2174
Szczegóły |
Tytuł |
2174 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2174 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2174 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2174 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Pierre La Mure
Moulin Rouge
Powie�� o �yciu
Henryka de Toulouse_Lautreca
Tom
Ca�o�� w tomach
Polski Zwi�zek Niewidomych
Zak�ad Wydawnictw i Nagra�
Warszawa 1990
Prze�o�y�a Jadwiga Dmochowska
T�oczono w nak�adzie 20 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni Pzn,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g kl. III_B�1
Wydanie II
Ca�o�� nak�adu 100 egz.
Przedruk z wydawnictwa
"Krajowa Agencja Wydawnicza",
Pozna� 1989
Pisa� A. Galbarski,
Korekty dokonali:
K. Kruk K. Kopi�ska
Kurtyna si� podnosi
I
- Nie ruszaj si�, prosz�,
maman! (mama) B�d� robi� tw�j
portret.
- Jak to, jeszcze jeden! Ale�
Henryku, przecie� nie dalej jak
wczoraj narysowa�e� m�j portret.
Adela, hrabina de
Toulouse_Lautrec, z�o�y�a
rob�tk� w fa�dach krynoliny i
u�miechn�a si� patrz�c z g�ry
na ch�opczyka, kt�ry siedzia�
przed ni� skulony na trawniku.
- Nie zmieni�am si� chyba od
wczoraj, co? Mam taki sam nos,
takie same usta, tak� sam�
brod�...
Obj�a spojrzeniem g�st� szop�
czarnych lok�w, b�agalne, czarne
oczy niemal za du�e w ma�ej,
wyci�tej w kszta�cie serca
twarzyczce, wygniecione ubranko
marynarskie, o��wek nachylony
nad szkicownikiem w
niecierpliwym oczekiwaniu. Riri,
najdro�szy Riri! By� dla niej
wszystkim na �wiecie,
zado��uczynieniem za
rozczarowania, �ale, samotno��.
- Dlaczego nie zrobisz szkicu
Duna? - podsun�a mu pomys�.
- Ju� to zrobi�em. Nawet dwa
razy. - Spojrza� na
gordon_settera drzemi�cego pod
sto�em z pyszczkiem mi�dzy
�apami. - Dun �pi teraz, a kiedy
�pi nie ma �adnego wyrazu.
Zreszt� wol� rysowa� ciebie.
Jeste� �adniejsza.
Z powag� przyj�a ten naiwny
komplement.
- Zgoda. Ale tylko pi�� minut,
ani minuty d�u�ej.
Pe�nym wdzi�ku ruchem zdj�a
kapelusz ogrodowy o szerokich
skrzyd�ach, ods�aniaj�c g�adko
zaczesane, kasztanowe w�osy z
przedzia�kiem po�rodku, jak
z�o�one skrzyd�a przykrywaj�ce
uszy.
- Ju� nied�ugo czas na spacer.
J�zef b�dzie tu lada chwila.
Dok�d dzi� pojedziemy?
Nie odpowiedzia�. O��wek
posuwa� si� ju� szybko po
papierze.
W ciszy s�onecznego,
wrze�niowego popo�udnia 1872
roku matka i syn byli sami,
oddaleni od �wiata, szcz�liwi.
Doko�a dobrze znane przedmioty,
otoczenie drogie sercu, bliskie,
nieco stonowane, przy�mione.
Doko�a nich trawniki roz�ciela�y
swe zielone kobierce; s�o�ce
sta�o jeszcze do�� wysoko na
niebie. Ptaki plotkowa�y na
kraw�dziach gniazd, po czym
odfruwa�y w im tylko wiadomych
sprawach. Poprzez ��kn�ce
li�cie jawor�w rysowa� si�
z�baty kontur �redniowiecznego
zamku z naro�nymi wie�ami,
blankami strzelnic i w�skimi
�ukami okien.
Przed chwil� stary Tomasz,
za�ywny i uroczysty w swej
granatowej liberii, sprz�tn��
tac� po herbacie z min� dumn� i
wynios��, jak przysta�o
marsza�kowi staro�ytnej
ksi���cej siedziby, i oddali�
si�; za nim kroczy� Dominik,
m�odzian w wieku lat
pi��dziesi�ciu o�miu, maj�cy za
sob� zaledwie dwana�cie lat
s�u�by. Par� minut p�niej
ciotka Armandyna z�o�y�a gazet�.
Nie by�a ona niczyj� ciotk�,
tylko dalek� krewn�, kt�ra
przyby�a przed siedmiu laty na
zamek i mieszka�a tam
dotychczas, cho� wizyta jej
mia�a trwa� tylko tydzie�.
Chrz�kn�wszy z lekka par� razy,
oddali�a si� pod pozorem, �e
musi napisa� par� list�w, co w
istocie znaczy�o, �e chce uci��
ma�� drzemk� przed obiadem.
Pod wiecz�r J�zef, stangret z
bokobrodami w kszta�cie
kotlet�w, przyjdzie oznajmi�, �e
pow�z pani hrabiny czeka. Obiad
skromny, lecz uroczysty b�dzie
podany przez starego kamerdynera
i lokai w liberiach w ciemnawej,
zbyt obszernej i zimnej jadalni
obwieszonej ponurymi gobelinami
i portretami przodk�w o twarzach
surowych, w pe�nej zbroi. Po
deserze m�ody hrabia, na p�
senny, wejdzie po monumentalnych
schodach na g�r� do pokoju
sypialnego, a matka pod��y
wkr�tce za nim. Usi�dzie na
kraw�dzi ��ka, opowie mu o Panu
Jezusie, jakim by� grzecznym
dzieckiem, o Joannie d.arc i
opowie raz jeszcze o pierwszej
wyprawie krzy�owej i o tym, jak
jego
pra_pra_pra_pra_pra_pradziadek
Rajmund IV, hrabia Tuluzy,
prowadzi� rycerzy
chrze�cija�skich do Jerozolimy,
aby wyzwoli� gr�b Zbawiciela z
r�k niedobrych Turk�w.
Poca�unek, ostatnia pieszczota.
Senne: "Bonsoir maman" (dobranoc
mamo). Matka podci�gnie mu
prze�cierad�o pod sam� brod�,
zawinie go w ko�derk� i
rzuciwszy mu po�egnalne
spojrzenie, przejdzie do swojej
sypialni.
Jedno po drugim zgasn� �wiat�a
w gotyckich oknach. I znowu, tak
jak co dzie� od wiek�w, noc
rozpostrze sw�j p�aszcz nad
zamkiem hrabi�w Tuluzy.
- Dok�d dzi� pojedziemy? -
zapyta�a znowu matka. - Do
starej cegielni czy do kaplicy
�wi�tej Anny?
Henryk by� tak zaj�ty, �e
odpowiedzia� tylko potakuj�cym
kiwni�ciem g�owy: tu czy tam,
wszystko jedno.
Lekka chmura przes�oni�a
pogodn� melancholi� jej twarzy.
