4784

Szczegóły
Tytuł 4784
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4784 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4784 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4784 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Lucas Corso "Fidei defensor" B�l rodzi� si� w mia�d�onych stalowymi pier�cieniami nadgarstkach, cienk� stru�k� sp�ywa� do �okci i dalej, do opuchni�tych bark�w, by stamt�d rozlewa� si� po ca�ym ciele. M�czyzna, przykuty do zimnej wilgotnej �ciany, wisia� kilka centymetr�w nad ziemi�, bezskutecznie pr�buj�c palcami st�p dotkn�� kamiennej pod�ogi. Czubkami palc�w wyczuwa� rozrzucon� u jego st�p przegni�� s�om�, lecz nie by� w stanie wyci�gn�� si� na tyle, aby znale�� punkt podparcia. Wpatrywa� si� w ciemno��. Licz�c krople sp�ywaj�ce wzd�u� kr�gos�upa, stara� si� skoncentrowa� na czym� innym ni� fizyczne cierpienie. Gdy szcz�kn�y zawiasy starych, ci�kich drzwi, wzi�� ten odg�os za halucynacj� wywo�an� zm�czeniem i g�odem. Kiedy jednak pomieszczenie rozja�ni� ciep�y blask p�on�cej pochodni, a bezkarne dot�d szczury rozpierzch�y si� z piskiem po k�tach lochu, wi�zie� z trudem uni�s� g�ow�, pr�buj�c rozpozna� rozmazane kszta�ty. - Uwolnijcie go - powiedzia� kto� cicho, lecz tonem nawyk�ym do wydawania rozkaz�w. Wi�zie� wyszczerzy� z w�ciek�o�ci z�by. Zna� ten g�os zbyt dobrze, s�ysza� go zbyt wiele razy. Kiedy wmurowane w �cianach pier�cienie rozlu�ni�y sw�j uchwyt, jego cia�o bezw�adnie opad�o na tward� pod�og� ,a z piersi wydoby� si� przeci�g�y j�k. Miliony cienkich szpileczek b�lu przeszy�o jego stawy, dr���c um�czone ko�ci. Min�a d�uga chwila, zanim przyszed� do siebie. Przechyli� si� na bok pr�buj�c wsta�, lecz okaza�o si� to zbyt trudne .Podci�gn�� kolana pod brod� i opra� ci�ar cia�a na dr��cych d�oniach. Jego oczy powoli przyzwyczaja�y si� do dawno nie widzianego �wiat�a. Do celi wesz�o kilku ludzi, ale wzrok wi�nia utkwiony by� w jednej postaci. Kardyna� Cammilleri nawet w najg��bszych lochach swego pa�acu zachowywa� si� jak wytworny ksi��� .Nie zwracaj�c najmniejszej uwagi na obskurne otoczenie, siedzia� na wniesionym przez s�u�b�, bogato zdobionym krze�le. Otoczony uzbrojonymi stra�nikami, emanowa� powag� i dostoje�stwem. Jego twarz o�wietlana krwawymi odblaskami pochodni przypomina�a stalow� mask� - Co sprowadza wasz� eminencj� w moje skromne progi? -zapyta� ironicznie wi�zie�, staraj�c si� zapanowa� nad dr�eniem g�osu. Skulony i um�czony, z burz� czarnych, spl�tanych w�os�w wygl�da� jak upad�y anio� korz�cy si� przed majestatem stw�rcy. Kardyna� patrzy� na le��cego m�czyzn� zimnym, pozbawionym uczu� wzrokiem, nie zwracaj�c najmniejszej uwagi na jego s�owa. - By�e� mi jak syn - powiedzia� po chwili raczej do siebie, ni� do niego. -Mog�e� daleko zaj��. Bardzo daleko. Wci�� nie rozumiem, jak to si� mog�o sta�. Wi�zie� milcza�, wpatruj�c si� w dostojnika pe�nym nienawi�ci wzrokiem. - Opowiedz mi to jeszcze raz! - rozkaza� kardyna�. - Po co? - prychn�� zniecierpliwiony m�czyzna. - M�wi�em o tym ju� wiele razy. - Opowiesz wi�c jeszcze raz! Mo�e teraz zrozumiem, dlaczego zachowa�e� si� jak sko�czony g�upiec, dlaczego zdradzi�e�! - tylko na moment kardyna� pozwoli� na to, aby z jego g�osu przebija�y jakiekolwiek uczucia. - Po co? Przecie� i tak mnie zabijecie. - Masz racj�. - Dostojnik z namaszczeniem skin�� g�ow�. - Ale to, jak d�ugo b�dziesz umiera�, zale�y tylko od ciebie. Wi�zie� zacisn�� mocno szcz�ki, wpatruj�c si� w swego rozm�wc�. *** Pierwsze cia�o znale�li dwa dni po Wielkanocy. Kiedy parobkowie zaczynaj�cy prac� znale�li le��c� kobiet�, ta jeszcze �y�a. Zaciskaj�c zbiela�e d�onie na k�pce przemarzni�tej trawy, rzuca�a w ko�o przera�one spojrzenia. Z jej rozerwanej szyi ciek�a zmieszana z p�cherzykami powietrza krew. By�a pomocnic� kucharki, nikt nie wiedzia�, dlaczego nad ranem opu�ci�a ciep�e ��ko i wysz�a na zewn�trz. Po nieca�ej godzinie umar�a, �egnana p�aczem osieroconych dzieci i gburowatym warczeniem m�a, niezadowolonego z faktu, i� jego rodzina