16717
Szczegóły |
Tytuł |
16717 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16717 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16717 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16717 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KRYSTYNA BOGLAR
UWAGA
NA SPADAJĄCE
ANIOŁY
Wydawnictwo
Okładkę projektował Wiesław Gołuch
iv
© Copyright by Siedmioróg ISBN 83-85193-89-8
Wydawnictwo Siedmioróg. Wrocław 1993
Nakład 4 500 + 250 egzemplarzy
Skład i druk: Łódzkie Zakłady Graficzne, Łódź ul. Dowborczyków 18
Zam. 117/12/92
«
\J ojedź tam.
- Sama nie wiem. To może być szok...
- Zwariowałaś? Nie zachowuj się jak skończona kretyn-ka! - Łucja dmuchnęła w
kosmyk opadający na lewe oko. Zawsze tak dmuchała, gdy ją coś zdenerwowało lub
zaskoczyło. Patrzyła na Agnieszkę z mieszaniną złości i współczucia. Znały się
od dziesiątków lat. No, od bardzo dawna. Były czymś w rodzaju przyjaciółek,
jeśli tak można określić pewien szczególny rodzaj związku kobiety z drugą
kobietą.
Jeśli można.
Agnieszka ścisnęła filiżankę. Miała piękne, kształtne dłonie o lekko zwężających
się palcach i wypielęgnowanych paznokciach, pokrytych cienką warstewką lakieru w
kolorze rodzynków. Taki oryginalny odcień: ni to brąz, ni fiolet z blaskiem
muszli perłowej. Jej wewnętrznej warstwy. Szklistej. To, co się stało,
zaskoczyło ją. Totalnie. Choć nie powinno. „Jak się przekroczy czterdziestkę,
nie wypada się niczemu dziwić - mawiała Tesia, do której zwracała się „ciociu",
choć jej ciotką nie była. - To poniżej poziomu morza!" Upiła łyk herbaty. Była
gorzka i wydzielała lekki zapach. „Wild cherry". Jedna łyżeczka na cztery innej.
Tylko taka proporcja dawała niepowtarzalny aromat i smak.
- Tobie wszystko wydaje się proste. Nie znam człowieka. Nigdy przedtem o nim
nie słyszałam.
5
- To poznasz. - Łucja przestawia talerzyk trochę w lewo. Bacznym okiem
przygląda się, czy stoi równiutko w samym środku pustej żółtawej przestrzeni.
Ten obrus był jej dziełem. Wyhaftowany delikatną złotawą przędzą na herbacianym
płótnie. Kolor trudny do uzyskania w domowych warunkach. Pochodzi z mieszaniny
cebulowych łupin i wywaru z herbacianych fusów. I jeszcze z paru ziół. Tajemnica
warsztatu, której nie zdradza się niebacznie w światku malarzy, tkaczek i
kolorystów z teatralnych rekwizytorni. - No, powiedz coś sensownego!
Agnieszka uniosła w górę brwi. Były gęste, o szorstkich, twardych włoskach.
Ładnym łukiem okalały nieco ciężkie powieki nad bardzo jasnymi, jakby
prześwietlonymi tęczówkami.
- To wszystko spadło na mnie tak...
- Wiem. Chcesz o tym mówić?
- Nie.
Łucja wygładziła nieskazitelną powierzchnię płótna. Nie nalegała. Agnieszka
robiła wrażenie osoby przebywającej w jakimś nierealnym, sobie tylko przyjaznym
świecie. Niedostępnym dla innych. Tak często reagują te o najcieńszym naskórku,
z nerwami tuż, tuż pod powierzchnią. Egoistyczne, nerwowe i chore z braku
akceptacji. Sama była silniejsza. W każdym razie psychicznie.
- Coś ci pokażę. - Agnieszka uniosła się z fotela. Zostało po niej wgniecenie w
ciemnowiśniowej materii obciągającej gąbkę. Ślad jeszcze ciepły, po człowieku.
Grzebała w stosie papierów zalegających biureczko. Gmerała jakby niechętnie i
zarazem niecierpliwie. Łucja powoli zaciągała się papierosem. W pudełku zostały
trzy, może cztery sztuki. Rzucam palenie. Od jutra. Agnieszka znalazła to, czego
szukała. Podłużna, elegancka koperta z nadrukiem. I arkusz papieru: ładna,
nowoczesna czcion-
6
ka maszynowa. Tekst krótki i śmiesznie zamaszysty podpis. Podała Łucji w dwóch
palcach.
- Po włosku?
- Tak. Zaproszenie do udziału w wystawie. W Palazzo Grassi. W Wenecji.
Łucja prawie wyszarpnęła papier.
- No nareszcie! - westchnęła. - Już dawno ci się to należało. Dotąd jeżdżą
wyłącznie urzędnicy. Otworzyć, zamknąć, uświetnić. A my... a nas...
- Przestań - poprosiła Agnieszka niecierpliwie. - Jest, jak jest.
- Ale straciłaś tyle lat! Nigdzie nie wystawiałaś. W żadnej liczącej się w
świecie galerii. Cholera, cała młodość minęła na wiecznym siedzeniu w kącie! I
tyle świństw, głupich zabiegów, dreptania... Kiedy?
- Co?
- Ta wystawa w Palazzo? Pokaż? Koniec lipca?
Agnieszka przeczesała palcami gęste, silnie skręcone włosy. Całe życie chciała
je wyprostować. Raz nawet zrobiła trwałą płynem dla Murzynek, który ktoś
przywiózł ze Stanów. Pomogło na trzy miesiące. A potem znów zwinęły się w
grajcarki. „Dobry gatunek merynosa" - mawiał czasami Kazik wbijając palce w
czarną gęstwinę, przeczesując ją, gmerając za uszami. Miewał rzadkie chwile
czułości. Zbyt rzadkie.
Łucja wciąż wpatrywała się w papier. Niedbale zdusiła papierosa w popielniczce.
Rozprysnęły się drobne iskierki. Dym zasmużył i znikł. Chwilę myślała.
- To zrządzenie losu - zawyrokowała wreszcie. - Rozumiesz? Połączysz obie
sprawy: Wenecję i Bolonię. To blisko. Z laguny najwyżej trzy, cztery godziny
pociągiem. Aga... to najlepsza wiadomość, o jakiej słyszałam w tym koszmarnym
roku! Pojedź tam. I pogadaj. Wreszcie wszystko się wyjaśni. Do końca.
Agnieszka przysiadła na poręczy fotela. Jej pełne wargi zacisnęły się w brzydką
wąską linię.
7
- Już się wyjaśniło. Tylko szkoda, że tak późno. I pomyśl... ona wiedziała!
Przez tyle lat! Spokojnie patrzyła, jak piszę do Czerwonego Krzyża! Jak szukam
choćby najmniejszego śladu! Jak rozpytuję ludzi znanych i nieznanych. Nie miało
to dla niej żadnego znaczenia. Żadnego. Zapewniła sobie względnie wygodne życie.
I o to szło. Ale dlaczego kłamała?
Łucja wstała. Czuła, że musi wyjść. Nawet ona, znająca Agnieszkę od tylu lat,
nie umiała zrozumieć jej zacietrzewienia. Wręcz nienawiści.
- Ona umarła, Agnieszko. Umarła. I niech jej ziemia lekką będzie. A ty pojedź.
Spotkaj się z tym człowiekiem. Być może to ostatni moment. Ilu ich jeszcze żyje?
Są starzy. I pamiętaj: postaw świeczkę świętemu Anzelmowi.
