16648
Szczegóły |
Tytuł |
16648 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16648 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16648 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16648 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Nora szczepańska
Sprzysiężenie czarnej wydry
Rozdział 1 Datunda (Grzmot) powiedział: -- Przywiozę soli, przywiozę także prochu. Kupię ci, kobieto, igłę z bły szczącego metalu. -- Kup drugą igłę -- rzekła Akuan -- będzie to podarunek weselny dla twojej siostry. Dzieci stały koło ojca, patrząc na piękny strój, który przywdział na drogę. Było ich czworo. Miały czarne, wesołe oczy, a policzki ich błysz czały od tłuszczu, gdyż przed chwilą skończyły jeść śniadanie. Siedmio letnia Net-no-kwa, najstarsza, trzymała jeszcze w ręku na pół ogryzioną kość. -- Mięsa musi wam wystarczyć do mego powrotu -- zauważył Datun da marszcząc brwi. Ułożył i związał razem wszystkie bobrowe skóry. Gdy wsunął je do worka, usłyszał ciche westchnienie' żony. Powiedział nie podnosząc głowy: -- Tak. Dawniej obywaliśmy się bez tych rzeczy. Kobiety szyły koś cianymi igłami, a myśliwi używali łuków i oszczepów. -- A jednak lubimy ich rzeczy... -- Lubimy ich rzeczy. To jest złe. Zarzucił torbę na ramię i wyprostował się. Był tak wysoki, że nawet gdy pióra w jego opasce tkwiły jak teraz, poziomo, na znak pokoju, do tykał głową sufitu. Przed wigwamem* czekali już na niego inni mężczyźni, którzy, jak on, wybierali się tego dnia do faktorii*. Net-no-kwa wybiegła za ojcem, dogoniła go i powiedziała: -- Śniło mi się, że kupisz mi sznurek czerwonych paciorków. Myśliwi wybuchnęli śmiechem, a ojciec pociągnął dziewczynkę za warkocz.
-- Mówię prawdę! -- zawołała zawstydzona. Zawróciła ku matce, która stała w drzwiach wigwamu razem z młod szymi dziećmi. Widziały dobrze, jak ojciec pociągnął siostrę za warkocz i słyszały śmiech oddalających się mężczyzn. -- Net-no-kwa jest głupia! -- zawołał jeden z chłopców podskakując rozbawiony. Dziewczynka była ulubienicą ojca i malec był o to zazdrosny. -- Net-no-kwa jest głupia! -- powtórzyły za nim młodsze. -- Ojciec przywiezie mi czerwone paciorki, zobaczycie! Lecz teraz i matka oburzyła się: -- Czerwone paciorki? Musiałby mu się rozum pomieszać, żeby miał być tak rozrzutny! Net-no-kwa pobiegła w stronę rzeki. Widziała, jak ojciec i inni męż czyźni wsiedli do swoich kanu*. Przykucnęła na brzegu i patrzyła, póki nie stali się małymi punkcikami na jasnej wodzie. Słońce paliło, mokra ziemia pachniała rybami i mułem. Dziewczynka weszła do wody. Myślała o ojcu. Może jednak przywiezie jej upragnione czerwone paciorki... Widziała takie u żony wodza. Wyglądały jak jasne krople krwi, zwisające z cieniutkiej nitki. Nie musiałyby być tak piękne i długie -- zadowoliła by się o wiele mniejszymi, to pewne. Przecież kunie skórki, które ojciec zabrał z sobą, były przez nią upolowane. Nikt inny nie nastawił tej zimy tylu pułapek, co ona właśnie. Czyż nie należy jej się coś za to? Ojciec jest dobry. Dla niej zawsze był dobry. Jakże pięknie wyglądał dziś, gdy stał pośrodku wigwamu w kaftanie z rudej skóry, z opaską orlich piór we włosach! Twarz jego, nasmarowana sadłem niedźwiedzim, czer wona była jak miedziany kocioł. Podobny był do góry o zachodzie słońca, do czerwonego obłoku, zza którego wystrzelają pióropusze promieni. Tak, na pewno będzie dobry i przywiezie jej paciorki. Właśnie dlatego pociągnął ją za warkocz, gdyż nie chciał przed innymi przyznać się, że to uczyni. Net-no-kwa weszła w zarośla trzcin. Było tu tajemniczo, zielono. Stanęła i nasłuchiwała. Cayahoga pluskała cicho, uderzając drobnymi falami o brzeg; sennie, leniwie kumkały żaby, z pagórków porosłych kukurydzą dochodził śpiew kobiet i głosy bawiących się dzieci; głuche, rytmiczne dudnienie oznajmiało pracę żaren i stęp, w których miażdżono ziarna.
Za parę dni, gdy z faktorii powrócą myśliwi z solą, prochem i innymi ;ennymi rzeczami, które kupią od białych, we wsi uczyni się gwarnie wesoło. Matka ugotuje mięsa w smakowitym, słonym sosie, upiecze placków, a może nawet, jak to przy święcie, poda syropu klonowego; jest go wprawdzie już niewiele, ale może... -- Pst!... Go co? Dziewczynka słyszy dziwny, obcy dźwięk. Głos jakiś niedaleko niej mówi coś niezrozumiałego. Głos nabrzmiewa, rośnie, przybliża się bez szelestnie, jak gdyby niósł go z sobą prąd rzeki. Net-no-kwa rozchyla trzciny... Tuż przed sobą widzi ogromną, brodatą twarz, oczy, które wpijają się w nią, złe i nieubłagane jak śmierć... Chce krzyknąć, uskoczyć, uciekać... Lecz przerażenie obezwładnia ją, obezwładnia spojrzenie białych oczu. Nagle spostrzega jeszcze jedną twarz i rękę, która podnosi na tle błę kitnego nieba jakiś czarny przedmiot. Palce Net-no-kwy zaciskają się na trzcinach, zaciskają się coraz moc niej, gdy niebo, jak pokrywa, obsuwa się nagle i spada ciemność twarda, ogłuszająca. I wszystko kończy się, jakby w nagłym bólu zgasło słońce.
Dwa... trzy... cztery... pięć... sześć... I jeszcze raz tyle samo. Toronto nie żałuje rumu. -- Lej, brachu -- mówi do niego kupiec Gibson. -- Niech mają! Ja stawiam! Patrzą obaj na siebie, teraz mogą się nawet śmiać, gdyż czerwonoskórzy są już dobrze zalani. W niskiej izbie o grubych, belkowanych ścianach jest duszno i gorąco. Na kominie bulgoce kocioł, rozchodzi się zapach baraniny z czosnkiem, pod pułapem wisi dym fajek, cuchnie wódka i rum. Delawarowie przyszli rano, wymienili skóry na proch, noże, siekiery i sól. Nie chcieli pić. Wiedzieli dobrze, co znaczy ognista woda i jak rozsądek pod jej wpływem słabnie. -- Nie -- powiedzieli -- nie będziemy pili, póki nie załatwimy tego, po co przyszliśmy. Głowy nasze nie są głupie. Gibson nie upierał się. Od dziesięciu lat handlował w tych okolicach i wiedział, co ma robić.
