Lucas Corso "Fidei defensor" Ból rodził się w miażdżonych stalowymi pierścieniami nadgarstkach, cienką strużką spływał do łokci i dalej, do opuchniętych barków, by stamtąd rozlewać się po całym ciele. Mężczyzna, przykuty do zimnej wilgotnej ściany, wisiał kilka centymetrów nad ziemią, bezskutecznie próbując palcami stóp dotknąć kamiennej podłogi. Czubkami palców wyczuwał rozrzuconą u jego stóp przegniłą słomę, lecz nie był w stanie wyciągnąć się na tyle, aby znaleźć punkt podparcia. Wpatrywał się w ciemność. Licząc krople spływające wzdłuż kręgosłupa, starał się skoncentrować na czymś innym niż fizyczne cierpienie. Gdy szczęknęły zawiasy starych, ciężkich drzwi, wziął ten odgłos za halucynację wywołaną zmęczeniem i głodem. Kiedy jednak pomieszczenie rozjaśnił ciepły blask płonącej pochodni, a bezkarne dotąd szczury rozpierzchły się z piskiem po kątach lochu, więzień z trudem uniósł głowę, próbując rozpoznać rozmazane kształty. - Uwolnijcie go - powiedział ktoś cicho, lecz tonem nawykłym do wydawania rozkazów. Więzień wyszczerzył z wściekłości zęby. Znał ten głos zbyt dobrze, słyszał go zbyt wiele razy. Kiedy wmurowane w ścianach pierścienie rozluźniły swój uchwyt, jego ciało bezwładnie opadło na twardą podłogę ,a z piersi wydobył się przeciągły jęk. Miliony cienkich szpileczek bólu przeszyło jego stawy, drążąc umęczone kości. Minęła długa chwila, zanim przyszedł do siebie. Przechylił się na bok próbując wstać, lecz okazało się to zbyt trudne .Podciągnął kolana pod brodę i oprał ciężar ciała na drżących dłoniach. Jego oczy powoli przyzwyczajały się do dawno nie widzianego światła. Do celi weszło kilku ludzi, ale wzrok więźnia utkwiony był w jednej postaci. Kardynał Cammilleri nawet w najgłębszych lochach swego pałacu zachowywał się jak wytworny książę .Nie zwracając najmniejszej uwagi na obskurne otoczenie, siedział na wniesionym przez służbę, bogato zdobionym krześle. Otoczony uzbrojonymi strażnikami, emanował powagą i dostojeństwem. Jego twarz oświetlana krwawymi odblaskami pochodni przypominała stalową maskę - Co sprowadza waszą eminencję w moje skromne progi? -zapytał ironicznie więzień, starając się zapanować nad drżeniem głosu. Skulony i umęczony, z burzą czarnych, splątanych włosów wyglądał jak upadły anioł korzący się przed majestatem stwórcy. Kardynał patrzył na leżącego mężczyznę zimnym, pozbawionym uczuć wzrokiem, nie zwracając najmniejszej uwagi na jego słowa. - Byłeś mi jak syn - powiedział po chwili raczej do siebie, niż do niego. -Mogłeś daleko zajść. Bardzo daleko. Wciąż nie rozumiem, jak to się mogło stać. Więzień milczał, wpatrując się w dostojnika pełnym nienawiści wzrokiem. - Opowiedz mi to jeszcze raz! - rozkazał kardynał. - Po co? - prychnął zniecierpliwiony mężczyzna. - Mówiłem o tym już wiele razy. - Opowiesz więc jeszcze raz! Może teraz zrozumiem, dlaczego zachowałeś się jak skończony głupiec, dlaczego zdradziłeś! - tylko na moment kardynał pozwolił na to, aby z jego głosu przebijały jakiekolwiek uczucia. - Po co? Przecież i tak mnie zabijecie. - Masz rację. - Dostojnik z namaszczeniem skinął głową. - Ale to, jak długo będziesz umierał, zależy tylko od ciebie. Więzień zacisnął mocno szczęki, wpatrując się w swego rozmówcę. *** Pierwsze ciało znaleźli dwa dni po Wielkanocy. Kiedy parobkowie zaczynający pracę znaleźli leżącą kobietę, ta jeszcze żyła. Zaciskając zbielałe dłonie na kępce przemarzniętej trawy, rzucała w koło przerażone spojrzenia. Z jej rozerwanej szyi ciekła zmieszana z pęcherzykami powietrza krew. Była pomocnicą kucharki, nikt nie wiedział, dlaczego nad ranem opuściła ciepłe łóżko i wyszła na zewnątrz. Po niecałej godzinie umarła, żegnana płaczem osieroconych dzieci i gburowatym warczeniem męża, niezadowolonego z faktu, iż jego rodzina znalazła się w centrum zainteresowania. Następny był młody parobek, Jakub zwany Pięknisiem. Poznano go po czerwonym, haftowanym kaftanie, który zwykł zakładać wybierając się na nocne odwiedziny u zaprzyjaźnionych panien. Leżał