KRYSTYNA BOGLAR UWAGA NA SPADAJĄCE ANIOŁY Wydawnictwo Okładkę projektował Wiesław Gołuch iv © Copyright by Siedmioróg ISBN 83-85193-89-8 Wydawnictwo Siedmioróg. Wrocław 1993 Nakład 4 500 + 250 egzemplarzy Skład i druk: Łódzkie Zakłady Graficzne, Łódź ul. Dowborczyków 18 Zam. 117/12/92 « \J ojedź tam. - Sama nie wiem. To może być szok... - Zwariowałaś? Nie zachowuj się jak skończona kretyn-ka! - Łucja dmuchnęła w kosmyk opadający na lewe oko. Zawsze tak dmuchała, gdy ją coś zdenerwowało lub zaskoczyło. Patrzyła na Agnieszkę z mieszaniną złości i współczucia. Znały się od dziesiątków lat. No, od bardzo dawna. Były czymś w rodzaju przyjaciółek, jeśli tak można określić pewien szczególny rodzaj związku kobiety z drugą kobietą. Jeśli można. Agnieszka ścisnęła filiżankę. Miała piękne, kształtne dłonie o lekko zwężających się palcach i wypielęgnowanych paznokciach, pokrytych cienką warstewką lakieru w kolorze rodzynków. Taki oryginalny odcień: ni to brąz, ni fiolet z blaskiem muszli perłowej. Jej wewnętrznej warstwy. Szklistej. To, co się stało, zaskoczyło ją. Totalnie. Choć nie powinno. „Jak się przekroczy czterdziestkę, nie wypada się niczemu dziwić - mawiała Tesia, do której zwracała się „ciociu", choć jej ciotką nie była. - To poniżej poziomu morza!" Upiła łyk herbaty. Była gorzka i wydzielała lekki zapach. „Wild cherry". Jedna łyżeczka na cztery innej. Tylko taka proporcja dawała niepowtarzalny aromat i smak. - Tobie wszystko wydaje się proste. Nie znam człowieka. Nigdy przedtem o nim nie słyszałam. 5 - To poznasz. - Łucja przestawia talerzyk trochę w lewo. Bacznym okiem przygląda się, czy stoi równiutko w samym środku pustej żółtawej przestrzeni. Ten obrus był jej dziełem. Wyhaftowany delikatną złotawą przędzą na herbacianym płótnie. Kolor trudny do uzyskania w domowych warunkach. Pochodzi z mieszaniny cebulowych łupin i wywaru z herbacianych fusów. I jeszcze z paru ziół. Tajemnica warsztatu, której nie zdradza się niebacznie w światku malarzy, tkaczek i kolorystów z teatralnych rekwizytorni. - No, powiedz coś sensownego! Agnieszka uniosła w górę brwi. Były gęste, o szorstkich, twardych włoskach. Ładnym łukiem okalały nieco ciężkie powieki nad bardzo jasnymi, jakby prześwietlonymi tęczówkami. - To wszystko spadło na mnie tak... - Wiem. Chcesz o tym mówić? - Nie. Łucja wygładziła nieskazitelną powierzchnię płótna. Nie nalegała. Agnieszka robiła wrażenie osoby przebywającej w jakimś nierealnym, sobie tylko przyjaznym świecie. Niedostępnym dla innych. Tak często reagują te o najcieńszym naskórku, z nerwami tuż, tuż pod powierzchnią. Egoistyczne, nerwowe i chore z braku akceptacji. Sama była silniejsza. W każdym razie psychicznie. - Coś ci pokażę. - Agnieszka uniosła się z fotela. Zostało po niej wgniecenie w ciemnowiśniowej materii obciągającej gąbkę. Ślad jeszcze ciepły, po człowieku. Grzebała w stosie papierów zalegających biureczko. Gmerała jakby niechętnie i zarazem niecierpliwie. Łucja powoli zaciągała się papierosem. W pudełku zostały trzy, może cztery sztuki. Rzucam palenie. Od jutra. Agnieszka znalazła to, czego szukała. Podłużna, elegancka koperta z nadrukiem. I arkusz papieru: ładna, nowoczesna czcion- 6 ka maszynowa. Tekst krótki i śmiesznie zamaszysty podpis. Podała Łucji w dwóch palcach. - Po włosku? - Tak. Zaproszenie do udziału w wystawie. W Palazzo Grassi. W Wenecji. Łucja prawie wyszarpnęła papier. - No nareszcie! - westchnęła. - Już dawno ci się to należało. Dotąd jeżdżą wyłącznie urzędnicy. Otworzyć, zamknąć, uświetnić. A my... a nas... - Przestań - poprosiła Agnieszka niecierpliwie. - Jest, jak jest. - Ale straciłaś tyle lat! Nigdzie nie wystawiałaś. W żadnej liczącej się w świecie galerii. Cholera, cała młodość minęła na wiecznym siedzeniu w kącie! I tyle świństw, głupich zabiegów, dreptania... Kiedy? - Co? - Ta wystawa w Palazzo? Pokaż? Koniec lipca? Agnieszka przeczesała palcami gęste, silnie skręcone włosy. Całe życie chciała je wyprostować. Raz nawet zrobiła trwałą płynem dla Murzynek, który ktoś przywiózł ze Stanów. Pomogło na trzy miesiące. A potem znów zwinęły się w grajcarki. „Dobry gatunek merynosa" - mawiał czasami Kazik wbijając palce w czarną gęstwinę, przeczesując ją, gmerając za uszami. Miewał rzadkie chwile czułości. Zbyt rzadkie. Łucja wciąż wpatrywała się w papier. Niedbale zdusiła papierosa w popielniczce. Rozprysnęły się drobne iskierki. Dym zasmużył i znikł. Chwilę myślała. - To zrządzenie losu - zawyrokowała wreszcie. - Rozumiesz? Połączysz obie sprawy: Wenecję i Bolonię. To blisko. Z laguny najwyżej trzy, cztery godziny pociągiem. Aga... to najlepsza wiadomość, o jakiej słyszałam w tym koszmarnym roku! Pojedź tam. I pogadaj. Wreszcie wszystko się wyjaśni. Do końca. Agnieszka przysiadła na poręczy fotela. Jej pełne wargi zacisnęły się w brzydką wąską linię. 7 - Już się wyjaśniło. Tylko szkoda, że tak późno. I pomyśl... ona wiedziała! Przez tyle lat! Spokojnie patrzyła, jak piszę do Czerwonego Krzyża! Jak szukam choćby najmniejszego śladu! Jak rozpytuję ludzi znanych i nieznanych. Nie miało to dla niej żadnego znaczenia. Żadnego. Zapewniła sobie względnie wygodne życie. I o to szło. Ale dlaczego kłamała? Łucja wstała. Czuła, że musi wyjść. Nawet ona, znająca Agnieszkę od tylu lat, nie umiała zrozumieć jej zacietrzewienia. Wręcz nienawiści. - Ona umarła, Agnieszko. Umarła. I niech jej ziemia lekką będzie. A ty pojedź. Spotkaj się z tym człowiekiem. Być może to ostatni moment. Ilu ich jeszcze żyje? Są starzy. I pamiętaj: postaw świeczkę świętemu Anzelmowi. Agnieszka spojrzała na nią nieprzytomnym wzrokiem. - Komu? - Świętemu Anzelmowi. Jest od spraw beznadziejnych. I nie wracaj już do tamtego. Ona umarła, Aga. Twoja matka. ^p esus Christus Filius tuus Dominus noster: Qui tecum vivit et regnat in unitate Spiritus Sancti Deus: per omnia saecula saeculorum... - Amen. Chór głosów zlewa się ze świergotem ptactwa. Pełno ich na cmentarnych drzewach. Wśród grobów przemykają koty. Szare i płowe. Dużo ich. Jak na wszystkich rzymskich cmentarzach. Pochylone odkryte męskie głowy. Przeważnie siwe. Parę łysych. Starzy ludzie przyszli pożegnać najstarszą z ich grona. Duch w niej kołatał się długo, niech jej ziemia lekką będzie, choć ci, którzy z nią żyli, lekko nie mieli. Twarda Rzymianka. Z tej ziemi galijskiej. Ofiarna do końca. Bezwzględna w szaleń- 8 stwie, które przeszyło kraj jak błysk cięciwy: dźgnęło, rozbłysło krwawo i zgasło. Ale ileż pochłonęło ofiar! Tak myślą ci pochylający się nad otwartym grobem. Starcze pożółkłe palce rzucają grudki ziemi. Jest jeszcze wilgotna od zmarzniętych drobin wody. Jak na wczesną rzymską wiosnę chłód ciągnie nie tylko od wieka czarnej trumny. Taką chciała: trumnę z hebanu. Wiedziała, ile kosztuje, jak również, że rodzinę na to stać. I nie tylko na to. Egzekwie miał odprawić, i to po łacinie! Monsignore Mo-nitelli. Spowiednik Ojca Świętego. I jej ostatni spowiednik. Spośród sześciu, którzy przewinęli się przez przeszło siedemdziesięciolecie, ten był najbliższy jej sercu. No, może oprócz Fra Angelica. Ale to było tak dawno! Razem wstępowali do partii w czas Infornata Decennale -„Wypiek dziesięciolecia"! Tak się to wtedy nazywało. Ksiądz pokropił wieko trumny już prawie niewidoczne pod warstwą tłustej czerwonkawej gliny. Ludzie cisnęli się, prawie na siebie nie spoglądając. Ich wzrok przykuwała leżąca nieopodal marmurowa płyta ze złotym napisem: Francesca Gardini 1900-1980 Sansepolcrista. Tak mało. I tak dużo. Właściwie wszystko. VQ hris, idziemy! - głos Dina docierał do niej z trudem. Była zziębnięta, w palcach stóp czuła mrowienie. Bez sensu. Dlaczego włożyłam tak cienkie pantofle? Dlatego że są z krokodylowej skórki? Jak nuworyszka! Cieszę się naprawdę, Santa Madonna, dziękuję ci, że już nareszcie mogę się pomodlić na jej grobie. Tyle lat popychała mnie jak służącą, traktowała jak powietrze. A teraz wreszcie tu leży. Nie na darmo modliłam się u świętego Anzelma obok placu Kawalerów Maltańskich. Mówią, że jest od spraw beznadziejnych. W końcu się ulitował nad całą rodziną. Ale w upokorzeniu przeżyłam prawie dwa- 9 dzieścia lat. Z nimi: Franceską i jej mężem Pierpaolem. W szacownej i bogatej rodzinie fabrykanta Gardiniego. „Spojrzała na profil męża: klasyczny rzymski nos, pełne, trochę zbyt kobiece usta i stanowczo zarysowany podbródek. Czarne wijące się włosy niedbale opadające na wysokie czoło. Nic a nic się nie postarzał. Mój mąż". - Christiana, idziemy! - Dino stanowczym ruchem ujmuje ramię kobiety w eleganckim futrze. - Już czas. I pomyśleć, że człowiek jest jedynym ze zwierząt, które magazynuje swoich zmarłych. To niemoralne. Kroczą powoli, dostojnie, jak każe obyczaj. Za nimi stary wdowiec z wnukami i liczna grupa przyjaciół. Wzrok błądzi po okolicznych grobowcach z białego i szarego marmuru, po twarzach kamiennych aniołów odbijających refleksy światła. Przydymione słońce nie wyławia wszystkiego z zakamarków, pozwalając smużyć się cieniom ludzi, drzew i duchów. Wczesna zieleń, zbyt delikatna, by odprężyło się spoczywające nań oko, otula obłoczkami daleką panoramę miasta. „Siódme wzgórze Rzymu. Chcę leżeć na siódmym wzgórzu Rzymu!" - mawiała Franceską. I tak się stało. Każde jej życzenie musiało być spełnione. Niech jej ziemia lekką będzie. Za szarym, poprze tykanym kępami mchu murem tętni miasto. W ciasnej, obrośniętej liliowymi glicyniami uliczce parkuje długi rząd limuzyn. - Zabieram wnuki. Gianni, Gabriela, chodźcie! - Pier-paolo Gardini kieruje się do błyszczącego rolls ?????'? silver spirit. Ostatni nabytek. Dał za niego dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów. - A ty, Dino? - Pojadę swoim. Podrzucę Christianę pod biuro turystyczne. Kogo dziś oprowadzasz? - Belgów. - Młoda kobieta rozciera policzki. Zmarzła. Zawsze marznie w tej porze roku. I nigdy nie przychodzi jej do głowy, by włożyć coś cieplejszego. Przecież to 10 rzymska wiosna. Z ulgą opada na miękkie siedzenie czarnego dino-ferrari. Lubi ten szybki, drogi wóz. - Ulżyło mi - odwraca w stronę męża twarz trójkątną, ze szpiczastym podbródkiem. Jak lisiczka. - Dobrze, że jej nie zastanę w domu. - Jesteś tego pewna? - uśmiecha się Dino włączając starter. Silnik cichutko pomrukuje. Christiana unosi w górę brwi. Nie ma specjalnie rozwiniętego poczucia humoru. - Co chcesz przez to powiedzieć? Dino rusza ostro i natychmiast przyhamowuje. Wąż pojazdów wlecze się wąską ulicą. - Nic, cara mia. Naprawdę nic. Poza tym może... że jej duch długo będzie unosił się pod żyrandolami. Moja matka była niezwykłą kobietą. Nigdy o tym nie zapominaj. <&l) alekopisy z sykiem wypluwają wstęgi zadrukowanego papieru. Faxy i migające ekrany komputerów skupiają uwagę ludzi o kamiennych twarzach. Nadają, odbierają, przekazują i od czasu do czasu zatajają setki informacji z całego świata. Wielka maszyna do przemiału spraw tego globu sapie, spręża się i wydala. Jak olbrzymi wulkan pod ciśnieniem roztopionych w głębinach, rozżarzonych własnych bebechów. Unosi się i opada. I znów unosi, by wreszcie rzygnąć ogniem i zadziwić świat. Wyleje się wrząca magma, od której zapalą się tu i ówdzie plamy na kontynentach: pożary, gwałt, wojny i śmierć. To się nazywa „Informacja". Bo radość, spokój, gloria in excelsis nie ma tu racji bytu. Nikogo nie interesuje, nie podnieca. To zwykły szajs. Arturo Kranc podnosi oczy znad maszyny. Milknie terkot. Nie napisał nic ciekawego. W wypukłych soczewkach 11 okularów lśni odblask jarzeniówek. Przebiega wzrokiem równe rządki liter. Takie tam... michałki. Tegoroczny Karnawał Wenecki, tradycyjna impreza urządzana rokrocznie w mieście dożów, będzie wydarzeniem na światową skałę. Miejscowe władze obiecały zadbać o sprowadzenie z tej okazji licznych wystaw, twórców i zespołów, wśród których najczęściej wymienia się prezentację dzieł sztuki wypożyczonych z muzeów radzieckich (obrazy ???????'?, Moneta, Renoira i in.), tkaniny z Polski oraz projekty renowacji Wenecji, przygotowane przez znanych architektów włoskich i zagranicznych. Popularność imprezy stała się tak wielka, że dwóch znakomitych reżyserów filmowych, Federico Fellini i Ingmar Bergman, zwróciło się do władz miejskich z propozycją przygotowania przez nich „Karnawału 1980" tak, by zaćmił blaskiem i przepychem wszystkie dotychczasowe. Fellini i Bergman zapewniliby karnawałowi własne, rewelacyjne inscenizacje. Arturo Kranc marszczy czoło. Tak, jakby mogło coś zmienić tę superkretyńską imprezę na Piazza San Marco! -myśli pocierając wydatny nos. - Nie cierpię Wenecji, jej smrodliwego Canale Grandę i tych liszajowatyeh, zawilgoconych ruin w kolorze zmurszałej cegły. Mogę tylko mieć nadzieję, że stary rajfur Bellafonte mnie tam nie wyśle. Dobrze wie, co myślę o uzdrawianiu trupa. Boże Abrahama, Izaaka, Jakuba, oszczędź mi tego piekła! - Wyglądasz, jakbyś łykał nieosolone ostrygi! - roześmiała się Carla kładąc mu dłoń na ramieniu. - Co się stało? Kranc zamrugał. Jego czerwonawe powieki, prawie całkiem pozbawione rzęs, do połowy przykrywały nieco wyłupiaste białka. Bez okularów przypominał ropuchę siedzącą na ogromnym liściu. - Łatwiej jest łyknąć ostrygę, trudniej utrzymać ją w żołądku. Co do mnie, wolę szklaneczkę czerwonego „Tor-ricelle". Tego z winnic na stokach Etny. - A ja „Bardolino" znad jeziora Garda! - roześmiała się Carla. - Jej białe zęby, równe i lśniące, sprawiały, 12 że mężczyźni poprawiali się w fotelach. Wszyscy. I zawsze. - Zapraszam. Carla odgarnęła włosy z czoła. Była naturalną blondynką. - Nic z tego, Arturo. Jadę do Mediolanu. „La Scala" wystawia „Carmen" z amerykańską śpiewaczką Shirley Verrett i Placidem Domingo. Potem Czajkowski... - Oczywiście z łabędziami - westchnął komicznie Kranc. Był tak brzydki, że chyba pracowała na ten wygląd cała szpetota świata. I tak inteligentny, że obawiano się z nim rozmawiać. Ludzie z branży dziennikarskiej nie lubią, gdy im ktoś wytyka nieuctwo. Arturo robił to zawsze. Z całą brutalnością i swoistym wdziękiem. - Nie wiem, dlaczego szef wyrzuca forsę zamiast ją zarobić! W tym sezonie bilety do mediolańskiej opery zdrożały, w porównaniu z ubiegłym rokiem, o ponad siedem procent. Carla roześmiała się głośno. Usiadła na obrotowym taborecie, zakładając nogę na nogę. Spod krótkiej białej spódniczki wyłoniły się krągłe uda obciągnięte czarnymi rajstopami. Arturo przełknął ślinę. Na tyle mógł sobie pozwolić. Oboje mogli sobie pozwolić na tyle. I ani okruszyny więcej. Carla przyciągała bogatych mężczyzn, jak magnes. Biednych też. Ale tymi ostatnimi nie zajmowała się w ogóle. - Nie przesadzasz? Na normalne przedstawienie fotel kosztuje sto dwadzieścia pięć tysięcy lirów, na premierę czterysta czterdzieści! - powiedziała grzebiąc w plastykowej teczce wypchanej maszynopisami. - Około trzystu dolarów! - ucieszył się Kranc. - Fajnie! Poślę tam moich przyjaciół z Europy Wschodniej. Niech wiedzą, że łatwiej dziś wyleźć zza żelaznej kurtyny niż zasiąść na fotelu w „La Scali". Ale, ale... sprzedam ci dobry tytuł: „Opera w deficycie". - Carla podsunęła mu pod nos zadrukowaną szpaltę. 13 - Sama na to wpadłam, padrone. Nie masz monopolu na genialność. Jak będziesz potrzebował czegoś bombowego na tytułówkę, zgłoś się. Biorę niedrogo! - wstała i skinąwszy dłonią powędrowała w stronę szklanych drzwi. Kranc odprowadził wzrokiem smukłą sylwetkę. Na taką nigdy nie będzie mnie stać! - westchnął. Wyjął z kieszeni spodni przybrudzoną chustkę w kratę i z hałasem wytarł nos. Coś ostatnio działo się z tym nosem. Budził się rano czując wilgoć na poduszce. Wszystkie kanaliki pełne były śluzu. Długo prychał nad umywalką w swoim nędznym hoteliku przy Via Toscana. Nie pomagały krople ani maść sprzedawana w aptece na rogu. I to nieprzyjemne swędzenie. Trzeba będzie odwiedzić doktora Sentiniego. Jest niezłym laryngologiem. Lepszym od dziadygi Szwenca! Tańszy, a jednak lepszy - przekonywał sam siebie w myślach. Szwenc, stary Żyd osiadł w Rzymie w latach pięćdziesiątych. Tak jak Seritini. Bo tak naprawdę to Sentini przed rokiem czterdziestym siódmym nazywał się Kapłan. I pochodził z miasta Kielce, skąd wygnał go strach. Ogromny, przemożny strach. Wielki strach po pogromie. Ostatnie po wielkiej wojnie miasto, gdzie urządzono żyd-kom pogrom. Już po Oświęcimiu. Po krematoriach. Po gettach i popiołach. Po kominach, przez które uleciały miliony dusz. Te wszystkie duchy nosiły żółte gwiazdy Dawida. I te gwiazdy świecą dziś w bezchmurne noce na ciemnym, prawie czarnym nieboskłonie. Wszystkie gwiazdy nad Treblinką są żółte. I wszystkie są sześcioramienne. - Arturo oblizał grube wargi. - Znów wracam do myśli, które miały zginąć, przepaść na wieki wieków. Dlaczego Żyd zawsze wraca do myśli, które sprawiają mu cierpienie? Bo musi cierpieć. Tak postanowił Jahwe. Stwarzając „naród wybrany". Ale czy z definicji narodu wybranego wynika, że jest on potrzebny? Nie. Wynika tylko, że jest on wybrany. 14 - Przeczytaj, co podaje warszawski korespondent! -wrzasnął mu nad uchem Michele z działu zagranicznego. -W Polsce znów coś się zaczęło. Jakieś strajki. Kranc oderwał z maszyny pasek papieru. Był spokojny. Przestał już dziwić się czemukolwiek. Przebiegł wzrokiem słabo czytelny tekst: W kwietniu odbędzie się w Bolonii światowe spotkanie miast -ofiar wojny. Uczestnicy poprzedniego spotkania miast męczeńskich - miast pokoju wystosowali tak zwany Apel z Warszawy do świata: „Powszechny pokój niech jednoczy narody, państwa i kontynenty". - Trele morele - wymruczał mnąc kartkę. Raziło go ostre jarzeniowe światło. - Apel o pokój miasta, w którym partia i generalicja co i rusz roznieca pochodnie antysemityzmu i nacjonalizmu. Niech piekło pochłonie was, którzy sporządzacie kartoteki nazwisk tej resztki ludzi, w których żyłach od siódmego pokolenia płynie „nieczysta" krew! Jeszcze raz zwyciężają ustawy norymberskie. Jeszcze raz rozlegnie się trzask wyważanych drzwi i brzęk wybijanych szyb. I znak hakenkreuza. Czy my wszyscy, tu w środku Europy, zwariowaliśmy? - Wstał z krzesła, wrzucił do teczki stertę gazet i ruszył ociężale w stronę windy. Kiedy naciskał guzik i czekał, aż dźwig zatrzyma się na piętrze, jeszcze raz pomyślał o kominie, przez który wypłynęły dusze wszystkich Krańców. - I dlaczego mnie ze sobą nie zabrali? -zabiadolił. W jasnej, pachnącej płynem do czyszczenia i wodą lawendową kabinie stali ciasno stłoczeni ludzie. Posunęli się, by zrobić miejsce dla jeszcze jednego. Uśmiechali się, jakby wcale nie mieli pretensji o to, że pewien ruszt nie przemielił spopielałych kości Artura Krańca. Przeciwnie, cieszyli się, że jest razem z nimi. Jednym z nich. 15 «wffa^jpjfjfg-jfses» ^-*-ontus Hułten, będący uprzednio dyrektorem w paryskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej, otrzymał obecnie nominację na dyrektora artystycznego wystaw w pałacu Grassi w Wenecji. Całe to przekształcenie pałacu w nowoczesne centrum kulturalno-wystawowe zostało sfinansowane przez firmę Fiat. Poprzedni rok przeznaczono na urządzenie w pałacu sal wystawowych, natomiast już na wiosnę ma tam zostać otwarta pierwsza wielka wystawa malarstwa i sztuki użytkowej. Pontus Hulten wiedział, jak się to robi. I władze weneckie mogły spać spokojnie. Jak również większość wenecjan. No, może z wyjątkiem rodziny Schiavone. Ale to już nie z powodu przekształceń pałacu i wydatków budżetowych burmistrza. Tylko z chciwości. Po zamachu na pociąg „Italicus", w którym zginęło dwanaście osób, i po eksplozji na dworcu kolejowym w Bolonii, wskutek której straciło życie osiemdziesiąt pięć osób, śledztwo, notabene prowadzone dość niemrawo, wskazywało na odpowiedzialność neofaszystowskich organizacji terrorystycznych. Nigdy nie doszło jednak do ujęcia winnych. „Nie znamy ich twarzy - powiedział burmistrz Bolonii w przemówieniu skierowanym do stu tysięcy uczestników uroczystości żałobnych - wiemy jednak, dlaczego mogą zabijać: czarny terroryzm jest bezkarny". Ten sam komunistyczny burmistrz Imbeni stwierdził również, o czym rozpisywała się cała prasa i co podawały wszystkie stacje telewizyjne, że wykrycie sprawców było utrudnione ze względu, jak się wyraził całkiem niedwuznacznie, na „współdziałalność i ochronę ze strony aparatu państwowego". Nie dość na tym, uparty burmistrz Imbeni zażądał podjęcia przez parlament dochodzenia w sprawie wszystkich neofaszystowskich zamachów terrorystycz- no oych, jakie wydarzyły się we Włoszech, aby, jak się wyraził, sprawy zamknięte już przez sądy mogły być otwarte na nowo w celu wykrycia i ukarania winnych. %Jb eppo Schiavone, naturalnie, nie interesował się polemiką prasową jak również mianowaniem Pontusa Hultena. Obie te sprawy były mu doskonale obojętne. Popijając białe z Lacjum w ciemnej i zatłoczonej salce kafejki koło „Albergo Reduto" nieopodal Via Galuppi, nie zaprzątał sobie głowy polityką. Musiał zarabiać, by utrzymać rodzinę: matkę i sześć sióstr. Sześć! To niełatwe zadanie. I mieć jeszcze, choć raz w miesiącu, na butelkę czerwonego sycylijskiego. Tego bardzo mocnego, o subtelnym bukiecie jaśminu i kwiatu pomarańczy. Pieniądze, które zarobił, dawno zjedzono. Codziennie matka patrzy na niego z nadzieją. Tu, wzdłuż laguny, żyje się ciężko. Chyba że pracuje się w hutach szkła albo w turystyce. Rodzina Schiavone od pokoleń zajmowała się rybami. Ale od śmierci ojca wszystko się skończyło. Łajdak, wspólnik, niech go piekło pochłonie, sprzedał kuter i nie dał ani grosza. Matka pierze bieliznę tym bogaczom od dawna i tym nowo wzbogaconym od paru lat. Ci pierwsi czasem dorzucą parę lirów. Ci, którzy awansowali z nizin, nigdy. Claudia poszła na ulicę. Jest najładniejszą z sióstr i najbardziej pyskatą. Długo modliła się przed ołtarzem w Santa Maria delia Salute, potem wstała z klęczek, przeżegnała się jeszcze przed obrazem „Wniebowstąpienie" i zatrzasnęła za sobą ciężkie drzwi. Pół godziny później ustawiła się na Rio Terra Foscarini, tuż za rogiem Akademii Sztuk Pięknych. Stoi tam codziennie. A pracuje w pobliskim albergu, gdzie za stosowną sumę zawsze dostaje pokój dla siebie i klienta. Beppo zaczaił się kiedyś na kulawego Guidotti, już mu miał dołożyć za iające affjffl 17 * KreV? te liry i za siostrę, ale obstawa alberga coś zwęszyła i sam nieźle oberwał. Tydzień przeleżał na wyrku klnąc na cały świat. Do dziś jeszcze nosi bliznę nad prawą brwią, tuż pod włosami. A Claudia pracuje całą parą. I utrzymuje dom. Matka, jak to matka. Popłakała, trochę biadoliła, w końcu zacięła się i zamilkła. Tylko banknoty przynoszone przez Claudię bierze przez chusteczkę. Żeby nie dotknąć gołą ręką. I trzyma je oddzielnie w pudełku po pralinkach otrzymanych na święta od pani Rity razem z należnym za pranie. Beppo czknął i upił jeszcze łyk. Jak długo mam tu tkwić? Przecież Mario powiedział wyraźnie: siedź tam, aż przyjdę. To musi trwać. Facet jest nowy jak studolarówka z Franklinem. I jeszcze nie sprawdzony. Przyjechał z Rzymu. Zanim Organizacja nie prze-filtruje go od podszewki, nie wolno rozmawiać. Pod żadnym pozorem. To oczywiste - myślał wdychając zapach gorącego oleju. W głębi, na elektrycznym piecu piekły się gorące ciasteczka z migdałami. Lubił je. Najbardziej wtedy, gdy parzyły podniebienie. Ale dziś nie śmierdział groszem. A tu, choć znano go, nie dano by na kredyt ani kieliszka. Nie mówiąc już o białym z Lacjum. Może gdyby poprosił o zwykłego sikacza... ale Beppo raz spróbowawszy lepszego, nie mógł wrócić do gorzkawego smaku młodego wina z wyżej położonych winnic Emilii Romami. Zostanie już przy białym albo przy sycylijskim czerwonym. Trudno. Mario zapłaci. Zawsze płaci. Szklane drzwi otwarły się i zaraz zamknęły. Przez szparę mógłby wejść najwyżej ogon koci. Ale to był Mario. Jak zawsze rzucił okiem w głąb sali, potem w lewo na obity cynkiem bufet i na końcu dokładnie zlustrował wieszak. Wyglądało to tak, jakby liczył wiszące na nim okrycia. Beppo spokojnie pociągnął łyczek. Już niewiele zostało na dnie szklaneczki. Czekał. Mario zjawił się przy stoliku, okrakiem siadł na metalowym krzesełku wyciągając przed siebie stopy w sztyl- pach z miękkiej brązowej skóry. Nie odzywał się. To też należało do rytuału. Strzelił dwoma palcami nad głową, jakoś tak od niechcenia, bezdźwięcznie, a mały Roberto już pędził. - Białe, signore? Mario skinął głową. A zaraz potem odrzucił ją na oparcie z żelaznych prętów lakierowanych na biało. I przymknął oczy. Beppo wysączył ostatnich parę kropel. Spod przymrużonych oczu patrzył na pryncypała. Zdarty facet. Za dużo bierze na siebie. I wcale nie musi. Ideowiec. - Co pomyślałeś? - Mario nie podniósł powiek. Beppo zmieszał się. - Nic. Masz dla mnie cokolwiek? Mario wyprostował się. W rozchylonej wiatrówce błysnęła czerwona koszula. I złoty łańcuszek na szyi. Ich znak rozpoznawczy. - Mam - mruknął sięgając do kieszeni po paczkę papierosów. Wolno zapalał. Roberto z tacą i szklaneczką zjawił się bezszelestnie. Machnął brudnawą ścierką po blacie stolika, jakby zrzucając na ziemię niewidoczne okruszki. - Nic więcej, signore? Mario nie odpowiedział. Zaciągnął się dymem. Roberto zniknął jak zdmuchnięty. Beppo poczuł głód. To ten zapach rozgrzanego oleju. Zjadłby cokolwiek. Choćby ravioli. Nie śmiał jednak poprosić. Im wyżej w hierarchii, tym więcej obowiązków, ale i więcej główkowania. No i pieniędzy. A najwięcej odpowiedzialności. - Dardi aresztowany - wyrzucił Mario strzepując popiół wprost pod nogi. - Komendant karabinierów? - przestraszył się Beppo. -Nasz człowiek? Mario wzruszył ramionami. 19 - Źle się stało. Podczas przesłuchania przez sędziów ] śledczych ujawnił pewne fakty... - Nazwiska? Mario skrzywił wargi. - Głupstwa gadasz. Jakie nazwiska? Nie znał ich. Pewne fakty świadczące o dość ścisłych powiązaniach włoskich organów bezpieczeństwa z... Organizacją. - Naszą czy Camorrą? Mario upił łyk. Spojrzał na zegarek. - Pieniądze są z jednej i z drugiej. Rzecz w tym, że nasz wenecki szef karabinierów zamaskował, za dużą sumkę naturalnie, działalność jednego z naszych patro-, nów. - Pójdzie siedzieć? - Kto? - No... ten, o którym mówisz... przecież nie znam żadnego z moich patronów. Tylko ciebie. - I bardzo dobrze, że nie znasz. W śledztwie wyszło, że Dardi informował Organizację o planowanych obławach, nie nadał biegu wydanemu przez prokuratora na-1 kazowi aresztowania jednego z naszych. Takie tam sprawki... Coś ci mówi nazwisko Misso? Beppo wybałuszył oczy. - Misso? Podejrzewali go o to, że zorganizował akcję w ekspresie kolejowym, w grudniu. No... tym Neapol -Mediolan, gdzie zginęło trochę ludzi. O nim mówisz? Jest... jednym z nas? Mario przeczesał palcami gęste włosy. - Był. Zgarnął za robotę sto milionów lirów. Beppo gwizdnął przeciągle. - Porca Madonna, taki szmal! Mario wzruszył ramionami. - Już go nie ma. Musiał oddać. Puścił farbę, gdzie nie! trzeba. I wydał sędziemu łącznika z Genui. Ale go mamy... - zaśmiał się brzydko, chrapliwie. - Bądź jutro 20 koło San Salvatore. O dziesiątej. Wyjdę z kościoła z facetem. Dobrze mu się przyjrzyj, bo go ewentualnie przejmiesz. Jak się okaże czysty. _ To ten z Rzymu? Stary? - Młodzik. Najwyżej dziewiętnaście lat. Ale ostry. - Mam go tylko obejrzeć? - Masz robić tylko to, co ci każę - powiedział Mario gasząc papierosa butem. Wgniatał niedopałek z taką energią, jakby to był śmiertelny wróg. - I nie główkuj. Bo ci za to nie płacą. - Wcale mi nie płacą! - rozżalił się Beppo. Mario popchnął w jego stronę szklaneczkę z winem. Zostawiła na murowanym blacie smugę wilgoci. Beppo podniósł oczy na Maria, ale ten wstał odsuwając ze zgrzytem krzesło. Rzucił na stół banknot i odwrócił się plecami. Beppo błyskawicznie przechylił szklaneczkę. Pił długimi łykami, czując miłe ciepło rozchodzące się w żołądku. Nawet nie zauważył, kiedy Mario wyszedł z kafejki. - Sto milionów lirów - wymruczał spoglądając do pustego szkła. - I nawalić! Jakiś beznadziejny kretyn! Roberto przytomnie zgarnął pieniądze z marmurowego blatu i zniknął, zanim Beppo upomniał się o resztę. Wściekły opuszczał lokal. Jeszcze za drzwiami czuł zapach migdałów. I głód. Ale to uczucie podążało za nim zawsze. Od kiedy pamiętał. Od dwudziestu pięciu lat i stu czterdziestu dni. \J tała nad szarą płytą z lastryka i wpatrywała się w wyryty napis: Maria Róża Windischgratz-Bartnicka. Se-cundo voto Regulska. Urodzona w 1910 roku, zmarła w grudniu 1979. Do płyty przymurowany był obszerny pojemnik na kwiaty. Kupiła go w „Cepelii" jeszcze latem. 21 Z przeznaczeniem na donicę do cissusa. Teraz spełniał szlachetniejszą rolę, pełen zeschłych chryzantem. Wyjęła je ostrożnie. Zapachniało zbutwiałymi łodygami. Zajrzała do środka. Na dnie gęstniał zielonkawy szlam. „Nie powinnam nalewać tu wody. Raczej nasypać ziemi i posadzić bratki - pomyślała leniwie. - Nie, to bez sensu. Ziemia zwilgotnieje od deszczu, w czasie mrozów zamarznie i rozsadzi ten piękny wazon w kolorze brzozowej kory i fakturze grubego płótna. Bez sensu!" Odgarnęła z płyty suchy i drobny śnieg zalegający cienką warstwą groby, krzyże i cienkie gałązki krzewów. Nie było go tylko na dróżkach i alejkach, rozdeptany zapewne butami odwiedzających. Spadł nocą i nie stopniał, bo choć kwietniowe słońce przygrzewało w południe, dziś chmury zaciągnęły niebo i wiał przykry wschodni wiatr. A ten zawsze przynosi ochłodzenie. Agnieszka wyjęła z torby kolorowy bukiet z suchych kwiatów. Przycięła małymi nożyczkami zdrętwiałe łodyżki i ułożyła w pustym pojemniku. Zrobiło się prawie wesoło. Najładniej wyglądały jasnoliliowe trawy o delikatnych piórkach. Przyglądała im się okiem fachowca. W końcu skinęła głową. Tak jest dobrze, mamo. Musisz mi zaufać. Znam się na tym. I jest to jedyna rzecz, którą mogę dla ciebie zrobić. Nie kochałam cię... nie, inaczej! Kochałam biologicznie. Jak córka matkę. Ale nie lubiłam. Nie miałam zresztą za co. Przeszkadzałam ci. To prawda, że bywałam kulą u nogi. A raczej tobołkiem. We wrześniu trzydziestego dziewiątego miałam zaledwie kilkanaście miesięcy. Chciałam jeść, pić i żyć. A o to było najtrudniej. Ty byłaś piękną, jasnowłosą, młodą kobietą o bardzo błękitnych oczach. I też chciałaś żyć. Najlepiej i najwygodniej, jak można. Bo cię do tego przyzwyczajono. Najpierw rodzina wywodząca się rozległymi korzeniami z Galicji, Lodomerii i Wielkiego Księstwa Krakowskiego, a potem twój mąż a mój ojciec. Uwielbiał 22 nas obie, sama o tym opowiadałaś: wysoki brunet o silnie kręconych włosach. Spójrz, mam takie same. Byłam twoim wyrzutem? Nonsens. Nie wiedziałaś, co to wyrzuty sumienia. Chciałaś żyć, przetrwać tę najokropniejszą z wojen. I wrócić do plotek w „Ziemiańskiej", gdy się to już wszystko skończy. Ale widzisz, mamo, nie skończyło się tak szybko, jak myślałaś. I nie zobaczyłyśmy już nigdy więcej tego, co „odszedł na wojenkę", jak się to ładnie śpiewa. Ty przeczułaś, jakimś kobiecym szóstym zmysłem, że nie wróci. Kiedy poszedł, powołany w lipcu na „ćwiczenia", w tym swoim eleganckim oficerskim mundurze, powiedziałaś podobno, tak twierdzą świadkowie, „on już do nas nie wróci!" I wykrakałaś. Twoje liczne okupacyjne romanse też o tym świadczą. Skąd o nich wiem? Mamo, nie wiesz, jak szybko rosną małe dziewczynki. I jak się psychicznie starzeją. Umiałam rozpoznawać buty pojawiające się zawsze u wylotu tej samej ulicy. Hałaśliwie wysypywali się z nich hitlerowcy, zawsze z tym samym wrzaskiem. I zawsze w tym samym celu: wyłapać ludzi. Do więzień, rozstrzelań lub na przymusowe roboty. Kiedy byłam z tobą, prawie nic mi nie groziło. Myślę „prawie" gwoli sprawiedliwości. Bo w czasach, gdy od ludzkich zwłok zapychały się ruszta w oświęcimskich piecach, nigdy nikt nie mógł być niczego całkowicie pewien. Ale byłaś tak piękną kobietą, i na dodatek mówiącą świetnie po niemiecku i francusku, że szwabscy oficerowie w czasie tych dwóch czy trzech łapanek, w które wpadłyśmy, odsuwali cię od zielonej budy ledwie rzuciwszy okiem na znakomite papiery. Zresztą najzupełniej prawdziwe. Nazwisko Windischgratz mówiło samo za siebie. Dobra stara rodzina austriacka z korzeniami sięgającymi do Czech. Cóż. Nie na darmo wisiał w naszym domu portret cesarza Franciszka Józefa. Tak więc mimo tego, że wyglądałam na małą Murzynkę z jasną buzią i ogromnymi szarymi oczyma w kompletnie czarnej oprawie nikt, żaden żołdak, 23 mnie nigdy nie dotknął. Wystarczyło, że z zachwytem | wpatrywał się w ciebie: długonogą, zgrabną, zawsze dobrze ubraną, z masą platynowo-popielatych włosów. Cóż za rasa. Co za styl. Myślisz, że mówię to powodowana zazdrością? Może. Nie mam tak nieskazitelnej figury. Wdałam się w rodzinę Bartnickich. Finansistów i bankierów. Ale nieco przyciężkich, o których mówiło się: „krótkie nóżki, dupka wnet". Za to mózgi mieli komputerowe. I zdolności nie tylko do nauk ścisłych. Wszystkie kobiety grały, malowały lub pisały wiersze. Były przeraźliwie mądre i upiornie gardziły tymi pięknymi o ograniczonej umysłowości. Kobietami tracącymi czas w kawiarniach na ploteczkach i popijaniu mazagranu. Dlatego nie lubiły cię te dalsze i bliższe z klanu Bartnickich. I dlatego wszyscy odsunęli się od ciebie po wojnie. Ci, którzy przeżyli. A przecież nie wiedzieli. Nie mogli wiedzieć. Tak jak ja niczego nie podejrzewałam. Nigdy. No, w najgorszych snach nie przyszłoby mi na myśl, że można coś takiego zrobić. Tylko po to, by znów żyć w spokoju u boku innego mężczyzny, który zechciał się z tobą ożenić. Z „wojenną wdową". A może nie powinnaś mi była nigdy tego powiedzieć? Również na łożu śmierci? Nonsens. Ten list i tak by wywołał ducha. Musiał go wywołać. Ale dlaczego przyszedł tak późno? Dlaczego człowiek, który go wysłał, czekał aż trzydzieści pięć lat? No, właśnie. Dlaczego? - Nie ma pani paszportu służbowego? Zielonego? - Nie mam. - Jak to możliwe? - urzędniczka szczerze się dziwi. Jeszcze raz sprawdza datę urodzenia w paszportowej ankiecie. - Ma pani czterdzieści jeden lat, jest znaną plastyczką i nigdy nie była pani za granicą? Agnieszka ma ochotę wyjść, z trzaskiem zamknąwszy za sobą drzwi. Ale nie wyjdzie, bo musi załatwić ter wyjazd. Bez zgody Ministerstwa Kultury i Sztuki nie wy- 24 stawi swoich prac w Palazzo Grassi. Jeszcze rok temu nie zależałoby jej na tym. Ale dziś zależy. _ Byłam za granicą. Prywatnie. Granatowy paszport mam w komendzie na Kruczej. A zielonego nie. Urzędniczka przerzuca papiery. Na wierzchu przyżółk-łej teczki wykaligrafowane nazwisko: Agnieszka Bartnicka-Werner. A poniżej: specjalność - tkactwo artystyczne. Członek Związku Polskich Artystów Plastyków. Włochy. Wystawa indywidualna w Palazzo Grassi w Wenecji. Koszty wyjazdu - strona polska. Koszty pobytu - Włosi. - Dostanie pani jedną dietę dojazdową. I to wszystko. Agnieszka potrząsa głową. - Tak, wiem. Nie ma dewiz dla artystów. Są dla urzędników. Ale proszę się nie martwić. Mam trochę własnych pieniędzy na koncie. Sprzedałam cztery kilimy... właściwie obrazy. Kupili Holendrzy. Nie będę ciężarem dla organizatorów. Może pani spać spokojnie. - Śpię spokojnie - urzędniczka sili się na uśmiech. Jest w wieku Agnieszki. Niebrzydka, nieźle ubrana. Tylko ten ton... Cest le ton qui fait la chanson - jak mawiają Francuzi. Urzędowy, z lekkim odcieniem zniechęcenia. Nie lubi tej pracy. Najwyraźniej nie lubi. - Proszę się zgłosić za miesiąc. To tyle trwa... mniej więcej. Ma pani w domu telefon? - Mam od dwóch miesięcy. - Proszę się skontaktować ze mną lub z kimś, kto mnie zastąpi. Możliwe, że będę na urlopie. To wszystko. Agnieszka cichutko zamyka za sobą biało lakierowane drzwi na pierwszym piętrze. Czy to nie w tym pokoju znaleziono, za szafą z aktami, podczas malowania portret Stalina w pięknych, złoconych ramach? Zdjęty ze ściany w drugiej połowie lat pięćdziesiątych przeleżał w szparze, zapomniany przez ludzi i kroniki. Kto mi o tym opowiadał? - myśli schodząc po schodach pokrytych ciemnowi-śniowym chodnikiem. - Artur? Nie, Jacek Trzmiel. Tak, 25 oczywiście, że Jacek. Muszę do niego zadzwonić. Był j zeszłej jesieni we Włoszech. Może zna jakieś tanie hote-1 liki albo alberga? Ciężka brama ministerstwa zatrzaskuje się z hukiem. Na podjeździe parkuje ładny peugeot w kolorze śliwki. | Wysiada siwiejący pan. Dobra sportowa sylwetka, goła głowa i elegancka zamszowa kurtka. Oczy w szkłach z cienką złoconą oprawą obmacują Agnieszkę od stóp do głów. Lustracja musiała wypaść pomyślnie, gdyż u- śmiech rozjaśnia dobrze wygoloną twarz. - Czy my się skądś znamy? - głos zawisa w próżni. Agnieszka unosi wzrok. Ich oczy spotykają się na bardzo krótki moment. - Vous desirez, monsieur? - pyta ze świetnym francuskim akcentem. Jest cała jednym wielkim pytaniem. Mężczyzna traci rezon. W sekundzie gaśnie wystudiowany uśmiech. Nie jest już ani młody, ani sprężysty. Zgarbił się, postarzał. Zza szkieł wyjrzały kurze łapki w kącikach oczu. Jest teraz tylko tym, kim jest: dobrze sytuowanym starszym panem, którego dziś stać na niezły samochód, ale nigdy nie było stać na francuską bonę. W ogóle na żadną bonę. Ani na przyspieszony kurs języków bcych. Mijają się na betonowym podjeździe, by już się nigdy nie spotkać. Agnieszka uśmiecha się. Francuskiego, tak naprawdę, nauczyły ją Siostry Niepokalanki podczas dwuletniego u nich pobytu. Tuż po wojnie, gdy matka zaczęła pracę w Filmie Polskim. Ale z językiem miała styczność od najmłodszych lat. W domu, a raczej w tym późniejszym już, krakowskim okupacyjnym mieszkaniu, zawsze walało się mnóstwo francuskich bajek i romansów. Matka przepadała za nimi. I za kryminałami Agaty Christie, które czytywała po niemiecku. Należały do Sturm-bahnfuhrera Wolfganga Steina, a raczej jego ciotki. Ta ciocia, Frau Milli, to osobny rozdział w kalejdoskopie losów pań Bartnickich. Polskich losów. 26 *????%$-$%%%???%™ JN a poczcie przy automatach tłok. Wrzucane monety znikają w przepastnych wnętrznościach bez śladu lub wypadają z brzękiem. Ludzie klną. Spieszą się i klną. Bez sensu - myśli Agnieszka - stąd się nigdy nie dodzwonię. Spróbuję po południu od Łucji lub wieczorem z domu. W barze owocowym „Hortexu" na pięterku jednego z „żyletkowców" przy Świętokrzyskiej też tłok. Ale zwalnia się stolik w głębi. Agnieszka siada przy blacie nakrytym zielonym płótnem. Wnętrze robi przygnębiające wrażenie. Mogliby czymś ozdobić ściany. Choćby jednym z moich kilimów. Na przykład „łąką osiem". Albo nie. Lepiej „łąką dziesięć". Tak. Ciemnozielone tło z gęstymi szuwarami. I stylizowane żółte płatki grążela. Całość sza-ro-zielono-kaczeńcowa. Piękne półtony bez kropki błękitu. Chyba tylko ten lewy róg, gdzie w zmętniałej wodzie odbija się skrawek nieba. Tak, dobrze by tu wyglądał na ścianie. Może zaproponować dyrekcji „Hortexu"? Kto wie? Byłoby trochę grosza. Zapasy się kończą, a wyjazd wymaga potężnych inwestycji, jak mawia Kitty. Trzeba kupić to i owo z garderoby... a może wystarczy przejrzeć pawlacz? No nie, jest tam trochę rzeczy ale stanowczo demodes. Coś kupić tam? W Rzymie? Włosi mają najlepszą konfekcję. Lepszą niż paryskie pręt a porter. Tylko za co? Szkoda wyrzucać pieniądze na ciuchy, skoro można samej coś zmajstrować. Materiały są, dodatki też się wy-niucha. Jak nie w sklepie, to na pchlim targu. Francuskie „patrony" leżą w szufladzie. Jeśli nawet przytyłam, to najwyżej dwa, trzy kilogramy. Pas de probleme. - Co podać? - Kelnerka w długiej zielonej spódnicy spogląda z obrzydzeniem na poplamiony obrus. Agnieszka rzuca okiem na kartę. Same słodkości. Chyba, że grzyby... 27 - Poproszę pieczarki z patelni i... - Z patelni nie ma. Mogą być w śmietanie. Albo w krokietach. - Dobrze. Niech będą krokiety. I barszcz. - Z pieczywem? - Bez. Agnieszka opiera głowę na dłoniach. Przymyka oczy. Jaka szkoda, że nie może o wszystkim porozmawiać z Kazikiem. Jaka szkoda. On jeden umiałby wysłuchać spowiedzi nie przerywając słowem. Wysłuchać do końca. A potem wydmuchując dym z drogich papierosów powiedzieć: Ależ nie, Ago. Nie można tak myśleć o własnej matce. Ona to wszystko zrobiła dla ciebie. Żeby tobie było lepiej. Zrozum. - Rozumiem. Wszystko rozumiem. Ale dlaczego skłamała? I milczała przez tyle lat? - Nie nazywaj tego kłamstwem... - A jak? Jak mam to określić? - Ago, spójrz na to przez pryzmat tych lat, które minęły. Postarzał się? Nie bardzo. Tylko całkiem osiwiał. A jesteśmy przecież prawie w jednym wieku. Kiedy właściwie poznaliśmy się? Na studiach w Krakowie. Kończył prawo. Ja Akademię Sztuk Pięknych. Było piękne przedpołudnie drugiego dnia Świąt Wielkanocnych. W mieszkaniu naszych wspólnych przyjaciół brzęczały kieliszki. Lało się czerwone wino roku pańskiego tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego. Dobry rocznik dla win mo-zelskich. To było na pewno tunezyjskie. Lekko słodkawe, dobre do grzania z korzeniami. Nie pamiętam. Nie nosił wtedy szkieł, miał gęste ciemne włosy i piwne oczy. Nie był, jak dziś, zdeklarowanym abstynentem. Wpatrywał się we mnie jak wąż hipnotyzujący kurczaka. A ja świetnie się czułam w charakterze przyszpilonego do fotela drobiu. Gorzej Paweł Werner, mój mąż. Był zazdrosny. Nie miał powodu. Wtedy jeszcze nie. Ale może już coś 28 przeczuwał? Kto powiedział, że mężczyźni nie mają przeczuć? Widać miewają. Kazik też wiedział, że mi się podoba. I brylował. Szalenie mnie to wówczas śmieszyło. Przypominał koguta, który wskoczył na płot i pieje, pieje... Zapach duszonych grzybów rozwiewa wspomnienia. Kelnerka stawia barszcz w kubeczku z obtłuczonym uchem i krokiety z surówką. Agnieszka odruchowo wyciera serwetką sztućce. Przez okno wpada promień światła. Zaczęła się wiosna? gabinecie jest ciemno. Ciężkie skórzane fotele i ogromne biurko o błyszczącym, nienagannie pustym blacie, ledwie widoczne w mroku. Tak samo puszysty wiśniowo- kremowy dywan i obrazy w ciężkich ramach. Jan Vermeer van Delft. Jeden z czterdziestu. Obok Alfred Sisley i Jean Baptiste Greuze. Duży, prawie pusty pokój, surowy i nieskazitelnie elegancki. Jedyny w tym domu urządzony naprawdę ze smakiem. Gęste zasłony w kolorze koniaku, z o ton tylko ciemniejszymi frędzlami, przesłaniają szerokie balkonowe drzwi, zza których dobiega ledwie słyszalny szelest opon przejeżdżających tędy z rzadka samochodów. Jedyną jasną plamą we wnętrzu jest ekran telewizora. Mężczyzna, który siedzi w fotelu z głową odrzuconą na oparcie, ma siwe, krótko obcięte włosy, piękny rzymski profil i podwójny podbródek. Wokół oczu, osłoniętych okularami w czarnej oprawie, sieć zmarszczek. Niegdyś ładnie zarysowane policzki teraz przywiędłe, z nadmierną podkładką tłuszczu, rozmywają rysunek twarzy. Mężczyzna ma dokładnie siedemdziesiąt dziewięć lat i dziewięć miesięcy. W lipcu skończy osiemdziesiąt. I będzie to znakomita okazja do wydania przyjęcia. Tu, na wzgórzu Gianicolo, w dobrej dzielnicy Rzymu karabinierzy przywykli do szczególnej służby, polega- 29 W jącej na strzeżeniu lśniących limuzyn, tłumnie przybywających na liczne party, odbywające się co najmniej raz w tygodniu, i powodujących czasem nielichy zator w wąskich, zadrzewionych i ukwieconych uliczkach. Szkoda, że Franceska tego nie doczekała - myśli starego człowieka krążą wokół niedawno zmarłej żony. Nieco wyblakłe oczy wpatrują się w portret pędzla Brussiego wiszący na wprost biurka. - Była piękną kobietą. Prawdziwą Włoszką z dobrej mediolańskiej rodziny. To ona wniosła w posagu fabrykę, to ona żelazną dłonią prowadziła własne i cudze interesy podczas ostatniej wojny, którą on, jej mąż, mu-? siał odsłużyć w dalekim, chłodnym, mało przyjaznym kra-1 ju. Ona, Franceska dbała o dzieci: Dina i Carla. I pomy-1 śleć, że Carlo nawet nie zjawił się na pogrzebie matki. I Ten Carlitto niańczony przez przyjaciół domu: przemys-l łowców, handlowców, generałów, malarzy i historykowi sztuki z Sieny, Paryża, Berlina. Ba, z Tokio i Nowego I Jorku. Bo aż tam sięgają wpływy rodziny Gardinich. Za-1 wsze sięgały. No, od co najmniej sześćdziesięciu lat. Pierpaolo nie słucha głosu płynącego z telewizora. ??? tylko pretekst, dymna zasłona dla rodziny i służby. Wie-1 dzą, że od szesnastej do dziewiętnastej nie wolno tu wchodzić. Pan domu pracuje: przegląda raporty z filii swoich fabryk, wyciągi bankowe i katalogi aukcyjne So-! theby's i Christie z Londynu, Paryża, Wiednia i Brukseli. Ostatnio również stamtąd. Z tego kraju, o którym właś-| ciwie powinien zapomnieć, którego obraz niechętnie i rzadko wywoływany z pamięci wolałby zamazać, by zostały trzy, najwyżej cztery barwne plamy. Jak na obrazie Candinsky'ego wiszącym w lewym rogu. Tuż nad marmurową rzeźbą Nike z Samotraki. Tej rzeźby, która... no, mniejsza skąd ją ma. Mężczyzna zmienia pozycję. Ostatnio bardzo mu dokuJ cza ischias. Doktor Berg twierdzi, że powinien ograniczyć cukier. I węglowodany. Przejść na dietę białkową. Ale 30 stary człowiek nie wierzy Bergowi. Ani żadnym innym konowałom. Całe swe długie życie był zdrów, choć zwykł był jadać to, co szanujący się Włoch lubi najbardziej: pastę. A pastę in broda najbardziej. Doktor Berg jest Niemcem. I jak każdy Niemiec nad makaron przedkłada ziemniaki. Tę okropną Kartoffelsalade z octem. Jak w ogóle można wziąć do ust choćby kęs tego świństwa. Ale był czas, gdy jadłem to prawie codziennie. Wiele lat temu. W tym mieście słynnym z kościołów, zabytków sztuki gotyckiej, mieście, gdzie za każdym węgłem czaił się wróg. W mieście, gdzie był „gościem" zaproszonym nie przez ludzi tam zamieszkałych od pokoleń, lecz przez innych, którzy przyszli z hasłem: Drang nach Osten. Ale dość. Zaraz rozlegnie się dzwonek, a potem delikatne pukanie do drzwi gabinetu. To Christiana, synowa. Prześliczna i wykształcona, lecz zimna jak lód. Albo pokojówka Angelina, która przyciszonym głosem wyszemrze: przyszedł signore Fabio Molinari. Tak, Molinari! Inżynier i znany konstruktor nowych sylwetek samochodów dla Fiata. To zabawne - usta Pierpaolo Gardiniego rozciągają się w uśmiechu. - To naprawdę zabawne, żeby tak znakomity twórca jak Fabio bawił się konstrukcją nowego... makaronu! I to na moje zlecenie, dla mediolańskiej fabryki. I żebym to ja, człowiek, który współdecyduje niejednokrotnie o zakupach dzieł sztuki dla wielu włoskich muzeów i galerii, żebym to ja zajmował się kształtem jednej kluski w jej suchej, a potem ugotowanej postaci! Biedna Franceska, nie doczekała tej chwili, aby zobaczyć rozłożone na moim biurku plany konstrukcyjne jednej jedynej kluski! Wyglądającej na rysunku jak gigantyczne skrzyżowanie chińskiej parasolki z cylindrem. I to nie samochodowym, na co wskazywałaby profesja dottore Molinariego, lecz z cylindrem, z jakiego każdy szanujący się prestidigitator zwykł był wyciągać królika. Starzec spojrzał przelotnie na ekran. Z głośnika za- 31 miast muzyki płynęły teraz słowa wypowiadane przez jednego z najlepszych politycznych komentatorów. Tekst zaciekawił go na tyle, że wzmocnił siłę głosu: W dziesięć miesięcy po zamachu na włoski pociąg pośpieszny relacji Neapol- Mediolan, w którym zginęło piętnaście osób, a sto osiemdziesiąt odniosło rany, potwierdziły się hipotezy, że brały w nim udział elementy neofaszystowskie w porozumieniu z kryminalistami. .. Starzec wyłączył głos. Przez prawy policzek przebiegło mu nerwowe drżenie. Głupcy! Po co w to mieszać kryminalistów! To był zamach z pobudek ideologicznych, a nie napad na bank! Chociaż... czasem pieniądze ze skarbców potrzebne były dla urzeczywistnienia tej właśnie ideologii. Ale nie dziś! Przetarł okulary. Lewa ręka leciuteńko drżała. Na to też zwrócił uwagę doktor Berg. Znów włączył głos: Szeroko zakrojona akcja policji włoskiej ogarnęła cały kraj. Sądy w Neapolu i Florencji wydały wiele nakazów aresztowania w obronie wiary, narodowych tradycji i rasy. Wojny przeciwko żydokomunie z dobrym hasłem „demokracji totalitarnej" na sztandarach Benita Mussoliniego. Jakże pięknie odradzały się wtedy pojęcia: obowiązkowość, posłuszeństwo, lojalność, patriotyzm czy choćby - porządek. To było prawdziwe Grandę novita del secolo. Wielkie odkrycie stulecia. Naprawdę doskonałe remedium na ówczesny kryzys niedoskonałego przecież systemu parlamentarnego. Ten ryk tłumów na widok górującego nad placem hasła: „Mussolini ha sempre racione". Starzec znów przymknął oczy. Obrazy z dawnych, zamierzchłych lat przypływały i odpływały. Ostatnio zdarzało mu się to coraz częściej. Dlaczego tak często przypominam sobie początki? Kim byłem? Fascista delia prima ora. Tak, tak. Z pierwszego zaciągu. Po wojnie niewiele się o tym mówiło. Europa zwycięska i zrujnowana musiała zająć się czym innym. Ja także. I czarnobrewa France-ska, dziewiętnastolatka, z którą razem, jak dziś pamię- "?