2149
Szczegóły |
Tytuł |
2149 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
2149 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 2149 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
2149 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
RICHARD BACHMAN
(STEPHEN KING)
Wielki marsz
Prze�o�y�
Pawe� Korombel
W mych oczach Wszech�wiat by� wyzbyty �ycia, Celu, Woli, nawet Wrogo�ci; by�a to jedna przeogromna, martwa, niezmierzona Maszyna Parowa, kr�c�ca si� z martw� oboj�tno�ci�, aby mnie zmia�d�y�, ko�czyna po ko�czynie. O rozleg�a, ponura, samotna Golgoto, o Fabryko �mierci! Czemu �ywi byli skazani na twoje progi w samotno�ci, �wiadomi? Czemu, je�li nie ma diabla; chyba �e diabeljest naszym Bogiem?
Tomasz Carlyle
Zach�cam ka�dego Amerykanina do jak najcz�stszych intensywnych spacer�w. To nie tylko zdrowe, to frajda.
John F. Kennedy (1962)
Pompa wysiad�a.
Bo �obuzy d�wigni� zwin�li.
Bob Dylan
Cz�� pierwsza
Start
Rozdzia� pierwszy
Zgadnij has�o i wygraj sto dolar�w. George, kto jest naszym pierwszym uczestnikiem? George...? Jeste� tam?
Groucho Marx
You Bet Your Life
Tamtego rana wys�u�ony niebieski ford, przypominaj�cy um�czon� zziajan� psin� po d�ugim biegu, wjecha� na strze�ony parking. Jeden ze stra�nik�w, m�ody cz�owiek o twarzy pozbawionej wyrazu, w mundurze koloru khaki z koalicyjk�, za��da� okazania karty identyfikacyjnej. Ch�opak na tylnym siedzeniu poda� j� matce, matka stra�nikowi. Stra�nik wrzuci� kart� do ko�c�wki komputerowej, dziwnie nie na miejscu w tej wiejskiej g�uszy. Komputer po�kn�� identyfikator i rzuci� dane na ekran:
GARRATY RAYMOND DAVIS
DROGA NR l POWNAL STAN MAINE
NR IDENTYFIKATORA 49-801-89
OK-OK-OK
Stra�nik nacisn�� przycisk i wszystko znik�o, ekran komputerowy zn�w opustosza�, zielony i g�adki. Stra�nik da� znak przejazdu.
- A co z kart�? - spyta�a pani Garraty. - Nie oddadz� nam?
- Nie, mamo - rzek� cierpliwie Garraty.
- No, mnie si� to nie podoba - powiedzia�a zajmuj�c miejsce parkingowe. M�wi�a to, od kiedy wyruszyli w ciemno�ciach o drugiej w nocy. Tak faktycznie to nie m�wi�a. J�cza�a.
- Nie martw si� - rzek� machinalnie.
By� spi�ty, pe�en l�ku. Wysiad�, jeszcze zanim samoch�d zarz�zi� astmatycznie po raz ostatni - wysoki, dobrze zbudowany ch�opak w spranej wojskowej kurcie roboczej chroni�cej przed porannym wiosennym ch�odem. Dochodzi�a �sma.
Matka Garraty'ego r�wnie� by�a wysoka, ale za chuda, niemal bez biustu. Jej oczy, b��dz�ce i niepewne, wyra�a�y strach. Twarz mia�a zniszczon�, mysie w�osy potargane mimo mn�stwa spinek maj�cych utrzyma� je w ryzach. Ubranie wisia�o na niej, jakby straci�a ostatnio du�o na wadze.
- Ray - powiedzia�a konspiracyjnym szeptem, od kt�rego sk�ra mu �cierp�a. - Ray, s�uchaj...
Pochyli� g�ow� i udawa�, �e wpycha koszul� do spodni. Stra�nik zajada� mielonk� z puszki i czyta� komiks. Garraty przygl�da� mu si� i nie wiedzie� kt�ry raz pomy�la�: To wszystko dzieje si� naprawd�. Wreszcie ta my�l zacz�a nabiera� nieco znaczenia.
- Wci�� jest czas, �eby� zmieni� zdanie... Strach i napi�cie jeszcze si� wzmog�y.
- Nie, nie ma ju� czasu - powiedzia�. - Wycofa� si� mo�na by�o do wczoraj.
- Zrozumiej� - ci�gn�a tym samym g�osem konspiratorki, kt�rego nienawidzi�. - Na pewno zrozumiej�. Major...
- Major... - zacz�� Garraty i zobaczy�, �e matka kuli ramiona. - Wiesz, co major by zrobi�, mamo.
Nast�pny samoch�d przeszed� kontrol� przy wje�dzie i zaparkowa�. Wysiad� z niego czarnow�osy ch�opak z rodzicami. Naradzali si� niczym baseballi�ci w trudnym momencie meczu. Ch�opak mia� lekki plecak. Garraty zacz�� �a�owa�, �e nie zabra� swojego.
- Nie zmienisz zdania?
Dr�czy�o ich poczucie winy, poczucie winy tylko udaj�ce niepok�j. Chocia� Ray Garraty mia� tylko szesna�cie lat, wiedzia� ju� co nieco o winie. Matka zdawa�a sobie spraw�, �e jest zbyt wycie�czona, a mo�e tylko zbyt zaj�ta rozpami�tywaniem wieloletnich zgryzot, by w zarodku po�o�y� kres szale�stwu syna, zanim po�knie go skomplikowana maszyneria pa�stwa z jego stra�nikami w mundurach koloru khaki i ko�c�wkami komputerowymi. Jeszcze do wczoraj mog�a syna powstrzyma�. Teraz ju� nie.
Po�o�y� d�o� na jej ramieniu.
- To m�j pomys�, mamo, nie tw�j. Ko... - Rozejrza� si� wko�o. Nikt nie zwraca� na nich uwagi. - Kocham ci�, ale tak b�dzie najlepiej.
- Nie, nie b�dzie najlepiej - powiedzia�a, t�umi�c szloch. - Ray, gdyby tw�j ojciec tu by�, powstrzyma�by...
- No, ale go nie ma, prawda? - By� brutalny, bo nie chcia� ogl�da� jej �ez. A je�li b�d� musieli odci�ga� j� si��? Podobno tak si� czasem zdarza.. Struchla� na t� my�l. - Niech ju� tak zostanie, mamo, dobrze? - doda� �agodniej, z wymuszonym u�miechem. - Dobrze - odpowiedzia� za ni�.
Podbr�dek nadal jej dr�a�, ale skin�a g�ow�. Trudno. Nic nie mog�a na to poradzi�.
Lekki wiatr westchn�� w�r�d sosen. Niebo mia�o barw� czystego b��kitu. Droga prowadzi�a prosto jak strzeli�, kamienny s�upek wyznacza� granic� ameryka�sko-kanadyjsk�. Napi�cie sta�o si� nie do zniesienia, przeros�o l�k. Niech si� wreszcie zacznie!
- Upiek�am je dla ciebie. Mo�esz to wzi��? Nie s� za ci�kie? - Wcisn�a mu w r�k� owini�te foli� ciasteczka.
Obj�� j� niezr�cznie, staraj�c si� da� jej to, czego tak bardzo potrzebowa�a. Uca�owa� j� w policzek. Jej sk�ra by�a w dotyku jak sprany jedwab. O ma�o sam si� nie rozp�aka�, ale zobaczy� w my�lach u�miechni�t�, w�sat� twarz majora i cofn�� si�, wsuwaj�c ciastka do kieszeni kurtki.
- Do widzenia, mamo.
- Do widzenia, Ray. Spraw si� dzielnie.
Sta�a tak jeszcze przez chwil� i mia� wra�enie, �e jest bardzo lekka, nawet s�aby poranny wietrzyk m�g�by porwa� j� daleko niczym puch dmuchawca. Wsiad�a do samochodu i w��czy�a silnik. Pomacha�a d�oni� na po�egnanie. Teraz p�aka�a. Widzia� to. Te� jej pomacha�, a kiedy wyje�d�a�a z parkingu, sta� nieruchomo, opu�ciwszy r�ce - dumny, odwa�ny, samotny. Ale gdy matka wyjecha�a za bramk�, poczu� si� zagubiony. Zwyk�y szesnastolatek, zupe�nie sam w obcej okolicy.
Odwr�ci� si� ku drodze. Ciemnow�osy ch�opak patrzy� za odje�d�aj�cymi rodzicami. Mia� na policzku szpetn� blizn�. Garraty podszed�, by si� przywita�.
Brunet spojrza� na niego.
- Cze��.
- Ray Garraty - powiedzia� Ray, czuj�c si� troch� jak palant.
- Peter McVries.
- Jeste� got�w? - spyta� Garraty. McVries wzruszy� ramionami.
- Raczej zdenerwowany. To najgorsze.
Garraty skin�� g�ow�.