Zresztą czerwonych przyszło wielu i czuli się pewni siebie, a załoga faktorii składała się z czterech osób. Rozłożyli na ziemi skóry i futra. -- Jaka jest miara? -- pytali. Chcieli wiedzieć wszystko dokładnie. Doświadczenie nauczyło ich ostrożności. -- Miara jest dobra -- uspokajał ich Gibson -- nigdy nie była jeszcze taka dobra. Nasz Biały Ojciec więcej dba o was niż o swoje własne dzieci. Słowa moje są prawdą. -- Ale język twój jest zgniły! -- śmiali się czerwoni myśliwi. -- Znamy twój zgniły ozór od dawna. A twoja wątroba także nie wie, co to jest uczciwość. Gibson rechotał. Rzeczywiście wielu przyszło ich dzisiaj i kupiec oba wiał się, że mogą się stać natarczywi. Ale potem, gdy już wypróżnili torby z futer i napełnili je towarem białych, gdy cieszyli się jak dzieci i mieli znów ochotę do picia, wiedział, że postawi na swoim. Teraz nie powtarzali już, że francuscy kupcy na północy są uczciwi i płacą więcej, ale patrzyli na siebie, na torby, na nowe noże i koce. Młod si trącali się łokciami i wskazywali na szynkwas. Toronto szczerzył do nich zęby, wszystkie miedziane misy wiszące na zadymionych ścianach i antałki stojące na półkach śmiały się zapra szająco i szyderczo. Przecież obiecywali sobie i swoim kobietom, że nie skosztują więcej ognistej wody. A potem, gdy Gibson postawił pierwszą kolejkę, wlali w siebie tę odro binę, która w ich wnętrznościach wołała natarczywie, że powinni dalej pić i pić. Wtedy Toronto powiedział: -- Teraz płaćcie. Nie mieli więcej skór, płacili więc tym, co za nie dostali. Oddawali powoli proch, sól, noże. Szynkarz pisał kredą znaki na powierzchni czarnego, płaskiego kamienia. · -- Wszystko musi być sprawiedliwie -- twierdził -- inaczej nie dosta niemy więcej wody ognistej od naszych Wielkich Ojców. Potem mówił: -- Mwawe (Wilk) wypił za trzy uncje prochu. Ten wielki, bez zębów, za dziesięć. Ben-na (BażanO, czy jak się tam zowie, też za dziesięć... Delawarowie odsypywau proch, sól, potem oddawali noże i koce. Niektórzy, co przy tom nie jsi, zataczając się opuszczali gospodę i uciekali, żeby nie stracić wszystkiego, co kupili. Datunda nie wypił wiele. Był mocny. Lubił ogień, który rozgrzewał krew, ale jeszcze bardziej lubił posiadać przedmioty, po które przycho-
dził do białych. Wracał teraz z kilkoma myśliwymi, którzy, podobnie jak on, w porę opuścili faktorię. Śpieszyli do swoich wsi, gdyż miły jest po wrót z torbą pełną nowego mienia. Na popasach żuli pemikan* irozkładali przed sobą to, co nabyli. Mówi li zawsze o tym samym: o białych. Tak jak się mówi o chłodzie podczas mroźnej zimy, jak się mówi o chorobach, gdy nadchodzi klęska zarazy. , Wiedzieli, że biali oszukują ich, rozpijają, że zabierają im ziemię, płoszą i wyrzynają zwierzynę, panoszą się coraz bardziej, a plemiona Delawarów, Seneków, Szaunisów i Ottawów, wypierane przez osadników, którzy karczują las, zakładają forty* i faktorie, muszą przenosić się coraz dalej na zachód, opuszczać tereny swych dawnych łowisk i wsi. -- Ale ich rzeczy są dobre... -- zaśmiał się Wagetote, który kupił dziś strzelbę i dwa ostrza dó toporków. -- Mój ojciec mawiał, że wygodne rzeczy odbierają siłę i rozcieńcza ją krew. Naprawdę nie wiem, czy dla nas nie lepsze były oszczepy i łuki niż kije ogniste. -- Stajemy się niewolnikami -- powiedział Datunda. -- Stajemy się słabi przez to, że ich potrzebujemy, a oni nas nie. -- Ale przecież potrzebują futer, które im przynosimy -- oburzył się Wagetote. Datunda wzruszył ramionami. -- Czy myślicie, że są im tak potrzebne, jak nam teraz ich proch i strzelby? Sami też potrafią polować, jeżeli muszą. Zresztą jest ich coraz więcej i przyjdzie czas, kiedy nasi myśliwi nie będą tu mieli nic do roboty. Tego dnia wieczorem wojownicy Delawarów dotarli do Cayahogi. Płynęli z prądem pod łagodnym światłem księżyca i śpiewali pieśni mono tonne i rytmiczne jak uderzenia wioseł po wodzie. Tam w mroku, który ogarniał rzekę, niebo i ziemię, w mroku letniej nocy czekały ich kobiety i dzieci, czekał cichy, pachnący dobrą strawą i dymem wigwam. 0 tym śpiewali i, jak wszyscy mężczyźni powracający z łupem czy z darami, radowali się i byli dumni, że nie powracają z pustymi rękami. O białych nie myśleli wcale, ponieważ pragnęli, aby ich myśli były radosne. Świt leżał mgłą i dymem wzdłuż brzegów rzeki. Lecz skąd płynęła ta woń spalenizny i ciężki, obcy zapach, którego Datunda nie umiał określić?
Wciągnął kanu na trawę, już wiedział. Panująca wokół głucha, mar twa cisza mówiła, że stało się coś niedobrego. Biegł prawie, zaciskając szczęki i czując wzrastający niepokój. Ujrzał zgliszcza wigwamów, wygasłe już i czarne jak wypalone ogniska. Dwa, trzy wigwamy, których już nie było. Biegł dalej, potykając się, jak gdyby wypił zbyt dużo wody ognistej. Biegł dalej i miał przed oczami twarze swoich dzieci. Wreszcie stanął. Przed nim leżał rozwalony wigwam, a pod zgliszczami ujrzał kształty straszniejsze od czegokolwiek, co w życiu oglądał: martwe, okrwawione ciała, które były niegdyś jego kobietą i jego dziećmi. Pod szedł jednak. Podszedł bliżej. Dotknął ich wszystkich po kolei, każdego wzywając po imieniu, gdyż to było jedno jedyne, co po nich zostało. Obok matki odnalazł zwłoki synów i najmłodszej córeczki. Nie było tylko Net-no-kwy. Pomyślał, że może biali ją uprowadzili. Widział wokół siebie na ziemi ślady ich stóp, ślady ciężkich, podkutych butów. Co nie było spalone, zostało zdeptane i zniszczone, tak jak ciała jego dzieci. Gdziekolwiek spojrzał, wszędzie widział takie same ruiny i zgliszcza. Błąkał się po wsi. Spotkał tych, co z nim razem powrócili. Stali nierucho mo przy swoich spalonych wigwamach. Potem ujrzał lekkie, ohydne sylwetki wisielców i podszedł do nich, aby dobrze zapamiętać, kogo będzie musiał pomścić. I nagle zaczął się śmiać, rozdzierając sobie paznokciami usta. Po cóż miał1 liczyć pomordowanych, skoro zostali przy życiu tylko ci, którzy byli z nim razem? Szedł przed siebie, ku rzece. Patrzył na ślady. Wciąż patrzył na ślady. Było ich wiele. Może biali zaskoczyli wieś, a może po prostu udali, że przyjeżdżają w przyjacielskich zamiarach. Któż się teraz dowie? Potem wrócił i krążył razem z towarzyszami wśród tego, co przed paru dniami było ich rodzinną wsią. Nie znaleźli żywych. Nikogo, kto by mógł im cokolwiek powiedzieć. . Pogrzebali trupy. Nie mówili do siebie nic, gdyż obawiali się swoich głosów. Byli pr.zecież wojownikami. Gdy miało się ku wieczorowi, Datunda postanowił odejść. Zarzucił na plecy sakwę z tym, co kupił w faktorii, sakwę, która miała sprawić jego kobiecie i dzieciom tyle radości. Zszedł nad wodę. Kanu i sakwa -- tylko to teraz posiadał. Nie miał siły, by obrócić się raz jeszcze ku wsi. Stał i patrzył w wodę. Wówczas nagle posłyszał jęk. Był cichy jak skomlenie szczeniaka.