^^??????^^^ jednak prowadzący neofaszystów z prawicowego odłamu. Starzec wyłączył telewizor. Pomyślą, że zasnąłem \w fotelu. To też zapisał w swojej szczegółowej kartotece ca tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku w tłumie podobnych nam entuzj astycznych zwolenników Duce na placu San Sepolcro w Mediolanie. Ta sama Franceska, z którą, Ijuż jako żoną, wyruszyłem trzy lata później z tego samego ten niemiecki medyk! Przychodzi tu, spija moje: czerwoner .^ w ^^ ^ Rzym Tego ^ ^ zapomnę do „Nebbiolo Piemontese" lub „Pmot Gngo i siedzi mnl%mierci T tego entuzjazmu. Dlatego mimo ostrego prote-wzrokiem węża zaczajonego na polną mysz. biedzi sP°<%tu Dina pozwoliłem, ba, nakazałem spełnić ostatnią wolę na pół przymkniętych powiek, obrzmiałych isinycn^wy»ony: ^^ ^ _ nagrobnej płyde pod datą śmierd gląda, jakby sam miał lada moment zasnąć w Panu. J4e<4|}owa „Sansepolcrista". Bo znaczyło ono wiele. A mogło jednak znienacka otworzy oczy - ich błysk przeszywa dzjś znaczyć wszystko, człowieka na wskroś. Dziwny, nieprzyjemny człowiek j c-che pukanie do dfZwi przerywa galopadę myśli. Jak Ale pomocny. Dino przysięga, ze Berg nie jest Żydem. trudnQ ^^ dQ dzisiejszego dnia> do problemU; które. Tylko że ja mu nie wierzę, memu synowi. Dla mego mj ? ? .^ pieniądz ma to żadnego znaczenia. Nie rozumie istoty antysemityzj _ Wejść mu ani tu, ani gdzie indziej. Cóż, urodził się tuż prze na kształt aureoli. Wiotka sylwetka w sukni koloru morza] rozbijającego swe fale przy kamienistym brzegu zatokT Catanzaro. Piękna kobieta - myśli stary człowiek dźwigaJ jąc kościste starcze ciało z głębin chrzęszczącego skórzanego wnętrza. - Szkoda, że prócz poglądóv nic nas nie łączy. Żaden cieplejszy uśmiech. - Przyszedł inżynier Molinari. - Niech wejdzie. I niech Angelina przyniesie kieliszki Razem z butelką białego „Palavicini". Z tych, które mami nadzieję leżą jeszcze w piwnicy. Rocznik sześćdziesiąt; osiem albo dziewięć. Christiana znika bez słowa. Dla niej nie ma żadnego znaczenia czy wino będzie z Veneto, czy z Lazio. I którjł Mozę dlatego, ze dobrze spała, że ma swój beau jour, rocznik Tym pasjonują się mężczyźni. A kobiety tylkcl czy też morski kolor miękkiej tkaniny stylowo spływa udają że rozumieją wagę zagadnienia: barwę płynu, gęj z niezłej, mimo upływu lat, figury. Z uśmiechem przyglą-stość 'zapach i cierpkość na języku. Nie, to nie znaczy! da się Molinariemu, który porwawszy tekturową tubę z że jest jej obojętne co podają do stołu w ogromne! rulonami planów żwawo, drobnym kroczkiem rusza w kie-jadalni gdzie króluje'długi stół i dwadzieścia cztery krze! runku ciężkich, dębowych drzwi. sła z rzeźbionymi oparciami. Wszystko z mahoniu. Lubi - Grazie, juz biegnę! - grube wargi są wilgotne. Fabio dobrze przyrządzoną kaczkę z pomarańczami, a nawet tJ stale je oblizuje. Robi to podświadomie, nie zdając sobie wszystkie typowo włoskie „angolotti", „vermicelli" czjsprawy, jak niektórych ludzi to drażni, riccolini" w gęstych, zawiesistych sosach lub „pastę bo! W gabinecie pali się witrażowa lampa rzucając koloro-lognese" Lubi też angielskie befsztyki, francuski udzieJwe plamy na nieskazitelny blat biurka. W świetnej formie barani i wołowinę po chińsku z ryżem na sypko. Ale tJjest ten starzec! - przebiega przez myśl inżynierowi. - ?Osiemdziesiątka na karku, a sylwetka sportowca. Żebym to ja miał taką przy swojej czterdziestce! Pierpaolo świdruje wzrokiem tekturową tubę. - Zrobił pan to, Fabio? Inżynier przez chwilę walczy z bocznym plastykowym zamknięciem. Jego krótkie, płaskie palce z ogryzionymi przesada, doprawdy, z tymi rocznikami wina. kJ nżynier Fabio Molinari jest niskim, przysadzistymi Toskańczykiem o gęstej, siwiejącej czuprynie i wieku nif do odgadnięcia Chyba że ktoś przyjrzy się uważnie polPaznokciami migają prestidigitatorsko. Wreszcie denko większającym się zakolom nad krzaczastymi brwiair!°dskakuje. Na biurku ląduje zwinięty arkusz kalki tech-i dwom głębokim bruzdom biegnącym wzdłuż nosa dłużnej- Toskańczyk rozwija go, przytrzymuje łokciami, miękko zaokrąglonego podbródka sybaryty. Siedzi w fol ~ Czy zechciałby mi pan pomóc? - oblizuje suche war- telu z nogą założoną na nogę, jakoś tak bokiem, jakbjB*? ~ Mozę czymś tutaj o, i tutaj. Dwa rogi prostują się 34 35 pod ciężką kryształową popielniczką i marmurową rzeźbi I dyskobola. Rysunek wygląda zabawnie. Jak i opis techJ niczny. W sumie trzykrotna wielkość formatu A4. Starzec przytrzymuje palcem drgające wargi. Bardzcl chce mu się śmiać, lecz boi się urazić Fabia. W końcil jest konstruktorem najwyższej klasy. Stylistą, który nadał! kształt karoseriom VW golfa i fiata pandy. A teraz, nj jego prośbę i za ciężkie pieniądze, skonstruował Wielkąl Kluskę, nadając jej idylliczne imię „Marille". Czy to ni zabawne? Inżynier Molinari traktuje poważnie każdą pracę. I tl dla linii Fiata, i tę dla mediolańskiej fabryki makaronu. Za to mu płacą. Dużo. Jest specjalistą najbardziej wzięJ tym w kraju. Od Turynu po Rzym. I Neapol. Bo właśnie neapolitańską tradycją sięgającą stuleci jest tworzenie cq roku nowego rodzaju makaronu. A jego kształt i wielkośd tylko laikom mogą się wydawać mało ważne. DoświadczeJ ni fabrykanci pasty przywiązują do szczegółów ogromna znaczenie. Moda na kształt i opakowanie to setki milioj nów lirów zarobku. Pierpaolo Gardini, znawca dziewiętna-) stowiecznego malarstwa, ekspert w muzeach Berlina i Barcelony nie lekceważy spraw związanych z Wielka Kluską. Bo niezależnie od wszystkiego jest Włochem] który znakomicie wie, że w jednym i tym samymi sosil zupełnie inaczej smakuje makaron krótki i gruby, a inaj czej długie i cienkie spaghetti. Moja biedna Franceska znała się na tym doskonale. Do rurek podawała rzadll sos, który przenikając do środka sprawiał, że potraw) była wyjątkowo soczysta. A do wstążek lub spaghetti I mawiała - lepiej pasuje sos gęsty, zawiesisty. - Jak pan myśli, Fabio, czy w tej pańskiej ofercie pr: jawią się cały włoski zmysł humoru, czy również mił' do tej potrawy? Molinari oblizuje wargi. Już wie, że stary „kupił" p jekt. Teraz tylko kwestia ceny: podnieść od razu czy pr: astępnym zamówieniu? Bo, że będzie następne, wie już dziś. Jest mistrzem. - Jestem perfekcjonistą, panie Gardini. Rano pracuję dla Agnellego, po południu dla pana. Mam zresztą parę ;nnych pomysłów na fettucine, trenette, taglionini czy appardelle. - Inżynier uśmiecha się szeroko. _ A jednak poczucie humoru! - starzec siada w fotelu. Dłonią wskazuje drugi, tuż przy małym stoliczku połyskującym łagodnie blatem z perłowej masy. - Proszę usiąść. Zaraz podadzą wino. Jeśli o mnie chodzi, najbardziej lubię ravioli po liguryjsku. Faszerowane mieloną cielęciną i listkami botwinki. Kiedy byliśmy młodzi, ja i Franceska... - urywa. Jego usta zaciskają się w wąską linię. Nie, nie opowie temu najwyżej czterdziestolatkowi, kiedy i gdzie jego żona przygotowywała całe góry tego farszu. I Sam zaś pamięta doskonale: pomiędzy tysiąc dziewięćset [dwudziestym szóstym rokiem i trzydziestym. Była przy-Iwódczynią żeńskiej grupy Opera Nazionale Balilla. Orga-Inizacji, o której współczesny Włoch nie ma najmniejsze- [go pojęcia! Cudowna grupa ludzi zajmujących się wycho-Iwaniem młodzieży włoskiej w duchu faszystowskim. Ach, Ita szybkość decyzji, skuteczne środki działania, kształce-Inie umysłów i najważniejsze - dbałość o tężyznę fizyczną I morale! Cóż to była za młodzież! Nie taka jak mój syn, pino. I Carlitto. - Pan nie dokończył, signore Gardini? Ciche pukanie do drzwi przerywa myśli napływające fawiną. - Wejść. Wtacza się wózek na kółkach, zastawiony kryształowy- ii kieliszkami oprawnymi w srebro z wyrytym monogra-lem rodziny. I butelką wina. Na srebrzystej paterze drobię ciasteczka. Kruche, z dziurką, w której tkwi migdał >blany czekoladą. Angelina z wzrokiem wbitym w podło-p czeka rozkazów. Jest chuda i brzydka. Tylko takie 36 37 mogły pracować w domu Franceski Gardini. Nawet dzil Kjedy ]UZ nie mogła, nie miała sił wstać z łóżka, gabine- po jej śmierci, nikt nie odważy się tego zmienić. NikJ ^ zajęła się Christiana. Choć stary pan niezbyt lubi Santa Madonna. Tak jak nikt nie tknął żadnej rzeczj synową. Chyba nigdy jej nie lubił. Ani pani Franceska. w sypialni starej pani. Jedynie to, co potrzebne było di ??????? jak się urodził Gianni, coś się przełamało. trumny Nic ponadto. Nie ruszono z miejsca nawet teł pierWSzy wnuk! Toż to była feta! Angelina tego nie wi- znienawidzonej przez domowników dwukolorowej ?^?^?, jest w tym domu dopiero od pięciu lat. Ale Isa- sydry z Murano, do trzyminutowych rozmów telefonie*bella! Do dziś historia brylantów, które Christiana dostała nych Tyle tylko,' że już nikt na nią nie patrzy. A GabneJ^ teścja z okazji narodzin Gianniego, jest jej koronną potrafi rozmawiać i godzinę. Szczególnie gdy w domu nłopoWjeścią prZy długim kuchennym stole w czasie wałko- ma żadnego mężczyzny. lwania ciasta na tortellini. Kucharka Maria uwielbia to. Stary człowiek ocknął się z zamyślenia. Ostatnio conJTwienizi, ze sos jest o wiele lepszy, jeśli przy jego mie- częściej łapie się na tym, że nie panuje nad sobą. Nie szamu słucha się tasiemcowych wyznań Isabelli. tylko nad falą wspomnień napływających ni stąd, m ?? Angelina cichutko przemyka przez olbrzymie pokoje wąd w zupełnie niewłaściwych momentach. Lecz takŁezy(jencji. Chciałaby urwać się do malutkiej trattorii przy nad odruchami: potrafi na całą minutę zastygnąć z łyżecłyia Bergamo, gdzie za barem stoi Gianfranco. Tylko ką pełną cukru pomiędzy cukiernicą a filiżanką. I wszm,opatrzeć na ludzi i posłuchać grającej szafy. Gianfranco scy pełni szacunku czekają cierpliwie, aż srebrna łyżeczlj tak sję ?? nje zainteresuje. Co innego ten wenecjanin zetknie się z kawą. Albo rano, w łazience: strumień wod}Beppo. juz trzeci raz namawia ją na szklaneczkę białego. płynie do szerokiej umywalni w kolorze bursztynu, oj taki jest miły, uważający. Tylko skąd wie, że pracuje zaś z suchą szczoteczką do sztucznej szczęki wpatruje seako pokojówka w willi Gardinich? Powiedział mu Gian- szklanym, nie widzącym spojrzeniem, w wentylator cic»ranCo? Możliwe. Jest dostawcą zaopatrującym rezyden- szumiącypod sufitem. Lub w refleksy światła na brzeAję. Wszyscy tu w tej dzielnicy się znają. I szanują. Mó- lustra. Czas mi za Franceska? 1^4, że stara pani, niech jej ziemia lekką będzie, twardą Angelina stoi nieporuszona. Nie kazano jej wyjśiriiała młodość. Ponoć w ruchu Mussoliniego. Tego, któ- Wciąż wpatruje się w czubki własnych pantofli. Za iłego potem powiesili partyzanci. Głową w dół! I jego nie wolno jej stracić tej pracy. Łochankę Clarę też. Ale to są czasy, o których Angelina - Dziękuję - Pierpaolo przeczesuje dłonią włosy. lvie niewiele. I chwała Bogu. Ona się nie interesuje po- Sami sobie nalejemy. To męskie zajęcie. ityką. Byle była praca i ta szklaneczka przy bufecie Gian- Angelina znika w sekundzie. Z westchnieniem ulgi ? ranca. Więcej nie wyda za nic na świecie! Pieniądze myka za sobą ciężkie drzwi. Nie wróci już do gabinej arobione składa, jak kazał stary pan w Banco di Santo ani po tacę, ani po kieliszki. Zrobi to młoda pani Chrj pirito. Ładnie brzmi. I pewne, że Duch Święty pomnoży tiana. Nikomu ze służby nie wolno wchodzić tam po ; uciułane liry. Jeśli będzie chciała, to kiedyś wyjdzie nieobecność starszego pana. Nawet grubej Isabelli, któi a mąż. Jak już uskłada niezłą sumkę na posag. Może w tym domu sprząta już ponad dwadzieścia lat. Dawnie upi dom albo udział w stacji benzynowej, jak ta lafiryn- ieszcze przed swoją chorobą robiła to pani Franceski a z willi naprzeciwko. I kto by pomyślał, że taki koc- 38 39 z południa. Hen, z — , . włoskiego obcasa. Za jej posag ???? ?odz^i kamienn] domek nad samym morzem na ne przez poprzedniego lokatora, wspaniale nadawało się I czynsz był do zaakceptowania. A potem zdarzyło się coś, czego nikt nie mógł się spodziewać: ????????????? pljacko- złodziejska społeczność kamienicy bez sprzeciwu " ?> H . . . .1 ..„atrpntowała artvstke-tkaczke. Co wiecei. zaomekowa- mołuch, taki brudas złapie męża, ślicznego chłopak Tricase, małej miejscowości na koncl na ?? . zaakceptowała artystkę-tkaczkę. Co więcej, zaopiekowa- di Leuca. Teraz kocmołuch jest panią! A turyści spr g i| ^ ^ ^ w sposób; ktQry budził CQ najmniej szacunek. ni słońca i czystego morza walą tam tłumnie ^ Jjj m0gła wchodzić i wychodzić o każdej porze dnia i nocy latem. Wiosną i jesienią też. Angelina wie ?, ? /?, obawy o to, że zostanie przez kogoś zaczepiona. Roz- czyna przysłała Isabelli zdjęcia. Przyjaźniły się z sob*° Może i ja kiedyś wyjdę za mąż? A ten Beppo? Weneci piękne miasto. Nie byłam tam nigdy. Ale widziałam ni filmie. I na turystycznych plakatach. Tak, trzeba wysk| do trattorii! czyc *n«gjrS9T§?«Sssst ii W pracowni panuje półmrok. Z tej starej zmurszałej kamienicy wyprowadzili się już dawno jej przedwojenł lokatorzy. Jedni na cmentarz, inni do bloków. Staryn ludziom lepiej mieszka się w maleńkich co prawda pq toczono nad nią specyficzny parasol ochronny sięgający aż po ulicę Koszykową. Dalej ani kroku. Tam już rozciągał się czyjś inny teren i czyjeś inne interesy. W starej zaplutej windzie witały Agnieszkę uśmiechem pokiereszowane żyletkami twarze złotej młodzieży i opuchnięte z przepicia, obwisłe oblicza okolicznych dam lekkich obyczajów. Każdy grzecznie rzucał: dobry wieczór, pani Agnieszko. I tylko tyle. Na szczęście nie pytano o zdrowie, pieniądze ani złoty zegarek. Tego ostatniego zresztą nigdy fcię nie dorobiła. Nie kochała pereł, brylantów i złota. JA może po prostu nikt nie zdążył przez te lata jej czegoś ----- - , - takiego podarować. Agnieszka, jak większość kobiet jej koikach, lecz z centralnym ogrzewaniem 1 ciepłą wooą ^zawodu> miala swoj specyficzny styl ? gust> naturalnie, kranach. Tu, na ulicy Lwowskiej węgiel trzeba wozie n,fiyć mQŻQ ^^ ^ [n^m świede> jako bogata bizne§ wysokie piętra. To męczy. I kosztuje. Przepiękny kie 1 nenka> włożyłaby na siebie futro z norek lub szynszyli architektonicznie dom zasiedliły różne męty 1 niebiesJJ ^ ^ co było dostępne ^ kieszeni; te wszystkie ohydne ptaki. Kwaterunek nie dbał ani o dom, ani o marmurom iutrfe ^ ńmjnc japkV> miała w głQbokiej pogardzie, schody, wykusze na półpiętrach i witrażowe szyby na Kia Futro ekspedientki z mięsnego _ mawiała krótko i kupo-ce schodowej. Po przedwojennej elegancji me pozosj vała kolejną kurtkę z czarnych lub bezowych jagniąt. najmniejszy ślad. Czego nie zniszczyła wojna, zmszca Koza }?? owieczka> zwierzę nie tylko uzyteCzne z racji lud przybyły tłumnie z okolicznych wiosek we ™^??] Iroższego mleka! Daje też śliczne skórki, których nosze-latach pięćdziesiątych. Potem i oni woleli bloki na MUM-| de nie przynosi wstydu artystce» Kamienica powoli lecz nieubłaganie popadała w ruifl w pracowni na ostatnim piętrze szarej kamienicy miała Kiedy Agnieszka po raz pierwszy weszła do bramy, (? ały swoj warsztat Nie zrmeściłby się w kawalerce, w któ-nął ją lęk. Czy mnie tu aby nie zamordują. - mysia ej mieszkała od dwunastu lat Blejtramy, ramy z osnową nie bez pewnych racji. Złodziejsko-pijacka melina, btf 0 kiHmów j dziesiątki kilogramów surowej owczej wełny i straszliwy smród kocich ekskrementów, uderzający lb kłębow ???1???; które sama farbowała w wielkich nos, nie napawał optymizmem. Ale poddasze, przerób- 41 40 kotłach do gotowania bielizny. Jeden z tych gigantyczny* Agnieszka zbyt późno zrozumiała swój błąd. Ci ludzie garów dostała w prezencie od Marioli-Drabiny, szefowj q profesjach i fizjonomiach, jakich unika się nie tylko prostytutek pracujących w kwadracie MDM-u i płaci w ciernnościach, mieli jeszcze wtedy swą godność i honor. _ Źle mnie pani zrozumiała - sumitowała się wiedząc, że wszystko, cokolwiek powie, i tak zabrzmi głupio. Mariola-Drabina była niezłym psychologiem. Ta wie- prostytutek pracujących Zbawiciela. Mariola-Drabina, nazwana tak przez swegl pierwszego opiekuna, zajmowała jedno z pomieszczeń J pierwszym piętrze kamienicy na Lwowskiej. Przed woj w tym sześciopokojowym mieszkaniu, z podłogami zasła- dza jest szczególnie przydatna w zawodzie prostytutki, nymi bucharskimi dywanami „na korku", przyjmował Da}a Agnieszce kuksańca w plecy i zakręciła się na pięcie, znany warszawski lekarz - ginekolog. Nigdy tu więcej ni Zafurczała mini spódniczka z czarnej tafty, wrócił. Wraz z całą rodziną wydmuchnięty został przel _ Nie ma sprawy, lalka. Zenek przyniesie, co trzeba, komin pieca krematoryjnego w Oświęcimiu. Ci, którzy j przyniósł. Rozejrzał się wokoło złodziejskim, ukrad-tu przyszli, zajęli pojedyncze pokoje, tocząc wieczną woj|kowym spojrzeniem błyskawicznie oceniając majątek, nę o używanie kuchni, łazienki i osobnego kloze«jakj się na poddaszu znajdował. Mariola-Drabina była siódmą z kolei lokatorką pokojj _ z tego pani wyżyje? - zachrypiał. z balkonem. A raczej z balkonowymi drzwiami, bowieł nadwerężony pociskiem balkon trzeba było dla bezpie-: Dwa sąsiednie runęły przygniatają? czeństwa usunąć. Agnieszka rozłożyła ręce. - Staram się. Zenek pokiwał głową. Obejrzał zardzewiałą rurę, przechodniów. To się zdarzyło zaraz po wojnie. Kocioł z której ustawicznie kapała woda. do gotowania bielizny został na środku pokoju jako jedy _ Zrobię to pani. Gratis. Bo jak pęknie, to nie daj ny sprzęt pozostawiony przez zmarłą z przepicia dozorczy Boże! nię. I ten gar o średnicy metra i dziewięciu centymetrów i zrobił. Pięć dni później, fachowo, nie brudząc i nie nie był Marioli-Drabinie do niczego przydatny. Z ulg chlapiąc, wymienił spory odcinek skorodowanego żela- oddała go Agnieszce, gdy odwiedziwszy ją w pracownstwa wstawiając w to miejsce miedzianą rurę z kolankiem. zobaczyła namoczone w fioletowej farbie pasma anilany.|Skąd zdobył ten rarytas, Agnieszka nigdy się nie dowie- - Za ciasno im tu, lalka! Kolor nie chwyci. «ziała. I, na dobrą sprawę, nie starała się dochodzić. - Nie chwyci, fakt - zmartwiła się Agnieszka mieszaj »>ewnie gdzieś rąbnął. Trudno. Nie mam na to najmniej-z trudem drewnianą kopyścią w plastykowym kubełkulzego wpływu. I nie zamierzam się tym zamartwiać. - Nie martw się, lalka! Zenek przyniesie z piwni! W pracowni powstawały kolejno tkaniny-obrazy z cyklu kocioł po Antczakowej. Cała się będziesz mogła pofarb#,Średniowieczne warownie". Szły dobrze. „Cepelia" bra-wać na lila! fa' Jak 1????1?- ?? *oku Agnieszka miała już tego serde- Agnieszka spojrzała na przybyłą z mieszaniną powąŁznie dość. Próbowała zmienić temat. Utkała z surowej piewania i pokory. wełny i postrzępionego runa obraz nazwany „Owce na - Może... ja odkupię? wali". Ale odbiorca odrzucił go bezapelacyjnie. Mariola wyraźnie się usztywniła. I - Takie mi robią górale w Murzasichlu! Niech się pani - To prezent. Ale jak nie chcesz, lalka, to... |ue ładuje w tematykę, w której oni są lepsi! 42 43 Agnieszka obejrzała te „lepsze". Były okropne. Al dyrektor największego sklepu był nieubłagany: chciał śrd dniowiecznych zamków, najlepiej w kolorze ugru, cynoj bru i głębokiego brązu na tle szarości nieba. To się po dobało zagranicznym gościom, tłumnie odwiedzającyn sklep naprzeciwko hotelu. Jeszcze jakiś czas tkała te zam ki, ale pewnego dnia Łucja stanąwszy przed ramą częścio wo zaledwie wypełnioną wełnianymi nitkami pokręciła głową. - Stara, to, co robisz, jest coraz gorsze! - Wiem - wymruczała Agnieszka z głębi fotela, które zamiast nóg miał cztery klinkierowe cegły. - ????? z czego będę żyła? Z pierwszomajowych plakatów? Łucja zamachała dłońmi. - Masz coś odłożone, jak cię znam. - Mam. Na Paryż. Pan Karol, który jest cinkciarzeni pod bankiem na Czackiego, obiecał mi załatwić taniejr tysiąc dolarów. A ja mu wierzę jak sobie samej. Mieszka; w tym domu. I mnie zna. Łucja roześmiała się szeroko. Miała ładne dołeczki w policzkach i długie, proste włosy topielicy, sięgające pol łowy pleców. - A nie będą fałszywe? Agnieszka pokręciła głową. - Moje nie. Może komuś innemu sprzeda fałszywej Ale nie mnie. - Paryż poczeka - powiedziała Łucja surowo. Stałl przed Agnieszką wysoka, smukła z ciemną smugą farb| na policzku. - Aga, zrozum, staczasz się do zwykłej chalj tury! Do czystej komercji. - Wiem. Chciałabym... - zerwała się pociągając a sobą kawałek tkaniny przykrywającej stary, wyleniały fil tel. - Widzisz tu... - mówiła gorączkowo, przerzucają dopiero co zwinięte pasma szaroperłowej anilany - ti mogłaby być plama na wodzie. Taka ni to sadzawk 44 ? to jezioro zarośnięte szuwarami. - Ręce grzebią w worku wełną w kolorach butelkowej zieleni i tej majowej, ?as0ej i wesołej. - Widzisz to? Łucja przygryzła wargi. Nie widziała niczego. Nigdy. 2 chaotycznych opowieści przyjaciółki niewiele można było zrozumieć. Jeszcze mniej ocenić. Ale czuła podświadomie, że Agnieszka wie, o co jej chodzi. Że potrafi namalować przy pomocy nici tę sadzawkę. I szuwary. I rosnące po bokach brunatne pałki. I że nie będzie to jeszcze jeden „landszafcik z przyrodą w tle", tylko artystyczny obraz. Trochę przetworzony, trochę rozmazany. Kolorystycznie bezbłędny. - Kiedy? - Co, kiedy? - Agnieszka usiadła na worku. - Kiedy zaczynasz? - Łucja poprawiła materiał, podciągając go pedantycznie na oparcie fotela, z którego włosie wyłaziło już całymi garściami. - Nie ma na co czekać. W październiku w Kaliszu będzie wystawa. Zbiorowa. Ale będzie. Chcę to mieć do tego czasu. Jezioro, a nie jeszcze jedną widokówkę z Malborkiem. Jasne? Agnieszka spuściła głowę. - Nie wiem. No... nie wiem, czy zdążę, mama... - Co z nią? Gorzej? - Łucja wyciągnęła paczkę papierosów. Zapałki łamały się jedna po drugiej. - Odpal od świecy - westchnęła Agnieszka. - Mama traci pamięć. Boję się, że... - Trzeba jej koniecznie załatwić kogoś. To kosztuje, ale trzeba. Znam taką jedną. Jest sprzątaczką w krakowskim Teatrze Starym. Przez lata opiekowała się wiekową i niedołężną wdową po profesorze Witeckim. Aż do jej śmierci. A teraz zapewne zechce sobie dorobić. Będę w Krakowie za dwa dni. Porozmawiać z nią? Agnieszka kiwa głową. Tak będzie najlepiej. Zostały we dwie. Poza matką nie ma nikogo. Wojna. Ale nie może jej zabrać do swojej warszawskiej kawalerki. 45 Zwariowałyby obie. Bardzo szybko. Miłość na odległośd to jest to, co obie mogły znieść. Miłość pod jednym] dachem ograniczona do czterech ścian i ciemnej kuchni we wnęce zamieniłaby się rychło w nienawiść. Tak więc trzeba zrobić wszystko, by matka miała to, co jej dc życia potrzebne. I coś ponadto: odrobinę luksusu, który dają pieniądze. Agnieszki pieniądze, naturalnie. - Dobrze - mówi do Łucji. - Porozmawiaj. I nie targuj się. Zapłacę, ile będzie trzeba. (J\j otel „Gritti" w Wenecji jest jednym z najdroż-l szych na świecie. Skromny jednoosobowy pokój kosztuje] za dobę około sześciuset dolarów. W cenę wliczony jest I widok na Canale Grandę, refleksy na wodzie i kilka gon-1 doli z białymi firaneczkami, przycumowanych do wyso-l kich, malowanych na błękitno pali. W owych sześciuset] dolarach mieści się jeszcze codziennie zmieniana pościel,] za każdym razem w innym kolorze, w tym samym odcie-j niu bukiet kwiatów na niskim stoliku pomiędzy wenecki-1 mi oknami i porcelana, w jakiej podaje się do łóżkai śniadanie. W „Gritti" Palące stają nie tyle wielkie pienią-] dze tego świata, co ludzie szczególnego pokroju. Przeważ* nie stare rody, euro-arystokracja co najmniej do siódmej go pokolenia. Żaden nuworysz z Teksasu nie zostałb)! dopuszczony nawet do baru, choćby był wielokrotnyre milionerem. Odstępstwa, rzadkie trzeba to przyznać, ro-i bione były tylko dla starych przyjaciół signore ?????? Leporati - pełniącego obowiązki szefa od co najmniej dwudziestu pięciu lat. Jego ojciec, Fabio Leporati, dobrze pamięta okropne „czerwone dwulecie" pomiędzy tysiąfl dziewięćset dziewiętnastym a tysiąc dziewięćset dwudzies-l tym rokiem, kiedy to masy ludu strajkowały okupująJ fabryki, a oszaleli chłopi domagali się ziemi. Król Wikto4 46 Emanuel III okazał się bezsilny. I gdyby nie partie faszystowskie... cały ten wspaniały ruch powstały za przyczyną syna kowala z Predappio... Tak, to właśnie wtedy Fabio Leporati poznał Pierpaola Gardiniego. I stali potem razem owego trzynastego marca tysiąc dziewięćset dziewiętnastego na placu San Sepolcro w Mediolanie, gdzie odbywało się zebranie przyszłych zwolenników Mussolinie-go. Ten dzień świat słusznie uznał za datę powstania faszyzmu. Tak chciało się „vivere pericolosamente", gdy ramię w ramię szli w dwudziestym drugim na Rzym. Pier-paolo z Mediolanu i Fabio z Wenecji. A dziś młody Camillo przyjmuje w progach hotelu „Gritti" Dina, potomka Gardinich, choć nie należy on do rodów płacących bez szemrania sześćset dolarów za noc przy Canale Grandę. Dino zapłaci tylko sto. I będzie obsłużony równie dobrze jak tamci. Bo stara przyjaźń ojców zobowiązuje. I wspomnienia dawnych dobrych czasów. W barze hotelu „Gritti" panuje łagodny półmrok. Za kontuarem połyskują rzędem butelki, których cena nie figuruje nawet w karcie. Zresztą tu nikt nie płaci gotówką. Każdy kieliszek czy butelka „Mumma" z trzydziestego drugiego roku dopisywane są do rachunku, dyskretnie wręczanego w recepcji, na srebrnej tacy wraz z bukiecikiem fiołków. Te fiołki są prawdziwe. Ich zapach i kolor oszałamiają klientów. Także czarka z weneckiego szkła w odcieniu o ton jaśniejszym od kwiatów. I dlatego rachunek jest jakby mniej ważny. Ot, taki drobiazg do uregulowania przed odjazdem. Papier nie jest białym tłem do nowoczesnego komputerowego wydruku. O, nie. Jest fiołkowym welinem. A cyfra bardzo wyraźna. Mimo wszystko. Kolor portfelowej żałoby. Dyskretna muzyka zdaje się wypływać spoza złotawych, aksamitnych obić lub spod sufitu wyłożonego ciemnym drewnem. Koi uszy i przyspiesza krążenie trawiennych soków. Dino lubi ten bar. I hotel, w którym na 47 każdym kroku czuje się troskę o dobre samopoczucie każdego gościa. Dawniej przyjeżdżał tu z ojcem i bratem Carlem. I matką, naturalnie. Signora Franceska była] szczególnie honorowana. Fabio dwoił się i troił, by doJ starczyć rozrywek rodzinie najbliższych przyjaciół. Wtedy, zaraz po wojnie, kiedy mały Dino miał najwyżej sześć, siedem lat, a Carlitto zaledwie cztery, przejażdż1 ' gondolą wzdłuż kanału były ich największą radości I nie zwracali zupełnie uwagi na dorosłych wspominają cych z cicha o Fascio di Combattimento, które tak wspa niale organizowały kiedyś demonstracje przeciwko bolsze wickim agitatorom. Zaraz po wojnie, wygranej przez Churchilla, Trumana i Stalina, te wspomnienia można było przypłacić długotrwałym więzieniem. Panowie po czterdziestce schowali głęboko w zakamarki szaf czarne koszule i godła z czasów młodości: wiązki rózg liktorskich z umieszczonym pośrodku nich toporem. I tylko błyski w oku i ciche, do ucha: „E cosi sia!" Tylko to im zostało po przywódcy powieszonym za nogi na stacji benzynowej przy Piazza Loreto. „Uomo delia prowidenza". Tak byłolj Tego Dino nie pamięta. Jego dzieciństwo przypadło na lata powojenne. I niewiele go obchodziły resentymenty ojca i matki. A także ich przyjacół sączących „Bianconel-li" z przezroczystych kieliszków. Gdy zbyt głośno któryś wyciągał „Giovinezzę", zamykało się szczelnie balkonowej drzwi. I zaciągało aksamitne portiery. Nikt nie mówiła o wojnie, o tym, kim był i jaki nosił mundur. Ojcied zajął się fabryką spaghetti. O historii sztuki zapomniał] na parę lat. Żeby uśpić europejską pamięć. Aż do czasu^ gdy florentyńska galeria Uffizi poprosiła o ekspertyzę! Giotta. Giotta, który okazał się falsyfikatem. I tak Pier-f paolo Gardini znów powrócił do zawodu, dzieląc sprawiedliwie czas pomiędzy Komisję Zakupów MuzealnycM a Wielką Kluskę. Jedno i drugie dawało pieniądze, jedne i drugie pochłaniało czas, nie pozwalając na wspomnieni?" 48 sprzed czterdziestego trzeciego roku. Dzieci, synowie Dino i Carlitto żyli w całkowitej nieświadomości. Do czasu. To znaczy do dnia siedemnastego grudnia siedemdziesiątego trzeciego roku, gdy Carlitto odkrył prawdę. Tę prawdę, która go na zawsze wygnała z Rzymu. W ogóle z Włoch. Która nie pozwoliła na napisanie bodaj jednego listu z oka-zji świąt. Która zmusiła do emigracji zakopując gdzieś tam, w brazylijskiej dżungli. Tej prawdy trzydziestolatek o nadwrażliwej duszy nie mógł znieść. Za to z całym spokojem i opanowaniem skwitował ją jego brat, Dino. Tu, w barze „Gritti" Palące bracia po raz ostatni wypili long drinka po długiej i burzliwej nocnej rozmowie. I tu widzieli się po raz ostatni. Stało się to dokładnie drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia siedem lat temu. Wenecja otulona była gęstą mgłą, snującą się pasmami waty nisko, bardzo nisko nad ciemną wodą kanału z tu i ówdzie błękitniejącymi palami do przywiązywania łodzi. W tej białej masie o srebrzystym połysku ginęły oba brzegi a wraz z nimi złotożóltawy Palazzo Contarini--Fasan i różowoperłowy Palazzo Barbaro. Ta mgła, zimna i wilgotna, wciskała się w każdy nieosłonięty zakamarek ciała, wywołując dreszcze i uczucie beznadziei. Dino wraz z Carlem stali na przystani czekając na vaporetto. Tkwili bez słowa wsłuchując się w plusk wody. Czekali na warkot silnika zapowiadający rozstanie. I nie mieli już sobie nic do powiedzenia. Dino pocierał zmarznięty, czerwony nos, Carlo gładził nerwowo krótko przycięte włosy. Obaj chcieli już mieć za sobą przedłużające się pożegnanie. I obaj ukradkiem spoglądali na zegarki. Drgnęli, gdy do ich uszu dobiegł daleki dźwięk pracującego silnika. Terkot przygłuszony, rozedrgany na tony, wypluwany i uciszany przez gęstniejącą, skraplającą się parę. Ta mgła pochłonęła wreszcie Carla. Dino wypija drugą szklaneczkę whisky. Pociera czoło dziwiąc się, że pokryło się kropelkami potu. Tłumi ochotę Uw aSa na spadające anioły - 4 49 na jeszcze jedną. Ma umówione spotkanie z Enrico SaiM chinim. I musi być w nienagannej formie. Do baru wchodzi Camillo Leporati kiwając dłonią na powitanie. Dino odwzajemnia gest. Zdziwiony ?????? leciuteńko unosi w górę brwi. Signore Leporati nie witl tak nigdy nikogo. Preferuje raczej ukłon niski z głowi nieco wciągniętą w barki. Tak trochę krzywo, ale z najwyższym uszanowaniem. A zatem to ktoś znajomy. Całkiem prywatne spotkanie. - Ciao, Dino. - Ciao, Camillo. ???? sta? Camillo ukazuje w uśmiechu rząd perłowych zębów! Lśnią jak reklama pasty „Consuella". A to tylko amery. kańska porcelana „nie do zdarcia za życia jednego pokolenia". I sztuka protetyka z Mestre. - Wszystko po staremu. Zadowolony jesteś z pokoju? 1 - Jak zawsze. Co u padre Fabio? Jak zdrowie? Camillo zaciera ręce. Ma długie żółtawe dłonie o cień kich palcach pianisty. - Starzeje się. Miewa zaniki pamięci. Moja żona Luci la, znasz ją przecież... Dino uśmiecha się szelmowsko. - Piękna Lucilla? A jakże. Szczęśliwiec! Kiedy ją w działem ubiegłego lata, mogła poderwać do lotu 747. - Co? - Boeinga! Camillo krzywi się. Nie lubi dowcipów. A najmniej żartów ze swojej drugiej, bardzo młodej żony. Co z tego, że ma największy biust nad Canale Grandę! I figurę modelki z hotelu „Carlton". Ale jest jego żoną. Legalną. Poprzednia, niech jej ziemia lekką będzie, wiedziała, kiedy należy rozstać się z tym najpiękniejszym ze światów I dzięki temu pogrzeb miała wspaniały: czarną gondol? pełną białych lilii. Jak każe wenecki obyczaj. - Co u was? Jak Gianni? Gabriela? 50 pino wzrusza ramionami. Trochę bezradnym gestem rozkłada dłonie. _ Są już prawie dorośli. Córka ma piętnaście lat, chłopak skończył dziewiętnaście. Zajęci swoimi sprawami. Niewiele o nich wiem. Wszystkiego dogląda Christiana. Teraz, po śmierci mamy... Camillo wzdycha. Palcami strzepuje z marynarki niewidoczny pyłek. - Tak, wiem. To wielka strata. Dla twojego ojca... Dino popycha pustą szklaneczkę w kierunku barmana. Ten bez słowa sprawnie napełnia ją złotawym płynem. Wrzuca dwie kostki lodu, które przyjemnie grzechocząc ziębią palce. - Wiesz co tato kazał wyryć na jej płycie? No, na grobie? Camillo przesuwa popielniczkę. Stała krzywo, a to jest niedozwolone w hotelu tej klasy. - Co? - Jedno słowo. Oprócz imienia i nazwiska. - Jakie? - Sansepolcrista. Oczy Camilla uciekają gdzieś w bok. Nie lubi powracać do tych tematów, tych czasów, które tak głęboko zapadły w serca i dusze całego pokolenia ich rodziców i dziadków. - Wybacz, Dino - sumituje się szeptem. - Muszę wracać do swoich obowiązków. - Długo u nas zabawisz? - Trzy, cztery dni. Mam spotkanie z Amerykaninem i Grekiem. - Ciągle te komputery przemysłowe? Wolisz je od spaghetti papy? Dino uśmiecha się. Ma ładne, pełne wargi i to „coś", co uwielbiają kobiety między piętnastym a sześćdziesiątym piątym rokiem życia. „Coś", co sprawia, że twarz mężczyzny staje się jasna, szczera, a oczy odzwierciedlają stan ducha i ciała. To drugie chyba nawet bardziej. 51 - Nigdy nie chciałem być mediolańskim królem makai ronu. Kocham Rzym i informatykę. - I Christianę! - dorzuca Camillo na odchodnym. - I Christianę - powtarza Dino. Ale oczy nie lśnią jua tym światłem. Są zamglone, zamyślone. Twarz tężeje! gaśnie. Cóż, Christiana - myśli kręcąc w palcach pustl szklaneczkę - piękna jak anioł i zimna jak lód. Ale lód pachnący najlepszymi perfumami Niny Ricci. Lód wyjąt-* kowy. Pokazowy i całkowicie pozbawiony seksu. Nie dJ wiary. Ale tak jest. Bez żalu opuszcza bar. Wychodzi w pełne słońce i staj« przymrużywszy oczy. Tu jest zupełnie inne światło niż v Rzymie! - myśli wkładając ciemne okulary. - Odbite 0( wody. Zarówno tam, nad laguną, jak i tu, nad kanałem To światło nawet przesączone przez poranną mgłę spra wia, że człowiek czuje się wolny, uskrzydlony. Opad; z niego ciężar codziennych spraw. Jeśli się nawet coś nic powiedzie, jutro też będzie dzień. I blask nad krużganka mi Pałacu Dożów. A może to tylko dlatego, że tu jes zawsze świątecznie, niezwyczajnie. A w Rzymie duszn i płaska codzienność w smugach spalin? Schodzi w dół, ku przystani. Właściwie mógłby spoko nie poczekać na czwórkę, turystyczną linię vaporetta. M czas. Ale nadpływa motoscafo udające się bezpośredni na Lido. Wysupłuje z kieszeni sześćset lirów. Wchodź na pokład. Krótka fala uderza z przodu. Silnik krztu się hałaśliwie. Wypływają na wody laguny. Dno ślizg się na szarej fali. Już nie widać pływających skórek pc marańczy. Pył wodny rozpryskuje się w miliardy iskiere Wokół słychać podniecone głosy turystów pokazujący ? sobie na wyrywki wypukłe kopuły Santa Maria delia S lute. Gwar narasta. Mieszają się języki świata. Jakaś mł< da kobieta stoi samotnie, wpatrzona w rysującą się i horyzoncie linię brzegu. Ma dziewczęcą figurę, granatov plisowaną spódniczkę i nieskazitelnie biały żakiet. Na głowie płócienny kapelusz z granatową wstążką. Nie wiado-mo dlaczego Dino pomyślał o córce. Może sprawił to nieco szkolny strój? A może blond grzywka opadająca na brwi i lewe oko? Albo miękki zarys policzków? Włoszka - myśli podświadomie się prostując. - Ten profil: zarys czoła i nosa. Ma ochotę na tę kobietę. Tak po prostu. Chciałby, aby z nim była w błękitnej (a może dziś różowej?) pościeli chłodnego pokoju „Gritti" Palące. Powiem jej to! - uśmiecha się w duchu. - Powiem! Kobieta jakby coś wyczuła, odwraca się wolno. Jej wzrok zatrzymuje się na przystojnym mężczyźnie w nienagannie białych spodniach i cieniutkiej wiatrówce, której krój i kolor delikatnie tabaczkowy świadczy wyraźnie o najlepszej konfekcji z Via del Corso. Niezły - myśli Carla Terlizzi kierując wzrok na zbliżające się zarysy kasyna Lido. - Niezły na weekend. Przystań na Lido roi się od turystów, chociaż to dopiero połowa maja. Hotelarze zacierają ręce, kasyno pęka w szwach. Wszystko dzięki międzynarodowym kongresom, festiwalom wszelakich sztuk i tłumom japońskich biznesmenów, pędzonych przez wąskie uliczki wyspy z okazji sympozjum zorganizowanego z całym rozmachem przez Konsorcjum Banków Światowych. Zarówno słynny pięciogwiazdkowy „Excelsior" jak i „Des Bains", „Quatro Fontana" czy czterogwiazdkowa „Villa Mabapa" wypełnione są prawie w osiemdziesięciu procentach. Nie mówiąc o innych, pomniejszych, lecz równie wygodnych albergach, zbierających nie tyle światową śmietankę, co nie najgorsze, choć nieco „odtłuszczone" mleko. Dla wielkich banków lub koncernów samochodowych Włochy są relatywnie tanie. O wiele tańsze od Florydy czy Kalifornii. No i stara Europa, kontynent pełen zabytków, obrazów, świątyń. To przyciąga. Carla potyka się schodząc drewnianym trapem pachnącym rozgrzanym smarem. Cienki obcas białego pantofel- 53 ka utyka w szczelinie. Ciało chwieje się niebezpiecznie, j dłoń bezwiednie szuka w powietrzu jakiegoś oparcia. I znajduje je. - Proszę uważać! - ostrzega Dino łapiąc ją za łokieć. - Przejażdżka pupą po deskach wysmarowanych mazutemi mogłaby być niebezpieczna. Carla jest cała promiennym uśmiechem. Natychmiast zapomina, że ma trzydzieści pięć lat. Pamięta jedno, że na te trzydzieści pięć lat wcale nie wygląda. - Dziękuję. Uratowałam dziewiczy kolor mojego ża-j kietu. A innego ze sobą nie mam. - Carla nie odtrąca dłoni, która wciąż trzyma ją mocno i dość władczo. Bo choć niebezpieczeństwo minęło, mężczyzna chce być potrzebny. Ba, niezbędny. Jakby postawienie kroku na płaskim i gładkim nadbrzeżu groziło śmiercią lub kalectwem.i - Wiedziałem, że pani nie jest turystką. To... to się wyczuwa. Carla delikatnie uwalnia łokieć. Nie chce, żeby ją wziąN za jedną z tych słodkich idiotek poddających się tak łatwoi urokowi przystojnych rodaków. Mężczyzna ma akcent rzymski. Nie do podrobienia. - Nie jestem turystką, lecz dziennikarką. Przyjechała 7, Mediolanu na kongres... Dino uśmiecha się szeroko. Przerywa w pół słowa: - Pani pozwoli, że się przedstawię. Dino Gardini, elek-i tronik-teoretyk. Też na kongres. A raczej sympozjum. - Carla Terlizzi. Reuter. Dino przygląda się jej swoim nieco bezczelnym wzroj kiem kipiącym od ironii, kpiny i szczerego podziwu dla pięknego ciała. - Filia mediolańska? Carlę zaczyna denerwować jego głos: miękki i nieci rozwlekły. Niech już zacznie być sobą. Niech zacznie] Kiedy mężczyzna przemawia do kobiety po raz pierwszw i na dodatek ta kobieta bardzo mu się podoba, natycn miast zaczyna mówić zupełnie nienaturalnie. Jak kogut gardłowo oznajmiający kurze, że ją zauważył, docenił i wykorzysta. _ Powiem panu, ale pod jednym warunkiem... - Carla uśmiecha się. - Żeby pan zaczął być normalny! Proszę przestać, pino, udawać nieskoordynowanego w ruchach podrywacza. Okropnie mnie to męczy. Zawsze. Naprawdę. Dino, nie wie, czy się śmiać, czy obrazić. Nieczęsto ma do czynienia z kobietami pięknymi i inteligentnymi zarazem. Bardzo rzadko. Te wszystkie maszynistki, sekretarki i żony podwładnych, z którymi się przesypiał, miały przeważnie duże, miękkie piersi, małe, okrągłe pośladki i kurze móżdżki. Ćwierkały o byle czym zachwycając się męskim, bezwłosym torsem Dina i siłą jego szerokich ramion. W czasie stosunku wydawały odgłosy podobne do gęgania małych kaczuszek, którym tak dobrze i wesoło pływa się po malutkim oczku wodnym. A potem były senne lub zmartwione drobnym smuteczkiem, o którym filozof powiedział: „Post coitus omne animal triste". Ta dojrzała kobieta była zupełnie inna. Jej oczy błyszczały szczerym rozbawieniem. Odetchnął z ulgą. - Grazia tibi, Domine! Carla uderzyła go lekko dłonią. - No, widzi pan! Muszę teraz posłuchać signore Ben-venuti w sali konferencyjnej „Quatro Fontane" na via Fontane. Jest komisarzem przygotowującym Weneckie Biennale. Wie pan, obrazy, tkaniny, rzeźba i takie tam... michałki. Potem chciałabym coś zjeść. A pan? Zaproszenie! Dino nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Pochylił się nisko nad dłonią pachnącą czymś cierpkim i gorzkawym. Wchłonął ten zapach i odparł z uśmiechem: - Do pani usług. Będę w holu o czternastej. Wcześniej nie zdążę. Pójdziemy poszukać jakiejś miłej restauracyjki 55 bez tłumu turystów. A propos... dobrze, że pani nie używa perfum Niny Ricci! Carla roześmiała się głośno. - Ma pan złe wspomnienia? Rozumiem. Przyrzekam, że nigdy sobie nie sprawię nawet najmniejszego flakonika. Pozostanę wierna Palomie Picasso! Ciao! Nie obejrzała się za siebie. A przecież wiedziała, że stoi tam w słońcu i czeka na gest jej dłoni. gnieszka bez specjalnych wzruszeń przygląda się