znalaz�a si� w centrum zainteresowania. Nast�pny by� m�ody parobek, Jakub zwany Pi�knisiem. Poznano go po czerwonym, haftowanym kaftanie, kt�ry zwyk� zak�ada� wybieraj�c si� na nocne odwiedziny u zaprzyja�nionych panien. Le�a� tu� przy oknie wdowy po kowalu, ze zmia�d�on� g�ow� oddalon� od reszty cia�a o kilka krok�w. Na mieszka�c�w maj�tku pad� blady strach. Guy de Rauxe, pan na zamku w Tuze stara� si� jak m�g�, aby wyja�ni� makabryczne znaleziska. Przeprowadzi� we w�asnym zakresie dok�adne �ledztwo, kt�re jednak nie przynios�o �adnych rezultat�w. Nie zna� bowiem ani cz�owieka, ani zwierz�cia, kt�re zdolne by by�o do takich czyn�w. - To sprawa nie na nasze g�owy - powtarza� ojciec Albert, duchowny sprawuj�cy opiek� nad duszami mieszka�c�w maj�tku. Przygarbiony, o trz�s�cych si� ze staro�ci d�oniach ksi�dz zdawa� si� by� niezwykle zaniepokojony. - Trzeba nam zawiadomi� kogo� znaczniejszego - m�wi� kiwaj�c otoczon� wie�cem siwych w�os�w g�ow�. Pan zamku nie chcia� nawet o tym s�ysze�. Troszczy� si� o swych poddanych, dba� o ich bezpiecze�stwo, ale zawsze na pierwszym miejscu stawia� sw� rodzin�. Cia�o Bernarda znale�li kilka dni p�niej. Stary s�u��cy nie mia� szans w starciu z przeciwnikiem, kt�ry jak, jak wskazywa�y �lady, znacznie przewy�sza� go si��. D�ugie, chude cia�o m�czyzny rozwalone by�o na zamkowych schodach niczym rozdeptany paj�k. Krew skapywa�a ze stopnia na stopie�, wype�niaj�c zag��bienia mi�dzy nier�wno wmurowanymi kamieniami. Dopiero teraz Guy de Rauxe przerazi� si� naprawd�. Dop�ki �mier� zbiera�a swe �niwo poza zamkowymi murami, kiedy jego najbli�si wydawali si� by� bezpieczni, m�g� zwleka� z zawiadomieniem kogo trzeba o zaistnia�ych wypadkach. Kiedy jednak okaza�o si�, �e zamkowe wrota i uzbrojeni stra�nicy nie chroni� wystarczaj�co jego rodziny, zda� sobie spraw�, �e sytuacja zacz�a go przerasta�. Teraz pozosta�a mu ju� tylko jedna mo�liwo��. Postanowi� podwoi� stra�e i wezwa� na rozmow� ojca Alberta. - Napisz listy, opisz wszystko co si� tu wydarzy�o - poleci�. - Jeszcze dzi� wy�l� go�ca - zako�czy� stanowczo, cho� wcale nie by� pewny, czy jego prawdziwe k�opoty nie zacz�y si� dopiero teraz. *** Przyby�o ich dw�ch. Wjechali na zamkowy dziedziniec powoli, strzemi� w strzemi�. Ubrani w d�ugie czarne opo�cze, na kt�rych zna� by�o trudy podr�y przez b�otniste, rozmyte deszczem drogi. Wygl�dali jak zjawy, �ywcem przeniesione z krainy snu w szar� rzeczywisto��. Zatrzymali si� na �rodku brudnego, nier�wnego placu. Czekali, nie schodz�c z koni. Jeszcze przed chwil� dziedziniec t�tni� �yciem, wype�niony gwarem rozm�w i odg�osami pracy. Teraz zalega�a na nim g�ucha cisza, zak��cana jedynie krakaniem ko�uj�cych nad zamkiem ptak�w. Nawet rozkrzyczana gromadka bladych, obstrz�pionych dzieciak�w instynktownie wyczu�a, �e najbezpieczniej b�dzie si� skry� za matczynymi sp�dnicami. W�a�ciciel zamku wybieg� na dziedziniec, ocieraj�c spocone d�onie w opinaj�cy poka�ny brzuch sk�rzany kaftan. - Witam was serdecznie, dostojni panowie! - Guy nawet nie pr�bowa� kry� swego strachu.-Witam was w mym domu. Zaraz rozka�� przygotowa� gor�cy posi�ek i ciep�� k�piel - powiedzia� i zgi�� si� w us�u�nym uk�onie. - Nie przyjechali�my tu nape�nia� �o��dk�w, nasz� straw� jest modlitwa i dobre uczynki - powiedzia� wy�szy z je�d�c�w, patrz�c Guyowi prosto w oczy. - Jestem brat Raymond ze �wi�tego Bractwa, a to brat Simon - przybysz wskaza� d�oni� na swego towarzysza. - Z Bo�� pomoc� odkryjemy grzechy, kt�re le�� u korzeni ka�dego z�a - powiedzia� zsiadaj�c z konia. Drugi z przybysz�w, ni�szy, o smoli�cie czarnych w�osach opadaj�cych na ramiona, bez s�owa, znudzonym wzrokiem przygl�da� si� otoczeniu. - Mam nadziej�, �e nie spalili�cie cia�? - spyta� Raymond, chowaj�c d�onie w szerokie r�kawy opo�czy. - Nie panie! Nigdy nie o�mieliliby�my si� na co� takiego - sk�ama� Guy, dzi�kuj�c w my�lach niebiosom i ojcu Albertowi, kt�ry odwi�d� go od tego pomys�u. - Najlepiej b�dzie, je�eli od razu nam je poka�esz - rozkaza� Raymond. - Pozw�lcie