�e i by�by takim monstrum, na kt�rego widok ludzie z wrzaskiem uciekaj�, gdzie pieprz ro�nie. Jego cia�o, pokryte sztywnymi w�osami tak grubymi, �e wygl�da�y jak kolce, by�o barwy szarawej czerwieni, jak w�giel ogniska tl�cy si� w popiele. Ka�dy taki kolec zako�czony by� ciemniejsz� czerwieni�, niczym zanurzony we krwi. Zwierz� mia�o osiem d�ugich ow�osionych n�g, a pazury par przednich, od wewn�trznej strony, zako�czone by�y z�bami jak upi�y. Jego cia�o sk�ada�o si� z dw�ch owalnych bry�: przedniej mniejszej i tylnej wi�kszej z tali� nie grubsz� ni� dwie nogi trzymane obok siebie, a trzy pary oczu by�y w tej chwili wpuszczone w g��b g�owy wraz z podtrzymuj�cymi je szypu�kami. Og�lnie rzecz bior�c, by� brzydki, a ta jego szpetota nie zwiastowa�a szybkich i gro�nych atak�w. Brzuch Toggora wl�k� si� po pod�odze klatki i �mierdziel pozna�, �e jest on nie tylko brudny, ale i g�odny. Wrzucenie go do p�okr�g�ej klatki z innym przedstawicielem tej samej rasy i kawa�kiem surowego mi�sa, jako nagroda dla zwyci�zcy, obudzi�oby u niego instynkt walki. W reakcji na wi�zk� jego my�li smaks uni�s� jedn� przedni� �ap� i skrobn�� b�agalnie pazurem - przyjaciel ma jedzenie. Russtif trzyma r�ce z dala od o�cienia. Czy o�mieli si� go u�y� w obecno�ci tych dwojga? �mierdziel nie wiedzia�, ale �ami�c d�ugo przestrzegan� zasad� samozachowawcz�, ubi� w r�kach odpadki skradzione z zaplecza u rze�nika i dok�adnie oceniwszy odleg�o��, wrzuci� ten zlepek do klatki w chwili, gdy Russtif swymi ma�ymi przebieg�ymi oczkami przygl�da� si� kobiecie. Toggor natychmiast pochwyci� szcz�kami ohydnie wygl�daj�cy k�s. Russtif wrzasn�� i zamachn�� si� jedn� z tych swoich ci�kich pi�ci na �mierdziela, lecz nie dosi�gn�� zamierzonego celu. To kobieta lekko odsun�a swojego wi�nia z drogi, a m�czyzna zada� handlarzowi ostry cios w nadgarstek, na co ten zareagowa� okrzykiem z�o�ci. - Co to ma znaczy�?! - Russtif zdawa� si� puchn��, jakby masa jego cia�a nagle zacz�a rosn��. - Nic. - Nic? Pozwalacie temu �mieciowi wrzuca� trucizn� do mojego smaksa i to jest nic? No, to niech stra�nicy zdecyduj�, czy to naprawd� nic. Tego �mierdziel si� nie spodziewa�. To nies�ychane, �eby Russtif powo�ywa� si� na prawo. Handlarz tymczasem przesuwa� si� wzd�u� sto�u, spogl�daj�c to na m�czyzn� stoj�cego w do�� swobodnej pozie, to na Toggora, to na kobiet�, zupe�nie jakby si� obawia�, �e za chwil� wszyscy oni zjednocz� si� przeciwko niemu. �mierdziel jeszcze raz spr�bowa� wywin�� si� z u�cisku, kt�ry go tu przywi�d�, lecz bez powodzenia. Co prawda, d�o� trzymaj�ca �achmany na garbie nie zacisn�a si�, lecz wyrwanie si� by�o i tak niemo�liwe. - Ten smaks... podaj jego cen�. - To nie m�czyzna, lecz kobieta odezwa�a si� cicho. Russtif lekko si� u�miechn��, pokazuj�c ciemne, cuchn�ce ko�ki z�b�w. - Dobra passa nie ma ceny, szlachetna Fem. - Przesta� ju� odsuwa� si� od tych dwojga. Sta� teraz przy ko�cu sto�u, a od go�ci oddziela�a go klatka z Toggorem. Smaks sko�czy� je�� ten kawa�ek padliny, kt�ry �mierdziel zeskroba� z wyrzuconej tuby, i znowu zwin�� si� w k��bek stanowi�cy jego jedyn� ochron� od chwili, gdy przed godzin� Russtif wycisn�� jad z jego pazur�w. - Ale dobra passa zawsze kiedy� si� ko�czy - odpar�a kobieta tak wyprostowana, �e tylko koniuszki jej palc�w dotyka�y ch�opca. Mimo i� u�cisk by� s�aby, ma�y wi�zie� nie mia� mo�liwo�ci wyzwolenia si�. - A wszystko ma swoj� cen�. Wystawia�e� tego smaksa dziesi��... dwadzie�cia... mo�e trzydzie�ci razy, g�odz�c go mi�dzy walkami, �eby dla ciebie zwyci�a�. Teraz tli si� w nim ju� tylko ma�a iskierka �ycia. Czy�by� wola� go zabi�, ni� na nim zarobi�? - �mierdziel obliza� poblad�e wargi swoim ciemnym j�zykiem. - Toggor... - Nawet nie wiedzia�, �e wym�wi� to na g�os, p�ki d�wi�k tego s�owa nie dotar� do jego uszu. Przybysz z kosmosu przysun�� nadgarstek bli�ej lampy. �wiat�o ukaza�o wy�wietlacz tarczy p�atniczej. Gdy Russtif to ujrza�, w jego ma�ych oczkach pojawi� si� nowy b�ysk. Wszystko, o czym m�wili, by�o prawd�. Ten smaks jest... czy raczej by�... silnym zawodnikiem, najlepszym, jakiego kiedykolwiek mia�. Wydostanie go z r�k pijanego przybysza, usi�uj�cego dotrze� na sw�j statek, Russtif uwa�a� za przys�owiowy �ut szcz�cia. Ale kto wie, jak d�ugo to zwierz� jeszcze poci�gnie? Russtif by� pazerny, lecz odzywa�y si� te� w nim �lady kupieckiego rozs�dku. - Obcy nie mog� gra� - zauwa�y�. W roztargnieniu, palcami jednej r�ki pociera� nadgarstek drugiej, ten, kt�ry uderzy� nieznajomy m�czyzna. - Mamy licencj� na kupowanie - wtr�ci�a kobieta. - Nie wybieramy zwierz�t do walki, tylko dziwaczne obce stworzenia. - Wi�c wybierajcie, szlachetna Fem. Mam tu du�y wyb�r. Jest skoczek z Grogon, suchoszcz�k z Basil, jest... - Russtif wykona� szeroki gest obejmuj�cy inne klatki i ich wi�ni�w. - Smaks z... sk�d. Panie Handlarzu Zwierz�t? Z jakiego �wiata pochodzi pa�ski szcz�liwy zawodnik? Russtif wzruszy� grubymi ramionami. - Kto wie? Nim si� takiego zdob�dzie... a trafiaj� si� rzadko... by� ju� sprzedawany z tuzin razy. A sam na pewno nie potrafi