Podeszli do drogi i granicznego s�upka. Za ich plecami zaje�d�a�y inne samochody. Nagle jaka� kobieta zacz�a przera�liwie wrzeszcze�. Garraty i McVries nie�wiadomie przysun�li si� bli�ej siebie. �aden si� nie obejrza�. Przed nimi by�a droga, szeroka i czarna.
- Do po�udnia ta kompozytowa nawierzchnia si� nagrze-je - powiedzia� nagle McVries. - B�d� trzyma� si� pobocza.
Garraty skin�� g�ow�. McVries przyjrza� mu si� z zastanowieniem.
- Ile wa�ysz?
- Osiemdziesi�t.
- Ja osiemdziesi�t trzy i p�. M�wi�, �e ci�si go�cie wysiadaj� szybciej, ale co� mi si� zdaje, �e pod�apa�em form�.
Garraty oceni�, �e Peter McVries wygl�da nawet jeszcze lepiej - wygl�da tak, jakby pod�apa� niesamowit� form�. Zastanawia� si� r�wnie�, kto m�wi, �e ci�si go�ci wysiadaj� szybciej. Ju� mia� o to zapyta�, ale zrezygnowa�. O marszu nie m�wi�o si� wprost, obr�s� apokryfami, legend�.
McVries siad� w cieniu, nieopodal kilku innych ch�opak�w i po chwili Garraty usiad� przy nim. Wygl�da�o na to, �e McVries kompletnie przesta� zwraca� na niego uwag�. Garraty zerkn�� na zegarek. Pi�� po �smej. Pi��dziesi�t pi�� minut do startu. Zniecierpliwienie i l�k wr�ci�y. Stara� si� opanowa�, wmawiaj�c sobie, �e dobrze mu si� siedzi, p�ki pozwalaj�.
Ch�opcy siedzieli w grupkach i samotnie; jeden wspi�� si� na najni�sz� ga��� sosny przy drodze i co� jad�, chyba kanapk� z marmolad�. By� chudy i jasnow�osy, mia� na sobie fioletowe spodnie i niebiesk� robocz� koszul� pod starym zielonym swetrem, zapinanym na zamek b�yskawiczny, wytartym na �okciach. Garraty zastanawia� si�, czy chudzielcy b�d� si� trzyma�, czy szybko si� wypal�.
W pobli�u rozmawia�o kilku ch�opak�w.
- Ja si� nie spiesz� - m�wi� jeden z nich. - Czemu mia�bym si� spieszy�? Jak dostan� upomnienie, to co? Po prostu trzeba si� dostosowa�, i tyle. Zapami�tajcie to sobie. - Rozejrza� si�, dostrzeg� Garraty'ego i McVriesa. - Nast�pne barany na rze�. Jestem Olson Hank, kr�l chodu na bank. - Rzek� to bez cienia u�miechu.
Garraty przedstawi� si� pierwszy, potem McVries - z roztargnieniem, nie odrywaj�c oczu od drogi.
- Jestem Art Baker - cicho odezwa� si� kto� inny. M�wi� przez nos, cedzi� s�owa. Zapewne po�udniowiec.
Ca�a czw�rka wymieni�a u�ciski d�oni. Na chwil� zaleg�a cisza i McVries powiedzia�:
- Troch� straszno, no nie?
Wszyscy pokiwali g�owami, tylko Hank Olson wzruszy� ramionami i wyszczerzy� z�by w u�miechu. Garraty przygl�da� si�, jak ch�opak na so�nie ko�czy kanapk�, zwija papier w kulk� i ciska na pobocze. Ten si� szybko wypali, uzna�. To poprawi�o mu troch� nastr�j.
- Widzicie t� plam� przy s�upku? - nagle odezwa� si� Olson.
Wszyscy tam popatrzyli. Wiatr goni� chmury i ich cienie przemyka�y w poprzek drogi. Garraty nie by� pewien, czy co� widzi, czy nie.
- To po Wielkim Marszu z przedostatniego roku -o�wiadczy� z ponur� satysfakcj� Olson. - Szczyl tak si� wystraszy�, �e zwyczajnie go usztywni�o o dziewi�tej.
Rozwa�ali ten koszmar w milczeniu.
- Ani drgn��. Zaliczy� trzy upomnienia i o dziewi�tej dwie dosta� czerwon� kartk�. W�a�nie tam przy s�upku startowym.
Garraty zastanawia� si�, czyjego te� usztywni. Chyba nie, ale to by�a jedna z tych niewiadomych, kt�re objawi� si�, dopiero gdy przyjdzie czas, i to by�o straszne. Dlaczego Hank Olson przypomnia� takie okropie�stwo?
Nagle Art Baker wyprostowa� si�.
- No i jest.
Przy s�upku zahamowa� d�ip piaskowego koloru. Za nim, znacznie wolniej, sun�a p�g�sienic�wka. Z przodu i z ty�u mia�a czasze radar�w wygl�daj�ce jak zabawki. Na pancerzu byczyli si� dwaj �o�nierze. Garraty poczu� l�d w brzuchu. Byli uzbrojeni w wojskowe karabiny du�ego kalibru.
Niekt�rzy ch�opcy wstali, ale nie Garraty. Olson i Baker r�wnie� ani drgn�li. McVries tylko rzuci� okiem na pojazdy i zn�w pogr��y� si� w my�lach. Chudzielec na so�nie powoli macha� nogami.
Z d�ipa wysiad� major. By� wysoki, prosty jak trzcina, opalony na br�z, co znakomicie pasowa�o do prostego munduru khaki. U boku pasa z koalicyjk� mia� pistolet i nosi� lustrzane okulary przeciws�oneczne. Plotka g�osi�a, �e major ma oczy niezwykle wra�liwe na �wiat�o i nigdy nie wychodzi bez ciemnych szkie�.
- Si�d�cie, ch�opcy - powiedzia�. - Nie zapominajcie o wskaz�wce numer trzyna�cie.
Wskaz�wka numer trzyna�cie g�osi�a: "Oszcz�dzaj energi�, kiedy si� da".
Stoj�cy usiedli. Garraty zn�w popatrzy� na zegarek. �sma szesna�cie, zapewne spieszy� si� o minut�. Major zawsze by� punktualny. Garraty przez chwil� rozwa�a� cofni�cie wskaz�wki, ale zrezygnowa�.
- Nie zamierzam wyg�asza� �adnej mowy - rzek� major, omiataj�c ich niewidocznym spojrzeniem zza czarnych szkie�. - Gratuluj� temu spo�r�d was, kt�ry zwyci�y, pozosta�ym gratuluj� odwagi.
Odwr�ci� si� do d�ipa. Zapad�a cisza jak makiem zasia�. Garraty odetchn�� g��boko. Zapowiada� si� gor�cy dzie�, dobry dzie� na marsz.
Major trzyma� w d�oni jakie� papiery.
- Po wywo�aniu nazwiska prosz� wyst�pi� i odebra� sw�j numer. Potem wracacie na miejsca i czekacie. Prosz�, zr�bcie to sprawnie.
- Teraz jeste� w wojsku - szepn�� Olson, szczerz�c z�by, ale Garraty go zignorowa�. Nie m�g� nie podziwia� majora. Ojciec Garraty'ego, zanim zabra� go Patrol, cz�sto powtarza�, �e major to najbardziej niebezpieczny potw�r, socjopata wspierany przez spo�ecze�stwo. Ale nigdy nie zetkn�� si� z majorem osobi�cie.
- Aaronson.
Wyst�pi� kr�py wiejski ch�opaczek z opalonym na czerwono karkiem; by� onie�mielony, nogi mu dr�a�y. Odebra� du�� plastikow� jedynk� i przypi�� do koszuli. Major klepn�� go po plecach.
- Abraham.
Wysoki rudzielec w d�insach i podkoszulku. Obwi�zana w pasie kurtka pl�ta�a mu si� wok� kolan. Olson parskn�� szyderczo.
- Baker, Arthur.
- To ja - powiedzia� Baker i wsta�. Porusza� si� ze zwodnicz� powolno�ci�. Garraty poczu� dreszcz. Ten zapowiada� si� na tward� sztuk�. Zapowiada� si� na takiego, co d�ugo wytrzyma.
Baker wr�ci�. Przypi�� tr�jk� do koszuli, na wysoko�ci piersi.
- Powiedzia� ci co�? - spyta� Garraty.
- Pyta� mnie, czy w moich okolicach zacz�y si� ju� upa�y - powiedzia� wstydliwie Baker. - No, on... major zagada� do mnie.
- Gorszy upa� zacznie si� tutaj - zaskrzecza� Olson.
- Baker, James - powiedzia� major.
Trwa�o to do �smej czterdzie�ci. Nikt si� nie wycofa�. Na parkingu zawarcza�y silniki samochod�w - wyje�d�ali ch�opcy z listy rezerwowej, by zd��y� na telewizyjn� relacj� z Wielkiego Marszu. Zaczyna si�, pomy�la� Garraty. Naprawd� si� zaczyna.