tuż przy oknie wdowy po kowalu, ze zmiażdżoną głową oddaloną od reszty ciała o kilka kroków. Na mieszkańców majątku padł blady strach. Guy de Rauxe, pan na zamku w Tuze starał się jak mógł, aby wyjaśnić makabryczne znaleziska. Przeprowadził we własnym zakresie dokładne śledztwo, które jednak nie przyniosło żadnych rezultatów. Nie znał bowiem ani człowieka, ani zwierzęcia, które zdolne by było do takich czynów. - To sprawa nie na nasze głowy - powtarzał ojciec Albert, duchowny sprawujący opiekę nad duszami mieszkańców majątku. Przygarbiony, o trzęsących się ze starości dłoniach ksiądz zdawał się być niezwykle zaniepokojony. - Trzeba nam zawiadomić kogoś znaczniejszego - mówił kiwając otoczoną wieńcem siwych włosów głową. Pan zamku nie chciał nawet o tym słyszeć. Troszczył się o swych poddanych, dbał o ich bezpieczeństwo, ale zawsze na pierwszym miejscu stawiał swą rodzinę. Ciało Bernarda znaleźli kilka dni później. Stary służący nie miał szans w starciu z przeciwnikiem, który jak, jak wskazywały ślady, znacznie przewyższał go siłą. Długie, chude ciało mężczyzny rozwalone było na zamkowych schodach niczym rozdeptany pająk. Krew skapywała ze stopnia na stopień, wypełniając zagłębienia między nierówno wmurowanymi kamieniami. Dopiero teraz Guy de Rauxe przeraził się naprawdę. Dopóki śmierć zbierała swe żniwo poza zamkowymi murami, kiedy jego najbliżsi wydawali się być bezpieczni, mógł zwlekać z zawiadomieniem kogo trzeba o zaistniałych wypadkach. Kiedy jednak okazało się, że zamkowe wrota i uzbrojeni strażnicy nie chronią wystarczająco jego rodziny, zdał sobie sprawę, że sytuacja zaczęła go przerastać. Teraz pozostała mu już tylko jedna możliwość. Postanowił podwoić straże i wezwał na rozmowę ojca Alberta. - Napisz listy, opisz wszystko co się tu wydarzyło - polecił. - Jeszcze dziś wyślę gońca - zakończył stanowczo, choć wcale nie był pewny, czy jego prawdziwe kłopoty nie zaczęły się dopiero teraz. *** Przybyło ich dwóch. Wjechali na zamkowy dziedziniec powoli, strzemię w strzemię. Ubrani w długie czarne opończe, na których znać było trudy podróży przez błotniste, rozmyte deszczem drogi. Wyglądali jak zjawy, żywcem przeniesione z krainy snu w szarą rzeczywistość. Zatrzymali się na środku brudnego, nierównego placu. Czekali, nie schodząc z koni. Jeszcze przed chwilą dziedziniec tętnił życiem, wypełniony gwarem rozmów i odgłosami pracy. Teraz zalegała na nim głucha cisza, zakłócana jedynie krakaniem kołujących nad zamkiem ptaków. Nawet rozkrzyczana gromadka bladych, obstrzępionych dzieciaków instynktownie wyczuła, że najbezpieczniej będzie się skryć za matczynymi spódnicami. Właściciel zamku wybiegł na dziedziniec, ocierając spocone dłonie w opinający pokaźny brzuch skórzany kaftan. - Witam was serdecznie, dostojni panowie! - Guy nawet nie próbował kryć swego strachu.-Witam was w mym domu. Zaraz rozkażę przygotować gorący posiłek i ciepłą kąpiel - powiedział i zgiął się w usłużnym ukłonie. - Nie przyjechaliśmy tu napełniać żołądków, naszą strawą jest modlitwa i dobre uczynki - powiedział wyższy z jeźdźców, patrząc Guyowi prosto w oczy. - Jestem brat Raymond ze Świętego Bractwa, a to brat Simon - przybysz wskazał dłonią na swego towarzysza. - Z Bożą pomocą odkryjemy grzechy, które leżą u korzeni każdego zła - powiedział zsiadając z konia. Drugi z przybyszów, niższy, o smoliście czarnych włosach opadających na ramiona, bez słowa, znudzonym wzrokiem przyglądał się otoczeniu. - Mam nadzieję, że nie spaliliście ciał? - spytał Raymond, chowając dłonie w szerokie rękawy opończy. - Nie panie! Nigdy nie ośmielilibyśmy się na coś takiego - skłamał Guy, dziękując w myślach niebiosom i ojcu Albertowi, który odwiódł go od tego pomysłu. - Najlepiej będzie, jeżeli od razu nam je pokażesz - rozkazał Raymond. - Pozwólcie za mną, panowie - odpowiedział Guy i poprowadził przybyszów przez brudny, opustoszały dziedziniec. Ciała złożono w zamkowej kaplicy, równo poukładane za kamiennych katafalkach. Wysoka, przestronna sala