Agnieszka spojrzała na nią nieprzytomnym wzrokiem.
- Komu?
- Świętemu Anzelmowi. Jest od spraw beznadziejnych. I nie wracaj już do tamtego.
Ona umarła, Aga. Twoja matka.
^p esus Christus Filius tuus Dominus noster: Qui tecum vivit et regnat in
unitate Spiritus Sancti Deus: per omnia saecula saeculorum...
- Amen.
Chór głosów zlewa się ze świergotem ptactwa. Pełno ich na cmentarnych drzewach.
Wśród grobów przemykają koty. Szare i płowe. Dużo ich. Jak na wszystkich
rzymskich cmentarzach. Pochylone odkryte męskie głowy. Przeważnie siwe. Parę
łysych. Starzy ludzie przyszli pożegnać najstarszą z ich grona. Duch w niej
kołatał się długo, niech jej ziemia lekką będzie, choć ci, którzy z nią żyli,
lekko nie mieli. Twarda Rzymianka. Z tej ziemi galijskiej. Ofiarna do końca.
Bezwzględna w szaleń-
8
stwie, które przeszyło kraj jak błysk cięciwy: dźgnęło, rozbłysło krwawo i
zgasło. Ale ileż pochłonęło ofiar! Tak myślą ci pochylający się nad otwartym
grobem. Starcze pożółkłe palce rzucają grudki ziemi. Jest jeszcze wilgotna od
zmarzniętych drobin wody. Jak na wczesną rzymską wiosnę chłód ciągnie nie tylko
od wieka czarnej trumny. Taką chciała: trumnę z hebanu. Wiedziała, ile kosztuje,
jak również, że rodzinę na to stać. I nie tylko na to. Egzekwie miał odprawić, i
to po łacinie! Monsignore Mo-nitelli. Spowiednik Ojca Świętego. I jej ostatni
spowiednik. Spośród sześciu, którzy przewinęli się przez przeszło
siedemdziesięciolecie, ten był najbliższy jej sercu. No, może oprócz Fra
Angelica. Ale to było tak dawno! Razem wstępowali do partii w czas Infornata
Decennale -„Wypiek dziesięciolecia"! Tak się to wtedy nazywało. Ksiądz pokropił
wieko trumny już prawie niewidoczne pod warstwą tłustej czerwonkawej gliny.
Ludzie cisnęli się, prawie na siebie nie spoglądając. Ich wzrok przykuwała
leżąca nieopodal marmurowa płyta ze złotym napisem: Francesca Gardini 1900-1980
Sansepolcrista. Tak mało. I tak dużo. Właściwie wszystko.
VQ hris, idziemy! - głos Dina docierał do niej z trudem. Była zziębnięta, w
palcach stóp czuła mrowienie. Bez sensu. Dlaczego włożyłam tak cienkie pantofle?
Dlatego że są z krokodylowej skórki? Jak nuworyszka! Cieszę się naprawdę, Santa
Madonna, dziękuję ci, że już nareszcie mogę się pomodlić na jej grobie. Tyle lat
popychała mnie jak służącą, traktowała jak powietrze. A teraz wreszcie tu leży.
Nie na darmo modliłam się u świętego Anzelma obok placu Kawalerów Maltańskich.
Mówią, że jest od spraw beznadziejnych. W końcu się ulitował nad całą rodziną.
Ale w upokorzeniu przeżyłam prawie dwa-
9
dzieścia lat. Z nimi: Franceską i jej mężem Pierpaolem. W szacownej i bogatej
rodzinie fabrykanta Gardiniego. „Spojrzała na profil męża: klasyczny rzymski nos,
pełne, trochę zbyt kobiece usta i stanowczo zarysowany podbródek. Czarne wijące
się włosy niedbale opadające na wysokie czoło. Nic a nic się nie postarzał. Mój
mąż".
- Christiana, idziemy! - Dino stanowczym ruchem ujmuje ramię kobiety w
eleganckim futrze. - Już czas. I pomyśleć, że człowiek jest jedynym ze zwierząt,
które magazynuje swoich zmarłych. To niemoralne.
Kroczą powoli, dostojnie, jak każe obyczaj. Za nimi stary wdowiec z wnukami i
liczna grupa przyjaciół. Wzrok błądzi po okolicznych grobowcach z białego i
szarego marmuru, po twarzach kamiennych aniołów odbijających refleksy światła.
Przydymione słońce nie wyławia wszystkiego z zakamarków, pozwalając smużyć się
cieniom ludzi, drzew i duchów. Wczesna zieleń, zbyt delikatna, by odprężyło się
spoczywające nań oko, otula obłoczkami daleką panoramę miasta. „Siódme wzgórze
Rzymu. Chcę leżeć na siódmym wzgórzu Rzymu!" - mawiała Franceską. I tak się
stało. Każde jej życzenie musiało być spełnione.
Niech jej ziemia lekką będzie.
Za szarym, poprze tykanym kępami mchu murem tętni miasto. W ciasnej, obrośniętej
liliowymi glicyniami uliczce parkuje długi rząd limuzyn.
- Zabieram wnuki. Gianni, Gabriela, chodźcie! - Pier-paolo Gardini kieruje się
do błyszczącego rolls ?????'? silver spirit. Ostatni nabytek. Dał za niego
dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów. - A ty, Dino?
- Pojadę swoim. Podrzucę Christianę pod biuro turystyczne. Kogo dziś
oprowadzasz?
- Belgów. - Młoda kobieta rozciera policzki. Zmarzła. Zawsze marznie w tej
porze roku. I nigdy nie przychodzi jej do głowy, by włożyć coś cieplejszego.
Przecież to
10
rzymska wiosna. Z ulgą opada na miękkie siedzenie czarnego dino-ferrari. Lubi
ten szybki, drogi wóz. - Ulżyło mi - odwraca w stronę męża twarz trójkątną, ze
szpiczastym podbródkiem. Jak lisiczka. - Dobrze, że jej nie zastanę w domu.
- Jesteś tego pewna? - uśmiecha się Dino włączając starter. Silnik cichutko
pomrukuje.
Christiana unosi w górę brwi. Nie ma specjalnie rozwiniętego poczucia humoru.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Dino rusza ostro i natychmiast przyhamowuje. Wąż pojazdów wlecze się wąską ulicą.
- Nic, cara mia. Naprawdę nic. Poza tym może... że jej duch długo będzie unosił
się pod żyrandolami. Moja matka była niezwykłą kobietą. Nigdy o tym nie
zapominaj.
<&l) alekopisy z sykiem wypluwają wstęgi zadrukowanego papieru. Faxy i migające
ekrany komputerów skupiają uwagę ludzi o kamiennych twarzach. Nadają, odbierają,
przekazują i od czasu do czasu zatajają setki informacji z całego świata. Wielka
maszyna do przemiału spraw tego globu sapie, spręża się i wydala. Jak olbrzymi
wulkan pod ciśnieniem roztopionych w głębinach, rozżarzonych własnych bebechów.
Unosi się i opada. I znów unosi, by wreszcie rzygnąć ogniem i zadziwić świat.
Wyleje się wrząca magma, od której zapalą się tu i ówdzie plamy na kontynentach:
pożary, gwałt, wojny i śmierć. To się nazywa „Informacja". Bo radość, spokój,
gloria in excelsis nie ma tu racji bytu. Nikogo nie interesuje, nie podnieca. To
zwykły szajs.
Arturo Kranc podnosi oczy znad maszyny. Milknie terkot. Nie napisał nic
ciekawego. W wypukłych soczewkach
11
okularów lśni odblask jarzeniówek. Przebiega wzrokiem równe rządki liter. Takie
tam... michałki.