Dobywał się z gęstwiny trzcin. Datunda wszedł w wodę, rozchylił trzciny i spojrzał... I oto ujrzał przed sobą skuloną postać dziecka, unurzaną we krwi i błocie. Ale choć twarzy nie widział, choć trudno było rozeznać cokol wiek w tym strzępku ludzkim, serce ojca poznało natychmiast. -- Net-no-kwa!... -- krzyknął. Więcej było bólu niż nadziei w tym okrzyku, gdyż wydawała się półmartwa. -- Net-no-kwa... Net-no-kwa... Wyniósł ją na brzeg. Delikatnie, ostrożnie zmył błoto z ciała dziecka, zdjął z siebie kaftan skórzany i zawinął ją, gdyż drżała z gorączki. Czoło i oczy miała całe we krwi. Datunda szybko obmacał kości czaszki, prze biegł palcami wzdłuż łuków brwi i skroni. Westchnął z ulgą. Była to wielka rozkrwawiona rana, lecz kości były całe. Z woreczka, który nosił u pasa, wyjął drewniane puzderko z gojącą maścią, jaką każdy myśliwy delawarski zawsze nosił przy sobie. Było to sadło borsucze zmieszane z leczniczymi ziołami. Gdy opatrzył rany Net-no-kwy i roztarł delikatnie jej stopy i dłonie, gdy uczuł, jak serce jej bije coraz wyraźniej i coraz mocniej -- zdjął go strach, lęk okropny o to jedyne, co mu pozostało, o to słabe, bezprzytomnie leżące przy nim dzie cko. Rozejrzał się wokół. Było prawie ciemno. Nie. Nie zostanie tutaj, gdzie Złe zdaje się czyhać, gdzie w powietrzu unoszą się jeszcze dymy znad zgliszcz i duchy zmarłych czekają na maleńką, przerażoną duszę Net-no-kwy. Uchodzić jak najdalej stąd. Daleko od białych, od ich osiedli i fortów, daleko w kierunku zachodzącego słońca. Ułożył córkę na dnie kanu, przykrył troskliwie i ostrożnie. Odpłynął. Cayahoga niosła go na swych szerokich falach ku jezioru Erie. Wiosłował całą noc. Rankiem, gdy słońce wzeszło i kanu unosiło się objęte ogrom nym, pogodnym rozlewem wody i nieba, Net-no-kwa otworzyła oczy. Spojrzała przytomnie. Wówczas Datunda zapłakał. Dziewczynka była zbyt słaba, by mogła cokolwiek powiedzieć. Patrzyła tylko na twarz ojca, po której spływały łzy. Nagle chwycił sakwę leżącą u jego stóp. Szybko, gorączkowo rozwiązał skórzany węzeł, sięgnął do wnętrza, przerzucając niecierpliwie jego zawartość. Wyciągnął mały sznurek czerwonych paciorków. Pochylił się ku dziec-
ku, które patrzyło szeroko otwartymi oczami, pełnymi bólu i zachwytu. Przez chwilę trzymał szkiełka przed jej twarzą na tle jasnego nieba, aż ostrożnie, powoli wyciągnęła po nie drżącą rękę. Lecz wówczas stało się z nim coś nieoczekiwanego. Nie myślał już o Net-no-kwie, choć patrzył na nią. Myślał o białych, myślał o tym, że gdy kupował te świecidełka, gdy brał od nich proch, kule, sól, oni czy ich bracia mordowali jego rodzinę, palili wieś. Nienawiść, która wzrastała w nim, musiała przerodzić się w czyn. Pochwycił z rąk córki paciorki, rzucił je precz do wody. Nie słyszał jej cichego płaczu. Pochylił się, wydarł z wnętrza starej, skórzanej torby wszystko to, co nabył u białych. Precz, precz z tym! Niech jezioro pochło nie wszystkie te przeklęte przedmioty! Już nigdy Datunda nie weźmie do ręki niczego, co należało do białych. Spojrzał na strzelbę, która leżała na dnie łodzi. Zawahał się przez chwilę, i z tym większą wściekłością cisnął ją za burtę.
Rozdział 2 Lato 1762 roku miało się ku końcowi, ale ranek był tak upalny, że kobiety pracujące na poletkach kukurydzy za wsią zrzuciły wierzchnie ubrania i polewały się od czasu do czasu wodą, którą dzieci przynosiły im z rzeki w jelenich pęcherzach. Z wieżyczek, górujących nad jasnymi łanami, dochodził monotonny krzyk chłopców płoszących ptactwo z pól. Niektórzy uzbrojeni byli w gałęzie, inni w kołatki z tykwy, których grzechotliwy dźwięk podry wał z zagonów stada łakomych szpaków. Malcy podskakiwali i tańczyli dla zabicia czasu, spoglądając tęsknie ponad kopulastymi dachami wigwa mów ku rzece, w której kąpały się młodsze dzieci, nie mające jeszcze żadnych obowiązków. We wsi było spokojnie, w cieniu drzew lub w drzwiach domostw sie dzieli sędziwi wojownicy paląc fajki. Kilka starszych kobiet tłukło leniwie ziarno w stępach. Od czasu do czasu ukazywała się wśród wigwamów półnaga postać z koszem kukurydzy na ramionach; zrzucała swój ciężar i nie spiesząc się wracała na pole. Za polami zaczynał się las, a właściwie puszcza, z trzech stron otacza jąca wieś Ottawów. Od zachodu zamykał ją szeroki rozlew rzeki Detroit, łączący jezioro Św. Klary z jeziorem Erie. Puszcza ciągnęła się nieprzer wanym morzem zieleni, życiodajnym basenem zwierzyny, z którego czerpano co dzień. Podczas gdy kobiety pracowały w polu, budowały i naprawiały wigwamy, gotowały, szyły lub zajmowały się dziećmi -- męż czyźni polowali i dostarczali zwierzyny, która była podstawą egzystencji. Niektórzy wojownicy mieli trzydzieści i więcej osób do wykarmienia, wliczając w to nie tylko krewnych, lecz i sąsiadów. Czymże był więc jeden jeleń wapiti, kilka dzikich indyków, a nawet niedźwiedź, kiedy trzeba było nasycić swoich i jeszcze zrobić zapasy na czas głodu, który zawsze mógł nadejść. Czasem myśliwy musiał przejść dziesiątki kilome trów w pogoni za łosiem czy jeleniem, by wreszcie ubiwszy go przywlec do domu.