zielonej okładce służbowego paszportu. Ma go wreszcie. Po tylu tygodniach oczekiwań i niepewności. - Bo najtrudniej jest pierwszy raz - pouczyła ją urzędniczka w ministerstwie. - Potem jest łatwiej. Jak ze wszystkim - uśmiechnęła się w duchu Agnieszka. Tę dewizę można zastosować w każdym momencie życia dorosłego człowieka. Pierwszy raz wypić szampana, zapalić papierosa, przeczytać złą lub dobrą recenzję z własnej twórczości. Przespać się z mężczyzną. Urzędniczka szpera w teczce z papierami. Jest kopia zaproszenia do Wenecji, spis prac, zezwolenie na ich wywóz. - Ekspedycją zajmie się komisarz wystawy, pani to nie interesuje. Trzeba tylko dostarczyć obrazy w określonym dniu... - Tkaniny - poprawia ją Agnieszka. - Nie jestem ma larką. Urzędniczka nie lubi uwag. Surowo stuka długopise w blat biurka. - To duża i poważna wystawa. Pani rzeczy są tam na prawdę drobiazgiem. Aż się dziwię, że zaprosili panią n swój koszt! - A może po prostu jestem dobra. - Agnieszka ce d 56 słowa wolno, wolniusieńko. - I dlatego za mnie płacą? Kobieta przy biurku mruży oczy. Dawniej, no, jeszcze parę lat temu nikt by się nie ośmielił powiedzieć tego głośno. Ale dziś? Kraj jest jak wulkan tuż przed wybuchem. Lada miesiąc może coś się stać. Dlatego są tacy agresywni, niedostępni... ci twórcy z Bożej łaski. - Bilet na samolot dostanie pani za dwa dni w Pagar- cie. - Dobrze. Dziękuję. isi na słuchawce już od godziny. Wraz z Kitty, przyklejoną do telefonu po drugiej stronie, omawiają ważną sprawę ciuchów. Co zabrać, a co nie będzie przydatne. Kitty zjeździła świat przynajmniej trzy razy w kółko. Nie licząc Kazachstanu, który był jej pierwszym i niestety wcześniej nie zaplanowanym przystankiem poza granicami kraju. Wywieziona wraz z rodzicami ze Lwowa wróciła już tylko z matką po czterdziestym szóstym. Ojciec pozostał pod sypką warstwą piachu jako jedna z licznych ofiar czerwonki. Jego grobu nie zobaczy już ani zmarła niedawno żona - Tesia, ani Kitty. I czy w ogóle jest tam jeszcze ślad po jakimkolwiek grobie? Czy dlatego właśnie tak łatwo przyszło im skłamać: Tesi Wileńskiej i mojej matce? Nie, nie chcę o tym myśleć. Nie teraz! - Nie mam takiej torby. - Jak to, nie masz? - Kitty nie może zrozumieć, że ktoś czegoś nie ma. - To z czym jeździsz? Agnieszka wzrusza ramionami. - Przecież ci tłumaczę od godziny, że nie wyjeżdżałam! Co innego zabiera się na plener do Łącka, a co innego do Wenecji na Biennale! Mam tylko normalną walizkę. Fibrową. I plecak. Ten, z którym jeżdżę w Tatry. W 57 - Cholerny świat! - denerwuje się Kitty. - Dobrze. Pożyczę ci moją. Taką z grubego ortalionu. Z uszami i paskiem. Można ją w razie czego przewiesić przez plecy, j - Co masz na myśli mówiąc: w razie czego? Kitty głośno wydmuchuje powietrze z płuc. - O Boże, niech ja skonam! Będziesz miała wolne ręce na wypadek, gdybyś coś kupiła! - Co? - Agnieszka wyczuwa furię w głosie rozmówczyni, ale pastwi się nadal. - Nie wiem, do diabła! Żakiet, futro z norek, pięć kilo bananów, kubełek z proszkiem do prania! Niezły zestaw! - śmieje się w duchu Agnieszka. - Banany lub futro! - A za co, skarbie? Ministerstwo przyznało mi jedną tak zwaną dietę dojazdową. Może starczy na autobus. Kitty prycha do słuchawki jak rozzłoszczony kot. - To weź swoje. Z konta. Masz tam co nieco za sprzedane makatki! Agnieszka ma już dość tej rozmowy. I bardzo nie lubi, kiedy o jej pracach mówi się pogardliwie: „makatki"! Kitty też o tym wie. Nie jest idiotką. Ale złości ją bezradność przyjaciółki. W tej i wielu innych sprawach. Sama jest wściekle przedsiębiorcza. Wie, jak i z czego żyć. Nie rozumie „artystycznej duszy", jak nazywa świat doznań Agnieszki. Jest w tym mieszanina wzgardy i zazdrości. Podziwia Agnieszkę za niezależność, talent, za to, że nie musi siedzieć za biurkiem od ósmej do szesnastej, że': może spać do południa i prowadzić nocne życie. Ale też nie potrafi jej darować braku rozeznania: „z kim, po co, i za jaką cenę". Kompletnej dezorientacji w gospodarczych i politycznych układach. - Nie wiem, ile trzeba na dziesięć dni - wystękała wreszcie Agnieszka. Kitty uspokoiła się w sekundzie. Jak dobra końcówka komputera wypluła z siebie aktualny kurs lira w stosunku 58 do dolara, przeliczyła przez cenę rajstop, włoskich pantofli i dżinsowych spodni. Agnieszka słuchała coraz mniej uważnie. Nie zamierzają handlować odzieżą, lecz wysiąść w Bolonii i spędzić tam jeden, najwyżej dwa dni. Dojechać czymś, niekoniecznie taksówką, pod adres wyraźnie wypisany na końcu listu. I zakreślony czerwonym długopisem. W ramce. Gdyby nie ten czerwony kolor, cała kartka wyglądałaby jak duży nekrolog. I czy, na dobrą sprawę, nim nie była? Człowiek mieszkający na przedmieściu San Lazarro di Savena miał dziś siedemdziesiąt jeden lat. Był starcem, ale pamiętał i wiedział to wszystko, co dla niej pozostawało tajemnicą przez ostatnich trzydzieści parę lat. Nie znali się. Nigdy się nie widzieli. A tyle ich łączyło. Tyle. - Zrozumiałaś? - W głosie Kitty wyczuwało się pewne zmęczenie. - Tak. Chyba tak. - Szlag mnie trafi! Powinnaś to wszystko zapisać na ścianie! - Zapiszę - zgodziła się Agnieszka potulnie. - I dziękuję. Z ulgą odłożyła słuchawkę na widełki. Potarła ciepłe i czerwone ucho. Jak na złość telefon zadźwięczał, zanim zdążyła zmienić pozycję. - Słucham. - Wiesz, że tobie powinno się zakazać posługiwania się wynalazkiem Bella! Od godziny usiłuję się dodzwonić, a tu wciąż zajęte... - To nie moja wina, Kaziku, że możesz do mnie telefonować tylko wtedy, gdy Joanna wyjdzie na spacer z psem! - odcięła się. - Mogę, kiedy zechcę! - wrzasnął. Nie znosił, gdy mu się mówiło prawdę. - Co załatwiłaś? Mogłaś zadzwonić do pracy! Agnieszka przełożyła słuchawkę do prawej ręki. 59 - Dostałam paszport. Za dwa dni dadzą bilet. Na sa-j molot do Rzymu. I na pociąg do Mediolanu, przez Wenecję. Nie wiem, jak się zatrzymać w Bolonii, bo... - Po co w Bolonii? Prawda. On jeszcze o niczym nie wie. Rozmawiałam tylko z Łucją. Z nim nie. Nie było kiedy. Jest albo za granicą, albo w „centrali", lub po prostu u siebie w domu. Przepracowany, wykończony, zły. Ciężko znosi to podwójne życie. I to od tylu lat! Nie do wiary. Poznaliśmy się w Krakowie w pięćdziesiątym dziewiątym. I tak trwa dwadzieścia jeden lat, z przerwami, ten nieszczęsny romans. - Po co w Bolonii? - w męskim głosie narastała furia. I Pytam już drugi raz! Agnieszka jest zmęczona. - Powiem ci, jak przyjedziesz. To nie na telefon. Słynne „nie na telefon", którym Polacy przekazują sobie informacje, że „wróg podsłuchuje i donosi", nie jest li tylko dowcipem ani zwykłym takim sobie powiedzonkiem. W telefonach są podsłuchy. Niejeden już się o tym przekonał. Na Rakowieckiej. - Nie wiem, kiedy będę mógł przyjść. Zadzwonię ? Cześć! Całuję. „Całuję" powiedziane nieco przyciszonym głosem. Wm docznie usłyszał zgrzyt klucza w zamku. Wróciła Joanna z wieczornego spaceru z nieco histeryczną kudłatą suczką w kolorze kawy z mlekiem. - Hej! Nie lubię, jak mówisz „cześć"! - Agnieszka] powiedziała to do słuchawki wydającej przeciągły, pojękujący odgłos. - Całuj psa w nos! - mruczy pocierając drugie ucho. Gasi światło i otwiera radio. Spomiędzy trzasków i gwizdów dopływa i odpływa na przemian baryton oznajmiający słuchaczom dalekiego kraju: „Tu Głos Ameryki z Waszyngtonu". Przynajmniej dowie się czegoś ciekawe- 60 go o własnej, codziennej rzeczywistości. „Tamci" - bo zawsze są jacyś „oni" - już od pewnego czasu twierdzą, że pomiędzy Bugiem i Odrą „coś" wisi w powietrzu. I że huknie lada moment. Ludzie już nie wytrzymują stagnacji, koszmarnej, nachalnej propagandy, „jedynie słusznej linii partii". I tego codziennego upodlenia na ulicy, w pustych sklepach, kilometrowych kolejkach po głupi bochenek świeżego chleba. Agnieszka żyje inaczej, jest jej względnie obojętne, co włoży do garnka: kaszę gryczaną czy słodkawe, przemarznięte ziemniaki. Jest „pojedyncza" i sama o sobie decyduje. Oczywiście, wolałaby żyć lepiej, ale w końcu ma to, do czego dążyła przez całe swoje dorosłe życie: względną swobodę działania. I nie musi słuchać wytycznych różnych partyjnych bonzów. No - stara się być w myślach sprawiedliwa - no, do czasu. Bo jeśli tylko zechciałabym mieć indywidualną wystawę, choćby nawet w zwykłym MPiK-u, wszystko zaraz urośnie do politycznego problemu. I będzie potrzebna zgoda dziesiątków osób, bo problem spuchnie do gigantycznych rozmiarów. Że też mi się zachciało udziału w Weneckim Biennale! Kto właściwie pierwszy o tym pomyślał? Jacek? Tak, chyba Trzmiel. Dobry przyjaciel i niezły malarz. Czy dlatego że z nim sypiałam? Nonsens! To było tak dawno temu! Ale wszystko zaczęło się od wystawy w Kordegardzie. Z folderem, kolorowymi zdjęciami, radiem i telewizją. Złote hafty Łucji, greckie obrazy Jacka i moje trzy „łąki". Z cyklu „Kaczeńce". Nie wiadomo dlaczego ta właśnie wystawa narobiła tyle szumu wśród krytyków i publiczności. Była inna. Wolna od obowiązującego schematu. Żadna tam zbiorówka. Bo u nas, żeby się środowisko nie obraziło, każdy musi wisieć. Choćby jedną, choćby szmirowatą pracą. Ale musi. Bo ważne jest „być". Brak nazwiska w katalogu może oznaczać tylko jedno: podpadł władzy i stał się trefny. Zdumiewające, że Jacek wydusił pozwolenie na trzyosobową wystawę. I to dla 61 nas! Ludzi bez znaczących nazwisk. A może właśnie..I dlatego? Głos z Waszyngtonu rozmywa się w szumie eteru. CoJ raz trudniej wyłowić słowa. Agnieszka niecierpliwie przekręca gałkę. Długo mości się na szerokim tapczanie, odpycha natrętne myśli. I kiedy przychodzi sen, jest tym powracającym jak fala, powtarzalnym, po którym długo nie może się uspokoić. Znów jedzie samotna na odkrytej pustej lorze. Za nią turkocze szereg takich samych. I żywej duszy. Pociąg nie ma lokomotywy. W ogóle nie ma ani początku, ani końca. Sznur szarych, stalowych płaszczyzn widzianych ni to z góry, ni to z boku. Dudnią niewidzialne koła o równie niedostrzegalne podkłady. Lora sunie płynnie, bez wstrząsów. Zaraz wjadą w to miejsce, którego Agnieszka tak się boi. I na co czeka spocona, ze ściśniętym gardłem. Już się wyłaniają z szarej mgły: wąskie, wielopiętrowe domy wyrastające tuż obok niewidzialnych szyn. Z obu stron, pochylone w kierunku nadjeżdżającego pociągu, stłoczone ciasno jak ruiny z obrazów Linkego. Ale te domy wąskie i długie zamiast okien mają ludzkie twarze. Równie długie i wąskie, brodate i wąsiste. A wszystkie jak z Andrieja Rublowa: bizantyjskie rysy, czarne ogromne, przepaściste oczy. Ich wzrok przesuwa się po jej twarzy, sylwetce, bosych stopach. Agnieszka nie może znieść spojrzenia czarnych wślepionych w nią źrenic. Jej powieki są kamienne. Nie opadną, by się ukryć przed zewnętrznym światem. Stoi na lorze wyprostowana, starając się zapobiec drżeniu kolan. Wie, że musi przejechać, że te oczy nie zrobią jej krzywdy, a twarze nie drgną. Ale są tuż, tuż. Długie. I jest ich tak dużo! Ostatnie domy o obliczach zamiast okien stają się coraz bardziej zamglone, znikające w kłębach pary. Już ich nie ma. Pociąg jeszcze jakiś czas dudni, ale i ten głos pomału zanika. Agnieszka płynie teraz w mlecznej poświacie. Cich- 62 nie trzepoczące serce, normuje się rytm krwi. Stopy odrywają się od płaskiego dna lory. Jest wolna. Ten sen wraca co jakiś czas. I nie ma nic wspólnego z przeżyciami danego dnia. Potrafi nadejść, gdy śpi wtulona w męskie ramię, przerazić do łez, poderwać z pościeli. Lub gdy zmęczona ostrym podejściem pod Wrota Chałubińskiego zasypia w górskim schronisku pełnym przyjaznych ludzi i sprzętów. Nigdy od tego obrazu się już nie uwolni. I nie wie, co on znaczy. adny kawałek skały - mówi Dino przyglądając się dłoni Carli. - Sama ją wykopałaś? Kobieta śmieje się cichutko. - Nie. Dostałam od mężczyzny. Czterdziestokaratowy brylant za zgodę na rozstanie. Musiał się, biedak, bogato ożenić i bardzo się bał mojej reakcji. Uważasz, że źle na tym wyszłam? - Nie wiem. Nie znam człowieka. Czy rozstanie z tobą zawsze jest takie... hm... kosztowne? Miałaś go dość? - Nie. Nawet chciałam zatrzymać na zawsze. Byłam taka młoda! Leżeli w wielkim łóżku „Gritti" Pałace zasłanym pościelą w odcieniu pierwiosnków. Ich bukiet stał dekoracyjnie pomiędzy wąskimi oknami. Bladożółte kwiatuszki wydawały delikatną woń. Zapewne przywędrowały tu z południa Włoch. Ciężarówką- chłodnią, która dowoziła pęki mimozy z Sycylii lub okolic Isola di Capo Rizzuto. Aż tu, nad chłodne jeszcze wody laguny. Po obfitej kolacji i butelce doskonałego „Nebbiolo Piemontese" w dobrych nastrojach od razu udali się do pokoju Dina. Carla nie zamierzała ani przez moment udawać, że nie ma na to ochoty. Miała. I ten przystojny, dobrze zbudowany mężczyzna był tym, co jej przed snem było najbardziej po- 63 % trzebne. Nie liczyła, że będzie ciągnąć nowy romans dłużej, niż było to niezbędne. W Rzymie zapewne się nie spotkają. Taki normalny weekendowy przerywnik, którego bardziej niż jedzenia i picia domagała się jej biologia. Wyciągnięta na wygodnym łóżku, z głową na ramieniu! pachnącym dobrą wodą kolońską zastanawiała się, czy dotrwać do rana w tym superhotelu, czy też wrócić do swojego trzygwiazdkowego „Rialta". Mężczyzna wyczuł jej wahanie. - Błagam, nie każ mi teraz wstawać! - Po co miałbyś wychodzić z tej przepięknej dekoracji? I spojrzała na niego z ukosa. - Sądzisz, że pozwoliłbym ci samej ruszyć w wenecką noc? Nie jestem gburem, cara mia! Roześmiała się. Uniosła głowę i bezczelnie mu siJ przyjrzała. - Nieźle się trzymasz jak na swoje lata. Chciał odpowiedzieć „ty też" - ale naprawdę nie był gburem. Czuł, że ma jeszcze chęć na to szczupłe ciało i drobne, okrągłe piersi. Przyjęła go z cichutkim śmiechem. VD o właściwie robisz? - spytała Carla, gdy siedzieli na tarasie czekając na jajka, grzanki i sok pomarańczowy. Wyglądała ładnie i bardzo świeżo. Gorący i zimny tusz na przemian działa cuda. Skóra jest po nim zaróżowiona i dobrze wygładzona. Suknia w kolorze gardenii, którą przewidująco zabrała ze sobą, była na szczęście dobra, nie tylko na wieczór przy świecach. O poranku jej odcień wspaniale harmonizował z jasnymi włosami i takąż cerą. Trzydziestominutowy makijaż zniwelował całkowicie drobniutkie kurze stopki wokół oczu i lekką bladość po' krótkim, zbyt krótkim śnie. 64 Dino z przyjemnością przyglądał się kobiecie, z którą spędził noc. To rzadkie u mężczyzny. Przeważnie wolą, gdy znika przed świtem nie zadając niedyskretnych pytań. Carla była zupełnie inna. Swobodna, nie speszona. Kobieta doskonale wiedząca, co naprawdę sprawia jej przyjemność. I uważnie dobierająca mężczyzn. - Opracowuję superkartę kredytową. Oczy Carli zrobiły się zabawnie okrągłe. - Jeszcze jedną? Boże litościwy! Na wzór Amerykanów mamy ich już pełne portfele! Podano sok w kryształowych kielichach. Trójkątne grzanki w gorącej serwecie i jajka takie jak trzeba: cztero- i półminutowe. Ścięte białka i lekko płynne żółtka. Na maśle w różowym porcelanowym pojemniku lśniły drobiny wody. Jak rosa na różanym pąku. Do tego konfitury z poziomek. Całe owoce w gęstej galaretce. - Lubię tu jadać - westchnął Dino. - Lubię, bo nie podają tych ohydnych kostek zjełczałego masła w srebrnych papierkach. - I dżemu w plastykowych jednorazówkach z obrazkiem brzoskwini o smaku stęchłej marchwi. Pytałam o coś! Połknął kęs grzanki. Zmrużył oczy. Samiec po tak wyczerpującej nocy lubi dobrze zjeść. Każdy samiec. - W gruncie rzeczy chodzi o elektronikę do naprawdę paliwooszczędnych silników. - Do licha! - Carla upiła łyk doskonałej cappuccino. -Mówiłeś coś o karcie kredytowej? Teraz o silniku... Dino łowił łyżeczką uciekające żółtko. Zjadłby chętnie porcję szynki z odrobiną czerwonej papryki. No, ale skoro sama zadysponowała tylko jajka... - Naprawdę to cię interesuje, co robię? Czy tylko pytasz z grzeczności? Carla oblizała wargi. Ujęła filiżankę w obie dłonie. Teraz wyglądała jak rasowa dziennikarka, prawie Oriana Uwaga na spadające anioty - 5 65 Fallacci, przygotowująca się do wysłuchania nieco trudnego rozmówcy. - Wy, mężczyźni, myślicie prawą półkulą mózgu. Ml lewą. To jest tą, która kontroluje zdolność oceny wydarzeń. Źle mnie oceniłeś, caro mio. Całkiem niewłaściwie. Nie zamierzam wydzierać z twoich elektronicznych trzewi jakichś tajemnic. Po prostu: interesuje mnie to, co robisz. Tylko tyle. vD onsolato affictorum. - Ora pro nobis. - Refugium peccatorum. - Ora pro nobis. Beppo Schiavone wdychał słodkawy zapach kadzidła, nabożnie wpatrzony w wniebowstąpienie Marii na wielkim płótnie ołtarza. Ten obraz Tycjana robił na nim zawsze ogromne wrażenie. Wzruszał ramionami, gdy jego siostry podśmiewały się ze stada tłustych skrzydlatych aniołków podpierających obłok czy też chmurę unoszącą ku brodatemu Bogu-Ojcu Madonnę w sukni koloru malwy. Beppo tylko tu mógł modlić się o wszystkie najważniejsze sprawy swojego życia, bowiem tylko dziewica przyjmowała jego prośby i załatwiała je kolejno, według swoich, pozaziemskich możliwości. Matka Boża z kościoła Santa Maria Gloriosa dei Frari. - Wychodzimy - szepnął Mario. - Już czas. Beppo przeżegnał się znakiem krzyża. Było mu dobrze.; Prawie błogo. Chętnie by się jeszcze pomodlił gorąco o pracę dla Claudii, żeby przestała już puszczać się za marne grosze, ale wiedział, że na nic się to nie zda. Nie należy prosić Madonny o rzeczy niemożliwe. Bo niczego nie załatwi. A tak... 66 Wyszli na plac przed kościołem. Mario wolno zapalał papierosa. - Tam - powiedział osłaniając dłońmi płomyk zapałki. -fsfa lewo. Ten chłopak w białych spodniach i białej wiatrówce. - Nie ma jeszcze prawa nosić czerwonej koszuli! - zdenerwował się Beppo. - Nie ma prawa - Mario odrzucił zużytą zapałkę. -Powiesz mu to. Ciao. Odchodził szybkimi krokami. Mały i chudy. Beppo westchnął. Kopnął jakiś śmieć i zatoczywszy półkole zbliżył się do nieznajomego. Uderzyła go jego uroda: piękne marmurowe czoło, rzymski nos i bardzo czarna oprawa oczu. Tylko usta miał kobiece: czerwone i zmysłowe. - Jestem Beppo - powiedział cicho. Chłopak zmrużył oczy. Obrzucił przybyłego bardzo uważnym spojrzeniem. - Będziemy razem pracować? - To się okaże - mruknął Beppo wskazując dłonią kierunek. - Nam się nie spieszy. Przyjrzymy ci się, wypróbujemy, sprawdzimy, ktoś ty taki... Chłopiec obruszył się. - Mój dziadek... Beppo popchnął go lekko. - Wiemy, kim był twój dziadek. Inaczej pewnie nikt z nas by z tobą nie gadał. Ale czasy dziadka się skończyły. Inaczej teraz się pracuje. Inni ludzie, inna broń. Hasło nasze znasz? Chłopiec ukazał w uśmiechu piękne zęby. - „Nie przyszedłem, żeby nieść pokój, ale miecz!" -To powiedział Chrystus w Ewangelii. - W Ewangelii - powtórzył Beppo. - Bo my nie odrzucamy świętej wiary jak niektórzy... - Hitler jej też nie odrzucał! - oburzył się chłopiec. -Czemu tak się wleczemy? 67 Beppo jeszcze bardziej zwolnił kroku. - Tylko spokój, koleś. Jak ci na imię? - Gianni Ga... - Stop! Nie pytałem o nazwisko. Nigdy nie mów więcej, niż trzeba. Imię możesz zatrzymać. Tu, w Wenecji nie ma drugiego Gianniego. Teraz uważaj: wejdziemy w podwórko, do domu. Tam przekonasz faceta, żeby wyjawił nazwiska, które zdradził w czasie przesłuchania na policji. Mieliśmy tam przedtem swego człowieka. Szefa karabinierów. - Alfreda Dardiego? - Tak. Siedzi. Nowego kontaktu jeszcze nie mamy. Ten, którego wypytasz o to i owo, jest gówniarzem. Ma najwyżej osiemnaście lat. Ale jak mówią, farbował w śledztwie... Gianni zrobił nagły zwrot. Na Beppa patrzyły teraz oczy wściekłego młodego wilka. Tak samo skośne i tak samo złe. - Tylko nie nazywaj mnie gówniarzem! Też skończyłem osiemnaście! Beppo pacnął się dłonią w czoło. Zrozumiał, że popełnił błąd. - Dobra. Czy jesteś gówniarz, czy nie, tam się okaże. W tym domu, do którego idziesz. Nie wszystkie osiemna-stolaty są miękkie. Myślisz, że jesteś twardzielem? W porządku. Będę z całym szacunkiem. Ale dopiero jak stamtąd wyjdziesz. Dom, do którego zmierzali, w kolorze brudnoburaczko-wym mieścił się przy Ponte delia Guglie. Podwórze pachniało zgniłymi owocami i kocim łajnem. Łukowate, liszaj owa-te wejście, za nim stos przegniłych beczek, spróchniałe deski i szary mur z małymi okratowanymi okienkami. Skrzypnęły nie naoliwione zawiasy, drzwi otworzyły się na szerokość człowieka. Gianni cofnął się, gdy w nozdrza uderzyła go fala smrodu. Beppo pchnął go z cichutkim chichotem. 68 - Wejdź, Rzymianinie. To tutaj. Gianni nic nie widział w półmroku. Tylko ucho łowiło sZelest ni to starych szmat, ni to słomy. Gdy się przyzwyczaił, poczuł, że mu serce podjeżdża pod gardło. Przymrużone oko zarejestrowało półnagą ludzką postać przykutą za szyję łańcuchem do wilgotnej ściany. Łańcuch był zamknięty na kłódkę. Ofiarą tak brutalnie potraktowaną był bardzo młody mężczyzna, raczej dziecko. Spod opuchniętych, sinych powiek przeświecały przekrwione białka. Jego ręce i nogi nieprawdopodobnie wychudzone przypominały szkielet. Z ust wydobywał się świszczący oddech, a wysokie żółtawe czoło pokrywały grube krople potu. - To ten. Zajmij się nim. Ma powiedzieć, którego z naszych łączników zdradził. Gianni czuł, jak mu usta wysychają na popiół. A jednocześnie poci się kark i pachwiny. To było uczucie, którego jeszcze nigdy nie zaznał. Ale też nigdy dotąd nie został postawiony w tak ohydnej, fizycznie obrzydliwej sytuacji. Oni mnie chcą upokorzyć. Nienawidzą, bo jestem przedstawicielem klasy bogatych, a więc świata żerującego na ich nędzy. Mój dziadek jest fabrykantem, ojciec zarabia krocie w najlepszej firmie na północy Rzymu. A więc w ich przekonaniu jestem jednym z rabusiów okradających włoski lud. A jednocześnie jestem, a raczej chciałbym być jednym z nich. Podporządkować się twardym prawom Organizacji. Mam być zapleczem jednego z tych koncernów zbrodni pracujących dla wyższej idei. Ci z nizin biorą pieniądze za robotę. Ja nie. Jeszcze nie. To jest tylko próba, czy nadaję się do roli ślepego wykonawcy. Jak niegdyś dziadek. I babka. Tuż przed śmiercią, odmawiając ii rosario, otrzymany od monsignore Monitel-lego i poświęcony przez Ojca Świętego w Dzień Zaduszny, mówiła z dłonią na mojej pochylonej głowie: pamiętaj, wnuku, dla świata włoski faszyzm był zawsze 69 skuteczną zaporą przeciw bolszewizmowi. To my wprowadziliśmy nowoczesne metody propagandy. Wtedy) gdy środki masowego przekazu były nasze, kiedy rozpowszechniały tylko jedną, ogólnie obowiązującą doktrynę: faszystowską. Tylko system jednopartyjny zapobiegnie, mój mały, korupcji i nadużyciom w tym kraju. A także tym wszystkim klikom, które rozbijają zdrowy organizm państwa. Wszystkie partie bolszewickie i socjalistyczne muszą zginąć. Cywilizacja rzymska od stuleci promieniowała na Europę. Tak mówił Duce: „Jedynie Bóg złamać może faszystowską wolę. Ludzie i rzeczy - nigdy!" Twój ojciec, Gianni, tego nie rozumie. Ani Carlitto. Ale ty zrozumiesz. Ty jesteś z mojej krwi! Patrzyli sobie w oczy. Ten z podpuchniętymi powiekami i młody, wysportowany człowiek w czerwonej koszuli. - Powiesz. Musisz mi powiedzieć. To egzamin. Jeśli go nie zdam, zabiję cię! Chrapliwy dźwięk wydobył się z ust ofiary. - Genu...eńczyk... - prawa dłoń szuka czegoś w zgniłe! słomie. - A nazwisko? - Pić. Gianni rozejrzał się po norze. W wiadrze z obtłuczoną emalią bełtał się jakiś podejrzany płyn. Wyglądał na wodę zaczerpniętą wprost z kanału. Nie bez obrzydzenia podniósł kubeł. Chlusnął zawartością wprost w spoconą twarz przykutego. Strugi spływające z gęstych, dawno nie strzyżonych włosów rzeźbiły jaśniejsze smugi na brudnych policzkach. Skazany zlizywał je z wyraźną zachłannością. Jego twarz do złudzenia przypominała Chrystusa idącego na wzgórze Kalwarii z płótna Jacopo Tintoretta. Brakowało tylko krzyża na barkach. Lecz czy udźwignąłby krzyż? Ten, tutaj? - Nazwisko? - W głosie Gianniego pobrzmiewała nuta 70 wSpółczucia. Cieszył się, że Beppo wyszedł na zewnątrz. Fno? - Gianelli. Ku..rier... jeszcze wody... Gianni rozejrzał się. Drugiego kubła nie było. Wyszedł z mroku na kwadratowe podwórze. Głęboko wciągnął do płuc ożywcze powietrze. Wydawało mu się, że wyszedł z grobu. Beppo stał w bramie oparty o liszajowaty mur. Widząc Gianniego uśmiechnął się półgębkiem. Chłoptaś wyglądał jak przemielony przez maszynkę. Podszedł i poklepał go po ramieniu. Zdziwił się widząc ostry, wilczy wzrok. - Gianelli. Kurier z Genui. Tak się nazywa ten, którego wydał. Beppo oblizał wargi. Nie odpowiedział. Stał skupiony, wpatrzony w potrzaskane płyty. Karłowate drzewko, rosnące w kącie podwórza, kwitło właśnie fioletowymi gronami rozcapierzając drobne gałązki na poczerniałym od wilgoci murze. To ono, i tylko ono przyciągało wzrok Gianniego. Było jedyną estetyczną formą, na jakiej mogło spocząć umęczone oko. Cały ten brud, strach i poniżenie, którego był świadkiem, sprawiło mu przykrość swą brzydotą. I tylko tym. Jeśli miałby jeszcze raz tam wrócić... nic z tego. Podda się. Nie znosi brzydoty. Nie znosi jej organicznie. Wychował się wśród przedmiotów sztuki najwyższej rangi. I subtelnego piękna. Nie wejdzie więcej do tej kaźni. No, chyba... że przeniosą skazanego do Pałacu Dożów. Tam, mógłby nawet zabić. - Idziemy! - Beppo odwrócił się na pięcie. Gianni rzucił ostatnie spojrzenie na fioletową plamę. Zapamięta ją. Zapamięta do końca życia. Jak inicjację. inario Quatro - powiedziała Carla odwróciwszy wzrok od tablicy, na której wypisane były godziny odjaz- 71 du pociągów. Z przestronnej oszklonej restauracji docho* dził gwar głosów. - Zdążymy jeszcze wypić kawę. - I campari z sodą - westchnął Dino. - Poczekaj tuj Albo nie, zamów mi... zaraz wracam! Carla uśmiechnęła się ciepło. Nie sądziła, że ten mężczyzna, którego potraktowała jak pajacyka-nocną przytu-lankę, okaże się takim miłym kompanem. Jest inny, niż myślałam. Subtelny, dobrze wychowany. Bezbłędnie rozpoznaje piękno. I ma tak niezwykłe poczucie humoru. Nie sądzę jednak, by mógł znaczyć dla mnie więcej, niż to miałam w zamiarze! - Dla ciebie. - Twarz Dina była ledwie widoczna spoza bukietu różnokolorowych anemonów. - Żebyś o mnie pamiętała. - Chcesz, nieszczęsny, żebym o tobie pamiętała? - wetknęła nos w bukiet. Wszystkie kobiety obdarowane kwiatami zawsze podnoszą je do wysokości podbródka. Nawet jeśli by to były róże z plastyku. Nos w bukiet, by ukryć wczesne uczucie tryumfu! Anemony wydzielały delikatną, cierpką woń. I były piękne. Szczególnie lila, i te ciemno-purpurowe z białymi plamkami tuż przy czarnych, sztywno sterczących pręcikach. Miały w sobie taki sam ładunek łagodności, co erotyki. Lubiła je. Skąd o tym wiedział? - Jeśli uważasz, że nie warto... Typowy samiec - pomyślała w duchu. - Nie znosi braku akceptacji. Trzeba mu mruczeć do ucha, jaki jest wspaniały w łóżku i poza nim! Carla wsunęła mu dłoń pod ramię. Lewa pierś ciasno przylgnęła do szarej opiętej koszuli. Wyczuła ciepło, które tak lubiła. Ciepło i sprężystość mężczyzny. - Nie wiem, czy to ma sens - powiedziała cicho. -Widzisz, że jestem kobietą wolną, a ty masz żonę i dzieci. Nie zamierzam odbierać im tatusia. Dino zmarszczył brwi. Żałował, że zaczął tę rozmowę. I że miejscem, gdzie wypadło roztrząsać sprawy moral- 72 ności, był wenecki terminal. Na dodatek z wielkim zegarem odmierzającym minuty niewiarygodnie czarną wskazówką po białym tle. Pociąg, którym Carla odjeżdżała rjo Rzymu, stał na peronie czwartym. Podeszli do wagonu pierwszej klasy. Dziewczyna odwróciła jasną twarz. Postanowiła sprostać sytuacji. Być świeżą, wesołą i pachnącą. Taką, jakie lubią mężczyźni w rodzaju Dina. Wspięła się na palce pochylając ku niemu twarz. Pomimo szalenie wysokich obcasów sięgała mu do ramion. Lekko musnęła wargami podbródek. - Jednak zadzwoń, jak wrócisz do Rzymu. Telefon masz w prawej kieszeni! - roześmiała się widząc jego zaskoczenie. Przejechał dłonią po wytwornej szarej materii. Wyjął cienki sztywny kartonik. Był tam numer wypisany czarnym długopisem. Schował go z uśmieszkiem, który do reszty rozbawił Carlę. Jednak samiec! Cholernie z siebie zadowolony samiec! Wskoczyła na stopień widząc, że czarna wskazówka niebezpiecznie zbliża się do cyfry oznaczającej odjazd. Ale we Włoszech o punktualności czegokolwiek lub kogokolwiek nie może być mowy. Nagle peron zaludnił się tłumem rozkrzyczanej młodzieży. Miotali się wzdłuż wagonów szukając miejsc. Dino odsunął się od okna, w którym tkwiła ładna twarz Carli. - Wiesz, brak ludożerców czasami boleśnie daje się odczuć! Pociąg drgnął i ruszył. racał do hotelu piechotą. Było słoneczne, ciepłe popołudnie. Uliczki tętniły życiem, sklepy i sklepiki otwierały się ponownie, po obiadowej sjeście. Z pobli- 73 W skiej trattorii wionął mocny zapach frytury i przypieczonego ciasta. Miał ochotę na pizzę z grzybami i gęstym pomidorowym sosem, ale opanował się. Nie wolno ifl tyć. Jestem w wieku, kiedy to się może łatwo przydarzyć. Szkoda, że Carla musiała wracać. Jeszcze jedna wenecka noc dobrze by nam zrobiła! To naprawdę świetna kobietka o doskonałym tyłku i równie dobrym umyśle. Na placu Świętego Marka wpadł w gąszcz amerykańskich turystek w późnoemerytalnym wieku. Szczerzyły sztuczne, nylonowe zęby w oprawie źle umalowanych ust o sinych kącikach. - Scusi - mruknął przyspieszając kroku. W hotelowym barze już czekał Toni. Przywitali się wylewnie. Toni Donatone od dziesięciu lat mieszkał i pracował w Nowym Jorku. Nazywał się Anton Donat i był zastępcą szefa największego koncernu General Motors, szczycącego się rocznymi obrotami w wysokości stu dziesięciu miliardów dolarów. Przywitali się wylewnie, jak na Włochów przystało. - Jak leci? - Dino pstryknął palcami. Barman napełnił kieliszek ciemnorubinowym płynem. - Nieźle. - Toni spojrzał na swoją szklaneczkę whisky, w której grzechotało parę kostek lodu. - Ty stale to samo? Dino uśmiechnął się. - Byłeś tylko na sympozjum czy masz tu jakiś swójł biznes? Toni zagrzechotał lodem. Prawie się rozpuścił w złotawym płynie. - Stary, zanim człowiek zarobi, musi najpierw sporo zainwestować, wyprzedzić konkurentów. Myśmy już wiele lat temu wprzęgli komputery do projektowania nowych modeli. Teraz przymierzamy się do konstruowania naprawdę pa-liwo-oszczędnych silników. To wymaga, jak wiesz, wprowadzenia do samochodów elektroniki na szeroką skalę. 74 - Wszyscy mówią to samo. Stary Agnelli także. Toni zmarszczył brwi. Jego sycylijska, szeroka chłopska twarz wyrażała to wszystko, o czym marzy każdy południowiec. - Dzisiaj honda civic coupe pali na autostradzie cztery i trzydzieści siedem dziesiątych litra na sto kilometrów. Chevrolet spirit - cztery i pół litra, a ford escort z silnikiem Diesla - pięć i dwie dziesiąte. - Stosujcie masy plastyczne i myślcie o silniku ze sztucznego tworzywa! Tino machnął pogardliwie dłonią. - To jasne. Biura konstrukcyjne pracują na okrągło. Ale nam chodzi o co innego. Ma to coś wspólnego z tobą. Z tym, nad czym ty się głowisz. - Nie możesz wiedzieć tam w Stanach, nad czym się tu głowię! - roześmiał się Dino upijając łyk. Cicha muzyka płynąca z ukrytego źródła nie miała nic wspólnego z nowoczesnymi rytmami. - Pergolesi? - mruknął zdziwiony. - Boccherini! - Tino oblizał grube wargi. Zanim zajął się amerykańskimi samochodami, był skrzypkiem w studenckiej orkiestrze przy farze Fra Angelice Dino roześmiał się głośno. - Jesteś bezbłędny. Czego się po mnie spodziewasz? - Superkarty kredytowej. Dino odstawił kieliszek. Zrobił to trochę zbyt szybko i zbyt gwałtownie. Parę kropel upadło na lśniący blat. Barman błyskawicznie starł je czystą ściereczką. I zniknął na zapleczu. - Skąd o tym wiesz? O superkarcie? Tino wzruszył ramionami. - Od tego jest dobrze opłacane szpiegostwo przemysłowe. O szczegóły nie pytaj. I tak ci nie odpowiem. A jeśli mnie do tego zmusisz, będę łgał. O co nam chodzi... ano o to, że Austin Rover już nad czymś takim pracuje. 75 A my musimy być szybsi. Ta superkarta kredytowa ma służyć do otwierania samochodu, automatycznie regulować kolumny sterowania, lustra, ogrzewanie, wentylację, a nawet uruchamiać pompę benzynową, obciążyć konto kierowcy należnością za paliwo i otworzyć bramę garażu w jego domu... - Zawołać żonę i podać lasani w pomidorowym sosie! -prychnął rozzłoszczony Dino. Skąd oni jednak wiedzą, że to robimy? - myślał rysując palcem niewidoczny wzór na lśniącym blacie. Tino nie przejął się zbytnio. On wiedział, że Włosi pracują nad czymś o wiele trudniejszym: nad masowym wprowadzeniem satelitarnego systemu lokacyjnego pojazdu w terenie. Na monitorze umieszczonym pod tablicą rozdzielczą będą wyświetlane przez komputer mapy terenu z przesuwającym się punkcikiem - jadącym samochodem, który na pewno nie zmyli drogi. - Możemy pogadać serio czy nie? Dino skinął głową. Był przecież z branży. Jednym z najlepszych. Dobrze wiedział, że wielkie amerykańskie koncerny, aby wytrzymać konkurencję, będą musiały w następnym roku zainwestować co najmniej siedemdziesiąt miliardów dolarów. Na klientów i krociowe zyski mogą liczyć tylko najlepsi. Pojazdy pokazane na ostatniej wystawie w Tokio oszołamiały. - Chyba trzeba. Inaczej Japończycy nas wszystkich wykończą. Tino skinął na barmana. - Jeszcze raz to samo! Dino przykrył dłonią kieliszek. - Ja nie. Muszę się wyspać. Tino błysnął zębami. - Widziałem was rano. Niezła. Ale dla mnie za stara. - Nie lubię nastolatek - westchnął Dino unosząc się ze stołka. - Kobieta dojrzała to jest to, czego mi potrzeba. 76 - A Christiana? - spytał Toni przechylając szklaneczkę, by nie uronić ani kropli. Dino rozłożył ręce. - Co ma do tego Christiana? Jesteśmy starym małżeństwem, mamy dziewiętnastoletniego syna i piętnastoletnią córkę. - No, tak - Tino rzucił banknot, który zniknął w dłoni barmana. - Reszty nie trzeba. Jak ojciec? Dino z ulgą wstępował po szerokim, kolorystycznie stonowanym i w każdym calu eleganckim chodniku pokrywającym marmurowe schody. Był zmęczony, ale pełen wewnętrznej radości. - Żyje dawnymi czasami. To dziwne, ale ojciec im jest starszy, tym bardziej wraca do lat dwudziestych i trzydziestych. Matka była taka sama. Pochowaliśmy ją na wiosnę. Tino starał się nadać twarzy bolesny wyraz. - Nie wiedziałem. Miała już chyba dobrą siedemdziesiątkę? - Osiemdziesiąt. My z Carlem przyszliśmy późno na świat. Nasi rodzice mieli młodość zajętą całkowicie „ponadnarodowym ładem powołanym przez narody imperialne". - Partito Nazionale Fascista! - wymruczał Tino rozpinając ukradkiem marynarkę. Sam pojechałby zapewne windą, choć mieszkał na pierwszym piętrze. Ale wstydził się Dina. Wstydził się głośno sapać, choć jego zaokrąglona sylwetka rozpierała dobrze skrojoną marynarkę z szarej alpagi. - To była ich młodość. Co się dziwisz. I to wraca. - Co? - Dino wygrzebał klucz z kieszeni. - Faszyzm. Wraca tu, we Włoszech. I w Niemczech. Wiem, co mówię. Stamtąd, zza oceanu lepiej widać konwulsje starej Europy. - Nonsens! Paru krzykaczy! 77 Tino pokręcił głową. - Nie. To nowa religia świecka. Walka o przeżycie, wiara w prawo silniejszych. Faszystowski jest ten wasz europejski skrajny nacjonalizm, wrogość wobec emigrantów, którzy chcą się tu osiedlić, wobec socjalizmu, masonerii i tak zwanej międzynarodowej finansjery. Mowa, w domyśle, o Żydach. - Przesadzasz! Wy w Ameryce widzicie nie to, co trzeba. Ciao, Tino. Umieram ze zmęczenia. Spotkamy się jutro w czasie śniadania? - Okay. Dobrych snów. I pamiętaj: mój koncern to kolos na marmurowych nogach. Twój Agnelli to gliniany stojak. Padnie. Klucz obrócił się w zamku z cichym trzaskiem. Pościel w kolorze niezapominajek nie pachniała, niestety, perfumami Palomy Picasso. A szkoda. <^F 'aimerai bien, que soit comme ca! - wymruczała Agnieszka zdejmując z drewnianej ramy gotowy kilim. Był ciężki i bardzo piękny. Szaroperłowe tło jak niebo o poranku. Jeszcze przed wschodem. W lewym górnym rogu cień błękitu, w którym roztapiał się jeszcze nocny chłód. Kwitnąca turzyca o cienkich, butelkowej zieleni łodygach. Dalej kępy niezapominajek o liściach w kutnerowej, stonowanej zieleni, jak drobniutkie jeziorka wśród pozostałych traw. Plamki różu, fioletu i wąski pas żółtych jaskrów. Jeszcze nie błyszczących, bo nie wzeszło słońce. Ale w rozchyleniu płatków zawierają już obietnicę lśnienia. - Zostawić tu, w pracowni, czy wziąć do domu? Ale jak to zrobić? Schować pod pachę tyle kilogramów wełny? Że też nie stać mnie na samochód! - Ze złością zwija kilim, przykrywa czystym, surowym płótnem. - Jutro za- 78 dzwonię do Kazika. W końcu jest po to, by pomóc. Właściwie powinnam to zrobić dziś, ale jest późno. Jeśli telefon odbierze „miss Piggy", to będę musiała odłożyć słuchawkę. To śmieszne i zupełnie nieprawdopodobne, ale ona nic o mnie nie wie. Nawet tego, że z jej mężem znamy się dwadzieścia jeden lat. I od tyluż ze sobą sypiamy! Dwadzieścia jeden lat temu, w Krakowie, obydwoje uwikłani byli w małżeńskie związki. Złe, bo złe, ale istniejące. A była ta ich miłość od pierwszego wejrzenia. Jeśli coś takiego istnieje naprawdę, im się to przydarzyło. Od tego dnia musieli się widywać, rozmawiać. Aga nie wyobrażała sobie dalszego życia bez tego z pozoru surowego, a w środku pełnego namiętności mężczyzny. Jak wszystkie studentki Akademii Sztuk Pięknych, miała marzenia i dość, jak na ówczesne czasy, nierealne plany. Śniła jej się sława paryskiego Montmartre'u, kolorowy świat malarskiej bohemy. Zaczytywała się modnym w latach pięćdziesiątych Gombrowiczem, cytowała Bursę i Wojaczka. Jej mąż, Werner, wzruszał ramionami. Był inżynierem i pragmatykiem. Nieoficjalna literatura, pracowicie zwalczana przez wszędobylską cenzurę godzącą się jedynie na socrealizm, była dla niego czymś bezsensownym, groźnym w skutkach. Wielki Wis-sarionowicz dawno już nie żył, ale jego duch pojawiał się jak Dżinn z butelki, na każde wezwanie władz. I pomimo iż Kraków tamtych lat był tym, czym był zawsze: centrum „czarnej reakcji", to jednak należało, dla bezpieczeństwa, żyć życiem stonowanym. A Kazik? Chodził w glorii upojnych dziewiętnastu miesięcy, które spędził w więzieniu na Montelupich. Za przynależność ojca do AK i parę własnych publicznych wypowiedzi. Poza tym był inny. Różny od tych wszystkich niedorosłych chłoptysiów, którzy zawsze otaczali Agnieszkę. Zdumiewająco dobrze wiedział, czego chce. - Chcę się rozwieść z Zochą i ożenić z tobą - powiedział twardo. 79 Wierzyła mu jak sobie samej. Kiedy Werner wyjechał służbowo do Wrocławia, zostali kochankami. I dla Agnieszki wszystko inne przestało być ważne. Snuli plany na przyszłość. Wyjadę do Warszawy - mówił krążąc po małej kawalerce Agnieszki. - Ściągnę cię do siebie. Skończyłem prawo i to daje mi nieograniczone perspektywy. Wierzyła, bo chciała wierzyć. I nade wszystko dojadł jej Kraków. Liszajowate mury, zatęchłe kawiarnie, starość ludzi i gołębi. Tłumy ze wsi ściągnięte do pobliskiej Nowej Huty, ich brak kultury i obycia. Kiedy skończyła akademię, praca przy malowaniu pierwszomajowych dekoracji była jedyną, jaką jej zaoferowano. Wtedy powiedziała sobie: „Po trupach, przez Kamczatkę, Owcze Wyspy lub Pernambuko, ale do Warszawy!" Dlatego, to co mówił Kazik, było dokładnie tym, co chciała słyszeć. I nie liczyło się nic innego. Nawet Werner. Kiedy wreszcie wrócił z Wrocławia, odbyła się rozmowa. Owa słynna rozmowa męża z kochankiem w kawiarni na rogu Grodzkiej i Dominikańskiej. Paweł wrócił do domu chmurny. Bała się odezwać. Bała się ruszyć z fotela, w którym siedziała sztywna i blada, i z książką trzymaną do góry nogami. - Możesz odejść, jeśli chcesz - powiedział. - Ale mieszkanie jest moje i niczego stąd nie zabierzesz. _ Nie odezwała się. Nie była w jej stylu walka o garnki i krzesła. Niewiele mieli w tej cudem przez Pawła zdobytej kawalerce. Wtedy nic jej nie interesowało prócz Kazika. Kiedy wyjechał do stolicy, ciężko to przeżyła. Mieszkała wciąż z Wernerem, choć spali teraz na osobnych tapczanach i prowadzili oddzielne gospodarstwa. Odzywali się do siebie z rzadka, acz niezwykle poprawnie. Sprawę o rozwód wniosła Aga, choć to Paweł był tym „poszkodowanym"- Z Warszawy szły listy na poste restante. Listy pisane maczkiem, pełne słów miłości i obietnic. Agnie- 80 szka po rozwodzie wyprowadziła się na drugi koniec Krakowa do pełnego uroku „Cichego Kącika" - dzielnicy willowej zamieszkanej przez ludzi sztuki, nauki i ówczesnych partyjnych bonzów. Wynajęła tam malutki pokoik na poddaszu i tak żyła od jednego zamówienia do drugiego, starając się punktualnie płacić gospodyni, a z drobnych resztek wnosić mizerny, niestety, udział w „nocne życie" prawdziwych pracowni, z których słynął w tych latach gród pod Wawelem. Miała własne grono przyjaciół, malowała okolicznościowe hasła, od czasu do czasu trafiała się prawdziwa gratka przy scenografii w teatrze „Groteska". Tak zapamiętała, chyba do końca życia, premierę „Męczeństwa Piotra ?'????" Sławomira Mrożka. Wtedy jeszcze nie myślała o tkactwie. Raczej o grafice użytkowej, ilustracji książkowej. O swym rozwodzie natychmiast zawiadomiła Kazika. Spodziewała się wybuchu entuzjazmu, tymczasem spotkał ją zawód. Ukochany mężczyzna słał dalej listy pełne miłości i tęsknoty, ale nie było w nich ani słowa o rychłym połączeniu. Miał duże trudności ze znalezieniem pracy, pomieszkiwał to tu, to tam, dawał korepetycje, coś mu obiecywano, ale stolica nie padła mu u stóp. Zamknięte dla meldunku miasto broniło się przed przybyszami z głębi kraju. Nie on jeden nie miał szans na mieszkanie. W takiej sytuacji byli również inni. Tyle tylko, że z „tymi innymi" Agnieszka nie zamierzała się wiązać. Chciała, by zrealizował w końcu to, co jej obiecał. Tak minął rok pełen politycznych burz, niewykorzystanych możliwości i nieprzemyślanych decyzji. Agnieszka z trudem wiązała koniec z końcem. Matka proponowała jej łóżko we wnęce, ale odmówiła. Ta stara krakowska kamienica pamiętała dawne dobre czasy. Dziś z pięciopokojowego olbrzymiego mieszkania uczyniono kołchoz. Każdą izbę zajęła inna rodzina, zaś największy, dawniej bawialny, obudowano ścianką z drewna tworząc wąski, długi i kręty, wiecznie Uwaga na spadające anioły - 6 ul brudny korytarz. Wspólna kuchnia i wspólna łazienka z nieczynnym piecem dopełniały reszty. Dom cuchnął kotami, gotującą się kapustą i niedopranymi pieluchami. Tego Agnieszka nie potrafiła znieść. - Będę głodować, ale płacić za swój pokój, mamo! -powiedziała. Matka, wówczas już wdowa, wzruszyła ramionami. Nie była zadowolona ani z małżeństwa córki, ani z jej pospiesznego rozwodu. - Żyjesz tak, jak sobie na to zasłużyłaś - odparła cierpko. Ja bym tak nie mogła. Zostawić Pawła dla jakiegoś tam... no, nie wiem. - Nie znasz przecież Kazika. Dlaczego więc mówisz „jakiś tam"? Przeniósł się dla mnie do Warszawy. Zostawił tu Zochę. - Ale się jeszcze z nią nie rozwiódł, prawda? - blado-niebieskie oczy matki były spokojne i prawie pogodne. -Jak myślisz, dlaczego? Nie wiedziała. Naprawdę nie potrafiła tego zrozumieć. Postanowiła pojechać do Warszawy. Na jeden lub dwa dni. O hotel, w tym ciągle jeszcze zniszczonym mieście, było niezwykle trudno. I koszt tego przedsięwzięcia nieco przerastał jej możliwości. Ale napisała, że chce przyjechać. List, który przyszedł, bardzo ją podbudował. Hotel, daleko na Górczewskiej, ale jednak załatwi. Na dwie doby. Cieszy się. Będzie na nią czekał po pracy. W kawiarni na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Całuje. Pociąg przyjechał na dworzec Warszawa Główna bladym rankiem. Był listopadowy chłodny i wilgotny dzień. Górne piętra Pałacu Kultury i Nauki tonęły we mgle. Agnieszka bezskutecznie usiłowała otulić się swoim szarym lodenowym płaszczem. W popielatym bereciku, z czerwonym neseserkiem pamiętającym czasy powojennego szabru, stanęła przed dworcem nie bardzo wiedząc, 82 co właściwie tu robi. Wokół niej kłębił się tłum źle ubranych ludzi z tobołkami, dziećmi i koszykami z jedzeniem. Wiejskie baby zziębnięte i podmiejska żulia smarkająca w palce. Ten obraz ją przygnębił. Zobaczyła parterową wciąż Warszawę z kikutem „Prudentialu" i jedyny, z okupacyjnych czasów zapamiętany gmach Pasty. Po jakimś czasie, wtopiwszy się w śródmiejski gwar i ruch, odetchnęła. Zburzone miasto żyło. Odbudowano Nowy Świat, nienaruszony stał szary kamienny Bank Gospodarstwa Krajowego, którego ostatnim przed wojną dyrektorem był jej ojciec. - Tato - szepnęła z oczyma pełnymi łez - dlaczego mnie zostawiłeś? Dlaczego nie wróciłeś z tej okropnej wojny? A mówiłeś, że tak mnie kochasz... swoją małą córeczkę. Bardzo mi ciebie brak... bo widzisz ona, moja matka, prędko się pocieszyła. Znów wyszła za mąż. Wciąż olśniewająco piękna i młoda nie umiała żyć sama. A ja? Przytomnie zostawiła neseser w szatni kawiarni. Czas wlókł się w nieskończoność. Agnieszka co chwilę spoglądała na zegarek i brnęła dalej oglądając kątem oka wystawy. Mogłabym tu pracować jako dekoratorka. No, coś przecież by się znalazło. Tylko ten cholerny meldunek! Żaden urząd nie da mi zgody na stałe zamieszkanie w stolicy. Czy to sprawiedliwe? Przecież mieszkałam tu przed wojną, potem rok w czasie okupacji... gdyby nie mama, ten jej nie wy darzony pomysł z przeprowadzką do Krakowa! Dlaczego tak postąpiła? To całkiem proste! Zamiast walczyć o odzyskanie własnego mieszkania, które przecież przetrwało, jest całe i nienaruszone - wolała wyjść za mąż do Krakowa! Zdjęła sobie z głowy ciężar wyłącznej opieki nad dzieckiem, zdobywania pieniędzy, walki o byt, jaka niewątpliwie czekała ją w kompletnie zburzonym, wypalonym mieście. Moja piękna i niezwykle egoistyczna matko, jakąż mi wyrządziłaś krzywdę! 