za mn�, panowie - odpowiedzia� Guy i poprowadzi� przybysz�w przez brudny, opustosza�y dziedziniec. Cia�a z�o�ono w zamkowej kaplicy, r�wno pouk�adane za kamiennych katafalkach. Wysoka, przestronna sala by�a pusta i cicha. Odk�d z�o�ono w niej okaleczone zw�oki, nikt, nawet krewni zmar�ych, nie odwa�y� si� wej�� do �rodka. - Zostaw nas samych, i dopilnuj, by nikt nam nie przeszkadza�. - W�adczy g�os Raymonda burzy� spokojny nastr�j �wi�tego miejsca. Guy odszed� z westchnieniem ulgi, zastanawiaj�c si� duchu, jaki g�upiec odwa�y�by si� przeszkodzi� w pracy wys�annikom �wi�tej Inkwizycji. Gdy przybysze zostali sami, odrzucili bia�e p��tna skrywaj�ce cia�a. Ludzkie szcz�tki, mimo �e dobrze zakonserwowane panuj�cym w kaplicy ch�odem sprawia�y upiorne wra�enie. - To co� gro�niejszego, ni� do tej pory s�dzili�my - po raz pierwszy odezwa� si� Simon. Powoli chodzi� od katafalku do katafalku. Wodz�c tu� nad cia�ami p�on�cym kandelabrem, z uwag� przygl�da� si� ka�demu szczeg�owi.- Ka�d� z tych os�b zabito w inny spos�b. S�dz�c po stopniu rozk�adu, pierwsza zgin�a kobieta. Raymond nachyla� si� nad cia�ami, zakrywaj�c nos i usta r�kawem opo�czy. - Na pierwszy rzut oka, nie brakuje �adnych organ�w. To, co ich zabi�o nie zrobi�o tego ani dla g�odu, ani dla krwi, nie u�y�o te� cia� do praktyk magicznych. To m�oda Bestia, nie nauczy�a si� jeszcze korzysta� z cia� swych ofiar, cho� gdyby Pan nie postawi� nas na jej drodze, zapewne szybko posiad�a by t� umiej�tno��. - Pr�nym gadaniem niczego nie odkryjemy - wtr�ci� Simon, ko�cz�c wst�pne ogl�dziny ludzkich resztek. Obok jednego z cia� roz�o�y� niewielki, podr�czny tobo�ek, rozwijaj�c go ostro�nie, jakby zawiera� najcenniejsz� relikwi�. Tobo�ek wype�niony by� narz�dziami chirurgicznymi, jakich nie powstydzi� by si� najlepszy lekarz z Akademii Bolo�skiej. Ostre no�e o wyprofilowanych, lancetowatych kszta�tach, kr�tkie pi�y o drobnych z�bach i misternie wykonane �widry warte by�y maj�tek. Wszystkie narz�dzia pokryte by�y cieniutk� warstewk� srebra. M�czy�ni zabrali si� do pracy. Wyszli z kaplicy po dw�ch godzinach, zm�czeni i jeszcze bardziej brudni .Guy czeka� na nich przed drzwiami kaplicy. Przybysze wiedzieli, �e sta� tam przez ca�y czas ich pracy. - Mo�ecie spali� cia�a - powiedzia� Simon, ocieraj�c szczup�e d�onie bia��, lnian� chusteczk�. - Czy odkryli�cie co�, co pozwoli wyja�ni� przyczyn� ich �mierci ? - zapyta� Guy. Raymond spiorunowa� go wzrokiem. - Piek�o pe�ne jest ludzi, kt�rych do z�ego sk�oni�a ciekawo�� - powiedzia�. - M�dl si� i rozmy�laj, z jakiego powodu Pan do�wiadczy� tym z�em akurat twoj� posiad�o�� .- Raymond z trudem t�umi� irytacj�. Mimo wyt�onej pracy, nie znale�li niczego, co mog�o by naprowadzi� ich na trop Bestii. - Prosz� o wybaczenie, panie. - Guy pok�oni� si� nisko, przeklinaj�c sw�j niewyparzony j�zyk.-S�u�ba wska�e wam drog� do waszych komnat .K�piel czeka gotowa! - Nie tak szybko, synu! Najpierw nale�y wype�ni� swe powinno�ci, a dopiero potem mo�na zatroszczy� si� o potrzeby grzesznego cia�a .- Raymond przerwa�, obserwuj�c, jakie wra�enie zrobi�y jego s�owa.-Przygotujesz nam izb� na zamku, wystarczy prosty st� i kilka krzese� .Powinna by� po�o�ona na uboczu, aby nikt nie przeszkadza� nam w pracy. Tam b�dziemy dokonywali przes�ucha�. - Dobrze, panie. Zaraz wydam odpowiednie polecenia. - To nie wszystko. Jeszcze dzi� sporz�dzisz list� mieszka�c�w zamku. Wszystkich, bez wyj�tku, ��cznie z dzie�mi i kobietami. Szczeg�lnie z kobietami, bo jak wiadomo p�e� ta jest s�absza i bardziej chwiejna w wierze, co czyni j� szczeg�lnie �atw� ofiar� z�ego. Przy ka�dym imieniu zaznaczysz wiek, profesj� i to, z kim �yje i czy w zwi�zku maj�cym b�ogos�awie�stwo ko�cio�a. Je�eli kto wszed� kiedy w konflikt z prawem, sprawia� k�opoty, by� karany za cudzo��stwo, r�wnie� masz to zaznaczy�. Czy zrozumia�e�? - Tak, panie. - Guy sk�oni� si� i odszed�. Nast�pnego ranka przybysze zabrali si� do pracy. Guy odda� im m�odego parobka do pomocy, kt�ry to wzywa� poszczeg�lnych mieszka�c�w