Biedny Riri, nie domy�la� si�,
�e b�dzie to jego ostatnia
przeja�d�ka. Nie wiedzia�
jeszcze, �e �ycie jest wiecznie
powtarzaj�cym si� po�egnaniem i
�e jutro mo�e by� niepodobne do
dzisiaj. Nigdy ju� nie wdrapie
si� po stopniach amerykana, nie
przytuli si� do matki, gdy ona
we�mie lejce w r�k�; nigdy ju�
nie b�dzie jecha� polnymi
drogami paplaj�c, dra�ni�c
J�zefa siedz�cego z ty�u, na
ko�le, z za�o�onymi r�kami i
kamienn� twarz�, albo zadaj�c
tysi�ce pyta� i rozgl�daj�c si�
doko�a b�yszcz�cymi, chciwymi
oczami. �ycie zada mu pierwszy
okrutny cios. P�knie pierwsza
ni� w motku ich silnie z sob�
zwi�zanych istnie�. Z czasem
p�ka� b�d� kolejno nast�pne
nici, a� wreszcie ca�a tkanina
si� postrz�pi. Henryk p�jdzie w
�wiat jak wszyscy ch�opcy.
Pani de Toulouse_Lautrec
westchn�a, wargi jej zadr�a�y.
- Nie ruszaj si�! - b�aga�
Henryk. - Rysuj� w�a�nie usta, a
to najtrudniejsze!
I zn�w jej oczy spocz�y na
ma�ej, skulonej figurce;
�ci�gni�te brwi, dolna warga
bezwiednie przygryziona w
skupionym wysi�ku. Po kim
odziedziczy� t� zdumiewaj�c�
pasj� rysunku? By�a to zagadka
nawet dla niej, kt�ra zna�a
ka�d� nawet najtajniejsz� my�l
synka, jego up�r, jego potrzeb�
mi�o�ci i uznania, jego ma�e
serduszko tak spragnione
tkliwego uczucia, �e nieraz
przerywa� zabaw�, by przybiec do
matki i rzuci� si� jej na szyj�.
To zami�owanie by�o tym
dziwniejsze, �e dziecko
przejawia�o tak ma�e
zainteresowanie sztuk�. Ach, to
mu przejdzie, tak jak ostatnia
decyzja, �e zostanie kapitanem
marynarki...
- Czy opowiada�am ci kiedy,
jak chcia�e� narysowa� wo�u jego
ekscelencji ksi�dzu
arcybiskupowi?
- Temu staremu t�u�ciochowi,
co tu przyje�d�a zje�� obiad?
- Nie "zje�� obiad", Henryku,
tylko "na obiad". I - m�wi�a
teraz dobrze mu znanym, surowym
g�osem - nie trzeba m�wi� o jego
ekscelencji "ten stary
t�u�cioch".
- Ale on jest t�usty, prawda?
- Podni�s� na ni� okr�g�e,
zdziwione oczy; tak niewiele
jeszcze rozumia�. - Prawie tak
t�usty jak stary Tomasz.
- Tak. Ale to jest osoba
duchowna i piastuje bardzo
wysok� godno��. Dlatego ca�ujemy
jego pier�cie� i m�wimy: "Tak,
wasza wielebno��", "Nie, wasza
wielebno��".
- Ale...
- Tak czy inaczej - ci�gn�a z
po�piechem, chc�c unikn��
dalszych dyskusji - by�o to na
chrzcinach twojego brata
Ryszarda...
- Brata? Nie wiedzia�em, �e
mam brata. Gdzie� on jest?
- Wr�ci� do nieba. �y� tylko
kilka miesi�cy.
- Oo! - zaw�d jego by�
szczery, ale kr�tkotrwa�y. -
Dlaczego go ochrzczono w takim
razie?
- Dlatego, �e ka�dy musi by�
ochrzczony, �eby p�j�� do nieba.
- I ja te� jestem ochrzczony?
- Oczywi�cie.
To zaspokoi�o zdaje si� jego
ciekawo��, powr�ci� bowiem do
rysunku.
- Wi�c i ja p�jd� do nieba,
jak umr�. - G�os jego zdradza�
g��bokie przekonanie, ale ani
cienia rado�ci.
- Mo�e... je�eli b�dziesz
grzeczny i je�li b�dziesz ca�ym
sercem kocha� Boga.
- Nie mog� - powiedzia� z
pewno�ci� w g�osie. - Nie mog�
kocha� go ca�ym sercem, bo
wi�cej kocham ciebie.
- Nie wolno ci tak m�wi�,
Henryku.
- Ale kiedy to prawda! -
utkwi� w niej oczy pe�ne
dzieci�cej przekory. - Przecie�
ja ciebie wi�cej kocham.
Opar�a r�ce na kolanach i
przygl�da�a mu si� bacznie.
Wiedzia�a, �e ch�opiec nie
ust�pi w tej sprawie. Mo�e
zreszt� ��da�a za wiele od
dziecka wymagaj�c, by kocha�o
Boga, kt�ry nigdy go nie
uca�owa�, nigdy nie otuli�
ko�derk�...
- No, ju� dobrze, dobrze. Ja
tak�e ci� kocham, Henryku -
powiedzia�a czuj�c, �e ch�opiec
czeka na to zapewnienie. - A
teraz przesta� mi przerywa�,
inaczej nigdy ci nie opowiem
historyjki z tym wo�em. Dzia�o
si� to cztery lata temu, by�e�
jeszcze ma�ym, trzyletnim
b�kiem...
Przyciszonym, drgaj�cym
tkliwo�ci� g�osem opowiedzia�a
mu o chrzcinach jego braciszka
Ryszarda, kt�rego wcale nie
pami�ta�. Po ceremonii
arcybiskup zaprowadzi� go�ci do
zakrystii, gdzie mieli z�o�y�
podpisy w ksi�dze parafialnej.
W�wczas Henryk, kt�ry by� dot�d
bardzo grzeczny, upar� si�, �e i
on podpisze si� "w tej wielkiej
ksi�dze".
"Ale�, moje dziecko -
perswadowa� mu dostojnik
Ko�cio�a - jak�e mo�esz z�o�y�
sw�j podpis, skoro nie umiesz
jeszcze pisa�".
Henryk odpowiedzia� wynio�le:
"W takim razie narysuj� wo�u!".
Opowiadanie nie zdawa�o si� go
zbytnio interesowa�. �mia�ym
ruchem kre�li� ostatnie
poci�gni�cia o��wkiem.
- Gotowe!
Poda� matce szkic z
triumfuj�cym u�miechem. *
Zdumiewaj�ce portrety, robione
przez Henryka de
Toulouse_Lautreca w
dzieci�stwie, znajduj� si� w
muzeum w Albi. (Przyp. aut.).
- Widzisz, nawet nieca�e pi��
minut!
Udawa�a, �e zachwyca si�
portretem.
- Ach, jaki �adny! Jeste�
prawdziwym artyst�. - Po�o�y�a
szkicownik na �awce ogrodowej. -
Usi�d� przy mnie, Riri.