odszuka� swojej ojczyzny. Toto walczy... walczy, �eby je��. �pi. �yje na sw�j spos�b, ale nikt nie mo�e pos�dzi� Russtifa o handel rozumnymi gatunkami. Wszystkie one s� poni�ej oficjalnych ustale�, potwierdz� to rejestry. �mierdziel m�g�by zaprotestowa�. Spo�r�d wi�ni�w Russtifa tylko Toggor nawi�za� z nim kontakt. Fale umys�owe tego stworzenia by�y dziwne, bardzo trudne do kontaktu. Przyp�ywa�y i odp�ywa�y, kiedy pr�bowa� przekaza� wi�cej ni� najprostsze sygna�y i emocje. Ch�opiec by� jednak przekonany, �e smaks jest bardziej rozgarni�ty, ni� s�dzi Russtif. Kosmiczny przybysz stukn�� palcem wskazuj�cym w kraw�d� swojej tarczy p�atniczej. Ten stuk zaniepokoi� stworzenia z s�siednich klatek. Russtif ods�oni� swoj� tarcz�. - On przynosi stelara... Teraz kobieta roze�mia�a si�, a w jej g�osie zabrzmia�a nuta nagany. - Stelara za walk�? Jak d�ugo jeszcze? On jest coraz s�abszy, prawda? Zdaje si�, �e w ostatniej walce omal nie straci� pazura? Russtif zmru�y� oczy. Wpatrywa� si� w ni� zuchwale, ale zmusza� si� do m�wienia z szacunkiem. - Nie widzia�em ci� w�r�d graczy, szlachetna Fem. - I nie m�g�by� - odpar�a - ale m�wi� prawd�. Russtif znowu wzruszy� ramionami. - Ten brzydal wygra� stelara. I wygra znowu. - Dwa stelary. - Tym razem odezwa� si� kosmiczny w�drowiec, a ton jego s��w by� suchy i rzeczowy. �mierdziel j�kn��, po czym szybko podni�s� swe patykowate palce, by zakry� zdradzaj�ce go usta. Dwa stelary! To� to niewyobra�alna fortuna w tej dzielnicy wyrzutk�w! - Dwa stelary, hm? - Russtif obraca� te s�owa w ustach, jakby fizycznie delektowa� si� s�odkim smakiem oferty. - Trzy. - Umys�owo chorego, kt�ry sk�ada tak niedorzeczn� propozycj�, mo�na pewnie naci�gn�� na wi�cej. - Nie targuj si�. - G�os kobiety nie by� ani podniesiony, ani surowy. Nie by�a to te� gro�ba. �mierdziel jednak zadr�a� i wtuli� g�ow� w ramiona, by nie widzie� jej twarzy. Chocia� odk�d si�ga pami�ci�, zawsze ucieka� przed gro�bami i przekle�stwami, nigdy jeszcze nie s�ysza� takiego tonu. Co to za kobieta? Pewnie jaka� wielka dama, kt�rej nikt by nawet nie podejrzewa� o wizyt� w takiej dziurze. Powinna by� niesiona w lektyce na ramionach s�ug, ze �wit� u boku. Kim ona jest? Jej rozkaz odni�s� natychmiastowy skutek. Pi�ci Russtifa opad�y na st�, a jego oczy zap�on�y czerwieni�. �mierdziel spodziewa� si� us�ysze� przekle�stwa i wrzaski wyganiaj�ce tych dwoje z namiotu, ale nie pad�o ani jedno s�owo. Zamiast tego t�uste policzki Russtifa sta�y si� purpurowe, a on sam wygl�da�, jakby dusi� si� w�asn� �lin�. - Dwa stelary - powt�rzy� obcy m�czyzna g�osem r�wnie cichym jak g�os kobiety, lecz bez takiej si�y. By� to jednak r�wnie� ton nie znosz�cy sprzeciwu. Russtif rykn�� niczym rozw�cieczony grop, jego purpurowe policzki przybra�y jeszcze intensywniejsz� barw�. Mocno uderzy� w klatk� ze smaksem, tak �e ta zacz�a sun�� po t�ustym blacie. - Dwa stelary. - Wykrztusi� z takim wyrzutem, jakby mu proponowano tylko miedziaka. M�czyzna zacz�� wystukiwa� na swojej tarczy przelew z w�asnego konta na konto Russtifa. Podskakuj�ca klatka omal nie spad�a ze sto�u, ale �mierdziel zd��y� pochwyci� j� swoj� szponiast� d�oni�. Po raz pierwszy garbus o�mieli� si� ponownie zbli�y� do Toggora. - Oni s� dobrzy. - Na pewno ka�dy by�by lepszy od Russtifa, ale w my�lowym dotyku tej kobiety by�o co� obiecuj�cego. My�lami nie da si� tak k�ama� jak s�owami. Kobieta nie pr�bowa�a bra� klatki, ale nie poluzowa�a te� u�cisku na �achmanach �mierdziela. Poci�gn�a go lekko w stron� wyj�cia z namiotu. Znale�li si� na zewn�trz, gdzie zapadaj�cy mrok rozprasza�y pochodnie i migaj�ce lampy innych namiot�w, daj�c jako tak� widoczno��. Po chwili dogoni� ich m�czyzna. - K�opoty? - Kobieta nie u�y�a s��w, lecz komunikacji my�lowej, kt�r� �mierdziel rozumia� bez trudu. M�czyzna nie potrafi� za�mia� si� w tym my�lowym j�zyku, lecz w jego odpowiedzi by�o co� r�wnie beztroskiego jak �miech. - K�opoty? Nie. Mo�e przez chwil� b�dzie troch� sko�owany, ale potem pogratuluje sobie udanej transakcji. Szkoda, �e nie mo�emy wyczy�ci� ca�ej tej nory. - My�lisz o swobodzie? �mierdziel pochwyci� nie tylko s�owa, lecz obraz... obraz przedstawiaj�cy �apy, nogi i macki owijaj�ce si� wok� drut�w, opanowuj�ce zamki klatek w namiocie z ty�u... - Pochyl si�... tak... pchaj. Biegnijcie, male�stwa... uciekajcie! �mierdziel poczu� dotkni�cie na w�asnej pokrytej brudem d�oni. To smaks wysun�� przedni� �ap� przez otw�r w drucianej sieci i chwyta� pazurami za uchwyt klatki. Jak tamci w namiocie, Toggor odebra� informacj� i dzia�a�, jak nakazywa� obiecuj�cy rozkaz. Sapi�c garbus przytuli� klatk� do siebie. Zrobi� to jednak za p�no, poniewa� ma�e zwierz�tko ju� si� wyzwoli�o i wszystkimi czterema pazurami wczepi�o si� w �achmany na piersi garbusa. �mierdziel upu�ci� klatk� i omal si� o ni� nie potkn��, lecz silna d�o� przytrzyma�a go za ko�ciste rami� i pomog�a utrzyma� r�wnowag�. Ch�opiec obiema d�o�mi obj�� Toggora, zupe�nie nie boj�c si� ostrych pazur�w. Niewielka istotka umo�ci�a si� w nich od razu tak, jakby by�y bezpiecznym