na rozmowy. Pierwszy by� zamkowy koniuszy, m�� kobiety, kt�ra zmar�a jako pierwsza. Na d�ugiej li�cie sporz�dzonej przez pana zamku, przy jego imieniu widnia�a adnotacja, �e nieraz egzekwowa� swe ma��e�skie prawa przy u�yciu kija. Raymond wypyta� go o wszystko, r�wnie� o szczeg�y po�ycia z ma��onk�. M�czyzna okaza� si� by� silnym w swej wierze, odmawiaj�c modlitw� nie zaj�kn�� si� przy �adnym s�owie, a w obliczu krzy�a bez wahania z�o�y� przysi�g� na wierno�� religii katolickiej. Nast�pn� by�a Magda, m�oda s�u��ca znana g��wnie z tego, �e nie odmawia�a swych wdzi�k�w nikomu, kto poczyni�by najprostsze ku temu starania. By�a kobiet�, wi�c �lad�w z�ego nale�a�o dochodzi� nie przez badanie jej rozumu, lecz skorego do grzechu cia�a. Nie mia�a opor�w przed zdj�ciem odzienia w obliczu dw�ch ca�kiem obcych jej m�czyzn. Kiedy stan�a zupe�nie naga w �wietle wpadaj�cego przez drewniane okiennice po�udniowego �wiat�a, Simon rozpocz�� dok�adne badanie. Odgarn�� d�ugie, kasztanowe w�osy i obejrza� dok�adnie kobiecy kark. Uni�s� d�oni� pe�ne piersi, szukaj�c najbardziej znanego znaku wszelkich czarownic, trzeciego sutka .Obejrza� dok�adnie jej pachy, rozsun�� uda i sprawdzi� dok�adnie najintymniejsze skrawki jej m�odego cia�a, lecz nie znalaz� �adnego podejrzanego znamienia, �adnego znaku, kt�ry by �wiadczy� o konszachtach z diab�em. Dziewczyna by�a czysta. Przez niewielk�, wy�cielon� s�om� izb� przewin�li si� wszyscy mieszka�cy zamku, kt�rych ich pan umie�ci� na swej li�cie. Byli w�r�d nich m�odzie�cy i dojrzali m�czy�ni, pos�dzani o to, �e zbyt cz�sto sk�adali wizyty w �o�nicach kobiet, z kt�rymi nie ��czy� ich �wi�ty w�ze� ma��e�stwa Byli ci, kt�rzy niezbyt cz�sto i bez entuzjazmu nawiedzali zamkow� kaplic�. Wszyscy oni odmawiali wyznanie wiary, pod przysi�g� zapierali si� wszelkiej herezji i wracali do swych dom�w. Kobiety mia�y udowadnia� sw� niewinno�� w inny spos�b. Ka�da z nich, pocz�wszy od zap�akanej dwunastolatki o dzieci�cym jeszcze ciele, kt�r� niegdy� przy�apano pod oknem m�skiej �a�ni, sko�czywszy na starej, oty�ej kucharce, zbyt dobrze znaj�cej si� na zio�ach, musia�y zdj�� okrycia i podda� si� ogl�dzinom swego cia�a .Wszystkie one okaza�y si� niewinne. Kolejny dzie� �ledztwa nie przyni�s� najmniejszego post�pu w sprawie. *** Wieczorem Guy de Rouxe wyda� dla swych go�ci prawdziw� uczt� Sto�y wprost ugina�y si� pod ci�arem paruj�cych mis, s�u�ba wydoby�a z najg��bszych zamkowych loch�w najstarsze, najwykwintniejsze gatunki win. G��wna sala zamku, przystrojona girlandami i �wie�o oczyszczonymi srebrnymi �wiecznikami, rozbrzmiewa�a delikatnymi d�wi�kami dworskiej muzyki. Mimo wszystkich tych stara� atmosfera przy stole nie by�a najlepsza. Milczenie z rzadka przerywa� szmer rozm�w. Oczy wszystkich skierowane by�y w stron� siedz�cych na honorowym miejscu u szczytu sto�u go�ci. Tego wieczora nawet najbardziej rubaszni opoje hamowali swe pijackie zap�dy, aby zbytnio rozlu�nieni winem nie pozwolili sobie na uwag�, kt�ra wp�dzi� mog�a by ich w nie lada k�opoty. Na nic zda�y si� wznoszone co pewien czas przez pana domu toasty. Po pewnym czasie i on da� sobie spok�j, po�wi�caj�c ca�� sw� energi� opr�nianiu p�misk�w. Raymond jad� niewiele, skromnie przepijaj�c czyst� wod�. Milcz�cy, z du�ym, drewnianym krzy�em na piersi i wzrokiem wbitym w blat sto�u wygl�da� bardziej na duchownego ni� rycerza. Guya bardziej niepokoi� drugi z przybysz�w. Simon nie stroni� od wina, a od pocz�tku uczty najwyra�niej upadoba� sobie Katarzyn�, jedyn� c�rk� Guya. Katarzyna siedzia�a obok ojca, ze skromnie opuszczonym wzrokiem, trzymaj�c swe drobne d�onie na blacie d�bowego sto�u. Szczup�a, niemal ch�opi�ca sylwetka przyjemnie kontrastowa�a ze z�ocistymi lokami w�os�w, sp�ywaj�cych g�stymi kaskadami na drobne ramiona. Guy czeka� tylko, by up�yn�o wystarczaj�co wiele czasu, aby odes�anie c�rki do jej komnat nie wyda�o si� nikomu podejrzane. �a�owa�, �e nie da� si� jej wcze�niej uprosi� i rozkaza� towarzyszy� sobie w czasie uczty. Teraz postanowi�, �e