Tegoroczny Karnawał Wenecki, tradycyjna impreza urządzana rokrocznie w mieście
dożów, będzie wydarzeniem na światową skałę. Miejscowe władze obiecały zadbać o
sprowadzenie z tej okazji licznych wystaw, twórców i zespołów, wśród których
najczęściej wymienia się prezentację dzieł sztuki wypożyczonych z muzeów
radzieckich (obrazy ???????'?, Moneta, Renoira i in.), tkaniny z Polski oraz
projekty renowacji Wenecji, przygotowane przez znanych architektów włoskich i
zagranicznych. Popularność imprezy stała się tak wielka, że dwóch znakomitych
reżyserów filmowych, Federico Fellini i Ingmar Bergman, zwróciło się do władz
miejskich z propozycją przygotowania przez nich „Karnawału 1980" tak, by zaćmił
blaskiem i przepychem wszystkie dotychczasowe. Fellini i Bergman zapewniliby
karnawałowi własne, rewelacyjne inscenizacje.
Arturo Kranc marszczy czoło. Tak, jakby mogło coś zmienić tę superkretyńską
imprezę na Piazza San Marco! -myśli pocierając wydatny nos. - Nie cierpię
Wenecji, jej smrodliwego Canale Grandę i tych liszajowatyeh, zawilgoconych ruin
w kolorze zmurszałej cegły. Mogę tylko mieć nadzieję, że stary rajfur Bellafonte
mnie tam nie wyśle. Dobrze wie, co myślę o uzdrawianiu trupa. Boże Abrahama,
Izaaka, Jakuba, oszczędź mi tego piekła!
- Wyglądasz, jakbyś łykał nieosolone ostrygi! - roześmiała się Carla kładąc mu
dłoń na ramieniu. - Co się stało?
Kranc zamrugał. Jego czerwonawe powieki, prawie całkiem pozbawione rzęs, do
połowy przykrywały nieco wyłupiaste białka. Bez okularów przypominał ropuchę
siedzącą na ogromnym liściu.
- Łatwiej jest łyknąć ostrygę, trudniej utrzymać ją w żołądku. Co do mnie, wolę
szklaneczkę czerwonego „Tor-ricelle". Tego z winnic na stokach Etny.
- A ja „Bardolino" znad jeziora Garda! - roześmiała się Carla. - Jej białe zęby,
równe i lśniące, sprawiały,
12
że mężczyźni poprawiali się w fotelach. Wszyscy. I zawsze.
- Zapraszam.
Carla odgarnęła włosy z czoła. Była naturalną blondynką.
- Nic z tego, Arturo. Jadę do Mediolanu. „La Scala" wystawia „Carmen" z
amerykańską śpiewaczką Shirley Verrett i Placidem Domingo. Potem Czajkowski...
- Oczywiście z łabędziami - westchnął komicznie Kranc. Był tak brzydki, że
chyba pracowała na ten wygląd cała szpetota świata. I tak inteligentny, że
obawiano się z nim rozmawiać. Ludzie z branży dziennikarskiej nie lubią, gdy im
ktoś wytyka nieuctwo. Arturo robił to zawsze. Z całą brutalnością i swoistym
wdziękiem. - Nie wiem, dlaczego szef wyrzuca forsę zamiast ją zarobić! W tym
sezonie bilety do mediolańskiej opery zdrożały, w porównaniu z ubiegłym rokiem,
o ponad siedem procent.
Carla roześmiała się głośno. Usiadła na obrotowym taborecie, zakładając nogę na
nogę. Spod krótkiej białej spódniczki wyłoniły się krągłe uda obciągnięte
czarnymi rajstopami. Arturo przełknął ślinę. Na tyle mógł sobie pozwolić. Oboje
mogli sobie pozwolić na tyle. I ani okruszyny więcej. Carla przyciągała bogatych
mężczyzn, jak magnes. Biednych też. Ale tymi ostatnimi nie zajmowała się w ogóle.
- Nie przesadzasz? Na normalne przedstawienie fotel kosztuje sto dwadzieścia
pięć tysięcy lirów, na premierę czterysta czterdzieści! - powiedziała grzebiąc w
plastykowej teczce wypchanej maszynopisami.
- Około trzystu dolarów! - ucieszył się Kranc. - Fajnie! Poślę tam moich
przyjaciół z Europy Wschodniej. Niech wiedzą, że łatwiej dziś wyleźć zza
żelaznej kurtyny niż zasiąść na fotelu w „La Scali". Ale, ale... sprzedam ci
dobry tytuł: „Opera w deficycie".
- Carla podsunęła mu pod nos zadrukowaną szpaltę.
13
- Sama na to wpadłam, padrone. Nie masz monopolu na genialność. Jak będziesz
potrzebował czegoś bombowego na tytułówkę, zgłoś się. Biorę niedrogo! - wstała i
skinąwszy dłonią powędrowała w stronę szklanych drzwi.
Kranc odprowadził wzrokiem smukłą sylwetkę. Na taką nigdy nie będzie mnie stać!
- westchnął. Wyjął z kieszeni spodni przybrudzoną chustkę w kratę i z hałasem
wytarł nos. Coś ostatnio działo się z tym nosem. Budził się rano czując wilgoć
na poduszce. Wszystkie kanaliki pełne były śluzu. Długo prychał nad umywalką w
swoim nędznym hoteliku przy Via Toscana. Nie pomagały krople ani maść
sprzedawana w aptece na rogu. I to nieprzyjemne swędzenie. Trzeba będzie
odwiedzić doktora Sentiniego. Jest niezłym laryngologiem. Lepszym od dziadygi
Szwenca! Tańszy, a jednak lepszy - przekonywał sam siebie w myślach. Szwenc,
stary Żyd osiadł w Rzymie w latach pięćdziesiątych. Tak jak Seritini. Bo tak
naprawdę to Sentini przed rokiem czterdziestym siódmym nazywał się Kapłan. I
pochodził z miasta Kielce, skąd wygnał go strach. Ogromny, przemożny strach.
Wielki strach po pogromie. Ostatnie po wielkiej wojnie miasto, gdzie urządzono
żyd-kom pogrom. Już po Oświęcimiu. Po krematoriach. Po gettach i popiołach. Po
kominach, przez które uleciały miliony dusz. Te wszystkie duchy nosiły żółte
gwiazdy Dawida. I te gwiazdy świecą dziś w bezchmurne noce na ciemnym, prawie
czarnym nieboskłonie. Wszystkie gwiazdy nad Treblinką są żółte. I wszystkie są
sześcioramienne. - Arturo oblizał grube wargi. - Znów wracam do myśli, które
miały zginąć, przepaść na wieki wieków. Dlaczego Żyd zawsze wraca do myśli,
które sprawiają mu cierpienie? Bo musi cierpieć. Tak postanowił Jahwe.
Stwarzając „naród wybrany". Ale czy z definicji narodu wybranego wynika, że jest
on potrzebny? Nie. Wynika tylko, że jest on wybrany.
14
- Przeczytaj, co podaje warszawski korespondent! -wrzasnął mu nad uchem Michele
z działu zagranicznego. -W Polsce znów coś się zaczęło. Jakieś strajki.
Kranc oderwał z maszyny pasek papieru. Był spokojny. Przestał już dziwić się
czemukolwiek. Przebiegł wzrokiem słabo czytelny tekst:
W kwietniu odbędzie się w Bolonii światowe spotkanie miast -ofiar wojny.