83 Agnieszka potknęła się na nierównym bruku. Chwytając równowagę oparła się dłonią o ścianę starej kamienicy. Tuż na wysokości palców zobaczyła jaśniejsze odpryski, a powyżej okrągłe dziury. Seria z automatu czy ślad po pociskach niemieckiej broni pancernej? To miasto długo jeszcze będzie lizało wojenne rany. Tak bym tu chciała żyć. Kocham Warszawę, choć przeżyłam w niej ciężkie chwile. Zmęczona, w zakurzonych półbutach dobrnęła do kawiarni. Siedząc nad małą czarną wpatrywała się z natężeniem w drzwi. Wreszcie stanął w nich. Obrzucił wnętrze uważnym spojrzeniem, dostrzegł ją, kiwnął dłonią i skierował się do szatni. Widziała, jak kupował paczkę papierosów, płacił, odbierał resztę. Widziała, jak szedł ku niej bez uśmiechu, ale w oczach miał te same błyski, które znała dobrze. Nie rzucili się sobie w ramiona. Był na to zbyt opanowany. Ale poczuła ciepło jego ust na policzku. I znany nikły zapach wody kolońskiej. Przesunęła dłonią po jego ustach, podbródku. Jak każdy brunet miał silny zarost zmuszający go czasami do dwukrotnego golema się. Poczuła natychmiast ten minimalny odrost i wreszcie serce przestało jej walić jak oszalałe. Nie bardzo pamięta, czy pili jeszcze kawę, czy też od razu wsiedli w tramwaj, który wiózł ich do dalekiego od centrum hotelu. Nie pamięta nawet momentu meldunku, tylko mały, ciasny pokoik z obowiązkową reprodukcją „Słoneczników" Van Gogha na ścianie. I łóżko - ich jedyną od tak dawna przystań. Wyszedł po dwóch czy trzech godzinach tłumacząc się, że tam, gdzie mieszka, nie znoszą niepunktual-ności. Bo przecież nie jest to pokój sublokatorski, lecz prawie rodzinny. Tak go tam traktują. Nie zadawała żadnych pytań. Zawsze potrafił wszystko wytłumaczyć opowiadając długie, nieraz męczące historie, może i prawdziwe, ale tak odległe od tego, co ją interesowało najbardziej: kiedy będą naprawdę razem. Na dobrą sprawę nie 84 wyglądało na to, iż kiedykolwiek to marzenie się ziści. Paląc jednego papierosa za drugim zdawał jej nerwową relację z trudnych warszawskich nocy i dni. - Może powinieneś się tu wżenić w mieszkanie! - mruknęła zmieniając pozycję. Hotelowe łóżko było twarde i mocno zużyte. Zareagował gniewem. Chodził od okna do ściany gestykulując. - Tobie się wszystko wydaje proste! - Zrobiłam, jak chciałeś. Jestem wolna. Nie odpowiedział. Żałowała nawet, że dopuściła w ogóle do rozmowy na temat rozwodu. Nie chciała przecież uchodzić za kobietę, która nie widzi niczego spoza złotej obrączki. I, u licha, nie była taką! - Zobaczymy się jutro? - spytał chyba bezmyślnie. Na pewno nie chciał jej urazić. Nie wytrzymała. Gniew wypełnił serce i umysł. - Przecież wiesz, że jutro wracam. Mam bilet! - Gdybyś chciała zostać... - był tak niezdecydowany i właściwie nieszczęśliwy, że aż żałość brała patrzeć. - I co to zmieni? - spytała cicho. - Czy znajdziesz dla mnie kąt w swoim życiu? Miał oczy pełne żalu. Może to nawet była rozpacz. Nie wiedziała. I do dziś nie wie. Rok później była związana już z innym. I bardzo starała się o Kaziku zapomnieć. Nie pisał, zniknął w rozgorączkowanym, odbudowującym się mieście, w trudnych politycznie czasach, nie sprzyjających romantycznym porywom serc. gnieszka raz jeszcze obrzuciła wzrokiem wnętrze pracowni. W kotle do farbowania bielizny, prezencie Ma-rioli-Drabiny, moczyły się pasma surowej wełny. Farba chyba zgęstniała, bo ostry fiolet przechodził w czerń. Do- si 85 lała wody i przemieszała długą kopyścią. Tak, teraz sam raz. Niech się pomoczy do piątku. Wieczorem ściągnę Łucję i rozwiesimy do suszenia. Kiedy wrócę z Wenecji, rozpocznę nową „łąkę". Będzie pełna wiosennyc' fiołkowych plam. 23 rturo Kranc przebiega wzrokiem tekst wyplut przez hałasującą maszynę. Rada Europejska ratyfikowała konwencją o zachowani tajemnicy danych personalnych w dobie komputeryzacji informacji o charakterze osobistym. Konwencja weszła w życie we Francji, RFN, Norwegii, Hiszpanii i Szwecji. Konwencja określa szczegółowo, jakiego rodzaju informa cje nie powinny być zachowywane w tajemnicy, oraz daj prawo zainteresowanym osobom do zapoznania się z in formacjami, zarejestrowanymi na ich temat. Nic ciekawego. Za szklaną szybą oddzielającą pomiesz czenie redakcyjne widzi Carlę pochyloną nad maszyną d pisania. Jej palce o nieprawdopodobnie długich, czerwo nych paznokciach migają nad klawiaturą. Od czasu d czasu dmucha w grzywkę opadającą jej na oczy. Cóż t za rasowa kobieta! - zachwyca się w duchu Arturo. Cóż bym dał za to, żeby choć raz się z nią przespać! No co bym dał? - sam uśmiecha się z własnej głupoty. Cóż może ofiarować takiej kobiecie mały, rudawy Ży z długim nosem? I na dodatek biedny Żyd? No, tylk bez zbytniego rozczulania się nad własnym losem. Wyrzucony z kraju zwanego ojczyzną zakotwiczyłem tu. I tu znalazłem pracę. Nikt mnie siłą nie wygania do Izraela. Jeszcze by tego brakowało! A kobiety? Czy muszą być piękne kobiety? Mogą być i brzydkie. Każdy ma to, na co zasługuje. No, może nie każdy. Taki Bieberstein si 86 z CNN ożenił się z Miss Argentyna. Jest od niego dwa razy wyższa i dwa razy głupsza. Co ja mówię, dwa razy! Dziesiąć razy głupsza! Ale chodzi po domu Biebersteina goła, jak ją Bóg stworzył, tylko z szarfą „Miss Argentyna 1978". A bogaty Bieberstein, co ma ciotkę w USA za bankierem, którego tylko przez przypadek nie przepuścili przez komin w Treblince, patrzy sobie na nią w tej szarfie, i patrzy. A potem przesypia się najwyżej raz. Bo na dwa to już mu nie staje. Carla odsuwa krzesło od biurka. Wchodzi do pomieszczenia z terkoczącymi maszynami i z uśmiechem spogląda na piegowatą łysinę Artura Krańca. - Wyglądasz, jakbyś zamordował własną babcię. - Jestem porządnym człowiekiem! - To rozpaczliwie mało! - śmieje się dziewczyna. Ma na sobie kostium w kolorze hortensji, z białym kwiatem w klapie. - Co się dzieje we wschodniej Europie? - Coś, co przypomina przybijanie galaretki gwoździem do ściany. Jak było w Wenecji? Carla mruży oczy. Ma minę kotki, która wypiła całą śmietanę. - Chcesz wiedzieć, kto to był tym razem? - klepie przyjaciela po ramieniu. Jej twarz promienieje. - Jak ty mnie znasz, Arturo! Faktycznie, poznałam tam wspaniałego samca. Wyobraź sobie, mieszkał w „Gritti" Palące! Arturo gwizdnął głośno. - Jakiś grecki milioner? Kobieta kręci głową. Jej jasne włosy połyskują w świetle lamp. - Rodak. Rzymianin. Potomek sławnej familii. Tatuś jest właścicielem paru fabryk spaghetti i równocześnie kolekcjonerem dzieł sztuki. W czasie wojny był kimś ważnym. U Duce. Arturo Kranc mruży krótkowzroczne oczy. Za grubymi szkłami w czarnej oprawie można dostrzec jedynie szparki. 87 - Wyobrażam sobie, co kolekcjonował w czasie wojny! Widziałem kiedyś ladę ze słojami. Były to marynaty z ludzkich genitaliów! - Ale się ubawiłam! Jak na procesie w Norymberdze! -Carla lekko blednie. Zna przecież Artura nie od dziś. I wie o jego okupacyjnych przeżyciach. To znaczy myśli, że wie. Arturo rzadko wraca do wspomnień., Tylko czasami, gdy coś się skojarzy. Lub gdy na murze rzymskiej kamienicy, w której mieszka, zobaczy znaki neofaszystów lub napisy w rodzaju: „A chi Italia? A noi Prati" czy „Israeliani in Siberia!" - Przesadziłeś, mój drogi. Stanowczo przesadziłeś! Arturo patrzy na nią z miną skarconego psa. - Wybacz, moja piękna! To wszystko z zazdrości. Jak się ten wspaniały samiec zwie? - Dino Umberto Cesare Emilio Gardini. Ładnie? Jest wszakże jeden szkopuł: jest głęboko żonaty. Arturo Kranc rozciąga usta w uśmiechu pełnym goryczy. - Jak powiedziałaś? Dino Umberto... Ależ tak! Pierwsze litery imion tworzą słowo. A jakie? No? DUCE! Twarz Carli tężeje. Rzeczywiście. DUCE. a Via delie Botteghe Oscure - ulicy Ciemnych Kramów, bo takie tutaj mieściły się w średniowieczu, zaraz obok czerwonego (nomen omen) gmachu Komitetu Centralnego Włoskiej Partii Komunistycznej, u wylotu wąziutkiej Via dei Polacchi jest knajpa zwana „Taber-naculum". Typowa włoska trattoria z kwadratowym wnętrzem, stolikami przykrytymi obrusami nie pierwszej świeżości, za to w czerwoną kratkę, i z atrapami szynek, połci słoniny i kiełbas zwisającymi z pułapu. W powietrzu unosi się zawsze zapach gorącego oleju wymieszany ? 88 z gęstym tytoniowym czadem i nikłą wonią utłuczonego czosnku. Za kontuarem, oddzielającym wnętrze sali od przestronnej, zdumiewająco czystej kuchni, zawsze tkwi ciężki tułów właściciela, Gabriele Sordi. Ten ponury drab z jednym tylko, świdrującym okiem (drugie przykrywa na stałe ciężka, czerwona powieka), obłożony stosem gazet, z „II Messaggero" na czele, jest od lat osobistym przyjacielem Artura Krańca. Gdyby nie on, Gabriele, Arturo zapewne już po pierwszych tygodniach swego pobytu w Rzymie przyjąłby, z konieczności, wizę wjazdową do Izraela. A tak... Bóg strzegł. Ale czyj Bóg? Abrahama, Izaaka, Jakuba, czy ów niecierpliwy zdeterminowany starzec z fresku Rafaela, przed którym nawet socjalista Sordi żegna się szybkim znakiem krzyża. - Ciao, Gabriele - Arturo osadza okulary na piegowatej łysinie. Robi to zawsze w momentach odprężenia. -Tkwisz w tej kupie prasy jak zapomniana, zasuszona mysz. Gabriele świdruje przyjaciela okrągłym czarnym okiem. - Ciao. Dawno cię tu nie było. - Dawno. Dostanę jedno białe? - Na koszt firmy. - Duże mięsiste dłonie są niezwykle sprawne. Z ciemnozielonej butelki z elegancką długą szyjką sprawnie spływa strumień koloru wypolerowanego bursztynu. Z tych jasnożółtych, klarownych i prześwietlonych słońcem. - Wiesz, co to jest? Arturo pije powoli, małymi łyczkami. Wie, że trunek jest specjalny. I tylko dla niego. Chce sprawić radość staremu przyjacielowi i jednemu z niekwestionowanych znawców tematu. Ten zwalisty mężczyzna o twarzy rozlanej gruszki i gęstych brwiach opadających na powieki, któremu, sądząc z wyglądu, nikt nie da powyżej dziesiątki w stu pięćdziesięcio-punktowej skali inteligencji, jest restauratorem od siódmego pokolenia i jednym z najmądrzejszych ludzi, jakich nosi ten włoski but od Alp po Gagliano del Capo na czubku obcasa. 89 - Nie, przyjacielu. Nie odgadnę. - Nawet gdyby się Krańcowi udało, nigdy by się do tego nie przyznał. Gabriele krzywi szerokie, wydatne usta. - „Palavacini". Lazio. Arturo kiwa głową. Wysącza resztę z kieliszka. Nazwa nic mu nie mówi. Niestety. Gabriele Sordi ukazuje w uśmiechu czarne pieńki w dolnej szczęce. - Założę się, no... o milion lirów, że jaki byłeś głupi, taki jesteś. Arturo szeroko rozkłada ręce. - Wygrałeś. Zwróć się do mojego banku. Zdaje się, że przed rokiem jeszcze coś miałem na koncie. - Ożeń się bogato. Nie znasz jakiejś starej Żydówki amerykańskiej? Kranc patrzy ze smutkiem na pusty kieliszek. - Nie znam, Boże dzięki ci za to, żadnej starej Żydówki. I na dodatek bogatej. Mógłbym się ożenić z którąś z tych skąpo ubranych panienek za rogiem, ale... - Goła żona zapełni gołe konto! - wybucha śmiechem Sordi. Jest tak rad z własnego dowcipu, że z rozpędu nalewa jeszcze jeden kieliszek z drogocennej butelki. Ale już więcej nie popełni tego szaleństwa. Flaszka z łabędzią szyją znika przezornie pod kontuarem. Arturo mruży oczy. Czuje głód. - Spaghetti! Królestwo za spaghetti! Podwójne! - jęczy ugniatając okolice żołądka. - Byle nie na koszt firmy! - Sordi z trudem odwraca otłuszczony kark i wrzeszczy w głąb kuchni: - Rosita, spaghetti alla Polacca! Znasz najnowszy dowcip? Arturo krzywi się. - Trudno, mów. - Kto jest komunistą? Ten, kto przeczytał wszystkie dzieła Marksa, Engelsa, Lenina. A kto jest antykomu-nistą? Ten, kto to wszystko zrozumiał! - Potężne ciało 90 wstrząsane paroksyzmem śmiechu kiwa się w jedną, to w drugą stronę. Ze świdrującego oczka spływa łza. Ociera ją serdecznym palcem, na którym, niczym skrzynka z narzędziami, tkwi sygnet z czarnym kamieniem. Kranc uśmiecha się półgębkiem. Jeszcze nie tak dawno tam, w swojej odrzuconej ojczyźnie należał do grona wiernych doktrynie. Było to dwadzieścia lat temu. Zaledwie dwadzieścia lat! Wdycha parującą woń pomidorowego sosu. Widelcem wyławia drobne kawałeczki mięsa. Je z przyjemnością. Dopiero tutaj, we Włoszech, nauczył się jeść i pić. Doceniać to, co na talerzu. - Tam się coś szykuje - mruczy połykając śliskie nitki makaronu. - W moim kraju. Gabriele palcem jak kostur pielgrzyma stuka w gęsto zadrukowaną stronicę „II Tempo". - Duże buuum. Wiesz, u nas jak wieje tramontana... - W Polsce wieje halny. A teraz czuję burzę. Zbliża się bardzo szybko. Tylko kto spróbuje ją zatrzymać? - Nikt. Nikt nie spróbuje. Posialiście wiatr, to zbieracie burzę. Nie ma takiego Goliata, który spróbowałby wam w tym przeszkodzić. Rosja tego już nie zrobi. Nie dziś. - Możemy sami się wykrwawić w bratobójczym ogniu. Sordi wzrusza ramionami. Wygląda tak, jakby to góra uniosła się i nagle opadła. - Nie znam zbyt wielu Polaków. Paru z tych, co u nas zostali po wojnie, nie wydawało się zainteresowanych komunizmem. A ty? Twoja dusza powinna przechadzać się po kibucach w okolicach Ziemi Świętej, a nie na równinach pomiędzy Bugiem a Odrą. Co cię tam tak ciągnie, Arturo Kranc? Jesteś niepoprawnym tym, no... ???? si dice in polacco? - Romantykiem. Arturo z trudem łowi widelcem ostatnią kluskę. Rozmazany sos z nitkami ziół i plamkami pieprzu wyraźnie źle mu się kojarzy. Odsuwa pusty talerz, który znika jak 91 za dotknięciem czarodziejskiej pałeczki. Już go myją tam, w tej sterylnej kuchni, pełnej pęków tajemniczych ziół czy też trucizn. Kto to wie? - Nigdy tego nie zrozumiesz, obskurny Włochu. Mój kraj nigdy nie miał normalnych granic! Jeździł na kółkach od wschodu po zachód jak deskorolka. A teraz koalicja chadecko-liberalna w RFN chce powrotu do granic z Polską z trzydziestego siódmego roku! - Wróć na ziemię, Arturo. Lata trzydzieste są za nami. I nigdy nie wrócą! Wiesz, co miały Włochy w trzydzies tym roku? Libię, Somalię, Erytreę i Wyspy Dodekanezu! W tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym nowy fiat 110 kosztował około dwudziestu tysięcy lirów. Przestańm śnić o pięknych latach! Niemcy też się zbudzą. Przysze dłeś, żebym cię pocieszał? - Nie. - Arturo wrzuca kostkę cukru do mikroskopijnej filiżanki kawy, która pojawiła się nie wiedzieć kiedy. -Dziś fiat 14 to... karabin maszynowy. I nikt nie wie, ile kosztuje. Martwi mnie to, co może wydarzyć się w moim kraju. - Twoim kraju! - uśmiecha się Sordi. - Jesteś niepoprawny. Od tylu lat żresz nasz makaron, popijasz naszym najlepszym winem, a łzę, tę jedną jedyną, wylejesz z powodu „ojczyzny", która cię pozbawiła obywatelstwa i pracy! Powinieneś jak święty Wawrzyniec zostać upieczony na ruszcie! - Naprawdę? - roześmiał się Arturo. - Naprawdę go upiekli? - Na złocisto. Tak mówią kroniki. A ja im wierzę. Co ci tu sterczy z kieszeni? List stamtąd? To dlatego... Kranc wyjął niebieską kopertę ze znaczkiem poczty polskiej. - Tak. Pisze do mnie Szulkin... był moim kumplem na studiach. Też dziennikarz. Jeden z tych, którzy nie bali się przyjść na peron, z którego odjeżdżał ten wyklęty pociąg do Wiednia o dziewiętnastej dziesięć. 92 - I co? - Prosi o pomoc dla jakiejś malarki. Wystawia po raz pierwszy na Biennale w Wenecji. Ta dziewczyna... zaraz... o, jest! Agnieszka Bartnicka chciałaby się przy okazji spotkać z człowiekiem z Bolonii. Polak, który tu mieszka od czasów wojny. Historia nie z tej ziemi, posłuchaj... Trzaskają drzwi. W ciemnym obrzeżu stają dwaj młodzi ludzie. Z pozy i kanciastości barów wynika, iż nie przyszli li tylko na porcję lazzani. Niczego się zresztą nie domagają. Tylko ten trzeci, który przemyka między nimi jak szczur. Ociężały tułów Gabriela twardnieje jak skała. Lewa dłoń ani drgnie. Ale prawa... dawno, w ułamku sekundy znalazła się pod szerokim blatem. Szczur unosi obie ręce w geście pojednania. - Buona sera, Gabriele. Nie zapłaciłeś składki, więc... Sordi nie zmienia pozycji ani na moment. Tylko w kuchni już jest o paru Włochów mniej. Za to pojawili się za drzwiami. Za tymi samymi, które jak kariatydy podpierają dwaj przybysze. Nieco teraz sflaczeli. - Chwycił kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma -wymruczał cichutko Arturo Kranc dopijając ostatni łyk kawy. Szczur wycofuje się z bladym uśmiechem błąkającym się w kącikach pobladłych warg. Reszta spraw toczy się gdzieś w ciemnościach rzymskiej nocy. Bo już zdążyła zapaść noc. 4 *~J anta Maria Maggiore jest największą bazyliką z osiemdziesięciu rzymskich kościołów poświęconych imieniu Marii. - Christiana lubi oprowadzanie wycieczek. Jest dyplomowaną tłumaczką z niemieckiego, i przewodniczką. Zanim wyszła za mąż za Dina, ukończyła znako- 93 mity włoski college dla dobrze urodzonych panien. Teraz nie musi zarobkować, ale nudzi się w domu. Przed śmiercią teściowej ta praca była dla niej ucieczką. Dziś jest już tylko przyjemnością. Doskonale wyszkolona służba i tak wie, co do niej należy. Toteż Christiana od czasu do czasu znika z domu na parę godzin, by zmieszać się z tłumem przeważnie źle ubranych, grubych Niemek i ich mężów z wypchanymi portfelami i karkami, na których równomiernie rozkładają się fałdy tłuszczu. Dzisiejsi turyści to niemiecka middle-class, marząca o zdjęciu ciasnych pantofli, kuflu zimnego piwa i kiełbaskach z rusztu. - Proszę spojrzeć - zachęca Christiana - nad całą nawą góruje wspaniale rzeźbiony sufit, dzieło wielkiego Sangal-lo z przełomu piętnastego i szesnastego wieku, bogato pokryty złotem. Jest to, proszę państwa, pierwsze złoto przywiezione ze świeżo odkrytej Ameryki, przysłane papieżowi w darze przez Ferdynanda Kastylijskiego... Niemcy słuchają grzecznie, ale mają już stanowczo dość zabytków. Po wyjściu z bazyliki z ulgą opadają na wygodne siedzenia klimatyzowanego autokaru, który sunie ulicami kierując się ku Via Appia Antica. To ostatni dziś punkt programu. - Jedziemy teraz po wyszczerbionych głazach, z których bruk układał tu konsul Appiusz w czwartym wieku przed narodzeniem Chrystusa... - Christiana odkłada mikrofon. Autobus zgodnie, nieco basowo chrapie. \0 hristiana dość ostro i ryzykownie prowadzi swoje małe uno. Chce zdążyć na obiad. Dziś spodziewają się gościa. Dawny znajomy Pierpaola. Przyjechał prosto z Bawarii, gdzie mieszka i pracuje dla Instytutu Sztuki. Wjazd do garażu jest jak zawsze zastawiony. To Dino, 94 który bardzo się spieszy i musi mieć samochód pod ręką. Christiana rozgląda się. - Pani pozwoli - to Mario. Ogrodnik. - Przecisnę się tamtędy. Inaczej wszystkie wozy kompletnie się zablokują. Christiana lubi Maria. Ma ładną twarz i nieskazitelnie czysty kombinezon. Z ulgą wrzuca kluczyki do otwartej dłoni. Tuż przy schodach oszałamiająco pachnie mimoza w alabastrowej donicy. Ze schodów schodzi doktor Berg naciągając z uwagą skórzane rękawiczki. Robi to tak dokładnie, jakby się przygotowywał do ciężkiej operacji. - Dzień dobry, doktorze. Czyżby mój teść czuł się gorzej? Doktor Berg rozciąga w uśmiechu grube wargi. - Nic złego, pani Christiano. Ale wiek robi swoje. Nie jest już takim dziarskim starcem, jak to bywało za życia pani Franceski. Bardzo mu jej brakuje, a pani? Pytanie, które nie powinno było paść. A padło tylko dlatego, że choć doktor Berg był od lat lekarzem rodziny, to starannie przed nim ukrywano znaną powszechnie animozję pomiędzy synową i teściową. - O, tak - Christiana na schodach rozpina guziki rezedowego kostiumu. - Wszystkim bardzo żal, że odeszła. Do widzenia, doktorze. Angelino, czy już podano do stołu? - Tak, proszę pani. Zjedzono już zupę. Na drugie jest dziki królik w słodko- winnym sosie. I mus czekoladowy. - Dobrze. Mnie nie podawaj. Czy dzieci są? - Tylko signorina Gabriela. Panicz nie wrócił z uczelni. I jest monsignore Monitelli. Christiana unosi oczy w górę. Nie znosi spowiednika zmarłej. Jego opasłego ciała, spoconych białych dłoni i lisio-fałszywej pokory na chłopskiej, kwadratowej twarzy. Jest teraz spowiednikiem papieża. I powiernikiem 95 wielu wysoko postawionych osób. Mówi się nawet o policji i niektórych członkach rządu. Kiedyś Dino zażartował, że doskonale sobie wyobraża monsignore Monitelle- go z coltem - pythonem 357 za tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt dolarów sztuka w dłoni. Pierpaolo ostro wtedy zareagował: - Jest wyznawcą Mussoliniego, jak ja i twoja matka! Duce pozyskał wielu katolików Paktami Laterańskimi. To on, i tylko on doprowadził do porozumienia ze Stolicą Apostolską i zakończył ten bezsensowny, trwający ponad pół wieku spór pomiędzy Kwirynałem a Watykanem. Trzeba znać historię swego kraju, mój synu! - Znam, tato - odburknął Dino dość niegrzecznie -jak również fakt, że Mussolini jest odpowiedzialny za pięć tysięcy skazanych z mocy wyroków Trybunału Specjalnego i dziesięć tysięcy zesłanych! Nie wszyscy byli po tej samej stronie, tato. A jego słynna demokracja totalitarna nie była najlepszym systemem sprawowania władzy! Taka wymiana zdań należała jednak do rzadkości. Dino starał się nie denerwować ojca. Ale też z trudem znosił ciężką atmosferę jego gabinetu. Dawno by się stąd wyprowadził, gdyby nie matka. Nie chciała o tym słyszeć. - Mam żyć z dala od własnych wnuków? Nigdy! Czy się to podoba Christianie, czy nie, tu jest wasze miejsce. W tym domu. Jest tak obszerny, że... - umilkła zaciskając sinawe usta. Zapewne myślała o Carlitto, który także mógłby mieszkać z nimi. Mógłby, gdyby chciał. Ale Carlitto nie chciał. I wiedział, co robi. Christiana nie nalegała, choć parokrotnie oglądała znakomite rzymskie rezydencje nadające się na własne gniazdo. Coś ją przed tym wstrzymywało. Bała się, że zrazi sobie męża. Kiedy odświeżona i przebrana weszła do obszernej jadalni, na jej widok podniósł się z krzesła wysoki, bardzo szczupły i stary mężczyzna o gęstej siwej czupry- 96 nie i ruchach wojskowego. Stuknął obcasami i przedstawił się: - Wolfgang Stein. Historyk sztuki. Z Dusseldorfu. Christiana podała mu dłoń. - Przepraszam za spóźnienie, ale oprowadzałam po bazylice Santa Maggiore pańskich rodaków. Cień uśmiechu przemknął przez suchą twarz i zgasł w kącikach oczu. - Pewnie mocno chrapali w autokarze. - Zgadł pan. Cóż, nie każdego interesują stare mury - usiadła na krześle usłużnie podsuniętym przez Angelinę. Nalała do kieliszka nieco wody. - Zmęczyłam się. - Nie wiem, po co to robisz, mamo! - mruknęła Gabriela znad deseru. - Szkoda twojego czasu. - Dla sztuki nigdy nie szkoda czasu - westchnął nieco obłudnie monsignore Monitelli. Widać było, że wypił sporo wina. Jego zwykle blada, nalana twarz wyraźnie się zaróżowiła. - I dla modlitwy. Gabriela oblizała łyżeczkę. Matka skarciła ją wzrokiem. Trudno tę dzisiejszą młodzież wdrożyć do dobrych manier. - Czym się pan szczególnie zajmuje, Herr Stein? -rzuciła pytanie. Gość skłonił głowę. To było coś w rodzaju hołdu dla znakomitego akcentu Christiany. - Jestem nieco nietypowy, gnadige Frau. Wielbię rysunek piórkiem Rembrandta, wielkiego Vermeera z Delft. Całe życie zachwycali mnie impresjoniści, pointyliści, dzicy i kilku surrealistów. Sama pani widzi... - Kawę podano w salonie - odezwał się Pierpaolo, jakby chcąc przerwać potok słów. - Może przejdziemy. Monsignore... tędy... - Wiem, wiem! - kapłańskie szaty wyraźnie opinały się na okrągłym brzuchu. Srebrny krzyż podnosił się i opadał w rytm przyspieszonego oddechu. Uwaga na spadające anioły - 7 ?/ - Niedługo będzie woził brzuch na taczkach - szepnęła Gabriela do matki. Roześmiały się cichutko. py o, nareszcie sami! - sapnął Pierpaolo Gardini, gdy wraz z gościem zapadli w głębokich skórzanych fotelach gabinetu. - Witaj, stary druhu! Kieliszki z kryształowego szkła odbijały promienie zachodzącego słońca. Złocisty koniak wydzielał łagodny bukiet zapachów. - Jestem stary. Ty też. - Gość mówił po włosku wolno i wyraźnie. Nigdy nie nauczył się go dobrze, jak zresztą żadnego z języków krajów, w których bywał. Dłużej lub krócej. Międzynarodowy rynek sztuki posługuje się głównie angielskim. Ale żaden z mężczyzn siedzących przy szklanym stoliku nie znał go na tyle, by prowadzić swobodną rozmowę. No, cóż. Obaj byli starzy, obaj zbliżali się do osiemdziesiątki. I obaj nad wyraz dobrze się trzymali. - Czuję się młodo. Szczególnie, gdy czytam w gazetach o kolejnej, wyraźnej porażce komunistów i pewnym, choć nieznacznym, spadku poparcia dla chadeków. Ale neofaszystowska partia MSI - DN... - Dzięki Bogu, trzyma się dobrze! - zatarł dłonie Pierpaolo. - Wspieramy ją, jak możemy, pieniędzmi. Ostatnio dzięki pewnej transakcji w Banco di Roma udało mi się przelać na konto partii wcale niezły grosz. A wybory do władz terenowych, dały MSI sporo mandatów. - Pewnie sami młodzi? Pierpaolo upił łyk. - Nie zazdrość, Wolfgang! Bez młodych daleko nie zajedziemy! Pokolenie, które przyszło po nas, jest dla naszych idei stracone. Na przykład mój syn, Dino. I Carlitto. Ale ? 98 wnuk... ho, ho! To materiał na niezłego przywódcę. - I w Niemczech Organizacja cieszy się coraz większą popularnością. Szczególnie wśród młodzieży bezrobotnej. Są właściwie bez perspektyw na przyszłość. Toteż widzą w neonazizmie najlepsze lekarstwo na aktualne trudności. Prosit! 9) ***J enerwuje mnie ta twoja załgana moralność! -Agnieszka ze złością zapina biustonosz. - Uzurpujesz sobie tylko prawa, całą swoją uwagę koncentrując poniżej pępka! - Kiedy się jest w łazience, można by udać, że się nie słyszy. Ale nie w kawalerce na dwudziestu sześciu metrach kwadratowych. Mimo puszczonej wody mężczyzna słyszy każde słowo. - I tylko tam lokujesz charakter, godność i miłość! Jak to wygodnie mieć taki niekłopot-liwy romans! Mijają się z trudem w metrowym korytarzyku. Agnieszka wymachuje majtkami z francuskiej koronki. Zatrzaskuje za sobą drzwi łazienki. Mężczyzna wiąże krawat powoli, bez pośpiechu zaciągając się papierosem. - Kto ci powiedział, że jesteś niekłopotliwa? - pyta wciskając stopy w pantofle. - Przyjeżdżam tu po ciężkim dniu pracy, liczę na chwilę wytchnienia... - Odpoczynek wojownika! - Agnieszka wciąga sukienkę przez głowę. Jest podenerwowana, zła. Rozmawiają tak ze sobą już od tylu lat, tylu powrotów i rozstań. - Usiądź, zapal - mężczyzna ma zmęczoną twarz. Jest też u kresu wytrzymałości. Kłopoty w pracy, niedospanie, złe krążenie i ból w krzyżu. - Przestań wrzeszczeć. Czeka cię wspaniała podróż, nigdy nie byłaś w Wenecji, masz wystawę... o co chodzi? - Bo ty, Kaziku, niczego nie rozumiesz! Nic o mnie nie wiesz! W ogóle cię nie obchodzę... 99 - I dlatego wciąż tu jestem - kończy z lekkim wzruszeniem ramion. Co ja takiego w nim widzę? - zastanawia się Agnieszka. -Dlaczego pozwoliłam mu wrócić? Przecież zamiast ze mną, ożenił się z Joanną. No, tak. Ale to właśnie ona umożliwiła mu warszawski start. To jej zawdzięcza pierwsze mieszkanie, małą kawalerkę w wieżowcu na Powiślu. Zdobyła ją dzięki ludziom, z którymi pracowała, i to jej nazwisko figuruje w książce telefonicznej. Widać w końcu musiał się ożenić. Inaczej me wypadało. „Joanna uważa mnie za porządnego człowieka" -mawia często. Nie sztuka, skoro się tak pracowicie i udatnie kamufluje „drugie życie". Kiedy zacytowała Łucji: „Bo on nie żyje z własną żoną" - przyjaciółka zareagowała retorycznym pytaniem: „A czy ona o tym wie?" Roześmiały się obie serdecznie. Tylko, że Agnieszka do dziś nie wie, w co może wierzyć, a w co nie. Na wszelki wypadek nie wierzy w nic. W słowa o miłości też. - Ale cóż w takim razie robi ten ładnie dziś siwiejący mężczyzna w moim życiu od dwudziestu jeden lat? Co prawda z przerwami na dwa zagraniczne kontrakty, ale jednak. Dlaczego wraca z takim uporem właśnie do mnie?! I dlaczego ona, Agnieszka, przyjmuje go z całym dobrodziejstwem inwentarza? Kazik jest zazdrosny, wścieka się na mężczyzn, z którymi sypiała, ale wciąż jest. I dobrze się komponuje w tym ciemnowiśnio-wym fotelu. - Roześmiała się w duchu. Bo zawsze wylezie z niej malarka. - O co chodzi z tą Bolonią? - dopija łyk kawy, równocześnie zaciągając się dziesiątym już chyba papierosem. Ma taki dziwny zwyczaj wypalania ich tylko do połowy. A kosztują majątek, bo pali najlepsze. - Musiałabym ci, Kaziku, opowiedzieć coś, o czym nawet ty nie wiesz. Czego dowiedziałam się od mamy na dwa dni przed jej śmiercią. Coś, co wstrząsnęło mną dogłębnie. Co spowodowało, że wywrócił się mój dotych- 100 czasowy spokój. Że śmierć matki wyciągnęła z głębi i utysiąckrotniła śmierć mego ojca. Ja ich straciłam równocześnie. Rozumiesz? - Nie. Twój ojciec umarł, o ile pamiętam, w czasie wojny w Kazachstanie. Był wywieziony do Rosji. Tak mówiłaś. - Bo tak myślałam. I wierzyłam w to. Od czasu, gdy Tesia Wileńska wróciła wraz z Kitty z rosyjskiej tułaczki. Był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty dziewiąty. Miałam dziesięć lat. Tyle, co Kitty. - Tesia to twoja ciotka. - Mówiłam do niej: ciociu. Ale nie miała z nami powiązań rodzinnych. Była przyjaciółką mamy jeszcze sprzed wojny. Wywieziono ich, całą trójkę, ze Lwowa w czterdziestym. Mąż Tesi istotnie umarł tam, na obczyźnie. Chyba na czerwonkę. Tesia z córką po wielu korowodach wróciła do kraju. I zaraz potem zeznała w sądzie, że mój ojciec był tam z nimi. I też zmarł w tym cholernym Kazachstanie! - A tak nie było? - Nie. Agnieszka głęboko zaciąga się papierosem. Rzadko pali. Głównie gdy jest szczególnie zdenerwowana. Prawdę o Kazachstanie zna od niedawna. I opowiedziała o niej dotąd tylko Łucji. Teraz musi to wszystko przeżyć jeszcze raz. Deszcz łagodnie bębni po parapecie. Wczesny, czerwcowy. Przyda się roślinności. Mężczyzna nie odzywa się. Nie ponagla. Zna Agnieszkę i wie, że i tak musi wszystko z siebie wyrzucić. Szkoda tylko, że zaczęła tę opowieść tak późno. Powinien wracać do domu. Jest zmęczony i bardzo chciałby się położyć. Pogłaskać psa i zapaść w dwugodzinną drzemkę. Wstaje codziennie o czwartej trzydzieści. - Więc gdzie zginął twój ojciec? 101 Agnieszka zdusza niedopałek. Zagląda do pustej filiżanki. Na dnie jest tylko plama z fusów. - Zdobywając Bolonię. - Co takiego? - Kazik otrząsa się z ogarniającej go senności. Opowieść brzmi jak baśń z tysiąca i jednej nocy. - Nie wywieziono go do Rosji? Po cóż więc ten cały Kazachstan? Dlaczego ciocia Tesia wymyśliła tę całą historię? - Na prośbę mamy. Mężczyzna kręci głową. Nie rozumie sensu. - Po wojnie poszukiwałyśmy ojca przez Czerwony Krzyż. Nikt nic nie wiedział. Odpowiedzi były enigmatyczne. Podejrzewałyśmy, że może jest na liście katyńskiej. Ale kiedy Londyn ogłosił tę listę, bo do Polski dotarła drogą nielegalną, nie było tam nazwiska Karola Bartnickiego. A moja piękna mama miała dość samotności i trudów powojennego życia. Znalazł się ktoś, kto chciał się z nią ożenić. Tylko, że do tego trzeba było mieć zaświadczenie, że się jest wojenną wdową. Rozumiesz już? - Tak. Tesia zeznała w sądzie, że ojciec zmarł na jej oczach w Kazachstanie. Rzecz była wtedy nie do sprawdzenia. Ale gdyby twój ojciec wrócił? Mogło się tak zdarzyć! - Mama o tym w ogóle nie myślała. Mówiła, pamiętam to dobrze: „Gdyby miał wrócić, to już by był. Inni wrócili. Albo napisali". W tym było wiele prawdy. Mój ojciec wyjątkowo nas kochał. Gdyby żył, wróciłby do Polski. Z Londynu czy też Kamczatki. Deszcz pomału przechodził w ulewę. Niebo zaciągnęło się niskimi chmurami. W pokoju panował lekki półmrok. Agnieszka nie zapalała światła. Lubiła szarą godzinę. Z kimś. Czuła, że musi to wszystko przeżyć jeszcze raz. Może przyjdzie oczyszczenie. - Skąd się dowiedziałaś o Bolonii? I to dopiero w trzydzieści lat po wojnie? 102 - Przyszedł list. Na szczęście stało się to już po śmierci mamy. - Dlaczego na szczęście? Zrób mi jeszcze łyk kawy. Agnieszka podnosi się z fotela. Stoi na środku pokoju. Jej twarz w oprawie gęstwiny czarnych włosów ma nieco bledszy odcień. Idzie do malutkiej ciemnej kuchenki zapalić gaz. - Zdajesz sobie sprawę z tego, co by było, gdybym ten list z Włoch dostała wierząc święcie, że tato ma grób gdzieś pośród pól bawełnianych czy też winnic Kazachstanu? To dopiero byłby szok! Tesia Wileńska umarła pięć lat temu. Kitty o niczym nie miała pojęcia. Tak jak ja. Obie wierzyłyśmy naszym matkom. Gdyby mi mama tego nie wyznała... to nie wiem... W małym pokoju pachnie kawą. Deszcz już nie leje, lecz znów siąpi. Tak dobrze jest siedzieć w przyćmionym blasku lampy z pomarańczowym abażurem, którą zapaliła. Abażur jest dziełem Jacka Trzmiela. Złocisty sznur silikonowy. I pęk kwiatów o odcieniu wiśni wpadający w ciepły brąz. - Kto napisał? - Stanisław Koromyski. Przyjaciel i wojenny dowódca ojca z Dziewiątego Batalionu Strzelców Karpackich. Razem zdobywali Bolonię. Ojciec zginął, on przeżył. I tam mieszka do dziś. Na przedmieściu San Lazarro di Savena. - Ale dlaczego nie odszukał was wcześniej? - mężczyzna rozumuje logicznie. Agnieszka niechętnie wzrusza ramionami. - Bo mama skutecznie zatarła za sobą wszystkie ślady. Koromyski znał nasz przedwojenny adres warszawski. Mieszkanie ocalało, ale mama do niego nigdy nie wróciła. Było już przez kogoś zajęte, a jej nie chciało się walczyć o swoją własność. Wolała bezkonfliktowo przenieść się do Krakowa. To jest jej rodzinne miasto, tam przeżyła wojnę spora grupa znajomych i przyjaciół. Tam mieszkał 103 Henryk. Drugi mąż mamy. I tam potem umarł. O warszawskim mieszkaniu na Konopczyńskiego w ogóle nie chciała pamiętać. Koromyski pisał na ten adres. Listy pozostawały bez odpowiedzi lub wracały z adnotacją: „adresat nieznany". W Warszawie też o mamie nikt nie wiedział. Za to w Krakowie miała już nowe nazwisko. - Niesamowita historia. A jednak ten człowiek znalazł cię. Jak? Ty też zmieniłaś nazwisko. - Zapominasz, że nigdy nie zrezygnowałam z panieńskiego. Wszędzie w dokumentach zachowałam pierwszy człon - Bartnicka. Przed rokiem wydrukowano katalog moich prac. Na wystawę w Paryżu. Jest tam moje duże zdjęcie i wszystkie daty. Imiona rodziców też. Zagranica tego wymaga. Nie wiem dlaczego, ale wymaga. Był również adres pracowni. Katalog wszędzie rozesłał Jacek. Ma we Włoszech masę przyjaciół. W świecie sztuki i dziennikarskim. Teraz też każdy chce mi jakoś pomóc. Mam, o tutaj, adres Polaka, Artura Krańca, mieszka w Rzymie i pracuje dla Reutera. Możliwe, że mi jakoś załatwi przystanek w Bolonii. No nie wiem... - Wróć do tematu. - Dobrze. Koromyskiemu przez przypadek wpadł w ręce katalog. Pokazał mu go ktoś z miejscowej Polonii. Jak mi pisze, próbuje odnaleźć córkę swego przyjaciela. A jeśli nią jestem, prosi o przyjazd. Proponuje zaproszenie i ułatwienie w sprawie wizy. Chce jeszcze przed swoją śmiercią zaprowadzić mnie na cmentarz, abym, jak ładnie to określa: „pochyliła głowę nad krzyżem kamiennym, bo niewielu już takich co go wskażą". - W takim razie musisz się z nim spotkać. Słuchaj, kiedy ty właściwie wyjeżdżasz? - Dziś jest poniedziałek? No, to w przyszły wtorek. Odlatuję do Rzymu o jedenastej. Odwieziesz mnie na lotnisko? Mężczyzna marszczy czoło. 104 - Wiesz... przecież pracuję. Agnieszka przeczesuje palcami grzywkę nad czołem. - A zatem muszę liczyć sama na siebie. Cześć! - pozwala się pocałować. Właściwie chce, żeby już sobie poszedł. Trzeba wywietrzyć pokój, bo aż szaro od dymu. I napuścić wody do wanny. Jeśli jest gorąca, co się ostatnio rzadko zdarza. Wyciągnąć się w ciepłej pachnącej pianie, przymknąć oczy i wyobrazić sobie te wymarzone Włochy. Trzaskają drzwi. Stuka zasuwa i łańcuch. Woda jest ciemnozielona. To z nadmiaru płynu do kąpieli. Oszczędza ciężko zarobione dolary, ale nie szczędzi ich na dobre kosmetyki. I kawę. Agnieszka wpatruje się we własne stopy: krótko przycięte, polakierowane paznokcie. Czuje się dziwnie pusta w środku. Omiata wzrokiem biało-błękitną łazienkę i zabawny kosz z gałązkami sztucznego bzu, wiszący na jednej ze ścian. Zawsze ją bawiły takie gadżety: złocona rama bez obrazu, czerwony czajnik w charakterze wazonu do róż, płócienna lampa otwierająca się jak parasol. Nie ma w niej niczego z mieszczki. Jej własna estetyka nie pozwoliłaby na złote klamki i kolorowe szyby w drzwiach do pokoju. Woli pewną surowość w połączeniu z żartem. Nienawidziła krakowskiego mieszkania matki. Porcelanowych bibelotów i koronkowych obrusów. Wszystko wyglądało jak zakurzone i spleśniałe. Takie na niej robiło wrażenie. Podobne Wspomnienia ma z czasów okupacji. Była małym dzieckiem, ale w pamięci pozostał jej obraz ogromnego, prawie pustego pokoju, z którego wyniesiono czy też gdzieś wywieziono dywany i obrazy. Zostało po nich na ścianach sporo pustych, jaśniejszych plam. Pamięta też wizytę Niemców. Było ich dwóch, obaj oficerowie wyższych stopni, w nienagannie dopasowanych mundurach. Rozmawiali z matką po niemiecku. Przyszli zająć całe mieszkanie. Wyszli szarmancko się kłaniając. Udało się 105 obronić jeden z mniejszych pokoi. Zostały tam obie z matką. Mieszkanie zapełniło się od nowa meblami i obrazami. W ciemnym, pachnącym starzyzną holu pojawił się na ścianie duży portret Hitlera w przepięknych złoconych ramach. Dopiero w wiele lat później dowiedziała się, że te wszystkie meble i obrazy ukryte zostały w ich mieszkaniu przed wywiezieniem do Niemiec. A należały do wawelskich zbiorów. A ów portret Hitlera przykrywał jeden z oryginałów Maurycego Gottlieba, wiszący dotąd w Muzeum Narodowym. Zapełnienie mieszkania dziełami sztuki tuż pod nosem Niemców należało do jednego z najlepszych pomysłów krakowskiego oddziału Armii Krajowej i wtajemniczonych pracowników muzealnych. Wśród nich był Zygmunt, brat matki. Już przed wojną zajmował stanowisko konserwatora na Wawelu. Udało mu się ukryć i przechować wiele cennych dzieł sztuki. Zanim wpadł na dobre. Ale to było już po roku czterdziestym czwartym. Do tego czasu Zygmunt prowadził dziennik. Zapisywał w nim najważniejsze sprawy dnia. Ten dziennik Agnieszka zachowała na pawlaczu. Chciała go przekazać władzom muzealnym jako signum temporis, opowieść z czasów grozy i pogardy. Ale żaden z urzędników nie był nim zainteresowany. Dzięki tym zapiskom dowiedziała się wiele o tamtym czasie. Pod datą trzeciego października tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku znalazła wpisaną uwagę Hansa Franka, który na swą kwaterę wybrał Zamek Wawelski: „Polska ma być traktowana jako kolonia. Polacy będą niewolnikami Wielkoniemieckiej Światowej Rzeszy". Z wypowiedzi tego ostatniego, cytowanej przez Zygmunta, można było wywnioskować, że Polska to: „Nebenland des Grossdeutschen Reiches". - Satelitarny kraj. I jak mogłyśmy przeżyć pod jednym dachem ze Sturm-bahnfuhrerem Wolfgangiem Steinem i jego straszną ciotką, Frau Milli? A jednak żyłyśmy. I to właśnie mama 106 przechowywała pod tapczanem i w zegarze coraz to inne, wynoszone po cichu z muzealnych sal, bibeloty, srebra, porcelanę. Krążyły w dorożkach konnych i rikszach z mieszkania do mieszkania. A straszna Frau Milli z twarzą zasuszonej mumii stukała hebanową laską ze srebrną gałką w ścianę naszego pokoju nawołując: „Cóż to znów za przestawianie mebli w porze herbaty! Maryla, bitte, uciszcie się!" Kiedy Sturmbahnfuhrer Wolfgang Stein opuszczał Kraków na zawsze, a było to zimą czterdziestego czwartego, wyglądał jak Król Ubu. Ale zaciśnięte w siną kreskę wąskie wargi nie pozwoliły mu przemówić tekstem z Króla Ubu: „Tyle wiem, że mimo mego niezaprzeczalnego męstwa wszyscy mnie sprali!" Agnieszka powoli namydlą ciało. Piana już zniknęła. Woda jest zmętniała, ale wciąż głęboko zielona. Co dziś porabia niegdysiejszy Sturmbahnfuhrer Stein? Bo jego ciotka zapewne przeniosła się w zaświaty. Już wtedy była dobrze po siedemdziesiątce! Co robi wysoki, szalenie elegancki mężczyzna bez munduru? Jakiż mundur mógłby dziś założyć! Zapewne grywa jeszcze w tenisa i zapomniał, że trząsł ongiś dziewiątym wydziałem rządu Generalnej Gubernii. Tym od nauki i oświaty, gdzie pod płaszczykiem przeglądu muzeów toczyła się ohydna grabież dzieł sztuki. Tak, moja piękna mama wiele się przyczyniła do uratowaniu paru cennych eksponatów. Dzięki temu zresztą, dzięki pamięci ludzi udało mi się już pierwsze podejście na egzaminie w Akademii Sztuk Pięknych. Nie miałam najlepszego pochodzenia społecznego, córka bankowców i ziemian z majątkiem pozostawionym na zachodniej Ukrainie. Cóż, dla nowej władzy, w tych latach, lepszy był syn chłopa małorolnego lub córka robotnika, choć nie potrafili narysować dzbanka z jedną gałązką tamaryszka. Ale pomogli przyjaciele wujka Zygmunta. Dwóch z nich było profesorami Akademii. Nie zapomnie- 107 li okupacyjnych głodnych lat, pełnych nocnych koszmarów i dziennych łapanek. Szczęśliwie ocaleli w odróżnieniu od Zygmunta, który nie przetrzymał Oświęcimia. Woda już wystygła. Czas wyjść z wanny. trattorii na rogu Via del Mascherino zmrok zapada szybciej niż w sąsiednich willach, odgrodzonych od ulicy wysokimi sztachetami najeżonymi elektroniką. Tu słońce nie dociera nawet w południe. Niskie okno, zaciągnięte pstrą zasłoną, wychodzi na północną stronę szerokiego podwórza. Gruby Gianfranco, właściciel i kucharz w jednej osobie, obnosi dostojnie brzuch okręcony białą niegdyś ścierką. Od czasu do czasu łypie w kierunku drzwi oddzielających część restauracyjną od magazynowego zaplecza. Tam, za stolikiem z kulawą nogą i pod kalendarzem z gołymi Murzynkami, siedzą dzisiejsi goście: obcy z niemieckim akcentem i Mario z Wenecji. Od pół godziny drzwi od podwórza pilnuje ten gnojek Beppo Schiavone. Ten sam, który przystawia się, nie bez powodzenia, do chudej Angeliny, pokojówki Gardinich. Gdyby żyła signora Franceska, Angelina wyleciałaby z pracy z hukiem! Do czego to podobne - myśli Gianfranco pucując grube kufle - żeby pokojówka takiej rodziny, takich bogaczy, wałęsała się po trattoriach z nicponiem typu Beppa. Źle mu z oczu patrzy, a gada zawsze tak cicho, że niczego nie da się podsłuchać. Może i lepiej, bo policja coś za dużo węszy w ostatnich czasach. Mówią, że uaktywnili się wyznawcy Mussoliniego. Miałoby to być prawdą? Ciągle się słyszy, że w kraju brak porządku, albo po raz czterdziesty upadł rząd. I co z tego? Rząd upada, a jego, Gianfranca, interesy idą dobrze. Santa Barbaro, patronko restauratorów, obym nie wymówił tego w zły czas! Co się tam dzieje? Dlaczego Mario nie zamawia ani kieliszka 108 białego? Tamten to Niemiec. Mówi po włosku gładko, ale z gardłowym akcentem. Jak ci Bawarczycy mieszkający w sąsiedztwie. Są głośni, hałaśliwi i piją tylko piwo. Ani im w głowie zamówić „Bertarosse ^Ja Tavola" lub chociażby rosato di Verona. A to kto? Nie... młody Gian-ni? Skąd zna łobuza Beppa? Wita się z Markiem... ładna historia. Może powinienem szepnąć o tym panu Pierpao-łowi... nie, bez sensu. Nie będę się mieszał. To są sprawy ludzi bogatych. Niech robią, co chcą. A Mussoliniego tak dawno partyzanci powiesili za nogi! - To jest Gianni - przedstawił młodego człowieka Mario. Nieznajomy mruknął coś pod nosem. Może to było nazwisko, ale czy prawdziwe? I tak nikt nie będzie sprawdzał. - Przeszedł próbę. - Gratuluję. - To gardłowe „r" nikogo nie mogło zmylić. Gianniego także. - I tak wiem, że wcale wam nie chodziło o wyciągnięcie nazwisk z tego wraka, który był kiedyś człowiekiem. -Gianni rozpiął kurtkę z miękkiej zamszowej skóry. Na szyi zalśnił złoty łańcuszek o cienkich splecionych w misterny wzór ogniwach. Taki sam miał Mario. I stojący w drzwiach Beppo. Taki sam oplatał nieco żylasty kark nieznajomego blondyna. - Słusznie rozumujesz! - roześmiał się ten ostatni. -Nie sądzisz chyba, że nie udałoby się nam wydusić nazwisk z tego, jak sam powiedziałeś, ludzkiego wraku. Nam chodziło o to, jaki ty jesteś. No, do czego można cię użyć. Czy się nie rozkleisz. Mario pokiwał głową. Miał płaski tors i chude, cienkie ramiona. Zapadniętą pierś opinała czerwona koszula z plamami potu. - Będziesz niedługo potrzebował broni, Gianni. - Nieznajomy zrobił ruch ręką. Wyglądało to tak, jakby odpędzał uporczywą muchę. - Muszą ci się o nią postarać. Gianni zamrugał rzęsami. Nigdy nie strzelał z pistoletu. 