gniazdem. Wtedy te d�onie wyci�gn�y si� do m�czyzny, tak wysokiego i prostego, �e �mierdziel musia� bole�nie naci�gn�� szyj�, by spojrze� mu w twarz, i ofiarowa�y smaksa temu, kt�ry zap�aci� tak niewiarygodn� cen�, by go wyzwoli�. - Trzymaj go dobrze, malutki. Przeka� mu, �e b�dziemy si� nim opiekowa�... jest g�odny i spragniony. I... - J�zyk my�li by� ciep�y i czu�y. W swoim kr�tkim, twardym �yciu garbus nigdy takiego nie s�ysza�. - I ty te�. Tak oto ten, kt�ry dot�d zawsze chy�kiem przemyka� w ciemno�ciach, kroczy� teraz tak wyprostowany, jak tylko pozwala�o mu powyginane, niezgrabne cia�o, z przyjacielem w d�oniach i w towarzystwie obcych, zachowuj�cych si� tak, jakby by� r�wnie wysoki i zgrabny jak oni. To by�o tak niewiarygodne, a przecie� prawdziwe! ROZDZIA� 2 Dwukrotnie, gdy mijali patrole pilnuj�ce porz�dku w�r�d r�norodnej rzeszy kupc�w i cwaniak�w, jacy zwykle gromadz� si� wok� port�w kosmicznych, ch�opiec pr�bowa� si� wyrwa�. Zanurkowa�by ju� nawet w ciemno��, gdyby nie ten u�cisk kobiety, nakazuj�cy i�� prosto przed siebie a� do niewidzialnej granicy mi�dzy Obrze�ami a szanowan� cz�ci� miasta. S�abe �wiat�o zmierzchu wystarcza�o �mierdzielowi, by widzie� spojrzenia, jakimi ich obrzucano. Przechodnie przyzwyczajeni do r�nych dziwol�g�w z Obrze�y zdawali si� uwa�a� ten ma�y oddzia� za co� wyj�tkowego. Jednak przybysze z kosmosu jakby nie dostrzegali spojrze� i komentarzy, kt�rych byli przyczyn�, i ci�gn�li ze sob� �mierdziela jak kogo�, kto ma pe�ne prawo im towarzyszy�. Doszli do jednego z du�ych pawilon�w dla podr�nych. Z szerokiego wej�cia wydobywa�o si� intensywne �wiat�o, a przy drzwiach stali stra�nicy. Garbus wyci�gn�� szyj�, got�w do uchylenia si� przed uderzeniem czy kopniakiem. Zauwa�y�, �e stra�nik po prawej uczyni� krok do przodu, jakby chcia� zast�pi� im drog�, lecz wycofa� si�, gdy nieznajomi zupe�nie go zignorowali. Ca�a tr�jka przesz�a przez szeroki hol z pier�cieniem luksusowych sklep�w i t�umem ludzi i uda�a si� w stron� jednego z talerzy transportowych, o kt�rych �mierdziel s�ysza�, ale nigdy ich nie widzia�. Teraz by� on tylko do ich u�ytku, a inni rozst�powali si�, gdy ich grupka zbli�a�a si� do pojazdu. Transporter zawirowa� w g�r�, po czym skierowa� si� do jednego z otwartych pasa�y trzy poziomy ponad holem. Ch�opcu zrobi�o si� niedobrze, zacz�o mu si� odbija�. Niewidoczne �ciany z plastiszk�a nie dawa�y poczucia bezpiecze�stwa. Odbi�o mu si� po raz trzeci, gdy zatrzymali si� wreszcie przed jakimi� drzwiami. M�czyzna wyci�gn�� r�k�, by nacisn�� p�ytk� zamka, po czym drzwi wsun�y si� w �cian�, robi�c im przej�cie. Toggor wierci� si� i opiera� odruchowo zaci�ni�tym d�oniom �mierdziela. By�y tu luksusy, jakich �mie� z Obrze�y nigdy dot�d nie widzia�. Jego zdeformowana stopa zanurzy�a si� w g�stym dywanie o intensywnej, zielonej barwie i dziwnym, ostrym zapachu. Nie by�o tam dymi�cych pochodni ani lamp. Same �ciany b�yszcza�y, a gdy drzwi si� zamkn�y, ten blask sta� si� jeszcze mocniejszy. Pod jedn� z nich po lewej stronie ci�gn�a si� szeroka kanapa ze stosem poduszek. Wsz�dzie u�o�one by�y, jedna na drugiej, poduszki, a obok nich jakie� niskie stoliki czy p�ki z mn�stwem rzeczy. �mierdziel nie mia� czasu im si� przyjrze�, poniewa� �ciskaj�ca go d�o� przyci�gn�a go do pierwszego stolika, z kt�rego m�czyzna szybko odsun�� jakie� ta�my i dziwnie ukszta�towan� misk�. - Po�� tu smaksa. - Kobieta nie u�y�a komunikacji my�lowej, lecz j�zyka handlowego i pu�ci�a �mierdziela, by zbli�y� si� do pustej ju� powierzchni. - Mo�e sobie pobiega? �mierdziel obliza� wargi, suche od wiecznie towarzysz�cego mu strachu. Kupili tego smaksa. Mo�e �mierdziel by� im potrzebny tylko do przyniesienia go tutaj. Teraz mog� ju� nie potrzebowa� jego zdeformowanego, powyginanego cia�a. Pos�usznie rozlu�ni� palce i umie�ci� pokrytego kolcami stworka w miejscu wskazanym przez kobiet�. - Zosta�, oni s� dobrzy - pomy�la� �mierdziel, cho� nie m�g� przecie� by� tego pewien! Toggor przykucn�� i zwin�� si� w k��bek, obejmuj�c nogami kuliste cia�o. Szypu�ki oczu na naje�onej g�owie wysun�y si� odrobin� i wszystkie oczy zacz�y si� nerwowo rozgl�da�, jakby szukaj�c, z kt�rej strony nast�pi atak. M�czyzna podszed� do �ciany i przycisn�� jakie� guziki. Wysun�a si� p�ka, a na niej taca z kilkoma ma�ymi pojemnikami i talerzami. Po�o�y� tac� na stole, na kt�rym przycupn�� Toggor. - Co on je? - Zn�w j�zyk handlowy. �mierdziel sam poczu� sucho�� w ustach i pieczenie w �o��dku, gdy kosmiczny podr�nik uni�s� pokrywy talerzy, ukazuj�c r�ne potrawy.. - Mi�so - odpar� �mierdziel i schowa� r�ce za siebie, �eby nie wyrwa�y si� do skradzenia czego� z tych dobroci. - Dobrze.