Uczestnicy poprzedniego spotkania miast męczeńskich - miast pokoju wystosowali
tak zwany Apel z Warszawy do świata: „Powszechny pokój niech jednoczy narody,
państwa i kontynenty".
- Trele morele - wymruczał mnąc kartkę. Raziło go ostre jarzeniowe światło. -
Apel o pokój miasta, w którym partia i generalicja co i rusz roznieca pochodnie
antysemityzmu i nacjonalizmu. Niech piekło pochłonie was, którzy sporządzacie
kartoteki nazwisk tej resztki ludzi, w których żyłach od siódmego pokolenia
płynie „nieczysta" krew! Jeszcze raz zwyciężają ustawy norymberskie. Jeszcze raz
rozlegnie się trzask wyważanych drzwi i brzęk wybijanych szyb. I znak
hakenkreuza. Czy my wszyscy, tu w środku Europy, zwariowaliśmy? - Wstał z
krzesła, wrzucił do teczki stertę gazet i ruszył ociężale w stronę windy. Kiedy
naciskał guzik i czekał, aż dźwig zatrzyma się na piętrze, jeszcze raz pomyślał
o kominie, przez który wypłynęły dusze wszystkich Krańców. - I dlaczego mnie ze
sobą nie zabrali? -zabiadolił.
W jasnej, pachnącej płynem do czyszczenia i wodą lawendową kabinie stali ciasno
stłoczeni ludzie. Posunęli się, by zrobić miejsce dla jeszcze jednego.
Uśmiechali się, jakby wcale nie mieli pretensji o to, że pewien ruszt nie
przemielił spopielałych kości Artura Krańca. Przeciwnie, cieszyli się, że jest
razem z nimi. Jednym z nich.
15
«wffa^jpjfjfg-jfses»
^-*-ontus Hułten, będący uprzednio dyrektorem w paryskim Muzeum Sztuki
Nowoczesnej, otrzymał obecnie nominację na dyrektora artystycznego wystaw w
pałacu Grassi w Wenecji. Całe to przekształcenie pałacu w nowoczesne centrum
kulturalno-wystawowe zostało sfinansowane przez firmę Fiat. Poprzedni rok
przeznaczono na urządzenie w pałacu sal wystawowych, natomiast już na wiosnę ma
tam zostać otwarta pierwsza wielka wystawa malarstwa i sztuki użytkowej. Pontus
Hulten wiedział, jak się to robi. I władze weneckie mogły spać spokojnie. Jak
również większość wenecjan. No, może z wyjątkiem rodziny Schiavone. Ale to już
nie z powodu przekształceń pałacu i wydatków budżetowych burmistrza. Tylko z
chciwości.
Po zamachu na pociąg „Italicus", w którym zginęło dwanaście osób, i po eksplozji
na dworcu kolejowym w Bolonii, wskutek której straciło życie osiemdziesiąt pięć
osób, śledztwo, notabene prowadzone dość niemrawo, wskazywało na
odpowiedzialność neofaszystowskich organizacji terrorystycznych. Nigdy nie
doszło jednak do ujęcia winnych. „Nie znamy ich twarzy - powiedział burmistrz
Bolonii w przemówieniu skierowanym do stu tysięcy uczestników uroczystości
żałobnych - wiemy jednak, dlaczego mogą zabijać: czarny terroryzm jest bezkarny".
Ten sam komunistyczny burmistrz Imbeni stwierdził również, o czym rozpisywała
się cała prasa i co podawały wszystkie stacje telewizyjne, że wykrycie sprawców
było utrudnione ze względu, jak się wyraził całkiem niedwuznacznie, na
„współdziałalność i ochronę ze strony aparatu państwowego". Nie dość na tym,
uparty burmistrz Imbeni zażądał podjęcia przez parlament dochodzenia w sprawie
wszystkich neofaszystowskich zamachów terrorystycz-
no
oych, jakie wydarzyły się we Włoszech, aby, jak się wyraził, sprawy zamknięte
już przez sądy mogły być otwarte na nowo w celu wykrycia i ukarania winnych.
%Jb eppo Schiavone, naturalnie, nie interesował się polemiką prasową jak również
mianowaniem Pontusa Hultena. Obie te sprawy były mu doskonale obojętne.
Popijając białe z Lacjum w ciemnej i zatłoczonej salce kafejki koło „Albergo
Reduto" nieopodal Via Galuppi, nie zaprzątał sobie głowy polityką. Musiał
zarabiać, by utrzymać rodzinę: matkę i sześć sióstr. Sześć! To niełatwe zadanie.
I mieć jeszcze, choć raz w miesiącu, na butelkę czerwonego sycylijskiego. Tego
bardzo mocnego, o subtelnym bukiecie jaśminu i kwiatu pomarańczy. Pieniądze,
które zarobił, dawno zjedzono. Codziennie matka patrzy na niego z nadzieją. Tu,
wzdłuż laguny, żyje się ciężko. Chyba że pracuje się w hutach szkła albo w
turystyce. Rodzina Schiavone od pokoleń zajmowała się rybami. Ale od śmierci
ojca wszystko się skończyło. Łajdak, wspólnik, niech go piekło pochłonie,
sprzedał kuter i nie dał ani grosza. Matka pierze bieliznę tym bogaczom od dawna
i tym nowo wzbogaconym od paru lat. Ci pierwsi czasem dorzucą parę lirów. Ci,
którzy awansowali z nizin, nigdy. Claudia poszła na ulicę. Jest najładniejszą z
sióstr i najbardziej pyskatą. Długo modliła się przed ołtarzem w Santa Maria
delia Salute, potem wstała z klęczek, przeżegnała się jeszcze przed obrazem
„Wniebowstąpienie" i zatrzasnęła za sobą ciężkie drzwi. Pół godziny później
ustawiła się na Rio Terra Foscarini, tuż za rogiem Akademii Sztuk Pięknych. Stoi
tam codziennie. A pracuje w pobliskim albergu, gdzie za stosowną sumę zawsze
dostaje pokój dla siebie i klienta. Beppo zaczaił się kiedyś na kulawego
Guidotti, już mu miał dołożyć za
iające affjffl
17
* KreV?
te liry i za siostrę, ale obstawa alberga coś zwęszyła i sam nieźle oberwał.
Tydzień przeleżał na wyrku klnąc na cały świat. Do dziś jeszcze nosi bliznę nad
prawą brwią, tuż pod włosami. A Claudia pracuje całą parą. I utrzymuje dom.
Matka, jak to matka. Popłakała, trochę biadoliła, w końcu zacięła się i zamilkła.
Tylko banknoty przynoszone przez Claudię bierze przez chusteczkę. Żeby nie
dotknąć gołą ręką. I trzyma je oddzielnie w pudełku po pralinkach otrzymanych na
święta od pani Rity razem z należnym za pranie. Beppo czknął i upił jeszcze łyk.
Jak długo mam tu tkwić? Przecież Mario powiedział wyraźnie: siedź tam, aż
przyjdę. To musi trwać. Facet jest nowy jak studolarówka z Franklinem. I jeszcze
nie sprawdzony. Przyjechał z Rzymu. Zanim Organizacja nie prze-filtruje go od
podszewki, nie wolno rozmawiać. Pod żadnym pozorem. To oczywiste - myślał
wdychając zapach gorącego oleju. W głębi, na elektrycznym piecu piekły się
gorące ciasteczka z migdałami. Lubił je. Najbardziej wtedy, gdy parzyły
podniebienie. Ale dziś nie śmierdział groszem. A tu, choć znano go, nie dano by
na kredyt ani kieliszka. Nie mówiąc już o białym z Lacjum. Może gdyby poprosił o
zwykłego sikacza... ale Beppo raz spróbowawszy lepszego, nie mógł wrócić do
gorzkawego smaku młodego wina z wyżej położonych winnic Emilii Romami. Zostanie
już przy białym albo przy sycylijskim czerwonym. Trudno. Mario zapłaci. Zawsze
płaci.