Kiedy przysz�a jego kolej, major da� mu numer czterdzie�ci siedem i kr�tko �yczy� powodzenia. Z bliska wygl�da� bardzo m�sko i w�adczo. Garraty mia� wielk� ch�� dotkn�� go i przekona� si�, czy jest �ywy.
Peter McVries by� sze��dziesi�ty pierwszy. Hank Olson siedemdziesi�ty. Rozmawia� z majorem d�u�ej od pozosta�ych. Major roze�mia� si� na jak�� od�ywk� Olsona i klepn�� go w plecy.
- Powiedzia�em mu, niech trzyma kup� forsy na podor�dziu - zwierzy� si� Olson po powrocie. -I on powiedzia� mi, �ebym wam pokaza�, jak wygl�da piek�o. Powiedzia�, �e lubi, jak kto� rwie si� innym do garde�. Poka� im, jak wygl�da piek�o, ch�opcze, powiedzia�.
- Bardzo dobrze - skwitowa� to McVries i pu�ci� oko do Garraty'ego, kt�ry zastanawia� si�, o co mu chodzi. Nabija si� z Olsona?
Chudzielec drzewo�az nazwa� si� Stebbins. Odebra� numer ze zwieszon� g�ow�, nie odzywaj�c si� s�owem do majora, po czym wr�ci� i usiad� wsparty o pie�. Garraty nie wiedzia� czemu, ale nie m�g� od niego oczu oderwa�.
Setka to by� rudy facet, ca�y pryszczaty. Nazywa� si� Zuck. Dosta� numer i usiad�. Wszyscy czekali na dalszy rozw�j wydarze�.
Trzech �o�nierzy rozda�o szerokie pasy z kieszeniami na prowiant - wysokokaloryczne koncentraty. Inni �o�nierze rozdali manierki, kt�re trzeba by�o przypi�� do pas�w. Olson zwiesi� sw�j pas nisko na biodrach, jak rewolwerowiec, wyci�gn�� baton czekoladowy i zacz�� pa�aszowa�. Popi� czekolad� �ykiem z manierki. Garraty zastanowi� si�, czy Olson r�nie bohatera, czy te� mo�e wie o czym�, o czym on, Garraty, nie ma poj�cia.
Major omi�t� ich surowym wzrokiem. Garraty zerkn�� na zegarek i �cisn�o go bole�nie w �o��dku. �sma pi��dziesi�t sze��. Jakim cudem zrobi�o si� tak p�no?
- W porz�dku, wiara, ustawcie si� dziesi�tkami. Nie obowi�zuje �aden porz�dek. Jak chcecie, zosta�cie z przyjaci�mi.
Garraty wsta�. By� zdr�twia�y, tak jakby jego cia�o nale�a�o do kogo� innego.
- No i ruszamy - powiedzia� stoj�cy obok McVries. - Powodzenia wszystkim.
- Powodzenia - rzek� zaskoczony Garraty.
- Przyda�by mi si� psychiatra, cholera - powiedzia� McVries. Nagle zblad�, czo�o mia� zroszone potem, przesta� imponowa� form�. Pr�bowa� si� u�miechn��, ale na pr�no. Blizna odznacza�a mu si� na policzku jak wykrzyknik.
Stebbins wsta� i powl�k� si� na koniec szerokiej na dziesi�� ch�opak�w, g��bokiej na dziesi�� ch�opak�w grupy. Olson, Baker i Garraty stali w trzecim rz�dzie. Garraty mia� sucho w ustach. Czy powinien napi� si� troch� wody? Zdecydowa�, �e nie. Nigdy w �yciu nie by� �wiadomy faktu, �e ma nogi. Zastanawia� si�, czy mu zesztywniej�, odm�wi� pos�usze�stwa i czy na starcie dostanie czerwon� kartk�. Zastanawia� si�, czy Stebbins wysi�dzie wcze�niej - Stebbins z jego kanapk� z marmolad� i fioletowymi spodniami. Zastanawia� si�, czy on sam wysi�dzie pierwszy. Zastanawia� si�, jak to jest, kiedy...
�sma pi��dziesi�t dziewi��.
Major patrzy� na kieszonkowy chronometr z nierdzewnej stali. Podni�s� wolno d�o� i �wiat zamar� w oczekiwaniu. Stu ch�opak�w obserwowa�o go uwa�nie. Cisza by�a okropna i bezmierna. Cisza by�a wszystkim.
Zegarek Garraty'ego wskazywa� punkt dziewi�t�, ale uniesiona r�ka nie opad�a.
Opu��! - rozkazywa� mu w my�lach. Opu��, bo zaczn� wrzeszcze�.
Potem przypomnia� sobie, �e jego zegarek spieszy si� minut� - m�g� nastawi� sw�j zegarek wedle majorowego, tyle �e zapomnia�.
Major opu�ci� r�k�.
- �ycz� wszystkim powodzenia - powiedzia�. Twarz mia� bez wyrazu, lustrzane okulary zakrywa�y mu oczy. Ruszyli powoli, nie rozpychaj�c si�.
Garraty szed�. Nerwy go nie usztywni�y, nie usztywni�y nikogo. Min�� s�upek defiladowym krokiem, McVries po lewej, Olson po prawej. Tupot n�g by� bardzo g�o�ny.
Naprz�d marsz! Naprz�d marsz! Naprz�d marsz!...
Nagle poczu� szalon� ch��, by si� zatrzyma�. Tylko si� przekona, czy oni traktuj� to serio. Odrzuci� t� my�l z oburzeniem i lekkim przestrachem.
Wyszli z cienia na s�o�ce, ciep�e wiosenne s�o�ce. Garraty odpr�y� si�, wsadzi� r�ce do kieszeni i trzyma� si� McVriesa. Grupa zacz�a si� rozci�ga�, ka�dy znajdowa� w�asn� d�ugo�� kroku i tempo. Transporter podzwania� wzd�u� drogi, wzbijaj�c kurz. Ma�e czasze radar�w kr�ci�y si� jak naj�te, monitoruj�c szybko�� ka�dego uczestnika marszu za pomoc� wymy�lnego komputera. Minimalna pr�dko�� wynosi�a dok�adnie sze�� kilometr�w na godzin�.
- Upomnienie! Osiemdziesi�tka�semka, upomnienie!
Garraty drgn��, obejrza� si�. To Stebbins. Stebbins ma numer osiemdziesi�t osiem. Nagle poczu� pewno��, �e Stebbins dostanie czerwon� kartk� w�a�nie tu, kiedy s�upek startowy jest jeszcze w zasi�gu wzroku.
- Spryciarz - odezwa� si� Olson.
- Co? - spyta� Garraty. Z trudem porusza� j�zykiem.
- �apie upomnienie, kiedy jest jeszcze �wie�y, i wyczuwa graniczn� szybko��. A potem �atwo je zaciera... przejdzie godzin� na czysto i nie ma upomnienia. Wiesz przecie�.
- Pewnie �e wiem - potwierdzi� Garraty. By�a taka zasada w regulaminie. Dawali ci trzy upomnienia. Jak za czwartym razem zszed�e� poni�ej sze�ciu na godzin�, to... no, to jeste� skre�lony. Ale jak zaliczy�e� trzy upomnienia i uda�o ci si� przej�� trzy godziny cacy, to zn�w jeste� czysty jak �za.
- No i on teraz sprawdzi� swoje tempo - powiedzia� Olson. - A o dziesi�tej dwie konto zn�w b�dzie mia� czyste.
Garraty szed� dobrym tempem. Czu� si� �wietnie. S�upek startowy znikn�� z oczu, kiedy wspi�li si� na wzg�rze i zacz�li schodzi� d�ug�, obsadzon� sosnami dolin�. To tu, to tam widzieli �wie�o zaorane zagony.
- Co� mi si� zdaje, �e to ziemniaki - powiedzia� McVries.
- Najlepsze na �wiecie - dorzuci� automatycznie Garraty.
- Jeste� z Maine? - spyta� Baker.
- No, z po�udnia.
Podni�s� wzrok. Kilku ch�opak�w oderwa�o si� od g��wnej grupy, wyci�gaj�c mo�e dziewi�� kilometr�w na godzin�.
Dwaj z nich nosili identyczne sk�rzane kurtki, z czym� na plecach co wygl�da�o na orla. Garraty'ego kusi�o, by przyspieszy�, ale nie da� si� ponagli�. "Oszcz�dzaj energi�, kiedy si� da" - wskaz�wka numer trzyna�cie.
- Droga leci gdzie� ko�o twojego domu? - spyta� McVries.
- Jakie� dziesi�� kilometr�w obok. Matka i moja dziewczyna chyba wyjd� mnie zobaczy�. - Przerwa� i doda� powoli: - Oczywi�cie, je�li b�d� jeszcze maszerowa�.