była pusta i cicha. Odkąd złożono w niej okaleczone zwłoki, nikt, nawet krewni zmarłych, nie odważył się wejść do środka. - Zostaw nas samych, i dopilnuj, by nikt nam nie przeszkadzał. - Władczy głos Raymonda burzył spokojny nastrój świętego miejsca. Guy odszedł z westchnieniem ulgi, zastanawiając się duchu, jaki głupiec odważyłby się przeszkodzić w pracy wysłannikom Świętej Inkwizycji. Gdy przybysze zostali sami, odrzucili białe płótna skrywające ciała. Ludzkie szczątki, mimo że dobrze zakonserwowane panującym w kaplicy chłodem sprawiały upiorne wrażenie. - To coś groźniejszego, niż do tej pory sądziliśmy - po raz pierwszy odezwał się Simon. Powoli chodził od katafalku do katafalku. Wodząc tuż nad ciałami płonącym kandelabrem, z uwagą przyglądał się każdemu szczegółowi.- Każdą z tych osób zabito w inny sposób. Sądząc po stopniu rozkładu, pierwsza zginęła kobieta. Raymond nachylał się nad ciałami, zakrywając nos i usta rękawem opończy. - Na pierwszy rzut oka, nie brakuje żadnych organów. To, co ich zabiło nie zrobiło tego ani dla głodu, ani dla krwi, nie użyło też ciał do praktyk magicznych. To młoda Bestia, nie nauczyła się jeszcze korzystać z ciał swych ofiar, choć gdyby Pan nie postawił nas na jej drodze, zapewne szybko posiadła by tę umiejętność. - Próżnym gadaniem niczego nie odkryjemy - wtrącił Simon, kończąc wstępne oględziny ludzkich resztek. Obok jednego z ciał rozłożył niewielki, podręczny tobołek, rozwijając go ostrożnie, jakby zawierał najcenniejszą relikwię. Tobołek wypełniony był narzędziami chirurgicznymi, jakich nie powstydził by się najlepszy lekarz z Akademii Bolońskiej. Ostre noże o wyprofilowanych, lancetowatych kształtach, krótkie piły o drobnych zębach i misternie wykonane świdry warte były majątek. Wszystkie narzędzia pokryte były cieniutką warstewką srebra. Mężczyźni zabrali się do pracy. Wyszli z kaplicy po dwóch godzinach, zmęczeni i jeszcze bardziej brudni .Guy czekał na nich przed drzwiami kaplicy. Przybysze wiedzieli, że stał tam przez cały czas ich pracy. - Możecie spalić ciała - powiedział Simon, ocierając szczupłe dłonie białą, lnianą chusteczką. - Czy odkryliście coś, co pozwoli wyjaśnić przyczynę ich śmierci ? - zapytał Guy. Raymond spiorunował go wzrokiem. - Piekło pełne jest ludzi, których do złego skłoniła ciekawość - powiedział. - Módl się i rozmyślaj, z jakiego powodu Pan doświadczył tym złem akurat twoją posiadłość .- Raymond z trudem tłumił irytację. Mimo wytężonej pracy, nie znaleźli niczego, co mogło by naprowadzić ich na trop Bestii. - Proszę o wybaczenie, panie. - Guy pokłonił się nisko, przeklinając swój niewyparzony język.-Służba wskaże wam drogę do waszych komnat .Kąpiel czeka gotowa! - Nie tak szybko, synu! Najpierw należy wypełnić swe powinności, a dopiero potem można zatroszczyć się o potrzeby grzesznego ciała .- Raymond przerwał, obserwując, jakie wrażenie zrobiły jego słowa.-Przygotujesz nam izbę na zamku, wystarczy prosty stół i kilka krzeseł .Powinna być położona na uboczu, aby nikt nie przeszkadzał nam w pracy. Tam będziemy dokonywali przesłuchań. - Dobrze, panie. Zaraz wydam odpowiednie polecenia. - To nie wszystko. Jeszcze dziś sporządzisz listę mieszkańców zamku. Wszystkich, bez wyjątku, łącznie z dziećmi i kobietami. Szczególnie z kobietami, bo jak wiadomo płeć ta jest słabsza i bardziej chwiejna w wierze, co czyni ją szczególnie łatwą ofiarą złego. Przy każdym imieniu zaznaczysz wiek, profesję i to, z kim żyje i czy w związku mającym błogosławieństwo kościoła. Jeżeli kto wszedł kiedy w konflikt z prawem, sprawiał kłopoty, był karany za cudzołóstwo, również masz to zaznaczyć. Czy zrozumiałeś? - Tak, panie. - Guy skłonił się i odszedł. Następnego ranka przybysze zabrali się do pracy. Guy oddał im młodego parobka do pomocy, który to wzywał poszczególnych mieszkańców na rozmowy. Pierwszy był zamkowy koniuszy, mąż kobiety, która zmarła jako pierwsza. Na długiej liście sporządzonej przez pana zamku, przy jego imieniu widniała adnotacja, że