Szklane drzwi otwarły się i zaraz zamknęły. Przez szparę mógłby wejść najwyżej
ogon koci. Ale to był Mario. Jak zawsze rzucił okiem w głąb sali, potem w lewo
na obity cynkiem bufet i na końcu dokładnie zlustrował wieszak. Wyglądało to tak,
jakby liczył wiszące na nim okrycia. Beppo spokojnie pociągnął łyczek. Już
niewiele zostało na dnie szklaneczki. Czekał.
Mario zjawił się przy stoliku, okrakiem siadł na metalowym krzesełku wyciągając
przed siebie stopy w sztyl-
pach z miękkiej brązowej skóry. Nie odzywał się. To też należało do rytuału.
Strzelił dwoma palcami nad głową, jakoś tak od niechcenia, bezdźwięcznie, a mały
Roberto już pędził.
- Białe, signore?
Mario skinął głową. A zaraz potem odrzucił ją na oparcie z żelaznych prętów
lakierowanych na biało. I przymknął oczy. Beppo wysączył ostatnich parę kropel.
Spod przymrużonych oczu patrzył na pryncypała. Zdarty facet. Za dużo bierze na
siebie. I wcale nie musi. Ideowiec.
- Co pomyślałeś? - Mario nie podniósł powiek. Beppo zmieszał się.
- Nic. Masz dla mnie cokolwiek?
Mario wyprostował się. W rozchylonej wiatrówce błysnęła czerwona koszula. I
złoty łańcuszek na szyi. Ich znak rozpoznawczy.
- Mam - mruknął sięgając do kieszeni po paczkę papierosów. Wolno zapalał.
Roberto z tacą i szklaneczką zjawił się bezszelestnie. Machnął brudnawą ścierką
po blacie stolika, jakby zrzucając na ziemię niewidoczne okruszki.
- Nic więcej, signore?
Mario nie odpowiedział. Zaciągnął się dymem. Roberto zniknął jak zdmuchnięty.
Beppo poczuł głód. To ten zapach rozgrzanego oleju. Zjadłby cokolwiek. Choćby
ravioli. Nie śmiał jednak poprosić. Im wyżej w hierarchii, tym więcej obowiązków,
ale i więcej główkowania. No i pieniędzy. A najwięcej odpowiedzialności.
- Dardi aresztowany - wyrzucił Mario strzepując popiół wprost pod nogi.
- Komendant karabinierów? - przestraszył się Beppo. -Nasz człowiek?
Mario wzruszył ramionami.
19
- Źle się stało. Podczas przesłuchania przez sędziów ] śledczych ujawnił pewne
fakty...
- Nazwiska?
Mario skrzywił wargi.
- Głupstwa gadasz. Jakie nazwiska? Nie znał ich. Pewne fakty świadczące o dość
ścisłych powiązaniach włoskich organów bezpieczeństwa z... Organizacją.
- Naszą czy Camorrą?
Mario upił łyk. Spojrzał na zegarek.
- Pieniądze są z jednej i z drugiej. Rzecz w tym, że nasz wenecki szef
karabinierów zamaskował, za dużą sumkę naturalnie, działalność jednego z naszych
patro-,
nów.
- Pójdzie siedzieć?
- Kto?
- No... ten, o którym mówisz... przecież nie znam żadnego z moich patronów.
Tylko ciebie.
- I bardzo dobrze, że nie znasz. W śledztwie wyszło, że Dardi informował
Organizację o planowanych obławach, nie nadał biegu wydanemu przez prokuratora
na-1 kazowi aresztowania jednego z naszych. Takie tam sprawki... Coś
ci mówi nazwisko Misso?
Beppo wybałuszył oczy.
- Misso? Podejrzewali go o to, że zorganizował akcję w ekspresie kolejowym, w
grudniu. No... tym Neapol -Mediolan, gdzie zginęło trochę ludzi. O nim mówisz?
Jest... jednym z nas?
Mario przeczesał palcami gęste włosy.
- Był. Zgarnął za robotę sto milionów lirów. Beppo gwizdnął przeciągle.
- Porca Madonna, taki szmal! Mario wzruszył ramionami.
- Już go nie ma. Musiał oddać. Puścił farbę, gdzie nie! trzeba. I wydał
sędziemu łącznika z Genui. Ale go mamy... - zaśmiał się brzydko, chrapliwie. -
Bądź jutro
20
koło San Salvatore. O dziesiątej. Wyjdę z kościoła z facetem. Dobrze mu się
przyjrzyj, bo go ewentualnie przejmiesz. Jak się okaże czysty. _ To ten z Rzymu?
Stary?
- Młodzik. Najwyżej dziewiętnaście lat. Ale ostry.
- Mam go tylko obejrzeć?
- Masz robić tylko to, co ci każę - powiedział Mario gasząc papierosa butem.
Wgniatał niedopałek z taką energią, jakby to był śmiertelny wróg. - I nie
główkuj. Bo ci za to nie płacą.
- Wcale mi nie płacą! - rozżalił się Beppo.
Mario popchnął w jego stronę szklaneczkę z winem. Zostawiła na murowanym blacie
smugę wilgoci.
Beppo podniósł oczy na Maria, ale ten wstał odsuwając ze zgrzytem krzesło.
Rzucił na stół banknot i odwrócił się plecami. Beppo błyskawicznie przechylił
szklaneczkę. Pił długimi łykami, czując miłe ciepło rozchodzące się w żołądku.
Nawet nie zauważył, kiedy Mario wyszedł z kafejki.
- Sto milionów lirów - wymruczał spoglądając do pustego szkła. - I nawalić!
Jakiś beznadziejny kretyn!
Roberto przytomnie zgarnął pieniądze z marmurowego blatu i zniknął, zanim Beppo
upomniał się o resztę. Wściekły opuszczał lokal. Jeszcze za drzwiami czuł zapach
migdałów. I głód. Ale to uczucie podążało za nim zawsze. Od kiedy pamiętał.
Od dwudziestu pięciu lat i stu czterdziestu dni.
\J tała nad szarą płytą z lastryka i wpatrywała się w wyryty napis: Maria Róża
Windischgratz-Bartnicka. Se-cundo voto Regulska. Urodzona w 1910 roku, zmarła w
grudniu 1979. Do płyty przymurowany był obszerny pojemnik na kwiaty. Kupiła go w
„Cepelii" jeszcze latem.
21
Z przeznaczeniem na donicę do cissusa. Teraz spełniał szlachetniejszą rolę,
pełen zeschłych chryzantem. Wyjęła je ostrożnie. Zapachniało zbutwiałymi
łodygami. Zajrzała do środka. Na dnie gęstniał zielonkawy szlam. „Nie powinnam
nalewać tu wody. Raczej nasypać ziemi i posadzić bratki - pomyślała leniwie. -
Nie, to bez sensu. Ziemia zwilgotnieje od deszczu, w czasie mrozów zamarznie i
rozsadzi ten piękny wazon w kolorze brzozowej kory i fakturze grubego płótna.