Tego dnia jednak Aneeb (Wiąz) nie wyruszył na łowy. Upolował wczoraj jelenia i dwa młode dziki. Zajęty był właśnie przed swoim wigwamem naprawą kanu. Obok niego leżał pokaźny stos kukurydzy, którą raz po raz Mesaubis (Pazurki Młodej Gęsi) przynosiła w koszu. Oto i teraz pojawiła się, dźwigając nowy ładu nek oraz niemowlę zawieszone na plecach w skórzanej kolebce. -- Twoja żona skończyła już pracę! -- zawołała zadowolona z siebie. -- Na naszym polu ptaki nie zdołały wymłócić ani jednej szyszki i wcale nie mamy mniej kukurydzy od innych. Po chwili dodała ciszej: -- Ais nie było wcale. Ptaki zjedzą im pół pola, bo nikt ich z tej strony nie odgania. Wysypała kukurydzę. Wyjęła niemowlę z kolebki i przysiadła na ziemi. -- Aneeb, popatrz, jaki tłuściutki, popatrz, jaki silny! Muszę mu ko niecznie zrobić grzechotkę z racic wapiti. Wszystkie kobiety smarują dzieciom nóżki tranem, ale ja dla mego synka wezmę najdelikatniejszego orlego tłuszczu -- paplała Mesaubis bawiąc się z synkiem. Młody wojownik przeciągnął się, patrząc z uśmiechem na swoją ro dzinę. Naprawione kanu leżało w cieniu bujnie rozrośniętych jałowco wych krzewów. Przejrzał jeszcze skóry szopów i szczurów piżmowych, złapanych w sidła nad rzeką. -- Trzeba będzie je oskrobać -- rzekł do żony. -- Powinnaś także naprawić ramę, rozwidlenie jest pęknięte. -- Ta ostatnia skóra niedźwiedzia była bardzo ciężka -- zauważyła pochlebnie Mesaubis, wspominając największego niedźwiedzia, jakiego upolowano w tym roku, a który padł od strzału jej męża. Aneeb spojrzał na żonę, lecz nie rzekł nic; był znany we wsi jako naj bardziej opanowany i milczący z wojowników. -- Rozwidlenie przewiążę łykiem. Potrzyma jeszcze długo, lepiej będzie jednak brać na przyszłość do ram drzewo dębowe -- ciągnęła młoda kobieta. -- Czy nie uważasz, że drzewo dębowe jest lepsze? Ponieważ jednak mąż nie kwapił się z odpowiedzią, mówiła dalej: -- Twoja matka używa zawsze gałęzi orzecha. Ale zobacz, ile razy muszą je zmieniać w ciągu roku. Już wiosną chciałam ściąć młode drzewo dębowe na nasze ramy, ale twoja matka... -- Uaah!... -- przerwał jej niezadowolony. Zamilkła, a po chwili podjęła znowu: -- Chciałabym też utkać nową matę. Jak tylko skończę naprawę da-
chu, zabiorę się do maty. Miałam ją już zacząć przed porą zbierania kukurydzy, ale twoja matka jak zawsze... -- Uaah! -- chrząknął znów mąż tak groźnie, że Mesaubis umilkła. Dopiero po chwili podniosła głowę. Usłyszała kroki. Była to siostra Aneeba, Ais-ainse (Mała Muszelka). Była piękna. Masaubis zawsze zazdrościła szwagierce urody. Mówiła często: -- Gdybym miała takie stroje jak ona, wyglądałabym równie ładnie. Ale Ais, prócz niepokalanie białego kaftana, kolorowych mokasynów* i kwiatu wetkniętego we włosy, miała wysmukłą, gładką szyję i oczy piękne jak oczy młodego jelonka, płochliwego i ciekawego zarazem. Usta jej, świeże i wydatne, uśmiechały się trochę tajemniczo, a trochę wstydliwie. Stanęła obok Mesaubis, pochyliła się nad małym. -- Prawda, jaki dzielny? -- szepnęła młoda matka. Lecz wnet odwró ciła głowę ku włosom Ais i pociągnęła nosem. Aha, piżmo. Zmarszczyła brwi. -- Dokąd się wybierasz? -- spytała podejrzliwie. Ais wzruszyła ramionami i wskazała na torbę, którą nosiła na ramieniu. -- Mokasyny -- powiedziała spuszczając oczy. I już odwróciła się, aby iść dalej, jakby chciała uniknąć pytań. Aneeb zawołał: -- Poczekaj! Dźwignął kanu na ramiona. -- Poczekaj. Jadę także do fortu. Mesaubis otworzyła usta, by zapytać, by zawołać, lecz nagle zastano wiła się, wydało jej się dziwne, że Aneeb tak nagle zdecydował się. Zapra wdę dziwne. Wczoraj przybył do wsi biały, którego wojownicy zwali bratem i który nosił strój Ottawów. Dwa razy Wielki Sachem* wzywał Aneeba. Aneeb wracał, palił fajkę i milczał. Mesaubis pytała, a on milczał. Czegóż chciał od niego Pontiak? Czyż kobieta nie może tego wiedzieć? Nie, Aneeb był niedobry, niedobry w swym milczeniu, gdyż ranił dumę Mesaubis! A na przykład Net-no-kwa jest także kobietą, i to w dodatku młodszą od niej, a jednak wolno jej brać udział w naradach mężczyzn.
Wprawdzie jest jedyną kobietą, która zasiada w wigwamie Rady, niemniej Mesaubis czuta się dotknięta. Wstała z dzieckiem na ręku. Spoglądała marszcząc czoło i osłaniając oczy dłonią od oślepiającego w świetle poranka rozlewu rzeki.