nieraz egzekwował swe małżeńskie prawa przy użyciu kija. Raymond wypytał go o wszystko, również o szczegóły pożycia z małżonką. Mężczyzna okazał się być silnym w swej wierze, odmawiając modlitwę nie zająknął się przy żadnym słowie, a w obliczu krzyża bez wahania złożył przysięgę na wierność religii katolickiej. Następną była Magda, młoda służąca znana głównie z tego, że nie odmawiała swych wdzięków nikomu, kto poczyniłby najprostsze ku temu starania. Była kobietą, więc śladów złego należało dochodzić nie przez badanie jej rozumu, lecz skorego do grzechu ciała. Nie miała oporów przed zdjęciem odzienia w obliczu dwóch całkiem obcych jej mężczyzn. Kiedy stanęła zupełnie naga w świetle wpadającego przez drewniane okiennice południowego światła, Simon rozpoczął dokładne badanie. Odgarnął długie, kasztanowe włosy i obejrzał dokładnie kobiecy kark. Uniósł dłonią pełne piersi, szukając najbardziej znanego znaku wszelkich czarownic, trzeciego sutka .Obejrzał dokładnie jej pachy, rozsunął uda i sprawdził dokładnie najintymniejsze skrawki jej młodego ciała, lecz nie znalazł żadnego podejrzanego znamienia, żadnego znaku, który by świadczył o konszachtach z diabłem. Dziewczyna była czysta. Przez niewielką, wyścieloną słomą izbę przewinęli się wszyscy mieszkańcy zamku, których ich pan umieścił na swej liście. Byli wśród nich młodzieńcy i dojrzali mężczyźni, posądzani o to, że zbyt często składali wizyty w łożnicach kobiet, z którymi nie łączył ich święty węzeł małżeństwa Byli ci, którzy niezbyt często i bez entuzjazmu nawiedzali zamkową kaplicę. Wszyscy oni odmawiali wyznanie wiary, pod przysięgą zapierali się wszelkiej herezji i wracali do swych domów. Kobiety miały udowadniać swą niewinność w inny sposób. Każda z nich, począwszy od zapłakanej dwunastolatki o dziecięcym jeszcze ciele, którą niegdyś przyłapano pod oknem męskiej łaźni, skończywszy na starej, otyłej kucharce, zbyt dobrze znającej się na ziołach, musiały zdjąć okrycia i poddać się oględzinom swego ciała .Wszystkie one okazały się niewinne. Kolejny dzień śledztwa nie przyniósł najmniejszego postępu w sprawie. *** Wieczorem Guy de Rouxe wydał dla swych gości prawdziwą ucztę Stoły wprost uginały się pod ciężarem parujących mis, służba wydobyła z najgłębszych zamkowych lochów najstarsze, najwykwintniejsze gatunki win. Główna sala zamku, przystrojona girlandami i świeżo oczyszczonymi srebrnymi świecznikami, rozbrzmiewała delikatnymi dźwiękami dworskiej muzyki. Mimo wszystkich tych starań atmosfera przy stole nie była najlepsza. Milczenie z rzadka przerywał szmer rozmów. Oczy wszystkich skierowane były w stronę siedzących na honorowym miejscu u szczytu stołu gości. Tego wieczora nawet najbardziej rubaszni opoje hamowali swe pijackie zapędy, aby zbytnio rozluźnieni winem nie pozwolili sobie na uwagę, która wpędzić mogła by ich w nie lada kłopoty. Na nic zdały się wznoszone co pewien czas przez pana domu toasty. Po pewnym czasie i on dał sobie spokój, poświęcając całą swą energię opróżnianiu półmisków. Raymond jadł niewiele, skromnie przepijając czystą wodą. Milczący, z dużym, drewnianym krzyżem na piersi i wzrokiem wbitym w blat stołu wyglądał bardziej na duchownego niż rycerza. Guya bardziej niepokoił drugi z przybyszów. Simon nie stronił od wina, a od początku uczty najwyraźniej upadobał sobie Katarzynę, jedyną córkę Guya. Katarzyna siedziała obok ojca, ze skromnie opuszczonym wzrokiem, trzymając swe drobne dłonie na blacie dębowego stołu. Szczupła, niemal chłopięca sylwetka przyjemnie kontrastowała ze złocistymi lokami włosów, spływających gęstymi kaskadami na drobne ramiona. Guy czekał tylko, by upłynęło wystarczająco wiele czasu, aby odesłanie córki do jej komnat nie wydało się nikomu podejrzane. Żałował, że nie dał się jej wcześniej uprosić i rozkazał towarzyszyć sobie w czasie uczty. Teraz postanowił, że do czasu wyjazdu gości dziewczyna nie opuści swej komnaty. *** Simona obudził cichy odgłos kroków, nie głośniejszy od tłumionego oddechu. Nie