Bez sensu!" Odgarnęła z płyty suchy i drobny śnieg zalegający cienką warstwą
groby, krzyże i cienkie gałązki krzewów. Nie było go tylko na dróżkach i
alejkach, rozdeptany zapewne butami odwiedzających. Spadł nocą i nie stopniał,
bo choć kwietniowe słońce przygrzewało w południe, dziś chmury zaciągnęły niebo
i wiał przykry wschodni wiatr. A ten zawsze przynosi ochłodzenie.
Agnieszka wyjęła z torby kolorowy bukiet z suchych kwiatów. Przycięła małymi
nożyczkami zdrętwiałe łodyżki i ułożyła w pustym pojemniku. Zrobiło się prawie
wesoło. Najładniej wyglądały jasnoliliowe trawy o delikatnych piórkach.
Przyglądała im się okiem fachowca. W końcu skinęła głową. Tak jest dobrze, mamo.
Musisz mi zaufać. Znam się na tym. I jest to jedyna rzecz, którą mogę dla ciebie
zrobić. Nie kochałam cię... nie, inaczej! Kochałam biologicznie. Jak córka matkę.
Ale nie lubiłam. Nie miałam zresztą za co. Przeszkadzałam ci. To prawda, że
bywałam kulą u nogi. A raczej tobołkiem. We wrześniu trzydziestego dziewiątego
miałam zaledwie kilkanaście miesięcy. Chciałam jeść, pić i żyć. A o to było
najtrudniej. Ty byłaś piękną, jasnowłosą, młodą kobietą o bardzo błękitnych
oczach. I też chciałaś żyć. Najlepiej i najwygodniej, jak można. Bo cię do tego
przyzwyczajono. Najpierw rodzina wywodząca się rozległymi korzeniami z Galicji,
Lodomerii i Wielkiego Księstwa Krakowskiego, a potem twój mąż a mój ojciec.
Uwielbiał
22
nas obie, sama o tym opowiadałaś: wysoki brunet o silnie kręconych włosach.
Spójrz, mam takie same. Byłam twoim wyrzutem? Nonsens. Nie wiedziałaś, co to
wyrzuty sumienia. Chciałaś żyć, przetrwać tę najokropniejszą z wojen. I wrócić
do plotek w „Ziemiańskiej", gdy się to już wszystko skończy. Ale widzisz, mamo,
nie skończyło się tak szybko, jak myślałaś. I nie zobaczyłyśmy już nigdy więcej
tego, co „odszedł na wojenkę", jak się to ładnie śpiewa. Ty przeczułaś, jakimś
kobiecym szóstym zmysłem, że nie wróci. Kiedy poszedł, powołany w lipcu na
„ćwiczenia", w tym swoim eleganckim oficerskim mundurze, powiedziałaś podobno,
tak twierdzą świadkowie, „on już do nas nie wróci!" I wykrakałaś. Twoje liczne
okupacyjne romanse też o tym świadczą. Skąd o nich wiem? Mamo, nie wiesz, jak
szybko rosną małe dziewczynki. I jak się psychicznie starzeją. Umiałam
rozpoznawać buty pojawiające się zawsze u wylotu tej samej ulicy. Hałaśliwie
wysypywali się z nich hitlerowcy, zawsze z tym samym wrzaskiem. I zawsze w tym
samym celu: wyłapać ludzi. Do więzień, rozstrzelań lub na przymusowe roboty.
Kiedy byłam z tobą, prawie nic mi nie groziło. Myślę „prawie" gwoli
sprawiedliwości. Bo w czasach, gdy od ludzkich zwłok zapychały się ruszta w
oświęcimskich piecach, nigdy nikt nie mógł być niczego całkowicie pewien. Ale
byłaś tak piękną kobietą, i na dodatek mówiącą świetnie po niemiecku i francusku,
że szwabscy oficerowie w czasie tych dwóch czy trzech łapanek, w które wpadłyśmy,
odsuwali cię od zielonej budy ledwie rzuciwszy okiem na znakomite papiery.
Zresztą najzupełniej prawdziwe. Nazwisko Windischgratz mówiło samo za siebie.
Dobra stara rodzina austriacka z korzeniami sięgającymi do Czech. Cóż. Nie na
darmo wisiał w naszym domu portret cesarza Franciszka Józefa. Tak więc mimo tego,
że wyglądałam na małą Murzynkę z jasną buzią i ogromnymi szarymi oczyma w
kompletnie czarnej oprawie nikt, żaden żołdak,
23
mnie nigdy nie dotknął. Wystarczyło, że z zachwytem | wpatrywał się w ciebie:
długonogą, zgrabną, zawsze dobrze ubraną, z masą platynowo-popielatych włosów.
Cóż za rasa. Co za styl. Myślisz, że mówię to powodowana zazdrością? Może. Nie
mam tak nieskazitelnej figury. Wdałam się w rodzinę Bartnickich. Finansistów i
bankierów. Ale nieco przyciężkich, o których mówiło się: „krótkie nóżki, dupka
wnet". Za to mózgi mieli komputerowe. I zdolności nie tylko do nauk ścisłych.
Wszystkie kobiety grały, malowały lub pisały wiersze. Były przeraźliwie mądre
i upiornie gardziły tymi pięknymi o ograniczonej umysłowości. Kobietami
tracącymi czas w kawiarniach na ploteczkach i popijaniu mazagranu. Dlatego nie
lubiły cię te dalsze i bliższe z klanu Bartnickich. I dlatego wszyscy odsunęli
się od ciebie po wojnie. Ci, którzy przeżyli. A przecież nie wiedzieli. Nie
mogli wiedzieć. Tak jak ja niczego nie podejrzewałam. Nigdy. No, w najgorszych
snach nie przyszłoby mi na myśl, że można coś takiego zrobić. Tylko po to, by
znów żyć w spokoju u boku innego mężczyzny, który zechciał się z tobą
ożenić. Z „wojenną wdową". A może nie powinnaś mi była nigdy tego powiedzieć?
Również na łożu śmierci? Nonsens. Ten list i tak by wywołał ducha. Musiał go
wywołać. Ale dlaczego przyszedł tak późno? Dlaczego człowiek, który go wysłał,
czekał aż trzydzieści pięć lat? No, właśnie. Dlaczego?
- Nie ma pani paszportu służbowego? Zielonego?
- Nie mam.
- Jak to możliwe? - urzędniczka szczerze się dziwi. Jeszcze raz sprawdza datę
urodzenia w paszportowej ankiecie. - Ma pani czterdzieści jeden lat, jest znaną
plastyczką i nigdy nie była pani za granicą?
Agnieszka ma ochotę wyjść, z trzaskiem zamknąwszy za sobą drzwi. Ale nie wyjdzie,
bo musi załatwić ter wyjazd. Bez zgody Ministerstwa Kultury i Sztuki nie wy-
24
stawi swoich prac w Palazzo Grassi. Jeszcze rok temu nie zależałoby jej na tym.
Ale dziś zależy.
_ Byłam za granicą. Prywatnie. Granatowy paszport mam w komendzie na Kruczej. A
zielonego nie.
Urzędniczka przerzuca papiery. Na wierzchu przyżółk-łej teczki wykaligrafowane
nazwisko: Agnieszka Bartnicka-Werner. A poniżej: specjalność - tkactwo
artystyczne. Członek Związku Polskich Artystów Plastyków. Włochy. Wystawa
indywidualna w Palazzo Grassi w Wenecji. Koszty wyjazdu - strona polska. Koszty
pobytu - Włosi.
- Dostanie pani jedną dietę dojazdową. I to wszystko. Agnieszka potrząsa głową.