Od razu nastawi� uszu. Nikt
poza maman nie nazywa� go Riri,
a i ona m�wi�a tak do niego
tylko w wyj�tkowych okazjach. To
zdrobnienie by�o dla nich jakby
tajemniczym has�em. Bywa�o
nieraz zapowiedzi� wyj�tkowych
�ask - na przyk�ad, je�li
zachowywa� si� bardzo
przyk�adnie podczas mszy �wi�tej
albo je�li doliczy� do stu,
czasem jednak zwiastowa�o jak��
wa�n�, a niemi�� wiadomo��.
- Masz ju� siedem lat -
zacz�a matka, kiedy przytuli�
si� do niej - jeste� du�ym
ch�opcem. Chcesz by� kapitanem
wielkiego statku, prawda?
�eglowa� po ca�ym �wiecie i
szkicowa� lwy, tygrysy i
dzikus�w?
Kiwn�� g�ow� bez wielkiego
przekonania, wtedy matka
przytuli�a go mocniej do siebie
jakby chc�c z�agodzi� cios.
- A wi�c ju� czas, �eby�
poszed� do szko�y.
- Do szko�y? - powt�rzy� z
niejasnym niepokojem. - Ale ja
nie chc� p�j�� do szko�y.
- Wiem, moje male�stwo, a
jednak trzeba. Wszyscy ch�opcy
id� do szko�y. - R�ka jej
pieszczotliwie g�adzi�a czarne,
k�dzierzawe w�osy. - W Pary�u
jest taka du�a szko�a, nazywa
si� "Fontanes". Chodz� do niej
sami grzeczni ch�opcy. Graj� w
r�ne gry i doskonale si� bawi�.
Naprawd� doskonale.
- Ale ja nie chc� i�� do
szko�y!
Oczy dziecka nape�ni�y si�
�zami. Nie bardzo rozumia�, co
matka mia�a na my�li, ale mia�
uczucie, �e �wiat dooko�a niego
wali si� w gruzy: spacery
amerykanem, lekcje z maman albo
ciotk� Armandyn�, przeja�d�ki na
kucyku B�benku u boku J�zefa,
wizyty w stajni, portrety
ch�opc�w stajennych, zabawy w
chowanego z Ann� w korytarzach
zamku...
- Tsss! - Maman przy�o�y�a
palec do ust. - Grzeczny
ch�opiec nigdy nie m�wi: "Ja nie
chc�". I nie trzeba p�aka�.
�aden Toulouse_Lautrec nie
p�acze.
Osuszy�a mu �zy, wytar�a nos
t�umacz�c, �e kto�, kto nosi
nazwisko Toulouse_Lautrec, nie
mo�e p�aka� ani poci�ga� nosem,
musi by� zawsze u�miechni�ty i
dzielny jak jego
pra_pra_pra_pra_pra_pradziadek
Rajmund, kt�ry dowodzi� pierwsz�
wypraw� krzy�ow�.
- Zreszt� - doda�a - J�zef i
Anna pojad� z nami.
- Naprawd�?
Ta wiadomo�� pocieszy�a
troch� ch�opca.
Anna by�a to stara niania
maman. By�a bardzo niziutka, w
pomarszczonej twarzy b�yszcza�y
niebieskie oczy. Nie mia�a ju�
z�b�w i tak wci�ga�a wargi, �e
zdawa�o si�, �e nie ma tak�e
ust. Od rana do wieczora
drepta�a po korytarzach zamku, a
skrzyd�a jej bia�ego czepka
powiewa�y jak skrzyd�a ptaka.
Kiedy prz�d�a we�n� w swoim
pokoju, pozwala�a Henrykowi
siada� przy sobie na podn�ku i
dr��cym falsetem �piewa�a mu
ballady prowansalskie.
Obecno�� J�zefa tak�e dodawa�a
otuchy. By� zawsze cz�stk�
najbli�szego otoczenia, tak jak
stary Tomasz, jak jawory w
ogrodzie, jak rodzinne portrety
w jadalni. Cho� rzadko si�
u�miecha�, by� niezawodnym
przyjacielem nie m�wi�c ju� o
tym, �e stanowi� wspania�y model
do portret�w w tym swoim
cylindrze z kokardk� z boku,
bia�ych spodniach i granatowym
fraku.
- A to jeszcze nie koniec -
ci�gn�a dalej maman. - W Pary�u
zobaczysz... Zgadnij kogo? -
Poczeka�a sekund�, zanim
wyjawi�a najwi�ksz� atrakcj�. -
Zobaczysz pap�!
- Pap�!
Ach, w takim razie rzeczy
przedstawia�y si� w zupe�nie
innym �wietle. Papa by� cudowny.
Z chwil�, gdy przyje�d�a� do
zamku, zapomina�o si� o
lekcjach. Plan zaj�� szed� w
k�t. �ycie nabiera�o smaku,
stawa�o si� podniecaj�ce, pe�ne
niespodzianek. Nawet stare
zamczysko zdawa�o si� budzi� ze
snu, rozbrzmiewa�o echem krok�w
w d�ugich butach do konnej
jazdy, d�wi�kiem rozkazuj�cego
g�osu. Zaczyna�y si� dalekie
spacery z pap�, kt�ry strzela� z
bata, opowiada� wstrz�saj�ce
historie o koniach, polowaniach
i wojnach.
- Czy zamieszkamy w jego
zamku? - Zachwyt zal�ni� w
oczach dziecka.
- W Pary�u ludzie nie
mieszkaj� w zamkach. Mieszkaj� w
pa�acach albo w pi�knych
apartamentach z balkonami, z
kt�rych wida�, co si� dzieje na
ulicy.
- Ale b�dziemy mieszka� razem
z nim? - nalega� uparcie.
- Tak, w ka�dym razie przez
pewien czas. B�dzie ci� zabiera�
ze sob� na spacery do Lasku
Bulo�skiego. Jest to ogromny las
z jeziorem po�rodku, na kt�rym
ludzie �lizgaj� si� zim�. Bo w
Pary�u zim� bywa �nieg. Zabierze
ci� tak�e do cyrku. S� tam
prawdziwe lwy i s�onie, i
klowni. Tyle jest ciekawych
rzeczy w Pary�u... Karuzele,
teatry marionetek...
Henryk s�ucha� s��w matki z
szeroko otwartymi oczami i
rozchylonymi wargami,
zapominaj�c otrze� �zy, kt�re
dr�a�y mu jeszcze na rz�sach.
W ci�gu nast�pnych dni panowa�
w zamku wielki rozgardiasz.
S�u�ba biega�a na wszystkie
strony jak stadko sp�oszonych
kur. Maman, zamiast bawi� si� z
synkiem, prowadzi�a d�ugie
rozmowy ze starym Tomaszem, z
Augustem, starszym ogrodnikiem,
z Szymonem, kt�ry opiekowa� si�
stajni�. Na korytarzach pe�no
by�o otwartych kufr�w. Sko�czy�y
si� lekcje konnej jazdy.