otwierając oczu, sennym, leniwym ruchem wyswobodził ramię spod leżącej obok kobiety, po czym obrócił się na bok, spuszczając rękę z łóżka. Miecz leżał tam, gdzie powinien; chłodny dotyk stali uspokoił go. Zaatakował błyskawicznie. Zrzucił z siebie futrzane okrycie i stanął na szeroko rozstawionych nogach, z obnażonym mieczem wyciągniętym przed siebie. Intruz był jednak szybszy; wybiegł z komnaty przez otwarte drzwi. Simon nie wahał się ani chwili. Otrząsając się z sennej drętwoty ruszył przed siebie w czarną otchłań korytarza. Kiedy tylko przekroczył próg komnaty, zakreślił dłonią szeroki gest i wyszeptał słowa zaklęcia. W tym samym momencie korytarz rozjaśnił się nienaturalnym, bladym blaskiem. W ostatniej chwili dostrzegł sztylet zwierzający prosto w jego pierś. Wykonał gwałtowny obrót i wyprowadził cięcie. Stal bezlitośnie przecięła nadgarstek przeciwnika, a odgłos upadającej dłoni stłumiony został przez dziki krzyk bólu. Simon wciąż w ruchu, zakręcił mieczem nad głową, i wykonał szerokie, tym razem dokładnie mierzone cięcie. Ostrze spadło na kark napastnika, obryzgując ścianę fontanną krwi. Nie patrzył na upadające, bezgłowe ciało. Zwinnym ruchem wyszedł z półobrotu, ustawiając się twarzą w kierunku, skąd mógł spodziewać się kolejnego ataku. Nie mylił się. Drugi napastnik, z wyrazem zacięcia na twarzy, ruszył do frontalnego natarcia, chcąc impetem zepchnąć go w głąb korytarza. Simon z łatwością zanurkował pod mieczem , a następnie delikatnym, pełnym gracji ruchem, uderzył przez brzuch. Skrytobójca siłą rozpędu przebiegł jeszcze kilka kroków, po czym stanął osłupiały, wypuszczając oręż z ręki. Zdziwiony patrzył na szeroką, powiększającą się ranę. Z jego ust buchnęła gęsta krew. Umarł jeszcze zanim upadł na ziemię. Simon nagi, spryskany krwią przeciwników stał na środku korytarza ciężko oddychając. Przymknął oczy, próbując uspokoić rozbudzone walką zmysły. Po chwili cały korytarz wypełnił się ludźmi .Pierwszy nadbiegł Raymond, również nagi, jeśli nie liczyć wiszącego na szyi krzyża. - Co tu się stało, na Boga? - spytał zdyszany, patrząc na zbryzgane krwią ściany. - Miałem niezapowiedzianą wizytę.- odpowiedział Simon, szczerząc zęby w drapieżnym uśmiechu. Nagle twarz Raymonda stężała. Simon zdziwiony, powiódł wzrokiem za spojrzeniem towarzysza. W drzwiach komnaty stała naga kobieta. W dogasającym świetle zaklęcia jej bujne wdzięki były doskonale widoczne. Oparta o drewnianą framugę, zgięta w pół wymiotowała, cicho łkając. - Myślę, że nie mamy o czym mówić...- zaczął Simon znudzonym głosem. - Wprost przeciwnie-przerwał mu Raymond. - Twoja grzeszna słabość do kobiet kiedyś stanie się przyczyną twej zguby! - Zapominasz o czymś, przyjacielu. Papieska dyspensa zdejmuje z nas wszelkie grzechy, jakie przyjdzie nam popełnić w czasie wypełniania naszej świętej misji. Ta dziewczyna została mi wybaczona, zanim jeszcze wślizgnęła się do mojego łoża, skuszona obietnicą rozkoszy i złotej monety. Podobnie zresztą, jak ci dwaj - niedbałym gestem wskazał leżące ciała. - Nie porównuj walki z wrogami Kościoła z obłapianiem tej nędznej dziwki! - W oczach Raymonda zapłonęła furia. - Dopilnuję, aby nasi przełożeni dowiedzieli się o wszystkim. - Będzie jeszcze czas o tym pomówić. Jeżeli się pośpieszymy, możemy co nieco dowiedzieć się od moich gości. Po kilku chwilach cały zamek wiedział o krwawym zajściu .Korytarz zatłoczył się od ludzi, których ciekawość była większa od strachu i chęci snu. Zjawił się również pan zamku, w nocnej koszuli i szlafmycy .Również on zdawał się nie zaznać tej nocy snu. - Natychmiast przenieście ciała do kaplicy! - Rozkazał Raymond. Guy de Rauxe szybko wydał służbie odpowiednie polecenia, po czym nie czekając na ich wykonanie ruszył w kierunku swych komnat. Szybko, jakby goniło go sto diabłów przebiegł korytarzami budowli do skrzydła, które zajmował wraz z rodziną. Teraz każda minuta miała wagę złota! Jego małżonka, Joanna, również nie spała, zbudzona zamieszaniem, jakie ogarnęło zamek Siedziała na łóżku, a jej długie, miodowo brązowe włosy lśniły w ciepłym blasku świec. Ślady dawnej urody były widoczne, choć nieco przyćmione przez upływające lata. - Musicie wyjechać! Wszyscy! - Guy zupełnie nie panował nad drżeniem swego głosu.