Aneeb i Ais wiosłowali w milczeniu. Nigdy nie byli rozmowni i nie potrzebowali wieląsłów, by się porozumieć. A jednak Ais była ciekawa tym razem, dlaczego brat płynie razem z nią. Gdyby chciał udać się do fortu,,-wziąłby zapewne skóry szopów i lisów, które, wisiały na ścianie jego wigwamu, zmieniłby chyba także stare, wytarte, wystrzępione mo Upał stawał się coraz większy. Płynęli zwężającym się jak rzeka jezio rem, między gęstym lasem z jednej strony a sadami i polami z drugiej. Niebo było bez chmur, powietrze bez tchnienia, gęste i ciężkie mimo bliskości wody. Wiosła lepiły się do rąk, strugi potu ściekały wzdłuż po chylonych karków. , -- Będzie burza... -- powiedziała Ais-ainse. Aneeb milczał. Mijali od czasu do czasu inne kanu, których załogi pozdrawiały ich okrzykami; były tu bowiem w okolicy wsie Pottowatomich i Wajandotów, które razem z Ottawami znajdowały się w bezpo średnim sąsiedztwie fortu. Na brzegu widzieli osadników francuskich, rozwieszających sieci i pracujących w polu, bydło pławiące się w wodzie razem z gromadami nagich dzieci. Stada jaskółek krążyły nisko nad wodą, przelatywały ze świrem obok kanu. Zbliżali się do fortu. Ponad zielenią sadów widać już było wyraźnie szare, drewniane wieże blokhauzów i strażnic. Lecz Aneeb wiosłował wciąż jednako, nie zbaczając ze środka rzeki. Ais spróbowała skręcić ku brzegowi, lecz Aneeb nie zmienił kierunku. Słyszała za sobą jego spokojny oddech. Minęli fort i płynęli dalej na południe. Słońce skryło się za biały opar, który sprawił, że stało się jeszcze duszniej. Po obu stronach rzeki piętrzył się bujny las, gęsty jak mszyste zarośla. Było pusto. Lecz nagle kanu skręciło do brzegu. To Aneeb skierował je w tę stro nę, przekładając wiosło za lewą burtę. Ais poszła za jego przykładem. Spojrzała na ląd. Tam siedział człowiek. Siedział i patrzył na nich. Obok
kasyny i skórzany kaftan. (
niego na piasku leżała łódka. Poznała po jej obcym kształcie, że niezna jomy przybywał z daleka. Wstał na ich powitanie, gdy wyskoczyli na piasek, i patrzył z uśmie chem. Był wysoki, wyższy od Aneeba, smukły i bardzo ciemny. Z twarzy pokąsanej przez komary patrzyły czujne oczy o niezwykle żywym spoj rzeniu, i -- Kata-hekassa*? -- spytał Aneeb. -- Kata-hekassa -- odparł młody wojownik i dodał: -- Przynoszę wieści od proroka Delawarów... Ais słyszała, jak brat jej powiedział ściszając głos do szeptu prawie: -- Plemię nasze czeka. Podniosła oczy. Spotkała spojrzenie tamtych obcych oczu, które były bardzo piękne. Odwróciła głowę, a Aneeb rzekł: -- To moja siostra. Potem mężczyźni wsiedli do kanu Aneeba. Ais wzięła lekką łódkę obcego i położyła ją na wodzie. Kształt jej różnił się od kształtu tutej szych kanu. Aneeb odwrócił się i oczami wskazał jej wysoko zadarty dziób. Wówczas dziewczyna odwiązała z szyi chustkę i zarzuciła ją na przód łódki. Nie było wiatru i szmatka trzymała się dobrze. Zawrócili i płynęli w kierunku fortu.-Potem kanu Aneeba skręciło jeszcze bardziej ku środkowi rzeki, Ais zaś ku brzegowi. Przybiła jeszcze przed przystanią i wciągnęła łódkę w zarośla. Przed nią, za wykarczowaną pustą stromizną, wznosił się fort.
Od czasu swego powstania w 1701 roku, fort Detroit nieraz zmieniał butwiejące drewno swych siedmiometrowych palisad. Co rok też wzrasta ła liczba domów i mieszkańców. Z początku byli tu tylko Francuzi. Fran cuzi, którzy, bratali się z czerwonoskórymi, przychodzili do ich wsi, polo wali razem i razem z nimi prowadzili wojny przeciw Anglikom. Panowanie Francuzów nie^było uciążliwe. Kupcy ich wprawdzie, tak jak wszyscy kupcy na świecie, dobrze dbali o swoje interesy i oszukiwali ich jak.mogli, byli jednak uprzejmi i nie traktowali Indian z góry. Coureurs des bois*, myśliwi-włóczędzy, odziani w strój indiański wędrowali przez puszcze, koczowali pod namiotami czerwonych braci, uczyli się ich
obyczajów i' mowy, przystając do nich niekiedy na stałe,* biorąc sobie za żony ciemnoskóre kobiety, które rodziły im piękne i zdrowe dzieci, mówiące do ojców narzeczem Ottawów czy Wajandotów. ' Gdy przychodziło do walk między Francuzami a Anglikami, czerwonoskórzy walczyli u boków Francuzów. Generałowie i oficerowie przyjaź nili się z indiańskimi wodzami, uczyli ich europejskiego sposobu wojowa nia, uczyli posługiwać się bronią palną i nie dotrzymywać umów. Wysłu giwali się czerwonoskórymi, oszczędzając swoich żołnierzy. Wysławiali zręczność i waleczność Indian, zachęcając ich do walki. Utrzymywali przyjaźń i braterstwo. Tak było przez sześćdziesiąt lat. Aż przyszedł dzień, gdy zdjęto z masz tu na szczycie blokhauzu fortu Detroit flagę francuską, a na jej miejsce wpłynął czerwono-błękitno-biały sztandar Świętego Jerzego -- sztandar angielski. Ku niepomiernemu zdumieniu i oburzeniu Indian, bez walki, bez jednej salwy załoga francuska opuściła fort, ustępując miejsca an gielskiemu garnizonowi. $ Powiadano: ,,Takie przyszły wampumy*, takie listy od Wielkiego Ojca Białych. Tak kazał Wielki Biały Ojciec i dzieci jego musiały słuchać." Ale zdziwienie i smutek były coraz większe. Tym bardziej, że nowi najeźdźcy gardzili czerwonoskórymi, trzymali się od nich z daleka, niej przysyłali darów, jak dawniej francuscy bracia, a kupcy ich oszukiwali bezczelnie i brutalnie, każąc sobie płacić stosami futer za strzelby i proch.; W tym czasie, w 1762 roku, fort liczył około 120 budynków. Były to,, nędzne baraki, niskie, brudne, zamieszkane przez rodziny załogi, kupców i kanadyjskich myśliwych. Załoga garnizonu składała się ze stu kilku dziesięciu żołnierzy i paru oficerów. Między domkami ciągnęły się wąskie, brudne uliczki, gdzie w błocie lub kurzu bawiły się dzieci, odbywały się spotkania i kłótnie, gdzie gospo dynie skubały ptactwo i prały bieliznę, która na sznurach rozpiętych od domu do domu łopotała jak różnokolorowe flagi, pełne łat i dziur. Dziś jednak uliczki były puste, cała prawie ludność skupiła się na placu między domem zebrań, komendą garnizonu i kościołem, czyli między trzema najważniejszymi budynkami fortu, tam bowiem nowo przybyły, kupiec, otoczony pomocnikami, rozkładał toboły i ustawiał baryłki win% i wódki. >o