Po tygodniu takich przygotowa�
nast�pi�a wzruszaj�ca chwila
wyjazdu z nieod��cznymi "Au
revoir" (do widzenia),
pospiesznymi poca�unkami w oba
policzki, zgie�kiem na stacji i
lokomotyw� buchaj�c� k��bami
pary niczym rumak przed bitw�. A
potem szereg niezwyk�ych odkry�:
przedzia� ze spr�ynowymi
siedzeniami, siatkami na baga�e
i dziwacznymi oknami, kt�re
mo�na by�o podnosi� albo
opuszcza�.
Trzy przeci�g�e gwizdki,
zgrzyt �elaznych k� o szyny i
stacja pe�na ludzi pocz�a cofa�
si� i oddala�.
Otaczaj�ca Albi r�wnina
przesuwa�a si� teraz przed
oczami dziecka: drzewa, rzeki,
kryte dach�wk� fermy, kt�rych
nigdy jeszcze nie widzia�.
- Patrz, maman! Patrz!
Ciekawe z pocz�tku widoki
sta�y si� jednostajne, a nawet
nudne.
Henryk zasn��.
Kiedy si� obudzi�, poci�g
mkn�� ju� przez przedmie�cia
Pary�a. Ch�opiec przylepi�
twarzyczk� do szyby.
- Patrz, maman! Deszcz pada!
Widzia� teraz wysokie,
kwadratowe, brzydkie domy kryte
�upkow� dach�wk�, z susz�c� si�
w oknach bielizn�. Gdzieniegdzie
w g�r� strzela�y kominy
fabryczne. Pomi�dzy drzewami
widoczne by�y pe�ne chwast�w
skrawki ogr�dk�w o po�amanych
p�otach. Stosy pogi�tego
�elastwa rdzewia�y na deszczu.
Wzd�u� b�otnistych ulic nisko
spu�ciwszy g�owy spieszyli, niby
skrz�tne mr�wki, m�czy�ni i
kobiety otuleni w p�aszcze.
Zamiast b��kitnego nieba Albi
ca�un brudnych chmur. Jakie� to
brzydkie miasto ten Pary�!
Nareszcie z g��bokim
westchnieniem ulgi lokomotywa
stan�a. Jacy� ludzie w
granatowych bluzach, m�wi�cy
ochryp�ym g�osem, wtargn�li do
przedzia�u, porwali walizy jak
swoj� w�asno�� i oddalili si�
ci�kim krokiem. Maman
naci�gn�a r�kawiczki i
poprawi�a kapelusz.
Na peronie falowa�o morze
wyczekuj�cych twarzy.
A tam, g�ruj�c nad t�umem,
u�miechni�ty, z brod� starannie
ostrzy�on� w klin, bardzo pi�kny
w swym l�ni�cym cylindrze, z
lask� o z�otej ga�ce pod pach� i
bia�ym go�dzikiem w butonierce
sta� - papa!
�ycie hrabiego Alfonsa de
Toulouse_Lautreca up�ywa�o w�r�d
przyj��, kt�re wydawa� w swoim
pawilonie my�liwskim lub na
zamku jednego z przyjaci�.
Je�li nie polowa� z psami w
Anglii, nie by� obecny na
wy�cigach w Longchamps, Ascot
albo na Derby w Epsom, polowa�
zazwyczaj na grouse, * z kt�rym�
z arystokrat�w r�wnie jak on
zapalonym do tego sportu albo na
dziki w lesie pod Orleanem.
Mo�na go by�o r�wnie� spotka� na
tarasie "Caf~e de la Paix" albo
"Pre Catelan", jak s�czy� ma�ymi
�yczkami kieliszek kseresu, w
foyer opery g�aszcz�cego
policzek baletnicy w suto
marszczonej tiulowej sp�dniczce
lub w lo�y pochylonego nad
r�czk� wytwornej damy, by
uca�owa� koniuszki jej palc�w.
Hrabia Alfons de
Toulouse_Lautrec wypoczywa� po
tym pracowitym pr�niactwie w
swoim apartamencie w hotelu
"Perey". By� to hotel dla elity
towarzyskiej po�o�ony w pobli�u
Place de la Madeleine; mieszka�
tam po kawalersku, otoczony
trofeami je�dzieckimi,
strzelbami, s�u�b� osobist� i
ukochanymi soko�ami, kt�re
trzyma� w zacienionym, w
specjalnie do tego celu
przystosowanym pokoju.
Grouse - ptak podobny do
kuropatwy, spotykany jedynie w
Szkocji.
Od chwili przyjazdu �ony i
synka cierpia� w milczeniu nad
zak��ceniem zwyk�ego trybu �ycia
i m�nie znosi� to brzemi�.
Zabra� Henryka do Cirque
d.hiver i wozi� na spacery po
Lasku Bulo�skim. Spacerowali
razem po wielkich bulwarach i
ogrodach Tuilerii, sp�dzili ca�e
popo�udnie w Jardin des Plantes
przygl�daj�c si� ma�pom,
tygrysom i ziewaj�cym lwom.
Tego wieczoru hrabia w
dalszym ci�gu spe�nia� sw�j
ojcowski obowi�zek. Ubrany w
wi�niowy smoking, wyci�gn�wszy
d�ugie nogi w stron� kominka,
stara� si� wyt�umaczy� synowi,
co to znaczy urodzi� si� hrabi�
de Toulouse_Lautrec.
- A wi�c, m�j drogi ch�opcze,
jego kr�lewska mo�� i tw�j
pradziad stryjeczny, Pons,
wracali sobie truchcikiem przez
las Fontainebleau po polowaniu,
wspominaj�c szcz�liwe lata
m�odo�ci, kiedy bawili si� z
pi�tnastoletni� w�wczas Mari�
Antonin�. Oczywi�cie by�o to
przed ow� przekl�t� rewolucj�,
zanim zacz�� rz�dzi� mot�och...
Si�gn�� po stoj�cy przy nim
kieliszek koniaku.
- Nagle - tu poci�gn�� �yk
alkoholu, po czym przesun��
palcem po wargach - nagle ko�
twego pradziadka sp�oszy� si� i
zrzuci� go z siod�a.
Henryk, kt�ry siedzia�
wyprostowany na brze�ku
g��bokiego fotela, obitego
czerwon� sk�r�, nie m�g�
powstrzyma� okrzyku wsp�czucia,
po chwili za� doda�:
- Czy pradziadek si� zabi�?
- Nie, nie zabi� si�.
- A czy zrobi� sobie krzywd�?
- Nie. Ka�dy je�dziec godny
tej nazwy nieraz w �yciu spad� z
konia. To nie �aden wstyd spa��
z konia. I mnie si� to zdarzy�o
par� razy. To w�a�ciwo�� tego
sportu. Ale wiesz, co zrobi�
tw�j pradziad skoro tylko wsta�
z ziemi?
- Wsiad� na konia.
- Nie - odrzek� hrabia kr�c�c
przecz�co g�ow�. - Nie, odpi��
spodnie i nie ruszaj�c si� z
miejsca opr�ni� p�cherz.