do czasu wyjazdu go�ci dziewczyna nie opu�ci swej komnaty. *** Simona obudzi� cichy odg�os krok�w, nie g�o�niejszy od t�umionego oddechu. Nie otwieraj�c oczu, sennym, leniwym ruchem wyswobodzi� rami� spod le��cej obok kobiety, po czym obr�ci� si� na bok, spuszczaj�c r�k� z ��ka. Miecz le�a� tam, gdzie powinien; ch�odny dotyk stali uspokoi� go. Zaatakowa� b�yskawicznie. Zrzuci� z siebie futrzane okrycie i stan�� na szeroko rozstawionych nogach, z obna�onym mieczem wyci�gni�tym przed siebie. Intruz by� jednak szybszy; wybieg� z komnaty przez otwarte drzwi. Simon nie waha� si� ani chwili. Otrz�saj�c si� z sennej dr�twoty ruszy� przed siebie w czarn� otch�a� korytarza. Kiedy tylko przekroczy� pr�g komnaty, zakre�li� d�oni� szeroki gest i wyszepta� s�owa zakl�cia. W tym samym momencie korytarz rozja�ni� si� nienaturalnym, bladym blaskiem. W ostatniej chwili dostrzeg� sztylet zwierzaj�cy prosto w jego pier�. Wykona� gwa�towny obr�t i wyprowadzi� ci�cie. Stal bezlito�nie przeci�a nadgarstek przeciwnika, a odg�os upadaj�cej d�oni st�umiony zosta� przez dziki krzyk b�lu. Simon wci�� w ruchu, zakr�ci� mieczem nad g�ow�, i wykona� szerokie, tym razem dok�adnie mierzone ci�cie. Ostrze spad�o na kark napastnika, obryzguj�c �cian� fontann� krwi. Nie patrzy� na upadaj�ce, bezg�owe cia�o. Zwinnym ruchem wyszed� z p�obrotu, ustawiaj�c si� twarz� w kierunku, sk�d m�g� spodziewa� si� kolejnego ataku. Nie myli� si�. Drugi napastnik, z wyrazem zaci�cia na twarzy, ruszy� do frontalnego natarcia, chc�c impetem zepchn�� go w g��b korytarza. Simon z �atwo�ci� zanurkowa� pod mieczem , a nast�pnie delikatnym, pe�nym gracji ruchem, uderzy� przez brzuch. Skrytob�jca si�� rozp�du przebieg� jeszcze kilka krok�w, po czym stan�� os�upia�y, wypuszczaj�c or� z r�ki. Zdziwiony patrzy� na szerok�, powi�kszaj�c� si� ran�. Z jego ust buchn�a g�sta krew. Umar� jeszcze zanim upad� na ziemi�. Simon nagi, spryskany krwi� przeciwnik�w sta� na �rodku korytarza ci�ko oddychaj�c. Przymkn�� oczy, pr�buj�c uspokoi� rozbudzone walk� zmys�y. Po chwili ca�y korytarz wype�ni� si� lud�mi .Pierwszy nadbieg� Raymond, r�wnie� nagi, je�li nie liczy� wisz�cego na szyi krzy�a. - Co tu si� sta�o, na Boga? - spyta� zdyszany, patrz�c na zbryzgane krwi� �ciany. - Mia�em niezapowiedzian� wizyt�.- odpowiedzia� Simon, szczerz�c z�by w drapie�nym u�miechu. Nagle twarz Raymonda st�a�a. Simon zdziwiony, powi�d� wzrokiem za spojrzeniem towarzysza. W drzwiach komnaty sta�a naga kobieta. W dogasaj�cym �wietle zakl�cia jej bujne wdzi�ki by�y doskonale widoczne. Oparta o drewnian� framug�, zgi�ta w p� wymiotowa�a, cicho �kaj�c. - My�l�, �e nie mamy o czym m�wi�...- zacz�� Simon znudzonym g�osem. - Wprost przeciwnie-przerwa� mu Raymond. - Twoja grzeszna s�abo�� do kobiet kiedy� stanie si� przyczyn� twej zguby! - Zapominasz o czym�, przyjacielu. Papieska dyspensa zdejmuje z nas wszelkie grzechy, jakie przyjdzie nam pope�ni� w czasie wype�niania naszej �wi�tej misji. Ta dziewczyna zosta�a mi wybaczona, zanim jeszcze w�lizgn�a si� do mojego �o�a, skuszona obietnic� rozkoszy i z�otej monety. Podobnie zreszt�, jak ci dwaj - niedba�ym gestem wskaza� le��ce cia�a. - Nie por�wnuj walki z wrogami Ko�cio�a z ob�apianiem tej n�dznej dziwki! - W oczach Raymonda zap�on�a furia. - Dopilnuj�, aby nasi prze�o�eni dowiedzieli si� o wszystkim. - B�dzie jeszcze czas o tym pom�wi�. Je�eli si� po�pieszymy, mo�emy co nieco dowiedzie� si� od moich go�ci. Po kilku chwilach ca�y zamek wiedzia� o krwawym zaj�ciu .Korytarz zat�oczy� si� od ludzi, kt�rych ciekawo�� by�a wi�ksza od strachu i ch�ci snu. Zjawi� si� r�wnie� pan zamku, w nocnej koszuli i szlafmycy .R�wnie� on zdawa� si� nie zazna� tej nocy snu. - Natychmiast przenie�cie cia�a do kaplicy! - Rozkaza� Raymond. Guy de Rauxe szybko wyda� s�u�bie odpowiednie polecenia, po czym nie czekaj�c na ich wykonanie ruszy� w kierunku swych komnat. Szybko, jakby goni�o go sto diab��w przebieg� korytarzami budowli do skrzyd�a, kt�re zajmowa� wraz z rodzin�. Teraz ka�da minuta mia�a wag� z�ota! Jego ma��onka, Joanna, r�wnie� nie spa�a, zbudzona zamieszaniem, jakie ogarn�o zamek Siedzia�a na ��ku, a jej d�ugie, miodowo br�zowe w�osy l�ni�y w ciep�ym blasku �wiec. �lady dawnej urody by�y widoczne, cho� nieco przy�mione przez up�ywaj�ce lata. - Musicie wyjecha�! Wszyscy! - Guy zupe�nie nie panowa� nad dr�eniem swego g�osu.