Tłum był różnorodny i różnobarwny. Znajdowali się tam'żołnierze o zawadiackich minach, z powybijanymi zębami, w czerwonych opię tych kurtkach, ze srebrnymi kolczykami w uszach, podobni raczej do rzezimieszków i zbójów. Byli drobni, ruchliwi koloniści francuscy, ubrani pół po europejsku, pół po indiańsku, tak że nieraz można było zobaczyć starą wystrzępioną koszulę z żabotem, wpuszczoną w skórzane leginy*. Żony ich były równie dziwacznie odziane -- w mokasynach lub nawet bose, donaszały stare jedwabne suknie, ściągnięte skórzanymi pasami, osłaniając pilnie twarze przed promieniami słońca słomianymi kapelu szami lub parasolkami. Były tam kobiety z fortu, myśliwi kanadyjscy w skórzanych ubraniach, dzieci, wyrostki oraz kilku Indian z pękami skór pod pachami. Zwabieni zgiełkiem i pchani ciekawością, tak naturalną w tym odcię tym od świata zakątku, ukazali"się też oficerowie. Na widok dowódcy garnizonu kupiec, zostawiając pomocnikom troskę o towar, wydobył z zanadrza paczkę listów, owiniętych w skórę i związa nych rzetnykiem. -- Listy, sir, z Niagara, z.Sandusky, z Presąue Isle! Listy od naczel nego wodza! -- wołał głosem zachwalacza towaru, przeciskając się przez tłum. Major Gladwyn* podał paczkę jednemu z oficerów, który chwycił brudny rzemyk w dwa palce, a następnie, zwracając się do kupca i rozsu wając gapiów, zawołał wesoło: -- No, Gibson, pokaż, coś przywiózł. Nię mamy najpotrzebniejszych rzeczy i niewiele brakuje, a szablą będziemy musieli ćwiartować pie czeń! · -- A zupę chłeptać prosto z misek! -- I strzelać do zwierzyny z łuku, na podobieństwo czerwonych małp! Gibson, rechocąc, zadowolony z siebie i z klienteli, poganiał swoich chłopców i sam pomagał rozkładać towar. Ukazały się oczom zgromadzonych najpierw worki z prochem i długie, powiązane w pęki sztaby ołowiu, następnie skrzynie pełne noży i topor ków. Niemały był to ciężar. Gibson stęknąwszy cicho podniósł je sam, by się popisać siłą mięśni, które napięły się jak sznury pod brudną, lśniącą od potu skórą nagich ramion. -- Sacra! -- krzyknął z podziwem któryś z żołnierzy, lecz głos jego
zagłuszyły okrzyki kobiet na widok nowej skrzyni z naczyniami i przybo rami do szycia. Ais-ainse,. prześlizgując się między żołnierzami, kobietami i dziećmi, starała się przysunąć, bliżej. Widziała już wyraźnie bladą, ledwie ozłoco ną słońcem twarz majora, która budziła w niej zawsze tajemny zachwyt. Parę osób zaledwie dzieliło ją od niego. , Dziewczyna Wyjęła z torby najpiękniejszą parę białych mokasynów, ozdobionych szczecią jeżozwierza, i wyciągnęła je, nie bacząc na obu rzenie zebranych, ku Gladwynowi. Major podniósł oczy, a widząc znajomą postać pięknej dziewczyny, rozbawiony jej niewinną przebiegłością, roześmiał się. -- Tu ją macie! Wszystkie jednakowo sprytne. Widzę, że będę musiał
płacić na miejscu. Obejrzał mokasyny, cmoknął z zadowoleniem. i
-- No, tak... Wybieraj, dziewczyno, a ty, Gibson, nie rób kwaśnej miny -- zwrócił się do kupca, który rzeczywiście skrzywił się przewidu jąc, że z Indianką, znajdującą się pod opieką majora, nie będzie mógł przeprowadzić swych zwykłych nieuczciwych transakcji. Ais podniosła ku Gladwynowi łagodne, trochę nieufne oczy. -- Wybieraj, Katarzyno! -- zaśmiał się major. Ais miała bowiem także chrześcijańskie imię. Wśród jej naszyjników z zębów wilka, pazurów rysia, z,kamieni i blaszek-- wisiał mały srebrny krzyżyk. Ale trzeba było dobrze się przyjrzeć, żeby^go odnaleźć. Bo'też przyjęcie chrztu przez Ais-ainse było rzeczą przypadku. Po prostu parę lat temu, bawiąc u siostry swej matki we wsi Pottowatomich, chodziła razem z innymi dziećmi do starego francuskiego misjonarza. Opowiadali on dzieciom o dziwnym białym bogu, uczył ich pieśni nabożnych i mo->! dlitw. Dzieci biegały na naukę chętnie, gdyż misjonarze byli na ogqł] łagodni i obdarzali je drobnymi upominkami. Toteż nieraz się zdarzało,! że gdy przyjeżdżał nowy biały duchowny, ochrzczone już poprzedniTM dzieci dawały się chrzcić jeszcze raz, by dostać znowu srebrny krzyżykj czy szklany różaniec, . W forcie Ais zjawiała się często,, była stałą dostawczynią mokasynowi Znano ją dobrze, traktując ładną dziewczynę, którą uważano za chrze-j ścijankę, z większymi względami niż jej pogańskich współbraci. ' I dziś udało jej się za mokasyny napełnić skórzaną torbę solą, prochem] i ołowiem. Zatknęła też w kaftan dwie grube igły stalowe. Twarz jej' proi mieniała zadowoleniem.
-- Katarzyno!... '
Podniosła oczy na twarz białego. Major stał tuż przed nią, blisko, złote szamerowania i metalowe guziki obcisłego czerwonego munduru pałały jak plamy słońca. Nad tą pełnią blasku jasne oczy wydawały się jeszcze piękniejsze, jeszcze bardziej niezwykłe i godne uwielbienia. Pod trójkątem czarnego kapelusza wiły się blade pukle włosów. Nie rozumiała, co mówił, gdyż nie słyszała nic prócz wewnętrznego głosu, który szeptał w niej: ,,Oto piękny wojownik... oto najpiękniejszy wojownik... jego oczy, jego nozdrza... jego ramiona... silne muszą być jego ramiona... a oddech jego nozdrzy łagodny jak oddech jelonka"... -- Katarzyno... Białe ręce ujęły jej głowę. Gladwyn trzymał półkolisty miedziany grzebień, po który przed chwilą sięgnął do skrzyni. -- Ma ładne włosy -- powiedział śmiejąc się -- ma ładne włosy, które potrzebują ozdoby. Zatknął grzebień nad czołem dziewczyny. Ręce jego powoli zsunęły się wzdłuż szyi ku ramionom. Ais ujrzała dziesiątki oczu zwróconych na nią, usta wykrzywione śmiechem i drwiną. Spuściła szybko głowę i zamknęłaby oczy, gdyby nie czujność, która, jak u dzikiego zwierzątka, nie opuszczała jej nigdy. Widywała majora często, prawie za każdą bytnością w forcie, gdy przynosiła mokasyny dla oficerów garnizonu i ich rodzin. Zawsze bu dziła w niej zachwyt jego biała twarz i jasne włosy. Zdawało jej się, że wszystko, co do niego należy, co go otacza, jest wspaniałe i pełne niewy- . słowionego, uroku. Ale dziś, gdy ujął jej głowę w swe ręce, gdy obdarzył ją pięknym, błyszczącym jak słońce grzebieniem, poczuła taki przypływ uwielbienia i wdzięczności, że stała nie śmiejąc się poruszyć i nie wiedząc, co czynić. Z tego zachwytu wyrwały ją nagle podniesione głosy. Przed straganem stał z naręczem skór stary Indianin, Pottowatomi. Gibson, wziąwszy się pod boki, wykrzykiwał głośno, obelżywie: -- Cztery skóry za cały funt prochu?! Ludzie, słyszeliście coś podob-l nego! Cztery wyliniałe skórki, niewarte nawet plunięcia! Niech mnie .diabli porwą, jeżeli dam ci ten proch za dziesięć takich futer! -- Te czerwone małpy robią się coraz bezczelniejsze -- rzucił jeden
2
pomocników. Ludzie zwabieni podniesionymi głosami, chciwi i niewybredni w roz
rywkach, tłoczyli się coraz ciaśniej wokół straganu.