- Do diab�a, nim tam dojdziemy, nie zostanie nas i dwudziestu pi�ciu - powiedzia� Olson.
Po tych s�owach zamilkli. Garraty wiedzia�, �e to nieprawda, i my�la�, �e Olson te� o tym wie.
Dwaj inni dostali upomnienia, za ka�dym razem Garraty'emu podskoczy�o serce. Obejrza� si� na Stebbinsa. Ci�gle wl�k� si� z ty�u i mordowa� nast�pn� kanapk� z marmolad�. Z kieszeni swetra stercza�a trzecia kanapka. Garraty zastanawia� si�, czy zrobi�a je matka Stebbinsa, i pomy�la� o ciastkach, kt�ra da�a mu jego matka - wcisn�a mu je jak talizman, jakby odgania�a z�e duchy.
- Czemu nie pozwalaj� ludziom ogl�da� startu? - zdziwi� si� na g�os.
- Z�by nie os�abia� koncentracji zawodnik�w - odpowiedzia� kto� ostro.
Garraty odwr�ci� g�ow�. To by� drobny, smag�y ch�opak z numerem pi�� przyczepionym do ko�nierza kurtki. Garraty nie m�g� sobie przypomnie� jego nazwiska.
- Koncentracji? - powt�rzy�.
- Tak. - Tamten przyspieszy� i znalaz� si� obok Garraty'ego. - Major powiedzia�, �e nale�y si� maksymalnie skupi� i w spokoju zacz�� Wielki Marsz. - Odruchowo przycisn�� kciukiem czubek orlego nosa. Wyrasta� tam czerwony pryszcz. - Zgadzam si� z tym. Podniecenie, t�umy, telewizja, wszystko potem. Teraz potrzeba nam tylko skupienia. - Piwnymi oczami przyjrza� si� Garraty'emu i powt�rzy�: - Skupienia.
- Ja to skupiam si� tylko na tym, �eby podnosi� i stawia� giry. To proste, jakbym zrywa� i zalicza� dziwy - rzek� Olson.
Pi�tka sprawia�a takie wra�enie, jakby ton Olsona j� razi�.
- Musisz znale�� swoje tempo. Musisz si� skupi� na sobie. Musisz mie� plan. Przy okazji, jestem Gary Barkovitch. Mieszkam w Waszyngtonie, Dystrykt Columbia.
- Jestem John Carter - odpar� Olson. - Mieszkam w bufecie, planeta Mars.
Barkovitch zacisn�� usta z pogard� i zosta� w tyle.
- Chyba wsz�dzie znajdzie si� jaki� �wir - powiedzia� Olson.
Lecz Garraty my�la�, �e Barkovitch kombinuje ca�kiem dobrze - my�la� tak, dop�ki jeden ze stra�nik�w nie zawo�a� jakie� pi�� minut p�niej:
- Upomnienie! Pi�tka, upomnienie!
- Kamyk wpad� mi do buta! - zaprotestowa� rozdra�niony Barkovitch.
�o�nierz zeskoczy� z transportera i stan�� na poboczu naprzeciwko Barkovitcha. W r�ce trzyma� chronometr z nierdzewnej stali, zupe�nie taki sam jak majora. Barkovitch przystan�� i zdj�� but. Wytrz�sn�� z niego kamyczek. Nie zwr�ci� uwagi, kiedy �o�nierz zawo�a�: "Pi�tka, drugie upomnienie!", tylko starannie naci�gn�� skarpetk� na stop�.
- Oho - powiedzia� Olson. Wszyscy odwr�cili si� i szli ty�em.
Stebbins, nadal na szarym ko�cu, min�� Barkovitcha, nie patrz�c na niego. Teraz Barkovitch by� ca�kiem sam, lekko na prawo od bia�ej linii, sznurowa� but.
- Pi�tka, trzecie upomnienie. Ostateczne upomnienie.
Garraty czu� co� w brzuchu, jakby kleist� kulk� flegmy. Nie chcia� patrzy�, ale nie potrafi� oderwa� wzroku. Id�c ty�em, nie oszcz�dza� energii, ale na to te� nie m�g� nic poradzi�. Niemal fizycznie czu�, jak mijaj� sekundy.
- Rany boskie - odezwa� si� Olson. - Ten buc dostanie czerwon� kartk�.
Ale wtedy Barkovitch si� podni�s�, spokojnie otrzepa� nogawki i truchtem dop�dzi� grup�. Min�� Stebbinsa, kt�ry nie spojrza� na niego r�wnie� teraz, i zr�wna� si� z Olsonem.
U�miechn�� si� szeroko, oczy mu b�yszcza�y.
-Widzisz? Zrobi�em sobie odpoczynek. To wszystko zgodne z moim planem.
- Mo�e tak ci si� wydaje - powiedzia� Olson g�osem wy�szym ni� zwykle. - Ja widz� tylko, �e zarobi�e� trzy upomnienia. Za marne p�torej minuty musisz i�� trzy... pieprzone... godziny. Po co by� ci odpoczynek? Dopiero wystartowali�my!
Barkovitch wygl�da� na ura�onego. Popatrzy� na Olsona p�on�cym wzrokiem.
- Jeszcze zobaczymy, kto pierwszy dostanie czerwon� kartk�, ja czy ty. To wszystko jest w moim planie.
- Tw�j plan i substancj�, kt�r� wydalam dup�, ��czy podejrzane podobie�stwo - rzek� Olson.
Baker zachichota�, a Barkovitch parskn�� i oddali� si�. Olson jeszcze mu do�o�y� na do widzenia.
- Tylko nie potknij si�, kole�. Nie dostaniesz upomnienia. Po prostu...
Barkovitch nawet si� nie obejrza� i zniech�cony Olson umilk�.
Na zegarku Garraty'ego by�a dziewi�ta trzyna�cie (jednak cofn�� go o minut�), kiedy d�ip majora wspi�� si� na wzg�rze, kt�rym w�a�nie zacz�li schodzi�. Przejecha� innym poboczem ni� transporter. Major podni�s� do ust megafon.
- Mam przyjemno�� o�wiadczy�, ch�opcy, �e sko�czyli�cie pierwsze p�tora kilometra waszej podr�y. Chcia�bym warn r�wnie� przypomnie�, �e najd�u�szy odcinek pokonany przez ca�� grup� uczestnik�w Wielkiego Marszu wynosi jak dot�d jedena�cie kilometr�w. Mam nadziej�, �e wy si� bardziej postaracie.
D�ip ruszy� zrywem. Olson zdawa� si� rozwa�a� te wie�ci ze zdumieniem, a nawet przestrachem. Nie przeszli nawet tuzina kilometr�w, pomy�la� Garraty. Nigdy by sobie tego nie wyobrazi�. Nie spodziewa� si�, �e ktokolwiek - nawet Stebbins - dostanie czerwon� kartk� wcze�niej ni� po po�udniu. Pomy�la� o Barkovitchu. Jemu wystarczy�o tylko zwolni� raz poni�ej wymaganej szybko�ci w ci�gu najbli�szej godziny.
- Ray? - To by� Art Baker. Zdj�� p�aszcz i przerzuci� go przez rami�. - Jest jaki� szczeg�lny pow�d, �e si� zg�osi�e�?
Garraty odpi�� manierk� i �ykn�� wody. By�a zima i smaczna. Na g�rnej wardze zosta�a mu kropelka, zliza� j�. Fajnie by�o cieszy� si� takimi drobiazgami.
- Tak naprawd� to nie wiem - wyzna� szczerze.
- Ani ja. - Baker zamy�li� si� na chwil�. - Biega�e� w szkole?
- Nie.
- Ani ja. Ale to chyba nie ma znaczenia, co? Zw�aszcza w tej chwili.
- Tak, w tej chwili nie - potwierdzi� Garraty.
Rozmowa utkn�a. Przechodzili przez ma�� miejscowo�� z wiejskim sklepem i stacj� paliwow�. Przed stacj� dw�ch staruszk�w siedzia�o na krzes�ach ogrodowych, przygl�da�o si� ch�opcom spod opad�ych powiek. Na stopniach sklepu m�oda kobieta unios�a synka, by lepiej widzia�. Kilka starszych dzieciak�w odprowadza�o ich zazdrosnym wzrokiem.
W grupie zacz�to si� g�o�no zastanawia�, jaki dystans przebyli. Rozesz�a si� wie��, �e wys�ano drugi transporter, do pilnowania ch�opak�w z przodu... znikli teraz ca�kiem z oczu. Kto� powiedzia�, �e tamci robi� dziesi�� kilometr�w na godzin�. Kto� inny powiedzia�, �e pi�tna�cie. Kto� stwierdzi� autorytatywnie, �e go�� z czo��wki oklap� i dosta� dwa upomnienia. Garraty zastanawia� si�, dlaczego go nie doszli, je�li to mia�a by� prawda.