-Wyjedziecie najszybciej jak si� da, jeszcze tej nocy! Kobieta zdziwiona spojrza�a na m�a. Jeszcze nigdy nie widzia�a go w takim stanie. - S�ysza�am co si� sta�o, s�u�ba nie m�wi o niczym innym. Ale naszym go�ciom nic si� chyba nie sta�o? - Nic si� nie sta�o!? - rykn�� Guy .- Kobieto, czy ty niczego nie rozumiesz? Pod naszym dachem podniesiono r�k� na cz�onk�w �wi�tego Bractwa! Z tego miejsca nie pozostanie kamie� na kamieniu, a my wszyscy, ja, ty, s�u�ba, nawet nasi poddani ch�opi w najlepszym wypadku znajdziemy si� w lochu! Musicie wyjecha�, ty i Katarzyna. Pojedziecie do Orleanu, do do mojego przyjaciela Filipa Montfort. Tam b�dziecie bezpieczni, nikt go ze mn� nie skojarzy . - Nigdzie nie pojad�! -Mimo widocznego w oczach kobiety strachu, jej g�os brzmia� spokojnie. - By�am z tob� przez te wszystkie lata, w czasie wojny i w czasie pokoju. Dzieli�am z tob� smutki i rado�ci, nie opuszcz� ci� i teraz. M�czyzna spojrza� �onie g��boko w oczy, po czym przymkn�� powieki. Przyt�acza�a go ta odpowiedzialno��. Wiedzia�, �e pope�nia b��d, ale powiedzia�: - Zgoda. Obud� Katarzyn�, ja porozmawiam ze stajennym. Kiedy Katarzyna opu�ci�a po kryjomu zamek, ma��onkowie w milczeniu, trzymaj�c si� za r�ce wr�cili do sypialni. Przez czas, jaki pozosta� do �witu kochali si� d�ugo i powoli, jakby robili to po raz ostatni. *** Rozta�czone promyki �wiec rzuca�y chybotliwe cienie na bogato zdobione �ciany kaplicy. �wi�ci spogl�daj�cy ze zdobi�cych �ciany fresk�w, o�ywieni subteln� gr� �wiate�, zdawali si� karci� swymi surowymi spojrzeniami obecnych w kaplicy. Simon rozpali� wszystkie znajduj�ce si� w pomieszczeniu �wiece, staraj�c si� jak najbardziej rozja�ni� spowite nocnym mrokiem wn�trze. Zw�oki le�a�y na �rodku kaplicy, z nienaturalnie roz�o�onymi ko�czynami spoczywaj�cymi na zimnej pod�odze. Raymond rozkaza� przynie�� tu tylko jedno cia�o; drugi trup, pozbawiony g�owy by� zupe�nie bezu�yteczny. M�czy�ni ukl�kli przed o�tarzem, z szacunkiem pochylaj�c g�owy. - Prosimy ci� panie o wybaczenie tego, co musimy zrobi� dla chwa�y twego imienia. - Raymond szepta� s�owa modlitwy. - Przepraszamy ci� za to, �e z�amiemy twe �wi�te prawa, ustanowione dla nas w twej �wi�tej dobroci. Wybacz nam Panie! - Wybacz nam Panie! - powt�rzy� Simon. Po sko�czonej modlitwy starannie przykryli wisz�cy nad o�tarzem krzy�. To, co zamierzali zrobi�, si�ga�o swymi korzeniami zupe�nie gdzie indziej. Raymond nachyli� si� nad cia�em. U�ywaj�c obu r�k otworzy� martw� szcz�k�, po czym zagi�tym w hak palcem usun�� z trupich ust krwawy skrzep. - Mo�emy zaczyna� - mrukn��. Simon r�wnie� przykl�kn�� obok cia�a, staraj�c si� oczy�ci� umys� od niepotrzebnych my�li. M�czy�ni zaintonowali cicho staro�ytn� pie��; najpierw niezrozumiale mrucz�c, by w ko�cu wyra�nie artyku�owa� ka�de s�owo zapomnianego j�zyka. Ich pie�� z ka�d� chwil� nabiera�a mocy, coraz silniejsza i g�o�niejsza zdawa�a si� wibrowa� pod sklepieniem kaplicy. Simon obserwowa� le��ce cia�o spod wp�przymkni�tych powiek. Widzia� to ju� wiele razy, lecz zawsze zjawisko to robi�o na nim silne wra�enie. Najpierw poruszy�y si� palce, kr�tkimi, urywanymi ruchami chrobocz�c o kamienn� posadzk�. Po chwili ca�e cia�o targane by�o dreszczami, zdr�twia�e cz�onki skr�ca�y si� w konwulsjach. Klatka piersiowa unosi�a si� lekko, a zsinia�e usta �apczywie chwyta�y oddech. Z ogromnej rany, biegn�cej przez ca�a szeroko�� brzucha zn�w pop�yn�a krew, teraz ciemniejsza i nieco bardziej g�sta. - Zzzimno - wyszepta�y martwe usta. - Zimno. Boli. M�czy�ni nie przestali �piewa�; przeciwnie, intonowali zakl�cia jeszcze g�o�niej. Trup porusza� si� coraz gwa�towniej, bezw�adnie kopi�c nogami