- Tak, wiem. Nie ma dewiz dla artystów. Są dla urzędników. Ale proszę się nie
martwić. Mam trochę własnych pieniędzy na koncie. Sprzedałam cztery kilimy...
właściwie obrazy. Kupili Holendrzy. Nie będę ciężarem dla organizatorów. Może
pani spać spokojnie.
- Śpię spokojnie - urzędniczka sili się na uśmiech. Jest w wieku Agnieszki.
Niebrzydka, nieźle ubrana. Tylko ten ton... Cest le ton qui fait la chanson -
jak mawiają Francuzi. Urzędowy, z lekkim odcieniem zniechęcenia. Nie lubi tej
pracy. Najwyraźniej nie lubi. - Proszę się zgłosić za miesiąc. To tyle trwa...
mniej więcej. Ma pani w domu telefon?
- Mam od dwóch miesięcy.
- Proszę się skontaktować ze mną lub z kimś, kto mnie zastąpi. Możliwe, że będę
na urlopie. To wszystko.
Agnieszka cichutko zamyka za sobą biało lakierowane drzwi na pierwszym piętrze.
Czy to nie w tym pokoju znaleziono, za szafą z aktami, podczas malowania portret
Stalina w pięknych, złoconych ramach? Zdjęty ze ściany w drugiej połowie lat
pięćdziesiątych przeleżał w szparze, zapomniany przez ludzi i kroniki. Kto mi o
tym opowiadał? - myśli schodząc po schodach pokrytych ciemnowi-śniowym
chodnikiem. - Artur? Nie, Jacek Trzmiel. Tak,
25
oczywiście, że Jacek. Muszę do niego zadzwonić. Był j zeszłej jesieni we
Włoszech. Może zna jakieś tanie hote-1 liki albo alberga?
Ciężka brama ministerstwa zatrzaskuje się z hukiem. Na podjeździe parkuje ładny
peugeot w kolorze śliwki. | Wysiada siwiejący pan. Dobra sportowa sylwetka, goła
głowa i elegancka zamszowa kurtka. Oczy w szkłach z cienką złoconą oprawą
obmacują Agnieszkę od stóp do głów. Lustracja musiała wypaść pomyślnie, gdyż u-
śmiech rozjaśnia dobrze wygoloną twarz.
- Czy my się skądś znamy? - głos zawisa w próżni. Agnieszka unosi wzrok. Ich
oczy spotykają się na bardzo krótki moment.
- Vous desirez, monsieur? - pyta ze świetnym francuskim akcentem. Jest cała
jednym wielkim pytaniem.
Mężczyzna traci rezon. W sekundzie gaśnie wystudiowany uśmiech. Nie jest już ani
młody, ani sprężysty. Zgarbił się, postarzał. Zza szkieł wyjrzały kurze łapki w
kącikach oczu. Jest teraz tylko tym, kim jest: dobrze sytuowanym starszym panem,
którego dziś stać na niezły samochód, ale nigdy nie było stać na francuską bonę.
W ogóle na żadną bonę. Ani na przyspieszony kurs języków bcych. Mijają się na
betonowym podjeździe, by już się nigdy nie spotkać. Agnieszka uśmiecha się.
Francuskiego, tak naprawdę, nauczyły ją Siostry Niepokalanki podczas dwuletniego
u nich pobytu. Tuż po wojnie, gdy matka zaczęła pracę w Filmie Polskim. Ale z
językiem miała styczność od najmłodszych lat. W domu, a raczej w tym późniejszym
już, krakowskim okupacyjnym mieszkaniu, zawsze walało się mnóstwo francuskich
bajek i romansów. Matka przepadała za nimi. I za kryminałami Agaty Christie,
które czytywała po niemiecku. Należały do Sturm-bahnfuhrera Wolfganga Steina, a
raczej jego ciotki. Ta ciocia, Frau Milli, to osobny rozdział w kalejdoskopie
losów pań Bartnickich. Polskich losów.
26
*????%$-$%%%???%™
JN a poczcie przy automatach tłok. Wrzucane monety znikają w przepastnych
wnętrznościach bez śladu lub wypadają z brzękiem. Ludzie klną. Spieszą się i
klną. Bez sensu - myśli Agnieszka - stąd się nigdy nie dodzwonię. Spróbuję po
południu od Łucji lub wieczorem z domu.
W barze owocowym „Hortexu" na pięterku jednego z „żyletkowców" przy
Świętokrzyskiej też tłok. Ale zwalnia się stolik w głębi. Agnieszka siada przy
blacie nakrytym zielonym płótnem. Wnętrze robi przygnębiające wrażenie. Mogliby
czymś ozdobić ściany. Choćby jednym z moich kilimów. Na przykład „łąką osiem".
Albo nie. Lepiej „łąką dziesięć". Tak. Ciemnozielone tło z gęstymi szuwarami. I
stylizowane żółte płatki grążela. Całość sza-ro-zielono-kaczeńcowa. Piękne
półtony bez kropki błękitu. Chyba tylko ten lewy róg, gdzie w zmętniałej wodzie
odbija się skrawek nieba. Tak, dobrze by tu wyglądał na ścianie. Może
zaproponować dyrekcji „Hortexu"? Kto wie? Byłoby trochę grosza. Zapasy się
kończą, a wyjazd wymaga potężnych inwestycji, jak mawia Kitty. Trzeba kupić to i
owo z garderoby... a może wystarczy przejrzeć pawlacz? No nie, jest tam trochę
rzeczy ale stanowczo demodes. Coś kupić tam? W Rzymie? Włosi mają najlepszą
konfekcję. Lepszą niż paryskie pręt a porter. Tylko za co? Szkoda wyrzucać
pieniądze na ciuchy, skoro można samej coś zmajstrować. Materiały są, dodatki
też się wy-niucha. Jak nie w sklepie, to na pchlim targu. Francuskie „patrony"
leżą w szufladzie. Jeśli nawet przytyłam, to najwyżej dwa, trzy kilogramy. Pas
de probleme.
- Co podać? - Kelnerka w długiej zielonej spódnicy spogląda z obrzydzeniem na
poplamiony obrus.
Agnieszka rzuca okiem na kartę. Same słodkości. Chyba, że grzyby...
27
- Poproszę pieczarki z patelni i...
- Z patelni nie ma. Mogą być w śmietanie. Albo w krokietach.
- Dobrze. Niech będą krokiety. I barszcz.
- Z pieczywem?
- Bez.
Agnieszka opiera głowę na dłoniach. Przymyka oczy. Jaka szkoda, że nie może o
wszystkim porozmawiać z Kazikiem. Jaka szkoda. On jeden umiałby wysłuchać
spowiedzi nie przerywając słowem. Wysłuchać do końca. A potem wydmuchując dym z
drogich papierosów powiedzieć: Ależ nie, Ago. Nie można tak myśleć o własnej
matce. Ona to wszystko zrobiła dla ciebie. Żeby tobie było lepiej. Zrozum.
- Rozumiem. Wszystko rozumiem. Ale dlaczego skłamała? I milczała przez tyle lat?
- Nie nazywaj tego kłamstwem...
- A jak? Jak mam to określić?