Olson sko�czy� baton czekoladowy, kt�ry napocz�� przed startem, i wypi� troch� wody. Inni r�wnie� jedli, ale Garraty zdecydowa�, �e zaczeka, a� b�dzie naprawd� g�odny. S�ysza�, �e koncentraty s� ca�kiem niez�e. Astronauci dostaj� je w kosmosie.
Niewiele po dziesi�tej min�li znak: LIMESTONE 15 KM. Garraty pomy�la� o jedynym Wielkim Marszu, kt�ry ojciec pozwoli� mu obejrze�. Pojechali do Freeport. Matka wybra�a si� z nimi. Piechurzy byli zm�czeni, mieli wpadni�te oczy, ledwo reagowali na wiwaty i kiwaj�ce si� tablice z napisami. Kibice zagrzewali do marszu swoich faworyt�w, na kt�rych postawili zak�ady. Ojciec powiedzia� mu p�niej, �e tamtego dnia ludzie ustawili si� od Bangor. W p�nocnej cz�ci stanu nie by�o tak ciekawie, droga zosta�a ca�kowicie odgrodzona - pewnie po to, �eby zawodnicy mogli si� skupi�, jak powiedzia� Barkovitch. Ale teraz wiele zmieni�o si� na lepsze.
Wtedy we Freeport maszerowali ju� siedemdziesi�t� drug� godzin�. Garraty mia� dziesi�� lat i by� wniebowzi�ty. Major wyg�osi� mow� do t�umu, gdy ch�opcy mieli jeszcze siedem i p� kilometra do miasta. Zacz�� od wsp�zawodnictwa, przeszed� do patriotyzmu i zako�czy� czym�, co si� nazywa�o produkt narodowy brutto - Garraty si� wystraszy�, bo wed�ug niego "brutto" znaczy�o co� gro�nego, jak brutalne zachowanie. Zjad� sze�� hot-dog�w i kiedy wreszcie zobaczy� nadchodz�cych zawodnik�w, popu�ci� siusiu w spodenki.
Jeden z ch�opc�w krzycza�. To by�o najbardziej wyraziste wspomnienie. Za ka�dym razem, kiedy stawia� stop�, krzycza�: "Nie mog�! Nie mog�! Nie mog�! Nie mog�!". Ale szed� dalej. Wszyscy szli i wkr�tce ostatni min�� Garraty'ego, kt�ry by� troch� zawiedziony, �e nie uda�o mu si� zobaczy�, jak kto� dostaje czerwon� kartk�. Nigdy wi�cej nie pojechali na Wielki Marsz. P�niej tej samej nocy Garraty s�ysza� ojca wydzieraj�cego si� do telefonu, jak mu si� to zdarza�o, kiedy si� upi� albo politykowa�, a matka konspiracyjnym szeptem
b�aga�a, �eby przesta�, zanim kto� podniesie s�uchawk� telefonu towarzyskiego.
Garraty popi� jeszcze wody i zastanowi� si�, jak Barkovitch sobie radzi.
Teraz mijali wi�ksze skupiska zabudowa�. Przed domami ludzie siedzieli ca�ymi rodzinami, u�miechali si�, machali r�kami, pili coca-cole.
- Garraty - powiedzia� McVries. - Rany, patrz, co ci si� dosta�o.
�liczna, mo�e szesnastoletnia dziewczyna w bia�ej bluzce i kolarkach w bia�o-czerwon� szachownic� trzyma�a wielk� tablic�.
TEMPO! TEMPO!
GARRATY NUMER 47
Kochamy ci�, Ray, synu stanu Maine!
Garraty poczu�, jak serce ro�nie mu w piersiach. Teraz wiedzia�, �e wygra. Upewni�a go ta nieznajoma dziewczyna.
Olson gwizdn�� i po �wi�sku zacz�� szturcha� sztywnym palcem wskazuj�cym w lu�no zwini�t� pi��.
Do diab�a ze wskaz�wk� trzynast�! Garraty podbieg� na skraj drogi. Dziewczyna zobaczy�a jego numer i zapiszcza�a. Rzuci�a si� na Garraty'ego i poca�owa�a go mocno. Garraty nagle si� podnieci�. Odda� poca�unek z ochot�. Dziewczyna dwa razy delikatnie wsadzi�a mu j�zyk do ust. Ledwo zdaj�c sobie spraw� z tego, co robi, z�apa� d�oni� jej pulchny po�ladek i �cisn�� �agodnie.
- Upomnienie! Czterdziestkasi�demka, upomnienie! Cofn�� si� i u�miechn�� szeroko.
- Dzi�ki.
- Och... och... nie ma sprawy! - Mia�a roziskrzone oczy.
Chcia� co� jeszcze powiedzie�, ale zauwa�y�, �e �o�nierz otwiera usta, by udzieli� mu drugiego upomnienia. Truchtem wr�ci� na swoje miejsce. Jednak czu� si� troch� winny, �e zlekcewa�y� wskaz�wk� numer trzyna�cie.
Olson szczerzy� z�by w u�miechu.
- Za co� takiego zgodzi�bym si� na trzy upomnienia.
Garraty nie odpowiedzia�. Szed� ty�em, machaj�c dziewczynie. Kiedy znik�a mu z oczu, odwr�ci� si� i zacz�� i�� r�wnym krokiem. Godzina do zatarcia upomnienia. Musi uwa�a� i nie dosta� nast�pnego. Ale czu� si� dobrze. Czu� si� tak, jakby m�g� przej�� ca�� drog� do Florydy. By� w formie. Przyspieszy�.
- Ray... - McVries si� u�miecha�. - Po co ten po�piech? Racja. Wskaz�wka numer sze��: "Wolno i spokojnie zrobisz swoje".
- Dzi�ki.
McVries dalej si� u�miecha�.
- Nie dzi�kuj mi za bardzo. Ja te� jestem tu po to, �eby wygra�.
Garraty patrzy� na niego zdezorientowany.
- Chodzi mi o to, �eby�my si� nie bawili w trzech muszkieter�w - wyja�ni� McVries. - Co tu kry�, jeste� fajny go�� i dziewczyny szalej� za tob�. Ale jak si� przewr�cisz, ja ci� nie podnios�.
- Jasne. - Odpowiedzia� u�miechem, ale to by� wysilony u�miech.
- Z drugiej strony - rzek� cicho, po swojemu Baker - mo�emy si� postara�, �eby koledzy nie spuszczali nosa na kwint�. McVries u�miechn�� si� znowu.
- Czemu nie?
Zbli�yli si� do wzniesienia i przestali gada�, oszcz�dzaj�c oddech. W po�owie stoku Garraty zdj�� kurtk� i przerzuci� j� przez rami�. Nied�ugo potem min�li porzucony na drodze sweter. Kto� tej nocy po�a�uje, �e si� z nim rozsta�, pomy�la� Garraty. Kilku zawodnik�w z czo��wki traci�o przewag�.
Garraty skupi� si� na podnoszeniu i stawianiu gir. Nadal czu� si� dobrze. Czu� si� silny.
Rozdzia� drugi
Teraz masz pieni�dze, Ellen, i mo�esz je zatrzyma�. Chyba �e, oczywi�cie, chcia�aby� wymieni� je na to, co jest za kurtynk�.
Monty Hall
Id� na ca�o��
- Jestem Harkness. Czterdziestkadziewi�tka. Ty jeste� Garraty. Czterdziestkasi�demka. Zgadza si�?
Harkness nosi� okulary i by� ostrzy�ony na rekruta. Twarz mia� czerwon�, mokr� od potu.
- Zgadza - mrukn�� Garraty.
Harkness trzyma� notatnik. Zapisa� nazwisko i numer Garraty'ego. Pisa� ko�lawo, litery wyskakiwa�y poza lini�, w d� i do g�ry w rytm krok�w. Wpad� na Colliego Parkera, kt�ry go skl�� i powiedzia�, �eby uwa�a�, gdzie idzie. Garraty opanowa� �miech.
- Zapisuj� nazwisko i numer ka�dego - powiedzia� Harkness.
Kiedy podni�s� g�ow�, s�o�ce, id�ce ku zenitowi, zaiskrzy�o na szk�ach okular�w i Garraty musia� zmru�y� oczy. By�o wp� do jedenastej, dwana�cie kilometr�w do Limestone. Je�li przez trzy kilometry nadal nikt nie odpadnie, pobij� rekord.
- Pewnie si� zastanawiacie, dlaczego zapisuj� nazwisko i numer ka�dego - rzek� Harkness.
- Jeste� w Patrolach - zaskrzecza� przez rami� Olson.
- Nie, zamierzam napisa� ksi��k� - odpowiedzia� grzecznie Harkness. - Kiedy to wszystko si� sko�czy, zamierzam napisa� ksi��k�.
Garraty pokaza� w u�miechu z�by.