powietrze. Jego rozbiegany wzrok omiata� wn�trze kaplicy. Simon uwa�a�, by nie spojrze� le��cemu w oczy. Za pierwszym razem, kiedy jeszcze uczy� si� sztuki przyzywania, pope�ni� ten b��d. Strach i pustka jakie ujrza� w oczach martwego cz�owieka prze�ladowa�y go jeszcze wiele nocy. - Zimno, bardzo zimno - szept le��cego brzmia� coraz wyra�niej. - Kim jeste�? - W�adczy ton g�osu Raymonda przywodzi� na my�l tresera, upominaj�cego krn�brne zwierze. - Jestem Benedykt Cie�la, pracuj� u pana de Rauxe. - M�czyzna m�wi� z wysi�kiem, jak gdyby na nowo przypomina� sobie znaczenie poszczeg�lnych s��w. -Dlaczego podnios�e� r�k� na wys�annika �wi�tej inkwizycji? -Ja...nie wiem...Bardzo zimno. -Dlaczego to zrobi�e�? - krzycza� Raymond. - Z czyjego rozkazu dzia�a�e�? -Zimno. Nie wiem...Nic nie wiem...Bardzo zimno-trup z coraz wi�kszym wysi�kiem chwyta� powietrze, jego blada twarz wykrzywiona by�a grymasem cierpienia. - Podaj mi imi� tego, kto zleci� ci zadanie zabicia cz�onka �wi�tej Inkwizycji! - rycza� Raymond. -Chc� zna� jego imi�! Jedyn� odpowiedzi� na wszelkie pytania by� niezrozumia�y charkot, momentami przechodz�cy w b�agalne skamlanie .Wij�c si� jak w�� z obci�t� g�ow�, le��ce cia�o pr�bowa�o uciec od swego prze�ladowcy, ten jednak pod��a� za nim krok po kroku, z bezlitosnym uporem powtarzaj�c wci�� te same pytania. Odpowiedzi jednak nie by�o. W ko�cu Raymond da� za wygran�; jednym ruchem d�oni przerwa� moc zakl�cia i odes�a� zmar�ego ku przeznaczeniu. - Nigdy jeszcze czego� takiego nie widzia�em - m�wi� zdumiony, ocieraj�c d�oni� zroszone potem czo�o. - Przywo�any nie odpowiada� na zadane mu pytania! To niemo�liwe! - Nie m�g� odpowiedzie� na pytania, na kt�re nie zna� odpowiedzi - powiedzia� Simon. - Sprawdzi�em jego aur�, ten cz�owiek nie nosi� w sobie Bestii. Gdyby zosta� przez kogo� wys�any aby mnie zabi�, gdyby wiedzia� cokolwiek, na pewno by o tym powiedzia�. My�l�, �e by� tylko narz�dziem w r�ku Bestii, zmuszonym do grzechu czarami. To wyja�ni�oby jego milczenie. - Je�eli to prawda, je�eli Bestia potrafi kierowa� wol� innych ludzi, mamy do czynienia z czym� naprawd� wielkim: - W g�osie Raymonda s�ycha� by�o entuzjazm wywo�any wyobra�eniem o czekaj�cej go s�awie i zaszczytach. - Na szcz�cie na nic nie musimy ju� czeka�! Jutro z samego rana wy�l� pos�a�ca do biskupa Rimond po posi�ki. Bestia nam nie umknie! *** Wiedzia�, �e mimo coraz mocniej padaj�cego deszczu dziewczyna mu nie ucieknie. Gdy zobaczy� star�, ledwie trzymaj�c� si� kupy szop�, instynkt �owcy odezwa� si� w nim ze zdwojon� si��. Dziewczyna okaza�a by si� szalona, gdyby pr�bowa�a przeczeka� deszcz, zamiast gna� przed siebie, byle dalej od gro��cego jej �miertelnego niebezpiecze�stwa. Simon wiedzia� jednak, �e kobiety rzadko kieruj� si� rozs�dkiem. W�a�ciwie mia�a du�e szanse na ucieczk�. Zanim zauwa�ono by jej znikni�cie, min�oby wiele czasu, na szcz�cie ojciec Albert okaza� si� wiernym s�ug� Ko�cio�a. Przygarbiony staruszek wczesnym rankiem zg�osi� si� do inkwizytor�w, informuj�c o znikni�ciu dziewczyny. Przyni�s� te� spor�, oprawion� w ciel�c� sk�r� ksi�g�, dzie�o swego �ycia, jako wk�ad w prowadzone �ledztwo. Okaza�o si�, �e staruszek przez wiele lat skrz�tnie odnotowywa� ka�de potkni�cie Guya i jego rodziny, pocz�wszy od wizyt pana zamku w ��ku jednej ze s�u��cych, a sko�czywszy na chwili zapomnienia jego �ony z w�drownym trubadurem. Simon sam zadeklarowa� ch�� po�cigu za dziewczyn�. Raymond s�usznie podejrzewa�, �e powodem tej decyzji by�a raczej grzeszna ��dza ni� umi�owanie sprawiedliwo�ci, jednak zmuszony by� si� na to zgodzi�.Za nic w �wiecie nie darowa�by sobie rozkoszy powitania biskupa Rimond i przedstawienia sukces�w w �ledztwie. Kiedy Simon przeje�d�a� przez pochylon� bram�, los zamku by� ju� przes�dzony. *** Dziewczyna siedzia�a oparta plecami o �cian� szopy. Skulona, obejmowa�a r�koma dr��ce kolana. Raz po raz ociera�a d�oni� sp�ywaj�ce po twarzy krople wody; stara konstrukcja nie dawa�a wystarczaj�cej ochrony przed deszczem. Nagle