- Ago, spójrz na to przez pryzmat tych lat, które minęły. Postarzał się? Nie
bardzo. Tylko całkiem osiwiał. A jesteśmy przecież prawie w jednym wieku. Kiedy
właściwie poznaliśmy się? Na studiach w Krakowie. Kończył prawo. Ja Akademię
Sztuk Pięknych. Było piękne przedpołudnie drugiego dnia Świąt Wielkanocnych. W
mieszkaniu naszych wspólnych przyjaciół brzęczały kieliszki. Lało się czerwone
wino roku pańskiego tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego. Dobry
rocznik dla win mo-zelskich. To było na pewno tunezyjskie. Lekko słodkawe, dobre
do grzania z korzeniami. Nie pamiętam. Nie nosił wtedy szkieł, miał gęste ciemne
włosy i piwne oczy. Nie był, jak dziś, zdeklarowanym abstynentem. Wpatrywał się
we mnie jak wąż hipnotyzujący kurczaka. A ja świetnie się czułam w charakterze
przyszpilonego do fotela drobiu. Gorzej Paweł Werner, mój mąż. Był zazdrosny.
Nie miał powodu. Wtedy jeszcze nie. Ale może już coś
28
przeczuwał? Kto powiedział, że mężczyźni nie mają przeczuć? Widać miewają. Kazik
też wiedział, że mi się podoba. I brylował. Szalenie mnie to wówczas śmieszyło.
Przypominał koguta, który wskoczył na płot i pieje, pieje...
Zapach duszonych grzybów rozwiewa wspomnienia. Kelnerka stawia barszcz w
kubeczku z obtłuczonym uchem i krokiety z surówką. Agnieszka odruchowo wyciera
serwetką sztućce. Przez okno wpada promień światła.
Zaczęła się wiosna?
gabinecie jest ciemno. Ciężkie skórzane fotele i ogromne biurko o błyszczącym,
nienagannie pustym blacie, ledwie widoczne w mroku. Tak samo puszysty wiśniowo-
kremowy dywan i obrazy w ciężkich ramach. Jan Vermeer van Delft. Jeden z
czterdziestu. Obok Alfred Sisley i Jean Baptiste Greuze. Duży, prawie pusty
pokój, surowy i nieskazitelnie elegancki. Jedyny w tym domu urządzony naprawdę
ze smakiem. Gęste zasłony w kolorze koniaku, z o ton tylko ciemniejszymi
frędzlami, przesłaniają szerokie balkonowe drzwi, zza których dobiega ledwie
słyszalny szelest opon przejeżdżających tędy z rzadka samochodów. Jedyną jasną
plamą we wnętrzu jest ekran telewizora. Mężczyzna, który siedzi w fotelu z głową
odrzuconą na oparcie, ma siwe, krótko obcięte włosy, piękny rzymski profil i
podwójny podbródek. Wokół oczu, osłoniętych okularami w czarnej oprawie, sieć
zmarszczek. Niegdyś ładnie zarysowane policzki teraz przywiędłe, z nadmierną
podkładką tłuszczu, rozmywają rysunek twarzy. Mężczyzna ma dokładnie
siedemdziesiąt dziewięć lat i dziewięć miesięcy. W lipcu skończy osiemdziesiąt.
I będzie to znakomita okazja do wydania przyjęcia. Tu, na wzgórzu Gianicolo, w
dobrej dzielnicy Rzymu karabinierzy przywykli do szczególnej służby, polega-
29
W
jącej na strzeżeniu lśniących limuzyn, tłumnie przybywających na liczne party,
odbywające się co najmniej raz w tygodniu, i powodujących czasem nielichy zator
w wąskich, zadrzewionych i ukwieconych uliczkach. Szkoda, że Franceska tego nie
doczekała - myśli starego człowieka krążą wokół niedawno zmarłej żony. Nieco
wyblakłe oczy wpatrują się w portret pędzla Brussiego wiszący na wprost biurka.
- Była piękną kobietą. Prawdziwą Włoszką z dobrej mediolańskiej rodziny. To ona
wniosła w posagu fabrykę, to ona żelazną dłonią prowadziła własne i cudze
interesy podczas ostatniej wojny, którą on, jej mąż, mu-? siał odsłużyć w
dalekim, chłodnym, mało przyjaznym kra-1 ju. Ona, Franceska dbała o dzieci: Dina
i Carla. I pomy-1 śleć, że Carlo nawet nie zjawił się na pogrzebie matki. I Ten
Carlitto niańczony przez przyjaciół domu: przemys-l łowców, handlowców,
generałów, malarzy i historykowi sztuki z Sieny, Paryża, Berlina. Ba, z Tokio i
Nowego I Jorku. Bo aż tam sięgają wpływy rodziny Gardinich. Za-1 wsze sięgały.
No, od co najmniej sześćdziesięciu lat.
Pierpaolo nie słucha głosu płynącego z telewizora. ??? tylko pretekst, dymna
zasłona dla rodziny i służby. Wie-1 dzą, że od szesnastej do dziewiętnastej
nie wolno tu wchodzić. Pan domu pracuje: przegląda raporty z filii swoich fabryk,
wyciągi bankowe i katalogi aukcyjne So-! theby's i Christie z Londynu, Paryża,
Wiednia i Brukseli. Ostatnio również stamtąd. Z tego kraju, o którym właś-|
ciwie powinien zapomnieć, którego obraz niechętnie i rzadko wywoływany
z pamięci wolałby zamazać, by zostały trzy, najwyżej cztery barwne plamy. Jak na
obrazie Candinsky'ego wiszącym w lewym rogu. Tuż nad marmurową rzeźbą Nike z
Samotraki. Tej rzeźby, która... no, mniejsza skąd ją ma.
Mężczyzna zmienia pozycję. Ostatnio bardzo mu dokuJ cza ischias. Doktor Berg
twierdzi, że powinien ograniczyć cukier. I węglowodany. Przejść na dietę
białkową. Ale
30
stary człowiek nie wierzy Bergowi. Ani żadnym innym konowałom. Całe swe długie
życie był zdrów, choć zwykł był jadać to, co szanujący się Włoch lubi
najbardziej: pastę. A pastę in broda najbardziej. Doktor Berg jest Niemcem. I
jak każdy Niemiec nad makaron przedkłada ziemniaki. Tę okropną Kartoffelsalade z
octem. Jak w ogóle można wziąć do ust choćby kęs tego świństwa. Ale był czas,
gdy jadłem to prawie codziennie. Wiele lat temu. W tym mieście słynnym z
kościołów, zabytków sztuki gotyckiej, mieście, gdzie za każdym węgłem czaił się
wróg. W mieście, gdzie był „gościem" zaproszonym nie przez ludzi tam
zamieszkałych od pokoleń, lecz przez innych, którzy przyszli z hasłem: Drang
nach Osten. Ale dość. Zaraz rozlegnie się dzwonek, a potem delikatne pukanie do
drzwi gabinetu. To Christiana, synowa. Prześliczna i wykształcona, lecz zimna
jak lód. Albo pokojówka Angelina, która przyciszonym głosem wyszemrze: przyszedł
signore Fabio Molinari. Tak, Molinari! Inżynier i znany konstruktor nowych
sylwetek samochodów dla Fiata. To zabawne - usta Pierpaolo Gardiniego rozciągają
się w uśmiechu. - To naprawdę zabawne, żeby tak znakomity twórca jak Fabio bawił
się konstrukcją nowego... makaronu! I to na moje zlecenie, dla mediolańskiej
fabryki. I żebym to ja, człowiek, który współdecyduje niejednokrotnie o zakupach
dzieł sztuki dla wielu włoskich muzeów i galerii, żebym to ja zajmował się
kształtem jednej kluski w jej suchej, a potem ugotowanej postaci! Biedna
Franceska, nie doczekała tej chwili, aby zobaczyć rozłożone na moim biurku plany
konstrukcyjne jednej jedynej k