-Wyjedziecie najszybciej jak się da, jeszcze tej nocy! Kobieta zdziwiona spojrzała na męża. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie. - Słyszałam co się stało, służba nie mówi o niczym innym. Ale naszym gościom nic się chyba nie stało? - Nic się nie stało!? - ryknął Guy .- Kobieto, czy ty niczego nie rozumiesz? Pod naszym dachem podniesiono rękę na członków Świętego Bractwa! Z tego miejsca nie pozostanie kamień na kamieniu, a my wszyscy, ja, ty, służba, nawet nasi poddani chłopi w najlepszym wypadku znajdziemy się w lochu! Musicie wyjechać, ty i Katarzyna. Pojedziecie do Orleanu, do do mojego przyjaciela Filipa Montfort. Tam będziecie bezpieczni, nikt go ze mną nie skojarzy . - Nigdzie nie pojadę! -Mimo widocznego w oczach kobiety strachu, jej głos brzmiał spokojnie. - Byłam z tobą przez te wszystkie lata, w czasie wojny i w czasie pokoju. Dzieliłam z tobą smutki i radości, nie opuszczę cię i teraz. Mężczyzna spojrzał żonie głęboko w oczy, po czym przymknął powieki. Przytłaczała go ta odpowiedzialność. Wiedział, że popełnia błąd, ale powiedział: - Zgoda. Obudź Katarzynę, ja porozmawiam ze stajennym. Kiedy Katarzyna opuściła po kryjomu zamek, małżonkowie w milczeniu, trzymając się za ręce wrócili do sypialni. Przez czas, jaki pozostał do świtu kochali się długo i powoli, jakby robili to po raz ostatni. *** Roztańczone promyki świec rzucały chybotliwe cienie na bogato zdobione ściany kaplicy. Święci spoglądający ze zdobiących ściany fresków, ożywieni subtelną grą świateł, zdawali się karcić swymi surowymi spojrzeniami obecnych w kaplicy. Simon rozpalił wszystkie znajdujące się w pomieszczeniu świece, starając się jak najbardziej rozjaśnić spowite nocnym mrokiem wnętrze. Zwłoki leżały na środku kaplicy, z nienaturalnie rozłożonymi kończynami spoczywającymi na zimnej podłodze. Raymond rozkazał przynieść tu tylko jedno ciało; drugi trup, pozbawiony głowy był zupełnie bezużyteczny. Mężczyźni uklękli przed ołtarzem, z szacunkiem pochylając głowy. - Prosimy cię panie o wybaczenie tego, co musimy zrobić dla chwały twego imienia. - Raymond szeptał słowa modlitwy. - Przepraszamy cię za to, że złamiemy twe święte prawa, ustanowione dla nas w twej świętej dobroci. Wybacz nam Panie! - Wybacz nam Panie! - powtórzył Simon. Po skończonej modlitwy starannie przykryli wiszący nad ołtarzem krzyż. To, co zamierzali zrobić, sięgało swymi korzeniami zupełnie gdzie indziej. Raymond nachylił się nad ciałem. Używając obu rąk otworzył martwą szczękę, po czym zagiętym w hak palcem usunął z trupich ust krwawy skrzep. - Możemy zaczynać - mruknął. Simon również przyklęknął obok ciała, starając się oczyścić umysł od niepotrzebnych myśli. Mężczyźni zaintonowali cicho starożytną pieśń; najpierw niezrozumiale mrucząc, by w końcu wyraźnie artykułować każde słowo zapomnianego języka. Ich pieśń z każdą chwilą nabierała mocy, coraz silniejsza i głośniejsza zdawała się wibrować pod sklepieniem kaplicy. Simon obserwował leżące ciało spod wpółprzymkniętych powiek. Widział to już wiele razy, lecz zawsze zjawisko to robiło na nim silne wrażenie. Najpierw poruszyły się palce, krótkimi, urywanymi ruchami chrobocząc o kamienną posadzkę. Po chwili całe ciało targane było dreszczami, zdrętwiałe członki skręcały się w konwulsjach. Klatka piersiowa unosiła się lekko, a zsiniałe usta łapczywie chwytały oddech. Z ogromnej rany, biegnącej przez cała szerokość brzucha znów popłynęła krew, teraz ciemniejsza i nieco bardziej gęsta. - Zzzimno - wyszeptały martwe usta. - Zimno. Boli. Mężczyźni nie przestali śpiewać; przeciwnie, intonowali zaklęcia jeszcze głośniej. Trup poruszał się coraz gwałtowniej, bezwładnie kopiąc nogami powietrze. Jego rozbiegany wzrok omiatał wnętrze kaplicy. Simon uważał, by nie