- Podr�nik przysun�� dwa talerze bli�ej smaksa, ale Toggor nie poruszy� si�. Ten dziwny wz�r my�lowy, kt�ry dociera� do �mierdziela, wyra�a� obawy. - Toggor chce wiedzie�, gdzie ma walczy� - przet�umaczy� �mierdziel. - Nie ma walki, tylko jedzenie. Powiedz mu to! - Kobieta nie przytrzymywa�a ju� ch�opca, ale si�gn�a d�oni� do zadartej w g�r� g�owy i lekko dotkn�a miejsca ponad i mi�dzy zaczerwienionymi oczami. - Nie walczy�... je��. - �mierdziel z trudem dopasowywa� swoje my�li do wzoru zrozumia�ego dla Toggora. Przez d�u�sz� chwil� wydawa�o si�, �e smaks nie rozumie albo zrozumia� i nie wierzy. Potem jedna �apa tak szybko rzuci�a si� na najbli�szy talerz, �e niemal nie by�o jej wida�, gdy chwyta�a le��cy tam kawa�ek i przenosi�a go do dr��cych szcz�k. Kiedy smaks zaspokoi� ju� pierwszy g��d i do opr�niania talerza zacz�� u�ywa� dw�ch przednich �ap, kobieta zn�w si� odezwa�a, tym razem nie j�zykiem handlowym, lecz mow�, kt�ra wyra�nie zabrzmia�a w umy�le �mierdziela. - Ty te� jedz. Je�li chcesz jeszcze czego�, powiedz. �mierdziel poczu� si� zapewne jak Toggor kilka chwil wcze�niej: to mo�e by� jaka� pu�apka. Dlaczego go tu sprowadzono... Jednak, tak samo jak w przypadku Toggora, g��d zwyci�y� nad strachem i ch�opiec pochwyci� p�askie, okr�g�e ciastko z galaretk�, kt�re delikatnie rozp�yn�o si� w ustach. Nie mia� oczu na szypu�kach, kt�rymi m�g�by obserwowa� wszystko wok�, ale u�ywa� w�asnych, najlepiej jak potrafi�. Jad� tak szybko, �e smak potraw gubi� si� w b�yskawicznym �uciu i prze�ykaniu. Wszystko wskazywa�o na to, �e nie ma w tym �adnego podst�pu. Jad� coraz wolniej, bo �adna d�o� nie zamierza�a wyrwa� mu jedzenia, �adna stopa nie podnosi�a si�, by ci�kim butem kopn�� ko�ciste cia�o. Przez wszystkie te lata, kt�re �mierdziel obejmowa� pami�ci�, nigdy nie zosta� ugoszczony tak� ilo�ci� jedzenia. Gdy sko�czyli, na stole sta�y ju� tylko puste naczynia. Smaks zwin�� si� i otuli� �apami. M�g�by teraz spa� kilka godzin. Garbus popatrzy� na stosy poduszek i zapragn�� p�j�� w �lady Toggora. Jednak ci, kt�rzy go tu sprowadzili, jeszcze nie sko�czyli. Tym razem m�czyzna chwyci� go za rami� i przyci�gn�� do �ciany, po kt�rej przesun�� d�oni�. Otworzy�y si� drugie drzwi, za kt�rymi by� ciasny pokoik - bez poduszek, tylko puste �ciany i pod�oga. A wi�c obawy by�y s�uszne. Chc� go tutaj zamkn��. Spr�bowa� wykr�ci� si� z u�cisku, lecz m�czyzna trzyma� mocno. Kosmiczny w�drowiec �ci�gn�� z niego �achmany, kt�rych przegni�a tkanina poszarpa�a si� przy tym na dobre, i odrzuci� je na bok. Nagi, tak �e wida� by�o wszystkie siniaki na zielonkawym ciele. Garbus pozosta� wewn�trz sam, drzwi za� zamkn�y si�, nim zd��y� rzuci� si� w ich stron� w desperackiej pr�bie ucieczki. Ze �cian zacz�y tryska� strumienie wody i ciep�em g�aska� cia�o. Z b�yszcz�cych powierzchni wysun�y si� dwa metalowe ramiona i pochwyci�y �mierdziela. �eby go utopi�? Nie, szorowa�y ma�e cia�ko, zdrapuj�c brud, kt�ry od zawsze by� jego nieod��czn� cz�ci�. Nie opiera� si� ju�. Sta� spokojnie i pozwala� narasta� przyjemno�ci, czysty jak nigdy nie m�g�by by� kto� taki jak on. Nawet rozczochrane w�osy zosta�y umyte i uczesane, tak �e ich mokre, kr�cone ko�ce dotyka�y garba. Sk�ra w tym miejscu r�ni�a si� od tej, kt�ra pokrywa�a reszt� cia�a. �mierdziel nigdy nie widzia� si� w lustrze, lecz ju� dawno wyczu� palcami, �e jest ona gruba i twarda, prawie jak paznokcie, z grzebieniem poprzez �rodek plec�w, kt�rego m�g� dotkn�� tylko przy bolesnym przekrzywieniu. Czucie w tym miejscu by�o niewielkie, prawie �adne. Woda przesta�a si� la� i drzwi ponownie si� otworzy�y. Jednak kosmiczny przybysz nie wywl�k� go, tylko wyci�gn�� rami� i mocno przycisn�� kciuk do �ciany. Przedtem by�a woda, teraz pojawi� si� wiatr, ciep�y, osuszaj�cy. Zrozumiawszy cel jego podmuchu. �mierdziel zacz�� si� powoli obraca�. Nawet w�osy, kt�re tak g�adko przylega�y do g�owy, zacz�y podfruwa� w g�r� i na boki. Po chwili podmuch usta� i gdy ch�opiec spojrza� rozczarowany w g�r�, wy�oni�a si� r�ka m�czyzny ze zwini�tym kawa�kiem tkaniny. Garbus odebra� ten tobo�ek i rozwin�� go. By�a to tunika, czysta, bia�a, z delikatnej we�nianej tkaniny nie znanej �adnemu �ebrakowi z Obrze�y. By� nakarmionym, czystym i mie� na sobie ca�e ubranie - w naj�mielszych marzeniach �mierdziel nigdy nie posun�� si� tak daleko. Szponiaste palce z �alem g�aska�y fa�dy mi�kkiego materia�u. Jeden spacer w znane mu ciemno�ci i to okrycie padnie �upem silniejszych. Wyszed� z miejsca k�pieli mrugaj�c. Od bardzo dawna jego oczy nie roni�y �ez. Gdzie� w zakamarkach pami�ci pozosta�o wspomnienie czasu, gdy spazmy d�awi�y gard�o i wstrz�sa�y cia�em, gdy istnia� tylko b�l, b�l... coraz wi�kszy b�l. Potem nadszed� dzie�, gdy drzwi pozosta�y nie strze�one, poniewa� �mierdziel by� ju� bezu�yteczn�, nieznan� rzecz�, niepotrzebn� nikomu. Zebra� si�y, by si� wyczo�ga� i rozpocz�� �ycie w ciemno�ciach. Ale by� te� okres wcze�niejszy, lecz tak odleg�y, �e ju� prawie zapomniany. Czysto�� i ubranie przywo�a�y to wspomnienie. Jednak zaraz potem zrodzi� si� strach tak g��boki, �e ch�opiec rzuci� si� na pod�og� i skuli�, czekaj�c na nadej�cie tego, co przerwa�o tamte dobre chwile. G�ow� rozsadza�y przera�aj�ce my�li... - Czemu tak si� boisz, male�ki? Nie podni�s� wzroku. Te s�owa nie sprawia�y b�lu g�owy, ale przecie� kogo mo�e interesowa�, co stanie si� ze �mieciem z Obrze�y albo jaka jest jego przesz�o��? - Nas to interesuje, male�ki. I