- Czy to znaczy, �e zrobi�
pipi? Przed kr�lem? - zdumia�o
si� dziecko.
- Na brod� �wi�tego J�zefa! To
w�a�nie uczyni�! A dlaczego?
Dlatego, �e tw�j pradziad, stryj
Pons, by� cz�owiekiem bardzo
dobrze wychowanym, kt�ry
wiedzia�, jak si� zachowa� we
wszystkich okoliczno�ciach. Zna�
etykiet� dworsk�. Ot� istnieje
stary zwyczaj, �e je�li kto
spadnie z konia w obecno�ci
kr�la, winien z miejsca opr�ni�
p�cherz. Z miejsca! Zapami�taj
to sobie, Henryku, tak aby je�li
kiedykolwiek jego kr�lewska mo��
odzyska tron, ty za�
towarzyszy�by� mu konno, a ko�
tw�j by si� sp�oszy� i zrzuci�
ci� - �eby� nie zachowa� si� jak
g�upi mieszczuch, lecz wiedzia�,
co ci zrobi� wypada.
B�ysn�� bia�ymi z�bami
u�miechaj�c si� do Henryka zza
ob�ok�w dymu poobiedniego
hawa�skiego cygara. Ch�opiec
patrzy� na ojca z uwielbieniem,
co sprawia�o przyjemno��
hrabiemu. Jakie to mi�e dziecko,
ten Henryk. Troch� nie�mia�y i
naiwny, nafaszerowany
katechizmem i podobnymi bajkami,
ale czego mo�na si� by�o
spodziewa� po matce, kt�ra
chodzi�a na msz� co niedziela i
mia�a kl�cznik w sypialni? Za
kilka lat hrabia we�mie w swoje
r�ce wychowanie ch�opca i zrobi
z niego d�entelmena.
- Tak, Henryku, taka jest
r�nica pomi�dzy arystokrat� a
mieszczuchem. Arystokrata zawsze
wie, jak ma si� zachowa�,
mieszczuch natomiast...
Henryk nie spuszcza� oczu z
ojca.
Czy� nie by� wspania�y? Czy
ktokolwiek m�g� mie�
pi�kniejszego, bardziej
inteligentnego pap�? Nawet na
ulicy ludzie si� za nim
ogl�dali, kiedy przechodzi�
wywijaj�c m�ynka lask�.
Wszystko, co by�o z nim
zwi�zane, dzia�a�o na
wyobra�ni�; mieszka� z nim
razem w tym hotelu, s�ucha�
opowiada�, jak nale�y
post�powa�, gdy si� jedzie konno
przy boku kr�la... Cho�by samo
przesiadywanie z ojcem po
obiedzie jak doros�y, zamiast
zaraz i�� spa�, jak to
dotychczas bywa�o, nawet je�eli
trudno by�o opanowa� senno��.
A ten pok�j! Nigdzie na ca�ym
�wiecie nie by�o chyba podobnego
pokoju! Jelenie rogi wisz�ce na
�cianach wyk�adanych d�bow�
boazeri�, srebrne puchary na
kominku, strzelby starannie
ustawione w oszklonych szafkach,
wsz�dzie pe�no rycin
przedstawiaj�cych konie i
je�d�c�w. Pachnia�o tu star�
sk�r�, tytoniem i przygod�.
Henryk b�dzie mia� taki sam
pok�j, jak doro�nie. B�dzie
chodzi� z lask� o z�otej ga�ce,
pali� ogromne cygara i pi�
wszystko to, co pije papa.
- A wi�c uczyniwszy zado��
etykiecie, tw�j pradziad dosiad�
konia i obaj z kr�lem zacz�li na
nowo wspomina� dawne dobre czasy
m�odo�ci. Oczywi�cie kr�l nie
by� w�wczas kr�lem. Nazywano go
hrabbi� d.artois. A czy wiesz,
dlaczego nosi� to nazwisko?
Czeka� chwil�, po czym u�miech
rozja�ni� jego twarz zako�czon�
kr�tk�, czarn� br�dk�.
- Naturalnie, �e nie wiesz.
Wi�c ci to powiem, ale s�uchaj
uwa�nie.
Przechyli� si� w fotelu i
poci�gn�� �yk koniaku.
- W dawnych, bardzo dawnych
czasach Francja dzieli�a si� na
prowincje. By�y to Artois,
Szampania, Burgundia, Akwitania
i inne. Na czele ka�dej
prowincji sta� wielki pan,
czasem hrabia, a czasem ksi���.
Zale�nie od tego prowincje
nazywa�y si� hrabstwami albo
ksi�stwami. Czasem ten sam
wielki pan by� zarazem hrabi� i
ksi�ciem. My na przyk�ad byli�my
hrabiami Tuluzy i ksi���tami
Akwitanii. To bardzo wa�ne.
Zamilk� na chwil�, aby umys�
dziecka zd��y� sobie przyswoi�
te wiadomo�ci.
- Nigdy, nigdy tego nie
zapomnij, Henryku. Byli�my
hrabiami Tuluzy, jak r�wnie�
ksi���tami Akwitanii.
Rola pedagoga by�a czym� nowym
dla hrabiego i sprawia�a mu
satysfakcj�.
- Jeste� �pi�cy, Henryku?
- Nie papo.
- Dobrze. Byli�my wi�c nie
tylko hrabiami Tuluzy i
ksi���tami Akwitanii, ale tak�e
hrabiami Quercy, Louergue, Albi.
Byli�my r�wnie� markizami
Narbonne i Gothia i wicehrabiami
Lautrec. Ale - tu utkwi� w synku
przeszywaj�ce spojrzenie, a g�os
jego przybra� ton uroczysty -
przede wszystkim, moje dziecko,
nie zapomnij nigdy, �e jeste�my
i zawsze byli�my hrabiami
Tuluzy! - Oczy jego nabra�y
niezwykle �agodnego blasku. -
Dzi� to ja jestem g�ow� rodu.
Kiedy� nast�pi twoja kolej. A
potem b�dzie ni� tw�j syn, a
potem jego syn i syn jego
syna... I tak dalej, p�ki b�dzie
istnia�a Francja.
Zauwa�y�, �e oczy Henryka
zasz�y mg��.
- No, dosy� na dzi�. Jeste�
straszliwie �pi�cy. Id� si�
po�� ch�opcze. I nie zapomnij
tego, co ci powiedzia�em.
Henryk wsta�. Kiedy ca�owa�
ojca na dobranoc, hrabia
przytrzyma� go za r�kaw.
- Wyro�nie z ciebie dzielny
ch�opiec, co? - u�miechn�� si�.
- J�zef mi powiedzia�, �e jeste�
dobrym je�d�cem. To wspaniale,
m�j ch�opcze. Na brod� �wi�tego
J�zefa, je�eli my, hrabiowie de
Toulouse, co� potrafimy, to
je�dzi� konno! W przysz�ym roku
latem pojedziesz do Loury i
we�miesz udzia� w polowaniu.