109 Nigdy nie tknął tej dziewięciomilimetrowej baretty, którą dziadek trzymał w biurku. Ani też pozłacanego lugera blackhawka zamkniętego w sejfie razem z ważnymi papierami mediolańskiego koncernu. - To niech się pan postara - powiedział czując dziwną suchość w ustach. - Byle coś dobrego. Nieznajomy uśmiechnął się. Nie był to uśmiech faceta zapraszającego do walca na balu prasy w hotelu „Europa and Regina". Raczej cień uśmiechu mordercy na widok drgających jeszcze zwłok. Byle coś dobrego! - powtarza w myśli wypowiedziane przed chwilą zdanie nieopierzonego Włocha. Śmieszne, ale organizacja nie używa łatwego do zdobycia wschodniego szmelcu! Taki niklowany długi colt 44 magnum to prawie ręczna armata. Może przebić silnik samochodu, a nawet zestrzelić samolot. Albo dobre, małe automatyczne pistolety walter PPK/S. Cóż, Niemcy mają zaufanie do własnej broni. Choćby mausery-lugery. A jednak ma w oczach ten piękny salon broni „Kerr's Sporting Goods", położony o kilka przecznic za hotelem „Beverly Hills", w którym mieszkał przez ostatni miesiąc. Albo nie gorszy „Magazyn Abercrombie and Fith" w Nowym Jorku. Tam się robi interesy. Cóż, kiedy za Oceanem zaczęło być za drogo. Toteż obaj szefowie muszą zadbać o pieniądze. Po to się spotkali. A jak to zrobią - ich sprawa. My jesteśmy od roboty. Ja, Mario, młody Gianni i choćby przekupny Beppo. I jeszcze tysiące innych. Ci dwaj, zamknięci w gabinecie pięknej willi, są od zdobywania szmalu. Coraz większego. - Coś długo twój patron siedzi u Gardiniego - stęka niezadowolony Mario. - Omawiają trudne sprawy - mruczy Fritz zwany „Omegą". - Chodzi o miliony marek. Nie na nasze głowy. - Odsuwa kieliszek. Nie znosi wytrawnego wina. - Zamów mi kufel piwa! Mario niechętnie unosi się z krzesła i znika za kotarą. Omega nachylił się do Gianniego. 110 - Uważaj na nich. Nie ufam nikomu. - Mojemu dziadkowi też? - dziwi się Gianni. Fritz muska dłonią rzadkie włosy ze śladami łupieżu. - On i mój szef, Stein, są bez zarzutu. Mówię o tych gnojkach. Nie ufaj im, ale rób, co każą. W organizacji poty jest dobrze, póki każdy robi, co do niego należy. Gianni kiwa głową. Wraca Mario z kuflem Kronberga. Stawia go przed Omegą i sączy spoza zaciśniętych warg: - Ty, Niemiec! Nie mieszaj się do naszych włoskich ludzi. Zrozumiano? V0 o proponujesz, Pierpaolo? _ Stein zapala cygaro, długie i ciemne jak hawańska n0c. - Przepraszam, nie zapytałem, czy wolno? Pierpaolo usłużnie podsuwa popielniczkę. Ogromną, sześciokątną, ze szlifowanego kryształu rzucającego błękitne i czerwone błyski. - Pal. Ja przestałem trzy lata temu. Odpowiem ci, wszystko przemyślałem. Można rzec przygotowałem teren. O jaką sumę chodzi? Wolfgang Stein wpatruje się w rozżarzony koniuszek. Słodkawy zapach dymu unosi się w powietrzu. - Około... trzech miliardów marek. - Leciutki uśmiech unosi kąciki warg. Spod opuszczonych powiek uważnie przygląda się reakcji gospodarza. Ale Pierpaolo nawet nie mrugnął okiem, choć suma była trzykrotnie wyższa od spodziewanej. - Za dużo, by przekazać bezpośrednio do Zurychu. - Myślisz o Schweizer Nationalbank? - Tak. - Co stoi na przeszkodzie? - dziwi się Stein. - Stary druhu, nie znasz reguł gry. To prawda, że w samym tylko Zurychu przelewy wynoszą dzień w dzień 111 sto miliardów franków. Są to sumy gigantyczne i gigantyczne zyski. Ale po niedawnych skandalach z pieniędzmi z handlu narkotykami, żaden z pięciu największych banków, nie przyjmie trzech miliardów marek pochodzących z niewiadomego źródła. To są „graues Geld". Szare, brudne pieniądze. - Gdybym miał sprzedać „Rabina z cytryną" Marca Chagalla z galerii w Dusseldorfie, wiedziałbym co robić. Ale na praniu brudnych pieniędzy się nie znam. Od tego jesteś ty. I dlatego przysłano mnie tutaj. Po tylu latach niewidzenia się. - I dobrze zrobiono. Jak wiesz, mam cztery fabryki. Dwie w Mediolanie, jedną pod Rzymem i na Sycylii. Daję tam zarobić młodym bezrobotnym. I trochę kontroluję tę branżę. Żeby wpłacić trzy miliardy marek na swoje konto, musiałbym je zdrowo opodatkować. To się nie opłaca. Potrzebna nam będzie jakaś dobra firma pośrednicząca. Trzeba założyć spółkę finansową albo towarzystwo powiernicze... w najgorszym razie jakiś punkt handlu nieruchomościami. To dla wstępnej „przepierki". Otworzymy konto, ulokujemy pieniądze w papierach wartościowych, a dopiero te zdeponujemy w zurychskim banku. I jeszcze zarobimy na odsetkach. Czy to jasne? Wolfgang ułożył wygodnie głowę na miękkim oparciu fotela. Słuchając swego finansowego doradcy, przypomniał sobie chwile razem spędzone w pięknym gabinecie Hansa Franka na Wawelskim Wzgórzu w starym polskim mieście o nazwie Krakau. Jak dziś pamięta, przybył tam piętnastego grudnia tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Następnego dnia Himmler wydał specjalne zarządzenie o konfiskacie dzieł sztuki w Generalnej Guberni. Wywożeniem obrazów, rzeźb, mebli i porcelany zajmowała się specjalnie do tego celu powołana pseudonaukowa instytucja „Das Ahnenerbe", z ramienia której akcją grabieży kierował ten brzydki, lecz niezwykle inte- rn ligentny doktor Heinrich Harmjanz. Tak się złożyło, że na terenie GG musiał współpracować ze znienawidzonym przez siebie podsekretarzem stanu i równocześnie pełnomocnikiem Franka, SS-Oberfuhrerem doktorem Kai Miihlmannem. Obaj panowie nawzajem robili sobie psikusy, podkradali przesyłki kolejowe i samochodowe. -A ile bezcennych dywanów, sreber i kościelnych dóbr utknęło w ich własnych domowych zbiorach. Tego nikt nie wie. I wiedzieć nie będzie. Polacy po wojnie nieźle się naszukali, żeby odzyskać część wywiezionych skarbów, ale mało co znaleźli. Gdyby tak poszperać wśród spadkobierców Barthela lub tego rudawego zastępcy Harmjanza, SS-Sturmbahnfuhrera Wolframa Sieversa! Albo w sejfach bankowych Ameryki Południowej! - Wiesz, o czym myślałem? Pierpaolo dyskretnie zmienia pozycję. Cóż, lumbago daje mu się we znaki tej wiosny. - No? - Przypominasz sobie sierpień czterdziestego drugiego? Pierpaolo krzywi się. Niezbyt lubi wracać myślami do czasów, gdy był doradcą Franka z ramienia L'Ufficio per la protezione delie Belle Arti nei paesi occupati. I z duszą na ramieniu poruszał się po Krakowie dziwnym pojazdem 0 nazwie „riksza". Nie dowierzał podbitym narodom. A w szczególności Polakom. Mieli nieźle zorganizowane podziemie, słabo uzbrojoną, ale czujną Armię Krajową i nigdy nie można było mieć pewności, że się przeżyje do następnego dnia. Te przeróżne zasadzki, strzały zza węgła... sam Frank nie był pewien dnia ani godziny. 1 jeździł opancerzonym samochodem. Stąd powstał znany spór pomiędzy nim a dowódcą SS i policji w Generalnej Guberni Obergruppenfuhrerem Krugerem. Kiedy to było? Chyba wiosną czterdziestego pierwszego. Hitler już wtedy myślał o zaatakowaniu Rosji. A w Krakowie nie było bezpiecznie. Kruger wściekał się, że Frank podważa Uwaga na spadające anioły - 8 jego policyjną siłę, że węszy spiski. Jak było, tak było, ale to Frank zwyciężył. Dość, że na miejsce Krugera w czterdziestym trzecim przyszedł wyjątkowy drań Grup-penftihrer Wilhelm Koppe. On potrafił zaprowadzić porządek. I pomóc w sprawnym wywozie dzieł sztuki, choć to była działka Schutzpolizei, a właściwie Sonderdienst, pomyślanej przez Franka jako „elitarny oddział ochrony administracji". - Czy przypominam sobie sierpień? Czterdziesty drugi? Nie. Co to było? - Posiedzenie zarządu. Nigdy nie zapomnę, jak je zaczął Frank: „Panowie! Zwołując panów na dzisiejsze posiedzenie, podkreśliłem, że jest ono szczególnie pilne i ważne, mam bowiem zamiar poinformować panów o posunięciu wyjątkowo ważkim i mającym decydujące znaczenie. To, co panom powiem, jest ściśle poufne...". - Bo i było poufne. Cała nasza późniejsza współpraca opierała się na tym zadaniu. To w tym dniu poznaliśmy się, Wolfgang? - Jawohl, Herr Gardini. - Nie sądziłem, że znów uda nam się powrócić do starej ideologii. I to poprzez pieniądze... - Pieniądz nie ma idei, ale tylko idee robią pieniądze! -Stein zdusił niedopałek w popielniczce. - Ja o tym wiedziałem. Już w dniu zakończenia wojny. Ta idea ma przyszłość, Gardini. Jest wieczna. Świat zachłysnął się demokracją. Ale to nie jest ustrój na ciężkie czasy. Bóg da, Wielkie Niemcy zjednoczą się, czy się to Sowietom będzie podobało, czy nie. Już dziś jesteśmy gospodarczo przygotowani do rządów silnej ręki. - Ale też i silnej głowy. Mówi się, że w Polsce idą czasy niepokoju. Coś się zmienia, Stein. W tej wschodniej Europie. - My zmienimy cały kontynent, Pierpaolo. A jeśli nie my, to nasze wnuki. Więc jak będzie z pieniędzmi? 114 Gardini wstaje i robi parę kroków. Trudno mu usiedzieć nawet w najwygodniejszym fotelu. Trzeba wezwać doktora Berga... a może wyjechać gdzieś do wód? Jakieś intensywne leczenie? - Moja w tym głowa, Stein. Powiadomię cię telegraficznie. Trzeba wszakże jakoś zakamuflować tekst. Jakie hasło, Wolfgang? - „Frau Maryla"! - roześmiał się Niemiec pełnym głosem. - Pamiętasz piękną Frau Marylę? Mieszkała przez ścianę ze mną i moją, niech jej ziemia lekką będzie, ciotką Milli. Blond Polka z malutką córeczką. Podkochi-wałem się w niej, ale była nieprzystępna jak lodowa góra. Pamiętasz ją? Pierpaolo kręci głową. Niczego nie pamięta. Wymeldował z pamięci miasto Kraków już nazajutrz po wojnie. I nie bardzo chce wracać wspomnieniami do tego skupiska starych kamienic i kościołów. Ale hasło mu się podoba. - Więc „Maryla", tak? - uniósł w górę napełniony kieliszek. - Prosit! - Wolfgang oblizał wargi. - Czekam na wiadomość. A ty myśl, jak oczyścić pieniądze. Dla jasności dodam, że nie pochodzą z handlu narkotykami. Możesz być tego absolutnie pewien. - Z broni? Bliski Wschód? Kadafi czy Irak? Wolfgang mruży oczy. Wygląda jak stary, wyleniały lis. - A jeśli, to co? - Nic. <=D okąd jedziemy? - Carla muska puszkiem leciuteń-ko spocony nos. Ma nieskazitelnie zrobioną twarz, której z przyjemnością przygląda się w lusterku. - Zobaczysz - mówi Dino włączając bieg. Ferrari mruczy cichutko spodziewając się przyspieszenia. Ale rzym- 115 skie ulice są zatłoczone i szybki samochód posuwa się w żółwim tempie. - Wieziesz mnie do jakiegoś hotelu? Mam nadzieję, że będzie on klasy weneckiego „Gritti". Dino uśmiecha się sennie. Przecież wie, że nie mogę sobie pozwolić na wynajęcie pokoju w najlepszym hotelu tego miasta. I to nie z przyczyn finansowych, lecz praktycznych. Nazwisko Gardinich jest zbyt dobrze znane, by zameldować się gdziekolwiek z kobietą, nawet takiej klasy jak Carla. Szpiedzy ojca, a raczej jego finansowi doradcy, zaraz by mu donieśli o niecnym prowadzeniu się syna. Zapewne, stary łotr nie poskarżyłby Christianie, ale mógłby nieźle zaszkodzić Carli. Świetnie to potrafi... - Do Pałestriny. Raptem czterdzieści dwa kilometry stąd. Do willi mojego przyjaciela. Carla uśmiecha się. Zna to miejsce z koleżeńskich spotkań w gronie dziennikarzy. - Ród Gardinich ciągnie do świątyni Fortuny. To oczywiste. Czy wiesz... mój kolega Kranc rozszyfrował pierwsze litery twoich imion. Sama bym na to nie wpadła: DUCE! Dino ostrożnie zjeżdża na prawy pas. Chwilę czeka pod światłami, by za sekundę z rykiem silnika wyskoczyć w sporą lukę pomiędzy pojazdami. - Tak? Skąd znałaś moje wszystkie imiona? Carla odwraca twarz. Chwilę przygląda się klasycznemu profilowi Dina, potem jego silnym, męskim dłoniom leżącym swobodnie na kierownicy. - To pierwsze, co zrobiłam po powrocie do Rzymu. Po prostu lubię wiedzieć z kim sypiam. Przeczytałam wszystko, co było dostępne w naszych archiwach. Prasa, caro amico, to potęga. - A zatem znasz faszystowski rodowód moich rodziców. Tak, moja matka, Franceska, uwielbiała Duce. To po nim zyskałem imiona. A raczej... nazwijmy to jasno: 116 zestaw imion. Nie cierpię szczególnie tego Umberta. Straszliwie pretensjonalne! Moja mama była żeńskim filarem Opera Nazionałe Balilla. Wiesz, co to było? - Nie bardzo. A powinnam? - Oczywiście! Gdyby nie Hitler i ta cała niepotrzebnie rozpętana wojna, zapewne należałabyś dziś do tej organizacji. Na twoje szczęście wszystko rozkurzyłi Amerykanie do spółki z Rosją. Tę organizację zakładała moja mama, kiedy jeszcze nie śniło jej się o moim urodzeniu. W dwudziestym szóstym roku. Zajmowała się wychowaniem młodzieży włoskiej w faszystowskim duchu. - Jak się to stało, Dino, że nie zostałeś tym zainfekowany? Ziarno padło na niewłaściwy grunt? - Chyba tak. Rodzice byli zbyt zaangażowani w ideę Duce. I to od wczesnej młodości. Ja urodziłem się późno. A po tej strasznej wojnie wszystko się zmieniło. Ukończyłem angielską szkołę. Potem Sorbonę. Mama bardzo nad tym bolała, ale musiała się z tym pogodzić nie chcąc mnie stracić tak, jak Carlitta. - Kto to jest Carlitto? - Mój młodszy brat. Oszalały antyfaszysta. Kiedy się zorientował, że atmosfera naszego domu nie zmieniła się pomimo wszystkich wojennych okropności, obozów śmierci, antysemityzmu - uciekł. Po prostu wyjechał. Żyje gdzieś w Ameryce Łacińskiej. Czasem pisze do mnie na Boże Narodzenie. I to wyłącznie na adres instytutu. Ja nie znam jego miejsca zamieszkania. - Niesamowite. Rodzina jak ż powieści. Opowiedz coś o żonie, dzieciach. Dino z ulgą wjechał na Via Prenestina. Teraz mógł już zwiększyć szybkość. - Przecież sama mówiłaś, że wiesz o mnie wszystko. Proponuję zmienić temat. Opowiem ci o drodze, którą jedziemy. Bo może nie wiesz, że w pierwszym wieku 117 naszej ery Rzymianie chodzili tędy pieszo. Aż do sanktuarium bogini przepowiadającej przyszłość. Carla oparła się o zagłówek. Przymknęła oczy. - Chcesz znać naszą przyszłość? - wyszeptała cicho. -Twoją i moją? Odwrócił głowę spłoszony. Nie myślał o „ich" przyszłości. Wiedział, że i ten romans, jak wszystkie poprzednie, umrze śmiercią naturalną. Carla też o tym wiedziała. Do willi „Margherita" dotarli w niecałą godzinę. Elektroniczny zamek otworzył automatycznie bramę z kutego żelaza. Wzdłuż podjazdu oszałamiająco kwitły kępy rododendronów. Ich fioletoworóżowe kielichy wydawały łagodną woń, przypominającą w rozrzedzonym powietrzu cierpki zapach owoców awokada. Biały dom wybudowany w kształt kwadratu miał okiennice pomalowane na zielono i dwie doryckie kolumny podtrzymujące taras pierwszego piętra. Na środku wystrzyżonego gazonu biła lekka fontanna z trzema trytonami wypluwającymi zielonkawą wodę. Na tyłach willi rosły kępy cyprysów, a żwirowana ścieżka otaczała posesję dookoła. Z daleka widniało strome zbocze góry z ruinami świątyni Fortuny. - Twój przyjaciel powita nas osobiście? - spytała Carla, gdy zaparkowali na podjeździe. - Nie. Obecnie urządza sobie gabinet na trzydziestym trzecim piętrze wieżowca na Manhattanie. Tu jest służba. Jak na zawołanie na schodach ukazał się dostojnie poruszający się majordomus, a tuż za jego plecami dwie ubrane na czarno kobiety. - Wyglądają jak sycylijskie wrony - mruknęła Carla wysiadając. Dino swobodnie oddał ręczny bagaż milczącemu służącemu. - Dzień dobry, Antonio. - Do usług łaskawego pana. Lunch już gotów. Podam 118 za pół godziny w jadalni. Pokój łaskawej pani jest na pierwszym piętrze. Carla zagryzła wargi, by nie parsknąć śmiechem. - Idę się odświeżyć, Dino. Liczę, że po mnie przyjdziesz. Jedna z milczących kobiet o twarzy mniszki i palących czarnych oczach poprowadziła ją na piętro, po szerokich marmurowych schodach, wyłożonych kremowobeżowym dywanem. Milcząc otworzyła drzwi. Carla westchnęła wchodząc: - Boże, jak tu pięknie! Pokój miał cztery ogromne okna otwarte na zieleń i kwiaty. Coś, jakaś gałąź obsypana białożółtym puchem wdzierała się aż do środka, wydymając firankę. Ogromne łoże zarzucone było białymi i srebrzystymi poduszkami. Niskie lampy z białego matowego szkła wzruszały kulisto-ścią kształtów. Tapety o fakturze aksamitu ukrywały obszerne szafy w ścianach. Było biało, lśniąco i niezwykle miękko. Niskie pufy i szeroka kanapa dopełniały umeblowania. Z pokoju ukryte drzwi prowadziły do łazienki wyłożonej ciemnogranatową glazurą. Wszystko lśniło, jakby nikt nigdy nie używał tego sanktuarium. Nie wiem, czy moje toalety zadowolą tutejszą służbę - pomyślała rozbawiona. - Cóż, trudno. Przebrała się w lekką suknię w odcieniu banana. Z jasną grzywką opadającą na czoło wyglądała niezwykle świeżo i młodo. Nie usłyszała skrzypnięcia drzwi. Poczuła tylko na piersiach niecierpliwe ręce Dina. - Hej! Zdaje się, że mamy lunch? - zdołała wyszeptać, ale jego usta zagłuszyły słowa. Bananowa suknia legła porzucona na białym dywanie, tłumiącym kroki. Za chwilę wylądowała tam reszta garderoby. Naga zapadła w miękkie łoże jak w puch. Dino był zachłanny, niecierpliwy. Jego ręce błądziły po jej ciele, usta rozgniatały skórę. Wszedł w nią za szybko, zastał nieprzygotowaną. - Dino, jeszcze nie... 119 Nie słyszał. Z obiadem dyskretnie zaczekano. W wielkiej jadalni siedzieli przy dwóch przeciwległych końcach stołu. Antonio z namaszczeniem nalewał do cienkich kielichów ze srebrną nóżką czerwone „Barbaresco". - Rocznik sześćdziesiąty ósmy - powiedział tajemniczo. - To był dobry rok dla wina i paryskiej rewolucji -roześmiała się Carla. - Ale zły dla mego przyjaciela Artura Krańca! - Kto to jest? - spytał Dino mrużąc oczy. Wyglądał jak wielki syty kot, który przyszedł się napić wody po spożyciu zdobycznej gazeli. - Arturo? Nie wspominałam ci o nim? Mój redakcyjny kolega. Żyd z Polski. Właśnie w sześćdziesiątym ósmym wydalono go z kraju. Za syjonizm czy coś w tym rodzaju. Świetny dziennikarz. Wiele się od niego nauczyłam. - Nie jestem rasistą, ale nie przepadam za Żydami. Szczególnie tymi ze Wschodu. Chcą zbyt szybko dojść do bogactwa. Chyba mają kompleks Rockefellera. Oni wszyscy. Podano consomme z zielonego groszku z grzankami. Druga z „czarnych wron" miała kościste dłonie i wzrok wbity w półmisek. - Doskonałe wino! - przyznała Carla wypijając duszkiem. Usłużny Antonio napełnił kieliszek ponownie. -Czy twój przyjaciel ma zasobną piwniczkę? Dino jadł szybko. Zbyt szybko, by można to nazwać eleganckim. Starcie z Carla na srebrzystych poduszkach wyraźnie zaostrzyło mu apetyt. Wołowina po katalońsku, w gęstym sosie pachnącym ziołami, i spaghetti z masłem dopełniało obiadu. - To ten wasz słynny wyrób z mediolańskiej fabryki? -zażartowała Carla unosząc na widelcu cienką kluskę. Dino oderwał na moment wzrok od talerza. 120 - Pojęcia nie mam. Od dwudziestu lat zajmuję się elektroniką. Nie wiem, co mój ojciec wytwarza od Sycylii po Mediolan. Ale jako ciekawostkę prasową mogę ci powiedzieć, że konstruktorem jego klusek jest Fabio Molinari. Autor karoserii fiata. Mój syn, Gianni, też się tym imperium nie zajmuje. - A czym? - Chyba gdzieś się uczy. Błagam, nie zadawaj mi trudnych pytań! - Tak. Ale ojcowie tobie podobni budzą się czasem z ręką w nocniku! - wymruczała znad talerza. I zupełnie zlekceważyła zgorszoną minę Antonia. kJ elefon dzwonił już od jakiegoś czasu. Wyrwana z głębokiego snu Agnieszka w pierwszej chwili nie wiedziała, co to tak okropnie hałasuje. - Słucham? - jej lekko ochrypnięty głos zmylił Łucję. - To ty, Aga? Naciągnęła kołdrę na nagie ramię. W pokoju było chłodno. Mimo lata warszawskie bloki z wielkiej płyty późno się nagrzewały. - Nie. Królowa Izabela Hiszpańska. Która to godzina, i co się stało? - Ósma trzydzieści. Niektórzy dawno już pracują. - Ale ja nie! - warknęła. Jak wszyscy artyści, ludzie wolnych zawodów nie rozumiała, że dla większości obywateli w jej kraju była to pora biurowej herbatki lub ciężkiej fizycznej pracy od co najmniej trzech godzin. -Co się stało? - Podobno zaczęły się strajki. Na Wybrzeżu i jeszcze gdzieś. W Warszawie mają ogłosić... to znaczy może stanąć cała komunikacja. Jeśli masz coś do załatwienia w związku z wyjazdem, to... 121 Sen pierzchnął w sekundzie. Jasne. Coś wisiało w powietrzu od dawna. Czytywała prasę, która w sposób wielce zawoalowany, ale jednak, puszczała pewne „przecieki kontrolowane". Radio trąbiło w dziennikach o „nieuzasadnionych przerwach w zakładach pracy". Ktoś je potępiał, ktoś inny tłumaczył. - Dzięki. To ważne. Myślisz, że LOT też zastrajkuje? - Nie wiem. Musisz być przygotowana. Ale przede wszystkim odbierz bilet. Mogą przecież wstrzymać wyjazdy. Wiesz, jak jest. Spotkajmy się o pierwszej u „Literatów" na Krakowskim. - Nie lubię. Cholernie snobistyczne miejsce. I podła kawa. Lepiej na rogu, w „Telimenie". - Dobrze. Spróbuję namówić Jacka. - Po co? - Agnieszka sama nie wiedziała, dlaczego ostatnio tak ostentacyjnie unikała Trzmiela. Byli przecież ze sobą tych parę lat. To wiąże. Widać kolejny powrót Kazika spowodował, że Jacek zszedł zupełnie na margines jej życia. - Wolę nie. - Nie bądź idiotką - głos Łucji jest wyraźnie zagniewany. - On jest od dawna związany z grupą opozycyjną. Może coś nam więcej powie. Nie możesz tak żyć wpatrzona wyłącznie w swój artystyczny pępek. Trzeba wiedzieć, co się w kraju szykuje. - Przyganiał kocioł garnkowi - mruczy Agnieszka odrzucając kołdrę. Polityk się znalazł. Sama siedzisz w swoich haftach po dziurki w nosie, łapiesz zamówienia jak zające i wmawiasz mi, że w ten sposób walczysz o wolność narodu! - Aga, to co mówię, jest poważną sprawą. Może się wszystko wywrócić do góry nogami. - I bardzo dobrze! - Agnieszka szuka stopami kapci. Znajduje je. Nieco zbyt krótki sznur telefonu bardzo jej przeszkadza. - Niech to wszystko raz wreszcie gruchnie. Bo dłużej tak żyć nie sposób. A teraz pozwól mi pójść 122 do łazienki. Odbiorę potem bilet z Pagartu i będę o pierwszej w „Telimenie". Cześć! Odkładając słuchawkę widzi cienką warstwę kurzu pokrywającą stolik, radio i telefon. Dawno już nie sprzątała. A powinna. Tu ustrój się wali, a ja się martwię o czystość wnętrza! Do diabła z kurzem i brudnymi firankami! Były prane przed Bożym Narodzeniem. Przed wigilią w połowie przepłakaną. Do matki, do Krakowa nie pojechała. Po raz pierwszy. Jej pogrzeb odbył się w listopadzie. Padał gęsty śnieg i mróz zwarzył jeszcze żółtozielone liście. Potem przyszła odwilż i na dobrą sprawę trwała do końca grudnia. Smutną wigilię spędziła u przyjaciół. A dwa dni świąt przespała. Nie odwiedził jej nikt. Kazik miał swój dom, żonę, przyjaciół. Łucja pojechała na Wybrzeże, a reszta siedziała w domach na dalekim Ursynowie, prawie bez komunikacji, w częściowo zimnych, nie dogrzanych mieszkaniach. Owszem, zapraszano ją, nawet serdecznie, ale myśl o wyjściu z mieszkania w czarną warszawską noc była nie do zniesienia. Ostatnio bała się poruszać sama wieczorami. Tu i ówdzie słyszało się o napadach, wyrwanych torebkach, grabieżach i pobi-ciach. Wolała książkę i telewizor. W łazience znów nie było ciepłej wody. Zapomniała, że to „planowe, okresowe wyłączenie". Ze złością nastawiła w kuchni czajnik. Stała nad nim w białej nocnej koszuli czekając, aż zagrzeje się woda. Szybko dokonała ablucji w plastykowej misce wstawionej na dno wanny. Trochę czasu zabrał makijaż i wypicie szklanki mleka z łyżeczką neski. Obudzona już, otworzyła balkonowe drzwi, za którymi nie było balkonu, tylko żelazna krata. Na północnym wschodzie, daleko, tam gdzie dymiły kominy elektrociepłowni Żerań, niebo miało odcień popiołu. Tu bliżej, nad dachami miasta, nad iglicą Pałacu Kultury i Nauki kłębiły się chmury z jasną obwódką. W co się ubrać? - roześmiała się z tego krakowskiego regionalizmu. - 123 W Warszawie mówią: co na siebie włożyć? Ale problem niezmiennie pozostaje ten sam. Wybrała białą spódnicę w zaprasowane fałdy, białą bluzkę zawiązaną pod szyją na kokardę i czerwony flau-szowy żakiet. Białe rajstopy i pantofle na płaskim obcasie dopełniły całości. Przerzuciła torbę przez ramię i zatrzasnęła drzwi. Do Pagartu przez Ogród Saski miała parę kroków. Na pozór nic nie wskazywało, by stolica przeżywała jakiś większy polityczny szok. W ogrodzie spacerowały babcie z wnukami, dzieci goniły gołębie, a warta przy Grobie Nieznanego Żołnierza tkwiła nieporuszona. Nic się nie działo. Pozornie. W korytarzu, przed pokojem, w którym artyści załatwiali wyjazdowe sprawy, było pusto. Agnieszka zapukała i otworzyła drzwi. Urzędniczki skupione były przy jednym z biurek, na którym, w niedbałej pozie, siedział znany piosenkarz. Miał na sobie buty z krokodyla, pas z jaszczurki, a kurtkę z łuszczącej się skóry. Prawdziwa „Noc Iguany"! Wejście Agnieszki wyraźnie przerwało barwną opowieść, bo panie miały rozgorączkowane twarze. - Chciałabym odebrać bilet - powiedziała grzecznie. -Nazywam się Bartnicka. Wyjeżdżam do Wenecji. Przez Rzym. - Niech pani ucieka, póki jeszcze samoloty latają! -rzucił piosenkarz zsuwając się ze szklanego blatu biurka. Agnieszka nie odezwała się. Czekała, aż dziewczyna w zielonej bluzce rozkopie wszystko, co ma w przepastnej szufladzie. - Tu jest bilet lotniczy Warszawa-Rzym-Mediolan--Warszawa. Jest okay. Rezerwacja potwierdzona. - Jadę z panią! - piosenkarz starał się być atrakcyjnym mężczyzną. Niestety, na próżno. - Zawiadomię prasę - mruknęła Agnieszka. - I Komitet Centralny. 124 Wyszła, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. W „Telimenie" wszystkie stoliki były zajęte. Agnieszka rozejrzała się i wyszła. Do spotkania miała jeszcze pół godziny. Szła wolno Krakowskim Przedmieściem oglądając zakurzone wystawy. Na budynku należącym do uniwersytetu wisiał transparent z napisem: „Telewizja kłamie". Przechodnie czytali to wzruszając ramionami. Hasło znane już było z sześćdziesiątego ósmego roku. W sklepie mięsnym sześciokrotnie zwinięta kolejka stała ospała i żałosna. Na hakach nie wisiało nic. Agnieszka odwróciła się czując, że ją ktoś łapie za łokieć. - Jacek! Można dostać przez ciebie zawału! Uśmiechnął się. Przystojny brunet o posrebrzonych skroniach. Dobrze ubrany, pachnący angielską wodą mógł być ozdobą każdej kobiety. Nawet tych dzierlatek z Akademii Sztuk Pięknych, od których aż się roiło Krakowskie Przedmieście. - Bądź pozdrowiona w starej Irlandii. Czy to z tobą mam randkę w „Telimenie"? Łucja wyrwała mnie z łóżka bladym świtem... - Mnie też. O co chodzi, Jacek? Co się właściwie dzie- je? Spoważniał. Zmrużył bardzo jasne oczy. - Koniec PZPR-u i całego tego stalinowskiego systemu. - Oszalałeś! - żachnęła się. - Wieścisz jak Pytia! Nie traktuj mnie jak małą idiotkę. Co chcesz przez to powiedzieć? Że będzie wojna bratobójcza? Że wjadą czołgi? Zza Buga? Jacek potrząsnął głową. - One nie muszą wjeżdżać. One tu są. Na obu granicach. Po naszej stronie. Ale nie to jest najgorsze. Przeciwko nim sprzymierzą się wszyscy Polacy. Gorzej, jeśli popchnie się naród do bratobójczej walki. Chłopów przeciwko robotnikom, robotników przeciw inteligencji. Tak już było w Poznaniu i Radomiu. 125 - Łucja mówiła coś o strajkach. - Bo się zaczęły. Kolejarze przyspawali parę pociągów do szyn. Może stanąć transport wschód-zachód. A te trasy są politycznie trefne, rozumiesz? Rozumiała. Transport wschód-zachód to dostawy do i ze Związku Radzieckiego. Przewóz towarów, wojska i sprzętu pomiędzy NRD i ZSRR. Ważna linia strategiczna, głównie dla Moskwy. - Ja chcę wyjechać - wyszeptała. - Jacek! Ja chcę wyjechać! - To najłatwiej - wzruszył ramionami. Ale skoro masz bilet... Kiedy odlot? - Pojutrze. Jeszcze to do mnie nie dotarło. Nie spakowałam rzeczy. - A prace? Twoje prace na wystawę? - Pojechały. Ministerstwo załatwiło. Przy okazji przejedzie się wraz z nimi jakiś komisarz-urzędniczyna. I to na koszt, jak oni mówią: „strony polskiej"! W kawiarni na parterze, przy małym stoliku pod oknem, siedziała Łucja. Widząc wchodzących, z daleka pomachała gazetą. - Nic - syknęła stukając palcem w tytuł. - No, nic nie piszą! Czy oni uważają cały naród za stado baranów? - Mniej więcej - mruknął Jacek siadając z trudem na małym zydelku. Nie wiedział zupełnie, co zrobić z długimi nogami. - Masz tu list - wygrzebał z aktówki szarą kopertę z nadrukiem. - Oddasz Krańcowi w Rzymie. - Komu? - zainteresowała się Łucja. - Dziennikarz. Polak. Ofiara sześćdziesiątego ósmego. Pracuje dla Reutera. Wie już od Szulkina o twoim przyjeździe i nawet załatwił ci parę noclegów w „Albergo Trittone". Tu masz adres. Najtańszy hotelik, w którym zatrzymują się Polacy. Właściciel ma żonę z Kielc. Panią Bożenkę. Polki to ostatnio najlepszy towar eksportowy do Włoch. 126 - I do Szwecji - skwitowała Agnieszka. - Co pijemy? - Kawę, oczywiście. Chcecie jakąś wodę? - Mineralnej nie ma - wycedziła kelnerka. - Może być sok z czerwonej porzeczki. - Poproszę - zadysponowała Łucja. - I trzy kawy bez cukru. - Z cukrem czy bez i tak kosztują tyle samo! - wzruszyła ramionami kelnerka odpływając majestatycznie w stronę bufetu. Jeśli zamówienie nie opiewa na drogi alkohol, nikt nie jest tu zainteresowany w szybkiej i sprawnej obsłudze. - Czy my to kiedyś zmienimy? - westchnęła Łucja zapalając papierosa. - Za naszego życia nie - zgodziła się Agnieszka chowając szarą kopertę. - Dzięki za Krańca. Mam nadzieję, że nie będę dla niego wielkim kłopotem? - Nie. Artur jest spragniony rozmów z rodakami. Pod warunkiem, że nie okażą się handlarzami wódką i ręcznikami frotte. Jest niezwykle inteligentnym człowiekiem i dużo wie. Spróbuj z nim pogadać na temat Bolonii. Może uda mu się jakoś ci to ułatwić. I jeszcze jedno: to on cię odszuka pod podanym adresem. Nie musisz go łapać telefonicznie. Od strony ulicy dał się słyszeć jakiś hałas. Chodnikiem i jezdnią szły grupy ludzi coś skandując. Pomiędzy nimi z trudem, trąbiąc i migając światłami, przepychały się miejskie autobusy. Idący nie reagowali na światła i sygnały. W jednej chwili kawiarnia nieomal całkowicie się wyludniła. Nawet kelnerki, nie dbając o rachunki, wybiegły przed szeroko otwarte drzwi. Agnieszka odsunęła firankę. I właśnie w tym momencie z głębi tłumu, wzniósł się w górę niesiony transparent. Białe płótno pokrywał czerwony napis: „Solidarność". Jacek wyskoczył na ulicę. Obie widziały, jak dołączył do osób idących w pierwszej linii. Za chwilę cała czołów- 127 ka zniknęła im z oczu. Tylko kompletnie sparaliżowana komunikacja miejska wypluwała z otwartych drzwi tłumy pasażerów. Nie wszystkim spodobała się ta manifestacja. Starzy ludzie urągali „młodym głupcom, bo co oni właściwie mogą zrobić? Nic, panie dzieju. Tylko zamieszanie!" - No, to Jacka mamy z głowy - stwierdziła Łucja. -Wypijesz jego kawę, czy... - Możesz wypić. Ja mam dość. Milicyjny radiowóz wył tocząc się chodnikiem, bo na jezdni zapanował kompletny chaos. W środku siedziało kilku mundurowych. Ludzie niechętnie ustępowali z drogi. Jeśli przeszkadzał im ten pochód, bo dezorganizował porządek, to radiowóz obrzucali niewybrednymi wyzwiskami. Kilka pięści zabębniło po dachu niebieskiego poloneza, kilku przechodniów rzuciło niewybrednym słowem. Ale samochód parł do przodu, aż zniknął koło kina „Kultura". - Jesteś spakowana? - spytała Łucja przyglądając się przyjaciółce. - Robisz wrażenie ciężko przestraszonej. Co się stało? Dzisiejsza manifestacja czy zwykły Reisefieber? Agnieszka zapatrzyła się w okno. Autobus linii sto sześćdziesiąt właśnie ruszał. Widać milicjantom udało się w końcu przywrócić ład na jezdni. - Nie wiem. Jakieś złe przeczucie. - Nonsens - Łucja nie wierzyła w przeczucia, czarnego kota i spluwanie przez ramię. - Jesteś podekscytowana, boisz się, że nie znajdziesz w Rzymie tego hotelu, że pociąg nie zawiezie cię do Wenecji, tylko na Kamczatkę, że się nie spotkasz z... no, człowiekiem z Bolonii. Słuchaj, jak on się właściwie nazywa? - Stanisław Koromyski. Urodzony we Lwowie w dziewięćset dziewiątym roku. Jak mój tato. Byli rówieśnikami. Skończył wojnę w Dziewiątym Batalionie Strzelców Karpackich. Jak mój tato. 128 - Daleką drogę przebył duch twojego ojca - szepnęła Łucja. - Od Kazachstanu, gdzie go nie pochowano, bo nigdy tam nie był, aż do Bolonii, na cmentarz pod cyprysy. - A wszystkiemu winna Frau Maryla. Moja mama. - Dlaczego ją tak nazywasz? Dlaczego po niemiecku? -Łucja szeroko otworzyła oczy. Znała kompleks Agnieszki. Ale nigdy dotąd Agnieszka, nie mówiła o matce w ten sposób. - Dziecięce wspomnienie. Z czasów okupacji. Mieszkałyśmy, po ucieczce z Warszawy, w Krakowie. W ogromnym mieszkaniu wuja Zygmunta. Był kustoszem w Muzeum Narodowym. Ukrywał się wraz z żoną w jakiejś podkrakowskiej wsi. Ale i tak go Niemcy dopadli. Zginął w Oświęcimiu. Myśmy miały pilnować mieszkania. Boże, czego tam nie było! Istne muzeum. Pamiętam, że jako malutkie dziecko bawiłam się pod stołem srebrnymi przedmiotami niewiarygodnej wartości. Okropnie bałam się „portretu pradziadka", bo miał gęste bokobrody. Cieszyłam się, gdy wreszcie zniknął ze ściany. Wydawało mi się, że zaraz wrzaśnie po niemiecku: „Hande hoch!" - Dlaczego, na miłość Boską, Hande hoch? - Zapominasz, że tylko tyle umiałam w tym języku. - A Frau Maryla? - Tak nazywał mamę pewien wysokiej rangi hitlerowiec, który zajął cztery pokoje w naszym krakowskim mieszkaniu. Razem ze swoją ciotką, Frau Milli. Była to koścista starucha śmierdząca siuśkami, w szarych długich sukniach i z nieodłącznym lorgnon dyndającym na czarnej tasiemce. Podobno dama ta miała jakieś dalekie powiązania z rodziną Habsburgów czy też Hohenzollernów, już nie pomnę. Nas zostawiono w mniejszym pokoju i służbówce. Po Naści, służącej z Suchej Beskidzkiej. To Na-ścia pomogła nam przeżyć. Wyobraź sobie, dowoziła do Krakowa... no nie, co ja mówię, szmuglowała! Szmuglo- Uwaga na spadające anioły - 9 129 wała słoninę, kaszę, kiełbasy. Przychodziła okutana w kraciaste chusty, gruba jak beczka, a wychodziła chuda i skurczona stukając filcowymi kapcami. Wiesz, co to były kapce? - Wiem. Biały filc i skóra. Szykowne i ciepłe zimowe butki. I co dalej? Co z tą ciotką? Hitlerowca, naturalnie... - Stara niczego się nie domyślała. Do głowy jej nie przyszło, ani temu supermanowi w feldgrau, że pod ich bokiem przeciekają z Wawelu, z Muzeów Narodowego i Czartoryskich ogromne ilości dzieł sztuki. Ukrywane przez jakiś czas u nas, przerzucano później na prowincję. Tam przetrwały. Frank ich nie wywiózł. Wielki portret Fuhrera zasłaniał jeden z najcenniejszych obrazów Gott- lieba. Ten przystojniak, Wolfgang miał na imię, myślał, że to dar partyjny. Uciekając nie zabrał konterfektu wodza. „Hitler caput" pisano wówczas farbą na szacownych krakowskich murach. A piękny Sturmbahnftihrer, wysławszy wcześniej ciotkę do Niemiec, musiał się ewakuować bez pożegnania z Frau Marylą, która bardzo mu się podobała. I dzięki temu prawie wszystko się uratowało. - Był piękny? - Pewnie nie uwierzysz, ale znalazłam w papierach mamy jego zdjęcie w pełnej gali. Z hackenkreutzem pod szyją. Był kulturalny. Bądź co bądź historyk sztuki. - Musiał się w mamie podkochiwać? - O, tak. Była piękną popielatoblond kobietą o długich nogach. I pochodziła z rodziny Windischgratzów. To taka czesko-wiedeńska linia. Wolfgang wszystko dokładnie sprawdził w krakowskim gestapo, bądź spokojna. Ale nie miał odwagi narzucać się. Wiesz, Kraków z całą tradycją galicyjską. No i na szczęście, mieszkała z nami ta okropna ciotunia, Milli. - Co ona robiła w Polsce. - Tego nikt nie wiedział. Wątpię, aby była jakąś hitlerowską szarą eminencją. Przypuszczam, że chciała się obło- wić. Dużo się mówiło w Niemczech o bogactwach płynących z okupowanej Polski. Przypominam sobie, że Wolfgang przyniósł jej kiedyś piękne futro z syberyjskich kun czy wiewiórek. Nie znam się na tym. W każdym razie był to szaber z Rosji. Starucha wyglądała w nim jak mumia Tutmozisa w gronostajach. Po całym jej pokoju porozrzucane były bele chińskiego jedwabiu, skrzynki kawioru... nie wiem, czy ściągała to na handel... - Pewnie tak. - Przychodziły do niej jakieś podejrzane typy. Ale mama udawała, że niczego nie widzi. - Ciekawe, co teraz robią? - Kto? Frau Milli? Musiałaby mieć ponad sto lat! A przystojny Sturmbahnfuhrer? Jest zapewne szanującym się dziadkiem wnucząt w Bawarii lub Hesji. O ile przeżył, naturalnie. I daję głowę - że się nie zająknie, iż należał kiedykolwiek do partii nazistowskiej! - Albo wręcz przeciwnie. - Łucja kiwa dłonią na kelnerkę. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Że być może, spotykają się gdzieś przy piwie, w jakiejś mniej lub bardziej ukrytej knajpce w górach, ci spod swastyki. Wspominają stare, dobre czasy i marzy im się nowy Drang nach Osten. - Zgiń, przepadnij, siło nieczysta! - odpukuje Agnieszka w nogę od krzesła. - Ile mam dopłacić? - Zostaw! - macha dłonią Łucja. - Postawisz, jak wrócisz. - A jesteś pewna, że wrócę? - śmieje się Agnieszka. - Jestem. kJ elefon brzęczy głośno, natarczywie. Agnieszka upycha do otwartej torby ostatnie rzeczy: ręcznik i piża- 131 mę. Chwilę trzyma w ręku cienki czarny szlafrok w chińskie smoki. Dar od Jacka, kiedy jeszcze byli ze sobą. Przywiózł go z Tajlandii, gdzie malował plenery i gdzie się zakochał w zachodach i wschodach słońca. Pokręciła głową odrzucając jedwab. Zabierała tak mało ubrań. Tylko jedną, za to świetną wieczorową suknię z dekoltem, przez który, jak mawiał Kazik, widać pedicure, i cienki biało-czarny kostiumik z niemnącego się materiału, kupiony w Paryżu u Lafayette'a. Dwa lata temu. To na wypadek, gdyby otwarcie wystawy wymagało wieczorowego stroju. Poza tym tylko to, co każda polska turystka: komplet dżinsowy z wytartymi do białości kantami i kilka kolorowych bawełnianych bluzek. No i jeszcze, na wypadek wielkich upałów, dwuczęściowy opalacz i tęczową, cienką spódnicę od ??????'? Cardina. To wszystko. Zaciągnęła błyskawiczny zamek przy granatowej miękkiej torbie i podniosła słuchawkę. - Aga? Głos bez wątpienia należał do Kitty. Ona sama rzadko dzwoniła, obrażona na Agnieszkę za to, że ta jadąc do Grecji nie kupiła jej tam „łapek". Karakułowych obrzydliwych łapek, w jakich chodzą wszystkie nuworyszki warszawskie. - No? Właśnie się pakuję. - Donoszę ci, że komunikacja stanęła. Cała. - W jej ciepłym głosie przebijały tony jak z zamrażalnika. - Nie dojedziesz do lotniska. Taksówki też strajkują. Do telewizji nie dotarła dziś połowa ludzi. - Dzięki za informację - mruknęła Agnieszka. - Ktoś podrzuci mnie samochodem. - W jej głosie nie było znać kompletnego zaskoczenia. Nie, nie zrobię zołzie przyjemności! - pomyślała przygryzając wargi. - Masz znów jakieś zamówienie w rodzaju uroczo nieeleganckich szarych łapeczek? Rosjanie robią z nich czapy dla swoich rozlicznych generałów. 132 Kitty była wyraźnie zawiedziona. I wściekła. Kupiła jednak to futro i przez dwa sezony dumnie je obnosiła po stolicy, dopóki jedna ze znanych aktorek nie powiedziała jej przy stoliku w telewizyjnym bufecie: „Niech pani szybko sprzeda tę rycerską zbroję ukutą przez kuśnierza i kupi sobie jeden z tych dobrych tweedowych płaszczy w Modzie Polskiej. Na Ordynackiej". - To dobrze, że ktoś cię odwozi. Bo bałam się... - Bałaś się, że przypadkiem zdążę na czas? - rozzłościła się Agnieszka. - Nie martw się. Nie zrobię zawodu Polskim Liniom Lotniczym. - Masz szczęście, że LOT nie strajkuje. - Kitty głośno oddychała. Brzmiało to, jakby po drugiej stronie sznura wynurzył się z bajora wielki, oblepiony błotem hipopotam. - Cześć, Kitty. Jak wrócę, opiszę ci prawdziwy grób mojego ojca. Odłożyła słuchawkę i usiadła w fotelu. No, tak. Tego nie przewidziałam. Cholera, nie przewidziałam strajku komunikacji w dniu odlotu! Piechotą doszłabym tam za trzy dni. Kto może mnie odstawić? Jacek? Telefon Jacka wydawał z siebie długie sygnały. Nikt nie podnosił słuchawki. - Merde! - warknęła Agnieszka patrząc na zegarek. Miała jeszcze bardzo dużo czasu. Ale mało znajomych z samochodami. Trzy razy podnosiła słuchawkę i trzy razy opuszczała ją na widełki. Będzie wściekły. Będzie nieludzko wściekły, bo to są godziny jego ukochanej pracy. Ale nie mam wyjścia! - Czy mogę prosić dyrektora Nowackiego? Sekretarka miała chyba katar albo niedawno płakała. - Czy jest pani umówiona? - Nie - Agnieszka ze złością skubała narzutę. Wyciągnięte wełniane strzępki układała metodycznie na blacie stolika. Chyba nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, 133 co robi. - Jestem osobą najzupełniej prywatną. Proszę powiedzieć panu dyrektorowi, że dzwoni Bartnicka. Lala Bartnicka - dorzuciła łagodnie. Tę „Lalę" wymyśliła na złość Kazikowi. Nigdy jej tak nie nazywał. W ogóle nie używał zdrobnień. O pierwszej żonie mawiał: Zocha, o drugiej: Joanna. Za to „Laluchna, nic dziś dla ciebie nie ma! Same kości. I słonina" - mawiała ekspedientka, ta w szarych łapkach, z osiedlowego sklepu. Agnieszka nie wiedziała, dlaczego ta energiczna i niebrzydka kobieta z czerniakowskim akcentem polubiła ją od pierwszego wejrzenia. I zostawiała czasem pod ladą pół kilo parówek. - Co to za historia? - głos Kazika zionął wściekłością. - Dlaczego tak się przedstawiasz? - To z radości, że wyjeżdżam. Dzisiaj. - Pamiętam. Słuchaj, jestem teraz ogromnie zajęty. Mam konferencję. Przyjechali Rosjanie... - Oni nie przyjechali - wydusiła Agnieszka z wściekłością. Jej głos przypominał ostrze tomahawka przecinającego skalp. - Oni tu zawsze byli! - Aga! - widać bardzo się zdenerwował, bo krzyczał. To się ostatnio zdarzało coraz częściej. Zbyt łatwo tracił panowanie nad sobą. - Ja nie mam czasu... - Nie dzwoniłabym do twojej przenajświętszej instytucji, żeby cię przez telefon ucałować. Już nie te czasy. Jest strajk komunikacji. A ja za pięć godzin mam samolot do Rzymu. Bo LOT szczęśliwie nie strajkuje. Słuchawka milczała, ale Agnieszka wyraźnie słyszała oddech. - Dobrze. Odstawię cię. Oddzwonię za dziesięć minut... - Trzask. Połączenie zostało przerwane. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, patrząc na kupkę pomarańczowej wełny wyskubanej z kudłacza przykrywającego szeroki tapczan. - Cholerna jest taka zależność od człowieka! - powie- 134 działa głośno. - Wolałabym skonać, niż go o coś poprosić! Ale pech! O aspektach politycznych strajku w ogóle nie myślała. Była już ciałem i duszą na rzymskim Fiumicino. Zauważyła, że drżą jej dłonie i kolana. Machinalnie zapaliła papierosa. Miał nieprzyjemny, słodkawy smak. To było najdłuższe dziesięć minut w jej czterdziestejednoletnim życiu. Tak się przynajmniej wydawało. Dwukrotnie, na sekundę, unosiła słuchawkę, by sprawdzić, czy jest sygnał. Był. Kiedy telefon zadzwonił, aż podskoczyła. - Tak? - Myślałem, że wyślę ci kierowcę. Ale wyjechał do Gdańska. Muszę sam, choć mi to okropnie nie na rękę... - Mnie też! - wybuchnę!a. Miała nerwy napięte do ostatnich granic. - I nie prosiłabym cię, gdyby... - Słuchaj i nie przerywaj. Będę na dole za... - pauza wskazywała, że spoglądał na zegarek. - Za pół godziny. Cześć. Agnieszka odetchnęła. Co ja będę robiła na lotnisku przez cztery godziny? Trudno. Lepiej tam niż tu, na fotelu. Żebym skonała, nigdy go więcej o nic nie poproszę. Znajdę sobie kogoś z furą, taczkami, no nie wiem z czym... a gdybym tak miała ciężki bagaż? Każe mi być na dole, zamiast tu przyjść, wynieść kufry... - roześmiała się na samą myśl o tych kufrach. Jej apokaliptyczne poczucie humoru na własny temat nie pozwoliło dłużej biadolić. Nigdy nie miała bagażu cięższego niż ten, który mogła udźwignąć. Tę dobrą zasadę wpoiła w nią Tesia Wileńska, kiedy jeszcze obie z Kitty wyjeżdżały na wakacyjne wędrówki. Za to, i tylko za to, była jej szczerze wdzięczna. Dużo przed czasem siedziała w przestronnym holu własnego domu. Zielone pędy roślin doniczkowych pięły się po starannie rozciągniętych sznurkach. Dozorca chuchał i dmuchał na domową zieleń. Przez ogromne szyby widać 135 było zajeżdżające samochody. Wreszcie jest. Czerwony polonez. Agnieszka unosi torbę. Sprawdza, czy dobrze schowała paszport i klucze do mieszkania. Kazik nie wysiadając z wozu otwiera boczne drzwi. - Wskakuj. Dobrze, że nie mieszkasz w okolicach Rotundy. Tamtędy już się nie przejedzie. - Kazik... ja... - Nic nie mów. Robię, co mogę. Pojedziemy okrężną drogą. Trzeba ominąć centrum. Milczała patrząc z ukosa na jego profil. Miał ładny kształtny nos i kasztanowe oczy w ciemnej oprawie. Siwizna dodawała mu powagi. I chyba lat. Prowadził szybko i pewnie. Nie lubił rozmawiać w czasie jazdy. Zresztą nie chciało jej się międlić po raz setny tych samych tematów. Dawniej był weselszy, swobodniejszy. Dawniej, to znaczy w Krakowie. Tu pochłonęła go całkowicie praca zawodowa, poza którą niewiele się liczyło. No, wyłączywszy psa. Od swego małżeństwa z Joanną stracił całkowicie kontakt z dawnymi przyjaciółmi, z Krakowem. Można było zrozumieć brak chęci widywania się z pierwszą żoną, dość kostyczną prawniczką. Ale z resztą? Odstawił ich tak, jak się odstawia zużyty mebel. Bywał pod Wawelem rzadko, do nikogo nie dzwonił. W Warszawie wszedł, niestety, w mało intelektualne towarzystwo. Trochę urzędników, jacyś przyjaciele Joanny, trochę pijaczków. I tak to się ciągnęło. Żona nie była zbyt interesującą kobietą. Siedziała w domu, gotowała i prała. Dwa albo trzy razy w roku wyjeżdżała z przyjaciółkami na zagraniczne wycieczki. „Z Orbisem w świat". Ta pilna parweniuszka założyła sobie mieszczański program: za każdym razem do innego kraju. A potem wracała mówiąc: - „Znam Grecję, Hiszpanię...". To wszystko Agnieszka wiedziała od Mirki. Przez przypadek dobrze się znały. Miss Piggy -tak w myślach nazywała żonę Kazika, bo miała zadarty nos ze sterczącymi w górę dziurkami, do których, jak do 136 kontaktu, miało się chęć podłączyć żelazko - otóż miss Piggy zwierzała się czasem Mirce. Ta zaś, kompletnie nieświadoma romansu Agnieszki, opowiadała wszystko na świętej zasadzie: jedna pani drugiej pani. Warszawa -mała wioska. Kiedy wyskoczyli w aleję Żwirki i Wigury, dodał gazu. Gdyby tu gdzieś czatował radiowóz... no, ale nie czatował. Milicyjne „dyskoteki" miały dziś całkiem inne zajęcie niż pilnowanie piratów szos. Napięcie psychiczne sięgało zenitu. Skręcił na podjazd pod budynkiem odlotów na Okęciu. Pomimo znaku zakazu zatrzymywania się, ostro przyhamował. - Wyskakuj. Posłuchała, choć wszystko się w niej gotowało. Szarpnęła torbę z tylnego siedzenia i nie oglądając się ruszyła do wejścia. Po drodze omal nie zderzyła się z wopistą. W środku był ścisk i hałas. Ludzie kopiąc przed sobą ciężkie bagaże posuwali się w kilku kolejkach. Z roztargnieniem czytała napisy nad stanowiskami odprawy paszportowej. Bejrut, Paryż, Londyn, Budapeszt, Trypolis. Rzymu nigdzie nie było. Za wcześnie. Chętnie poleciałaby do któregoś z tych pięknych miast. Byle szybko. Zaraz. A jednak nie wszędzie! - myślała stając bezradnie pod ścianą. - Na pewno nie do Trypolisu! Okęcie, to chyba jedyne znane mi lotnisko w Europie, na którym nie ma gdzie usiąść. Ku jej szczeremu zdziwieniu Kazik pojawił się po kilku minutach. - Uważasz, że to w porządku odejść bez pożegnania? -sapał ze złości. - A dałeś mi szansę? - odcięła się stawiając torbę na ziemi. - Chciałeś, żebym szybko wyskoczyła i zniknęła ci wreszcie z oczu. Zrobiłam to, jak mi Bóg miły! Wiem, że twoja instytucja nie płaci dyrektorowi za opuszczone godziny pracy. Wiem, rozumiem i doceniam poświęcenie. 137 Nie miał poczucia humoru. A może miał? Takie swoiste, bez intelektualnego podłoża. - Chciałem cię... jeszcze zobaczyć. - Miał coś takiego w oczach, co Agnieszkę zmyliło. Czułość? Nie, to wykluczone. Pocałowała go w policzek pachnący francuską wodą „Gatsby". Na sekundę przylgnęła do szarej marynarki. Tylko na moment. Silne ramiona odsunęły ją na bezpieczną odległość. - Znów się dałam zaskoczyć - pomyślała ze smutkiem. No, tak. Tylu tu ludzi... może się znaleźć ktoś znajomy, kto doniesie miss Piggy o czułym pożegnaniu na lotnisku. - Do widzenia, Kaziku - szepnęła. - I dziękuję. Kiwnął jej dłonią i zniknął za drzwiami. I pomyśleć, że sterczał tu prawie pół nocy czekając na mój powrót z Paryża. Kiedy to było? W siedemdziesiątym drugim. Siedziałam na stypendium Rządu Francuskiego, pichcąc sobie skromne obiadki w kuchni przy 74 rue Lauriston i nie marząc o powrocie do kraju. Po trzech miesiącach przyszedł ten chłodny wiosenny dzień, kiedy okazało się, że na lotnisku Le Bourget, wtedy jeszcze tam lądowaliśmy, jest strajk. Nie wiem, jak to wykombinował LOT, ale zawieźli nas autokarami do Brukseli. Bez wiz belgijskich. Tam czekaliśmy ponad pięć godzin. W Brukseli był niezły galimatias, starty się opóźniały i w końcu przylecieliśmy do Warszawy w środku śnieżnej, choć to był już marzec, nocy. A on czekał. Zły jak chrzan, ale czekał. Zawiózł mnie do domu, i nie pozwoliwszy nawet się wykąpać wziął mnie na pół rozebraną na skraju tapczanu. Wszystko trwało zaledwie trzy minuty. I dopiero wtedy pozwolił mi wejść do wanny. Sam w kuchence grzał mleko. Nie wiem, po co nam było potrzebne mleko o czwartej nad ranem. I na dodatek się zwarzyło. Zaledwie osiem lat temu! Potem zniknął za granicą. Dorabiał się na tych pieprzonych kontraktach. Zostawił mnie, psa i Joannę. Myślałam, że to już koniec. Ale nie. Znów się pojawił. 138 Po raz czwarty. Tyle, że czas robi swoje. Jest już innym człowiekiem. I ja też. Tabliczka z napisem: „Rzym" pojawiła się wcześniej, niż Agnieszka myślała. Odlepiła się od ściany i stanęła w kolejce. Nic jej nie obchodziła pozostawiona rzeczywistość. Przekraczała punkt graniczny, jak się przekracza wahadłowe drzwi z napisem: sala operacyjna. Można z niej wyjechać żywą lub martwą. Tego się nigdy nie wie. ngelina! Angelina! - Gabriela podniosła głos do krzyku. Pokojówka najwyraźniej nie słyszała. Do sypialni zajrzała sprzątająca sąsiedni pokój Isabella. - Panienka wołała? Gabriela stała na tle szeroko otwartego okna w samym staniku i majtkach. W ręku trzymała coś, co błyszczało i mieniło się wszystkimi kolorami tęczy. Jej twarz wykrzywiła wściekłość. - Czy wołałam? Tak, do diabła! Gdzie ta suka, Angelina? Isabella wypuściła z ręki węża od elektroluksu. - Ależ, panienko Gabrielo, tak nie można... nie przystoi... - Widzisz? No, widzisz? - Ładne, wysokie czoło dziewczyny przecięła głęboka zmarszczka. Jej czarne, prawie zrośnięte brwi tworzyły jedną prostą linię nad nieco zbyt ostrym nosem. - Ta putana nosiła moją bluzkę! Wrzuciła ją z powrotem przepoconą i cuchnącą podłymi perfumami, których tylko ona używa! Powąchaj! No, powąchaj, mówię! - podtykała przerażonej Isabelli pod nos błękit-nosrebrzystą tkaninę o cienkości motylich skrzydeł. Istotnie. Bluzka wydawała lekką woń tanich perfum, jakich używają dziewczyny z kuchni. I pod pachami miała żółtawe ślady potu. 139 Isabella skrzywiła się. Była suchą pięćdziesięcioletnią kobietą odzianą, jak wszystkie na służbie u Gardinich, w szarą bawełnianą suknię z białymi wypustkami. - Niech się panienka ubierze. Zaraz znajdę Angelinę. Gabriela rzuciła bluzkę na rozkopane łóżko i usiadła #na nim z szeroko rozstawionymi nogami. Jak na piętnastolatkę była bardzo dobrze rozwinięta. Nosiła stanik numer osiemdziesiąt „B", a obwód w biodrach był o dziesięć centymetrów większy od obwodu miss Włoch za rok siedemdziesiąty dziewiąty. Przywleczona przez Isabellę Angelina zalewała się łzami. Za nimi postępowała gruba kucharka Maria i obudzony wrzaskami Gianni. - Co się tu dzieje? - spytał drapiąc się pod rozchełstaną na piersi piżamą. - Czemu się drzesz? Chcesz rozwścieczyć dziadka? Właśnie jest u niego doktor Berg. Gabriela rzuciła w niego kawałkiem błyszczącego materiału. - Ta dziwka nosi moje rzeczy! Rozumiesz? Szpera mi w szafach i obnasza moje ciuchy! - To nie ja! Nie ja! - łkała Angelina przytrzymywana za włosy przez rozwścieczoną Isabellę. - A kto? - spytała zimno Gabriela. - Cuchnie tak jak ty! - To ona - odezwała się grobowym głosem Maria. Stała na szeroko rozstawionych nogach przypominających jońskie kolumny. Cała była zwalista z wielkim, opuszczonym nisko brzuchem. Naj szpetniej sza Włoszka, jaką wydała rodzinna Romania i najlepsza kucharka pomiędzy Neapolem a Wenecją. - Oszalała na punkcie jednego chłopaka, który tu przyjeżdża z północy! Niejaki Beppo. Spotykają się u Gianfranca. W trattorii za rogiem. - Skąd o tym wiesz? - wrzasnął Gianni nagle przytomniejąc. Sprawiał wrażenie czającego się do skoku lamparta. Metamorfoza była tak zaskakująca, że zdziwiła 140 nawet Gabrielę. Patrzyła na brata jak na zupełnie nieznajomego mężczyznę i może dlatego, zupełnie odruchowo, naciągnęła na gołe ciało róg kołdry w białej, koronkowej poszwie. Maria wzruszyła ramionami. Były to mocne, szerokie bary jakimi odznaczają się baseballiści. Ci ze stadionów od Sacramento po White Baley. - Skąd wiem? Wypatrzyłam. Mam ją od dawna na oku. Zbyt często wyskakuje na piwo. Tak, panie Gardini. Proszę zapytać Gianfranca. Pana też tam ostatnio widywano. Gianni zmrużył oczy. Widywano? Więc jest pod obstrzałem służby? Dobre sobie! Nigdy by się tego nie spodziewał. Trzeba będzie zmienić knajpę. A ten idiota Beppo Schiavone nie ma już nic lepszego do roboty, jak uwodzić pokojówkę Gardinich! Dureń. Czy Mario wie? Jeśli nie, trzeba mu o tym opowiedzieć. Jak najprędzej. Gianni stanął naprzeciwko łkającej wniebogłosy Angeliny. - Wzięłaś bluzkę? - Niech mnie Najświętsza Panienka... ja przysięgam na świętą Cecylię... ja... Maria brutalnie szarpnęła dziewczynę za ramię. Z plaśnięciem, przypominającym rzucenie surowego befsztyka na rozgrzaną do białości oliwę, jej szeroka dłoń wylądowała na policzku zabeczanej, rozpłomieniając go do temperatury pieca. - Powiesz prawdę, czy mam cię zaprowadzić do ojca Portyka z San Ignazio? Już on ci wyznaczy taką pokutę, że do końca życia nie pozbierasz się z kolan! No? - Tylko raz - wyszeptała przez łzy Angelina. - Tylko raz. Nigdy przedtem nie ruszyłam niczego z panienki rzeczy. Niech mnie śmierć dopadnie na miejscu, jeśli kłamię! Maria puściła ramię nieszczęsnej. Uwierzyły obie. Isabella też. Nikt o zdrowych zmysłach nie wzywa śmierci. 141 Szczególnie o tak wczesnej porze. Zegar na marmurowym kominku wskazywał dziewiątą piętnaście. - Wypierzesz to - Gabriela ruchem ręki wskazała błyszczący kawałek materiału poniewierający się na grubym, błękitnoszarym dywanie. - Delikatnie. I dasz w prezencie siostrzenicy Marii. Ja tego więcej nie włożę. Basta! A teraz wynoście się. Wszyscy! Gianni szedł przez bawialnię z marsem na twarzy. Co ta głupia dziewczyna mogła zauważyć? Co podsłuchać? Co jej powiedział Beppo, na randkę z którym nie wahała się wykraść bluzki. I to tak kosztownej. Angelina nie mogła nie wiedzieć, ile tysięcy lirów Gabriela wydaje na stroje. Niepowtarzalne ciuchy z drogich mediolańskich firm. Jakżesz tej pokojówce musi zależeć na niezbyt w końcu porywającej urody weneckim zabijace. A może to Beppo chce tu, w naszym domu, mieć swojego człowieka? Może Angelina miała mu donosić o każdym moim ruchu? To całkiem prawdopodobne zważywszy to idiotyczne śledztwo, do którego zmusili mnie w Wenecji. Facet przykuty łańcuchem do ściany już dawno wszystko wyśpiewał. Zrobili sobie ze mnie zabawę: czy wytrzymam psychicznie widok zmasakrowanego człowieka. Idioci! Są pewne wyższe racje, dla których mógłbym spokojnie zabijać: komunistów, Żydów i całą tę czarnoskórą zgraję, zwaną idiotycznie „Gastarbeiterami". Niech to piekło pochłonie! Wszystkich. Oczyścimy kraj, czy się to socjalistom i liberałom podoba, czy też nie! Powstanie Ordine Nuovo, a wraz z nim „Europa Giovane"! Nie na darmo nieśliśmy wraz ze studentami stare, dobre hasło z czasów Duce: „Libro e moschetto, fascista perfetto!". Tylko dziś czasy się zmieniły i zamiast owego „moschetto" będziemy używać trotylu i mas plastycznych. Albo coś bardziej wyrafinowanego: fale radiowe pobudzające baterię, która przepala drucik w zapalniku z piorunianem rtęci. A o zdobywanie takich drobiazgów będą się martwić ludzie pokroju 142 Fritza. Organizacja bez granic. Za pięć, dziesięć lat obejmie całą Europę. A teraz? „Credere, ubbidire, combattere". Wierzyć, słuchać, walczyć, jak przypomina dziadek. On wie, co mówi. ak na piątą potęgę gospodarczą świata, nasza ukochana Italia ma wyjątkowo niewydolny system polityczny - skonstatował Arturo Kranc, przypatrując się migającemu świetlnymi napisami ekranowi. Komputery przekazywały miliony informacji satelitarnych. Dalekopisy szumiały wypluwając więcej papieru, niż produkowała go zasobna w lasy Finlandia. Agencja Reutera miała wszystko z pierwszej ręki. - Czterdziesty dziewiąty gabinet od czasu zakończenia wojny! - wzruszył ramionami Jeff. Był młodym, nieopie-rzonym Irlandczykiem, który tu, w rzymskim oddziale przechodził staż. - Co z tego, że chadecja jest najpotężniejszą partią, skoro swoją pozycję zawdzięcza popularności komunistów! - To fakt - Carla zwróciła do mówiących swój czysty profil. Na północy kraju większość merostw jest w rękach komunistów. Choćby taka Bolonia. Socjaliści, republikanie, czy socjaldemokraci pozostają w tyle. - To musi doprowadzić do rozkwitu prawicy - Jeff wyciągnął papier z telefaxu. - Posłuchajcie: Czy Włosi podołają nowym wyzwaniom, które pojawią się w łatach dziewięćdziesiątych wraz ze zniesieniem w EWG wszelkich barier? Rzym zawsze ostatni spośród dwunastki przyjmuje ustawy Parlamentu Europejskiego. Włosi boją się konkurencji-gospodarczego zagrożenia niemieckiego, a zwłaszcza „pericolo giallo". Co to znaczy? - Żółte niebezpieczeństwo! - roześmiał się Kranc. -Japończycy! 143 - To dlatego, że ciągle jest za mało średnich przedsiębiorstw. Mamy takie kolosy, jak Agnelli, Benedetti i Oli-vetti z komputerami czy Berlusconi ze swoimi trzema programami telewizyjnymi i prasą! - Nie zapomnij o Benettonie i twoim makaronowym imperium Gardinich! - Arturo zmrużył oczy. W jego piegowatej łysinie odbijało się światło jarzeniówki. Carla wydęła ładne pulchne usta, pomalowane najmodniejszym odcieniem: jasny róż z połyskiem beżu. - Dlaczego się przyczepiłeś do Gardinich? Nie znam osobiście potentata taty. - To zabrzmiało jak początek przemówienia wodza Hotentotów - mruknął Jeff sięgając po tekturowy kubek. Nie mógł się przyzwyczaić do kawy po włosku. Było jej zdecydowanie za mało i była zbyt smolista. Nawet cappuccino z rozbitą powietrzem śmietaną nie dawało mu tej satysfakcji, co amerykańska lura z automatu. Agencja Reutera była przygotowana na wszystko: nawet na najgorszy gust swoich ludzi. Międzynarodowe towarzystwo mogło w kantynie zjeść hamburgera, jakiego się pożera na Manhattanie jak i wyrafinowane potrawy kuchni chińskiej. - Ale wracając do tematu. W Montecito-rio dyskutuje się nie o programie rządu, ale nad takimi głupstwami, jakimi są zbyt wybujałe wydatki deputowanych! Podobno wydają zbyt wiele pieniędzy na medale i odznaczenia! - Nie przesadzaj! - Kranc z obrzydzeniem przyglądał się burej cieczy, która w niczym nie przypominała „małej czarnej". - Tematem głównym jest obecnie program rządu obliczony na zwalczanie inflacji. Między innymi chodzi o likwidację „scalę Mobile". To właśnie spowodowało apel komunistów o zorganizowanie krajowego referendum. A sprawa jest nad wyraz delikatna. - Premier powiedział - Carla wskazała podtytuł w „II Messaggero" - byłaby to droga wiodąca do samobójstwa i zrobimy wszystko, by nakłonić komunistów do rezygnacji z referendum. 144 - Apelując jednocześnie do prezydenta Stanów Zjednoczonych o wznowienie rozmów z Moskwą! - roześmiał się Jeff. - Wiecie, do czego to doprowadzi? - teatralnie zawiesił głos. - Do fali sprzeciwów! Tu, we Włoszech! - Raczej do fali międzynarodowego terroryzmu - powiedział cicho Arturo. - Są gotowi na wszystko. Tutaj -stuknął palcem w wielką płachtę gazety - jest tego zapowiedź. Trzeba tylko umieć kojarzyć fakty. Mediolańska „Corriere delia Sera" podaje o powrocie naszych przemysłowców z Moskwy. A raczej prezesa Lucchiniego... - Kogo? - Jeff położył nogi na biurku. Nie wiadomo dlaczego naśladował Amerykanów. - Szefa zrzeszenia przemysłu i handlu. Oto co powiedział na lotnisku: Przywieźliśmy najlepsze wrażenia i doskonałe pomysły dotyczące rozwoju naszej współpracy handlowej. Zasialiśmy ziarno i jestem pewny, że zbierzemy obfity plon! - Tylko dlaczego to łączysz z terroryzmem? - Carla odrzuciła w tył bardzo jasną grzywkę. - Bo osiem południowych prowincji naszego kraju to liszaj na włoskiej dupie. Bezrobocie byłoby tam i tak większe, gdyby nasz ukochany rząd sztucznie nie podtrzymywał zatrudnienia. Podobno w Kalabrii pracuje więcej robotników leśnych niż w całej Kanadzie! Do tego sycylijska mafia, neapolitańska Camorra, kalabryjska Ndran-gheta... - No nie! - jęknął Jeff. - O tej ostatniej nigdy nie słyszałem. - Jest coś takiego. Związek niezniszczalnych organizacji przestępczych, ośmieszających nie tylko włoską policję, ale także tamtejszy wymiar sprawiedliwości. Do tego komunizująca północ... i jeden z najwyższych w świecie deficytów budżetowych na poziomie jedenastu procent dochodu narodowego rocznie. To bomba z zegarowym zapłonem. Uwaga na spadające anioły - 10 145 - Zgoda, Kranc. Ale co ma do tego międzynarodowy terroryzm? - Jeff drapał się za uchem, ledwie widocznym wśród gęstych, nieco tłustych włosów, opadających łagodnie na ramiona. - Bo ciągle jestem niedoinformowany. - Ludzie nie lubią obcych. A my ich zatrudniamy u siebie wielu. Mają pracę. A rodowici Włosi nie mają. Stąd te faszyzujące kierunki. Lada moment powstaną „sąuadry" -bojówki czarnych koszul. W Niemczech już są. - Podobno nasi noszą czerwone - powiedziała Carla wyjmując z maszyny świeżo napisany tekst. - Lecę z tym do Raula. Może mi to dziś puści. Ciao! Obaj posłali jej tęskne spojrzenia. Musiała je czuć na plecach, bo wyprostowana jak świeca minęła szklaną ścianę. O włos. - Mussolini sczezł - uśmiechnął się Jeff. - Nie - westchnął Kranc. - Mussolini, niezły w końcu nauczyciel gramatyki i rachunków, dał młodzieży to zaprzeczenie współczesności, którego ona szukała. I wiarę w panowanie młodości. Dał „Giovinezzę" i zwycięską Italię u władzy. Dał porządne państwo faszystowskie. - Człowieku! - roześmiał się Jeff. - To było dawno! Dziś nikt tak nie myśli. - Tylko jeden stary, durny Żyd? Tak sądzisz, młokosie? Wiem, co ci chodzi po głowie: że jestem wyczulony na zapach krematoriów. I wszędzie węszę, czy kto gotując zupę nie ma w sąsiednim garnku jakiegoś Żyda przerobionego na mydło. Nie, człowieku. W Niemczech jest partia „HH". To znaczy: Heil Hitler. I druga „Frankreich-Pei-per". Anglia ma „Kolumnę 80", Ameryka Północna -„WUNS", czyli Światowy Związek Narodowych Socjalistów". We Francji Le Penn z „Action Directe" i antysemicki „Komitet Dezynfekcji Terytorium". Niezła nazwa, co? Wysyłają listy z pogróżkami do członków żydowskiej społeczności. Coś takiego mamy też w Polsce. A tutaj? Na moim skromnym pensione w nieco podrzędnej dziel- 146 nicy, gdzie mieszkam, wypisano na murze: „Nel fascismo ? la salvezza delia nostra liberta". Co znaczy ni mniej, ni więcej, tylko: „W faszyzmie jest zbawienie naszej wolności"! - Czy to też Mussolini? - A jakże. Do jego trumny w krypcie na cmentarzu w Predappio przybywają autokary z wycieczkami neofaszystów europejskich. Ostatnio komuniści zablokowali tam drogi. Doszło do niezłych starć. Wystarczy? - Jeff uniósł dłonie w górę w geście poddania. W końcu był Irlandczykiem i doskonale wiedział, co w takim wypadku robi policja. - No, idę. Dosyć tego wpatrywania się w migocący ekran. Zanim globalna wioska zaleje mnie morzem informacji, muszę się spotkać z pewną rodaczką. - Ładna? - Jeff wreszcie zdjął olbrzymie stopy ze szklanego blatu biurka. - Nie wiem. Jest tkaczką. - To co robi? Arturo uśmiechnął się. Wziął teczkę, otworzył ją, wyjął starannie zapakowaną kanapkę i uważnie celując wyrzucił ją do metalowego kosza na śmieci. - To artystka. Wystawia na Biennale w Wenecji. Tka kilimy, które nazywa „łąkami". Jak wszystkie Polki za granicą ma bardzo mało pieniędzy i przemożną chęć zobaczenia wszystkiego. Straszne! Umówiłem się z nią w albergo, gdzie mieszka. Tanim jak barszcz i zakaraluszo-nym jak katakumby świętego Kaliksta. - Ona cię zna? - Nie. Ale jak rzucę na nią czar swojej osobowości, to... - Nie skończył. Machnął dłonią. Jedyny kłopot z jego twarzą - pomyślał Jeff uśmiechając się kącikami ust - to to, że ją widać! A poza tym -równy gość! 147 ?/ ilniki mruczały jednostajnie. Byli już w powietrzu od godziny. Nad sobą mieli jasny błękit bez granic, pod spodem przesuwające się obłoki, a jeszcze niżej poszatko-waną powierzchnię pól. Od czasu do czasu błyskało jakieś jeziorko. Z wysokości dziesięciu tysięcy metrów wszystkie ziemskie problemy stawały się takie, jakie być powinny: żadne. - Proszę spojrzeć na skrzydło - zaskrzeczał mały staruszek z czarną aktówką, zamkniętą na szyfrowy zamek. Nie rozstawał się z nią ani na sekundę. - Co pani tam widzi? Agnieszka odsunęła firaneczkę. - Wielki napis: ????. - To po rosyjsku: ZSRR. Wy czarterowaliśmy tego Tu-polewa, bo już nie mamy czym latać! Wszystkie nasze maszyny się rozlatują! - Proszę nie straszyć! - ukazała w uśmiechu rząd drobnych zębów. - Ja tak lubię latać! *Jr i' zymskie lotnisko Leonardo da Vinci, zwane popularnie Fiumicino, jest jednym z naj gwarniej szych w Europie. Agnieszka z torbą pod pachą przesuwała się wraz z całą kolejką do stanowiska kontroli paszportowej. Ze zdziwieniem stwierdziła, iż przystojni oficerowie pytają o cel wizyty. - Biennale di Venezia. Jestem plastyczką. Mam tam wystawę - dorzuciła po francusku. Młody urzędnik rozciągnął usta od ucha do ucha. Wskazał dłonią kierunek. 148 Znalazła się na włoskiej ziemi. Do Air-Terminalu, będącego częścią dworca kolejowego Terminal, dojechała klimatyzowanym autobusem zachłannie pożerając wzrokiem szybko umykający pejzaż. Na mgnienie oka ukazała się sylweta Colosseum. Agnieszka o mało nie krzyknęła z radości. Potem zaczęły się kłopoty ze znalezieniem właściwego autobusu, którego numer miała zapisany na kartce. Długo krążyła po placu wśród jednakowo zielonych pojazdów. Wreszcie znalazła. Wysiadła przystanek za wcześnie. Bagaż nie był ciężki, a ona podniecona nowym miastem. Swoje na wpół polskie albergo znalazła dzięki parze Polaków, których spotkała u wylotu wąskiej, brudnej uliczki. Mieli czerwone koszulki bawełniane z napisem: „Nie lubię ruskich". Z tyłu, na plecach znajdował się koniec dowcipu: „pierogów". Zapytani o hotelik, wskazali palcem. W pokoiku, nie większym niż klatka dla królików, stał wygodny tapczan, kulawy stolik, zaś podłoga wyłożona była, jak wszędzie, lśniącą, ziębiącą stopy glazurą. Najzabawniejszy był widok z okna. A raczej jego brak! Tuż za szybą, na białym sznurze do wieszania bielizny, wisiały świeżo wyprane męskie gacie, starannie pocerowane, koszule w kratę i jakieś inne, bliżej nie sprecyzowane części damskiej garderoby. Za nimi, w oddali rosło wiecznie zielone drzewo o lśniących skórzanych liściach. - Bądź pozdrowiony duchu Juliusza Cezara - powiedziała Agnieszka ciepło w kierunku trzepoczących na wietrze kalesonów. - Przybyłam, jeszcze nic nie zobaczyłam, a czy zwyciężę? Kto to wie? Wypakowała dwie wieczorowe sukienki, chcąc je powiesić w szafie. Ku jej niewypowiedzianej radości drzwi do szafy okazały się wejściem do małej, ciasnej, ale całkiem sensownie urządzonej łazienki. Z radością zrzuciła z siebie wszystko i weszła pod prysznic. Woda była letnia, lecz wraz z jej strugami z ciała spływało zmęczenie, ner- 149 wowa atmosfera podróży i pamięć o polskich sprawach. Nie obchodziły jej strajki, puste półki, wściekłość rządzących i głuche niezadowolenie rządzonych. Była w Rzymie. \J ukanie do drzwi rozległo się punktualnie o szóstej po południu. Agnieszka z przerażeniem usiadła na łóżku. Zerknęła na zegarek. Boże - pomyślała - położyłam się na chwilę, a spałam prawie dwie godziny! Pukanie powtórzyło się. - Proszę! - zawołała wskakując w spodnie. Zaciągnęła błyskawiczny zamek, gdy w drzwiach ukazała się łysa czaszka, a później reszta niewysokiego człowieczka z długim haczykowatym nosem i ujmującym uśmiechem. - Jestem Arturo Kranc. Dziennikarz. - Proszę, niech pan wejdzie! - ucieszyła się szczerze wyciągając dłoń. - Agnieszka Bartnicka. Tu jest tylko jedno krzesło, ale ja... narobiłam panu dużo kłopotów, prawda? Przybyły patrzył z przyjemnością na przystojną brunetkę. Nie wyglądała na czterdziestkę. Może dlatego, że miała tak różową i czystą cerę. Okrągła twarz, drobny nos i duże jasnoszare oczy w bardzo ciemnej oprawie. Wyrwana ze snu niepewnie mrugała rzęsami. - Witam w Wiecznym Mieście. Proszę wybaczyć, że nie załatwiłem lepszego hotelu, ale uprzedzono mnie, że nie może kosztować drożej jak trzydzieści tysięcy lirów za dobę. To nie są pieniądze, którymi by się szczycił prezes Banco di Roma. Uśmiechnęła się. - Pan dobrze wie, że dla ludzi mojego pokroju zasoby Banco di Roma czy też amerykańskiego Fortu Knox są tak samo odległe jak księżyc. W Wenecji mam nadzieję 150 być hrabiną. Tu jestem tym, kim jestem: biedaczką zza żelaznej kurtyny. - Zapraszam panią na wino. Nie podoba mi się ten widok z okna. Gacie są chyba niedoprane. Ucieszyła się, że ma poczucie humoru. Ceniła to w ludziach najbardziej. No, może dopiero po uczciwości i zawodowej perfekcji. - Jak ja się panu odwdzięczę? - Uśmiechem i wieściami z kraju! Nie trzeba się przebierać - dorzucił szybko widząc, że grzebie wśród rzeczy -pójdziemy do knajpy mojego przyjaciela. Jest chyba jednym z szefów mafii, ale niech mu pani nie daje do zrozumienia, że o tym wie. Knajpa nazywa się „Tabernacu-lum" i mieści się przy ulicy Ciemnych Kramów. - To nieźle brzmi! - sprawdziła w lustrze stan fryzury. Widać nie miała zastrzeżeń, bo tylko przeczesała palcami grzywkę. - Zaczynam mocne rzymskie życie! Jedziemy czy idziemy? - dorzuciła, gdy już zeszli na parter. - Niestety, mój rolls royce camargue za sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów jest w naprawie... - Wykluczone! - roześmiała się głośno. - Te wozy nigdy się nie psują. Nie wiedział pan o tym? Lubię chodzić pieszo. - Ja też. Ale rzadko mam na to czas. Przesuwali się w kolorowym rozgestykulowanym tłumie. Była to część miasta, gdzie o tej porze rzadko widywano cudzoziemców. Bogaci pili czarną w „Cafe Greco", obsiadywali Hiszpańskie Schody, Lateran i Kwirynał, gorzej sytuowani przemierzali kilometry Via Cavour lub snuli się wzdłuż cudownych witryn na Via del Corso. Tutaj królowali tubylcy. Agnieszkę zafascynował przede wszystkim koloryt ludzi i miasta. Wrażliwa na niuanse barw chłonęła je całą powierzchnią skóry. Wąchała zapach gorącego oleju wydobywający się z pizzerii, tłustych, słodkich ciasteczek z orze- 151 chami, gęstą od przypraw woń pomidorowego sosu. Z kępy kwitnących drzew dolatywała chmura pyłków rozsiewających piżmo i wanilię. Z otwartych okien i bram grzmiały rytmy, i wcale nie było to „O sole mio", jakby się tego należało spodziewać, lecz ostre murzyńskie syn-kopy. Ze sklepu z ciuchami wywożono towar. Na stojakach wisiały bawełniane bluzki we wszystkich kolorach tęczy, setki spódnic, pasków i torebek. Dziesiątki rąk natychmiast zaczęły je obmacywać, szarpać, sprawdzać ceny. Sprzedawca stał na chodniku ze stoickim spokojem. Nieważne, ile brudnych paluchów dotknie białej jedwabnej sukni z pomarańczowymi aplikacjami. Ważne, że ktoś ją w końcu kupi. Trattoria Gabriela Sordiego świeciła z dala jak latarnia morska. Pod neonowym szyldem lśniło sześć dużych, wyjątkowo czystych okien. Kiedy weszli, od stolika na środku oderwał się długi, mętny typ z uszami jak gacek nietoperz. Przesunął się dwa kroki w stronę Agnieszki, zachwiał się i padł jak podcięty kosą. Zanim zdążyła się przestraszyć, już dwóch rosłych kelnerów z białymi ścierkami owiniętymi wokół bioder podniosło go i dość sprawnie wyrzuciło za drzwi. Wracając jeden z nich rozpromienił się na widok Krańca. - Signore Arturo, pręgo! Wskazany stolik stał w samym kącie, pomiędzy barem a przejściem do kuchni. Oddzielony od reszty sali dwiema donicami z kwitnącymi na biało i różowo oleandrami. Cameriere w sekundzie zmienił kraciasty obrus, strzepnął niewidoczny pyłek z krzesła i wręczył kartę dań. - Jest Gabriele? - spytał dziennikarz odsuwając papier. - Naturalnie. Zaraz podejdzie. Co dla signoriny? Jakie wino? - Nie spieszmy się, Giuseppe. Powiedz szefowi, że jestem. Agnieszka rozejrzała się wokoło. Widziała wiele wło- 152 skich restauracji w Paryżu, parę z nich odwiedzała stale. Ale ta tutaj pachniała inaczej. Coś niepowtarzalnego unosiło się w powietrzu. Może strach? Albo ulotny zapach prochu po ostrej strzelaninie pomiędzy gangami? Nonsens - roześmiała się w duchu. - Naoglądałam się filmów i teraz sama kręcę niezły scenariusz kolejnej „Ośmiornicy"! - Panie Arturze - szepnęła - ten w kącie. To mafioso? Kranc rzucił okiem w kierunku, który wskazywała. Siedział tam typ w nasuniętym na czoło kapeluszu i kurtce dziwnie wypchanej pod pachami. - Nie. To jeden z najlepszych kamerzystów RAI uno. Pierwszy program telewizji. Zapija, biedak, robaka. Tydzień temu stracił pracę. Mieszka w tym samym domu co ja. - Wygląda jak Humphrey Bogart z filmu „Casablanca". Od strony kuchni rozległ się rumor. Stanął w drzwiach tryskający energią szef. - Buongiorno. Pani... zapewne Polka, której przyjazd zapowiedziałeś? - Tak. Jest artystką. Wąska ręka Agnieszki utonęła w dzieży z ciastem. Tak jej się przynajmniej wydawało. Była to tylko dłoń Sordiego. Ciepły uśmiech opromieniał ciemną, oliwkową twarz południowca. Miejsce urodzenia miał wypisane na twarzy. - Mój przyjaciel Gabriele - przedstawił go Arturo. -Jest Sycylijczykiem. Zna się na kuchni, ziołach, broni palnej i pieniądzach. - A muzyka - uśmiechnęła się Agnieszka. Wizja straszliwego mafioso jakoś nie mogła zagościć w jej umyśle. Szczere oczy patrzyły na nią z pełną aprobatą. - Czy Sycylijczycy nie śpiewają? - Kiedy na Sycylii śpiewa pieniądz, muzyka milczy -powiedział Gabriele całkiem serio. - Tak u nas mówią, signorina Bellezza. 153 Uwierzyła. Kilka minut później pałaszowała ravioli w cudownym sosie z mięsa i co najmniej setki ziół, popijając czerwonym winem sycylijskim o jaśminowym bukiecie. Wokół narastał gwar, ale były to odgłosy przyjazne, śmiech, śpiewna mowa, szczęk talerzy i ciche tony mandoliny gdzieś z drugiego końca przestronnej sali. Gdy już się uporała z górą pierożków, wylądowała na stole miska z polio alla diavola - kurczęciem po diabelsku. Agnieszka otarła pot z czoła. - Na miłość Boską - szepnęła. - Już nie mogę. - Musi pani! - roześmiał się Arturo upijając solidny łyk wina. - Mój przyjaciel obraziłby się na śmierć. A co to znaczy, nie muszę pani przypominać. Obrażony Sycylijczyk to długi, ostry nóż w plecach. Lub w brzuchu. Jak pani woli, Agnieszko... mogę tak do pani mówić? Przecież, na dobrą sprawę, mógłbym być pani dziadkiem... Agnieszka przyjrzała się dziennikarzowi. - Z tym dziadkiem to lekka przesada! Jest pan ode mnie starszy o kilkanaście lat. Tak mówił Jacek Trzmiel. Kranc przesunął piegowatą dłonią po wysokim czole. Skubał leżące w koszyczku pieczywo popijając długimi łykami. - Kochany Jacuś - rozczulił się - nie bał się odprowadzać przyjaciół na pociąg do Wiednia. - A powinien się bać? - zdumiała się Agnieszka. Kranc dolał jej wina. Wyglądał jak uśmiechnięty Budda. - Nie zajmuje się pani polityką, prawda? Agnieszka lekko wzruszyła ramionami. Czy się zajmuję polityką? Na Boga, nie! Czytam prasę, znam kłopoty milionów ludzi w moim kraju. Wściekam się na arogancję i nieudolność rządzących, na głupich urzędników, ale żyję z tym wszystkim na co dzień i umiem się jakoś w tym 154 chaosie poruszać. Najważniejsza jest pracownia, kilimy, tych parę obrazów sprzedanych i tych nie sprzedanych. Pieniądze zdobywane w ciężkim trudzie. Właśnie zdobywane, a nie zarabiane. To mała, ale dość zasadnicza różnica. Ważni są przyjaciele, ważny jest Kazik, Łucja. No i widok z Gęsiej Szyi w Tatrach. Cóż ponadto? Spiker Głosu Ameryki przebijający się przez trzaski i zagłuszenia w eterze? Więc czy zajmuję się polityką? - Nie wiem, jak to panu wytłumaczyć. To sprawa dość skomplikowana. Przede wszystkim zajmuje mnie to, co robię. A dopiero potem to, co robią inni. Wolałabym inny ustrój, ale nie potrafię go wywalczyć. Arturo Kranc położył swą dziecięco małą rękę na jej szczupłej dłoni. Uśmiechnął się jak człowiek, który musi przemawiać do tłumów ludzi. Tylko że ci ludzie mają po trzy lata i siedzą na nocnikach. - Nieważne, Agnieszko. Teraz jest pani w Rzymie i pije wino z człowiekiem, któremu sprawia to ogromną radość. Proszę mi powiedzieć, w czym mogę pomóc. Bo, że muszę, to dla mnie oczywiste. W krótkich słowach, starając się omijać niebezpieczne rafy rodzinnych spraw, wyjaśniła konieczność przerwania podróży w Bolonii. Dziennikarz uważnie słuchał. - Nie wiedziała pani, że ojciec leży na włoskim cmentarzu? - Nie. Wiem, że to trudne do zrozumienia, ale tak się stało. Teraz chciałabym spotkać się z Koromyskim i zobaczyć grób taty. Ale mam bilet Rzym-Wenecja. I nie wiem, czy mogę przerwać podróż. Tak załatwili urzędnicy w ministerstwie. - Nie sądzę, żeby to było jakąkolwiek przeszkodą. Ale mam chyba lepszy plan. O, widzi pani, co niesie Gabriele? Szef kroczył wyprostowany jak świeca, trzymając 155 w wyciągniętych dłoniach duży półmisek, na którym płonęło coś migotliwym blaskiem. - Co to jest? - zdziwiła się. - Płonący sorbet. Albo lody. Jeszcze nie wiem. Specjalność zakładu. Sordi jest naprawdę znakomitym kucharzem. Półmisek ostrożnie wylądował na stole. Ogień przygasł, aż znikł zupełnie, zdmuchnięty potężnym strumieniem powietrza z płuc Sycylijczyka. Aż dziwne, że legumina ostała się na porcelanowym talerzu. Górną warstwę stanowiły silnie zamrożone lody śmietankowe, wewnątrz był sorbet z piany i żółtek, a w samym środku gorące, parzące wargi, konfitury z malin. Agnieszka zmrużyła oczy po pierwszej łyżce. Gdyby jej to chciano odebrać - to razem z życiem! Jadła oblizując wargi i nie zwracając uwagi na wpatrzonych w nią mężczyzn. - O, signorina! - jęknął z lubością Gabriele. - Gdybym mógł panią teraz sfotografować! Powiększenie byłoby najlepszą reklamą mojej firmy! Agnieszka rzuciła mu kosę spojrzenie i jadła dalej. - Stop! - wykrzyknął Arturo odsuwając półmisek na bezpieczną odległość. - Zaszkodzi pani! W tym jest parę milionów kalorii. Ból brzucha murowany, a ja nie wiem, czy w apteczce hotelowej są ziółka! Agnieszka zmarszczyła nos. Miała dosyć. Dała popis wyjątkowego łakomstwa. Ale taka już była. Są rzeczy na niebie i ziemi, którym oprzeć się trudno. A jedną z nich na pewno był sycylijski sorbet. Sordi zabrał prawie pusty półmisek i śmiejąc się złośliwie pożeglował do kuchni. - A teraz filiżanka kawy i gorzka sól - powiedział Kranc zaglądając z nadzieją do pustej butelki. Agnieszka odetchnęła. - Może pan być pewien, że do końca życia będę wspominać ten mój pierwszy rzymski wieczór. 156 - Szkoda, że tylko z powodu sorbetu! - łypnął komicznie. - A nie na przykład z miłości do mnie. Agnieszka uśmiechnęła się. - Lubię pana. Ale proszę mi pomóc dotrzeć do Bolonii. Nie będę mogła później zwiać z Biennale. To wykluczone. Jestem artystką przekonaną o własnym geniuszu. Nie mam zamiaru zrezygnować z należnych mi hołdów. Nie będę już wracać na południe. Odlatuję z Mediolanu. Mały, najwyżej piętnastoletni chłopak podał kawę. - To ukochany wnuk naszego mafioso. I jego następca zapewne - powiedział Kranc wrzucając trzy kostki cukru. -Ile dla pani? - Wcale. Wie pan, te sprawy znam tylko z włoskich albo amerykańskich seriali telewizyjnych. Gdyby miało być tak, jak pan prorokuje, ten mały czarnooki Corleone zastrzeli swego dziadka, żeby wcześniej dorwać się do władzy i pieniędzy. - Całkiem możliwy scenariusz! - roześmiał się Kranc. - Zrobimy tak: proponuję, żeby pani skorzystała z przewodnika po Wiecznym Mieście. Z tego, który leży na pani nocnym stoliku. Jutro proszę zwiedzić plac Świętego Piotra, Bazylikę, Colosseum i Forum Romanum. Zgoda? Skinęła głową. Odpowiadała jej taka kolejność. - A pojutrze? - A pojutrze przyjdę z konkretną propozycją. Wciągnę w to moich znajomych, znajomych moich znajomych, a co najważniejsze - zawiesił głos teatralnie - samochody tych wszystkich ludzi! W odróżnieniu ode mnie poruszają się na ogół na gumowych oponach marki „Pirelli". To dobra firma. I dobre samochody. Agnieszka posłała mu uśmiech numer cztery. Tak go nazywał Kazik. Charakteryzował się tym, że był ujmujący. I obiecywał o wiele więcej, niż mógł dać. 157 ««sa^S^gj-grg^fgsw* *-* niadanie ciągnęło się wyjątkowo. Może dlatego, że Pierpaolo zszedł pierwszy i zażądał grzanek. Tych specjalnych, przypiekanych na wielkich patelniach, jak to bywało za czasów Franceski. - Nie mogę patrzeć na toster! - przesunął palcami po mocno szpakowatych, gęstych włosach. - Bzdurne elektryczne urządzenie nigdy nie da specyficznego zapachu dobrze przyrumienionej bułce. - Ale mniej tuczy - skwitowała Christiana. - Piecze bez tłuszczu. - Nonsens! - wysapał Pierpaolo smarując bułkę grubą skorupą masła. - Kobieta powinna mieć ciało. Tak jak Gabriela. Spójrz na siebie, a potem na swoją córkę. Czy ty w ogóle jesteś Włoszką? Christiana przygryzła wargi. Była wyjątkowo szczupła, z małą, ledwie zarysowaną linią biustu. Nikt by nie dał złamanego lira za to, że wykarmiła dwójkę dzieci. - Tato - westchnął Dino ocierając usta serwetką. -Nie wszystkie kobiety muszą wyglądać jak góra arbuzów. Christiana miała ochotę wstać od stołu i wyjść. Nie znosiła tego rodzaju rozmów. Uważała je za grubiańskie. I to jeszcze przy dzieciach. Publicznie. Nie była nadwraż-liwa, ale przyszła tu z rodziny wywodzącej się z innych tradycji. W salonie jej matki taka rozmowa w ogóle nie mogłaby mieć miejsca. Tam się o kobietach nie mówiło. Były święte. Oczywiście, o ile wcześniej urodziły co najmniej czworo dzieci. Bo te bezdzietne odsyłano do klasztoru. - Pracujesz dziś, mamo? - Gianni pałaszował zimne mięso. - Jadę w okolice pałacu Farnese, mógłbym cię podrzucić. - Co ty właściwie tam robisz, Gianni? - zainteresował 158 się Dino. - Czcisz Antonio da Sangallo? Nie zajmowałeś się dotąd architekturą. Powinieneś wreszcie skończyć college. Mam wrażenie, że ostatnio mniej zajmujesz się nauką. Chłopiec wzruszył ramionami. - Od kiedy ciebie, tato, obchodzi to, co robię? Dino odstawił filiżankę. Spojrzał przez stół na syna. - Mam rozumieć, że brakuje ci mojego ojcowskiego bł ogosł awieństwa? - Nie masz na to czasu - odparł spokojnie Gianni sięgając po konfiturę z poziomek. Lubił ich lekko gorzkawy smak. - Zajmujesz się elektronicznymi zabawkami. Przepraszam, jeśli cię uraziłem. To najważniejszy wynalazek epoki. - Nieprawda! Najbardziej znamiennym wynalazkiem była gilotyna! I najbardziej humanitarnym - powiedział surowo Pierpaolo. - Dajcie mi jeszcze kawy! Angelina! Gdzie ona jest? - W kuchni - powiedziała Christiana wstając. - Gabriela przyłapała ją na kradzieży. Nie będzie miała wstępu do pokojów... - Bzdura! - Przez czoło starca przeleciała smuga czerwieni. - Nigdy nie kradła! Franceska by o tym wiedziała. Wasza babka miała radar w mózgu. A jak chodzi o służbę... - Dziadku, nie wściekaj się - w głosie Gabrieli brzmiał spokój kamienia. - Chciałam ją w ogóle wyrzucić. Wzięła z szafy moją najlepszą bluzkę i poszła w niej na randkę z jakimś wenecjaninem. A potem przepocony ciuch podrzuciła z powrotem do szafy. Przyznała się. - Na torturach? - zezłościł się Dino. - Prawie - Gabriela oblizała łyżeczkę. - Będzie pomagała w kuchni. Pokojami zajmie się Isabella. Pierpaolo walczył z czkawką. Zawsze, gdy się zdenerwował w czasie posiłku, to się zdarzało. Nie zajmował 159 się sprawami służby. Od tego była, świętej pamięci, Fran-ceska. Cóż, widać młodsze pokolenie nie ma żelaznej ręki. - Isabella ma brzydką gębę - wykrztusił osłaniając usta wykrochmaloną serwetą. - Nie podoba mi się. Christiana podeszła ze szklanką wody mineralnej. - Napij się, ojcze. I nie martw się. Służba to teraz moja sprawa. Dino ze zdziwieniem spojrzał na żonę. No, odważyła się. Po tylu latach. Za życia matki mogła co najwyżej poprosić o porcję jarzyn zamiast półmiska makaronu na przystawkę. A dziś? Wytarł usta i wstał. - Do widzenia. Wrócę bardzo późno. Mam konferencję z Amerykanami poza miastem. - W willi „Margherita" w Palestrinie? - Gianni w ostatniej chwili złapał solniczkę, której ojciec o mały włos nie przewrócił. - Dziwisz się, skąd wiem? - spojrzał bezczelnie. - Telefonował twój przyjaciel Toni Donatone. Pytał, czy zastanie cię w domu, czy w Palestrinie. Dino miał ochotę wymierzyć szczeniakowi solidny policzek. Z trudem się pohamował. Christiana ze zdziwieniem spojrzała na Gianniego. Jak on się ostatnio zmienił. Był takim nieśmiałym, miłym chłopcem. Skąd tyle brutalności w głosie? Zbuntowany dziewiętnastolatek z czubem dziwacznie rozwichrzonych włosów. Ostry i bezwzględny w egzekwowaniu rzeczy, o których sądzi, że mu się należą. Naprzód rozpieszczany, teraz obiekt niewyżytych zapędów wychowawczych dziadka. Czy dobrze się stało, że chłopak wyrasta w cieniu cmentarza niespełnionych nadziei Pierpaola? Czy jest możliwe, aby to, co na szczęście legło w gruzach, cała ta straszliwa ideologia z młodzieńczych lat seniora rodu mogła nagle ożyć w najmłodszym pokoleniu? Czy czegoś nie zauważyłam? W porę nie roztoczyłam nad synem ochronnego parasola z demokratycznych zasad wpajanych mi od dzieciństwa? 160 - Gianni! - Tak, mamo? - Podrzuć mnie do Watykanu. Monsignore Monitelli prosił, abym oprowadziła jakichś jego ważnych gości po Kaplicy Sykstyńskiej. - Niemcy? - Nie. Na odmianę Francuzi. Zaraz będę gotowa, pięć minut? Chłopiec bez słowa skinął głową. Wolał podrzucić matkę niż zostawić jej małego uno. - Czy to, co mówiłeś o willi w Palestrinie, dotyczy ojca osobiście? Gabriela mrugała rzęsami. Jej okrągłe oczy o barwie późno jesienny eh śliwek były szeroko otwarte, pełne ciekawości. - A jak myślisz? - Znowu jakaś baba? Pierpaolo podniósł oczy znad szerokiej płachty gazety. - Co to ma znaczyć? O czym to dziecko mówi? Gabriela zasznurowała usta. Przy jej okrągłej buzi lalki wyglądało to śmiesznie i nieco staroświecko. - Ciągle mnie uważasz za dziecko, dziadku? A ja mam już okres od trzech lat! - rzuciła na stół wysmarowaną jajkiem serwetkę. - Mam tego po dziurki w nosie! - warknęła nie patrząc na wstrząśniętego starca. Wstała i skierowała się w stronę drzwi. - Wam się zdaj e, że j a niczego nie widzę i nie rozumiem? No, to niech wam się zdaje! Tu, w tym domu można się napatrzeć dowoli. I nasłuchać. Choć niektórzy sądzą, że gadając po niemiecku albo zamykając gabinet na klucz są wolni od podsłuchu! No, śmieszne. Tu ściany mają uszy, a sufity pluskwy! Nie dałabym złamanego lira, czy Angelina nie jest szpiegiem Moskwy. A mój przystojny brat, Gianni, terrorystą spod znaku Czerwonych Brygad. Trzaśniecie drzwi zakończyło ten przydługi monolog. Ale i tak było niczym w porównaniu do grzmotu, jaki wydał z siebie spokojny dotąd starzec: Uwaga na spadające anioły -11 161 - Christianaaa! Christianaaa! - Daj spokój, dziadku! - wykrzyknął Gianni zrywając się z krzesła. Bał się, że Pierpaolo dostanie ataku apopleksji. Bladł i czerwieniał na przemian, zaś żółtawe kościste palce zwierały się i rozwierały, jakby szukając oparcia. - Tu jest woda, napij się. Mama nie słyszy. Jest na piętrze. - Tak, tak... dzię... kuję... - Pierpaolo oddychał szybko, jak po długim wyczerpującym biegu. - Co ona, ta mała... co ona miała na myśli mówiąc, że ściany mają uszy? - Bo mają - Gianni usiadł obok starca wyłuskującego trzęsącymi się palcami różową pigułkę z plastykowego opakowania. Włożył ją w końcu pod język i ssał przymknąwszy oczy. - Ta nasza Angelina nieco się rozbisur-maniła. Możliwe, że mnie śledzi. - Nonsens - zaseplenił Pierpaolo trzymając się dłonią za gardło. - Skąd te podejrzenia? - Podsłuchiwała, gdy był u ciebie Stein. Mówiliście po włosku prawda? A potem zobaczyłem ją w trattorii, na rogu. Byłem tam z naszymi ludźmi i Fritzem. - Histeryzujesz - starzec wyraźnie wracał do siebie. Szarość ustąpiła z policzków i skroni. - Jest głupia jak but. - Tacy też są potrzebni, dziadku. Wiesz o tym bardzo dobrze. - To bądź ostrożny! I ta cała wasza nieopierzona grupa! Gdzie się zbieracie? Gianni poklepał go po żółtej, zasuszonej jak motyl, dłoni. - Tego się nie powtarza. Zajmij się szmalem, dziadku. Bo niedługo będzie nam bardzo potrzebny... - Czym? - Forsą. Jesteś od zdobywania milionów. Ja od czarnej roboty. Na razie nie wchodzimy sobie w paradę. Tylko lOZ pamiętaj, że to nie może trwać całe wieki. Od wyborów samorządowych w siedemdziesiątym piątym pierwszą partią we wszystkich prawie wielkich miastach kraju stali się komuniści. - To się zmieni. - Kiedy? Nie widzisz, co się dzieje? Kto siedzi w radach miejskich Rzymu, Turynu, Mediolanu, Wenecji, Genui, Perugii... - Masz rację. Zapomniałeś o Bolonii. To szczególny wrzód do przecięcia od lat bez mała czterdziestu! Obiecuję ci, że wysadzę tę całą twierdzę „wzorowego laboratorium lewicy"! Spać mi nie daje Czerwona Bolonia! Spać nie daje... Christiana weszła do jadalni ciągnąc za sobą smugę „La nuit noir". Uwielbiała perfumy o ciemnym zapachu. Możliwe, że niezbyt się nadawały na tak wczesne przedpołudnie, ale nie potrafiła ich sobie odmówić. Nawet za cenę bycia nie całkiem en vogue. - Gianni? Co się stało? Ojciec źle się czuje? Pierpaolo wstawał ciężko, opierając się oburącz na rzeźbionym oparciu krzesła. - Nic już. Przeszło. Twoja córka doprowadzi mnie kiedyś do zapaści. - Jedziemy, mamo. Spieszę się. Mamy trzy minuty -wziął matkę za łokieć i wyprowadził do holu. Tam zatrzymał się u stóp marmurowych schodów. - Gabriela zachowała się idiotycznie. Angelinę trzeba natychmiast zwolnić. A do dziadka wezwać Berga. - I to wszystko w ciągu tych trzech minut, które mi zostawiłeś? - Tak. Babka Franceska zrobiłaby to w dwie. Christiana wyrwała łokieć. Odwróciła się na pięcie ściskając torebkę. - Więc pobaw się w babkę, synku. A ja wezwę taksówkę! 