nie masz si� czego ba�. �mierdziel z wysi�kiem uni�s� g�ow�, przechylaj�c j� na bok. - Jestem �mierdziel - powiedzia� to i tak my�la�. My�la� o pod�o�ci, kt�ra nada�a mu to imi�. - W �adnym razie. Jeste� tym, za kogo si� uwa�asz, male�ki. Czy ty sam nazywasz siebie tym okre�leniem, oznaczaj�cym odpady i smr�d? By�a zbyt bystra, domy�li�a si�, wiedzia�a. R�kami zakry� twarz, nie potrafi� jednak ukry� swoich my�li, kt�re oboje mogli wy�owi�, tak jak Toggor wygrzebuje kawa�ki mi�sa z wn�trza muszli. - Faree? - Kobieta wym�wi�a to imi� na g�os. Teraz go wy�miej� i wypchn� czym pr�dzej w zapadaj�cy zmrok, na Obrze�a, gdzie b�dzie mu jeszcze trudniej ni� przedtem przez to, �e na chwil� si� stamt�d wyrwa�. - �mierdziel! - poprawi� g�o�no, a jego g�os przeszed� niemal w pisk. - �mierdziel! - Mo�e przywo�anie tego imienia pomo�e unikn�� szyderstw i drwin. Kobieta ukl�k�a, tak �e nie musia� nawet za bardzo wykrzywia� g�owy, by widzie� jej twarz. D�o�mi delikatnie dotkn�a ko�lawych ramion. - Faree. Trzymaj si� tego, co masz od narodzin. Nie zgadzaj si� na to, co narzucaj� ci tacy, kt�rzy nic nie widz�. Garbus potrz�sn�� g�ow�. Co kto�, kto �yje w luksusie, mo�e wiedzie� o �yciu na Obrze�ach. - Nie pochodzisz ze �wiata Granta? - odezwa� si� m�czyzna. Zadr�a�. Naprawd� nie wiedzia�, sk�d pochodzi. Odleg�� przesz�o�� przys�oni�y cierpienia i strach, kt�re przysz�y potem. - Jestem �mierdziel. - Musia� si� tego trzyma�, odej�� od tego oznacza�o stan�� nagim i bezbronnym naprzeciw zbir�w z Obrze�y. Widzia� ju� s�abych kopanych i bitych na �mier� za to, �e odwa�yli si� pokaza� cho� odrobin� w�asnego charakteru. Poczu� szarpni�cie za t� czyst� tunik�, kt�ra mia� na sobie. Spojrza� w d� i zobaczy�, jak Toggor wczepiony pazurami w tkanin� pr�buje wspi�� si� do g�ry. Nigdy przedtem ch�opiec go nie trzyma�, ale nic nie by�o w stanie obudzi� w nim strachu czy obrzydzenia. - Dobrze. - Nie s�owo, lecz uczucie sygnalizowane przez smaksa owion�o go ciep�em. By�o to jak krzyk. Mo�e to niewiele, lecz w tej kr�tkiej chwili smaks potrafi� cieszy� si� rozkoszami �ycia. �mierdziel te� chcia�by poczu� tak� rado�� i odpr�enie. - Mo�esz, je�li chcesz. Spojrza� zdziwiony na kobiet�, kt�ra wci�� przed nim kl�cza�a. - Je�eli potrafisz porozumiewa� si� z tym bratem... - Rozejrza�a si� i podnios�a wzrok na m�czyzn�, kt�ry natychmiast otworzy� jeszcze jedne drzwi. To, co wesz�o tanecznym krokiem, by�o stworzeniem, jakiego �mierdziel nigdy jeszcze nie widzia�, cho� przecie� schronienia udziela�y mu tylko istoty o dziwacznych kszta�tach. Po�r�d takich dziwol�g�w jego w�asna pokraczno�� zdawa�a si� mniej rzuca� w oczy. - Yazz. Jestem Yazz. - D�wi�cza�o w my�lach, gdy przybysz paradowa� wok� garbusa i wydawa� ostre d�wi�ki. By� o g�ow� wy�szy od ch�opca. Cztery smuk�e, z�otobr�zowe nogi podtrzymywa�y kr�g�e boki i brzuch z ulizanymi w�osami. G�owa by�a tr�jk�tna. Grzywa z g�stw� k�dzierzawych w�os�w opada�a na wielkie oczy i �ukiem porasta�a d�ug�, wysmuk�� szyj� i ramiona. Te uwa�nie przygl�daj�ce si� �mierdzielowi oczy by�y jaskrawo czerwone, jak klejnoty, kt�re mog�yby zdobi� lorda, a w lekko uchylonym pysku wida� by�o l�ni�ce czysto�ci� z�oto��te z�by, o kilka ton�w ja�niejsze od futra. Jego cienki ogon kiwa� si� na boki. Po chwili Yazz stan�� nieruchomo, przygl�daj�c si� �mierdzielowi. - Kim jeste�, bracie? - Przechyli� g�ow� na bok, by lepiej przyjrze� si� ch�opcu - Nie... jest was dw�ch. - Widocznie zauwa�y� Toggora. - Du�y, ma�y. R�ni. Co...? S�owa dociera�y do umys�u bez przeszk�d, lecz z mniejsz� si�� ni� mowa podr�nych z kosmosu. - Jestem... - �mierdziel zacz�� odpowiada� � nagle si� zawaha�. Nigdy przedtem nie musia� wyja�nia�, czym jest: fataln� pomy�k� w �wiecie, kt�ry uzna� go za �miecia. - Jestem... ja... - b�ka� t�po. - To... - Wzi�� smaksa zn�w w obie r�ce. - To jest Toggor. On jest smaksem. To, �e odpowiada� na pytania czego�, co wyra�nie by�o zwierz�ciem, nie wydawa�o si� dziwniejsze od ca�ej reszty zdarze�, kt�re nast�pi�y, odk�d spotka� tych dwoje. - Co robisz? - spyta� Yazz. Ta istota przepe�niona by�a czym�, co garbus bardzo niejasno odebra� jako zadowolenie... szcz�cie... cho� zdefiniowanie szcz�cia nie by�o w jego mocy. Co on robi? Walczy, �eby �y�, i ka�dego dnia znajduje mniej przyczyn do podejmowania tej walki. - Ja... �yj� - powiedzia� to na g�os, nie my�lami. - �yjesz. - Kobieta odezwa�a si� tak, jakby to by�o wa�ne wyznanie. - A teraz mo�esz robi� wi�cej. Skoro potrafisz rozmawia� z Ma�ym Ludkiem, jest dla ciebie miejsce, Faree... - Jestem �mierdziel. - Znowu j� poprawi�, lecz w g��bi duszy poczu� b�ysk male�kiej iskierki rodz�cego si� cudu. Czy�by tych dwoje... czy mogliby... Nie chcia� nawet dopu�ci� my�li o jasno�ci, kt�ra mog�aby by� prawd�. Wygl�da�o jednak na to, �e ten cud nad cuda jest mo�liwy, bo m�czyzna zapyta�: - Nie masz krewnych, nie terminujesz u nikogo? �mierdziel roze�mia� si� urywanym chichotem, jaki rzadko wydobywa� si� z jego ust. - Kto chcia�by �mierdziela? Jestem �mieciem z Obrze�y. Kobieta szybko po�o�y�a palce