Nigdy nie jest zbyt wcze�nie
uczy� si� tych rzeczy. I nic tak
nie uczy dobrze siedzie� w
siodle, jak polowanie na jelenia.
W ci�gu nast�pnego tygodnia
Henryk dowiedzia� si� jeszcze
wiele o rodzinie hrabi�w Tuluzy,
wtajemniczono go te� w arkana
genealogii rod�w szlacheckich i
nauczono odr�nia� jej odcienie.
- Widzisz, m�j ch�opcze, s�
hrabiowie i hrabiowie. Tak samo
jak s� wina i wina, konie i
konie i jak si� o tym przekonasz
za kilka lat, kobiety i kobiety.
Istniej� comtes de petite
noblesse. * Zwykli ch�opi w
mizernych, licz�cych sobie
najwy�ej sto lub dwie�cie lat
zamkach. Istniej� comtes de
robes, * wywodz�cy si� z
palestry, dawni s�dziowie, wy�si
urz�dnicy oraz inni mali
dygnitarze ancien r~egime. * S�
te� tak �mieszne istoty jak
hrabiowie Cesarstwa i
nieopisanie groteskowe postacie
hrabi�w papieskich. Ale o tych
nawet m�wi� nie warto, gdy� ci
nie zwiod� nikogo z wyj�tkiem
dziedziczek wielkich fortun z
Chicago.
Comtes de petite noblesse -
dos�ownie: z drobnej szlachty.
Tu ni�szego rz�du.
Comtes de robes - w�a�ciwie:
noblesse de robe. Szlachta
wywodz�ca si� z palestry.
Ancien r~egime - dawny system
rz�d�w - okre�lenie ustroju
Francji sprzed 1789 r.
- Co to jest Chicago? -
zapyta� Henryk.
- Miasto w Ameryce, gdzie
ludzie trudni� si� biciem �wi�
i wydaj� c�rki za arystokrat�w z
papiermach~e (masa papierowa).
Wielka to szkoda, gdy�
Amerykanki s� przewa�nie diablo
�adne. Mniejsza z tym. S�
wreszcie prawdziwi hrabiowie,
tak jak hrabia de
Toulouse_Lautrec, autentyczni,
feudalni suwereni. Ci za�, m�j
ch�opcze, to zupe�nie inna para
b�t�w, jak zwyk� m�wi� tw�j
pradziadek. Byli to prawdziwi,
wielcy panowie, rycerstwo
miecza. Rz�dzili swoimi
prowincjami, sprawowali s�dy,
wydawali prawa, mieli w�asny
dw�r, wysy�ali lub przyjmowali
ambasador�w i wypowiadeali
wojny. Wypowiedzieli�my nawet
wojn� papie�owi! I chc�c mu
dowie��, �e to nie �arty,
zacz�li�my od tego, �e
powiesili�my jego ambasadora. W
owych czasach byli�my
najmo�niejszymi,
najznaczniejszymi panami we
Francji.
- Znaczniejszymi ni� jego
ekscelencja arcybiskup?
- Arcybiskup!
G�o�ny wybuch �miechu hrabiego
Alfonsa nape�ni� ca�y pok�j.
- Jak to! Hrabia
Toulouse_Lautrec wart jest tyle
co dwunastu arcybiskup�w i
jeszcze dw�ch_trzech kardyna��w
na dok�adk�. Na brod� �wi�tego
J�zefa, a kt� ci powiedzia�, �e
arcybiskup jest osob� znaczn�?
- Nikt - odpar� szybko Henryk.
Je�li nie m�wi� o swoim
rodzie, hrabia Alfons pokazywa�
synkowi bro� my�liwsk�, pozwala�
mu przyk�ada� bro� do ramienia,
�eby nauczy� si� ni� obchodzi�.
Opowiada� mu o polowaniach
konnych albo o sokolnictwie,
sport ten by� jego najwi�ksz�
pasj� i uchodzi� w tej
dziedzinie za autorytet
�wiatowej s�awy.
A potem nagle porzuca� wieki
�rednie, soko�y i polowania i
przekszta�ca� si� w uroczego
bywalca paryskich bulwar�w.
Kiedy szed� w bia�ych getrach,
poci�gaj�c cygaro, wys�anym
dywanami korytarzem hotelu,
pokoj�wki dyga�y przed nim i
szepta�y z zachwytem: "Bonjour,
monsieur le comte" (Dzie� dobry,
panie hrabio). Je�eli by�y m�ode
i �adne, klepa� je po policzku,
je�li za� napotka� star� i
brzydk�, dotyka� tylko grzecznie
cylindra i przechodzi�.
Wkr�tce jednak obecno�� �ony i
dziecka pocz�a ci��y� hrabiemu.
Szorstko zwraca� si� do s�u�by,
przy posi�kach prawie ust nie
otwiera�. Sko�czy�y si� rozmowy
o hrabiach Tuluzy, nie by�o ju�
odczyt�w o uk�adaniu soko��w.
- Tw�j ojciec ma wiele wa�nych
spraw na g�owie - powiedzia�a
kiedy� hrabina synkowi. -
Obawiam si�, �e mu przeszkadzamy.
Tego popo�udnia pojechali
oboje z matk� powozem do
wspania�ej kamienicy czynszowej
przy bulwarze Malesherbes.
By�o tam monumentalne wej�cie
wyk�adane marmurem, schody
polrywa� czerwony dywan, na
ka�dym pode�cie sta�y palmy w
ogromnych wazonach. �ysy
jegomo�� w surducie poprowadzi�
ich na drugie pi�tro, tam
otworzy� drzwi i usun�� si�,
�eby ich przepu�ci�. Henryk
zobaczy� przede wszystkim
szeroki korytarz ci�gn�cy si�
przez ca�� d�ugo�� mieszkania.
Oczywi�cie trudno go by�o
por�wnywa� z cudownymi
korytarzami zamkowymi, w kt�rych
mo�na si� by�o bawi� w chowanego
ca�ymi dniami, ale do��
obszerny, aby m�c pobiega�.
Olbrzymi, kryszta�owy �wiecznik
wisia� jeszcze w pustym salonie.
- Czy ci pa�stwo, co tu
mieszkali, zapomnieli go zabra�?
- zapyta�.
Zajrzeli jeszcze do kilku
ogo�oconych z mebli pokoi, po
czym matka powiedzia�a:
- To b�dzie nasz nowy dom,
Henryku. Czy my�lisz, �e go
polubisz?
Odpowiedzia�, �e tak i to
bardzo.
W kilka dni potem nadesz�y
meble i rozmieszczono je w
pokojach. Wiele rzeczy przys�ano
z Albi. Henryk z rado�ci� wita�
dobrze znane przedmioty. W
buduarze maman znalaz� si� du�y,
g��boki fotel i dywan
savonnerie, * na kt�rym stawia�
pierwsze swoje kroki.