163 «sa^ffS^^ffgresssn ? && gnieszka weszła do Kaplicy Sykstyńskiej małymi drzwiami od strony ołtarza i stanęła jak wryta na wprost ogromnego malowidła przedstawiającego Sąd Ostateczny. Potem wzrok jej poszybował pod sklepienie. - Bóg oddziela światło od ciemności - wyszeptała wstrząśnięta. I zaraz przypomniała sobie, co powiedział kiedyś Goethe: „Kto nie widział Kaplicy Sykstyńskiej, ten nie może mieć pojęcia, do czego zdolny jest jeden tylko człowiek". Czuję się jak maleńki robaczek - pomyślała przymykając oczy, gdyż surowy wzrok Chrystusa przenikał ją na wskroś. Nie pomogła łagodność Madonny i ludzki bardzo odruch potrząsania kluczami przez świętego Piotra. Twarz Chrystusa zlała jej się natychmiast z bizantyjskimi obliczami ze snu, który się powtarzał. Wiedziała, że ten wzrok będzie ją prześladował do końca życia. - Czuję się jak pyłek, który miał czelność nazwać się artystą. Ktoś, kto zobaczył dzieło Michała Anioła, nie może nosić wizytówki z napisem malarz. Nigdy. Jamais. Ten wielki wyznawca idei platońskiej, wielbiciel piękna ludzkiego ciała zrobił wszystko, żeby nikt już po nim nie mógł nazwać się malarzem. A przede wszystkim cholerny pury-tanin Daniele da Volterra, który ośmielił się przykryć nagość kremowych i różowych ciał jeszcze za życia mistrza. Tuż przed jego śmiercią. Dzięki Bogu przeszedł do historii pod mało wybrednym mianem „majtkarza". Agnieszka cofnęła się aż pod balustradę z okratowania. Dostrzegła grupę kilkunastu osób zwiedzających, jak ona, kaplicę. Niezwykle wytworna przewodniczka mówiła biegle po francusku, z lekkim włoskim akcentem. Za nią snuł się cudowny zapach nieznanych perfum. Wśród otaczających ją osób wyróżniał się wysoki ciemnoskóry bis- 164 kup o szaroróżowych dłoniach, zaciśniętych na srebrnym krzyżu zwisającym na piersi, i bardzo stara, siwa dama niezwykle podobna do brytyjskiej królowej - matki. Pozostali to najwyraźniej wysocy urzędnicy watykańscy i mała, najwyżej pięcioletnia dziewczynka, ubrana w zabawną, długą do pięt sukienkę z falbankami. Do niej to, odziany w sutannę watykański monsignore z pokaźnym brzuszkiem, zwracał się z pełnym uszanowania: „la con-tesse". Wszystko było nietypowe: wnętrze, malarstwo, mała hrabianka i wytworna w każdym calu przewodniczka. Agnieszka przystanęła z boku, by posłuchać. - Otóż Michał Anioł wcale nie malował sufitu kaplicy, leżąc na plecach w niewygodnej pozycji, jak to widzieliście państwo zapewne w znanym filmie nakręconym według powieści Irvinga Stone'a. - Mówiono, że niewymownie cierpiał, biedak... - stara dama niechętnie pozbywała się złudzeń. - To prawda, że cierpiał - uśmiechnęła się przewodniczka - ale ból spowodowany był staniem na palcach z głową odchyloną do tyłu... La contessa natychmiast przybrała tę postawę powodując głośny przestrach ciemnoskórego biskupa. - Faites attention, Valerie... - Michał Anioł pracował niesłychanie szybko - ciągnęła przewodniczka stukając niewiarygodnie wysokimi obcasami. Poruszała się na nich jak tancerka. - Każdy z rysunków tam, wokół okien został wykonany w ciągu trzech dni... Agnieszka przestała słuchać. Te wszystkie ciekawostki wielokrotnie, jeszcze przed podróżą, przeczytała w najlepszym w świecie przewodniku Michelina. Fascynowała ją Włoszka, cała w kolorach lila, z cudowną zieloną bluzką błyszczącą i połyskującą jak ostrze lancy. Jak wspaniałe trzeba mieć wyczucie koloru, by tak zestawić garderobę. 165 Sama wiedziała o kolorystyce prawie wszystko. Ale w Polsce nikt się tak, niestety, nie ubiera. Ostre barwy oddaje się w pacht młodzieży. Po trzydziestce kobiety uciekają w szarość i ponury brąz. Koszmar. To, co uderzyło ją na pierwszy rzut oka, już na lotnisku, to kolor tej zieleni, drzew, nieba i ludzi. Oni po prostu urodzili się w symbiozie z tęczą. Umieją ją zestawić i rozbić na pojedyncze błyski światła. Ten, który malował kaplicę, florentyńczyk, i ta współczesna Włoszka barwy mają widać w genach. - Idziemy dalej, signora Gardini... Przewodniczka wraz z grupą słuchaczy przesunęła się pod malowidło przedstawiające Mojżesza z żoną Seforą. Mijając Agnieszkę na moment zatrzymała na niej wzrok. Ich oczy się spotkały. \J d godziny siedziała na szarym kamieniu u podstawy Łuku Tytusa, przyglądając się płaskorzeźbom żołnierzy rzymskich wynoszących skarby ze zburzonej świątyni jerozolimskiej. Wielki, tłusty kot o brzydkiej, skrofulicznej sierści czochrał się tuż obok. Z dala dobiegały ludzkie głosy. Była to pora, gdy na Forum Romanum z rzadka tylko pojawiali się turyści. Agnieszka jadła bułkę z szynką rzucając okruchy kotu, którego to zupełnie nie interesowało. Była śmiertelnie zmęczona. Nie wiedząc, ile czasu pozostało jej do wyjazdu z Wiecznego Miasta, starała się obejrzeć wszystko, co możliwe. Lekki wietrzyk muskał spocone czoło. Nie miała sił wspiąć się w górę na Palatyn, choć to tam właśnie znajdowała się słynna Roma quad-rata - pierwsza osada, z której rozwinęło się miasto. Trudno. Może tu kiedyś jeszcze wróci. Kiedy? Jak sprzedam „łąki". Ale czy je sprzedam? I czy w ogóle wolno mi to zrobić tutaj? Na dodatek nie wrzuciłam złotówki 166 do fontanny di Trevi. Co gorsze, w ogóle do niej nie dotarłam! A przecież legenda mówi, że tylko ten wróci do Rzymu, kto utopi pieniążek w spadających kaskadach fontanny - złapała się na tym, iż więcej myśli o bolońskim cmentarzu i weneckim pałacu niż o Romulusie i Remusie. Śmierć ojca na włoskiej ziemi była szokiem, który wciąż przeżywała na nowo. - Całe życie miałam pretensje do mamy, że tak szybko wyszła po raz drugi za mąż. Wyrastałam w kulcie ojca, który sama sobie stworzyłam. Jego miałam przed oczyma, gdy jako malutkie dziecko siedziałam w piwnicy na Konopczyńskiego w huku spadających na miasto bomb. Potem już, jako nastolatka, wymyśliłam, że to mama jest winna jego śmierci. Kazik wściekał się, gdy mu wmawiałam ogarniający mnie bez reszty kompleks Elektry. A przecież tatuś nie był Agamemnonem! Był żołnierzem, który oddał życie w obronie ojczyzny. Jednym z milionów poległych. A mama nie mogła temu przeszkodzić. Tylko dlaczego tak szybko zapomniała? A ja? Czy nie zapomniałam męża, innych? No, to prawda, że nigdy nie chciałam mieć dziecka. Tylko czy ten fakt nie wywodził się właśnie ze starożytnego kompleksu? Dobry psychoanalityk wytłumaczyłby mi, w czym problem. I usunął go z głębin jestestwa tak, jak się usuwa popsuty ząb. Ale gdzie w powojennej Polsce znaleźć lekarza wychowanego na Freudzie? To nie Ameryka. Śmieszny ptak usiadł na sąsiednim kamieniu i czyścił czarne piórka. Mógł to zrobić bezpiecznie, bo leniwy kot dawno już zniknął wśród ruin. Agnieszka rzuciła mu ostatni kęs bułki. Sfrunął przerażony i już nie powrócił. Wstała i przezwyciężając ból w łydkach skierowała się ku wyjściu. Marzyła o prysznicu, canelloni z parmezanem w trattorii na rogu i wielkiej szklance czerwonego wina. rturo Kranc siedział na niewygodnym krzesełku z plastyku i płótna w ogródku małej kawiarni, przylega- S& 167 jącej do ciemnoczerwonego budynku Agencji, i małymi łykami popijał martini z cytryną, lodem i wisienką na dnie. Było upalne południe i wszyscy szanujący się Włosi ściągnąwszy rolety układali się do sjesty. On tego nie potrafił. Przez te wszystkie lata w nowej ojczyźnie nie przyswoił sobie południowych obyczajów. Osobiście nie miał nic przeciwko dolce far niente, ale jego niestare przecież jeszcze ciało nie umiało poddać się śródziemnomorskim obyczajom. W Polsce o tej porze zaczynał pracę. Dopiero się rozkręcał. W warszawskich dziennikach, tygodnikach i miesięcznikach, nie mówiąc o periodykach kwartalnych, nikt o zdrowych zmysłach nie pojawiał się przed jedenastą. A i to zaczynał od jęku: „Pani Zosiu, kawkę, kochana! Bo iii się oczy zamykają z niedospa-nia!" Choćby spał jak suseł osiem godzin. Tutaj wszystko było inne: chleb papierowy, bułka jak wzdęta pierzyna i parówki o smaku opon samochodowych. No, nie wszędzie! Ale w bufetach Reutera na pewno! Za szarym, niskim murkiem, obrośniętym zimozielonymi krzewami, kwitnącymi na żółto, pojawiła się suknia w kolorze dojrzałej pomarańczy. Carla pomachała na powitanie dłonią. - Ciao, Arturo! Masz minę nudysty, który wpadł tyłem na psa z zimnym nosem! Kranc skrzywił wargi. Nie był to w pełni uśmiech. - Witaj, piękna. Carla rzuciła na szklany blat torebkę z imitacji krokodyla. A może to był prawdziwy krokodyl, tylko Arturo nie potrafił rozróżnić? - Wyznaczyłeś mi spotkanie, a ja mam huk roboty. Wysyłają mnie do Pontusa Hultena. Mam napisać reportaż z wystawy. - Wiem. Właśnie dlatego poprosiłem cię tutaj. Chodzi o pewną... przysługę... - Dla mnie sok cytrynowy z odrobiną wody sodowej! -rzuciła kelnerowi, który zatrzymał się przed nią z ukło- 168 nem pełnym uszanowania. - I może jedno z tych nie tuczących ciastek, tam pod kloszem. Ale jedno! Chłopiec oddalił się szybkim krokiem. Tu nikt nie przychodził na długie posiedzenie. Dziennikarze i cały pomocniczy personel Agencji wpadali i wypadali po wypiciu drinka lub cappuccino. Ich czas był czasem firmy. A ta żyła z tego, by wiedzieć, przeżuć i wypuścić informację, zanim jeszcze fakt się zdarzy. - Dotyczy tej Polki, o której ci wspominałem. - Wiem. Tkaczka. - Świetna dziewczyna - uśmiechnął się Kranc łowiąc łyżeczką o długim trzonku umykającą wisienkę na dnie szklanki. - Wczoraj przyleciała. Byłem u niej w hotelu. Ładna, wesoła i z jakimś kompleksem. Jak oni tam wszyscy. W Polsce. - Widziałeś serwis poranny? - Carla przyglądała się podejrzliwie wzgórkowi śmietany na kruchej babeczce, którą kelner postawił z życzeniami smacznego. - Utyję, jak będę tyle jadła. Jest strajk w Gdańsku. Stoczniowcy przerwali pracę. Ich przywódca, nie pamiętam, to trudne nazwisko, zażądał takich zmian, na jakie komuniści nie mogą się zgodzić! Prawdziwych, wolnych związków zawodowych! - ugryzła ciastko mrużąc oczy. Kranc wzruszył ramionami. - Zgodzą się. Nie mają wyboru. Oczywiście to potrwa, będą zwlekać, robić uniki. Carla, ja to znam. Rząd wie, że z robotnikami nie wygra. Co innego inteligencja. Ta się nie liczy. Ale robotnicy? Stoczniowcy? Potęga! Carla oblizała wargi. Z uwagą przyjrzała się wysmukłej szklance z zielonkawym płynem, w której grzechotały drobne kosteczki lodu. - Ty wiesz lepiej. Znasz ich. Co chcesz, bym zrobiła dla twojej tkaczki? Wiem, że Polacy tu potrzebują pomocy. Mam o niej napisać artykuł? Pomóc sprzedać prace? Jeśli będą naprawdę dobre, nie jest to wykluczone. Mam ogromne znajomości w branży. 169 Arturo wreszcie złowił wisienkę. Żuł ją ze smakiem. - Będę ci wdzięczny za każdą pomoc. Biedaczka nie ma żadnych powiązań z zachodnim rynkiem marszandów sztuki. Problem polega jednak na czym innym. Trzeba ją podrzucić na dzień lub dwa do Bolonii. Kobieta uniosła w górę cienkie brwi. Arturo dotknął jej dłoni. - Nie rozumiem... - Posłuchaj. Opowiem ci pokrótce, bo historia jak z hollywoodzkiego scenariusza. Skinęła głową. rJU nów jechała na płaskiej, pustej platformie. Niewidoczne koła stukały po niewidocznych szynach. Z mgły czy też mroku, który się powoli rozjaśniał, nachylały się w stronę jadącej wąskie domy o wielu piętrach. Kiwały się, jakby chcąc wyciągnąć ramiona, których nie było. Twarze bizantyjskich świętych surowe, w aureoli żółtawej poświaty nie miały dziś przepastnych oczu. Tylko wysokie czoła, brody zwełnione w czarnych splotach i wąskie chrapy nosów. Ale jeden dom miał okna, a raczej twarze z oczami. I były to oblicza czterech ojców kościoła: na parterze święci Ambroży i Augustyn. Na piętrze Anastazy i Jan Złotousty. Zupełnie jak ci z katedry Świętego Piotra. Wyższe piętra były puste. A raczej zamazane jak nieostra fotografia, na której nie sposób rozróżnić szczegółów. Platforma czy też lora zatrzymała się na moment, choć nigdy dotąd to się nie zdarzyło. I chyba właśnie Jan wychylił się, ale włosy jego pozostały na miejscu jak rama, oprawa dla niewidzialnej szyby. Duże brązowe oczy o połysku świeżych kasztanów wpatrywały się w Agnieszkę z uporem. Czuła, jak ścina jej się krew. Tak bardzo chciała, żeby znów zadudniły koła. Tak chciała... 170 Delikatne pukanie do drzwi zdmuchnęło i sen, i zjawę. Znalazła się w wygodnym łóżku, w rzymskim hotelowym pokoju, a ukośne promienie słońca pomimo zamkniętych okiennic przedostawały się szczelinami, żłobiąc wąskie smugi na połyskliwych płytkach glazury. - Pro... proszę - wyszeptała niezbyt jeszcze przytomna. Łysa czaszka z kilkoma rudymi włoskami koło uszu wtłoczyła się przez szparę w drzwiach. - Śpi pani, Agnieszko? - To pan, Arturo? Zdrzemnęłam się... przepraszam -zdawszy sobie sprawę, że leży całkiem naga, speszona, naciągnęła prześcieradło aż pod brodę. Wszedł, bo nic innego nie mógł zrobić słysząc na schodach kroki. Zatrzepotał małymi, prawie dziecięcymi dłońmi jak ptak, który nie wie, czy może bezpiecznie usiąść na parapecie. - Nie patrzę, nie patrzę! Zaśmiała się szczęśliwa, że sen minął. - Już się ubieram. Proszę stanąć przy oknie. Dziś praczka miała damski dzień. - Istotnie - wymruczał uchylając okiennicę, z której deszcz i wiatr już dawno zmył białą farbę. - Same niebieskie i zielone majtki! Chyba największe dessous, jakie widziałem w życiu. Na Boga! Ich właścicielka musi mieć w biodrach co najmniej dwa metry. Są większe od reform świętej pamięci królowej Wiktorii. Wiem, bo licytowano je na aukcji w Londynie. Agnieszka włożyła stanik i figi. Szybko wciągnęła jedną ze swych bawełnianych koszulek. I zabawną szeleszczącą spódnicę, kupioną na targu w pobliżu hotelu. Nie potrafiła jej się oprzeć. Wisiała na stojaku i była tą, którą Agnieszka musiała mieć. Natychmiast. - Jestem gotowa. Może pan już porzucić upojny pejzaż. - Idziemy! - rzucił okiem na ściany z odłażącą tapetą. 171 Pod sufitem zaciek przypominał latającego słonia. - Tutaj nie sposób myśleć. W trattorii o dwie przecznice dalej usiedli nad szklaneczkami białego. - A teraz proszę posłuchać: wyjedzie pani pociągiem do Wenecji. Zgodnie z datą na bilecie. Stawi się pani w biurze wystawowym, zamelduje w hotelu, mam nadzieję porządnym - wtrącił obrysowując palcem brzeg kieliszka - i podejmie pieniądze, które organizatorzy Biennale są obowiązani dać. To może być czek... - Do Banco di Santo Spirito? - uśmiechnęła się. - Tak mi się ta nazwa podoba. - Nie obiecuję. Ale u nas prawie każdy bank jest dobry. No, może z wyjątkiem Ambrosiano. Po tej watykańskiej aferze... - Ale co z Bolonią? - spytała niecierpliwie. Podniósł wzrok na małego Włocha wstającego od sąsiedniego stolika. Chłopak najwyżej dziewiętnastoletni dziwnie nerwowo przytrzymywał wiatrówkę w okolicach pasa. Zupełnie jakby tuż za klamrą tkwił potężnych rozmiarów pistolet. Kranc widział już niejeden raz w życiu chłopaków z bronią. Także w Powstaniu Warszawskim. Przytrzymywali ją zawsze takim samym charakterystycznym ruchem. Terrorysta? Jeden z tych młodych gniewnych spod niewiele tylko graficznie zmienionego znaku swastyki? Odprowadził go wzrokiem aż do drzwi. - Widziała pani tego małolata, który wyszedł? - Tak. Wyjątkowo piękny profil. Zupełny Juliusz Cezar. - Z pistoletem szybkostrzelnym za pasem. Cóż, dzisiejsze Włochy... - Panie Arturze! - jęknęła Agnieszka. - Co z Bolonią? Uśmiechnął się ukazując drobne żółte zęby. Jak myszka. - Przepraszam. Już mówię. Moja droga przyjaciółka, Carla Terlizzi, dziennikarka, będzie obsługiwała Biennale. Jest zmotoryzowana i z wielką chęcią zabierze panią 172 do Bolonii. Powinna pani zostać we Włoszech nieco dłużej. Ma pani, o ile mnie pamięć nie myli, wizę na dwadzieścia jeden dni? - Tak - Agnieszka skinęła głową. Chętnie by zjadła kiść winogron ze szklanej patery stojącej na kontuarze. Nie wiedziała tylko, jak to zrobić. Poprosić kelnera? Ale jeśli Arturo zeche zapłacić. Nie... - To dlatego, że jestem tu kimś w rodzaju „special guest". Inaczej konsulat włoski w Warszawie wbiłby mi wizę najwyżej na tydzień. Boją się nas, spoza żelaznej kurtyny? - Boją się napływu uciekinierów. Tu jest spore bezrobocie i każdy azylant zaczyna być problemem. Z tego też biorą się fobie młodzieży włoskiej. Twierdzą, że za czasów „Capo di governo" był „ordnung". Wie pani, co wtedy powtarzano wzdłuż i wszerz półwyspu? „Niech będzie, co ma być, byle zapanował ład, porządek i dobrobyt". Dziś te hasła powracają na sztandary. Ten młody Juliusz Cezar z odstającym przy pasku gnatem jest zapewne jednym z nich. Ale do rzeczy. Przebukujemy bilet powrotny na późniejszy termin. Odlatuje pani z Mediolanu? - Tak. Ale... panie Arturze... nie wiem, czy mi wystarczy pieniędzy. - Proszę się o nic nie martwić. Jeśli polskie „łąki" są tak piękne, jak wieść niesie, załatwimy ich sprzedaż. Proszę zdać się na Carlę. Ta kobieta ma szczęście do mężczyzn i interesów. Podejrzewam, że będzie w Wenecji ze swym nowym przyjacielem. Syn starego faszysty i mar-szanda sztuki. Sam świetnie sytuowany elektronik. - Mają plany małżeńskie? - Skądże znowu! Facet jest głęboko żonaty i dzieciaty. A Carla zmieni go na innego. - Wszystko pan wie? Kranc roześmiał się szczerze. - Jestem podporą Agencji Reutera, łaskawa pani. Pro- 173 szę o tym nie zapominać. Już nowojorska filia chciała mnie podkupić. Dwa lata temu. - I co? - I nic. Cóż bym robił, biedny człowiek, na Manhattanie? W Ameryce jest za dużo Żydów. Nieco mniej niż w Izraelu, ale mimo to za dużo. I wie pani co? Oni sobie przy drzwiach do mieszkań, koło dzwonka, przyklejają gwiazdy Syjonu. Sami się oznaczają! Cóż by na to powiedział stary, mądry Mojżesz? Kto ich po raz drugi przeprowadzi przez morze? I, czy w razie pościgu, fale Pacyfiku rozstąpią się przed nimi wszystkimi? Żydzi, którzy sami znaczą swoje domy, to żart z historii. A ta wrażliwa dama nie ma w zwyczaju darować głupoty. Więc jak mogłem przyjąć amerykańską ofertę? Agnieszka uśmiechnęła się łagodnie. - Tak. Rozumiem. Polubił pan Włochów? I oni pana? - Proszę nie zapominać, że jakiś Rosenkranc jest nawet u Szekspira. W „Hamlecie"! Wszędzie znajdzie się jakiś Rosenkranc. Tutaj też. Winien jestem Włochom szacunek za to, że mnie przyjęli. Ale, przyznaję, dobrze na tym wyszli! Jako dziennikarz już w Warszawie wiedziałem, co to znaczy skrótowość tekstu. Wysłanie depeszy na sto słów kosztuje sto dolarów. Umiem oszczędzać, a jednocześnie dać pełną informację. - Nigdy pan nie pisał... czegoś większego? - Myśli pani o literaturze? Kiedyś... jeszcze w Polsce. Miałem wydawało mi się, że miałem, pewien pomysł na książkę. Ale przyszedł rok sześćdziesiąty siódmy. Arabowie uciekając przed Żydami pogubili na pustyni buty. I ja uciekłem. Tyle że w butach. Nawet były ładne: czarne mokasyny z Galluksu na MDM-ie. I pomysł na książkę zgubił się w pociągu do Wiednia. A dziś? Powiem pani, co o tym myślę: podnoszenie faktów do rangi zapisu, a więc na jakieś wyższe piętro właściwe tylko literaturze, wydawanie sądów i opinii nie jest dostępne miarom poszczegól- 174 nego człowieka. Tak sądzę. Dziś są modni antybohatero-wie w antyliteraturze: obcinają mu ręce, nogi, a w końcu głowę. I wtedy on ma powody, by się zemścić! Agnieszka roześmiała się głośno. - Przesadził pan. W Polsce powstało parę dobrych książek... - Opiewających ten wasz gulasz - socjalizm i paru pri-mabaleronów partyjnych. Rosja wybrzuszyła się kiedyś dobrymi tekstami, wielką poezją. Naprawdę wielką. Czy pani wie, co powiedział Osip Mandelsztam? „Nigdzie się tak nie ceni literatury, jak u nas, bo tylko u nas rozstrze-liwują za wiersze!" Agnieszka obracała w palcach pusty kieliszek. - W Polsce nie rozstrzeliwują. Ale są twórcy na czarnej liście. - Wydają w drugim obiegu. Wiem. Dużo wiem, drogie dziecko, pomiędzy zalewającymi nas informacjami z Bangladeszu, Nikaragui i Górnej Wolty wyławiam również te znad Wisły. A teraz muszę już iść. Mam jeszcze sporo do zrobienia w redakcji. Spotkamy się jutro w hotelu. O jedenastej. Zawiozę panią i jej bagaż na dworzec, wsadzę do pociągu i pokiwam ręką. Chcę mieć pewność, że wszystko w porządku. - Moja mama dotykała dłonią lokomotywy. Zawsze to robiła. Klepała szarozielonego potwora, żeby go ugłaskać, uspokoić. Wtedy dopiero była pewna, że nic się po drodze złego nie stanie. Kranc rzucił chłopcu banknot i nie przyjął reszty. U-śmiechnął się samymi oczyma. - Dobrze. Ja też poklepię elektrowóz. Obiecuję. >D aria otworzyła oczy i spojrzała na zaciągnięte rolety. W obszernym pokoju, całym ze szkła, metalu i imi- 175 tacji skóry zebry, panował półmrok. Ogromne łóżko rozkopane i zmiętoszone, ze zwisającą niedbale czarno-białą narzutą wyglądało jak pobojowisko. Zawsze tak wyglądało, gdy kładł się na nim Dino. No i oczywiście, gdy ona tam była. Wilgotna od dopiero co wziętego tuszu, z opalonym na brzoskwinię ciałem. Potem zasypiali na godzinę lub dwie. Dino budził się pierwszy i długo okupował łazienkę. Wychodził z niej zadowolony, rozrzucając po podłodze mokre ręczniki. Musiała je potem zbierać. Usłyszała szum wody i przeciągnęła się. Jest dobry w łóżku - pomyślała leniwie. - Ale nie chciałabym go na własność. Niezdecydowany, bierny. Prawdziwy produkt współczesnej cywilizacji technicznej. Bezbłędny w szczegółach, gubi się, gdy trzeba spojrzeć nieco dalej i szerzej. Elektroniczny mózg w sprawnym ciele. Piękny i zimny. Jak posąg. Czy on w ogóle kogoś kochał? - Hej! - zawołała zduszonym głosem w poduszkę. -Hej, czy ty masz serce? Znieruchomiał ze stopą w jednej nogawce spodni. - Nie mam. Chodźmy coś zjeść. - W piekarniku jest tagliatelli eon maiale. Podgrzać? Skrzywił się. - Kochanie, dzięki mojemu tacie i jego miłości do Wielkiej Kluski znienawidziłem makaron już w wieku sześciu lat. Wykluczone! Befsztyk albo coś z chińskiej kuchni. To co? Idziemy? Carla zwlokła się z łóżka. Naga i bosa, podobna do jednej z boginek w orszaku Wesołego Opoja, powędrowała do zalanej wodą łazienki. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ci wspaniali samcy tak strasznie chlapią i brudzą w łazience. Ścierką wytarła posadzkę z czarno-białych płytek, umyła ręce, podbrzusze i wytarła się grubym ręcznikiem ze znakiem zodiaku. Jak każda kobieta-koziorożec miała zakodowane w genach zamiłowanie do porządku. Wyszli, gdy już upał zelżał, a słaby wietrzyk napłynął 176 znad Kapitolu lub może Awentynu. W „Tazza d'Oro" na Via dei Orfani wypili filiżankę mocnej kawy. Czarny dino-ferrari stał nieprawidłowo zaparkowany przy krawężniku. - Słuchaj - Carla miała w oczach odblask zachodzącego słońca. - Pojedziesz ze mną do Wenecji? Uśmiechnął się. - Bardzo bym chciał, ale nie mogę. Interesy. Obiecuję, że przyjadę pod koniec Biennale. I razem wrócimy do Rzymu. Przyjadę samochodem. Skinęła głową. - Dobrze. Wracając zabierzemy jedną Polkę. Malarkę i tkaczkę. Ma parę ciekawych tkanin na wystawie. Widziałam ich zdjęcia. Skrzywił się. - Chcę być tylko z tobą. Znów skinęła głową. Jej pełne różowe wargi rozchyliły się. - Oczywiście. Podrzucimy ją tylko do Bolonii. Chce odwiedzić grób swojego ojca. Zginął zdobywając miasto. - Znasz ją? Tę Polkę? Potrząsnęła głową. - Nie. Ale obiecałam Krańcowi. Wobec tego, co się w Polsce teraz dzieje... trzeba każdemu pomóc - dorzuciła ciszej. <=>ł/ oktor Hans Joachim Berg z półprzymkniętymi oczami osłuchiwał białą, zarośniętą rzadkimi siwymi włosami pierś starego pana Gardiniego. Ciężkie powieki lekarza, prawie bez rzęs, lekko zaczerwienione z niewyspania lub hulaszczego trybu życia, skrywały wzrok przed pacjentem. Doktor Berg umiał milczeć, gdy było trzeba, ale nie potrafił ukryć żywego blasku źrenicy, gdy stwier- Uwaga na spadające anioły - 12 177 dzal, że człowiek, który mu powierzył swoje życie, właśnie musi lub powinien z nim się rozstać. - I co, doktorze? Słuchawka dotknęła pleców. - Hałasuje. Pańskie serce nieco hałasuje. Starzec zakaszlał. - To chyba dobrze! Gdyby przestało, jak pan to nazwał, hałasować, musielibyście ułożyć mnie u boku Franceski, pod jednym z tych strzelistych cyprysów. Doktor Berg pedantycznie składał sprzęt do staroświeckiej torby. - Gdybym się upierał, panie Gardini, żeby pan więcej leżał? To co? Pierpaolo zapinał perłowe guziki jasnobrązowej koszuli. - Na nic, doktorze. Wybieram się do Mediolanu. Jest tam pewne Towarzystwo Powiernicze, którym się interesuję. - Wykluczone. Albo powiernicy, albo ja. Pierpaolo machnął niecierpliwie dłonią. - Od lat mnie pan szantażuje. Berg. I co? I nic! Doktor pisał coś w grubym notesie, z którego naprzód pedantycznie zdjął ściskającą go gumkę. - A dziś daję to panu na piśmie - wydarł kartkę. Jego grube palce z szerokimi, płaskimi paznokciami leciutko drżały. - Proszę. Oto moje zalecenie. I adres kardiologa z Kliniki Pergolese. Nazywa się doktor Fontana. Jak ten architekt siedemnastowieczny, który projektował portyk kościoła Santa Maria in Trastevere. On podejmie się dalszego leczenia... mam nadzieję... Wzrok starca był mieszaniną wściekłości, nienawiści i bezsilności. - Żydowskie nasienie! - syknął bijąc pięścią w blat pustego biurka! - Zawsze wiedziałem, że jest pan podłym Żydem! 178 - Nie jestem nim - odparł doktor Berg chłodno. -Moi przodkowie przywędrowali tu z Alzacji. Może pan, naturalnie, wylewać żółć na mnie, signore Gardini, ale żadną miarą nie polepszy to stanu pańskiego serca. Trzeba pójść na jakiś czas do kliniki. To moje ostatnie słowo. Żegnam. Pierpaolo dość żwawo zastąpił mu drogę. - Chyba się pan nie gniewa? Zapłacę więcej, doktorze Berg? Ciężkie powieki uniosły się ukazując źrenice, w których czaiła się cała pogarda świata. Udał, że nie dostrzega wyciągniętej dłoni. - Żegnam, panie Gardini. Pieniądze nie są jedyną pożądaną rzeczą na tym najpiękniejszym ze światów. Wyszedł, cicho zamykając drzwi. Starzec ujął twarz w dłonie. Czuł dygotanie kolan. Opadł na stojący pod oknem skórzany fotel. Czy to już mój czas, Francesko? Dlaczego, nieszczęsna kobieto, wzywasz mnie do siebie? Zawsze byłaś zazdrosna! Zawsze! Nawet wtedy, w trzydziestym czwartym, gdy mnie spotkałaś z Claudią na Via Moscova w Mediolanie, niedaleko fabryki papierosów „Nazionale". Dlatego do dziś, Francesko, pamiętam nazwę fabryki. Plułaś jadem, gdy ta mała nieszczęsna Claudia uciekała bojąc się twoich razów. Nawet wtedy, pomiędzy trzydziestym dziewiątym a czterdziestym, kiedy miediolańczykom wolno było poruszać się wyłącznie na rowerach, śledziłaś mnie i Marię Pavone pedałując za nami co sił w nogach! To śmieszne, ale nie wolno było używać samochodów. I nasz fiat 1100 stał na podwórku odrapanej i brudnej kamienicy. Rozwijaliśmy wtedy przemysł zbrojeniowy, żeby zlikwidować bezrobocie. Pamiętasz? Claudia była moją kochanką krótko. Zbyt krótko. Maria i Celestyna też. Musiałem wyjechać, bo tego żądała partia. Byłem potrzebny. Ja i Fabio Leporati, by pilnować spotkania Hitlera z Musso- 179 linim w Wenecji. Jak dziś pamiętam... w połowie czerwca trzydziestego czwartego. I zaraz potem Duce wprowadził ustawy antyżydowskie wzorując się na niemieckim Ftihre-rze. Pamiętasz, Francesko? Kochaliśmy się, a ty byłaś o mnie zazdrosna! Przypominasz sobie wiersz Gabriele d'Annuzio: „Uzbrójcie okręty i płyńcie w świat"? Dobry poeta głosił, że to wojna stanowi istotę rozwoju, jest narodzeniem, podczas gdy pokój jest śmiercią. Dawno nie było wojny, Francesko. Ludzie się rozleniwili, komunizm rozlewa się na Amerykę Łacińską. Żydzi zdominowali kapitał. Kto ma najwyższe rachunki w Banco Com-merciale Italiano, w Credito Italiano, Banco di Roma czy Banco di Santo Spirito? Kto jest ukrytym właścicielem stalowni na wybrzeżu Cornigliano w pobliżu Genui, kopalń w Cogne? A wielkie własności rolne na południu: pszenica, winogrona... cztery miliony hektarów, dwa miliony hektarów oliwek, pastwiska... Pukanie do drzwi sprawiło, że myśli pierzchły. Pier-paolo otarł spocone czoło. Dziwne, dotąd się nie pocił. Rzucił okiem na włączoną klimatyzację. Działała. - Wejść! Christiana trzymała w ręku wąską kopertę. - Telegram do ojca. Chyba pilny. Czy tato... dobrze się czuje? Bo doktor Berg... - Nie wspominaj mi nigdy więcej o tym żydowskim śmierdzielu! Dla niego mój dom jest zamknięty! - srebrnym nożykiem rozciął kopertę. Przebiegł oczyma tekst depeszy: Podać konto, na jakie firma powinna przekazać pieniądze dla Frau Maryli stop. Kwota bliska tej, o której wspominałem stop Wolfgang. Jaka Frau Maryla? - nie mógł sobie przypomnieć starzec. - Prawda! To tylko hasło. Brzmi jak widmo przeszłości. Jak nieostre twarze zabiedzonych kobiet z kra- 180 kowskich Plant. Zjawy niedożywione, poowijane w płaszcze z koców. - Czy ojcu... przynieść kawę? Pierpaolo zapomniał o Christianie. To, że jeszcze stała w pobliżu biurka, było nie do zniesienia. - Przyślij mi Angelinę. - Angelina pakuje swoje rzeczy. Zwolniłam ją. Starcza pięść z furią huknęła w biurko. Zimny pot grubymi kroplami spłynął z czoła, wyżłobił wilgotną ścieżkę wzdłuż prostego rzymskiego nosa i rozlał się po podbródku. - Natychmiast Angelinę! I nie wydawaj rozkazów w moim domu! Ja decyduję o tym, czy się kogoś zwolni z pracy, czy nie! Zrozumiałaś? A teraz zostaw mnie! Christiana zbladła. Otwierała i zamykała usta, jak ryba świeżo wyłowiona z wody. - Jak ojciec sobie życzy - wyszeptała przez marmurowe wargi. Drzwi strzeliły nieco zbyt głośno. Trzeba natychmiast zatelefonować do Massina - myślał masując nadgarstek. - Niech poprzez Banco Siciliano dowie się o dobrą firmę pośredniczącą. Nie, nie może być na Sycylii. W żadnym wypadku. Ta wyspa zbyt się kojarzy z mafią. Najlepiej gdzieś w okolicach Genui. W jakimś dobrym porcie. Import-eksport wprost do doków. Pukanie zabrzmiało raczej jak skrobnięcie myszy. - Wejść! Angelina miała minę królika, któremu w gąszczu ukazała się królewska kobra. - Pan starszy mnie wzywał? Bo ja... - Wiem. Wszystko odwołane. Słuchaj... Dziewczyna szeroko otworzyła oczy. Oparła się o jeden z tych gładkich, pachnących pastą do skóry foteli. Przenigdy by w nim nie usiadła. Nawet wtedy, gdy nacierała je szmatką zamoczoną w płynie do odświeżania. 181 - Ja nie ukradłam! - wybuchnęła łkaniem. Jej szeroka twarz poczerwieniała i zbrzydła. - Nigdy niczego nie wzięłam! Nawet tych pieniędzy, co je zgubił Gianni. Oddałam Isabelli. Jak Boga kocham i Świętą Panienkę! - Milcz! - starzec otworzył biurko i wyciągnął szufladę. Pośród porządnie poskładanych teczek i papierów stało metalowe pudełko ze ślazowymi cukierkami. Dziś takich już nie można kupić w całym Rzymie. Pierpaolo sprowadził je z Monachium. Tylko tam wyrabiano niemodny, pamiętający lata trzydzieste specjał. - Masz tu cukierka i przestań się mazać. Wiem, że nie kradniesz. Ale wiem też, że wtrącasz się w nie swoje sprawy. Po co łazisz do trattorii za rogiem? Do tego... jak mu tam .. Gianfranca? Angelina przeżegnała się znakiem krzyża. - Panie... ja tylko trzy razy... na piwo. Nie wiedziałam, że nie wolno... Pudełko z cukierkami wydawało charakterystyczną woń. Stary człowiek łowił ją rozdętymi chrapami. - Ktoś cię tam zwabił? Zamrugała rzadkimi rzęsami. - Mnie? Jeden taki... z Wenecji. Chłopak, znaczy się... postawił mi piwo. To wszystko. - Jak się nazywa? - Beppo. Beppo Schiavone. Takie byle co. Ale mnie w życiu nic lepszego nie pisane. Bo niby skąd? - po szerokich, czerwonych policzkach spływały łzy. Pierpaolo patrzył na nią surowo. Nigdy na nim nie robiły wrażenia płaczące kobiety. Może tylko te uwieńczone na starych płótnach. - Jeżeli starszy pan... - O coś cię wypytywał? Ten... Beppo? Angelina wierzchem dłoni otarła mokry nos. Tak robiły wszystkie chłopki z jej wioski. - Tylko o panicza... Gianniego. Nic takiego... - Będziesz się z nim dalej spotykać. 182 Dziewczyna zdrętwiała. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w kamienną twarz pryncypała. - Ale... mam się stąd zbierać. Pani Christiana... Starzec przesunął dłonią po czole. Nie był przyzwyczajony do rozmów ze służbą. Zawsze się tym zajmowała Franceska. - Zostaniesz tu. Pod jednym warunkiem. - Angelina złożyła dłonie jak do modlitwy. Łzy obsychały, oczy zapaliły się błyskiem. Była toskańską chłopką, która przyjechała do miasta, by zarobić na posag. - Nie wolno ci ani słowem zdradzać temu wenecjaninowi, kto bywa lub o czym się mówi w tym domu. To ty masz wiedzieć, dlaczego cię wypytuje. Sama ani słowa. - Ani słowa - powtórzyła nabożnie wpatrzona w siwą głowę starca. Zawsze jej powtarzano: „Słuchaj państwa, módl się i nie kradnij". - Jeśli się czegoś dowiesz, co dotyczyłoby naszej rodziny... powiesz mi. Tylko mnie. - Tak. Będzie, jak trzeba. Spojrzał na nią z niesmakiem. Zbyt szybko zrozumiała. - Nie wchodź tu bez zawołania. Sam wezwę. Chyba, że... Angelina już nie przypominała nieszczęśliwie uwiedzionej. Wyprostowała się, otarła oczy. Usta zacisnęły się w wąską linię. Była człowiekiem wynajętym do określonego celu. Czymś więcej niż pokojówką. Była zaufaną. - Możesz odejść. Nawet nie słyszał, kiedy zamknęła za sobą drzwi. •J ociąg stukał miarowo. Za oknami przesuwały się przedmieścia Rzymu, jakieś magazyny, niskie, podłużne, porządnie pomalowane budynki z rampami do wyładowywania towarów. Potem równina posypana domkami 183 w cieniu drzew spiczastych i czarnych, jak wyciętych z papieru. W przedziale Agnieszki siedziały dwie kobiety i ksiądz z nosem utkwionym w czarnej okładce książki. Nie był to wbrew pozorom brewiarz, lecz powieść kryminalna z błyszczącym, unurzanym we krwi nożem na obwolucie. Włoszki zajęły się natychmiast robótkami. Jedna haftowała serwetkę, zaś druga śmigała drutami wyciągając z plastykowej torby długą wełnianą nić w kolorze dymu. Agnieszka ułożyła wygodnie głowę na miękkim oparciu. Przymknęła oczy, ale cichutki dźwięk drutów rozpraszał myśli. Jakaś para zajrzała do wnętrza. Zapytali po niemiecku o wolne miejsca. Odpowiedział ksiądz. Młodzi z trudem umieścili na półkach liczne bagaże: walizki ze sztucznej skóry w jednym, błękitnym kolorze. Mieli najwyżej po dwadzieścia kilka lat i nowiuteńkie, błyszczące obrączki na palcach. Dlaczego nie jeżdżą z plecakami? - pomyślała Agnieszka. - Nawet jeśli to jest podróż poślubna? Niemka miała bardzo białą cerę bez cienia opalenizny i źle skrojony szary kostium. Jej mąż - biały płócienny garnitur ze śladami błota na mankietach spodni. Byli młodzi i jednocześnie starzy taką starością dzieci, które dojrzały, zanim zakwitły. Mówili cichymi głosami, jakby bojąc się, że im ktoś zwróci uwagę za zbyt głośne zachowanie się w publicznym miejscu. Upał tężał z każdą chwilą. Agnieszka chłonęła krajobraz, choć były to ciągle domy i mury, fabryki z całym ich technicznym zapleczem, ale czyste, kolorowe, z dużymi, czytelnymi nazwami firm. Od czasu do czasu przesuwały się za szybą reklamy mydła, maszyn i komputerów 01ivetti, wina „Chianti". Na horyzoncie stała nitka lasu lub zagajnika. Czy zdobędę jakiś medal za moje „łąki"? Czy tak delikatna kolorystyka spodoba się tu, w kraju, gdzie barwy są czyste i nasycone, gdzie króluje zieleń 184 i błękit, czerwień i ostra żółć? Kto odnajdzie ledwie widoczny cień jeziorka wśród szaroperłowych wiechci traw - obraz mazurskiej ziemi o wschodzie słońca? Boże spraw, żebym coś sprzedała! Nie chodzi mi wyłącznie o pieniądze, choć bez nich nie wytrwam tu ani dnia dłużej niż mi pozwolono. Chcę sprzedać prace, bo tylko ten się liczy, kto sprzedaje. I trzeba mi naprawdę dobrych farb. Tutaj je mają. Jacek dał mi adres sklepu w Mediolanie. Jacek... to już nie ten sam mężczyzna, który wpadał do mnie późnym wieczorem, rozkładał przyniesione z delikatesów sery i winogrona, otwierał butelkę czerwonego wina rodem z Tunezji czy Maroka. Było go pełno w sklepie na tyłach domów Centrum. Ten sklep nazywał się chyba „Amfora"... Byliśmy przez jakiś czas szczęśliwi. My, nieroby wstające w południe, wesołe ptaki Boże, żyjące nie wiedzieć z czego między jednym sprzedanym obrazem, jedną tkaniną a drugą. Czasem ten okres wydłużał się. Pożyczało się na wino, na kawę. Ale szczęściem była praca, wyjazdy z plecakami w góry. Noclegi w „trumnie" schroniska na Hali Gąsienicowej i świeżość poranków w świerkowych lasach podczas podejścia na Przysłop Miętusi. Kiedy Jacek zaczął znikać? Nie pamiętam. Chyba tuż po Wielkanocy. Zniknął na dłużej, a potem wrócił blady i wymizerowany. Mówili, że siedział, że go złapali za nielegalne broszury czy też kolportaż podziemnej prasy. Nic nie mówił. Pił czerwone wino i oddalał się ode mnie coraz bardziej. Nawet nie wiem, kiedy zniknął na dobre. Jego telefon milczał lub odzywał się cichym kobiecym głosem. Nie sprawdzałam, kto to. Nie musiałam. Po raz czwarty pojawił się Kazik. Zamieniłam ich po prostu, jak zamienia się doniczkę z uschniętym kwiatem na nową pierzastą paproć. Kazik wpadał zaraz po pracy głodny i pełen opowieści o budowach, koparkach, granicznych przejściach. Zjadał szybko, co mu podałam, odpalając jednego papierosa od drugiego. 185 Potem z pasją zdzierał ze mnie spódnicę. Miał czas ściśle określony. O szóstej wstawał z fotela, mówiąc zawsze to samo: „No, wyrzuć mnie już, Ago. Mam jeszcze w domu robotę". Pewnie miał. - Agnieszka ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że o przyjacielu myśli „miał" zamiast „ma". - Czyżbym go znowu spisywała na straty? A przecież tyle razy odchodził. I wracał. Jak rachunek za gaz. Kto powiedział, że jedyne uczucie silniejsze od przyjaźni to stara miłość? Nie pamiętam. I dlaczego, u Boga Ojca, wciąż wracał? Za oknem, w ostrym migotliwym świetle przesuwały się wsie - miasteczka z gotyckimi lub romańskimi kościółkami. Złote krzyże błyszczały na chwałę Chrystusa. Czasem się wydawało, że poprzez stukot kół słychać daleki jęk dzwonów. Czarne sylwety cyprysów wyskakiwały znienacka i uciekały w dal. Tuż przy torach pojawiły się poletka niskopiennych migdałowców, ładnie wygracowane. Zaraz obok winnice równo pod sznurek czy też drut. Krzaki na grubym niskim pniu z ramionami szeroko rozpostartych gałązek. Zielone tą barwą butelkową, rozrobioną z odrobiną fioletu. A może następna praca to nie będzie polska „łąka", tylko seria włoskich winnic? Nonsens - skarciła się - wpadam w straszliwy komercjalizm. Tylko dla szmalu zdradzić setki, tysiące drobnych roślinek o przedziwnych kwiatach i malarskich owocach, którym na dobrą sprawę należałoby się przyglądać przez powiększające szkło. Co mają takiego włoskie krajobrazy, że zjeżdżają się tutaj malarze z całego świata? Zieleń i biel murów, słońce i morze? Morza nie znam. Tamto, moje, jest szare i wełniste. Z białą grzywą podbitą zielonym futrem. Ryczy i pluszcze, leci z wizgiem bryzgając lub przelewa się jak grzbiety starych morsów. Takie jest to moje morze. Agnieszka zasypia oparta o kolejowy podgłówek. Nie- 186 miecka para milknie. Ksiądz pochrapuje z otwartymi ustami w takt migocących drutów. Za oknem rośnie upał. vQ aria pakuje walizkę w czarno-białą kratę i drugą, mniejszą, z zielonej imitacji skóry. Zaciąga błyskawiczny zamek spoglądając na zegar. Jeszcze ma czas. Rozgląda się po swoim rzymskim mieszkaniu, gdzie wszystko lśni niklem, chromem, szkłem i imitacją skóry zebry. Wzrusza ramionami. Już jej się znudziła ta kolorystyka. Chyba po powrocie skontaktuje się z Mariną. Trzeba zmienić meble i to całe zoo! - myśli leniwie. - Firma Mariny tym się zajmie. Odda klucze w poniedziałek, a w piątek wprowadzi się już do całkiem nowego wnętrza. Potem przyjdzie rachunek. Słony rachunek, który zapłaci kartą kredytową. Trzeba sprawdzić, czy wysłali już pieniądze za cykl artykułów o kolekcji mody wiosennej i wystawie biżuterii projektowanej przez Palomę Picasso. Ma wyłączność na Palomę i japońskich krawców z paryskiej Haute Couture. I parę niezłych udziałów w fabryce kosmetyków. Trochę akcji „Fiorentiny" i papiery wenezuelskie. Tak ustawiona może żyć na własny rachunek. Dźwięk telefonu zagłusza szum samochodów sunących po asfaltowej ulicy. - Pronto? - Cara mia - głos Dina brzmi miękko - myślałem, że cię już nie złapię. Dzwonię z lotniska. Carla odrzuca poły peniuaru. - Skąd wróciłeś? - Ze Strasburga. - Co tam robiłeś? Czy pisało o tobie „Le Figaro"? Jakieś zdjęcia z dziewczynami? Dino śmieje się. Nigdy mu nie przeszkadzało, że kobiety bywają zazdrosne. 