uwag� dziewczyny zwr�ci�o ciche r�enie konia, zaniepokojone zwierze raz po raz uderza�o kopytami o ziemi�, zdradzaj�c zaniepokojenie. Zastyg�a w ciszy wstrzymuj�c oddech i staraj�c si� wy�owi� z jednostajnego szmeru padaj�cego deszczu odg�osy niebezpiecze�stwa. Kiedy drzwi szopy ust�pi�y z cichym skrzypni�ciem przerdzewia�ych zawias�w, serce dziewczyny podskoczy�o do gard�a. M�czyzna sta� w progu, trzymaj�c r�k� na r�koje�ci miecza. Dziewczynie wystarczy�o jedno spojrzenie, by rozpozna� intruza; nie potrafi�a zapomnie� pary zimnych, b�yszcz�cych skrywan� ��dz� oczu. G�o�no prze�kn�a �lin�, przygl�daj�c si� broni m�czyzny. Zastanawia�a si�, ile razy inkwizytor przeszyje j� swym mieczem, zanim dane jej b�dzie umrze�. Nie odrywaj�c wzroku od m�skiej postaci wsta�a, rozprostowuj�c obola�e z zimna i wszechobecnej wilgoci kolana. Wiedzia�a, jak ma�e s� jej szanse na prze�ycie. Panuj�c nad ogarniaj�cym j� obrzydzeniem, spojrza�a m�czy�nie prosto w oczy. Dr��c� d�oni� zsun�a z siebie przemoczon� peleryn�, zesztywnia�ymi palcami rozsup�a�a misterne wi�zanie koszuli. Po chwili sta�a przed nim ca�kiem naga, dr��c z zimna i ze strachu. Zamkn�a oczy. Us�ysza�a, �e m�czyzna podchodzi bli�ej. Nie patrzy�a za nim, gdy odje�d�a�. P�aka�a, z twarz� wci�ni�t� w mokr�, przegni�� s�om�. *** - Tak, pozwoli�em jej odej��. - Kontynuowa� sw� opowie�� wi�zie�. - Darowa�em jej �ycie. Nie wiedzia�em, �e zap�akana, wystraszona dziewczyna, niemal dziecko, stanie si� sol� w oku, policzkiem wymierzonym w majestat Ko�cio�a. Kardyna� siedzia� zas�uchany, pieszcz�c smuk�ymi palcami podparcie krzes�a. - Gdy wr�ci�em do zamku, zasta�em jedynie dopalaj�ce si� zgliszcza i drzewa, przyozdobione ko�ysz�cymi si� na wietrze wisielcami. Gniew Bo�y dosi�gn�� nie tylko Besti�, ale i wszystkich tych, kt�rzy mieli pecha znale�� si� w jej pobli�u. Raymond wykona� kawa� dobrej roboty, nie oszcz�dzi� nawet najmniejszych dzieci. Niestety, wasza ��dza krwi nie zosta�a w pe�ni ugaszona, brakowa�o wam jeszcze �mierci niewinnej dziewczyny. Kardyna� cicho westchn��, sk�adaj�c r�ce jak do modlitwy. - Mylisz si�, m�j przyjacielu. - Zacz�� powoli. - Bardzo si� mylisz. Rzeczywi�cie, brat Raymond wykaza� zbytni� gorliwo�� w wype�nianiu swych obowi�zk�w. Ukara� wszystkich, nie zadaj�c sobie trudu ustalenia rzeczywistego �r�d�a z�a. Sprowadzili�my jednak zakonnik�w, wyszkolonych w przyzywaniu i badaniu aury os�b zmar�ych. Ustalili�my ponad wszelk� w�tpliwo��, �e bestii nie by�o w�r�d tych, kt�rych dosi�g�a karz�ca r�ka pana. Simon zagryz� z�by, wpatruj�c si� w twarz swego rozm�wcy. - Dobrze wiesz, co to oznacza. Przez s�abo�� spowodowan� grzeszn� ��dz�, pozwoli�e� Bestii uciec. Sam zreszt� na�o�y�e� na siebie kar� za sw�j grzech. Wiesz przecie�, co grozi m�czy�nie, obcuj�cemu fizycznie z kobiet� nosz�c� w sobie Besti�-Kardyna� spojrza� na wi�nia-tak, ty sam wiesz najlepiej. Simon nie odpowiedzia�. We w�ciek�ym grymasie uni�s� wargi, ods�aniaj�c dwa rz�dy d�ugich, ostrych z�b�w. D�ugie, pokryte szorstk� szczecin� uszy podnios�y si� w niemym oczekiwaniu. - Nie masz tu co prawda lustra - m�wi� kardyna� - ale na pewno zd��y�e� zauwa�y� zmiany, kt�re w tobie zasz�y. Najdalej za dwa, mo�e trzy dni zatracisz resztki ludzkich cech, staj�c si� bezrozumnym zwierz�ciem. Kardyna� wsta�, nakazuj�c gestem r�ki zabra� stra�nikom krzes�o. - Przez wiele lat wiernie s�u�y�em Inkwizycji - wyszepta� gor�czkowo wi�zie�. - Oka�cie mi lito��! Ofiarujcie mi �mier�! - Przykro mi - odpowiedzia� kardyna� wychodz�c. - Dla twej duszy nie ma ju� ratunku, a twe cia�o, nawet w zmienionej postaci mo�e przys�u�y� si� Ko�cio�owi. Zostaniesz odwieziony do Padwy, gdzie nasi uczeni na twym przyk�adzie studiowa� b�d� anatomi� Bestii. B�dziesz s�u�y� za przyk�ad dla m�odych adept�w, przysz�ych obro�c�w wiary! Kardyna� wyszed� z lochu, otoczony zbrojnym kordonem stra�nik�w. Szcz�kn�y zasuwy ci�kich drzwi i po chwili w celi zn�w zaleg�a g�ucha cisza. Bestia siedzia�a skulona na kamiennej pod�odze, wpatruj�c si� w ciemno��.