- Chcesz powiedzie�, �e je�li wygrasz, zamierzasz napisa� ksi��k�.
Harkness wzruszy� ramionami.
- Podejrzewam, �e tak. Ale ksi��ka o Wielkim Marszu, pisana z punktu widzenia uczestnika, przyniesie mi fortun�. McVries wybuchn�� �miechem.
- Je�li wygrasz, nie b�dziesz potrzebowa� ksi��ki, �eby zdoby� fortun�, no nie?
Harkness zmarszczy� czo�o.
- Hm... chyba nie. Ale i tak co� mi si� zdaje, �e to by�aby kapitalna ksi��ka.
Szli dalej, Harkness ci�gle spisywa� nazwiska i numery. Wi�kszo�� podawa�a je ch�tnie, wykpiwaj�c bestseller.
Przeszli dziewi�� kilometr�w. Rozesz�a si� wie��, �e najpewniej pobij� rekord. Garraty zastanawia� si�, czemu w og�le mia�oby im na tym zale�e�. Im szybciej konkurencja odpadnie, tym wi�ksze szans� dla pozosta�ych. Podejrzewa�, �e to sprawa dumy. Us�ysza� wiadomo��, �e na popo�udnie s� zapowiadane gwa�towne ulewy - pewnie kto� mia� ze sob� tranzystor. Nie by�a to pomy�lna prognoza. Wczesna majowa ulewa to nie ciep�y letni deszcz.
Szli dalej.
McVries szed� pewnie, z zadart� g�ow�, lekko wymachiwa� ramionami. Spr�bowa� zej�� na pobocze, ale grz�ski grunt go zniech�ci�. Nie zosta� upomniany, a je�li plecak mu ci��y�, nie dawa� tego po sobie pozna�. Wci�� przeszukiwa� wzrokiem horyzont. Kiedy mijali nieliczne grupki ludzi, macha� im d�oni� i u�miecha� si� po swojemu, zaciskaj�c w�skie usta. Nie okazywa� zm�czenia.
Baker ledwo unosi� stopy nad ziemi�, cz�apa� na ugi�tych nogach, jakby mu na niczym nie zale�a�o. Macha� bez celu p�aszczem, u�miecha� si� do ludzi pokazuj�cych go palcami i czasem pogwizdywa� cicho. Wygl�da jak kto�, kto mo�e i�� wiecznie, my�la� Garraty.
Olson nie odzywa� si� ju� tak wiele i co chwila podkurcza� nog�. Garraty za ka�dym razem s�ysza� trzask stawu kolanowego. Sztywnieje, nie ma co, pomy�la�. Dziewi�� kilometr�w marszu robi swoje. Chyba jedna z jego manierek jest prawie pusta. Nied�ugo b�dzie musia� si� wysika�.
Barkovitch utrzymywa� to samo rwane tempo - to by� daleko przed g��wn� grup�, jakby usi�owa� dobi� do czo��wki, to przy Stebbinsie. Zatar� jedno z upomnie� i otrzyma� je z powrotem pi�� minut p�niej. Garraty ocenia�, �e takie balansowanie na kraw�dzi nico�ci go rajcuje.
Stebbins szed� wci�� sam. Nie odzywa� si� do nikogo. Garraty zastanawia� si�, czy Stebbins nie odczuwa samotno�ci ani zm�czenia. Nadal uwa�a�, �e tamten szybko wysi�dzie - mo�e pierwszy - chocia� nie wiedzia�, dlaczego tak my�li. Stebbins zdj�� stary zielony sweter i ni�s� ostatni� kanapk� w r�ce. Twarz mia� jak mask�.
Szli dalej.
Drog� przecina�a inna, policjanci zatrzymywali ruch. Salutowali ka�demu uczestnikowi Wielkiego Marszu i paru ch�opc�w, pewnych bezkarno�ci, zagra�o im na nosie. Garraty tego nie pochwala�. W odpowiedzi na saluty kiwa� g�ow�, zastanawiaj�c si�, czy policjanci nie uwa�aj� ich wszystkich za szale�c�w.
Samochody tr�bi�y. Jaka� kobieta wrzasn�a do syna. Zaparkowa�a przy drodze, najwyra�niej chc�c si� upewni�, �e jej ch�opiec nadal idzie.
- Percy! Percy!
Zawodnik numer trzydzie�ci jeden spiek� raka, a potem pomacha� bez zapa�u i zwi�kszy� tempo, schyliwszy troch� g�ow�. Kobieta usi�owa�a wybiec na drog�. Stra�nicy na transporterze zesztywnieli, ale jeden z policjant�w z�apa� j� za rami� i �agodnie powstrzyma�. Droga skr�ci�a i skrzy�owanie znik�o z oczu.
Przeszli przez drewniany most. Ma�y strumyk bulgota� w dole. Garraty zbli�y� si� do balustrady i przez chwil� widzia� na wodzie zniekszta�cone odbicie w�asnej twarzy.
Min�li znak: LIMESTONE 10 KM, a potem faluj�cy transparent z napisem: LIMESTONE Z DUM� WITA UCZESTNIK�W WIELKIEGO MARSZU. Garraty obliczy�, �e nieca�y kilometr dzieli ich od pobicia rekordu.
Rozesz�a si� wie��, tym razem o ch�opcu nazwiskiem Curley, numer siedem. Curley okula� i ju� zaliczy� pierwsze upomnienie. Garraty przyspieszy� troch�, by zr�wna� si� z McVriesem i Olsonem.
- Gdzie on jest?
Olson wskaza� kciukiem chudego jak tyka ch�opaka w niebieskich d�insach. Curley usi�owa� zapu�ci� baczki. Baczki nie uros�y. Jego szczup�a, powa�na twarz wyra�a�a ogromn� koncentracj�. Utyka� na praw� nog�, traci� szybko��.
- Upomnienie! Si�demka, upomnienie! Curley zacz�� narzuca� sobie szybsze tempo. Dysza�. Tyle ze strachu, co z wysi�ku, pomy�la� Garraty. Sam zupe�nie straci� poczucie czasu. Zapomnia� o wszystkim z wyj�tkiem Curleya. Obserwowa� jego zmagania, zdaj�c sobie mgli�cie spraw�, �e to samo mo�e go czeka� za godzin� lub za dzie�.
To by�a najbardziej fascynuj�ca rzecz, jak� widzia� w �yciu.
Curley wci�� zwalnia� i kilku innych dosta�o upomnienia, zanim grupa zda�a sobie spraw�, �e zafascynowana dostosowuje swoj� szybko�� do niego. Znaczy�o to, �e Curley jest bardzo blisko kraw�dzi.
- Upomnienie! Si�demka, upomnienie! Si�demka, trzecie upomnienie!
- Noga mnie boli! - krzykn�� ochryple Curley. - To nie fair, kiedy noga rozboli!
By� teraz blisko Garraty'ego. Jab�ko Adama skaka�o mu w g�r� i w d�. Gor�czkowo masowa� nog�. Bi�y od niego wyczuwalne fale paniki. Mia�a zapach dojrza�ej, �wie�o rozci�tej cytryny.
Garraty go wyprzedzi� i zaraz potem Curley wykrzycza�:
- Dzi�ki Bogu! Mija!
Nikt si� nie odezwa�. Garraty poczu� niech�� i rozczarowanie. To pewnie by�o nikczemne, niesportowe, ale chcia� widzie�, �e kto� dostaje czerwon� kartk� przed nim. Bo kto chce pierwszy zej�� ze sceny?
Zegarek Garraty'ego wskazywa� pi�� po jedenastej. To zapewne znaczy�o, �e pobili rekord, licz�c po sz�stce kilometr�w na godzin�. Wkr�tce b�d� w Limestone. Zobaczy�, �e Olson zn�w mocno zgina to jedn�, to drug� nog� w kolanie. Zdziwiony, sam tego spr�bowa�. Stawy zatrzeszcza�y g�o�no i ze zdziwieniem odkry�, jak bardzo mu zesztywnia�y. Na szcz�cie nie bola�y go stopy. To by�o co�.
Min�li ci�ar�wk� mleczarza zaparkowan� na bocznej polnej drodze. Mleczarz siedzia� na masce. Pomacha� im �yczliwie.
- Zapychajcie, ch�opaki!
Garraty'ego nagle ogarn�� gniew. Mia� ochot� wrzasn��: "Sam rusz sw�j t�usty ty�ek i chod� z nami!". Ale mleczarz mia� ponad osiemna�cie lat. Prawd� m�wi�c, wygl�da� na sporo po trzydziestce. By� stary.
- No, odsapka - zaskrzecza� nagle Olson i wzbudzi� kilka �miech�w.
Samoch�d mleczarza znikn��. Teraz do trasy dochodzi�o coraz wi�cej dr�g, coraz wi�cej policjant�w oraz ludzi tr�bi�cych klaksonami. Kto� rozrzuci� konfetti. Garraty poczu� si� wa�ny. Przecie� nazwano go "synem stanu Maine".