spojrzeć leżącemu w oczy. Za pierwszym razem, kiedy jeszcze uczył się sztuki przyzywania, popełnił ten błąd. Strach i pustka jakie ujrzał w oczach martwego człowieka prześladowały go jeszcze wiele nocy. - Zimno, bardzo zimno - szept leżącego brzmiał coraz wyraźniej. - Kim jesteś? - Władczy ton głosu Raymonda przywodził na myśl tresera, upominającego krnąbrne zwierze. - Jestem Benedykt Cieśla, pracuję u pana de Rauxe. - Mężczyzna mówił z wysiłkiem, jak gdyby na nowo przypominał sobie znaczenie poszczególnych słów. -Dlaczego podniosłeś rękę na wysłannika świętej inkwizycji? -Ja...nie wiem...Bardzo zimno. -Dlaczego to zrobiłeś? - krzyczał Raymond. - Z czyjego rozkazu działałeś? -Zimno. Nie wiem...Nic nie wiem...Bardzo zimno-trup z coraz większym wysiłkiem chwytał powietrze, jego blada twarz wykrzywiona była grymasem cierpienia. - Podaj mi imię tego, kto zlecił ci zadanie zabicia członka Świętej Inkwizycji! - ryczał Raymond. -Chcę znać jego imię! Jedyną odpowiedzią na wszelkie pytania był niezrozumiały charkot, momentami przechodzący w błagalne skamlanie .Wijąc się jak wąż z obciętą głową, leżące ciało próbowało uciec od swego prześladowcy, ten jednak podążał za nim krok po kroku, z bezlitosnym uporem powtarzając wciąż te same pytania. Odpowiedzi jednak nie było. W końcu Raymond dał za wygraną; jednym ruchem dłoni przerwał moc zaklęcia i odesłał zmarłego ku przeznaczeniu. - Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałem - mówił zdumiony, ocierając dłonią zroszone potem czoło. - Przywołany nie odpowiadał na zadane mu pytania! To niemożliwe! - Nie mógł odpowiedzieć na pytania, na które nie znał odpowiedzi - powiedział Simon. - Sprawdziłem jego aurę, ten człowiek nie nosił w sobie Bestii. Gdyby został przez kogoś wysłany aby mnie zabić, gdyby wiedział cokolwiek, na pewno by o tym powiedział. Myślę, że był tylko narzędziem w ręku Bestii, zmuszonym do grzechu czarami. To wyjaśniłoby jego milczenie. - Jeżeli to prawda, jeżeli Bestia potrafi kierować wolą innych ludzi, mamy do czynienia z czymś naprawdę wielkim: - W głosie Raymonda słychać było entuzjazm wywołany wyobrażeniem o czekającej go sławie i zaszczytach. - Na szczęście na nic nie musimy już czekać! Jutro z samego rana wyślę posłańca do biskupa Rimond po posiłki. Bestia nam nie umknie! *** Wiedział, że mimo coraz mocniej padającego deszczu dziewczyna mu nie ucieknie. Gdy zobaczył starą, ledwie trzymającą się kupy szopę, instynkt łowcy odezwał się w nim ze zdwojoną siłą. Dziewczyna okazała by się szalona, gdyby próbowała przeczekać deszcz, zamiast gnać przed siebie, byle dalej od grożącego jej śmiertelnego niebezpieczeństwa. Simon wiedział jednak, że kobiety rzadko kierują się rozsądkiem. Właściwie miała duże szanse na ucieczkę. Zanim zauważono by jej zniknięcie, minęłoby wiele czasu, na szczęście ojciec Albert okazał się wiernym sługą Kościoła. Przygarbiony staruszek wczesnym rankiem zgłosił się do inkwizytorów, informując o zniknięciu dziewczyny. Przyniósł też sporą, oprawioną w cielęcą skórę księgę, dzieło swego życia, jako wkład w prowadzone śledztwo. Okazało się, że staruszek przez wiele lat skrzętnie odnotowywał każde potknięcie Guya i jego rodziny, począwszy od wizyt pana zamku w łóżku jednej ze służących, a skończywszy na chwili zapomnienia jego żony z wędrownym trubadurem. Simon sam zadeklarował chęć pościgu za dziewczyną. Raymond słusznie podejrzewał, że powodem tej decyzji była raczej grzeszna żądza niż umiłowanie sprawiedliwości, jednak zmuszony był się na to zgodzić.Za nic w świecie nie darowałby sobie rozkoszy powitania biskupa Rimond i przedstawienia sukcesów w śledztwie. Kiedy Simon przejeżdżał przez pochyloną bramę, los zamku był już przesądzony. *** Dziewczyna siedziała oparta plecami o ścianę szopy. Skulona, obejmowała rękoma drżące kolana. Raz po raz ocierała dłonią spływające po twarzy krople wody; stara konstrukcja nie dawała wystarczającej ochrony przed deszczem. Nagle uwagę dziewczyny zwróciło ciche rżenie