Jasne było, że Gibson chce sobie powetować poprzedni kiepski interes. Postawił szybko nogę na bobrowych skórkach, które Indianin chciał podnieść z ziemi. --; Nie rusz! -- krzyknął. -- Jeszc"ze mi coś przy tym ściągniesz! Z wami trzeba targować się z daleką. Czerwonoskóry jednak, widząc, że nie tylko nie dostanie prochu, ale może stracić jeszcze futra, pociągnął je z całej siły, tak że kupiec stracił równowagę i przewrócił się ku uciesze tłumu. Poderwał się jednak i rozjuszony szedł ze spuszczoną głową na, czerwonoskórego. W ręku jego błysnął nóż. Tłum rozstąpił się ostrożnie. Kobiety poczęły krzyczeć; żołnierze, ciekawi bójki, przysunęli się bliżej, zachęcając kupca do walki. -- Śmiało, Gibson! -- Naucz go rozumu! -- Bij czerwonego diabła!... Ais-ainse stała patrząc na starego Indianina. Był chudy, niezbyt wysoki, co ważniejsze jednak -- jak wszyscy Indianie wkraczający w bramy fortu -- nie posiadał broni. Nagle pojawił się obok niego inny wojownik. -- Datunda... -- szepnęła dziewczyna podnosząc dłoń do ust. Datunda dotknął ramienia starego Pottowatomi i odepchnął go na bok. Uczynił to tak, jak gdyby go prawie nie zauważył, albo jak czyni ktoś, kto odsuwa na bok człowieka stojącego mu na drodze. Szedł prosto ku Gibsonowi, mierząc go zimnym nieruchomym spojrzeniem. Wysoki, krzepki, pochylił się ku przodowi i znać było, że choć młodość opuściła go już, siła trwa w nim wciąż jeszcze, dojrzała i opanowana, jak siła starego łosia, który groźniejszy bywa od młodego, zapalczywego samca! Gibson krzyknął coś, czego Ais nie zrozumiała, i twarz jego poczer wieniała jeszcze bardziej Skoczył ku czerwonoskóremu. Datunda cofnął się i uchylił. Ostrze noża przecięło powietrze. -- Bestia. · · -- usłyszała za sobą Ais głos Gladwyna. . Widziała teraz obu, jak chodzili wokół, wodząc się wzrokiem, a stopy ich wykonywały w kurzu1 dziedzińca dziwaczny taniec. Potem kupiec skoczył znowu, lecz tym razem dziobnął Indianina w bark, rozdarł mięsień, rozkrwawił. -- Dostał go! Dostał! -- krzyknął ktoś z tłumu. Krew podniecała patrzących. Zrobił się ścisk, aż zatrzeszczały deski straganu, i Gibson nie odwracając się, krzyknął:
-- Pilnuj towaru, Angelo! *
Żołnierze zarechotali. Metys* Angelo klął odciągając na bok skrzynie i usiłując zamknąć wieka. Lecz wnet uciszyło się znowu, słychać było tylko przyspieszony oddech walczących i szuranie ich stóp po ziemi. Kurz podnosił się aż do twarzy i opadał na coraz ciaśniejszy1 krąg gapiów. Ale ludzie nie zauważali tego", tak jak nie zauważyli wzmaga jącego się upału. \ Gibson zebrał się nagle w sobie, lecz Indianin uprzedził jego ruch. Skoczył pierwszy, chWycił rękę uzbrojoną w nóż. Wszyscy wstrzymali oddech. -- Bestia... -- powtórzył półgłosem major. Biały szarpnął się. Indianin przysunął się bliżej. Jego palce, jak kleszcze zacisnęły się jeszcze mocniej. Porwał nagle kupca wpół, pociągnął ku sobie. / -- Uważaj, Gibson, uważaj! -- rozległy się okrzyki. Biały stęknął. Krew z rany czerwonoskórego zalała mu szyję i głowę, którą wparł w pierś przeciwnika. Zdawało się, że jest ranny. Dygotali teraz z ogromnego wysiłku. Pot ściekał im strumieniami po karkach. -T Uaah!... ;' ' , Kupiec pchnął nagle kolanem, szarpnął się z całej mocy. Lecz prawie równocześnie jęknął i skurczył się, wciągając głowę między łopatki. Ramię jego, które Indianin trzymał jak w kleszczach, uczyniło powoli pół obrotu, odgięte zostało daleko w tył, skręcone w niezwykłej pozycji. Rozległ się dziwny dźwięk, jakby głuche mlaśnięcie. Gibson stęknął. Datunda puścił jego ramię. Zwisło bezwładnie. Nóż upadł na ziemię. -- Bestia... -- po raz trzeci powiedział Gladwyn, lecz nie wiadomo było, czy brzmiało w tym oburzenie, czy podziw. Gibson, zielony na twarzy, oparł się o stragan. -- No, cóż. Drogo kosztowały te skóry -- rzekł major. -- Idź, Drakę nastawi ci ramie. Nie rńhyp 7, siebie widowiska.
Drakę, cyrulik garnizonowy, mały, chuderlawy człowieczek o spryt nych oczkach i długim, sinym nosie, łączył w jednej osobie różnorodne
uzdolnienia. Umiał robić peruki, fryzować, wyrywać zęby, przystawiać pijawki, zamawiać wzdęcia, opatrywać rany, naprawić zegarek (w całym garnizonie był tylko jeden, stanowiący własność dowódcy garnizonu), pisać na zamówienie listy, sporządzać driakwie i kordiały, lutować dziury w garnkach, a nade wszystko pić, i to w tak pokaźnych ilościach, że naj więksi opoje garnizonowi uważali go za niedościgniony wzór albo zgoła wierzyli, że. aby trzeźwą głowę po tylu szklankach wódki zachować, trzeba chyba mieć z diabłem do czynienia. / Drakę zajął się pobladłym z bólu kupcem. Wezwał trzech tęgich drabów, znających się na rzeczy, którzy rzucili się na ofiarę, jakby ją chcieli co najmniej udusić, przytrzymując na zydlu. Cyrulik zaś z po mocnikiem, też chłopem co się zowie, stękając, pokrzykując i pocąc się porządnie -- naciągali i nastawiali wywichnięte ramię. Trwało to dobrą chwilę, która zapewne pacjentowi musiała się wydawać dłuższa niż jego lekarzom. i * Siedział teraz blady, upokorzony, wściekły. Mały Drakę zaś, wypiwszy kubek whisky, napełnił go do połowy i podsunął kupcowi. -- Wypij, zuchu! -- zawołał złośliwie, mierząc jego ogromną postać zazdrosnym spojrzeniem. -- Po takim zwycięstwie należy ci się nagroda. Gibson jednym łykiem opróżnił kubek, gdy drzwi sąsiedniej izby otwo rzyły się i młody żołnierz zawołał: -- Kupiec Gibson do dowódcy garnizonu! W kwaterze Gladwyn siedział zatopiony w lekturze listów i nie pod nosząc głowy wskazał Gibsonowi stołek naprzeciw siebie. Dłuższy czas jednak upłynął, zanim major obojętnym głosem zaczął zadawać pytania dotyczące innych fortów, zachowania się Indian, fa ktorii nowo powstałych na południu. Zdawało się, że nie słucha odpowiedzi. Upał wzmagał się, a w dusznej kwaterze, nagrzanej słońcem, parno było jak w łaźni. Żołnierz w czerwo nym, przepoconym mundurze postawił przed dowódcą kryształowy pucharek z lodowatym napojem, który major spijał małymi łykami, nie odrywając oczu od listów. Wreszcie ziewnąwszy zapytał: -- A na jeziorze, Gibson, pusto? -- Pusto, sir --·· odpowiedział kupiec. -- Trochę'ryb łowią, ot i wszyst ko. Tylko wczoraj przemknęło przed nami jakieś kanu. Ale o dobre ćwierć mili. Nie była to jednak tutejsza* łódka. -- Irokezów?