Nagle Curley krzykn�� przera�liwie. Garraty obejrza� si� przez rami�. Curley zgi�� si� jak scyzoryk, trzyma� za nog� i krzycza�. Niewiarygodne, ale szed� jako� dalej, tyle �e bardzo wolno. O wiele za wolno.
Od tej chwili wszystko rozegra�o si� powoli, jakby w zgodzie z tempem Curley a. �o�nierze z ty�u wolno tocz�cego si� transportera unie�li bro�. Kibice nabrali g�o�no powietrza, jakby nie wiedzieli, �e taka jest kolej rzeczy, i uczestnicy Wielkiego Marszu nabrali g�o�no powietrza, jakby tego nie wiedzieli, i Garraty nabra� g�o�no powietrza, ale oczywi�cie wiedzia�, oczywi�cie wszyscy wiedzieli - to proste, Curley niebawem mia� dosta� czerwon� kartk�.
Metalicznie trzasn�y bezpieczniki. Ch�opcy rozpierzchli si� jak przepi�rki, byle dalej od Curleya, kt�ry nagle zosta� sam na sk�panej s�o�cem drodze.
- To nie fair! - wrzasn��. - To po prostu nie fair!
Maszeruj�cy ch�opcy weszli w li�ciast� po�a� cienia. Niekt�rzy patrzyli w ty�, niekt�rzy prosto przed siebie, bo l�kali si� to zobaczy�. Garraty patrzy� w ty�. Musia� widzie�. Kibice zamilkli, jakby kto� po prostu ich wy��czy�.
- To nie...
Wystrzeli�y cztery karabiny. G�o�ny huk potoczy� si� jak kule w kr�gielni, uderzy� o wzg�rze i wr�ci� echem.
Kanciasta g�owa Curleya znik�a; bryzn�a krew, kawa�ki m�zgu, frun�y od�amki czaszki. Cia�o upad�o w prz�d na bia�� lini� jak worek z poczt�.
Teraz dziewi��dziesi�ciu dziewi�ciu, pomy�la� s�abo Garraty. Dziewi��dziesi�t dziewi�� butelek piwa wisi na �cianie i kiedy jedna z tych butelek przypadkiem gruchnie na ziemi�... Jezu!... O Jezu!...
Stebbins przest�pi� przez cia�o. Po�lizgn�� si� troch� na krwi i robi�c nast�pny krok, zostawi� czerwony �lad, jak fotografia w pi�midle "Zawodowy detektyw". Nie popatrzy� na to, co zosta�o z Curleya. Wyraz jego twarzy nie uleg� zmianie. Stebbins, ty draniu! - pomy�la� Garraty. Ty pierwszy mia�e� si� wykruszy�! Odwr�ci� g�ow�. Nie chcia� dosta� md�o�ci. Nie chcia� wymiotowa�.
Kobieta obok volkswagena busa schowa�a twarz w d�oniach. Wydawa�a dziwne d�wi�ki i Garraty zorientowa� si�, �e spod sukienki widzi jej majtki. Niebieskie majtki. Nie wiadomo czemu zn�w by� podniecony. �ysy t�u�cioch wpatrywa� si� w Curleya i gor�czkowo tar� brodawk� za uchem. Oblizywa� grube wargi i tar� brodawk�. Nadal wpatrywa� si� w cia�o Curleya, kiedy mija� go Garraty.
Szli dalej. Garraty zorientowa� si�, �e zn�w idzie z Olso-nem, Bakerem i McVriesem. Zbili si� ciasno razem, chyba w samoobronie. Patrzyli prosto przed siebie, z twarzami bez wyrazu. Echo strza��w wci�� jeszcze wisia�o w powietrzu. Garraty nie przestawa� my�le� o krwawym odcisku tenis�wki. Zastanawia� si�, czy Stebbins nadal zostawia �lad, ju� odwraca� g�ow�, by to sprawdzi�, ale powiedzia� sobie, �eby nie robi� z siebie g�upca. Zastanawia� si�, czy Curleya bola�o. Zastanawia� si�, czy Curley poczu� wchodz�ce w cel pociski, czy te� w jednej chwili �y� i w nast�pnej ju� by� martwy.
Oczywi�cie, bola�o. Bola�o wcze�niej, w najgorszy, szarpi�cy spos�b, kiedy ju� wiadomo, �e zaraz ci� nie b�dzie, a wszech�wiat b�dzie toczy� si� i tak, niewzruszony.
Rozesz�a si� wie��, �e zrobili prawie czterna�cie kilometr�w, zanim Curley zaliczy� czerwon� kartk�. Podobno major by� rozanielony. Garraty zastanawia� si�, jak ktokolwiek m�g� wiedzie�, do diab�a, gdzie major si� podziewa.
Nagle obejrza� si�, �eby zobaczy�, co zrobiono z cia�em Curleya, ale min�li kolejny zakr�t. Curleya nie by�o ju� wida�.
- Co masz w plecaku? - nagle spyta� McVriesa Baker. Wysila� si� na konwersacyjny ton, ale g�os mia� wysoki i piskliwy, niemal �ami�cy si�.
- �wie�� koszul� - powiedzia� McVries. - I par� surowych kotlet�w siekanych.
-Surowe kotlety... - Olson wywali� j�zyk, jakby mia� zwymiotowa�.
- Surowy kotlet siekany to zapas dobrej, szybko przyswajalnej energii - rzek� McVries.
- Z byka spad�e�. Obrzygasz nas wszystkich.
McVries tylko si� u�miechn��.
Garraty po cichu �a�owa�, �e sam nie zabra� sobie surowego kotleta. Nie zna� si� na szybko przyswajalnej energii, ale mia� smak na surowy kotlet. Baton czekoladowy i koncentraty si� do tego nie umywa�y. Nagle przypomnia� sobie o ciastkach, ale po historii z Curleyem nie by� g�odny. Jak w tej sytuacji m�g� my�le� o zjedzeniu surowego kotleta?
W�r�d widz�w rozesz�a si� pog�oska, �e jeden z zawodnik�w zaliczy� czerwon� kartk�. Doping by� teraz g�o�niejszy. W�t�e oklaski nios�y si� z ha�asem, jaki robi kukurydza pra�ona na patelni. Garraty zastanawia� si�, czy to kr�puj�ce, zosta� zastrzelonym na oczach ludzi, ale doszed� do wniosku, �e jak ju� dosz�o co do czego, pewnie ma si� ludzi w du�ym powa�aniu. A Curley ju� na pewno mia� ich w du�ym powa�aniu, tak to wygl�da�o. Gorzej, �e puszcza�y zwieracze. �adna przyjemno��. Garraty zdecydowa� si� o tym nie my�le�.
Wskaz�wki na jego zegarku sta�y teraz prosto na dwunastej. Min�li zardzewia�y �elazny most przebiegaj�cy nad g��bokim, suchym parowem, a po drugiej stronie przywita� ich napis: GRANICA MIASTA LIMESTONE - WITAMY UCZESTNIK�W WIELKIEGO MARSZU!
Niekt�rzy ch�opcy wiwatowali, ale Garraty nie marnowa� powietrza w p�ucach.
Droga zrobi�a si� szersza i grupa zawodnik�w rozrzedzi�a si� troch�. Curley by� teraz cztery i p� kilometra za nimi.
Garraty wyj�� ciastka i przez chwil� obraca� w r�kach pakunek w folii. T�sknie pomy�la� o matce, a potem odegna� to uczucie. Zobaczy si� z mam� i Jan we Freeport. Da�y mu s�owo. Zjad� ciasteczko i poczu� si� troch� lepiej.
- Wiesz co? - zagadn�� go McVries.
Garraty potrz�sn�� g�ow�. Poci�gn�� �yk z manierki i pomacha� parze staruszk�w siedz�cych przy drodze z kawa�kiem kartonu, na kt�rym wypisano: GARRATY.
- Nie mam poj�cia, na co b�d� mia� ochot�, je�li wygram - powiedzia� McVries. - Tak naprawd� niczego mi nie trzeba. To znaczy, nie mam schorowanej matki ani ojca pod��czonego do dializatora. Nie mam nawet m�odszego braciszka umieraj�cego grzecznie na bia�aczk�. - Roze�mia� si� i odpi�� manierk�.
- Sensownie gadasz - zgodzi� si� z nim Garraty.
- Raczej bezsensownie. Ca�a ta sprawa jest bezsensowna.
- W rzeczywisto�ci wcale tak nie my�lisz - rzek� z przekonaniem Garraty. - Gdyby� mia� zrobi� to wszystko jeszcze raz...
- Dobra, dobra, nadal bym to zrobi�, ale...
- Hej! - Ch�opak przed nimi, Pearson, wskazywa� palcem. - Chodniki!