na jego ustach. Jeszcze wyra�niej poczu� mocny zapach, kt�ry zdawa� si� tak samo jej cz�ci�, jak sk�ra czy po�ysk w�os�w. - Jeste� Faree. Nie wymawiaj tamtego imienia. I teraz jeste� w terminie u nas, je�li chcesz. Z rado�ci� witamy kogo�, kto potrafi rozmawia� z naszym Ma�ym Ludkiem. W ten oto spos�b �mierdziel sta� si� Faree, cho� dla niego wci�� by�o to jak sen, z kt�rego mo�e si� nagle obudzi� i wr�ci� do beznadziejnej codzienno�ci. �apczywie poch�ania� otrzymywane posi�ki w ci�g�ej niepewno�ci, �e lada moment ta ich �askawa szczodro�� mo�e si� sko�czy�. Nauczy� si� utrzymywa� cia�o w czysto�ci i reagowa� na to drugie imi�, ale kurczy� si� na my�l o wyj�ciu na zewn�trz, opuszczeniu tego schronienia przed wszystkim, co zna� do tej pory. Chocia� pokoje w tym wysokim budynku dla podr�nych nie by�y domem tych dwojga, do kt�rych nauczy� si� zwraca� per lady Maelen i lord Krip (mimo i� sprzeciwiali si� u�ywaniu przez niego tych tytu��w), to dla niego by�y one wspanialsze od wszystkich pa�ac�w w �wiecie Grania, kt�re widywa� tylko z daleka. By�o to tylko chwilowe miejsce postoju. Ci dwoje naprawd� byli z innego �wiata. Posiadali w�asny statek, chwilowo umieszczony w warsztacie, gdzie zajmowano si� jego przebudow�. Najdziwniejszy by� fakt, �e celem wprowadzanych zmian by�a mo�liwo�� przewo�enia cia�, kt�re nie mia�y by� ludzkie, ani nawet o ludzkich kszta�tach. Mia�y to by� zwierz�ta! Raz czy dwa zastanawia� si�, czy i w nim nie widz� zwierz�cia, takiego z nadzwyczajnym talentem do porozumiewania si�. Lepiej jednak by� zwierz�ciem i wie�� �ycie, jakie mu oferowali, ni� �mierdzielem. Rozmawiali o nim zawsze tak, jakby by� wyprostowany i wysoki, o tak kszta�tnym ciele jak ich w�asne. Po jakim� czasie (cho� nigdy nie zadawa� pyta�, by przypadkiem kogo� nie obrazi�) dowiedzia� si�, �e ich zamiarem jest zebranie wielu zwierz�t, nawet takich jak Toggor, i wo�enie ich od �wiata do �wiata, by pokaza�, �e wszystkie �ywe istoty s� ze sob� spokrewnione i powinny by� traktowane jak bracia i siostry, a nie wi�zione w takich warunkach jak u Russtifa. Na razie mieli tylko tr�jk�, gdy� jak Faree szybko si� zorientowa�, udzia� w przedsi�wzi�ciu zale�a� od zdolno�ci do komunikacji my�lowej. By� wi�c z nimi Yazz, r�wnie� kupiony od tresera i pami�taj�cy swoj� przesz�o�� w g�rskiej krainie przed schwytaniem, by� smaks i przetrzymywany w chacie obok statku bartel, zwany przez podr�nych Bojor. Gdyby Faree nie widzia�, jak bartel spuszczony z �a�cucha przyszed� pok�oni� si� Maelen i liza� jej stopy, ucieka�by od jego chaty tak szybko, jak szybko nios�yby go ko�lawe nogi, poniewa� bartel to jedno ze straszyde� z dawnych opowie�ci �wiata Granta. Faree widywa� pazury bartla nawleczone na �a�cuchy i noszone z dum� przez tych, kt�rym uda�o si� je posi���. Gdy Bojor stawa� na tylnych �apach, przewy�sza� lorda Kripa. Jego tu��w by� tak masywny, �e zmie�ci�oby si� w nim trzech m�czyzn. By�a to pora linienia, wi�c na pod�odze chaty le�a�y k��by szorstkich w�os�w, a na ciele bartla zielonoszarymi plamami prze�wieca�a spod futra g�adka sk�ra. Kosmiczni w�drowcy codziennie sp�dzali z nim wiele godzin. M�czyzna wymiata� wylinia�e w�osy, oboje komunikowali si� ze zwierz�ciem. Faree, kt�ry wiedzia�, �e wystarczy machni�cie jedn� z tych olbrzymich �ap, by z cz�owieka pozosta�a mokra plama, z pocz�tku trzyma� si� z daleka. Gdy jednak przypadkiem pochwyci� my�lowy kontakt z bartlem, zacz�� my�le� o tej kud�atej bestii jak o innej osobie - nietypowej, dziwacznej co prawda, ale w tym wzgl�dzie wcale nie r�ni�cej si� od wielu obcych, kt�rych ogl�da� ze swych kryj�wek w okolicach portu. Przebudowa statku przebiega�a powoli. Wkr�tce lord Krip sp�dza� coraz wi�cej czasu na poganianiu robotnik�w, bo z jakiej� przyczyny on i lady Maelen pragn�li jak najszybciej wyruszy� w kosmos. W kosmos! Faree czym pr�dzej porzuci� ten tok rozumowania i nie chcia� wi�cej si�ga� my�l� w przysz�o��. Potem wr�ci na Obrze�a. Tym razem... teraz... gdy ju� nie ma... Siedz�c w przej�ciu siedziby bartla, rozpocz�� ten ci�g my�lowy, kt�rego nie m�g� ju� d�u�ej od siebie odsuwa�. Pojad� z bartlem, Toggorem, Yazzem, a on... on b�dzie... - Jed� z nami! Faree zerwa� si� na r�wne nogi. Zacisn�� d�onie i wygi�� g�ow� pod ostrym k�tem, by m�c spojrze� w twarz lady Maelen. My�la�, �e jest zaj�ta obcinaniem pazur�w bartla. To wielkie zwierz� obgryza�o je, odk�d nie mog�o ju� ich �ciera� o kamienie w odleg�ych kanionach. Maelen nie patrzy�a na Faree, ale mimo to by� pewien, �e to jej my�l przechwyci�. - Masz racj�. Jed� z nami. - W kosmos? - Prze�kn�� �lin� i poczu� b�l, jakby w gardle tkwi�o co� ostrego. - Je�li chcesz, tak. - Nie patrzy�a na niego nawet teraz, ale w jej my�li by�a taka stanowczo��, �e musia� uwierzy� w jej prawdziwo��. - Je�li chc�... - Wprost nie m�g� uwierzy�. To nadal ten sen, z kt�rego mia� nadziej� si� nie obudzi�. - Je�li chc�... lady... - Zacisn�� palce na pokracznej piersi. - Ja... ja nie chc�... niczego innego. - A wi�c za�atwione. - Dopiero teraz spojrza�a na niego i u�miechn�a