-- Nie, chyba gdzieś z południa. James przysięgał, że widział czerwo ny czub na głowie Indianina. -- Hm... tu go przecież nie widziano. Straże nie raportowały mi o tym -- mruknął do siebie major i pomyślał, że albo samotny wojownik utknął powyżej Detroit, u Wajandotów lub Pottowatomich, albo... albo wylądo wał przed fortem i przeniósł kanu lasem. Znaczyłoby to, że się ukrywał. Jeśli zaś ukrywał się, to musiał mieć ku temu powody. W listach jednakże nie było wzmianki o żadnych niepokojących ru chach wśród Indian. Myśliwi wpraVdzie -przywozili wiadomości o rosną cej do Anglików nienawiści, o tym, że agenci francuscy podsycają tę nienawiść i szerzą plotki o odwecie Francji -- czyż jednak samotny wojownik nie mógł mieć innych celów prócz przewiezienia czarnych wampumów' wojny? Gladwyn, zmęczony upałem, ziewnął znowu i przeciągnął się na krześ le, spoglądając przez okno na zalany słońcem plac. Wokół kramu cisnął się niemal tłum ciekawskich, choć pomocnicy kupca pod jego nieobecność nie przeprowadzali żadnych transakcji handlowych. Coraz częściej jednak ludzie podnosili głowy i spoglądali w niebo: od'południa sunął ciemny, prawie granatowy wał chmur. Ais-ainse zauważyła także zbliżającą się burzę. Zarzuciwszy na ramię worek z jeleniej skóry, zbiegła do przystani. Od południa, od zbliżającej się chmury tchnął upalny, gęsty powiew. Nie był to wiatr, lecz jakby żar buchający z otwartego, ogromnego pieca. Ruchliwe nozdrza dziewczyny wciągały daleki, nieokreślony zapach popiołu czy spalenizny. Zepchnęła kanu na gładką wodę; wiosłowała pełna nieokreślonego niepokoju. W bezładzie wyobraźni wicher i groza burzy, która nadcią gała, zlewały się z wizją jasnych oczu, bladej twarzy, białych dłoni, które czuła jeszcze na swojej szyi. ' Zaczynał dąć wiatr. Po tamtej stronie rzeki dzieci osadników francus kich spędzały bydło z pastwiska, ludzie biegiem wracali z pól do domów. Wiosłowała co sił. Wiatr popychał kanu, które śmigało jak jaskółka.~ Oto już kończył się las. Oto już kuźnia stojąca wpół drogi. Wiatr wydmu chuje snopy iskier, rwie z komina ognistym jęzorem. Unosi pył, tumany liści toczy przed sobą ku wodzie. Zasłonięte, dotychczas wzniesieniem brzegu, ukazały się ciemne jak kretowiska kopuły wigwamów. Dobiła do brzegu, wciągnęła kanu między zarośla, zdawało się jej, że krzewy pełzną po ziemi, porywane przez wicher. Biegła czując za sobą
dech gorący, jak żar paleniska. Położyła rękę na włosach, przytrzymując grzebień; wydał jej się cenniejszy niż wszystko inne. We wsi, która jeszcze przed chwilą była zajęta spokojną całodzienną pracą, ludzie zeszli z pól, przybiegli znad wody i stali przed wigwamami. Twarze wszystkich zwrócone były na południe. Stamtąd szła dziwna chmura. Poprzedzał ją wiatr, który przynosił z sobą duszny, ostry zapach ognis ka zalanego wodą. Nie słychać było grzmotów, nie widać było błyskawic. Chmura sunęła nisko, tak nisko, że zdawała się pełzać po wierzchołkach drzew, ciężka i czarna. Ais przebiegła obok wigwamu wodza. Pontiak*, Wielki Sachem Ottawów, stał tam w towarzystwie obcych wojowników i białego mężczyzny odzianego w strój indiański. Mrużyli oczy przed światłem dnia, gdyż przed chwilą wyszli z wnętrza wigwamu. -,, , V Wiatr coraz silniejszy niósł teraz, wyraźny odór siarki. Wzbił tuman suchego piasku, zakręcił się wirem wśród wigwamów. Wysoko nad wsią przeleciało stado ptaków, niesione na falach wichury. I nagle lunął deszcz. Ciężkie, grube krople poczęły bębnić po dachach, bić po twarzach i ramionach ludzi; którzy nie zdążyli się jeszcze schronić. A równocześnie zewsząd podniósł się lament i okrzyki trwogi. -- Czarny deszcz! -- Czarny deszcz! Czarna woda z nieba! Rzeczywiście czarne smugi wody spływały z chmur; czarne jak sadzą kałuże i strumyki zaczęły tworzyć się na spalonej upałem ziemi, która --: zdawało się -- pić ich nie chciała. Spośród wszystkich mieszkańców wsi tylko Pontiak pozostał na dwo rze. Stał pod strugami deszczu, z przymkniętymi oczami, samotny i hardy, jakby chciał pokazać swoim, że nie obawia się niczego, że jest w zgodzie z siłami Manitu*. Był przecież wielkim wodzem, wodzem swego ludu. Niech widzą! W odwadze jest moc! ' . Wiatr rozwiewał jego długie, czarne włosy, deszcz kalał twarz i ramio na. Nikt, nawet szaman, czarodziej plemienia, nie pozostał pod strugami ulewy. On jeden trwał.
Rozdział 3 Jeszcze strugi czarnego deszczu nie spłynęły ku rzece, a już jeden z wo jowników, przechodząc od wigwamu do wigwamu, zaczął wzywać męż czyzn na naradę. Wieść się rozeszła, że Pontiak nie tylko swoich oczekuje. Wiedziano, że od kilku dni gości u niego Francuz Chouteaii, znany dobrze wszystkim Indianom z tego, że nosił zawsze ich strój, mówił wieloma narzeczami indiańskimi i -- jak sam twierdził -- indiańską miał duszę. Wiedziano również, że rankiem Aneeb przyprowadził do wigwamu wodza młodego wojownika znad Scioto. Wreszcie widziano gońców, którzy jeszcze przed deszczem biegli do wsi Wajandotów i Pottowatomich. Spodziewano się więc ważnej narady i niejeden wojownik przygotowywał się do niej, nucąc cicho pieśń Czerwonego Tomahawka*. Najwięcej jednak poruszył wszystkich czarny deszcz, złowroga zapo wiedź głodu lub wojny, w każdym bądź razie znak gniewu Manitu. Prze ciw komu był on jednak skierowany? Spadł przecież zarówno na osady białych, jak i na wsie indiańskie. Komu grozi Wielki Duch, kogo chce przestrzec, komu wskaŁać drogę? Najstarsi wojownicy nie słyszeli nigdy o takim znaku nieba, z całym też spokojem mogli twierdzić, że jak świat światem, czarnego deszczu jeszcze nie było. Wstrętny fetor siarki i spalenizny, jaki mu towarzyszył, pochodzi! z pewnością od złych mocy. Pilnie też zmywano i czyszczono najmniejszą plamę po czarnej wodzie na ubraniach i twarzach, prawie wszyscy ci, których deszcz złapał, nim zdążyli się schronić, myli się teraz w rzece i płukali swe odzienie. Starcy narzekali i przepowiadali rzeczy straszne, dzieci zaś, nie śmie jąc za dużo pytać, patrzyły na nich z dreszczem niepokoju i przestrachu. Przed każdym prawie wigwamem siedzieli wojownicy, malując oblicza i przygotowując się do narady. -- Słyszę szum skrzydeł Wielkiego Orła -- rzekł Czarny Łoś, ojciec
Ais, który był głuchy jak pi