W ko�cu wchodzili do prawdziwego miasta. �adne domy oddziela�y od ulicy zielone trawniki pe�ne ludzi, kt�rzy machali r�kami i wiwatowali. Garraty mia� wra�enie, �e wszyscy siedz�. Siedz� na ziemi, na ogrodowych krzes�ach, jak poprzednio staruszek przy stacji paliwowej, siedz� na piknikowych sto�ach, na hu�tawkach i bujanych werandowych kanapach. Zazdro�ci� im.
Prosz� bardzo, machajcie sobie do usranej �mierci, pomy�la� gniewnie. Pr�dzej mnie szlag trafi, ni� wam wi�cej pomacham. Wskaz�wka numer trzyna�cie. Oszcz�dzaj energi� kiedy si� da.
Ale w ko�cu uzna�, �e g�upio my�li. Ludzie gotowi doj�� do wniosku, �e zadziera nosa. Jest przecie� "synem stanu Maine". Zdecydowa�, �e b�dzie macha� wszystkim z tablic� GARRATY. I wszystkim �adnym dziewcz�tom.
Boczne ulice i skrzy�owania zostawa�y z ty�u w r�wnym tempie. Ulica Sykamorowa i aleja Clarka, ulica Bankowa i Trasa Ja�owcowa. Min�li spo�ywczy z plakietk� piwa Narrangansett w oknie i sklep z tanioch� oklejony zdj�ciami majora.
Niewielu ludzi sta�o na chodnikach. Garraty by� zawiedziony. Wiedzia�, �e prawdziwe t�umy zbior� si� dalej na trasie, ale i tak ca�e to powitanie by�o niewypa�em. A biedak Curley nawet tego nie zazna�.
D�ip majora wyskoczy� nagle z bocznej uliczki i towarzyszy� g��wnej grupie. Czo��wka by�a nadal daleko w przedzie.
Rozleg�y si� nies�ychane wiwaty. Major skin�� g�ow�, u�miechn�� si� i pomacha� t�umowi. Jego okulary zal�ni�y w s�o�cu. Potem zrobi� eleganckie na lewo patrz i zasalutowa� ch�opakom. Garraty poczu� mrowienie biegn�ce przez ca�y kr�gos�up.
Major uni�s� megafon do ust.
- Jestem z was dumny, ch�opcy. Dumny!
Zza plec�w Garraty'ego rozleg�o si� ciche, ale wyra�ne:
- Sra� ci� pies.
Garraty odwr�ci� g�ow�. Za nim sz�o czterech czy pi�ciu ch�opak�w obserwuj�cych z przej�ciem majora (jeden z nich zda� sobie spraw�, �e salutuje, i boja�liwie opu�ci� d�o�) oraz Stebbins. Stebbins nawet nie raczy� podnie�� wzroku.
D�ip z rykiem silnika skoczy� naprz�d. W chwil� potem major znik� po raz kolejny.
Oko�o wp� do pierwszej dotarli do centrum Limestone. Garraty czu� zaw�d. Miasto by�o dziadowskie. Dzielnica handlowa, trzy parkingi z u�ywanymi samochodami, McDonald, Burger King, Pizza Hut, dzielnica fabryczna i ot, ca�e Limestone.
- Nie jest bardzo du�e, co? - powiedzia� Baker. Olson wybuchn�� �miechem.
- Pewnie mi�o si� tu mieszka - rzek� przepraszaj�co Gar-raty.
- Niech B�g oszcz�dzi mi dziur, w kt�rych si� mi�o mieszka - powiedzia� McVries, ale si� u�miecha�.
- No, to zale�y, co ci� bawi - doda� Garraty.
O pierwszej Limestone pozosta�o tylko wspomnieniem. Zuchowato wymachuj�cy ramionami ch�opczyk w �atanych d�insach szed� z nimi prawie p�tora kilometra, a potem siad� i odprowadza� ich wzrokiem.
Wok� wznosi�y si� pag�rki. Garraty'emu koszula klei�a si� do plec�w. Po prawej stronie nieba zbiera�y si� burzowe chmury, ale by�y daleko. Wia� zmienny wietrzyk, nios�c pewn� ulg�.
- Jakie jest nast�pne du�e miasto? - zapyta� McVries.
- Chyba Caribou. - Garraty rozwa�a�, czy Stebbins zjad� ju� ostatni� kanapk�. Stebbins go prze�ladowa� w my�lach jak kawa�ek popularnej melodii, kt�ra potrafi uczepi� si� ciebie, a� my�lisz, �e zaraz zwariujesz. By�o wp� do drugiej. Mieli ju� za sob� dwadzie�cia siedem kilometr�w.
- Jak to daleko?
Garraty zastanawia� si�, jaki jest rekordowy dystans z tylko jednym wykasowanym. Dwadzie�cia siedem kilometr�w wydawa�o mu si� znakomite. Dwadzie�cia siedem kilometr�w do liczba, z kt�rej cz�owiek mo�e by� dumny. Przeszed�em dwadzie�cia siedem kilometr�w. Dwadzie�cia siedem.
- Pyta�em...
- Mo�e czterdzie�ci pi�� kilometr�w.
- Czterdzie�ci pi�� - j�kn�� Pearson. - Jezu!
- To wi�ksze miasto ni� Limestone - powiedzia� Garraty. B�g wie czemu wci�� m�wi� przepraszaj�cym tonem. Pewnie dlatego �e tak wielu ch�opak�w umrze w tym stanie, mo�e nawet wszyscy. W historii rozgrywania Wielkiego Marszu tylko sze�� razy zawodnicy min�li granic� New Hampshire, a tylko raz dotarli do Massachusetts i eksperci twierdzili, �e to r�wnie nies�ychany wynik jak siedemset trzydzie�ci uderze� ko�cz�cych Hanka Aarona, czy co� w tym rodzaju... rekord, kt�remu nie mo�na dor�wna�. Mo�e on te� tu umrze. Mo�e. Ale dla niego ten stan jest wyj�tkowy. Ziemia rodzinna. Majorowi si� to spodoba. "Umar� na ziemi rodzinnej".
Przewr�ci� manierk� do g�ry dnem i przekona� si�, �e jest pusta.
- Manierka! - zawo�a�. - Nowa manierka dla czterdziestki-si�demki!
Jeden z �o�nierzy zeskoczy� z transportera i przyni�s� pe�n� manierk�. Kiedy zawraca�, Garraty musn�� jego karabin - ukradkiem, ale McVries zauwa�y� ten gest.
- Czemu� to zrobi�?
Skonfundowany Garraty wyszczerzy� z�by w u�miechu.
- Nie wiem. Mo�e zamiast odpuka� w niemalowane.
- S�odki z ciebie ch�opiec, Ray.
McVries przyspieszy� i zr�wna� si� z Olsonem. Garraty zosta� sam. By�o mu okropnie g�upio.
Zawodnik numer dziewi��dziesi�t trzy min�� Garraty'ego z prawej. Oczy wlepi� w ziemi� i porusza� bezd�wi�cznie ustami, jakby liczy� kroki. Chwia� si� lekko.
- Hej - powiedzia� Garraty. Nie zna� jego nazwiska.
Ch�opak drgn�� i skuli� si�. W oczach mia� pustk�, identyczn� pustk�, jaka towarzyszy�a Curleyowi, kiedy wiedzia�, �e przegrywa walk� ze sforsowan� nog�. Jest zm�czony, wie o tym i si� boi, pomy�la� Garraty. Nagle �o��dek fikn�� mu koz�a i d�ugo trwa�o, zanim wr�ci� do normalnej pozycji.
Ich cienie maszerowa�y razem z nimi. Dochodzi�a za pi�tna�cie druga. Od dziewi�tej rano, kiedy odpoczywali w cieniu na trawie, min�� chyba miesi�c.
Tu� przed drug� rozesz�a si� nast�pna wie��. Garraty m�g� si� naocznie przekona�, jak powstaje plotka. Kto� czego� si� dowiadywa� i nagle wszyscy to wiedzieli. Fama rozchodzi�a si� z ust do ust. Zapowiada si� deszcz. S� szans�, �e raczej nie b�dzie deszczu. Deszcz jest tu�, tu�. Facet z radiem m�wi, �e zaraz b�dzie wali�o �abami. Ale to zabawne, jak cz�sto plotka si� sprawdza�a. A kiedy sz�a wie��, �e kto� zwalnia, �e kto� ma k�opoty, sprawdza�a si� zawsze.
Tym razem wie�� g�osi�a, �e Ewing, dziewi�tka, dosta� p�cherzy i zaliczy� dwa upomnienia. Wielu ch�opak�w zaliczy�o upomnienia, ale to by�a normalka. Wie�� g�osi�a, �e z Ewingiem sprawy uk�adaj� si� nieciekawie.
Garraty przekaza� wie�� Bakerowi.
- Ten Murzyn? - zdziwi� si� Baker. - Murzyn sinieje? Garraty powiedzia�, �e nie wie,