si�. Poczu� si�, jakby by� Yazzem, zapragn�� przytuli� si� do niej, wcisn�� nos mi�dzy jej d�onie, macha� ogonem, kt�rego nie posiada�. Sen wci�� trwa�! - Znowu problem z Kem-fu. - Lord Krip pojawi� si� tak nagle, �e Faree dopiero teraz go zauwa�y�. - Trzeba wymieni� osprz�t. - Marszczy� brwi i stuka� palcami po swojej twarzy, jak (Faree zauwa�y� to ju� wcze�niej) czyni� zawsze, gdy by� zdenerwowany. - Ale� on sam go instalowa�. - Lady Maelen wsta�a. - Sk�d nagle jakie� problemy? - Nie pytaj mnie. To wygl�da zupe�nie tak jakby... - Faree zauwa�y�, �e bruzdy na czole m�czyzny pog��biaj� si�. - Jakby... - ci�gn�� po chwili - rozmy�lnie op�nia� nasz wyjazd. A ksi�yc... - Czemu mia�by rozmy�lnie nas zwodzi�? Nie widz� powod�w. - Z wyj�tkiem Sehkmet i tego, co si� tam dzia�o. Pocz�tkowo by� to napad naje�d�c�w, a gdy zepsuli�my t� gr� i odkryli�my wielki skarb. Gildia nie by�a zachwycona. Nie wiadomo, jakie plotki rozesz�y si� na ten temat. I kto sta� za ow� operacj� pl�drowania grobowc�w. - Ale co mogliby uzyska� od nas? Nasza cz�� znale�nego jest ju� bezpieczna i nie maj� szans si� do niej dobra�. To, co tu robimy, nie ma nic wsp�lnego z �adn� Gildi� ani spiskami naje�d�c�w. Tamto sko�czone, a na Yiktor nie ma nic, co by ich mog�o skusi�. Oni robi� wielkie interesy, nie obchodzi ich grabienie ma�ej planety, na kt�rej panowie od tak dawna zwalczaj� si� nawzajem, �e nie pozosta�o ju� nic, co mo�e przyci�gn�� nawet Wolnego Kupca. - Mo�e zemsta albo ch�� dania nam nauczki. S�owo daj�, �e pozb�d� si� tych inspektor�w przed odlotem. Lady Maelen u�miechn�a si�. - Prawdopodobnie ten in�ynier po prostu po raz pierwszy zetkn�� si� z takim statkiem. Dlatego pracuje powoli i pope�nia b��dy. - Ksi�yc - powt�rzy� lord Krip kr�tko. Teraz z kolei lady Maelen si� zachmurzy�a. - Mamy czas. Chyba mamy go do��. - To prawda, ale czas biegnie szybko. Musimy wyruszy� w ci�gu najbli�szych siedmiu dni, je�li ma nam si� uda�. - Kem-fu... - Faree nie rozumia� tego wszystkiego o ksi�ycach i skarbie, ale wiedzia� sporo o tym, co dzieje si� na Obrze�ach. - On du�o przegrywa przy sto�ach w Go-far. Wszyscy wiedz�, �e jest zad�u�ony u Georga L'Kumba. Lord Krip spojrza� w d� zaskoczony. - Co jeszcze wiesz, Faree? To wa�ne. Bardzo wa�ne. ROZDZIA� 3 Chocia� to, co wiedzia� Faree, stanowi�o zaledwie cz�stk� fakt�w znanych powszechnie na Obrze�ach, i tak by�o tego tyle, �e nim odpar�, musia� dokona� selekcji. - M�wi si�... - urwa�. Chcia� bardzo uwa�nie oddzieli� plotki od tego, co by�o mu znane z obserwacji i pods�uchanych rozm�w. Kto� taki jak on by� tak nieod��czn� cz�ci� wszelkiego mot�ochu z Obrze�y, �e ma�o kto uwa�a� na swoje s�owa, widz�c go skulonego lub przemykaj�cego w pobli�u. - Powiadaj�... - zacz�� powoli jeszcze raz - �e Georg L'Kumb ma na Obrze�ach tak� w�adz� jak prawnicy w Wielkim Mie�cie. Rzadko jednak wida� lub s�ycha�, jak on sam z niej korzysta, bo ju� wym�wienie jego imienia wystarcza, �eby pragnienie sta�o si� czynem. On ma oczy i uszy wsz�dzie. I, lordzie... - Kripie. - M�czyzna poprawi� go odruchowo. - K...Kripie. - Faree zaj�kn�� si�, pr�buj�c wym�wi� to imi� bez �adnych tytu��w. - Je�eli to on chce op�ni� prace nad waszym statkiem, to b�d� one op�nione. Powiadaj�, �e on do�� cz�sto tak robi, �eby mu zap�aci�, a potem jak spod ziemi wyrastaj� potrzebni ludzie i natychmiast wszystko jest gotowe. - Wymuszenie. - Usta lorda utworzy�y cienk� lini�. Lady Maelen przytakn�a. - A my jeste�my odpowiednimi ofiarami do takiej gry. Mo�e on wie i to. Faree wzi�� oddech tak g��boki, jak to tylko by�o mo�liwe. - Pozw�lcie mi zn�w w�o�y� �achmany i wr�ci� na Obrze�a - powiedzia�. - Nikt o mnie nie dba i pewnie nikt nie zauwa�y�, �e na jaki� czas znikn��em. O tym, �e�cie mnie schronili, te� wie niewielu. Czy� nie tak? - A je�eli zauwa�ono twoj� nieobecno�� i doniesiono o tym W�adcy Obrze�y, a ty si� znowu nagle pojawisz. Jak� wym�wk�... Faree uni�s� g�ow� najwy�ej, jak m�g�. - S� w g�rnym mie�cie lordowie, kt�rzy dla rozrywki trzymaj� takie pokraki jak ja. Gdy ju� im si� znudzimy, wracamy na Obrze�a... je�li mamy szcz�cie. - A je�li nie macie szcz�cia? - spyta�a lady Maelen. - S� jeszcze inne sposoby rozrywki, lady. Dla nich takie wybryki natury s� po to, by je dowolnie wykorzysta� i wyrzuci�. - Nie podobaj� mi si� tutejsze zwyczaje - stwierdzi�a. - A wi�c, male�ki, m�g�by� wr�ci� na Obrze�a jako ten, kt�ry zosta� ju� przez nas wykorzystany? - Je�li b�d� si� trzyma� z dala od Russtifa, to tak, m�g�bym tak zrobi�. Ludzie nie pilnuj� j�zyk�w w obecno�ci zwierz�t... chocia� pokazali�cie mi, �e i one mog�yby pokrzy�owa� komu� plany, gdyby spotka�y takich jak wy. Na Obrze�ach nie jestem wart nawet tyle, ile Toggor mo�e wygra� w jednej walce. - Nie podoba mi si� to - odpowiedzia�a szybko. - Nara�a� ci� na takie niebezpiecze�stwo... - Lady, sp�dzi�em na Obrze�ach dziesi�� p�r roku i jeszcze �yj�. - Faree trzyma� si� tak prosto, jak to tylko by�o mo�liwe. - Potrafi� pods�uchiwa� i podgl�da�. Je�li zale�y wam na czasie, powinni�cie wykorzysta� wszelkie