konia, zaniepokojone zwierze raz po raz uderzało kopytami o ziemię, zdradzając zaniepokojenie. Zastygła w ciszy wstrzymując oddech i starając się wyłowić z jednostajnego szmeru padającego deszczu odgłosy niebezpieczeństwa. Kiedy drzwi szopy ustąpiły z cichym skrzypnięciem przerdzewiałych zawiasów, serce dziewczyny podskoczyło do gardła. Mężczyzna stał w progu, trzymając rękę na rękojeści miecza. Dziewczynie wystarczyło jedno spojrzenie, by rozpoznać intruza; nie potrafiła zapomnieć pary zimnych, błyszczących skrywaną żądzą oczu. Głośno przełknęła ślinę, przyglądając się broni mężczyzny. Zastanawiała się, ile razy inkwizytor przeszyje ją swym mieczem, zanim dane jej będzie umrzeć. Nie odrywając wzroku od męskiej postaci wstała, rozprostowując obolałe z zimna i wszechobecnej wilgoci kolana. Wiedziała, jak małe są jej szanse na przeżycie. Panując nad ogarniającym ją obrzydzeniem, spojrzała mężczyźnie prosto w oczy. Drżącą dłonią zsunęła z siebie przemoczoną pelerynę, zesztywniałymi palcami rozsupłała misterne wiązanie koszuli. Po chwili stała przed nim całkiem naga, drżąc z zimna i ze strachu. Zamknęła oczy. Usłyszała, że mężczyzna podchodzi bliżej. Nie patrzyła za nim, gdy odjeżdżał. Płakała, z twarzą wciśniętą w mokrą, przegniłą słomę. *** - Tak, pozwoliłem jej odejść. - Kontynuował swą opowieść więzień. - Darowałem jej życie. Nie wiedziałem, że zapłakana, wystraszona dziewczyna, niemal dziecko, stanie się solą w oku, policzkiem wymierzonym w majestat Kościoła. Kardynał siedział zasłuchany, pieszcząc smukłymi palcami podparcie krzesła. - Gdy wróciłem do zamku, zastałem jedynie dopalające się zgliszcza i drzewa, przyozdobione kołyszącymi się na wietrze wisielcami. Gniew Boży dosięgnął nie tylko Bestię, ale i wszystkich tych, którzy mieli pecha znaleźć się w jej pobliżu. Raymond wykonał kawał dobrej roboty, nie oszczędził nawet najmniejszych dzieci. Niestety, wasza żądza krwi nie została w pełni ugaszona, brakowało wam jeszcze śmierci niewinnej dziewczyny. Kardynał cicho westchnął, składając ręce jak do modlitwy. - Mylisz się, mój przyjacielu. - Zaczął powoli. - Bardzo się mylisz. Rzeczywiście, brat Raymond wykazał zbytnią gorliwość w wypełnianiu swych obowiązków. Ukarał wszystkich, nie zadając sobie trudu ustalenia rzeczywistego źródła zła. Sprowadziliśmy jednak zakonników, wyszkolonych w przyzywaniu i badaniu aury osób zmarłych. Ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że bestii nie było wśród tych, których dosięgła karząca ręka pana. Simon zagryzł zęby, wpatrując się w twarz swego rozmówcy. - Dobrze wiesz, co to oznacza. Przez słabość spowodowaną grzeszną żądzą, pozwoliłeś Bestii uciec. Sam zresztą nałożyłeś na siebie karę za swój grzech. Wiesz przecież, co grozi mężczyźnie, obcującemu fizycznie z kobietą noszącą w sobie Bestię-Kardynał spojrzał na więźnia-tak, ty sam wiesz najlepiej. Simon nie odpowiedział. We wściekłym grymasie uniósł wargi, odsłaniając dwa rzędy długich, ostrych zębów. Długie, pokryte szorstką szczeciną uszy podniosły się w niemym oczekiwaniu. - Nie masz tu co prawda lustra - mówił kardynał - ale na pewno zdążyłeś zauważyć zmiany, które w tobie zaszły. Najdalej za dwa, może trzy dni zatracisz resztki ludzkich cech, stając się bezrozumnym zwierzęciem. Kardynał wstał, nakazując gestem ręki zabrać strażnikom krzesło. - Przez wiele lat wiernie służyłem Inkwizycji - wyszeptał gorączkowo więzień. - Okażcie mi litość! Ofiarujcie mi śmierć! - Przykro mi - odpowiedział kardynał wychodząc. - Dla twej duszy nie ma już ratunku, a twe ciało, nawet w zmienionej postaci może przysłużyć się Kościołowi. Zostaniesz odwieziony do Padwy, gdzie nasi uczeni na twym przykładzie studiować będą anatomię Bestii. Będziesz służył za przykład dla młodych adeptów, przyszłych obrońców wiary! Kardynał wyszedł z lochu, otoczony zbrojnym kordonem strażników. Szczęknęły zasuwy ciężkich drzwi i po chwili w celi znów zaległa głucha cisza. Bestia siedziała skulona na kamiennej podłodze, wpatrując się w ciemność.