Umieszczono tam r�wnie�
biureczko z r�anego drzewa,
rozwieszono osiemnastowieczne
pastele, a na kominku pojawi�
si� ma�y zegar alabastrowy,
kt�ry Henryk zna�, odk�d m�g�
si�gn�� pami�ci�. Zdawa�o mu si�
chwilami, �e w og�le nie
wyjecha� z rodzinnego domu.
Savonnerie - dywan
wyprodukowany w manufakturze w
Savonnerie.
Pierwszy dzie�, kt�ry Henryk
sp�dzi� w szkole, zaznaczy� si�
kilkoma nowymi odkryciami i
wzbudzi� wiele obaw.
Ojciec
Mantoy, nauczyciel, zacz��
lekcj� od wyrecytowania
"Modlitwy do Ducha �wi�tego".
Po czym mia� kr�tkie
przem�wienie do ch�opc�w
wst�puj�cych do szko�y Fontanes.
T�umaczy� im, jak wielkiego
dost�pili przywileju, otrzymaj�
bowiem r�wnocze�nie wychowanie
chrze�cija�skie i wkrocz� we
wspania�� dziedzin� wiedzy.
Po czym bez dalszej ceremonii
zszed� z katedry i zacz��
dyktowa�:
- Niebo jest b��kitne...
�nieg jest bia�y... Krew jest
czerwona. Nasz sztandar jest
b��kitno_bia�o_czerwony.
Zatrzyma� si� i zajrza� przez
rami� Henryka.
- Bardzo dobrze, moje dziecko
- szepn��. - Bardzo dobrze!
Nie przestaj�c si� u�miecha�
przechadza� si� pomi�dzy
pulpitami, sutanna szele�ci�a
doko�a jego n�g, r�ce mia�
z�o�one na plecach.
-, Morze jest b��kitne. Drzewa
s� zielone...
Podczas pauzy Henryk by�
osamotniony. Tak jak m�wi�a
maman, wsz�dzie by�o pe�no
ch�opc�w. Biegali, �miali si� i
bawili doskonale. Ale wszyscy
zdawali si� zna� mi�dzy sob� i
widocznie nie mieli wcale
zamiaru przyj�� go do swego
grona.
W�a�nie patrzy� z zazdro�ci�
jak koledzy fikaj� koz�y, kiedy
podszed� do niego jasnow�osy,
piegowaty ch�opiec w kr�tkich
spodenkach i wyk�adanym
ko�nierzyku.
- Jeste� nowy? - zacz��
zatrzymuj�c si� o par� krok�w od
Henryka.
- Tak.
- Ja tak�e.
Przez chwil� przygl�dali si�
sobie nawzajem z niczym
nie zm�con�, dzieci�c�
szczero�ci�.
- Kim chcesz by�, jak
doro�niesz?
- Kapitanem marynarki.
- A ja b�d� piratem.
Jasnow�osy ch�opiec przybli�y�
si� o krok.
- Czy chcia�by� by� piratem
tak jak ja?
- Nie wiem. Co oni robi�?
- Trzymaj� kordelasy w z�bach,
zagarniaj� okr�ty i wycinaj� w
pie� ca�� za�og�. - A �e zacz�y
mu si� przypomina� szczeg�y
czytanych opowie�ci, uzupe�ni�:
- Potem, jak ju� za�atwi� si� ze
wszystkimi, wracaj� do swojej
wyspy, zakopuj� zdobyte skarby w
piasku, ta�cz� i pij� rum.
Wszystko to bardzo trafi�o
Henrykowi do przekonania.
- Mo�e uda�oby si� nam dosta�
na ten sam statek? Jak si�
nazywasz?
- Maurycy. Maurycy Joyant. A
ty?
- Henryk de Toulouse_Lautrec.
- C� za d�ugie nazwisko!
Obaj ch�opcy zbli�yli si�
jeszcze o krok.
Po chwili milczenia Maurycy
spyta�:
- Ile masz lat?
- Nied�ugo sko�cz� osiem.
- Ja mam ju� prawie osiem i
p�! - nacieszywszy si� t�
przewag�, pyta� dalej: - Sk�d
przyjecha�e�?
- Z Albi.
- Gdzie to jest?
- Daleko. Bardzo daleko.
Trzeba prawie ca�y dzie� jecha�
poci�giem.
- Czy tam bywa �nieg?
Henryk pokr�ci� strapiony
g�ow�.
- Czasem bywa �nieg w g�rach.
- Tam, gdzie ja mieszkam,
�nieg pada przez ca�� zim� -
powiedzia� Maurycy.
Triumf jego by� ca�kowity,
mimo to b��kitne oczy b�yszcza�y
�yczliwie, a u�miech nie znik� z
piegowatej twarzy.
- Chcesz si� bawi�?
- Tak.
- No to zobaczymy, kto pr�dzej
biega.
Tego wieczoru Henryk wtargn��
do buduaru matki i zdyszany
oznajmi� jej, �e ma przyjaciela
i �e zamierza by� piratem.
- B�dziemy zagarnia� statki i
wycina� w pie� ca�� za�og�. A
potem ta�czy�, gra� na harmonii
i zakopywa� skarby w piasku.
Od tego dnia szko�a nabra�a
uroku. Jeszcze kulku ch�opc�w z
Fontanes zamierza�o zosta�
piratami, co ju� samo przez si�
stanowi�o solidn� podstaw�
porozumienia. Koledzy przyj�li
Henryka do wszystkich zabaw.
Pauzy bywa�y teraz zawsze za
kr�tkie. Biega�, krzycza�,
miota� si�, a� pot wyst�powa� mu
na twarzy. Nawet lekcje nie by�y
zn�w takie najgorsze. Ojciec
Mantoy by� z niego zadowolony.
- Popatrz, Maman! Popatrz!
Tego dnia ojciec Mantoy w
obecno�ci ca�ej szko�y przypi��
mu Croix d.honneur -
prze�licznie wykonan� z emalii i
mosi�dzu miniatur� krzy�a Legii
Honorowej - na jego marynarskiej
bluzie.
Maman a� tchu zabrak�o,
pog�aska�a krzy�, o�wiadczy�a,
�e to najpi�kniejsza rzecz, jak�
kiedykolwiek w �yciu widzia�a.
- Jestem z ciebie dumna, Riri!
- powiedzia�a tul�c go do
piersi. D�ugo trzyma�a go w
obj�ciach i powtarza�a: - Taka
dumna!
Powoli, stopniowo zamek,
przeja�d�ki amerykanem,
portrety, a nawet spacery konne
na B�benku odsun�y si� troch� w
cie�. �ycie Henryka sta�o si�
spraw� powa�n�, uj�t� w �cis�y
regulamin: rozpoczyna� go co
rano J�zef pukaniem do drzwi.
- Ju� si�dma, paniczu. Czas
wstawa�!
My� si� z po�piechem, a potem
p�dzi� do pokoju jadalnego,
gdzie Anna, u�miechni�ta, w
bia�ym czepeczku, czeka�a na
niego z fili�ank� dymi�cej
czekolady. Ostatni k�s rogalika.