mo�liwo�ci, r�wnie� �mierdziela. - Po raz pierwszy od wielu dni u�y� swego starego imienia, tego, do kt�rego mia� nadziej� ju� nigdy nie wraca�. Lord Krip spojrza� na kobiet� ponad wygi�t� sylwetka Faree. - Je�li naprawd� kto� chce nam przeszkodzi� w opuszczeniu tej planety, to mo�e za tym sta� Gildia. Nie podoba�a im si� nasza interwencja w ich grabie�e na Sehkmet. A je�li mamy do czynienia z nimi, to im wcze�niej si� o tym upewnimy, tym lepiej. Co wiesz o Gildii Z�odziejskiej, Faree? I czy naprawd� chcesz tam i��, je�li to w ich interesy jest teraz zamieszany ten L'Kumb? Gildia Z�odziejska! Faree obliza� doln� warg�. Wyst�pi� przeciwko wszechpot�nej Gildii, o tak, to zupe�nie co innego. By� jednak przekonany, �e potrafi jeszcze raz pogr��y� si� w odm�tach Obrze�y, przemykaj�c nie zauwa�ony przez nikogo, mo�e z wyj�tkiem jakiego� mieszka�ca rynsztok�w, takiego, jakim niedawno by� on sam. - Doprowadzisz mnie, panie, do bramy. M�g�by� wygna� mnie kopniakami i przekle�stwami twierdz�c, �e ci� okrad�em. To by wygl�da�o bardzo naturalnie. - Wyci�gn�� r�k� ku drzwiom chaty bartla. - Przez trzy noce nie b�dzie ksi�yca, a ja przywyk�em do ciemno�ci. Potrafi� bardzo dobrze s�ucha�. Faree poczu� na sobie uderzenia ma�ego cia�ka i cho� nie by�y mocne, omal nie straci� r�wnowagi. To Toggor wype�z� z worka u pasa Maelen, by skoczy� na Faree. Nie zauwa�ony wspi�� si� i przykucn�� w w�skim wg��bieniu mi�dzy g�ow� a ramieniem garbusa. Kiedy lady si�gn�a po niego, zasycza� gniewnie. Faree pr�bowa� usun�� smaksa i wtedy poczu�, �e kontakt my�lowy z nim jest lepszy, silniejszy i wyra�niejszy ni� kiedykolwiek przedtem, jakby dni sp�dzone z kosmicznymi w�drowcami wyostrzy�y ten niezwyk�y zmys� do granic mo�liwo�ci. - I�� z tob�. Schowa�, ale i��. Kobieta cofn�a si� i potakn�a, jakby smaks sta� si� nagle jednym z jej krewnych, z kt�rym potrafi si� w pe�ni porozumie�. By� mo�e kilkudniowy kontakt z tym stworzeniem da� jej tak� moc. Faree mia� jednak w�tpliwo�ci. - Russtif... - Przywo�a� w my�lach obraz handlarza zwierz�t. - Nie widzie�... schowa�. - Po tych s�owach smaks wsun�� si� pod tunik� Faree i po�echta� go swymi pazurami, w�druj�c z garbu na pier�, na kt�rej si� umo�ci�. Sztywna sier�� drapa�a sk�r� ch�opca, gdy zwierz�tko przylgn�o do jego ubrania. - Niech b�dzie - powiedzia� lord. - Poczekamy dwa dni. W tym czasie ja te� spr�buj� si� dowiedzie�, dlaczego prace posuwaj� si� tak powoli. Potem wr�cisz, niezale�nie od tego, czy co� b�dziesz wiedzia� czy nie. - Uj�� spiczasty podbr�dek Faree swymi d�ugimi palcami i popatrzy� w szeroko otwarte oczy z tak� moc�, �e Faree musia� si� zgodzi�, bo wiedzia�, �e nie jest w stanie oprze� si� takiemu rozkazowi. Tych dwoje r�ni�o si� od wszystkich, kt�rych zna�. Nie potrafi� wyczu� przejaw�w ich w�adzy, nawet takich, jak podporz�dkowywanie sobie jego umys�u. Gdy tylko lord go pu�ci�, Faree wsta�, nabra� przy drzwiach troch� b�ota i s�omy i rozmaza� to starannie po tunice. - Musisz, panie, krzycze� za mn� przekle�stwa, popycha� mnie kopniakami... - zwr�ci� si� do lorda. - I to bez udawania. Ka�dy, kto b�dzie to widzia�, bo mo�e kto� was �ledzi, musi da� si� nabra�. - W porz�dku! - Lord pochyli� si�, by chwyci� go za rami� i wypchn�� z chaty. Gdy Faree wy�o�y� si� jak d�ugi na ziemi, jedn� r�k� ochraniaj�c ukrytego na piersi smaksa, poczu� b�l celnie wymierzonego kopniaka. Jego uszu dobieg�y g�o�ne przekle�stwa, wykrzykiwane w j�zyku handlowym, na przemian z innymi, kt�re widocznie by�y w rodzimym j�zyku lorda. Twardy but zsun�� si� po rozczochranej czuprynie. Faree wrzeszcza� przera�liwie, gdy najpierw na r�kach i kolanach, a potem ju� na nogach ucieka� w kierunku bramy. Za nim szed� lord, rzucaj�c wyzwiska i oskar�enia, �e to z�odziej, jakiego �aden uczciwy cz�owiek nie powinien ogl�da�. Gdy Faree zwolni� przy bramie, zn�w dosi�gn�� go but, tym razem z tak� si��, �e pozostawi� siniaka. Dwaj stra�nicy wybuchn�li �miechem, a jeden z nich machn�� drzewcem swojej halabardy, przeganiaj�c garbusa tak zamaszy�cie, �e Faree zn�w omal nie straci� r�wnowagi. Bieg� jak wiele razy przedtem, w stron� najbli�szych budynk�w wyznaczaj�cych granic� Obrze�y. Sk�d� dolecia�a do jego ucha gruda twardej ziemi, zadaj�c b�l i wydobywaj�c z gard�a kolejny krzyk. Wbieg� mi�dzy budynki. Dwukrotnie po�lizgn�� si� w cuchn�cych �ciekach obecnych wsz�dzie, pr�cz g��wnych ulic Obrze�y. Nie zatrzymywa� si�, a� poczu� ostry b�l pod �ebrami. Wtedy ci�ko dysz�c, chwyci� si� liny namiotu. Jego tunika nie by�a podarta, ale za to zabrudzona b�otem. By� jednak przekonany, �e i tak wygl�da troch� lepiej ni� w�wczas, gdy owi pa�stwo wyprowadzali go z tego siedliska strachu i beznadziei. Czysto�� ubrania nie przyt�umi�a jego zmys��w. Nawet tak zm�czony rozgl�da� si� uwa�nie i zastanawia�, gdzie m�g�by si� zaszy�, by zdoby� potrzebne informacje. Konieczne przy tym by�o unikanie zar�wno Russtifa, jak i ca�ego sektora nale��cego do niego. Rewir, w kt�rym Faree teraz si� znalaz�, by� wype�niony budkami z alkoholem, do kt�rych garn�li si� ni�si rang� cz