187 - Francuska prasa nie zajmuje się mną, tylko przepowiedniami Nostrodamusa. Carla odchyla się na oparcie. - Co przepowiedział na lata osiemdziesiąte? - Że trzecia wojna światowa będzie trwała trzy lata i siedem miesięcy i rozegra się w dwóch fazach... - Co więc nastąpi? - Zajęcie Europy Zachodniej, w tym okupacja Francji przez dwa lata, zniszczenie Paryża, wylądowanie Amerykanów w Zatoce Gaskońskiej i w Portugalii... - Protestuję przeciwko zburzeniu Paryża. Mam konto w Credit Lyonnais. Co jeszcze? - Od dziewięćdziesiątego dziewiątego roku mają spaść wszelkiego rodzaju klęski: Azja wypowie wojnę chrześcijaństwu, zburzenie Rzymu i Watykanu, pojmanie papieża, ekonomiczna ruina Izraela... - Dość, Dino! Na litość Boską! A ja chciałam, głupia, zmienić meble i lampy! - Niczego nie zmieniaj. Czekaj na mnie w Wenecji! -Głos w słuchawce milknie. eppo Schiavone miał swój dobry dzień. Choć matka od rana pohukiwała i mruczała o nie zapłaconych rachunkach za światło, siostry, nudziły przy praniu zażół-conej pościeli i poplamionych winem obrusów, a Claudia spała mocnym snem pracującej w nocy ćmy - wyszedł na zalaną słońcem ulicę przeświadczony o ważności własnej misji. Aż tu zalatywał zapach kanału: zgniła woń moczących się odpadków, zużytej ropy i rybich wnętrzności. Beppo szedł wpatrzony w czubki nowych skórzanych butów w kolorze wiśni. Miał spotkanie, po którym wiele sobie obiecywał. W mieszkaniu, do którego zmierzał krę- 188 tymi uliczkami pachnącej od turystów Wenecji, oczekiwało go sześciu wysłanników. Po jednym z Sycylii, Neapolu, Bari, Bolonii, Genui i Mediolanu. Ci chłopcy mieli wszelkie pełnomocnictwa. Delegowani przez filie Organizacji uważali się za małych bossów. A wszystko dlatego, że zbliżał się czas. Czas wyborów. I do nich, członków Organizacji, należało przypomnienie, komu trzeba, a w szczególności „tym na górze", że wszyscy ci komuniści hałasujący jak to ich system rządów leczy bezrobocie, kontrasty między zamożną północą i biednym południem, choroby szowinizmu, rasizmu i tym podobne bzdury, że owi „czerwoni" są tylko wrzodem na zdrowym ciele włoskiego narodu. De facto co czwarta gmina we Włoszech jest zarządzana przez pachołków Stalina i to im Organizacja zamierza wydać świętą wojnę. Co gorsze - myślał Beppo przeskakując walające się po chodniku puste opakowania po owocach - Czerwona Bolonia jest miastem zamożnym i od czterech już dziesięcioleci rządzona przez cholernie lewicową administrację. Trzeba to zmienić. Najwyższy czas. Dać burmistrzowi po nosie. Tak postanowili szefowie. A oni się nie mylą. Sześciu wysłanników siedziało przy podłużnym stole w obszernym pokoju o ścianach pokrytych liszajami, z przebijającymi tu i tam resztkami wspaniałych, starych malowideł. Był to parter jednego z tych podmywanych kanałem pałaców. Wysoki sufit zachował jeszcze pierwotną biel i kamienne rozety w kolorze starej cegły. Mosiężny żyrandol pozbawiony dawnej świetności, zaśniedziały, z plamami po rozduszonych moskitach miał tylko jedną słabą żarówkę. Zmurszałe drzwi zabite z zewnątrz deskami przepuszczały padające deszcze i wodę z kanału. Na marmurowej posadzce z resztkami przepięknej ongiś mozaiki utworzyły się zielonkawe plamy, jakby wysepki porośnięte mchem. W pokoju, który był niegdyś zapewne salą recepcyjną z rzędami posągów, po których pozostały 189 jedynie resztki postumentów, nie było więcej mebli. Siódme krzesło, a raczej zwykły drewniany zydel stał pusty. - Saluti. Siedzący mężczyźni w milczeniu skinęli głowami. - Piętnaście regionów powiedziało tak - zachrypiał Gio-vanni. Był niskim, korpulentnym Sycylijczykiem o oliwkowej cerze i paru ubytkach w dolnej szczęce. - A pięć pozostałych? - spytał Beppo kładąc dłonie na brudnym blacie. - Różnie - odparł schludny dwudziestolatek w garniturze z dżinsowego materiału, zbielałego wzdłuż szwów. - Są generalnie za, ale uważają, że należałoby raczej wyeliminować z gry burmistrzów. Tych, od których wszystko zależy. - To znaczy? - spytał uprzejmie delegat Bolonii. - Choćby twojego. Czerwony jak kremlowska gwiazda. I puszcza do roboty tych wszystkich zgniłków ze wschodu: Jugoli, Greków, Turków... całą tę napływową hołotę. - A reszta? Beppo zawiesił wzrok na Rinie z Neapolu. - Nasi uważają, że lepszy byłby bank. Któryś z tych żydowskich. Tak myślą... - I głupio - szepnął najprzystojniejszy z nich, wysoki, smukły, o pięknym profilu, Antonio. - Pomyślą, że chodziło nam o szmal. Wyłącznie o forsę. - Zgadzam się - głos Luigiego miał senne i łagodne brzmienie. Cały był senny i łagodny, z pulchnymi policzkami i nabrzmiałymi ustami. - Powiedzą, że to Camorra. A nasz akt musi być czymś, co spowoduje, że świat wstrzyma oddech... - Poeta! - zaśmiał się niski i gruzłowaty Paolo z Bari. -Ale trafił w sedno. Wysadzić bank to nic specjalnego. Każdy potrafi. - I uciec z zawartością sejfów! - roześmiał się ochryple Giovanni. - Dosyć, panowie! - przywołał ich do porządku Beppo. - Góra postanowiła, że będzie tak: - podał im małą 190 zapisaną kartkę. - Wszyscy przeczytają i zapamiętają datę: dzień, godzinę. - To chyba niedziela? - zdziwił się Giovanni. Beppo skinął głową. - Święta niedziela. Dużo ludzi. Wielkie „bum" i wielki szum. W prasie, naturalnie. A jeśli chodzi o pieniądze, to mam dla was dobrą nowinę. Wszystkie bez wyjątku twarze ożywiły się. - No? Gadaj! - Luigi wszystko lubił wiedzieć i robić szybko. Nie na darmo przezwano go „Błyskawicą". I poszukiwano listami gończymi od Berlina po Madryt. - Z Niemiec wpłynęły do Włoch trzy miliardy marek. Na rzecz Organizacji. Te pieniądze trzeba „wyprać". Tu, u nas. A potem przerzucić do banku szwajcarskiego. Giovanni postukał palcem w pełen okruchów stół. - Długo to potrwa? Beppo obrzucił go zimnym wzrokiem. - Tyle, ile trzeba. Ale wyjmujemy z konta poprzednią kwotę. Około miliona dolarów. Każdy pion Organizacji dostanie swoją dolę. Zgodnie z zarządzeniem szefa. Czy konta w waszych miastach są czyste? Sycylijczyk zabrzęczał srebrnymi bransoletami, które nosił na lewym nadgarstku. - Nasze nie. Wpłacili coś ci z Nowej Camorry. Aresztowano Tortorelliego, był ich głównym księgowym. To może być szmal z narkotyków. - Idioci! - zasyczał Giovanni. - Idioci! Jak mogliście do tego dopuścić! Sycylijczyk zerwał się na równe nogi. Toczył po obecnych wściekłym wzrokiem. - Siadaj! - Luigi spokojnie, lecz mocno chwycił go za barki. Nawet nikt nie zauważył, kiedy wstał z krzesła. Chwyt musiał być bolesny, bo skurcz przebiegł przez oliwkowe policzki. - I słuchaj, co mówią mądrzejsi. Jeśli jeszcze raz się ruszysz, jeśli znów zmusisz mnie do wsta- li nia, twoja słodka wyspa będzie musiała znaleźć nowego delegata. Nie zapominaj, że już jednego byliśmy zmuszeni wyeliminować. - Siedział przez tydzień przykuty do ściany za szyję -syknął Beppo. - I wyśpiewał wszystko, jak trzeba. Mamy z wami kłopot, synu. Mafia to jedno, a Organizacja -drugie. Zdecyduj się, której służysz. Bo obu nie da rady. Fritz się do ciebie zabierze. A on ma twardą, SS-mańską łapę. I nie znosi tych z Camorry. Nawet jeśli mają powiązania z szefami karabinierów. Zrozumiałeś, mały? „Mały" zrozumiał. Widział fotografię swojego poprzednika. Zdjęcie zrobione przed włożeniem go do trumny. Tuż przed eleganckim pogrzebem na cmentarzu w Trapani. - Mówię tylko, że nasze konto jest spalone. Szef otworzy nowe w Banco Siciliano, ale dopiero jak sprzedamy oliwę. Po zbiorach. - W porządku - mruknął Giovanni. - Dacie znać. Numer ma być podwójnie zaszyfrowany. Czy to wszystko, Beppo? - Nie. Mam was jeszcze poinformować, że biskupi Emilii-Romanii i Rzymu wezwą wiernych do zadania porażki wyborczej niechrześcijańskim samorządom. Szef mówi, że to ważny chwyt polityczny. - W Bari Rada Episkopatu kazała rozplakatować afisz wzywający wiernych do wybierania radnych z chrześcijańskiej demokracji. I nie wchodzić w koalicję z komunistami. - Bene - Giovanni wstał. - Rozchodzimy się pojedynczo. Każdy wraca do siebie innym pociągiem. Ciao. - Kto wykona robotę? - zwrócił się do Beppa Luigi. - Nie twój interes - odparł niezbyt uprzejmie zapytany. - Będzie dwóch. W tym jeden zielony. Giovanni odwrócił się. Uważnie przyjrzał się wenecja-ninowi. 192 - Zielony, mówisz? Musi mieć niezłe chody tam, na górze? - A ma - Beppo wypiął pierś obciśniętą pasiastą koszulką gondoliera. - Syn jednego z największych naszych notabli. A może wnuk? Kto to wie? Ty, Antonio! - chwycił za mankiet przystojniaka. - Jeśli masz przypadkiem broń, wrzuć ją do kanału. Karabinierzy na Ferrovii mają oczy na łożyskach kulkowych. Nie przesadzam. Ostrzegam. Wychodzili ostrożnie wtapiając się w tłum. Tego lata Wenecja przeżywała istny najazd cudzoziemców. Beppo zamyślony szedł wzdłuż doków. Ciekawe, kto zrobi tę akcję. Wymaga małej obstawy. Zielony będzie zwykłym pomocnikiem. To dla niego nauka. Kogo wybiorą? I komu zapłacą... Wypił w trattorii podwójne białe z jednym z tych słodkich jak ułepek ciasteczek. A potem poszedł do chudego Giovanniego zdać relację. Wieczorem zbił do nieprzytomności Claudię za to, że się puszcza za marne grosze, i kupił najmłodszej rudowłosej SiWanie bluzkę, o której marzyła od wiosny. Bo Beppo miał gest. I poczucie sprawiedliwości. O tacja była duża. Wiele par szyn zbiegało się w ogromny węzeł. Na bocznicach stały lub przesuwały się leniwie długie składy towarowe. Tuż przy przestronnym budynku dworcowym z szumem ruszał rapido z Zurychu do Rzymu. Lśniące czystością zielonkawe wagony chwiały się łagodnie. Oświetlone rzęsiście okna migały coraz szybciej. Na ciemniejącym granatowym niebie błyszczała łuna dużego miasta. Agnieszka zbudziła się, gdy trzasnęły drzwi przedziału. W pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie się znajduje. Uwaga na spadające anioły - 13 193 Zmyliła ją ciemność za oknem. Śniło jej się krakowskie mieszkanie matki. Jej długotrwała choroba, powolne zapadanie się w nicość i nagła śmierć. W mieszkaniu nie było mebli, tylko obrazy. Całe ściany pełne złoconych ram. W jednej twarz Fuhrera nazistów. Czarny wąsik i ostry wzrok. Potem twarz ta zaczęła się przekształcać w elegancki profil Sturmbahnfuhrera Steina. Słyszała jego łagodny głos wymawiający ulegle: „Frau Maryla, czy nie znalazłaby się u pani filiżanka herbaty?" Spojrzała na szybę. Potem na młodą Niemkę śpiącą na siedzeniu obok. Oprócz nich w przedziale była tylko Włoszka, ciągle migająca drutami. Widząc pytający wzrok wskazała dłonią: - Bolonia. Agnieszka przywarła nosem do szyby. Istotnie. Daleko, zbyt daleko, by odczytać natychmiast, majaczył błękitny neon. A więc jestem w Bolonii. I nie wysiadam. Wszystko to dziwne... Pociąg stał długo. - Węzłowa stacja - powiedział ksiądz wchodząc do przedziału. Niemiec skinął głową. Wreszcie wagony drgnęły i ruszyły. W błękitnawym zmierzchu zniknął z oczu jadących dworzec i jasno oświetlone wężowisko szyn. Opróżnione miejsce zajął wysoki mężczyzna w okularach ze złotą oprawą. Milcząc zagłębił się w stosie dokumentów wyjętych z brązowej, grubo wypchanej aktówki. Wygląda na biznesmena, który ma równie pełny portfel, co teczkę - pomyślała leniwie Agnieszka. Żałowała, że pogłębiające się za oknem ciemności nie pozwolą na obserwację krajobrazu. Chłonęła go jak wysuszona gąbka. Chciała zapamiętać możliwie wszystko, i na długo. -Po powrocie do Warszawy będę żałowała każdej zmarnowanej tu godziny. Każdej minuty. Przymknęła oczy. Obudziła się, gdy pociąg znów zatrzymał się na stacji. 194 Niemiecka para wyraźnie szykowała się do opuszczenia przedziału. Zdejmowali niezliczoną wprost ilość niebieskich walizek. Agnieszka wyjrzała przez okno. - Ferrara - szepnęła półgłosem. - Ferrara, Padova poi Venezia - uśmiechnął się ksiądz. Kryminał ze skrwawionym sztyletem na okładce leżał na stoliku. Widać przeczytał do końca, wiedział już, kto i dlaczego zabił. Teraz wyraźnie się nudził. Agnieszka posłała mu ciepły uśmiech. Speszył się i zamilkł. Aż do Mestre nikt nie odezwał się ani słowem. Dopiero gdy pociąg przeciął lagunę i wsunął się w wąską mierzeję, przywarła znów do szyby. Gdzieś tam, po obu stronach szyn, pluskało morze. Jego słonogorzkawy zapach wpadał przez uchylone okno. W dali jarzyły się miliony światełek. Pociąg wjechał łagodnie i wyhamował przy jednym z licznych peronów. Dworzec duży, nowoczesny pomimo późnej pory tętnił życiem. Wśród tłumu zniknął mężczyzna z teczką i ksiądz. Agnieszka podniosła torbę i skierowała się ku wyjściu. Białe, szerokie schody kończyły się u stóp Canale Grandę, pachnącego w tę noc skórkami przejrzałych bananów i terpentyną. Oświetlone przystanie z dużymi, czytelnymi numerami linii yaporetto wciąż zapraszały spóźnionych gości. Agnieszka wyjęła kartkę z kieszeni dżinsowej bluzy. - Linia numer jeden albo cztery - przeczytała szukając pieniędzy. Zapłaciła za bilet i czekała z torbą u nóg, wdychając wilgotne powietrze. Wodny tramwaj zaterkotał zdezelowanym silnikiem. Weszła na pokład z sercem przepełnionym wiarą i nadzieją, że wszystko będzie dobrze. Musi być dobrze, bo oto przybyła tu tylko w jednym celu: odnieść sukces. Vaporetto hałasowało, z granatowej nocy wyłaniały się jak duchy jasno oświetlone lub całkowicie ciemne pałace, o których tyle słyszała. Zajaśniał nad głową koronkowy 195 most Rialto i uciekł w czerń, zanim zdążyła mu się przyjrzeć. Kanał zawijał, znów się prostował i skręcał pod zupełnie innym kątem, pełen tajemnic, plusku wody i warkotu silników. Gdzieś niedaleko Palazzo Giustiniaa przemknęła spóźniona gondola ze złoconym czubem i mężczyzną w słomkowym kapeluszu z wstążką. Z obu stron kanału mrugały oknami historyczne siedziby jak ze snu. A może - pomyślała Agnieszka czuj ąc chłód w sercu - może stąd wziął się mój powracający sen? Nagle zwęzi się ten pachnący wodorostami chlupocący szlak, pałace zamiast okien będą miały twarze weneckich kupców, a ja już nie na lorze, lecz gondolą będę płynęła między nimi ku nieznanemu. .. ku przeznaczeniu? Śmierci? Z przeciwka wyłoniła się kopuła bazyliki. Całkiem czarna na tle granatowego nieba. I zniknęła, bo światła placu Świętego Marka przyciągnęły oczarowany wzrok. Agnieszka jak zaczadzona schodziła po drewnianym trapie. Nie widziała i nie słyszała nikogo. Złoty lew na kolumnie błyszczał, Pałac Dożów stawał się różowo- bia-ły, prawie nierealny. Koronkowa architektura zatykała oddech. - Signorina kupi? - Młody Włoch jak prestidigitator wyciągnął harmonię slajdów. - Jego zęby błyszczały jak u wilka. - Gdzie jest hotel „Luna"? Wskazał dłonią kierunek. Spojrzał na sprane dżinsy i miękką granatową torbę. Uśmiechnął się i zniknął. Czuł, że nie zarobi ani lira. Hotel „Luna" na Calle dell'Ascensione był cztero-gwiazdkowy, nieźle przygotowany do uprzedzania życzeń ludzi bogatych. Portier ani mrugnął okiem, gdy Agnieszka weszła do obszernego holu pełnego zieleni i eleganckich miękkich foteli. Młoda dziewczyna w recepcji usłużnie wyciągnęła dłoń po drukowane złoconą czcionką dossier, wręczane przez Agnieszkę z niezbyt pewnym uśmiechem. 196 +. Madame mówi po francusku, n'est ce pas? - Tak. Mam tu rezerwację. _ Oczywiście. Pokój gotowy. A tu list dla pani. Od organizatorów Biennale. Proszę o paszport. - Czy wszyscy zaproszeni mieszkają w „Lunie"? - Nie, madame. Nie wszyscy. Ale większość. Boy zaniesie bagaż... nie ma pani bagażu? Agnieszka uśmiechnęła się szeroko. - Nie. Dobrze wyszkolona recepcjonistka zbytnio się nie zdziwiła. Niedawno mieszkał tu syn Rockefellera. Też przyjechał bez bagażu, w jednej parze spranych dżinsów. Ale portfel miał wypchany kartami kredytowymi i zwitkiem studolarowych banknotów wielkości rolki papieru toaletowego. - Drugie piętro. Śniadanie podać do pokoju? - Tak, proszę. O ósmej. - Życzę dobrej nocy. I miłego pobytu w Wenecji. Pokój był duży i wysoki, cały w złotych brązach. Ogromne drzwi otwierały się na balkon. Od kanału spływała rzadka mgiełka i ciche brzdąkanie gitary. Agnieszka zapaliła boczną lampę i usiadła w fotelu. Mogłaby tak siedzieć do rana, rozkoszując się miejscem, nocą i przedziwnym urokiem tego miasta. Mogłaby, gdyby jej nie uwierały adidasy i nie doskwierał głód. Obudziło ją ciche pukanie. Otworzyła oczy nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, gdzie jest. Zaciągnięte szczelnie zasłony nie pozwalały przeniknąć promieniom porannego słońca. - Proszę - złapała się na tym, że mówi po polsku. I że zapomniała zamknąć drzwi. Kelner z tacą zjawił się bezszelestnie. Ustawił ją na bocznym stoliku i z wahaniem zbliżył się do szerokich okien. - Czy można otworzyć? 197 Skinęła głową. Mówił po włosku, ale zrozumiała. Kiedy wyszedł, rzuciła się w stronę tacy. W sekundzie pochłonęła trzy małe bułeczki o ciężarze piórka i czarkę konfitur. Wypiła doskonałą kawę ze śmietanką i ze zdumieniem stwierdziła, że jest dalej głodna. - Pewnie tu schudnę na szczapę - wymruczała podchodząc do okna. To, co zobaczyła, sprawiło, że całkowicie zapomniała o jedzeniu. Jeśli Wenecja jest miejscem czarodziejskim w nocy, to w ostrym świetle słońca staje się bajką. Kruchym lodowym tortem o spiczastych wieżyczkach, śnieżnobiałych krużgankach i złoconych kopułach, podkreślających różowość kolumn schodzących ku błękitnej lagunie i szaroperłowym falom. - Można dostać oczopląsu - stwierdziła wdychając świeże powietrze. - Nie wiem, czy po tym wszystkim będę jeszcze mogła utkać choćby jedną polską łąkę. No, nie wiem! - spojrzała na zegarek. - Boże, jak późno! Szkoda tu spać! - pomyślała wyciągając z torby przywiezione rzeczy. Przyjrzała im się i posmutniała. - No, te dwie dobre na wieczór! Ale co na dzień? W czym pójść do Palazzo Grassi? Jeśli sobie czegoś nie kupię, to chyba pęknę! Ale teraz pod prysznic! Do Palazzo Grassi trafiła bez specjalnego trudu. Ogromne sale wystawowe trochę ją przytłoczyły. Ze ścian spoglądały prace podpisane wielkimi światowymi nazwiskami. Agnieszka speszona i zawstydzona, że znalazła się wśród tak wielkich sław, nie zwróciła uwagi na starszego pana z siwą czupryną i młodzieńczą sylwetką, który od jakiegoś czasu przyglądał jej się spod przymrużonych powiek. Wreszcie ruszył, opierając się na lasce ze srebrną gałką, przez marmurową posadzkę nieco na skos. - Madame Bartnicka? Z Polski? Agnieszka spojrzała w jego bardzo ciemne oczy. - Tak. Przyjechałam wczoraj. 198 _ Jestem Giancarlo Paesi. Odpowiedzialny za wystawę. Witam w Wenecji. Chce pani zobaczyć swoje tkaniny? Wiszą w trzeciej sali. Dałem im oprawę wartą dzieł, jakimi są. To przepiękne rzeczy. Cieszę się, że miałem zaszczyt poznać panią. Proszę za mną, proszę... Agnieszka szła potulnie, rzucając ukradkowe spojrzenia na mijanych ludzi. Szóstym zmysłem wyczuwała w nich autorów lub współautorów wystawianych obrazów i rzeźb. Niektórych znała z fotografii wypełniających liczne, drukowane na wspaniałym papierze foldery, które czasem pojawiały się w warszawskim stowarzyszeniu plastyków. Nigdy nie wierzyła, że będzie mogła ich spotkać, prawie dotknąć. Jej własne wełniane „łąki" wydały jej się czymś zupełnie nieznanym. Jakby widziane po raz pierwszy. - Co to znaczy dobra ekspozycja, prawda? - starszy pan bezbłędnie rozszyfrował jej myśli. -1 światło. Nasze weneckie światło nie podobne do żadnego na kuli ziemskiej. Jest w nim odblask wody i morza, słońca i mgły. I jeszcze: powiew historii. Tyle wieków patrzy na nas. Co? Skinęła głową. Jakaś młoda, elegancka kobieta w zie-lonawej jak fale Adriatyku sukni zbliżyła się do nich. - Carla Terlizzi z rzymskiego biura Reutera. Pani jest Agnes? Z Polski? - Tak. Ach, wiem! - uśmiech rozpromienił twarz Agnieszki. - Jest pani koleżanką Artura Krańca, czy tak? - Tak. Mówił mi o pani. Ale nie wspomniał, że... - Że co? - Ma pani twarz Madonny Rafaela. I to coś, czego tak nie lubią inne, zazdrosne kobiety! «-/ ierpaolo Gardini półsiedział, półleżał w wielkim skórzanym fotelu, lekko poskrzypującym przy najmniej- 199 szym ruchu. Czuł się źle. Bardzo źle. Od ostatniej wizyty doktora Berga coś się w nim załamało, przygasło. Już nie te lata - myślał leniwie - zbliża się nieuchronny koniec. I tak długo żyłem. Bóg pozwolił. Ale teraz czas na zrobienie rachunku sumienia. I przekazania pałeczki. Także majątku. Zadzwonił na służbę. Angelina wsunęła się cicho i stanęła przy drzwiach. - Poproś tu panią Christianę. Zniknęła bez słowa. Co chcę jej powiedzieć? I czy jest tą właściwą osobą? Nie. Ale Dino niczego nie zrozumie. Jest z innej gliny. Jak Carlitto - wspomnienie młodszego syna zabolało jak nigdy nie zagojona rana. - Ta mała Gabriela? Złośliwa kobietka pławiąca się w strojach i biżuterii, nie... ona nie. Gianni? Tak. Gianni może być tym, który pociągnie dalej piękny i bogaty rydwan. Jest Rzymianinem i człowiekiem idei. Mojej idei. Ale i tak trzeba pomówić z Christiana. Skrzypnęły drzwi. Stanęła w nich elegancka w każdym calu. Młoda i jeszcze piękna. Trochę lisia trójkątna twarz w obramowaniu wspaniałych tycjanowskich włosów. - Siadaj, moja droga. Tutaj. Trochę bliżej. - Ojciec źle się czuje? Może wezwać... - Nie - żółtawe palce wpiły się w skórzane oparcie. -Chcę z tobą pomówić. - Słucham. - Jesteś ciągle piękną kobietą. - Starcze oczy, łagodne teraz, mogły zmylić każdego.. Christianę też. - Miło mi to słyszeć - cień uśmiechu przebiegł po nieco zbyt wąskich, uszminkowanych wargach. - Ale nie sądzę, by moja uroda była tematem wybranym przez ojca na dzisiejsze przedpołudnie. - Nie nrylisz się. Zadam ci na wstępie pytanie, na które możesz nie odpowiedzieć. - Odpowiem. 200 Nieco ociężały tors starego człowieka pochylił się ku przodowi. - Czy sypiasz ze swoim mężem? Christiana otworzyła usta i zaraz je zamknęła. Przez blade policzki przesunęła się łuna. - Ależ... - Mówiłem, że możesz nie odpowiedzieć. Nie wiem dlaczego, ale odnoszę wrażenie, że w waszym małżeństwie coś się popsuło. Zmieszała się. Założyła nogę na nogę, strzepując ze spódnicy nieistniejący pyłek. - Nie sądziłam, że ojciec... - Że jestem spostrzegawczy? Mylisz się, moja droga. Za życia Franceski wiedziałem o wszystkim, co się w tym domu dzieje. Ona miała szósty zmysł. Bardzo mi jej brakuje. I może dlatego chcę mieć oczy i uszy otwarte. Czy Dino ma kogoś? Christiana zacisnęła wargi. - Czemu go ojciec sam nie zapyta? Starzec zmarszczył czoło. - Nie pyta się mężczyzn o takie sprawy. Nie w naszej rodzinie. Skinęła głową. - W mojej nie pyta się o to kobiet. Uśmiechnął się. - Dobrze. Czy interesujesz się przyszłością swoich dzieci? Odetchnęła. To już był temat, który mogła poruszać bezpiecznie. - Naturalnie. Gabriela pojedzie do angielskiego college^. Z internatem. Już za rok. Trochę zanadto interesują ją chłopcy i pieniądze. Za wcześnie. Pierpaolo z uwagą przyglądał się własnym krótko obciętym paznokciom. - Za mojej młodości dziewczyny interesowały się tylko kieckami. 201 - Tyle, że od tamtego czasu były dwie wojny światowe! -odcięła się szybko. - To prawda. Dwie wojny i ciężka praca. Dla idei. A Gianni? Christiana zacisnęła palce, aż jej zbielały kostki. - Nie podoba mi się to, o czym ojciec z nim rozmawia. Stare faszystowskie ciągoty są dziś nie na miejscu. Wolałabym, aby ojciec zostawił Gianniego w spokoju. Powinien skończyć szkołę i pójść na uniwersytet. Chciałabym, aby zajął się sztuką. - Ja też. Ale zanim przejmie pałeczkę, zanim oddam mu ten dom, pieniądze, fabryki, musi coś zrobić dla kraju. Nie będzie jednym z tych rozwichrzonych dandysów, od których roją się angielskie uniwersytety! Musi żyć dla wielkich Włoch, uczynić ten kraj stabilnym, bez tych nędznych azylantów z całego świata, którzy tylko ssą naszą gospodarkę, nic w zamian nie dając! - starszy pan wyraźnie się podniecał. - Trzeba włoskiemu kapitałowi zapewnić ciągłość jego dyktatury. Chronić przed socjalistami i komunistami. Przed reformami rolnymi, nacjonalizacją... przed tą całą żydowską międzynarodową mafią... Christiana wstała z krzesła. - Mafię mamy własną, ojcze. A dla Gianniego chcę czegoś innego. Jest wrażliwy na sztukę. Jedno, co ojciec może dla niego zrobić, to wprowadzić chłopca w ten właśnie krąg swoich wpływów. Bo ojciec je ma. A teraz idę zadzwonić po doktora... Starzec zacisnął usta. - Byle to nie był Berg! Noga tego... Niemca nie stanie więcej w moim domu! - krzyknął. - Idź już sobie. I przyślij mi Angelinę. Christiana odwróciła się wyprostowana, z odrzuconymi do tyłu włosami. Nie tak chciała przeprowadzić rozmowę, której od dawna się spodziewała. Ale stary jest jak o-mszały głaz. Nic go nie ruszy. 202 Angelina stała ze spuszczoną głową, dopóki kroki Christiany nie umilkły na marmurowej posadzce przestronnego holu. - Widziałaś się z kimś? Kiwnęła głową. - Tak. Z Beppem Schiavonem. Postawiłam mu wino, jak starszy pan kazał. Pytał, skąd mam pieniądze. Powiedziałam, że w tym domu nie żałuje się służbie. Przytaknął milcząco. Denerwowała go ta rozmowa. Po raz setny poczuł złość na Franceskę, że go zostawiła w tak trudnej chwili. - Coś więcej? Chytre oczy Angeliny przykryły się powiekami. Dziewczyna nie wiedziała, czy powiedzieć wszystko od razu, czy też zostawić coś sobie na później. Jeszcze nie nauczyła się kalkulacji. - Mówił, ale... Pięść z potężną siłą trzasnęła w błyszczący blat biurka. - Nie próbuj mnie przechytrzyć, idiotko! Mówisz wszystko albo zbieraj manatki! Westchnęła ciężko. - Coś się ma wydarzyć. Jakaś akcja. Wiem tylko, że wybrali niedzielę... jakąś, i że gazety będą o tym pisały na pierwszych stronach. Zabiją kogoś albo co... - wyszeptała lękliwie. - Możesz odejść - Pierpaolo przymknął oczy. A jednak coś się zdarzy. Musi się zdarzyć. Może Wolfgang zadzwoni... Zabrzęczał telefon. Starzec sięgnął po słuchawkę. - Signore Gardini? Tu Bianelli. Mamy Francesca Bas-sana. Tak twierdzi człowiek, który chce obraz sprzedać. Pan jest jedynym niekwestionowanym ekspertem z tego okresu. Naszemu muzeum bardzo zależy... przyślemy wóz... 203 - Dobrze. - Pierpaolo przeciągnął palcem po delikatnym rysunku na greckiej wazie stojącej obok, na stoliku. - Dobrze. Jutro o dwunastej. I jeszcze jedno... zna pan, dyrektorze, jakiegoś dobrego kardiologa? - W moim wieku zna się wszystkich kardiologów. Tych złych także. Ale dla pana, signore Gardini, załatwię najlepszego. Do jutra. kJ iedziały w kawiarni na placu Świętego Marka obserwując przewalające się tłumy i podrywające do lotu stada gołębi. - Wie pani, Agnes, jestem Włoszką, widziałam całą Europę, ale za każdym razem, gdy tu jestem, serce podchodzi mi do gardła. - Chyba rozumiem. Ja nie widziałam prawie nic. A jestem malarką. Czy to sprawiedliwe? - Dziewczyno! - roześmiała się Carla. - Nikt nam nigdy nie obiecywał sprawiedliwości. Ani szczęścia. Ile pani ma lat? Agnieszka zmieszała się. - Czterdzieści jeden. Carla strzeliła palcami. - Jestem od pani tylko o sześć lat młodsza. Żadna różnica. Obie zresztą nie wyglądamy na swój wiek, n'est ce pas? Proszę spojrzeć, jak ten wysoki blondyn przygląda się nam uparcie. Chyba Szwed. Agnieszka odwróciła głowę. Nigdzie nie dostrzegła żadnego blondyna. Zdziwiona spojrzała na swą nową znajomą. - Gdzie? Carla zaniosła się szczebiotliwym śmiechem. - Ale z pani gapa! Ja mam oczy na łożyskach kulkowych. Przystojnego mężczyznę wypatrzę nawet podczas 204 całkowitego zaćmienia! Czy mogę do pani mówić po imieniu?' - Oczywiście! - ucieszyta się Agnieszka. - To miłe... - Posłuchaj uważnie, bo teraz będzie serio: na otwarcie wystawy zjedzie się mnóstwo notabli z całej Europy. Co najmniej pięciu z nich to moi dobrzy znajomi. Chcę zrobić coś w rodzafts minikonferencji pod twoimi polskimi „łąkami". Są cudowne, cara mia. Naprawdę rewelacyjne. I czas po temu dobry. O twoim kraju we wszystkich gazetach. Lansowanie Polki ma głęboki sens. - Ale... ja nie chciałabym wiązać kilimów z polityką... - Nonsens. Gdyby nie były nic warte, nie robiłabym tego. Poprosiłam Riffa... to jeden z najznakomitszych fotografików, żeby mi zrobił parę dobrych zdjęć. Te żółte kwiatki... jak one się po polsku nazywają? - Kaczeńce. - No właśnie. Na „Kaczeńce" mam kupca. Holender. Agnieszka nie kryła oszołomienia. Nie spodziewała się, że tak to wszystko łatwo pójdzie. Sądziła, że jest tu, na Biennale, małą szajrą myszką cichuteńko siedzącą w kącie. A tymczasem.,. - Nie wiem, jak ci ?, odwdzięczę... naprawdę... Carla wzruszyła ramionami. - Robię to dla ciebie, bo jesteś dobra. No i trochę dla Krańca. Ale nie sądź, że nie będę miała z tego pożytku. W przyszłości. Jak już staniesz się dostatecznie sławna na europejskich rynkach... będę brała procent od każdej transakcji. Zgoda? - Jeśli niezbyt wygórowany! - roześmiała się Agnieszka. - Dobrze. Szwed jednak był. Stał przy kontuarze i bezczelnie przyglądał się Carli. 205 VJ twarcie wystawy w Palazzo Grassi jest zawsze wielkim wydarzeniem kulturalnym w Wenecji. - Ściągają tam tłumnie miejscowi notable, stara arystokracja i nowobogaccy. Ci ostatni nawet z odległego Mestre, Lido czy Murano. Pałac usytuowany tuż przy ostro zakręcającym Canale Grandę na wprost Ca' Rezzonico z jego muzealnymi salami. Przystań San Samuele pełna była cumujących gondoli, elegancko ubranych kobiet i dostojnych mężczyzn. Piąta po południu zobowiązuje nie tylko w Albio-nie. Pałac był rzęsiście oświetlony, choć słońce mocno jeszcze prażyło, kładąc światła na wodzie i pociemniałych od wilgoci pomostach. Część zaproszonych nadchodziła od strony lądu, wąskimi uliczkami, pełnymi sklepików ze słynnym szkłem z Murano i kolorowymi karnawałowymi maskami. Przy wejściu, w obramowaniu trzech ubranych na biało panien na wydaniu, stał sam Pontus Hulten w białym smokingu z czerwoną różą przypiętą do błyszczącej klapy. Z tyłu, cofnięty o krok, z nienagannie przygładzoną siwą czupryną czaił się prawdziwy organizator dzisiejszego święta, Giancarlo Paesi. To on, niczym szef protokołu, półgłosem przedstawiał przybyłych, wymieniając imiona i nazwiska z przydomkiem: hrabia, książę lub sławny artysta. Hulten ściskał podane dłonie, pochylał się w ukłonach przed siwowłosymi staruszkami, noszącymi nazwiska znane z historii tego miasta od co najmniej sześciu pokoleń, i takież brylanty. W głębi holu, na posadzkach z kararyjskiego marmuru, stali sztywno halabardnicy w strojach z czasów dożów. Tu i ówdzie umieszczono alabastrowe wazy z pękami starannie ułożonych róż. Purpurowa wstęga symbolicznie zamykała dostęp do sal wystawowych. Agnieszka skryta wśród tłumu chłonęła tę niezwykłą 206 atmosferę z sercem przepełnionym radością i trwogą zarazem. Boże, niech się uda! Niech napiszą, co chcą, byle dobrze. Wydali wspaniałe katalogi, gdzie oprócz zdjęć rzeźb i obrazów są też dwie „łąki". Moje „łąki". Do kogo mam się modlić? Który święty jest od spraw beznadziejnych? Zapomniałam. Całkiem wyleciało mi z głowy. Łucja by wiedziała. I Jacek też. - Daleko, na prawo zalśniła kopuła bazyliki. Agnieszka otarła pot zbierający się na brwiach. „Pocisz się jak Murzynka - mawiał Kazik. - Na nosie i na brwiach!" Jak się ta bazylika nazywa? Santa Maria delia Salute! - przypomniała sobie mnąc wilgotną chusteczkę. - A więc Santa Maria, módl się za mnie. Proszę tylko o trochę sukcesu. Tylko trochę... tutaj... Hulten już od dawna wygłaszał przemówienie. Mimo iż mówił po francusku, Agnieszka nie rozumiała ani słowa. Nie słyszała jego głosu. Widziała groteskowo poruszające się usta, uprzejme uśmiechy, wszystko jak na niemym filmie. Szum w uszach zagłuszał nawet warkot motoscafu prującego zielonkawą toń kanału, na skos pomiędzy białosza-rym Palazzo Balbi a bladoróżowym Ca' Foscari. Nie zauważyła, kiedy skończywszy ukłonił się nisko i popłynął na czele tłumu przeciąć złoconymi nożyczkami krwawą wstęgę. Ktoś ją popchnął i grzecznie przeprosił, ktoś jeszcze odczekał cierpliwie, aż przestanie być litą skałą i wreszcie ruszy za innymi do wnętrza. Sunęła więc, już słysząc głosy, choć nie rozróżniała słów. Nie miała odwagi wejść przez wysoko sklepiony, szeroko otwarty złocony portal do sali, gdzie w smudze łagodnie rozproszonego światła wisiały jej prace. Santa Maria delia Salute - powtarzała jak obłąkana, jak ktoś, kogo dotknęło największe nieszczęście i teraz płacze u stóp Madonny w złotym płaszczu. - Zrób, żeby już było po wszystkim! Gdzieś w pobliżu błysnął flesz. Zmrużyła oczy, gotowa uciec na koniec świata. 207 - Ależ, madame, tak nie można! - Brązowe oczy Gian-carla Paesiego uśmiechały się ciepło. - Szukam pani i nie mogę odnaleźć. Proszę, chcę przedstawić... Nazwiska, nazwiska, nazwiska. Szumiały w uszach, w oczach migały twarze stare, młode, piękne i szpetne. Naj szpetniej sza z nich, z krogulczym nosem nad czarnym fryzjerskim wąsikiem, należała do słynnego krytyka sztuki. Obrzucił Agnieszkę szybkim, trochę złodziejskim spojrzeniem, a następnie zapatrzył się w „Kaczeńce". - To niezwykłe - głos miał jak tłuczek w miedzianym moździerzu - to fascynujące. Cóż za kolorystyka! Otoczyły ją dziesiątki osób, ściskała dziesiątki upierścienionych rąk, wdychała woń mocnych perfum i delikatnych wód po goleniu. Otaczały ją twarze jak ze snu. W pewnym momencie chciała uciec, odetchnąć głęboko wilgocią kanału, zapachem gorącego oleju z pobliskiej trattorii dla zwykłych, jak ona, ludzi. - Co za sukces! - usłyszała cichy śmiech. - Carla - wyszeptała suchymi wargami. - Carla, zabierz mnie stąd! Podniosła wzrok i ujrzała szare oczy w bardzo ciemnej oprawie. Wąski, piękny nos, zmysłowe usta i najpiękniejszy na świecie uśmiech. - Mój przyjaciel - przedstawiła Carla wysokiego postawnego mężczyznę w nienagannym, jasnoszarym jedwabnym garniturze - Dino Umberto Cesare Emilio... - Gardini - skłonił się unosząc do ust dłoń Agnieszki. -Co pani tak ściska w łapce? Agnieszka poczuła łunę na policzkach. Wyrwała dłoń, w której miętosiła wilgotną od potu chusteczkę. - Ja... mnie... - oparła się plecami o marmurową kolumnę, ze szczytu której wachlarzowato opadały girlandy kwiatów. Znów błysnął flesz. - To będzie zdjęcie wszechczasów! - powiedział Riffo 208 do Carli. - Na okładkę „Newsweeka". Artystka przytłoczona własnym sukcesem! Ciao, cara! Dino mocno ujął Agnieszkę pod rękę. Oparła się na nim czując, że ma nogi jak z waty. - Proszę głęboko oddychać - szepnął. - To zaraz minie. Nie zemdleje pani. Nigdy bym na to nie pozwolił. - Merci - wyszeptała zbielałymi ustami. - Tylko niech pan nie odchodzi, błagam. Oddychała głęboko i wolno: wdech nosem, wydech ustami. Wdech nosem, wydech ustami. Jak uczyła Tesia Wileńska, gdy obie z Kitty dostawały panieńskich zawrotów głowy. Przesunęła palcem po brwiach. Był mokry. Cały makijaż na nic! - pomyślała czując dziką wściekłość. Na siebie, własną słabość, na Pontusa Hultena, „Kaczeńce", Carlę i całą Wenecję z jej blichtrem, kanałem i złotym lwem. - Tylko niech on zostanie. Właściciel czterech imion. Niech zostanie! - Już dobrze - usłyszała cichy szept. Pełne usta musnęły jej ucho. - Teraz proszę się odlepić od kolumny. Wykonała polecenie bez najmniejszego wysiłku. Nogi odzyskały władzę, a kręgosłup elastyczność. Mogłaby słuchać tego szeptu przez następnych sto lat. I czuć mocne, muskularne ramię. Był tym, czego Agnieszka potrzebowała najbardziej: silnym mężczyzną, który wiedział, co i kiedy trzeba robić. I pachniał jak kaczeńce na łące przed wschodem słońca. yglądałaś, jakbyś miała za chwilę umrzeć! - śmiała się Carla, gdy w godzinę później siedzieli w barze hotelu „Gritti". Agnieszka spojrzała na nią spłoszona. - To straszne! Wszyscy pewnie pomyśleli, że jestem prowincjonalną gęsią zza żelaznej kurtyny. W Uwaga na spadające anioły - 14 - Nonsens! - Carla wzruszyła ramionami. - O tej twojej „żelaznej kurtynie" piszą dziś wszystkie gazety świata na pierwszych stronach. Dino spod oka przyglądał się Agnieszce. Nie jest piękna. Bardzo biała skóra, naturalne czarne włosy i ogromne szare oczy z dziwnymi centkami w źrenicach. Są jak piękne opale. I jest w niej coś, czego nie umiem dokładnie sprecyzować: gorąca lawa pod lodem. Piękne dłonie, niezła figura, choć nogi nie najlepsze. Ale ma to „coś", czego brakuje Car li. I Christianie... wszystkim tym, które miałem i porzuciłem. Co w niej jest takiego... w tej Polce? - Co zrobimy z tak pięknie rozpoczętym dniem? - spytała głośno Carla rozglądając się wokoło. Tuż za nimi, na wysokim barowym stołku siedział blondyn w skandynawskim typie. - Pójdę do hotelu - zaszemrała Agnieszka. - Muszę wziąć prysznic. To było dla mnie koszmarne przeżycie! - Będziesz je jeszcze wspominała jak najwspanialszy dzień swojego życia, cara mia. Jestem dziennikarką. Niejedno widziałam: wzloty i upadki. Ale ty masz przed sobą karierę. Czuję to. A my, co my robimy, Dino? Mężczyzna ocknął się. - Też pójdziemy wziąć prysznic. A potem, za dwie godziny przyjdziemy po Agnieszkę - wymówił to z polska, śmiesznie sepleniąc - i zabierzemy ją na kolację. Carla skrzywiła usta. - Myślałam, że pojedziemy na Lido. Do kasyna. - Dziś nie - stwierdził stanowczo Dino. - Dziś czcimy sukces. Wyrzucaniem pieniędzy zajmiemy się jutro. - Ale ja... no... nie chcę wam psuć wieczoru - plątała się Agnieszka - mieliście inne plany... Carla? Dziennikarka lekko przygryzła wargi. Cóż, istotnie miała inny plan. Ten tak niedaleko siedzący Szwed, wpatrzony w nią jak w święty obraz, wyraźnie tłumaczył swo- 210 im amerykańskim przyjaciołom, że wybiera się na Lido. Błękitnooki,' doskonale zbudowany potomek Wikingów podobał się Carli. Cóż, Dino był Włochem. Znała jego zalety i słabostki. I wiedziała, że nie porzuci żony. A daleka Skania, koło podbiegunowe i zaprzęgi reniferów były w zasięgu ręki. No, na razie wzroku. - Będzie tak, jak zadecydowałem! - Dino wstał wyciągając do Agnieszki dłoń. - Jesteś, dziewczyno w niewoli. Dotknięcie jego palców parzyło. Cofnęła rękę. Zaczerwieniona zaczęła coś mówić, tłumaczyć. - Agnieszko, nie nudź! - Carla strzepnęła krople wody z pary białych rękawiczek leżących na stoliku. Lód w szklance whisky stopniał. - Skoro Dino chce kolacji, będzie kolacja. Czekaj na nas o dziewiątej, bien? - W swoim hotelu - dorzucił Dino kiwając na kelnera. - Tu mieszkacie? - spytała cicho Agnieszka Carlę. -Słyszałam, że ten hotel jest najdroższy w Wenecji. - Dino, tak. Ja, nie. Ten człowiek ma więcej pieniędzy niż indyjski maharadża - rzuciła niechętnie. Jego ojciec jest makaronowym potentatem. On sam zarabia krocie w elektronice. Ale jest dla mnie nieosiągalny jak planeta Jowisz. Żona i dwoje dzieci. Rozumiesz, cara? No, to do wieczora! O pod prysznica wyciągnął Agnieszkę telefon. Mokra, z włosami schowanymi pod czepkiem i z kąpielowym ręcznikiem opasującym biodra, boso przyczłapała do białego lakierowanego stolika. Miała dziką nadzieję, że to on: Dino. - Pronto? Głos niski, lekko schrypnięty mówił po polsku. - Pani Bartnicka? Tu Chrząstowski. Jestem komisarzem wystawy z ramienia ministerstwa... 211 Rozczarowana poczuła zimną wściekłość. - Chyba nie całej wystawy, panie Chrzą...stowski! Jedynie paru moich prac. Dziwię się nawet, że szanowane ministerstwo delegowało na swój koszt urzędnika, nazywając go na dodatek komisarzem. Dla tych paru tkanin... - Widzę, że sukces uderzył pani do głowy. A to ja właśnie dopilnowałem, żeby tkaniny były na czas; ominęły celną włoską biurokrację, o której najwyraźniej nie ma pani najmniejszego pojęcia. Gdybyśmy wysłali prace frachtem, do dziś leżałyby w magazynach. Tak się tu pracuje. Agnieszka poczuła zawstydzenie. Cóż on winien, że ministerstwo musi o wszystkim decydować. Facet przy okazji zwiedzi sobie Wenecję. I kupi dla żony parę butów, jakich nie dostanie w kraju. Na więcej go i tak nie stać. - Ustalmy, że sukces nie uderzył mi do głowy. Jeszcze nie. Ale propozycje zakupu prac pojawiły się. Poważni europejscy marszandzi. Głos w słuchawce opadł o ton niżej. - Ja właśnie w tej sprawie. Wszystkie prace muszą wrócić do kraju. Pod tym warunkiem przeszły odprawę celną. No i ministerstwo... - Nie byłoby zachwycone, że zarobię, prawda? - wpadła mu w słowo. Znów narastał w niej bunt, że choć prace są jej własnością, ktoś inny chce decydować. - Nie moja wina, że w Polsce są głupie przepisy finansowe -dorzuciła cierpko. - Jeśli organizatorzy, w szczególności pan Paesi, załatwią całą rzecz oficjalnie, za zgodą władz włoskich, to oczywiście nie będę miała nic przeciwko temu, żeby „Kaczeńce" kupili Holendrzy. A podatek w Polsce zapłacę. Nie widzę problemu... - To niezgodne z prawem... - To pójdę siedzieć. Jeśli znajdzie się w więzieniu jakieś wolne miejsce - Agnieszka podnosiła raz jedną raz 212 drugą stopę. Marmurowa posadzka ziębiła, temat nudził i złościł jednocześnie. - A prace sprzedam, jeśli tylko ktoś zechce je kupić. Jestem dorosłą osobą i nie życzę sobie, żeby mnie pouczano. W kraju nie mam pensji co miesiąc, jak pan. A handel sztuką współczesną istnieje na całym cywilizowanym świecie. Zaraz mam wywiad dla RAI uno. Jeśli mnie pan zdenerwuje, mogę powiedzieć coś, czego ministerstwo będzie żałować. Żegnam. Rzuciła słuchawkę nie czekając na odpowiedź. Z tym wywiadem, to grubo przesoliłam! - pomyślała skruszona. -Ale tłumaczyć się będę w domu. Już o ósmej była całkiem gotowa. Wyjątkowo pracochłonny makijaż trwał ponad godzinę. Ale skutek - nadzwyczajny: matową twarz pokrył lekką warstwą make-up w beżowym odcieniu, lekki rumieniec - tknięcie pędzelkiem pogłębiło zarys policzków. Przyciemnione brwi i rzęsy wydobyły szarość oczu. Cienie w kolorze srebra i błękitu nadały powiekom lekkości. A ciemnoróżowa pomadka do ust podkreśliła ich kapryśny rysunek. Była to twarz interesująca. Nieszablonowa. Agnieszka stała przed lustrem przymierzając suknie. Miała tylko dwie. Obie ongiś kupione w Paryżu. Obie doskonałe: na duży i średni wieczór. Wybrała tę drugą. Biało-czarną ze śmiałym dekoltem. Do tego białe rajstopy i czarne pantofelki. W sumie całkiem nieźle. Jeszcze tylko płaska, czarna lakierowana torba z soldów w „Prin-temps". Siedziała całkiem gotowa na pokrytej aksamitem kanapce jak woskowa lalka: bez ruchu, bez gestu, bez uśmiechu. Kiedy zadzwonił telefon, nabrała w płuca powietrze. - Cest moi - powiedział Dino ciepło. - Zejdź. Wszystko, co stało się potem, było tak nierealne jak lekki opar otulający kanał, pałace i daleki, na cyplu, zarys bazyliki Santa Maria delia Salute. Gdyby ją ktoś zapytał następnego dnia rano, gdzie była, co jadła i jak długo 213 tańczyła, nie potrafiłaby odpowiedzieć. Jak przez mgłę widziała wielką salę, białe stoły nakryte srebrem, kwiaty w wazonach, na paterach i zwisające girlandami z kolumn, które nigdzie się nie kończyły. Zapach perfum i drogich potraw, muzykę brzmiącą jak harfy eolskie, która naprawdę była umiejętnie ukrytą orkiestrą. Pamiętała czerwoną suknię Carli, z białą orchideą wpiętą w cienki srebrny łańcuszek zamiast ramiączka. Ten kwiat prawdziwy, o delikatnych płatkach był tak samo świeży 0 dziewiątej jak i o drugiej w nocy. Kwiat, który zniknął nie wiadomo kiedy razem z właścicielką. Agnieszka nie umiałaby powiedzieć, od kiedy zostali z Dinem sami. 1 dlaczego. Był jakiś ruch przy ich stoliku, zakłębiło się od wysokich blond Skandynawów, ich głośnego śmiechu i gardłowego nawoływania. Tańczyła z Dinem tango i nic jej nie obchodziła znikająca wraz z Carla czerwona plama sukni. - Zostaliśmy sami - powiedział Dino przytulając ją do siebie. - I tak jest dobrze, dziewczyno. - Ale Carla... - To cudowna kotka, która chodzi własnymi drogami. Jest mądra jak stary rabin i szalona jak dzisiejsza noc. Nie myśl już, mój piękny agacie. Bo ty jesteś jak przeźroczysty kryształ. Opalizujący agat - kamień najwyższej klasy. Dla znawców. Agnieszka mogłaby tego słuchać do końca życia. I tkwić na podświetlonym parkiecie w blasku - od ciepłej pomarańczy do królewskiej purpury. Pod jednym wszak warunkiem: że jej nie wypuści z ramion ten wysoki, silny mężczyzna w nienagannym smokingu, z białą muszką i czarującym uśmiechem na nieco kobiecych wargach. I że w srebrnym kubełku będzie jeszcze ta smukła butelka szampana rocznik sześćdziesiąty ósmy. Bo był to dobry rok. Dla szampana i rewolucji. Nie wie, która była godzina, gdy płynęli przez czarną 214 wodę bez blasku w pachnącej drewnem i smarem gondoli aż do niewiarygodnie pięknego, jak z folderu, placu Świętego Marka. Potem szli wąskimi uliczkami przytuleni i zasłuchani w daleki szum laguny. Nie pytała w recepcji hotelu „Luna" o klucz od pokoju. Portier bez słowa wręczył go mężczyźnie. I bez słowa zapadł w drzemkę. Były jakieś problemy z zamkiem, które pokonali cichutko chichocząc. A potem zdarzyło się to, co się zdarzyć powinno. Bo nie wolno kusić losu, jeśli ma być przychylny. kJ elefon zabrzmiał jak zwiastun złych mocy. Dzwonił już od paru chwil, tylko Agnieszka nie była w stanie otworzyć oczu. Przez zaciągnięte szczelnie zasłony wpływał mrzący blask słońca. Leżała na zmiętoszonym prześcieradle naga, kompletnie nie pojmując, skąd dociera ten natrętny, ostry dźwięk. Wreszcie namacała słuchawkę. Chłodny dotyk bakelitu ją otrzeźwił. Otworzyła oczy. - Halo! - zabrzmiało jak słaby pisk myszy. - Tu Giancarlo Paesi. Czy obudziłem panią? Agnieszka poczuła chłód. Naciągnęła na siebie róg koca. - Tak - dopiero po sekundzie zdała sobie sprawę z tego, że mówi po polsku. - Oui. Mais... - Bardzo przepraszam - sumitował się Paesi - ale mon-sieur Van den Brancle z Holandii chciałby się z panią koniecznie spotkać. W sprawie prac. - Naturalnie! - Agnieszka już była na nogach. - Gdzie i kiedy? W słuchawce dał się słyszeć leciutki śmiech. - Nie ma pośpiechu. Sądzę, że miło spędziła pani wieczór w towarzystwie przyjaciół. Pan Van den Brancle mógłby zjeść z panią lunch no... powiedzmy o trzynastej. Czy pani mówi po angielsku? 215 - Nie - zmartwiła się Agnieszka. - A po niemiecku? - Też nie. - Hmm... - zafrasował się starszy pan. - To może signora Carla? Zna oba te języki. Ja niestety nie mogę... proszę się z nią skontaktować, dobrze? Ja jeszcze zatelefonuję, powiedzmy... za godzinę... co? - Dobrze. Agnieszka odłożyła słuchawkę, spojrzała na łóżko i poczuła dziwne pulsowanie krwi. - Santa Maria! - westchnęła na samo wspomnienie nocy. - Przespałam się z przyjacielem przyjaciółki! I co teraz będzie? Nic. Była to noc jak z bajki o Szeherezadzie. Bo tylu czułych i pięknych słów nie słyszała od bardzo dawna. I takich pieszczot nie doznała chyba nigdy. Stała naga w przyciemnionym pokoju, choć zegar wskazywał dziesiątą, nie jadła śniadania, miała lekki szum w głowie i cierpki smak na języku. I zupełnie nie wiedziała, co zrobić z dalszym ciągiem tak nadzwyczajnie zapowiadającego się dnia. - Dino, zadzwoń, zrób coś! I telefon zabrzęczał od nowa. - Jak spałaś, cara mia? - Głos Gardiniego brzmiał najczystszą łagodnością. - Jak się czujesz? - Ja... nie wiem... - bąkała speszona. - Zbudziłem cię, słonko? - Nie. Zrobił to przed minutą staruszek Paesi. Mam się spotkać z Holendrem na lunchu. A nie mówię po angielsku... - Żaden problem. Będę z tobą. Ubierz się, malutka, i zjedz śniadanie. Wychodząc powiedziałem w recepcji, żeby cię nie budzili, zanim sama nie zadzwonisz. A potem czekaj na mnie. Ciao! Odwiesiła słuchawkę czując, że stało się coś, czego nie 216 przewidziała: znalazł się mężczyzna, który o wszystkim myśli, decyduje, pomaga w potrzebie. Mężczyzna, o jakim można przeczytać w trzeciorzędnej powieści, jak z serialu, gdzie piękne kobiety noszą szynszyle, panowie portfele grubości książki telefonicznej dużego miasta, samochody lśnią, bo nigdy nie pada deszcz, a hotele tkwią przy Canale Grandę w blasku nigdy nie zachodzącego słońca. - I na dodatek nie mam co na siebie włożyć - jęknęła siadając na łóżku. Powiedziała to, jak każda kobieta na jej miejscu. Jak każda na każdym miejscu kuli ziemskiej. ? /