Przelotny poca�unek. Zerwana
gwa�townym ruchem z wieszaka
peleryna i beret z czerwonym
pomponem. Wreszcie, o punkt wp�
do �smej, wy�cig w d�
wy�o�onych p�sowym dywanem
schod�w. O par� krok�w za nim, w
przepisowej odleg�o�ci szed�
J�zef w meloniku i czarnym
p�aszczu w�o�onym na liberi�.
Henryk i Maurycy byli teraz
nieroz��czni. Na lekcji pisywali
do siebie karteczki, bawili si�
razem podczas pauzy. W niedziel�
szli do parku Monceau, biegali z
k�kami i bawili si� w Indian
chowaj�c si� po�r�d kolumn ma�ej
grackiej �wi�tyni nad stawem.
Je�li pada� deszcz, bawili si�
w pirat�w w d�ugim korytarzu
mieszkania przy bulwarze
Malesherbes. Brali J�zefa do
niewoli. Wci�gali go na sw�j
statek i kazali mu i�� po desce.
Sztyletowali pokoj�wk�,
dokuczali kucharce i strzelaj�c
z drewnianych pistolet�w
wdzierali si� do pokoju Anny.
O zmnroku, kiedy le�eli
wyci�gni�ci w salonie na dywanie
przed kominkiem z twarzami
jeszcze wysmarowanymi palonym
korkiem, Maurycy zapyta� nagle:
- Co by� na to powiedzia�,
gdyby�my nie zostali piratami,
tylko traperami kanadyjskimi?
- Traperami! - wykrzykn��
Henryk zaskoczony t� nag��
zmian� plan�w. Podoba� mu si�
zaw�d pirata, wywieszanie
czarnej flagi i wskakiwanie na
pok�ad statk�w angielskich. - A
co robi� traperzy?
- Je�d�� konno przez dziewicze
lasy, poluj� na nied�wiedzie i
bij� si� z Indianami.
Mieszkaliby�my w drewnianej
chatce nad jeziorem.
Henryk zastanawia� si� g��boko
nad t� propozycj�.
Niezaprzeczenie brzmia�a bardzo
poci�gaj�co, podoba�a mu si�
zw�aszcza perspektywa sp�dzenia
�ycia przy boku Maurycego.
Jednak�e chc�c zaznaczy� swoj�
niezale�no��, wysun�� kilka
obiekcji, kt�re Maurycy z punktu
odparowa�. Tote� wkr�tce z�o�y�
bro�.
- No wi�c dobrze, b�dziemy
traperami, ale tylko pod
warunkiem, �e zamieszkamy razem
i nikogo wi�cej nie przyjmiemy
do kompanii. Nie rozstaniemy si�
nigdy.
- Nigdy - jak echo powt�rzy�
Maurycy.
- Czy aby na pewno? Jak
my�lisz?
D�ugo zastanawiali si� w
milczeniu.
- Jest na to tylko jeden
spos�b - o�wiadczy� w ko�cu
Maurycy. - Musimy zawrze�
braterstwo krwi. W�wczas
b�dziemy z sob� zwi�zani na
�mier� i �ycie. - Wyczyta� to
wyra�enie w jakiej� ksi��ce i
bardzo mu si� spodoba�o. - C�
ty na to? Chcesz zawrze� ze mn�
braterstwo krwi?
Henryk skwapliwie kiwn�� g�ow�.
- A ty?
- Ja te�. Ale pami�taj, �e to
na ca�e �ycie. Tego nie mo�na
cofn��. I mo�na mie� tylko
jednego brata. To znaczy, �e
je�li kiedykolwiek jeden z nas
znajdzie si� w opa�ach, drugi
musi pospieszy� mu na ratunek.
Jeszcze tego samego wieczoru,
podczas gdy marcowy deszcz
strumieniami sp�ywa� po szybach,
ka�dy z nich rozdrapa� sobie
d�o� szpilk� i wymienili krople
krwi. Po czym uroczy�cie
u�cisn�li sobie r�ce.
- Teraz musimy z�o�y�
u�wi�con� przysi�g� - powiedzia�
Maurycy. - A la vie et ~a la
mort! (Na �mier� i �ycie!)
- A la vie et ~a la mort -
powt�rzy� Henryk z bij�cym
sercem.
- Plu�my teraz w ogie�, �eby
to jeszcze bardziej u�wi�ci�!
- Teraz jeste�my z sob�
zwi�zani na �mier� i �ycie -
powiedzia� Henryk u�miechaj�c
si� ze szcz�cia. - To tak, jak
by�my byli bra�mi, rodzonymi
bra�mi!
Tak up�ywa�a pierwsza zima w
Pary�u. Na bulwarze Malesherbes
kasztany pokry�y si� p�kami.
Pewnego dnia Henryk zasta�
mieszkanie zawalone kuframi,
dywany zwini�te, obrazy
zas�oni�te mu�linem, pokrowce na
meblach.
Ani si� obejrza�, a ju�
nadszed� koniec roku szkolnego.
II
Wakacje dobiega�y ko�ca.
Nied�ugo czas b�dzie wraca� do
szko�y. Jaka� to by�a rado��
znale�� si� na zamku Albi,
portretowa� wszystkich doko�a,
bawi� si� w chowanego w kr�tych
korytarzach, chodzi� do stajni,
co rano je�dzi� na kucu B�benku
i, rzecz prosta, pisywa� d�ugie,
bez�adne listy do przybranego
brata Maurycego o przysz�ych
kanadyjskich planach. W sumie,
lato by�o bardzo przyjemne i
wype�nione po brzegi.
W pocz�tku wrze�nia pojechali
we troje: maman, Anna i on, do
Celeyran, rodzinnego domu maman.
Nosi� on nazw� pa�acu de
Celeyran, chocia� by� to tylko
du�y, kwadratowy budynek z
zielonymi okiennicami, licz�cy
sobie najwy�ej dwie�cie lat.
Prowadzi�a do� d�uga aleja
topolowa.
Dziadek oczekiwa� ich, jak
zawsze, w bia�ym, p��ciennym
ubraniu i panamie. Kiedy si�
u�miecha�, k�ciki ust otoczonych
srebrzystymi bokobrodami unosi�y
si� w g�r� przybieraj�c kszta�t
rogalika. Kiedy kareta skr�ci�a
w alej� wjazdow�, zbieg� ze
stopni ganku powiewaj�c chustk�
do nosa, a� z�ota dewizka
podskakiwa�a mu na brzuchu.
Nast�pi�a zwykle towarzysz�ca
przyjazdom chwila zam�tu i
podniecenia: ch�opiec stajenny
trzyma� za uzd� spocone konie,
J�zef bieg� opu�ci� stopie�
karety. Wymieniano poca�unki,
dziadek klepa� Henryka lekko w
policzek.
Nazajutrz o �wicie dziadek
wszed� na palcach do pokoju
Henryka.
- Wstawaj m�odzie�cze! Ptaki
ju� od dawna nie �pi�.
Usiad� na brzegu ��ka.
- Niech ci si� dobrze
przyjrz�. Tak, wygl�dasz nie
najgor